You are on page 1of 352

Zablokowany Rzut

Dla Jane, kobiety takiej jak Banner, która w sercu ma anioła, a we


krwi wojowniczkę. Walcz. ZAWSZE.
Od autorki.
Istotnym elementem książki jest fakt, że główna bohaterka, Banner,
mówi czasem po hiszpańsku, w swoim ojczystym języku. Mam
świadomość, że wiele zdań w Zablokowanym rzucie mogłoby zostać
przełożonych na różne sposoby. Wybrałam jednak tłumaczenie, które
uznałam za najbardziej autentyczne dla Banner, Amerykanki
meksykańskiego pochodzenia, wychowanej w Kalifornii.
CZĘŚĆ PIERWSZA

Jest coś w zakochiwaniu się w pięknym umyśle...

Cindy Cherie, poetka

1 - JARED

Ostatni rok college’u.


Testosteron i uprzywilejowanie.
Powietrze jest przesiąknięte jednym i drugim.
Zalatuje też zapachem trawki, o której z doświadczenia wiem, że
przekracza wszelkie socjoekonomiczne bariery. Narkotyk dla każdego.
Nawet to wąskie grono chłopaczków żyjących z majątku rodziców sięga po
jointy i zaciąga się towarem z torebek, które rzuciłem na wielki mahoniowy
stół stojący po środku pokoju.
– Niezłe gówno – mówi Benton Carter z uznaniem. – Chcesz trochę?
W końcu ty to przyniosłeś.
– Chyba raczej aportowałem – mamroczę na tyle cicho, żeby tylko on
mnie słyszał. – I jestem blisko, żeby przestać być pieskiem, który przybiega
na każde zawołanie Prescotta.
Jedno spojrzenie na Williama Prescotta potwierdza, że na swojej
ciastowatej gębie jak zwykle ma przyklejony zadowolony z siebie
uśmieszek, który równie dobrze mógłby być wytatuowany. Podchwytuje
mój wzrok, podnosi jointa i pokazuje mi kciuk w górę.
– Zapytaj mnie, gdzie on sobie może wsadzić ten kciuk – warczę do
Benta.
– To nie jest sposób na dostanie się, Foster. – Bent potrząsa głową, ale
uśmiech wygina kąciki jego ust. Nie ma więcej sympatii dla tego dupka niż
ja. – Prescott to prezydent sekcji. Do niego należy decyzja, czy cię przyjmą.
„Przyjęcie” wydawało się świetnym pomysłem, gdy Bent opowiedział
mi o Stadzie, sekretnym stowarzyszeniu działającym na uniwersytecie Yale.
To ogólnokrajowa siatka poczciwych, błękitnokrwistych chłopaków, którzy
wspierają się nawzajem w biznesie i przyjemnościach. Jedynie Ivy League,
Liga Bluszczowa, oraz najbardziej prestiżowe prywatne uczelnie jak nasz
Kerrington College mają swoje sekcje. Niełatwo o przyjęcie. Albo
zasługujesz na członkostwo dzięki schedzie po członku rodziny, który
należał do bractwa, albo dlatego, że któryś z obecnych członków za ciebie
poręczył. Kiedy Bent, którego rodzina należała do Stada już cztery
pokolenia wstecz, podszedł do mnie i poruszył temat przyłączenia się,
pomysł wydał się fantastyczny. Dla kogoś tak ambitnego jak ja było to
niczym prezent od bogów. Niestety po miesiącu wykonywania rozkazów
prezydenta mam ochotę przywalić temu dupkowi w mordę.
– Jesteś blisko – szepcze Bent, rzucając ukradkowe spojrzenia na
innych członków, którzy wciąż palą, piją i stroszą piórka, żeby zrobić
wrażenie na sobie nawzajem. – Wykonaj tę ostatnią posługę, którą
wyznaczy ci dziś Prescott, i zostaniesz przyjęty.
– Zdajesz sobie sprawę, że po ostatniej posłudze zazwyczaj następuje
śmierć?
– Tak źle nie będzie. Po prostu… – Bent gapi się w stół. – Po prostu
nie wściekaj się, kiedy ci powie, o co chodzi. Zrób tę jedną rzecz i jesteś w
bractwie.
Biorąc pod uwagę całe to gówno, które Prescott kazał mi robić do tej
pory, „ta jedna rzecz” może okazać się czymkolwiek. Włamaniem się do
gabinetu profesora, żeby ukraść mu laptop z egzaminem na dysku.
Ekshumacją grobu, by wydobyć pamiątkę rodową Prescotta.
Zdemontowaniem dzwonu na kampusowej wieży. Nie wspominając o
ogoleniu głowy. Co którakolwiek z tych rzeczy ma wspólnego z
braterstwem i sprawdzianem charakteru? Nie mam pojęcia. Myślę, że
Prescott ma świadomość, że za każdym razem, kiedy się do niego
uśmiecham, w myślach pokazuję mu środkowy palec, więc szuka
najbardziej ryzykownych, kretyńskich zadań, jakie potrafi wymyślić.
Wylądował na swoim stanowisku, bo szczęśliwie dla siebie urodził się w
wysoko postawionej rodzinie, a według mnie koleś nie ma szans na
osiągnięcie sukcesu bez przywilejów, pieniędzy tatusia i wsparcia Stada.
Nie jestem zbyt uległym stworzeniem nawet w swoje najlepsze dni, więc po
trzech miesiącach kłaniania się i czyszczenia butów temu kretynowi stoję
na krawędzi załamania.
– Czegokolwiek sobie zażyczy, mam nadzieję, że nie zajmie dużo
czasu i nie będę musiał zrobić tego dziś w nocy. – Zerkam na zegarek. – Za
niecałą godzinę mam kółko naukowe.
Bent mruży oczy, patrząc na mnie przez chmurę dymu.
– Kółko? Czy dziewczynę?
Sztywnieję i unoszę brew, bez słów pytając, o co mu, do cholery,
chodzi. W tej zadymionej suterenie Bent może być członkiem Stada, a ja
tylko kandydatem, ale przecież wie, że pamiętam go jako patykowatego
dzieciaka, którego poznałem na spotkaniu organizacyjnym dla
pierwszoroczniaków. Od tamtego czasu trzymaliśmy się razem i nigdy nie
wspominałem nikomu o żadnych sekretach, które wolał ukrywać.
Mrugam i bawię się niezapalonym jointem.
– O jakiej dziewczynie mówisz?
Na jego twarzy widzę starcie lojalności z niechęcią, aż wreszcie
wypuszcza z siebie zadymione westchnienie.
– Prescott wie, że nie uczysz się w bibliotece. – Słowa wydobywają się
z ledwo otwartych i prawie nieporuszających się ust. – Wie, że uczysz się w
pralni.
Bent poważnieje.
– Wie o Banner.
Powietrze wokół mnie się ochładza i czuję mdłości na wzmiankę o
Banner Morales. Oczy w kolorze espresso okolone długimi, gęstymi
rzęsami. Pełne, różane wargi. Wysokie kości policzkowe z jednym
dołeczkiem po prawej stronie. Nos przyozdobiony dokładnie siedmioma
piegami. Mrugam, żeby obraz w mojej głowie znikł, po czym wbijam
wzrok w zmartwioną minę przyjaciela.
– Co ona ma z tym wspólnego? – Odzieram głos z emocji, które
walczą, by wydostać się na powierzchnię. – Jest moją partnerką do nauki.
Bent przechyla głowę i patrzy na mnie porozumiewawczo.
– Foster, daj spokój. To ja.
Nie rozmawiałem o Banner z nikim poza Bentem, a i jemu niewiele
wyjawiłem. Nie wspominałem o tym, że myślę o niej bez przerwy. O tym,
jak mnie rozśmiesza, nawet się nie starając. A także o tym, że mój fiut
twardnieje, kiedy czuję zapach jej szamponu. Wszystko to pożywka dla
bezlitosnych drwin, więc nie puściłem pary z ust. Dlatego teraz też
zachowuję obojętny wyraz twarzy i układam usta w wąską linię.
– Gościu, nie mam pojęcia, o co ci chodzi – odpowiadam.
– No cóż…
– Benton, o czym rozmawiasz z kandydatem? – dopytuje Prescott z
drugiego końca stołu. – Może podzielicie się tym z braćmi? Zadaje to
pytanie Bentowi, ale wpatruje się we mnie, a ja nie odwracam wzroku.
– O niczym takim – odpowiada lekko Bent, zapalając jointa, którego
trzyma w ustach. – O egzaminach końcowych.
– Ach, egzaminy końcowe. – Prescott wykrzywia się w sztucznym
uśmiechu. – Prawda. Pamiętam z jego aplikacji, że nasz kandydat skończył
studia z najwyższym wyróżnieniem.
– Jeszcze nie – poprawiam go. – Został mi ostatni semestr.
To cud, że moja średnia ocen nie ucierpiała przez te wszystkie
idiotyczne zlecenia i wybryki, które wyznaczał mi Prescott. – Ale tak się
stanie – odpowiada, a jego uśmiech staje się o kilka stopni cieplejszy niż
lodowato niebieskie oczy. – Jesteś bystrym gościem. Masz stypendium,
prawda?
Zawoalowany przytyk: inaczej nie stać by mnie było na Kerrington. To
prawda. Mój tata to emerytowany wojskowy, a macocha jest nauczycielką.
Nie dorastałem w luksusach, jakie ci goście brali za pewnik od dziecka.
Ale będę je miał. W przeciwieństwie do tych rozpuszczonych
bachorów, zarobię na nie.
Wszystko to przebiega mi przez głowę, kiedy patrzymy na siebie z
Prescottem. Żaden z nas nie odkrywa kart. Bent powiedział, że Prescott
„wie” o Banner, co nie może oznaczać niczego dobrego. Czekam, żeby
dowiedzieć się, czym będzie ten ostatni rytuał przejścia, i lepiej, żeby nie
miał z nią żadnego związku. Wyśmiałaby mnie, gdyby wiedziała, jakie
idiotyzmy robiłem, żeby dostać się do jakiegoś sekretnego bractwa, które
teoretycznie utoruje mi drogę do lepszej przyszłości. Banner nie chodzi
skrótami i nie szuka najprostszych ścieżek. Ona je tworzy. Na litość boską,
ta dziewczyna jest członkinią Mensy.
To właśnie umysł był pierwszą rzeczą, która zaczęła mnie w niej
kręcić. Zmierzyliśmy się raz na zajęciach z debaty i przemów publicznych.
Nie trzeba dodawać, że starła każdy mój argument na proch i rozniosła
repliki na strzępy.
Ledwo dałem radę wrócić na swoje miejsce, tak twardy był mój fiut.
– Czy jesteś gotowy na ostatni rytuał? – pyta Prescott, przerywając
moje myśli.
– Jasne.
Odkryłem, że przy Prescotcie najlepiej zawsze mówić jak najmniej.
Jest niczym pasożyt, który przysysa się do każdego twojego słowa, by je
wykorzystać lub wyszydzić.
– Jak do tej pory sprostałeś każdemu wyzwaniu, a nawet
przewyższyłeś oczekiwania – mówi Prescott. – W ramach ostatniego
zadania musisz przelecieć grubą dziewczynę.
Zapada pełna osłupienia cisza. Chociaż chyba tylko ja jeden wyglądam
na zdziwionego. Pozostałe twarze wyrażają podniecenie, dyskomfort,
ciekawość, a niektóre mieszankę wszystkich trzech. Nawet Bent przygląda
mi się beznamiętnie, czekając na moją odpowiedź.
Nie muszą czekać długo.
– Co, do diabła? – Marszczę czoło. – Chcesz, żebym przeleciał
przypadkową grubą dziewczynę? Nie rozumiem, co… – Nie, nie
przypadkową – przerywa mi Prescott. – Banner Morales.
Furia rozpala płomyk przy moich stopach, wspina się po nogach i w
górę ciała. Moje serce to grudka węgla, która rozżarza się w piersi i pali aż
do bólu.
– Powtórz to. – Mój głos ścisza się do szeptu, który nie odzwierciedla
wyjących we mnie emocji.
– Powiedziałem, że musisz przelecieć grubą dziewczynę – powtarza
Prescott, a jego twarz to nieprzenikniona maska, choć oczy błyszczą
okrutnie. – Banner Morales.
Doceniłbym ironię tego, że ostatnie wyzwanie jest czymś, co sam
zdecydowanie chciałem zrobić, gdyby nie było obraźliwe dla jednej z
niewielu osób, które nie tylko toleruję, ale naprawdę lubię. Gdyby to nie
miało jej zranić.
– Nie zrobię tego.
„Przynajmniej nie dla niego. Kiedy przelecę Banner, to będzie
wyłącznie dla mnie i dla niej”.
– I nie jest gruba! – wybucham.
Prescott parska śmiechem.
– Możemy nazwać ją pulchną, jeśli lepiej się od tego poczujesz, Foster.
– Jego usta wykrzywiają się w lodowatym uśmiechu. – Tak czy inaczej,
przeleć ją albo nie zostaniesz przyjęty.
Później, gdy do głosu dojdzie logiczne myślenie, a emocje opadną,
będę w stanie znaleźć w tym sens, ale teraz wiem jedynie, że Prescott z
jakiegoś powodu chce poniżyć Banner i uznał, że wykorzysta mnie, by to
zrobić.
– Jeśli zależy ci na pieprzeniu – wyrzucam z siebie – to sam się pieprz,
Prescott.
Słyszę Benta stękającego za mną – pierwszy sygnał, że nie jest jednym
z woskowych zombie siedzących za stołem, ale wciąż żyje. – Foster – syczy
Bent. – Musisz tylko…
– Zamknij się. – Uderzam go spojrzeniem niczym batem. – Wiedziałeś
o tym?
– Dobry Boże, Foster – mruczy Prescott. – Załóż jej torbę na głowę i
bądź na górze, żeby cię nie zgniotła. Będzie po wszystkim, zanim się
obejrzysz.
Wstaję tak gwałtownie, że moje krzesło przewraca się i z łoskotem
uderza o podłogę. Jego słowa ledwie zdołały wybrzmieć, a ja już stoję obok
Prescotta i wykręcam mu ramię za plecami, wciskając twarz w stół.
Pozostali kolesie szepczą coś, kaszlą i słabo protestują, ale obrzucam
ich spojrzeniem, które zniechęca do bronienia skurwysyna, którego nawet
oni nie lubią i nie szanują. Stado? Pieprzona żenada. Ci mężczyźni to nie
lwy. To owce, które podążają za stadem i beczą.
– Popełniasz duży błąd, Foster! – krzyczy Prescott, wyrywając się
bezskutecznie. – Nie ma szans, żebyś dostał się do bractwa po czymś takim.
– Ty sukinsynie z małym fiutkiem – warczę. – Czy ja ci wyglądam na
kogoś, kto nadal chce być w waszym żałosnym klubiku w domku na
drzewie?
Zaciskam rękę na jego ramieniu, z satysfakcją obserwując dyskomfort
widoczny na twarzy tego dupka.
– Nie tylko oficjalnie cofam moją kandydaturę… – Schylam się, żeby
syczeć mu wprost do ucha. – Ale jeśli usłyszę, że zawracaliście głowę albo
skrzywdziliście Banner w jakikolwiek sposób, zleję cię twoim własnym
paskiem i wbiję ci zęby prosto do gardła.
Puszczam go, a Prescott natychmiast staje prosto, obraca się do mnie i
przysuwa tak blisko, że nasze nosy prawie się stykają. Jego piwny oddech
wypełnia małą przestrzeń między nami. Nie cofam się.
– Zrób to – szepczę, moje pięści są zaciśnięte i gotowe, choć wciąż ich
nie uniosłem. – Z radością skopię cię tu i teraz. – Pożałujesz tego – mówi.
Ta strona jego twarzy, którą wcisnąłem w stół, żarzy się czerwienią. –
Odrzucasz życiową szansę i nie będzie ci to zapomniane. Czy grubaska jest
tego warta?
Zmuszam się do uśmiechu.
– Wszystko, co mam, zarobiłem ciężką pracą, nawet wbrew
przeciwnościom losu. – Wzruszam ramionami. – W twoim interesie leży,
żeby trzymać się ode mnie z daleka. Jesteś dzieciakiem wciąż wiszącym na
cycku mamusi. Jeśli istnieje coś, czego powinieneś się na mój temat
nauczyć podczas tych ostatnich kilku miesięcy, to że jestem zaradnym
sukinsynem i zawsze dopinam swego. Jeżeli usłyszę, że naprzykrzasz się
Banner Morales, zniszczę cię.
Patrzę na niego przez chwilę, żeby odczuł ciężar tych słów i prawdę w
nich zawartą.
– To obietnica, Prescott.
Nie czekam na odpowiedź, tylko łapię torbę z praniem oraz plecak i
ignorując rozdziawione gęby kolesi siedzących wokół stołu, w tym mojego
najlepszego przyjaciela, wychodzę z piwnicy, przeskakując po dwa schodki
na raz. Dopiero kiedy znajduję się już poza Prescott Hall i wciągam do płuc
zimowe powietrze, przytomnieję i przetwarzam to, co się stało. Właśnie
spuściłem ostatnie trzy miesiące mojego życia w kiblu. Całe to znoszenie
narkotyków i alkoholu, spełnianie niebezpiecznych i niemożliwych do
wykonania zadań, łamanie prawa i podporządkowywanie się temu
dupkowi… poszło na marne.
Cholera, w zeszłym tygodniu nawet zerwałem z moją dziewczyną
Cindy, która wygląda i pieprzy się jak gwiazda porno.
Wszystko przepadło. Puf! Bez powodu.
Nie, nie bez powodu. Z powodu Banner.
Dziewczyny, która nie wie, że mi się podoba. Której nigdy nie
pocałowałem.
– Co to było, do cholery, Foster?
Wściekłe pytanie Benta uderza mnie w plecy, kiedy schodzę po
głównych schodach. Odwracam się, by stanąć z nim twarzą w twarz. –
Powinienem skopać ci tyłek. – Choć mój głos jest cichy, on umie
rozpoznać gniew.
– Spieprzyłeś to, kolego. – Bent krzywi się i potrząsa ze wzburzeniem
głową. – I tak chcesz się z nią bzykać. Więc co w tym złego?
Przechylam głowę i przyglądam mu się przez obłoczki pary, które
wydobywają się z naszych ust i nosów.
– Skąd wiesz, czego chcę?
– Bo znam cię cztery lata i nigdy nie zachowywałeś się tak wobec
żadnej innej dziewczyny? – Sztywna linia jego ust wygina się lekko.
– Nie zachowuję się „tak”. – Moje słowa nawet we własnych uszach
brzmią defensywnie.
– Mówisz o niej więcej niż o Cindy. Pamiętasz Cindy? Swoją
dziewczynę? Tę, która naprawdę ssie twojego kutasa? Ale wciąż tylko
słyszę, że Banner to geniuszka. Banner skopała ci dziś tyłek na zajęciach z
debaty. Banner robi dwa kierunki. Banner mówi w tylu językach. Banner,
Banner, Banner.
– Eks – poprawiam cicho, pozwalając sobie na uśmiech. Musiałem o
niej mówić więcej, niż zdawałem sobie sprawę.
– Co powiedziałeś? – pyta Bent, chuchając w dłonie.
– Eksdziewczynę. Cindy i ja zerwaliśmy.
– To też wiem. – Uśmiech Benta znika. – W naszym interesie leży,
żeby wiedzieć wszystko o kandydatach do Stada.
Jakakolwiek swoboda między nami wyparowuje. Napięcie znów
osiada mi na ramionach.
– Cóż, możesz mnie wykreślić z listy, bo nie jestem kandydatem. –
Odwracam się i zaczynam dziesięciominutowy spacer do pralni, gdzie
Banner już się pewnie uczy.
– Mógłbym spróbować załagodzić sytuację i przycisnąć Prescotta,
żeby cię przyjął! – woła za mną. – To był jego pomysł. Nikt inny nie chciał
tego robić.
Potrząsam głową i idę dalej, pozwalając, by przemówił za mnie mój
uniesiony w powietrze środkowy palec. Po kilku chwilach trzaśnięcie
drzwiami daje mi znać, że Bent się poddał i wrócił do budynku.
Dobrze. Potrzebuję tych dziesięciu minut, żeby zdecydować, co
zrobię.
Dziś miała być ta noc. Noc, kiedy odkryję przed Banner karty i
powiem jej, co czuję.
Czuję?
Czy to właściwie słowo?
Nie „czuję” nic do dziewczyn. Pieprzę je. I jeśli przez jakiś czas chcę
być „tym jedynym”, spotykam się z nimi. A kiedy już mi wszystko jedno,
czy posuwa je też ktoś inny, przestaję.
Z Banner to jednak coś więcej. Prescott mówi, że jest gruba. Tak
szczerze mówiąc, może odrobinę pulchna. Chociaż skąd ktokolwiek miałby
wiedzieć, skoro zawsze nosi ogromne bluzy? Uwielbiam to, jak wygląda,
ale chodzi o coś więcej. Nie jest w moim typie. Z Cindy po dwóch
minutach wiedziałem, że będę ją miał. Wyrachowany ze mnie sukinsyn, bez
przerwy wyszukuję słabości innych ludzi, żeby dostać to, czego chcę.
Większość osób okazuje się łatwa do rozgryzienia. Ale Banner to algorytm,
którego jeszcze nie rozpracowałem.
Może dzisiejszej nocy mi się uda.
2 - JARED

Nim poszedłem do college’u, nigdy nie byłem w pralni. Gdy dorastałem,


Susan, moja macocha, robiła nam pranie w weekendy. Rozpieszczała nas –
mnie, tatę i mojego przyrodniego brata Augusta. Nasze ubrania, niczym za
pomocą magii, pojawiały się w szafach, wyprane, porozwieszane,
poskładane i pachnące świeżością. Dopiero w college’u uświadomiłem
sobie, jak wkurzające jest robienie prania.
Banner prowadzi mały biznes, zbiera pranie od studentów takich jak
ja, zbyt zajętych lub leniwych, by uporać się z tym samodzielnie.
Zazwyczaj uczy się w Sudz, pralni poza kampusem, kiedy ubrania jej
klientów piorą się i suszą. Większość akademików posiada własne pralnie,
więc w Sudz nie ma tłoku. W niektóre dni Banner uczy się tak długo, że
uzgodniła z właścicielem, że może tam spać, na kanapie w pokoiku na
zapleczu. Często mamy to miejsce wyłącznie dla siebie.
Dzisiejszej nocy zapewne będziemy tam tylko we dwoje.
Waham się przed wejściem, poprawiając na jednym ramieniu torbę z
praniem, a na drugim plecak. Przy okazji obserwuję Banner. Serią szybkich
ruchów ujarzmia dziką górę białych rzeczy, układając je równo na kupki i
cały czas do siebie szepcząc, a jej gęste i ciemne brwi wyginają się w
koncentracji. Ze słuchawkami na uszach powtarza konwersacje z
mandaryńskiej odmiany chińskiego. Banner ma słabość do języków. Na
pierwszych zajęciach z debaty i przemów publicznych profesor Albright
powiedział, że potęga języka polega na tym, w jaki sposób nas łączy.
Zapytał nas o coś po angielsku i oczywiście wszyscy odpowiedzieliśmy.
Potem zadał pytanie po hiszpańsku i wciąż wiele osób odpowiedziało w
tym samym języku. Po francusku odezwało się kilka głosów. Po włosku –
prawie nikt, może troje studentów. Kiedy zadał pytanie po rosyjsku,
odezwał się tylko jeden głos, z samego tyłu sali wykładowej. Banner
Morales.
Nawet gdy wymawia twarde rosyjskie spółgłoski, jej głos brzmi
cudownie. Pełen wyrazu, ale chłodny. Ochrypły. Pewny siebie. Nie mogłem
się powstrzymać. Musiałem się odwrócić i zobaczyć, do kogo należał.
Jestem przyzwyczajony do tego, że dziewczyny mnie zauważają, ale oczy
Banner ani na chwilę nie opuszczały profesora Albrighta, choć
wpatrywałem się w nią dobrą minutę. Chciałem, żeby zauważyła, że na nią
patrzę, lecz nie zwróciła na mnie uwagi. Od tamtej pory cały czas staram
się skupić na sobie jej uwagę chociaż na chwilę.
– Hěn hào chī – szepcze Banner, biorąc się za wielki stos ciemnych
ubrań.
Pukam ją w ramię, a ona podskakuje, piszcząc i doprowadzając mnie
do śmiechu. To nietypowe dla niej, żeby piszczała.
– Wybacz – mówię, ale w moim uśmiechu nie ma skruchy.
– Wystraszyłeś mnie prawie na śmierć, Foster. – Przyciska rękę do
piersi i przewraca oczami, ale pełen humoru uśmiech wykrzywia wargi
Banner. Jej usta bezustannie wyglądają, jakby ktoś je przed chwilą całował.
Są w typie Julii Roberts. Górna i dolna warga mają tę samą grubość.
Wyglądają, jak gdyby ktoś, tworząc rysy Banner, pociągnął kąciki jej ust i
powiedział: „Troszkę szerzej”. A potem pomyślał: „O tak. Idealnie.
Właśnie to będzie torturować Jareda Fostera za każdym razem, gdy na nią
popatrzy”.
– Co mamrotałaś, kiedy wszedłem?
– Dziś pracuję nad dialogami w restauracji. – Wyłącza dźwięk na
swoim telefonie.
– Och, to na pewno bardzo ci się przyda.
– Bardziej niż łacina, którą miałeś w liceum – odpowiada, chichocząc.
– Nazywają ją martwym językiem nie bez powodu. Musisz nauczyć się
czegoś, co będzie przydatne w twojej karierze.
– Tak, tak. Nauczę się. Teraz mi powiedz, co mówiłaś, kiedy
wszedłem.
– Hěn hào chī. – Uważnie wymawia każdą sylabę, jak gdyby mogła ją
zepsuć przez moment nieuwagi.
Unoszę brwi, domagając się tłumaczenia.
– Bardzo smaczne. – Jej uśmiech jest zaraźliwy. – W mojej pierwszej
podróży służbowej do Chin będę w stanie powiedzieć kelnerowi, że mój
posiłek był hěn hào chī.
– Do Chin, co? – Rzucam torbę z czystymi rzeczami na podłogę. Wiele
z moich ubrań było pranych kilka razy pod rząd, bo potrzebowałem
wymówki, by uczyć się z Banner w pralni.
– Koszykówka opanowuje Chiny – mówi Banner. – Można
powiedzieć, że Yao Ming rozbił Wielki Mur. To będzie miało poważne
finansowe skutki dla NBA. Na plus.
– Tak też mówią na zajęciach z ekonomii.
Wcześniej nie miałem żadnych zajęć z Banner, choć oboje studiujemy
kierunek marketing sportowy, a teraz chodzimy razem na dwa przedmioty.
– A skoro o tym mowa, musimy się pouczyć na ten egzamin –
oznajmia, rzucając mi w twarz ciepły T-shirt prosto z suszarki. – A ty się
spóźniłeś. Znowu.
– Przepraszam. – Odrzucam T-shirt z powrotem na kupkę granatowej i
czarnej bawełny. – Znowu.
– Mam nadzieję, że to jest tego warte.
Pozwalam jej słowom zawisnąć między nami na chwilę, zanim
odpowiadam.
– Co masz nadzieję, że jest tego warte? – pytam, marszcząc
nieznacznie czoło.
– Nie jestem głupia – mówi cierpko.
– To oczywiste.
– Wiem, czym się zajmujesz – mruczy, ściszając konspiracyjnie głos.
„O cholera”.
„O jasna cholera”.
– Uch… Wiesz?
– No jasne. – Uderza moje ramię swoją małą pięścią. – Starasz się o
przyjęcie do bractwa.
Pełen ulgi oddech ucieka z moich ust.
– Dlaczego tak myślisz?
– Włosy ścięte na jeża? – Wskazuje na moją ogoloną głowę. – Późne
godziny i dziwne „projekty”? Wszystko wskazuje na bractwo. Mam tylko
nadzieję, że nie każą ci robić nic bulwersującego. Lub niebezpiecznego.
Zaciśnięte usta i wojowniczy błysk w oku sprawiają, że mam ochotę
opowiedzieć jej o bulwersujących i niebezpiecznych zadaniach, które przez
ostatnie trzy miesiące wykonywałem dla Stada. Oczywiście każdy kandydat
podpisuje umowę o poufności i nawet jeśli się nie dostanie, nie może o
Stadzie rozmawiać. Ale gdybym mógł powiedzieć Banner… Cóż, wygląda,
jakby chętnie skopała im tyłki w mojej obronie.
– Więc się dostałeś? – pyta, po czym wraca do kupki ciemnych
ciuchów i zaczyna je składać.
Słowa Prescotta wypływają w mojej podświadomości i gniew znów
łapie mnie za gardło. Przełykam kilka przekleństw i po prostu potrząsam
głową.
– Wycofałem się. – Unikam spojrzenia Banner. – Przekroczyli granicę.
– Przykro mi, Jared.
Na chwilę przykrywa moją dłoń swoją.
Nie mogłem znieść, że Prescott nazywa ją grubą, ale nie jest mała.
Chociaż jej ręce akurat są. Ma długie, szczupłe palce. Krótkie i
niepomalowane paznokcie. Mierzy jakiś metr siedemdziesiąt wzrostu, może
trochę więcej. Twarzy o gładkiej, oliwkowej cerze nie pokrywa żaden
makijaż. Ciemne, falujące włosy są teraz związane w węzeł i umocowane
dwoma ołówkami. Banner nie przejmuje się rzeczami, które często robią
dziewczyny, żeby zdobyć uwagę chłopaka. Może jest zbyt zdeterminowana,
zbyt skupiona na swoich celach, ale ma moją uwagę. Ma ją od miesięcy i
albo o tym nie wie, albo ma to gdzieś. Dziś w nocy chcę się przekonać,
które z tych stwierdzeń jest prawdą.
Kiedy porusza dłonią, żeby ją zabrać, zaczepiam kciuk o jej palec
wskazujący. Przez chwilę oboje nie oddychamy i słychać tylko chlupoczącą
wodę i wirujące w pralkach ubrania. W pralni panuje taka cisza, że słyszę
urywany oddech Banner, gdy dotykam kciukiem jej dłoni. Nie pozwalam
jej odejść, nie pozwalam zignorować mojego zainteresowania. Na czole
dziewczyny pojawia się zmarszczka, a w oczach szczere zakłopotanie.
Patrzy na nasze wciąż złączone dłonie, a potem na moją twarz i potrząsa
głową, jak gdyby coś sobie wyobrażała. Ta chwila wydaje się rozciągnięta
do granic możliwości i przez kilka sekund gęsta od niewypowiedzianych
pragnień – moich i jestem pewien, że jej również – a chwilę później
przeistacza się w niegroźną, pozbawioną napięcia seksualnego relację, jaką
mamy na co dzień. Banner śmieje się chrapliwie i odsuwa ode mnie.
Czy będę musiał wyjąć transparent? Naszkicować lubieżne obrazki w
jej notesie? Jak może nie wiedzieć, że jestem nią zainteresowany? Bent
nawet nie spotkał Banner, a i tak wiedział. Zazwyczaj nie bywam
subtelnym gościem, kiedy kogoś pragnę, ale nikogo nigdy nie pragnąłem
tak, jak Banner.
– Lepiej bierzmy się za kucie – oznajmia i idzie w stronę zaplecza,
gdzie zazwyczaj się uczymy.
Jej książki są już rozłożone na chybotliwym stoliku kawowym.
Podnoszę podręcznik do ekonomii i przerzucam kilka stron, odsuwając go
lekko od siebie, by przeczytać notatki na marginesach.
– Wiesz, że potrzebujesz okularów, prawda? – Przesuwa swoje książki,
by zrobić miejsce na moje.
– Nieprawda. – Wykrzywiam się.
– Martwisz się, jak będziesz wyglądał?
– Nie – odpowiadam szczerze.
– A to niespodzianka – mamrocze, a drwiący uśmieszek pojawia się w
kąciku jej ust.
– Nie – powtarzam z mocą, może odrobinę defensywnie, bo słowa na
kartkach naprawdę trochę się rozmazują. – Po prostu nie potrzebuję
okularów.
Banner wzrusza ramionami i cicho się śmieje, po czym opada na
kanapę i grzebie w plecaku. Jej ciężki płaszcz wisi na podłokietniku. Ciężki
płaszcz. Wielka bluza. Workowate dżinsy. Skąd facet może wiedzieć, co
kryje się pod tym wszystkim? Po raz pierwszy w życiu mam to gdzieś.
– Albright będzie oczekiwał, że obronisz swoje stanowisko – ciągnie
Banner i uświadamiam sobie, że przestałem jej słuchać, kiedy usiadła i
zaczęła robić porządek na stole. – Wiesz, co on zawsze powtarza.
– Przekonaj mnie – mówimy chórem. Śmiejemy się i naśladujemy
głęboki głos naszego profesora. Bez przerwy mobilizuje nas do
udowadniania prawdziwości naszych argumentów i przemyślanego
artykułowania, czemu wierzymy w to, w co twierdzimy, że wierzymy. –
Strasznie mnie onieśmielał na początku semestru – wyznaje Banner.
– Nie tak to wyglądało. Odpowiedziałaś mu po rosyjsku z ostatniego
rzędu auli – przypominam. – Mnie wydałaś się pewna siebie. – Wiesz, to
zupełnie tak, jakbym odpowiedziała mu po angielsku. – Odsuwa z twarzy
zabłąkane pasemko jedwabistych włosów, które uciekło z węzła. Robi to,
kiedy czuje się niepewna. Nie mówi wiele o sobie i choć wysyła sygnały,
wciąż nie mam pojęcia, na jakim jesteśmy etapie i czy już na zawsze
zostanę tylko kolegą.
– Tak, żadnej różnicy dla ciebie, bo mówisz po rosyjsku. – Pochylam
głowę i próbuję pochwycić jej spojrzenie, uśmiechając się, gdy Banner
zaczyna szkicować. – I hiszpańsku. I włosku. I niebawem po chińsku.
– Cóż, hiszpański to pierwszy język, jaki usłyszałam w domu. –
Wzrusza ramieniem. – Mama uważa, że Latynosi niemówiący po
hiszpańsku to parodia. Dorastałam jako dwujęzyczna i odkryłam, że mam
łatwość uczenia się języków.
– Wydajesz się mieć wiele „łatwości”. Jest coś, czego nie robisz
dobrze?
Kwaśny uśmiech wypływa na jej wargi.
– Dowcipy.
– Dowcipy?
– Tak, jestem w nich naprawdę kiepska.
– Przekonaj mnie – mówię, używając charakterystycznego
powiedzonka profesora Albrighta.
– Co? – Podnosi na mnie oczy znad swoich bazgrołów.
– Opowiedz mi jeden z tych kiepskich dowcipów.
– O matko. – Czerwieni się lekko. – No dobrze.
Przygryza dolną wargę i zamyka oczy, koncentrując się. Potem znów
patrzy na mnie bez żadnych emocji.
– Puk, puk.
– Serio?
– Puk – powtarza twardo. – Puk.
Wzdycham i powstrzymuję uśmiech.
– Kto tam?
– Damy.
– Uch… Jakie damy?
– Damy radę.
Patrzę na nią tępo w pełnej oczekiwania ciszy.
– Skończyłaś? – pytam z niedowierzaniem. – To wszystko?
Oboje wybuchamy śmiechem w tej samej chwili.
– Tak, jest źle – zgadzam się.
– Cóż, staram się.
– Ale twoje tragiczne opowiadanie dowcipów nie równoważy tego, jak
wspaniała wydajesz się być w każdej innej rzeczy.
– Ha! – Patrzy na mnie znacząco i wraca do bazgrania. – Chciałabym,
żeby mój doradca zawodowy się z tobą zgadzał.
– Co masz na myśli?
– Jest ze starej szkoły. Nie uważa, żeby kobiety mogły być dobrymi
agentami sportowymi.
– Wiele osób tak myśli. I niewiele kobiet pracuje w tym biznesie.
Wiesz, że wkraczasz na teren zdominowany przez mężczyzn, ale jeśli ktoś
sobie z tym poradzi, to właśnie ty.
– Dzięki, Jared. Jego poglądy są mocno przedpotopowe - wzdycham.
Cholera. To, jak układają się te usta przy każdym „o” w wyrazie
przedpotopowe, sprawia, że wyobrażam sobie, jak rozciągają się wokół
mojego fiuta. Czy mój mózg był zawsze organem seksualnym, czy to jej
zasługa?
– Słyszałeś mnie? – pyta, marszcząc brwi.
– Przepraszam. – „Byłem zajęty poprawianiem się pod stołem”. – Co
powiedziałaś?
– On wciąż ględzi o tym, że przeżyją najsilniejsi. Uważa, że kobietom
brak instynktu zabójcy potrzebnego, by być odnoszącym sukcesy agentem
sportowym.
– Nie myli się.
Spojrzenie, którym mnie obrzuca mogłoby ściąć resztkę moich
włosów.
– Hej. – Podnoszę ręce, by bronić się przed tym gniewem. – Nie mam
na myśli rzekomego braku umiejętności kobiet.
Jej wyraz twarzy odrobinę się rozluźnia.
– Ale nie myli się co do tego, że przeżyją najsilniejsi – wyjaśniam. –
To prawda. Większość agentów sportowych to dupki.
Najemnicy. Mordercy. Bez skrupułów. Jestem do tego stworzony i
mam zamiar być najlepszym dupkiem na szachownicy.
Banner uśmiecha się, choć w ledwo wygiętych ustach widzę
niepewność. Zerka na mnie badawczo.
– Nie myślisz tak.
– Myślę.
Patrzymy na siebie przez kilka sekund i pozwalam jej ujrzeć prawdę w
słowach, które właśnie wypowiedziałem.
Mój ojciec, z całym swoim militarnym wyszkoleniem i wiedzą, jak
zabić człowieka na sto różnych sposobów, jest życzliwym człowiekiem.
Moja macocha i przyrodni brat to dobrzy ludzie o złotych sercach. Ja
natomiast nigdy nie czułem się tak miły jak reszta rodziny. Dopiero tutaj, w
Kerrington, odkryłem, że nie chodzi o to, że nie jestem życzliwym
człowiekiem – po prostu zbyt dobrze czytam ludzi. Dostrzegam ich
pokrętne motywy i złe intencje. Uprzywilejowane bachory z tej uczelni
pogłębiły moje przekonanie, że w dużej większości ludzie dbają tylko o
siebie. A jeśli i tak mają zamiar być frajerami, mogę ich zmanipulować
zgodnie z moimi celami. Dlatego wybrałem sobie taką ścieżkę kariery.
– Jestem stworzony do tej pracy.
– Ja także – wypala Banner, w jej głosie dźwięczy obronna nuta. – Mój
doradca mówi o przetrwaniu najsilniejszych, ale ja nie widzę świata przez
pryzmat Darwina.
– Masz na myśli naukę? Fakty? Prawdę?
– Nie, chodzi mi o konieczność eliminowania konkurencji, by znaleźć
się na szczycie. Nie wierzę w kulturę łańcuchową, która kwitnie dzięki
atawizmom.
„Dla mnie to brzmi jak życie, ale pozwolę jej mówić dalej”.
– Myślę mniej jak Darwin, bardziej jak… – Rozgląda się po pokoju,
jakby odpowiedź była namalowana gdzieś na różowawych ścianach pralni.
– Maslow.
– Maslow? Dwie zupełnie różne szkoły.
– Tak, ale obie przewidują ludzkie zachowania. – Pochyla się w moją
stronę, rozkręcając się. – Darwin mówił o ewolucji, najbardziej
podstawowej biologii, a Maslow używał psychologii, ale obaj próbowali
zrozumieć, dlaczego ludzie robią to, co robią, i jak kończymy, wyłaniając
naszych najlepszych z najlepszych.
– I myślisz, że to Maslow miał rację? – pytam sceptycznie. – Przekonaj
mnie.
Jej usta wyginają się w uśmiechu.
– Myślę, że poglądy Maslowa to jeszcze jeden rodzaj podejścia,
jakiego można użyć. Darwin widział w nas wyłącznie zwierzęta.
– Jesteśmy zwierzętami.
– Jesteśmy ludźmi – stwierdza dobitnie. – Jesteśmy wyżej
funkcjonującym gatunkiem, nie tylko intelektualnie, ale i emocjonalnie.
Darwin zakłada, że rywalizacja ewolucyjna wiedzie do przetrwania.
Maslow wierzy, że przetrwanie to potrzeba, i jeśli zostaje ona spełniona,
mamy emocjonalny margines dla współczucia i współpracy, by pomóc
także innym spełniać te potrzeby. Przy Darwinie mamy ostatniego
człowieka, który przeżyje. Przy Maslowie możemy przeżyć wszyscy.
Zakłada włosy za ucho i odwraca wzrok.
– Pewnie dlatego mój doradca uważa, że nie mam instynktu zabójcy.
– Może jesteś zabójczynią z sercem. – Podnoszę jej podbródek palcem.
– Może użyjesz całego tego gównianego dbania o innych, żeby zdobyć
klientów.
Kiedy patrzy w górę, jej ciemne oczy łapią mnie w sidła swoją
szczerością. Wciąż ujmując ją za podbródek, głaszczę gładką skórę szczęki.
Banner z zakłopotaniem marszczy twarz, a potem odsuwa się.
– Hm… Może. – Przesuwa dłonią po twarzy i chowa głowę w
ramionach. Wyciąga z włosów ołówki i rzuca je na stół. Kruczoczarne fale
opadają na ramiona i piersi. Nie mogę oderwać oczu. Nie chcę. Zazwyczaj
jest taka pozbierana. Patrzenie, jak rozpuszcza włosy, to przywilej, którego
zaznałem tylko kilka razy podczas tego semestru.
– Cóż, przynajmniej dzisiejszy dzień pokazał mu, że potrafię zrobić
coś dobrze – mówi Banner sardonicznie, śmiejąc się bez wesołości. –
Pomimo moich jajników.
– Co się dziś wydarzyło?
– Zapomniałam ci powiedzieć. – Delikatny uśmiech rozjaśnia jej
twarz. – Dostałam stypendium Bagleya.
– Żartujesz. – Potrząsam głową, będąc szczerze pod wrażeniem. – Nie
wiedziałem, że wciąż się o nie starasz. Ja odpadłem w drugiej rundzie.
– Och, to nic takiego. – Na jej policzkach pojawia się rumieniec i
Banner macha dłonią. – Po prostu nie chciałam zapeszać. Naprawdę
myślałam, że nie mam szans. Założyłam, że Prescott ma je już w kieszeni.
Słysząc, jak Banner wypowiada nazwisko tego dupka, sztywnieję. Czy
kiedykolwiek podszedł do niej z tak gównianymi zamiarami, jakie
przedstawił mi dzisiejszego wieczoru? Złamałbym go na pół.
– Prescott? – Sięgam po wodę z równego rządku butelek, które Banner
zawsze przynosi, gdy się uczymy. – Nawet nie wiedziałem, że go znasz.
– Bo nie znam. – Wzrusza ramionami. – Ale odkryłam, że jego ojciec
jest najlepszym przyjacielem Cala Bagleya. Założyłam, że to on wygra.
Wiem, że się o nie starał.
Cholera. Teraz wszystko zaczyna mieć sens i rozumiem, dlaczego
chciał ją poniżyć. Zemsta to uprzywilejowana, egoistyczna i jęcząca suka,
która ma na imię William Prescott.
– Nieźle. – Trybiki w mojej głowie wciąż się obracają. – Gratulacje. To
wspaniałe.
– Owszem – mówi Banner, a jej uśmiech jest szeroki i pełen dumy. –
Późno zadecydowali i teraz walczę, żeby znaleźć sobie miejsce w Nowym
Jorku i dostosować grafik na następny semestr.
Wstaje i idzie do głównego pokoju, gdzie część prania właśnie
skończyła się suszyć.
„Nowy Jork”.
Zaciskam pięści na kolanach, przyswajając sobie te informacje.
Banner przerzuca pranie z suszarki do plastikowego kosza, kiedy wchodzę
do pomieszczenia.
– Cóż, Nowy Jork… – mamroczę, zabierając się za kupkę białych T-
shirtów i rozpoczynając składanie.
– Nie musisz tego robić. – Marszczy czoło i patrzy na malejącą kupę
prania, przez którą się przedzieramy. Unoszę wyzywająco brew i Banner
przewraca oczami. – Dzięki. Pamiętaj, że to praktyki, więc doradca chciał
omówić dostosowanie mojego ostatniego semestru do pracy w Nowym
Jorku.
Cholera.
Cieszę się ze względu na nią. To najbardziej prestiżowy staż, jaki
można dostać na tym kierunku. Bagley i Wspólnicy są potężną agencją
sportową i zdobycie posady u nich po ukończeniu studiów to dla kariery
wystrzelenie w górę jak z procy. Ale Nowy Jork? Nasze egzaminy
zaczynają się za kilka dni, a potem jedziemy do domu na ferie. Myślałem,
że będę miał cały przyszły semestr na zdobycie Banner.
Być może mam tylko dzisiejszą noc.
I wtedy podejmuję decyzję. Darwin. Maslow. Jeden pies. Poruszałem
się trasą widokową zamiast najkrótszą drogą ode mnie do tego, czego
pragnę. Te bzdury kończą się w tej chwili.
– Gratuluję jeszcze raz – mówię, układając ostatni z T-shirtów w
koszyku. – Jak wspominałem, jesteś dobra we wszystkim, Banner. – Dzięki,
ale myślę, że już ustaliliśmy, że nie wszystko mi wychodzi.
– Tak, opowiadasz złe dowcipy, wielka mi sprawa. – Urywam na
chwilę, przejmując wodze konwersacji i ostrożnie nimi poruszając. – A co z
całowaniem? Jesteś w tym dobra?
Jej dłonie zatrzymują się. Szerokie ze zdumienia oczy napotykają
moje, a usta się otwierają.
„Och, tak. Trzymaj usta właśnie tak, Banner. Mam coś, co chętnie
położę między tymi wargami”.
– Co ty powiedziałeś? – pyta, ledwo łapiąc oddech.
– Spytałem, czy jesteś dobra w całowaniu. – Krzyżuję ramiona na
piersi i czekam, aż znów będzie spokojnie oddychać.
– Cóż, tak myślę.
Pochyla głowę i unosi ręce, by znów związać włosy. Zatrzymuję ją,
ujmując za nadgarstek. Czekam, aż na mnie popatrzy. Chcę, żeby być może
po raz pierwszy w ciągu tego semestru zauważyła mnie naprawdę.
– Jeśli jesteś dobra w całowaniu… – mówię cicho, nie odwracając
wzroku i raz jeszcze odwołując się do naszego profesora. – Przekonaj mnie.
3 - BANNER

– Przekonaj mnie.
Wyzwanie rozbrzmiewa w moich uszach niczym dźwięk rzuconej
rękawicy. Jared i ja przypatrujemy się sobie. W jego oczach pobłyskuje
pewność siebie. Co się w ogóle dzieje? Czy on… Czy on mnie prosi o…
Czy on chce…
Nie.
Goście tacy jak Jared Foster nie składają dziewczynom takim jak ja
tego rodzaju propozycji. Nie zrozumcie mnie źle, myślę, że mnie lubi.
Bardzo. Zawsze kiedy jesteśmy razem, śmiejemy się. Nasze rozmowy są
inspirujące. Nikt nie stawia mi większego wyzwania podczas debaty. Jest
najbardziej bystrym facetem, jakiego znam, a do tego wygląda jak
przystojny instruktor narciarstwa, który zamienił stoki na kampus Ivy
League.
Co do moich uczuć… W grę wchodzi to, co czuję od trzech lat, od
czasu zebrania organizacyjnego dla pierwszoroczniaków, kiedy Jared
poprosił mnie o pożyczenie ołówka. Tamtego dnia jego włosy, które dziś są
jeżykiem o słonecznym kolorze, spływały do ostrej linii szczęki. Jasne i
ciemne blond pasemka układały się niczym w reklamie szamponu. Już
wtedy był piękny, choć dopiero skończył szkołę średnią. Zmężniał przez
ostatnie lata. Jego rysy się wyostrzyły, kości policzkowe wystają bardziej
pod napiętą, opaloną skórą. Ledwo mogłam się skupić i podczas orientacji,
i w trakcie wielu nocy spędzonych tutaj, w pralni. Nieraz czytałam jedną
stronę po pięć razy, próbując się na niego nie gapić.
Miłym dodatkiem okazało się, że jego umysł jest równie urzekający
jak twarz. I nigdy tyle się nie śmiałam, jak ucząc się razem z nim. Wiedząc,
że nigdy nie będę dla niego dość atrakcyjna, byłam zmuszona cieszyć się
przyjaźnią. Teraz odkrycie, że on może chciałby czegoś więcej, sprawia, że
czuję się niesamowicie podekscytowana i zmieszana.
– Wybacz – mówię wreszcie, ledwo słyszę własny głos ponad
dudnieniem w uszach. – Nie wiem, o co ci chodzi.
Przechyla głowę i wykrzywia swoje szerokie usta. Jared potrafi
powiedzieć więcej ich kącikiem niż większość osób przy użyciu setki słów.
Dobry humor, pogarda, sceptycyzm. Te usta wyrażają to wszystko bez ani
jednego dźwięku, ale nie mam pojęcia, co mówią teraz.
– Chcę, żebyś przekonała mnie, że dobrze się całujesz – powtarza
Jared powoli, jak gdybym miała problem z przetworzeniem jego słów, co
może być prawdą, bo… co takiego?
Brwi w kolorze ciemnoblond unoszą się nad rozżarzonymi oczami.
Jared czeka.
– I jak miałabym cię przekonać? – pytam, a moje słowa rozwiewają się
w powietrzu. Im dłużej patrzy na mnie, jak gdybym była jedzeniem, a on
pościł od dawna, tym bardziej tracę dech.
Robi krok do przodu, skracając dystans między nami, dzięki któremu
zachowywałam jeszcze zdrowy rozsądek. Stoi tak blisko, że muszę
odchylić głowę do tyłu, żeby wciąż patrzeć mu w oczy.
– Mogłabyś mnie pocałować – proponuje. Jego oddech jest jak
dotknięcie piórka na mojej skórze. Dudnienie głosu Jareda rezonuje w
mojej klatce piersiowej.
– Masz na myśli pocałunek? Czy pocałunek-pocałunek?
Parska śmiechem i przesuwa dłonią po moim ramieniu, by zaczesać mi
pasmo włosów za ucho.
– Jestem pewny, że chodzi mi o to drugie – mówi, przeszywając mnie
kolejnym rozgrzanym spojrzeniem. – Czy to wersja z języczkiem? Mój
mózg chwilowo znajduje się w stanie zaniku i choć normalnie jest sprawny,
teraz łapie się najbliższej wymówki.
– Ja… ja nie całuję się z chłopakami, którzy mają dziewczyny. –
Układam twarz w grzecznie przepraszającą minę i mam nadzieję, że to
zakończy tę kłopotliwą rozmowę.
– Aha. – Kiwa głową, wyraz jego twarzy jest pełen refleksji. –
Spodziewałem się, że to powiesz.
– Tak, więc pewnie powinniśmy…
– Nie mam już dziewczyny.
Oddech więźnie w moim gardle. Serce wali mi tak, jakby chciało
przebić się przez żebra.
– Masz na myśli Cindy?
– Tak, nie ma już Cindy.
– Ty… Co… co… co ty…?
– Ty… Co… co… – Przedrzeźnia mnie, jego pełne usta układają się w
oślepiający uśmiech. – Słyszałaś mnie. Nie mam dziewczyny. Cindy i ja
zerwaliśmy.
– Ale ja nie jestem w twoim typie – wypalam.
– A mimo to zerwałem z nią dlatego, żebyś ty… – mówi, kładąc długi
palec na moim mostku – pocałowała mnie.
Zerkam na palec, a potem znów patrzę na twarz Jareda. Czy słyszy, jak
wali mi serce? Jak zderzają się w mojej głowie nadzieja i wątpliwości?
Wyobrażałam sobie całowanie go. Wyobrażałam sobie, że on chce tego
równie mocno co ja. Jakie to uczucie, kiedy twoje pragnienie zostaje
odwzajemnione? Teraz, gdy mówi, że chce mnie całować, to wydaje się
zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. – Wydaje mi się, że odbieram –
mówię, oblizując usta – sprzeczne sygnały.
Oczy Jareda podążają za ruchem mojego języka, sprawiając, że się
zawstydzam. Wciągam usta do środka, chowając wargi przed żarem jego
spojrzenia.
– Serio? – pyta, śmiejąc się chrapliwie. – Jesteś za bystra, żeby coś tak
prostego cię zdezorientowało.
Jego druga dłoń pojawia się na moim karku, delikatnie przyciągając
mnie bliżej.
– Nie ma sprzecznych sygnałów, Banner. – Zniża głowę, żeby następne
słowa wyszeptać tuż nad moimi wargami. – Tylko ten jeden. Zajmuję się
praniem od kilku lat i rozumiem, czym jest elektryczność statyczna,
ładunek tworzący się wtedy, kiedy dwie rzeczy ocierają się o siebie. Nie
miałam świadomości, że ocieraliśmy się o siebie cały semestr. A teraz robią
to nasze usta.
Jared bierze w posiadanie moje wargi. Nie mogę nazwać tego inaczej.
To nie tylko pocałunek, ale także rozkaz. Nigdy nikt mnie tak nie całował.
Jared naciska kciukiem na mój podbródek, bym szerzej otworzyła usta. To
nie wygląda na pierwszy pocałunek. Nie ma w nim nic niepewnego lub
nieśmiałego. Jared całuje mnie, jakby ćwiczył to tysiąc razy.
I Boże dopomóż, po chwilowym zaskoczeniu odpowiadam
pocałunkiem. Żar między naszymi ustami wypala mój szok niczym
płomień. Jared kładzie dłoń płasko między moimi piersiami i choć nie jest
nawet blisko moich sutków, twardnieją. Są naprężone i wrażliwe, oczekują
dotyku. Drugą dłonią łapie mnie za włosy i przyciąga, warcząc podczas
pocałunku.
„Co, do cholery?”
Wszystko jest takie intensywne. Balansujemy na granicy tego, co dam
radę znieść. Niemal nie mogę oddychać.
– Jared – mamroczę, odsuwając się i dotykając obolałych ust. –
Zwolnij. Ja… To dla mnie za wiele.
Jego czoło zderza się z moim, dłoń jest wciąż na mojej szyi, a palce są
zaplątane w moje włosy.
– Cholera – dyszy. – Przepraszam. Po prostu myślałem o tym już tak
długo. Ciężko robić to powoli.
Walczę, by nadążyć. Ten złoty chłopiec, śmietanka socjety Kerrington,
w którym się sekretnie kochałam – nie przez rok, nie przez dwa, ale przez
trzy lata, nawet kiedy spotykałam się z pewnym frajerem – myślał o
całowaniu mnie od długiego czasu? Tak długiego, że ciężko mu działać
powoli?
– Wybacz – mówię w oszołomieniu. – Czuję się jak w Strefie mroku.
– Strefie mroku?
– Tak, to był taki program… – Banner, wiem, co to jest Strefa mroku,
ale czemu czujesz się tak w tej chwili? Czy to dlatego, że znamy się cały
semestr, a właśnie teraz posuwam się dalej? Pierwszego dnia, gdy
spotkaliśmy się na zajęciach u Albrighta…
– Nie spotkaliśmy się po raz pierwszy na jego zajęciach – wtrącam. –
Spotkaliśmy się trzy lata temu.
– Co? – Marszczy brwi. – Nie, pamiętałbym.
„Pewnie, że nie”.
– Cóż, to oczywiste, że mnie nie pamiętasz. – Mój śmiech jest cichy,
skrępowany. – Spotkaliśmy się na zebraniu dla pierwszego roku. Wszystkie
dziewczyny piszczały na widok Bentona Cartera i ciebie. „Ja chcę tego
blondyna!”, „A ja wezmę tego ciemnowłosego”.
Opuszczam wzrok na podłogę.
– Siedzieliśmy obok siebie. Poprosiłeś, żebym ci pożyczyła ołówek.
– Nic z tego nie pamiętam, ale pamiętam pierwszy dzień, kiedy
zauważyłem cię na zajęciach Albrighta.
Patrzy na mnie, a w jego ciemnoniebieskich oczach widzę szczerość.
– Od tamtej pory nie przestałem cię zauważać – dodaje. – Myślałem,
że będziemy mieć więcej czasu, ale kiedy powiedziałaś, że w przyszłym
semestrze jedziesz do Nowego Jorku, uświadomiłem sobie, że to może być
nasza ostatnia noc razem i nie mogłem już czekać.
– Na mnie? Nie mogłeś czekać na mnie? – Muszę zapytać. Muszę się
upewnić. – Wybacz, Jared, ale nadal jestem zdezorientowana.
– Nadal? – Coś bliskiego irytacji miesza się z rozbawieniem w jego
oczach.
Przesuwa szerokimi dłońmi wzdłuż moich ramion, delikatnie ściskając
mięśnie przez grubą bawełnę mojej bluzy.
– Pozwól mi więc, że ci to wyjaśnię jeszcze dobitniej – oznajmia
chrapliwym, pewnym siebie głosem. – Podobasz mi się, Banner. Goście
tacy jak on, nie tylko przystojni, ale także błyskotliwi, mają tę jedną
dziewczynę w college’u, z którą umawiają się przez wzgląd na jej intelekt.
Upewnia ich to w przekonaniu, że nie są całkowicie powierzchowni. A
kiedy ta dziewczyna zostaje dyrektorką firmy, leczy raka albo jest pierwszą
kobietą na Marsie, mogą powiedzieć, że znali ją w czasach szkoły.
Spotykali się… nie, pieprzyli, mając po dwadzieścia lat.
Byłam taką dziewczyną dla mojego ostatniego chłopaka Byrona.
Spotykał się ze mną, gdy potrzebował pomocy, żeby przebrnąć przez
zajęcia z ekonomii, ale to się szybko skończyło. Zdradził mnie, zanim
wysechł tusz na jego arkuszu egzaminacyjnym. Dorastałam z ojcem, który
nigdy nie spojrzał na inną kobietę poza moją matką i sprawił, że wierność
wyglądała atrakcyjnie. Możliwie do zrealizowania, normalnie. Mam więc
zero tolerancji dla zdrady. Kiedy odkryłam niewierność Byrona i z nim
zerwałam, poczuł się urażony, że ja, która powinnam być zaszczycona, że
łaskawie ze mną chodził, skończyłam nasz związek.
„Ledwo mogłem oddychać, gdy była na górze”.
„Wszystko się trzęsło, kiedy ją pieprzyłem”.
To okrutne słowa, które usłyszałam bezpośrednio od niego. Przy
innych mówił gorsze rzeczy. Niestety zostały mi przekazane i wciąż
nawiedzają moje myśli. Nadal podkopują moją pewność siebie.
– Podobam ci się, co? – pytam w końcu, wpatrując się w podbródek
Jareda, żeby uniknąć jego wzroku. – Masz na myśli: „Uważam, że jesteś
bystra i posiadasz wspaniałą osobowość, Banner”?
Mięsień w jego szczęce porusza się, a usta zaciskają. Przyciąga mnie
do siebie, czuję przez dżinsy, jaki jest wielki i twardy. – Nie, mam na myśli:
„Chcę cię pieprzyć” – mówi ostro. – Jeszcze jakieś pytania?
Na mikrosekundę moje serce przestaje bić, a potem zaczyna szaleć,
mało nie wyskakując mi z piersi. Gna tak bardzo, że mój mózg nie może
nadążyć.
– Dziś w nocy? – Przyciskam dłoń do piersi z nadzieją, że to pomoże
mi się uspokoić.
– Owszem, dziś w nocy, jeśli chcesz. – Łączy palce z moimi i także
przyciska je do mojej klatki piersiowej. – Tak szybko bije ci serce.
Zakłopotanie pali mnie pod skórą i rozchodzi się rumieńcem po
policzkach, obnażając moją niepewność. Kolejny sposób, w jaki zdradziło
mnie ciało. Na pierwszym roku przybrałam na wadze. Na drugim
wskoczyło mi kolejnych kilka kilogramów. Na trzecim mój brzuch trząsł się
jak galareta. A na ostatnim przypałętał się cellulit. Każdego roku w
Kerrington osiągałam wyznaczone cele i rosła moja pewność siebie, ale też
obwód talii. Moje poczucie własnej wartości nigdy nie było podyktowane
numerem na metce dżinsów. Wiem, kim jestem, a kim nie i pogodziłam się
z tym. Ale to, co mówi Jared… wpędza mnie w zakłopotanie. Daje drugie
życie bezużytecznym nadziejom pulchnej dziewczyny siedzącej obok
najpiękniejszego chłopaka na zebraniu dla pierwszego roku. Chłopaka,
który pewnie lepiej zapamiętał ołówek, który mu dałam, niż mnie.
Ta sytuacja jest dziwna i czuję niepokój. Kiedy Jared i ja zaczęliśmy
się uczyć razem, odłożyłam moje zadurzenie na półkę.
Zdyscyplinowałam je. Zamknęłam w pokoju i nie dałam mu kolacji.
Zagłodziłam.
Teraz on karmi je tymi zaskakującymi słowami, gorącymi
spojrzeniami i dotykiem. Przykłada moją dłoń do swojej piersi. Jego serce
pod moimi palcami bije szybko.
– Czujesz? Moje serce też szaleje.
Mówi prawdę.
Oddech Jareda jest krótki, urywany. Powieki częściowo skrywają oczy
wypełnione pożądaniem. Jego ciało daje mi wskazówki, ale wciąż mam
problem ze zrozumieniem tego.
– To może być nasza ostatnia noc razem, Banner – szepcze cicho.
Już od czasów podstawówki byłam skupiona na nauce. Idealna
frekwencja od przedszkola aż do końca liceum. Prace charytatywne,
przeskakiwanie klas, dodatkowe zajęcia i zawsze najlepsze wyniki. Na
randki umawiałam się bardzo rzadko i kończyłam związki, kiedy tylko
zaczynały mnie rozpraszać.
A teraz chłopak, który podoba mi się od pierwszego roku, mnie
pragnie. Nie mam pojęcia, dlaczego i jak to się stało, ale tak właśnie jest.
Potwierdza to jego serce walące szaleńczo pod moją dłonią. Co, jeśli dziś,
przez jedną cholerną noc, będę robić to, czego chcę, zamiast tego, czego się
ode mnie wymaga? Nie wiem, jakim cudem wszystkie te elementy składają
się w całość, ale wiem, że odmawiałam sobie wielu rzeczy przez lata, gdy
dążyłam do realizowania celów. Chcę tego. Chcę jego i choć raz mam
zamiar sobie na to pozwolić.
– Dobrze – mówię, moja odpowiedź jest klarowniejsza niż myśli, które
kłębią mi się w głowie.
Przez twarz Jareda przemykają zaskoczenie i ulga. Nagle przestaje być
tym pewnym siebie gościem, który należy do elity naszego kampusu.
Jesteśmy tylko my, Jared i Banner. A on patrzy na mnie, jakby nie wierzył,
że dzieje się coś tak dobrego, jakbym ja była zbyt dobra, by istnieć
naprawdę. Szybko się otrząsa, odzyskuje kontrolę, przesuwa ręką po moich
plecach.
– W takim razie jesteś mi winna pocałunek. – Słowa Jareda ślizgają się
po mnie, każda komórka mojego ciała wydaje się drżeć na dźwięk jego
głosu.
– Naprawdę? – Zmuszam się, by odwzajemnić spojrzenie. –
Pocałowałam cię.
– Nie, to ja pocałowałem ciebie. Twoja kolej.
Nie należę do niskich dziewczyn, ale przy ponad stu
dziewięćdziesięciu centymetrach Jared i tak jest ode mnie dużo wyższy.
Muszę stanąć na palcach, żeby dosięgnąć.
Nie schyla się.
Biorę uspokajający oddech, który nic nie daje, bo wciąż się chwieję,
stając na czubkach palców, i wsuwam jego dolną wargę między moje. Brak
mi pewności siebie Jareda. Ssę delikatnie, z wahaniem. Jego pierś się unosi,
Jared oddycha gwałtownie przez nos. Ściska mnie mocniej, ale poza tym
nie daje żadnego sygnału, że to, co robię, na niego działa.
A jednak działa.
Tym razem to ciało Jareda go zdradza, mówiąc mi, jak bardzo tego
chce. Jak mnie pożąda. I każda jego część – twardy kutas, którym na mnie
napiera, zaciskające się na moim ciele dłonie, oddech, nad którym próbuje
zapanować – wszystko w nim krzyczy, jak bardzo tego pragnie.
Zarzucam mu ramiona na szyję i dociskam się do niego piersiami,
przesuwając palcami po gładkim, jasnym meszku włosów. Trzymam głowę
Jareda dokładnie tam, gdzie chcę, żeby była, i ssę jego język tak, jak on
robił to z moim. Powiedziałam, że nie jesteśmy zwierzętami, ale zachowuję
się jak bestia, która poczuła pierwszy smak krwi. Wyciągam się w górę,
gryzę, pomrukuję. Napawam się miękkością ust Jareda. Pocałunek staje się
mokry, gorący i dziki.
– Cholera – mruczy Jared, sunąc ustami po mojej szczęce. – Tak, daj
mi to wszystko.
Idąc tyłem, prowadzi nas w kierunku zaplecza, dotyka dłońmi moich
piersi.
– Świetne cycki, Ban – dyszy w moje usta. Nawet pomimo bluzy moje
sutki twardnieją, kiedy jego palce je pocierają, wykręcają, podszczypują.
Jared zatrzymuje się przy wejściu, wciskając mnie we framugę.
Drewno wgryza się w moje plecy, dyskomfort kontrastuje z przyjemnością.
Jared stoi tuż przy mnie, czuję jego twardy członek. Odpina guzik i suwak
przy moich dżinsach, wsuwa dłoń w majtki, po czym zaczyna pocierać
łechtaczkę. To elektryzujące i agresywne – najbardziej niesamowita
przyjemność, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam. Drżę na całym ciele, a
moja głowa uderza w drewno za mną, gdy bezradnie napieram na jego dłoń.
– Chcę, żebyś doszła pierwsza. Miałaś kiedyś orgazm na stojąco?
Przedzieram się przez mgłę wspomnień, zastanawiając się, czy choć
raz doszłam. Tych kilku chłopaków, których miałam, nie było
utalentowanymi kochankami, a przynajmniej nie marnowali swoich
umiejętności na mnie. Potrząsam głową.
– Cóż, zaraz się to zmieni. – Długi palec zaczyna mnie penetrować.
– Ach! – Moje kolana się trzęsą.
Jared kciukiem głaszcze moją łechtaczkę, po czym dodaje kolejny
palec, a po chwili trzeci.
Dyszę, przygryzając wargę, by uciszyć jęki. Słyszę dźwięk wydawany
przez moją wilgoć, kiedy mnie pociera. Jared pochyla się, żeby ugryźć
mnie w pierś, nawet przez ubranie czuję ostry ból przynoszący przyjemność
i wybucham. Zawodzę, a echo roznosi się po pralni, mieszając z
kotłowaniem ubrań w pralkach. Mój kręgosłup roztapia się. Jedyna rzecz
trzymająca mnie w pionie to ręka pomiędzy moimi nogami.
– Boże, tak, Banner – mówi. – Dotknij mnie.
– Dotknąć cię gdzie? – bełkoczę jak pijana, odurzona jego palcami i
ustami, a także sercem, które przyspieszyło dla mnie.
– A jak myślisz? – Śmieje się, oczy mu błyszczą od rozbawienia i
namiętności. Przyciąga moją dłoń do swojego kutasa. Ściskam go bez
wahania, a głowa Jareda opada. Jego męskość jest długa i twarda. Jared
wsuwa palce w moje włosy.
– Pociągnij go – szepcze mi do ucha. – Głaszcz mnie. Pobaw się
jajami.
– Uch… Zawsze jesteś taki apodyktyczny?
Przekrzywia głowę, aż nasze spojrzenia się spotykają.
– Pieprz mnie i sama się przekonaj.
Nie byłabym w stanie odmówić nawet z pistoletem przy skroni, tak
bardzo tego pragnę, ale przez chwilę zastygam w bezruchu. Pragnienie
czegoś tak bardzo, w tajemnicy, przez tak długi czas… Pragnienie czegoś,
co upada ci nagle do stóp, jest niepokojące.
– Banner, przestań… – Jared zaciska oczy i skręca palce w moich
włosach. – Przestań myśleć i po prostu się zgódź.
„Ma rację. Pozwól sobie”.
– Zgadzam się.
Moja wyszeptana zgoda dryfuje między nami niczym piórko, ale Jared
nie czeka, aż opadnie na ziemię, tylko skacze, bierze moje usta w swoje i
wszędzie mnie dotyka.
Kopniakiem zamyka drzwi. Mam głowę w chmurach, otacza mnie
mgiełka, moje ciało ledwo trzyma się w jednym kawałku, kiedy prowadzi
mnie tyłem, z jedną ręką na moim biodrze. Drugą dłoń trzyma na mojej
szyi, gdy pożera moje usta. Tylna strona kolan uderza o kanapę i opadam na
wygniecione poduszki. Jak wiele nocy się tutaj uczyliśmy?
Rozmawialiśmy? Śmialiśmy się? I nigdy bym nie pomyślała, że właśnie to
się żarzy w Jaredzie. Nie podejrzewałam, że może mnie pragnąć tak bardzo
jak ja jego.
Patrzy na mnie, a potem podnosi ramiona i ściąga bluzę z kapturem. T-
shirt pod nią napina się na klatce piersiowej. Pozbywa się go jednym
energicznym ruchem.
„Ave Maria i dobry Boże w niebiosach”.
Nigdy nie widziałam takiej klaty, mięśni brzucha i ramion w
prawdziwym życiu, tak blisko, na żywo, a nie na ekranie. Są wyrzeźbione
niczym dzieło sztuki. Jared nie ma oporów, widać, że czuje się dobrze w
swojej idealnej skórze. Zsuwa dżinsy po wąskich biodrach i muskularnych
nogach. Moje oczy przesuwają się po jego ciele. Wypełniają mnie żądza i
zachwyt.
– Wow. – Nie chciałam powiedzieć tego na głos.
Zastyga z ręką na slipach i unosi brew.
– Czy powiedziałaś właśnie „wow”?
Otępiająca mózg przyjemność zaburzyła moje racjonalne myślenie.
Nie przemyślałam tego, że seks zazwyczaj uprawia się nago. I choć Jared
Foster jest arcydziełem, ja nim nie jestem.
„Wszystko się trzęsło, kiedy ją pieprzyłem”.
Słowa Byrona wracają do mnie jak maleńkie sztylety, zostawiając
milion ranek w mojej pewności siebie. Ta namiętność, to głębokie
pragnienie w oczach Jareda – czy zniknie? Umrze, gdy mnie zobaczy?
Moje trzęsące się ciało? Tak długo patrzył na mnie z pożądaniem. Ale nie
ma szans, żeby nie przestał, jeśli mnie teraz zobaczy. A chcę, aby trwało to
choć chwilę dłużej.
– Zgaśmy światło.
4 - JARED

– Zgaśmy światło.
Ta wyszeptana prośba sprawia, że zastygam na moment. Jestem tak
blisko zdobycia Banner Morales, tak bardzo blisko, a ona myśli, że zgasimy
światło? Chce, żebyśmy pieprzyli się w ciemnościach?
– Nie ma mowy.
Po jej twarzy przemyka rozczarowanie.
„Boże, jaka ona jest śliczna”.
Nie mogę znieść tego, że ktoś sprawił, że Banner, jedyna osoba, która
odpowiedziała naszemu dupkowatemu profesorowi po rosyjsku z samego
końca zatłoczonej sali wykładowej, zaczęła w siebie wątpić. Zawsze
postrzegałem ją jako twardzielkę – aż do dzisiejszej nocy. Ale pragnąłem
Banner od dawna i muszę ją mieć. Sprawię, iż zacznie pożądać mnie tak
bardzo, że nie przestanie się liczyć, ile setek kilometrów będzie nas dzielić
w przyszłym semestrze.
– W takim razie moja odpowiedź brzmi „nie”. – Przygryza wargę i raz
jeszcze zerka na moje usta, jakby już za nimi tęskniła. Jeśli czuje żal, to
odchrząkuje, by go odegnać, i wstaje z kanapy. – I tak pewnie powinniśmy
brać się za książki.
Porusza się, żeby mnie ominąć, ale łapię ją za nadgarstek i przyciągam
jak najbliżej mojej nagiej piersi. Patrzy na mnie, nasze spojrzenia ścierają
się w pojedynku, oboje chcemy postawić na swoim. Nie odrywamy od
siebie oczu, nie poddajemy się, ale za jej uporem czai się też coś innego.
Strach? Choć spędziliśmy ze sobą dużo czasu w ostatnich miesiącach,
nie znam jej na tyle dobrze, żeby być pewnym. A chcę poznać Banner.
Bardzo.
„Pieprz grubą dziewczynę”.
Ostre słowa Prescotta rozbrzmiewają w mojej głowie. Przez chwilę
przygniata mnie poczucie winy. Rozkazał mi uprawiać seks z Banner i tej
samej nocy właśnie to robię. Ale nie z tej przyczyny. W końcu odszedłem
ze Stada.
Czy mówiono jej wcześniej takie rzeczy? Może nie prosto w twarz.
Może ktoś subtelnie ją przekonał, że wcale nie jest seksowna jak cholera.
Ale dla mnie jest. Naprawdę nie wiem, co znajduje się pod tymi wszystkimi
warstwami odzieży, które nosi na sobie Banner, ale nie obchodzi mnie to.
Pragnę nie zewnętrznej powłoki, lecz jej wnętrza. Chcę uczyć się jej duszy.
„Uczyć się jej duszy? Co, do diabła? Sam siebie nie poznaję. Kim jest
ten facet? I kto oddał jego jaja Banner Morales?” Muszę, przyznać, że przy
Banner naprawdę inaczej się zachowuję, bo ona jest inna. Kiepski ze mnie
materiał na chłopaka. Zapytajcie Cindy. Nie dbam zanadto o dziewczyny,
ale będąc z Banner, skupiam się wyłącznie na niej. Zwykle szybko tracę
zainteresowanie ludźmi, a mimo to nieustannie łapię się na tym, że myślę o
rzeczach, które powiedziała Banner. Stale zaprząta mój umysł, choć wcale
się nie stara. Dlatego tak bardzo pragnę ją poznać. Dotrzeć najgłębiej, jak
się da.
Jej piękne wargi układają się w prostą linię. Stoimy, jak gdyby czekała
na moją decyzję, ale to ona ma pełnię władzy. Piłka jest wciąż po jej stronie
boiska. A Banner zamierza odejść, wrócić do książek i zachowywać się,
jakby to wszystko się nigdy nie wydarzyło. Ja tego nie chcę. Uprawiałem
seks z wieloma dziewczynami. Z najpiękniejszymi dziewczynami na
kampusie i poza nim, ale nigdy nie miałem Banner i w tej chwili pragnę jej
bardziej niż czegokolwiek innego. Bardziej niż wszystkich Cindy razem
wziętych. Przypominam więc sobie jedną z najważniejszych zasad
negocjacji. „Wiedz, co jesteś gotowy poświęcić, zanim zaczniesz”. A mogę
poświęcić wiele, byle nie musieć rezygnować z Banner.
Wyciągam ramię w stronę ściany i gaszę światło.
Kiedy przestaję widzieć Banner, wyostrzają się moje pozostałe zmysły.
Czuję zapach jej włosów i słyszę szybkie, płytkie oddechy. Lecz po chwili
mój wzrok również się przyzwyczaja i zaczynam dostrzegać kształty. Jasna
poświata wlewająca się do pokoju przez szpary w drzwiach pozwala mi
odkrywać kontury, ale szczegóły nadal pozostają ukryte. Dotykam policzka
Banner i napawam się miękkością skóry. Jedwabiste włosy ocierają się o
moje knykcie. Nie jestem idiotą. Banner zażądała zgaszenia światła, bo
czuje się skrępowana, ale z mojego punktu widzenia nie ma w niej nic,
czego mogłaby się wstydzić.
– Uważam, że jesteś piękna, Ban.
– Naprawdę? – pyta cichym głosem.
Moje słowa zaskakują mnie równie mocno, jak wydają się dziwić ją,
ponieważ zazwyczaj nie mówię takich bzdur dziewczynom.
Najładniejsze wydają się już o tym wiedzieć, co czyni takie słowa
zbędnymi. Ale Banner… jest taka piękna, a nie mam pewności, czy o tym
wie.
– Naprawdę. – Odsuwam jej włosy z twarzy.
– Och… Dziękuję. – Śmiech Banner to niewiele więcej niż oddech. –
Ciemno tu, więc mam wątpliwości, czy ten komplement się liczy.
– Znam twoją twarz na pamięć. Masz tu siedem piegów. – Przejeżdżam
palcem po prostym łuku jej nosa i przesuwam niżej, by pieścić pełne wargi i
maleńki dołeczek w policzku, który pojawia się przy uśmiechu. – Dołeczek
w tym miejscu.
Masuję gładką skórę jej karku.
– Teraz chcę poznać także twoje ciało – mówię cicho. – Zdejmij dla
mnie ubranie, Banner.
Po gwałtownym wdechu Banner podnosi ramiona. Szelest bluzy,
dżinsów, skarpetek i butów, które zdejmuje w ciemności, jest jak szept.
Dotykam jej, biorę za ramiona, zamykam palce na miękkiej, aksamitnej
skórze. Pochylam głowę i przesuwam nosem po szyi.
– Zawsze tak ładnie pachniesz. – Chciałem jej to powiedzieć, odkąd
zaczęliśmy się razem uczyć.
– Ładne Pastele – odpowiada, śmiejąc się nisko, nerwowo.
– Co?
– Ten zapach. Takiego płynu do prania używam. Nazywa się Ładne
Pastele.
– Podoba mi się. – Wracam do odkrywania, przesuwam dłonią po
ramieniu i obojczyku, aż znajduję miękkie i ciężkie piersi.
Sprawdzam, jak leżą w moich dłoniach. Trzymam je, gładząc sutki
kciukami, aż sztywnieją, a oddechy Banner stają się urywane.
– Podoba ci się? – pytam.
Widzę w półmroku, jak kiwa głową.
– Tak. Fajne uczucie.
Jej dotyk zaskakuje mnie w najlepszy możliwy sposób. Ręka Banner
znajduje moją twarz, podróżuje po moich ustach, oczach, włosach. Czuję,
że się do mnie przybliża, na moich ustach pojawiają się delikatne
podmuchy oddechu i sam zaczynam dyszeć w oczekiwaniu. Mój oddech się
skraca, a zmysły wyostrzają. Usta Banner szukają moich. Są chętne i
słodkie, kiedy mnie całuje. Jej podniecenia wznieca moje.
Prowadzę Banner z powrotem na kanapę i z ręką na ramieniu
dziewczyny nakłaniam ją, by się położyła. Oddałbym wszystkie moje
punkty GPA na koniec studiów, żeby móc na nią popatrzeć, ale Banner tego
nie chce. Rozumiem, więc zadowolę się posmakowaniem. Na początek
pocieram ustami o jej sutki, w górę i w dół, aż twardnieją i się podnoszą,
wtedy otaczam wargami koniuszek i wolno rozszerzam usta, by nabrać jak
najwięcej ciała w siebie. Ssanie, lizanie, pocieranie. Ssanie, lizanie,
pocieranie. Ssanie, lizanie, pocieranie. Utrzymuję zmysłowy rytm, który
rozpala nas oboje.
– Och…
Każdy dźwięk, który Banner z siebie wydaje, nakręca mnie coraz
bardziej.
Przesuwam dłońmi po jej bokach i talii, odsuwam opuszkami palców
krótkie włoski, które chronią cipkę. Znajduję guzek wieńczący szparkę i
pieszczę go, różnicując tempo od szybkiego i niecierpiącego zwłoki do
nieznośnie wolnego. Powściągliwość i napięcie Banner są wyczuwalne, a ja
chcę je zniszczyć. Przesuwam się na drugi koniec kanapy i ostrożnie
zdejmuję jedną nogę Banner z poduszki, otwierając ją przed sobą.
Ramionami rozdzielam jej uda i zniżam głowę. Przez chwilę tylko
oddycham, napawając się zapachem.
Czasem posiłek ma tak silny zapach, że możesz go posmakować,
zanim jeszcze znajdzie się w twoich ustach. Zmysł zapachu pobudza kubki
smakowe. Tak właśnie działa na mnie cipka Banner, taka słodka, że
odbieram tę woń niemal jak smak i delektuję się nią, zanim skosztuję
pierwszy kęs, wypiję pierwszy łyk. Zanim mój język przedrze się przez
jedwabiste fałdki. Przez kilka sekund czerpię przyjemność ze zwykłego
pocierania cipki ustami, zbierając jej wilgoć i zlizując ją.
– Hěn hào chī – mówię cicho z szerokim uśmiechem, którego ona
niestety nie może zobaczyć.
„Bardzo smaczne”.
– O Boże. – Śmiech zostaje przerwany przez jęk. Kolana Banner
podskakują wokół mojej głowy, ale przyciskam je, jeszcze bardziej
rozsuwając nogi. Może i odmówiła mi widoku, ale będę smakował, najem
się, ile zechcę. Ucztuję między jej nogami, niechlujnie, wygłodniale. Moja
twarz jest mokra, a język mnie boli. Gdy kończę, Banner wydaje z siebie
cichutkie dźwięki, jakby szlochała, przez co jestem bliski spuszczenia się tu
i teraz. Próbuje zaplątać palce w moje króciutkie włosy, ale tylko drapie
mnie po głowie, wciskając cipkę w moją twarz.
– Chinga – szepcze Banner.
– Co powiedziałaś? – dopytuję, podnosząc głowę.
Odpowiada dopiero po chwili.
– Nic – mówi gwałtownie. – To nic takiego.
– To po hiszpańsku? – naciskam. – Co to znaczy?
– Jared – jęczy. – Przestań.
– Powiedz mi albo cię tak zostawię.
Oboje wiemy, że to pusta groźba, bo zostawienie Banner „tak” oznacza
także „zostawienie tak” mnie samego, a nie ma najmniejszych szans, żeby
to wszystko skończyło się inaczej, niż ze mną w jej wnętrzu.
– Co znaczy „chinga”, Ban?
– To znaczy… – W jej westchnieniu jest niechęć i rezygnacja. –
Kurwa. To znaczy „kurwa”, dobrze?
– Ach, w sensie… – mruczę, zniżając głowę i zamykając usta na jej
łechtaczce. – Właśnie tak?
– O Boże – dyszy. – Tak.
– W sensie… – Przejeżdżam językiem od jej odbytu aż po górną
granicę szparki. – Nie przerywaj?
– Proszę – błaga Banner, próbując zaplątać palce w moich włosach. –
Proszę, nie przerywaj.
Macam ręką po podłodze, aż odszukuję dżinsy i sięgam do kieszeni,
żeby wyjąć portfel. To już robiłem w ciemnościach. Mógłbym zakładać
prezerwatywę będąc w śpiączce.
Wąskość kanapy wszystko utrudnia, siadam więc, znajduję Banner w
ciemnościach i pociągam na kolana. Tak samo, jak wcześniej czułem jej
przyjemność, teraz czuję, jak zastyga i odsuwa się ode mnie.
– Och, nie. – Odchrząkuje. – Ty będziesz na górze.
Bez różnicy. Na górze. Na dole. Na boku. „W środku” to jedyne, o co
teraz dbam. Wracam do poprzedniej pozycji i kładę sobie jej nogi na
ramionach. Znów ją dotykam. Nadal jest śliska i gorąca. Ustawiam się przy
wejściu i chociaż się nie widzimy, patrzę tam, gdzie wiem, że są jej oczy, i
czuję, że odpowiada na to spojrzenie. W mroku jest intymność. Może nie
widzę Banner zbyt dobrze, ale w jakiś sposób odczuwam to głębiej. Każdy
zapach, każdy dźwięk, każdy najlżejszy dotyk staje się przyczynkiem do jej
przyjemności. Wpycham się w nią i oboje wzdychamy. Zaciska się wokół
mnie. Czy ona jest dziewicą? Nawet nie pomyślałem, żeby zapytać.
Powinienem.
– Wszystko w porządku? Ty… uch, robiłaś to już wcześniej, prawda?
– Tak, po prostu… Minęło sporo czasu. Wszystko w porządku? –
powtarza moje pytanie.
W porządku? Czy nirwana jest „w porządku”? Czy niebo jest „w
porządku”? Bo gdy ciasna cipka pochłania mojego wygłodniałego fiuta,
czuję, jakbym właśnie tam dotarł.
– Tak, w porządku – szepczę.
Niedomówienie. Nie ma potrzeby przyznawać, że jej cipka
przyprawiła mnie o kryzys egzystencjonalny.
Wycofuję się jedynie na sekundę, ale to niczym tortura i szybko muszę
wepchnąć się znowu. Zapach Banner wypełnia mój nos, nadal czuję jej
smak na języku, mam wrażenie, że ściska nie tylko mojego kutasa, ale całe
ciało.
Banner Morales ma mnie w posiadaniu.
– Chinga – szepczę jej do ucha przy następnym pchnięciu.
– Boże, Jared. – Zaciska się wokół mnie jeszcze bardziej.
– Chinga – mówię znowu, wchodząc w nią tak głęboko, jak pozwala na
to jej ciało. Chcę dotrzeć do dna, oznaczyć ją jako swoją.
– Sí, sí – dyszy Banner. – Por favor.
To, że błaga w swoim ojczystym języku, wiedza, że obraliśmy się nie
jedynie z warstw workowatych bluz i spodni, ale także barier, za którymi
się chowamy i których używamy, by się chronić – powala mnie. Ciało
Banner zaciska się w skurczu wokół mojego fiuta, a ja spuszczam się w nią
z dzikim rykiem. Darwin. Maslow. Kogo to obchodzi. W końcu i tak
jesteśmy tylko zwierzętami. Prymitywami kierowanymi popędami, które
ledwo rozumiemy, ale które z odpowiednią osobą tworzą z nas
niewolników.
Banner to odpowiednia osoba.
Nie obchodzi mnie, czy jej staż jest na Marsie, nie ma mowy, żeby to
był ostatni raz. Zrobimy to znowu, im szybciej, tym lepiej. I gwarantuję, że
kiedy będę ją mieć następnym razem, światło pozostanie zapalone.
5 - BANNER

Wstrząsy wtórne to wstrząsy, które następują po trzęsieniu ziemi. Wynik


wielkiego wstrząsu powstałego w rdzeniu.
To słowo idealnie odzwierciedla to mój stan. „Wstrząs”. Nie jestem
tylko pewna, czy zaczął się w moim rdzeniu, czy wręcz przeciwnie –
wstrząsnęło mną aż do niego.
Wiem jedynie, że w epicentrum jest Jared Foster.
Tulimy się do siebie, leżąc na wąskiej kanapie. Moje nagie nogi są
wsunięte między uda Jareda, a głowę mam pod jego podbródkiem.
Głaszcze mnie po plecach, włosach, ramionach. Wydaje się, że nie może
przestać mnie dotykać i przez kilka minut nie dbam o fałdki, wybrzuszenia i
wałki na moim ciele. To wspaniałe uczucie być tak dotykaną – z
namiętnością i troską. Z Byronem, ostatnim facetem, z którym dzieliłam
taką intymność, każdy dotyk był kłamstwem. Z Jaredem zawsze łączyła
mnie szczerość i prawdomówność. To przekłada się na fizyczną intymność i
chcę się jej trzymać tak długo, jak pozwoli mi na to mój logiczny umysł.
Chcę przestać pytać „dlaczego ja” i po prostu czerpać przyjemność z niego,
z nas obojga, z każdej spędzonej tak chwili.
Pachnie żelem pod prysznic i potem. I… sobą samym. Nie mam
pewności, co to oznacza, lecz czuję ten zapach pod wszystkimi innymi. Nie
wiem, z jakiej przyczyny, ale mam chwilowe zaćmienie mózgu i wysuwam
język, żeby spróbować, jak smakuje Jared. Jest słony i gładki. Może nie
zauważy tej odrobiny bezwstydności.
– Czy ty mnie właśnie polizałaś?
Uch.
– Nie. – „Zaprzeczaj, zaprzeczaj, zaprzeczaj”.
– Ależ tak. – Zniża głowę, jego śmiech łaskocze moje usta. – Polizałaś
mnie.
– Chciałam tylko…
– Nie przepraszaj. Możesz mnie lizać, gdzie chcesz. – Podnosi mój
podbródek. – Tak długo, jak ja też będę mógł to robić.
Przesuwa językiem po mojej szyi, a mnie przeszywa dreszcz. Kolejny
wstrząs wtórny. Moja skóra szczypie. Zmieniam ułożenie nóg i moje udo
ociera się o jego fiuta.
– Och. Przepraszam. Ja…
– Ciągle przepraszasz za rzeczy, które sprawiają, że jest mi dobrze.
Widzę zarys jego głowy obracającej się w moją stronę. Ma zamiar
mnie pocałować. Nawet mając czas na przygotowanie się, na zebranie się w
sobie, nie jestem gotowa na zaborcze natarcie ust Jareda na moje, wolny,
leniwy dotyk języka, pchnięcie bioder naśladujące ruch naszych warg.
Wsuwa dłoń między moje nogi, rozsuwając wargi mojej cipki i pociera
moją mokrą szparkę w górę i w dół, masując obolałe ciało. Nie
powstrzymywał się i wziął mnie ostro. Była to najlepsza rzecz, jaka
kiedykolwiek przytrafiła się mojej waginie.
Naprawdę.
Jared przesuwa się tak, że wisi nade mną, wbija łokcie w poduszkę po
obu stronach mojej głowy. Kiedy sadowi się między moimi udami,
odruchowo zaplatam nogi wokół jego talii.
– Ależ panno Morales. – Śmieje się w moje włosy. – Wydaje mi się, że
chce pani, żebym znów panią przeleciał.
– Och, ja… po prostu…
– Chodźmy do ciebie. – Jego oddech jest ciepły na mojej twarzy.
Całuje wrażliwe miejsce tuż za moim uchem. – Nie ma szans, żebyśmy
zrobili to znowu na kanapie. Następny raz będzie na łóżku.
Wędruje dłońmi po moich udach i łapie mnie za tyłek, przybliżając nas
jeszcze bardziej.
Mój wielki, mięsisty tyłek. Boże, Jared rzuca na mnie jakieś zmysłowe
zaklęcie. Z każdym dotykiem i pocałunkiem sprawia, że czuję się jak
najpiękniejsza kobieta na świecie. I to na wystarczająco długo, bym
zapomniała o wszystkich wałkach i wgłębieniach, o których Byron nie
omieszkał opowiedzieć swoim kolegom. A może w jakiś sposób to ja
rzucam czar na Jareda i tak szybko, jak tylko zapalimy światło, zaklęcie
przestanie działać? – Chyba powinnam już iść – mówię, opuszczając nogi i
lekko pchając jego pierś.
– No dobra, możemy to zrobić jeszcze raz na kanapie, jeśli tego chcesz
– odpowiada szybko. – Ale zostań.
– Jared. – Chichoczę, potrząsając głową.
– Przynajmniej obiecaj, że zobaczę cię jutro. Nie mamy wiele czasu,
zanim wyjedziesz do Nowego Jorku.
– Czemu ma to dla ciebie takie znaczenie? – pytam, marszcząc brwi,
choć on i tak nie widzi tego w ciemnościach. – Mam na myśli… Przyznaję,
że… seks był fantastyczny, ale to wszystko jest dość niespodziewane.
– Nie dla mnie. – Odchrząkuje i odgarnia mi włosy z twarzy, otaczając
dłonią tył mojej głowy. – Pragnąłem tego cały semestr, Ban.
Prycham, nie będąc w stanie w całości pozbyć się wcześniejszego
niedowierzania.
– Naprawdę oczekujesz, że uwierzę, że cały rok spotykałeś się z Cindy,
co do której jestem pewna, że została Miss Iowa, a cały czas w sekrecie
wzdychałeś do mnie?
– Miss Idaho – poprawia mnie. – Ale tak, mniej więcej tak.
Przesuwa ręką po mojej nodze i ponownie oplata mną siebie. Teraz
jedyne, o czym mogę myśleć, to jak grube są moje uda. A mój brzuch
pewnie jest miękki i gąbczasty w dotyku. Niepewność z szybkością światła
wraca na swoje miejsce i popycham Jareda trochę mocniej, odsuwając go
na tyle, by ześlizgnąć się z kanapy.
– Jak mówiłam, muszę lecieć. – Macam po podłodze, szukając mojej
bluzy. Jestem zdeterminowana, by mieć na sobie chociaż ją, zanim zapalę
światło. Owinięta w ciemność oszukiwałam się, że jestem zmysłową istotą
pasującą do Jareda. Ale cichutki głos w mojej głowie protestuje, że to nie
przez ciemność czułam się piękna. To się stało dzięki Jaredowi.
Co w ogóle wie ten głosik?
Zlokalizowałam bluzę i już mam ją założyć, kiedy drzwi otwierają się
z hukiem, a światło zapala.
Zaszokowana, nie ruszam się przez kilka sekund i stoję naga nie tylko
przed Jaredem, który ma świetny widok na mój tyłek, ale także Williamem
Prescottem, Bentonem Carterem i kilkoma innymi facetami, których nie
znam, ale kojarzę z kampusu. Wszystkie oczy pełzną po fałdzie na moim
brzuchu, dołkach w moich udach, maleńkich kępkach włosów pod pachami,
bo odpuszczam sobie golenie w zimie, oraz ciemnym trójkącie włosów,
które mam schludnie przystrzyżone pomiędzy nogami.
– O mój Boże. – Mrużę oczy, chroniąc się przed nagłym zalewem
światła po przebywaniu tak długo w ciemnościach, i odruchowo zasłaniam
piersi. – Co, do cholery?! – wrzeszczy Jared zza mnie.
Jego głos pobudza mnie do działania, łapię majtki zaplątane w
tenisówki i nieskładnie wciągam na siebie bluzę. Nie mogę jednak znaleźć
otworów na ramiona, bo bluza jest wywrócona na lewą stronę. Ja jestem
wywrócona na lewą stronę. Moje myśli są tak poszatkowane, że nie potrafię
nawet uciec lub się zasłonić. Ręce trzęsą mi się za mocno, żebym mogła
zmusić je do współpracy.
Jared zabiera bluzę z moich drżących palców i przekłada mi ją przez
głowę, pomagając ramionom wsunąć się we właściwie miejsca. Odwraca
mnie tak, że jego szerokie ramiona zasłaniają resztę pokoju, niczym ceglana
ściana między mną a tymi wszystkimi chciwymi, ciekawskimi oczami.
Przyciska czoło do mojego, palce ściskają mój kark przez zasłonę włosów.
Patrzę na niego po raz pierwszy, odkąd zgasił światło. Nigdy nie widziałam
takiego wyrazu na jego twarzy. Zdesperowanego, prawie przestraszonego.
– Ban – mówi gwałtownie, wciąż trzymając mnie za szyję. – Musisz
pozwolić mi wytłumaczyć.
– Co wytłumaczyć? – pytam, zbyt zagubiona, żeby zrozumieć. Jestem
na innej planecie, szybuję w przestworzach i prawa ciążenia tu nie
obowiązują. – Kurwa, naprawdę to zrobiłeś! Przeleciałeś grubaskę –
odzywa się Prescott.
Spoglądam zza Jareda i napotykam złośliwe i drwiące spojrzenie
Williama Prescotta. Czemu on tu jest? Jakim cudem oni się tutaj znaleźli?
– Nie myślałem, że masz na tyle duże jaja, Foster – kontynuuje
Prescott, przesuwając pogardliwym spojrzeniem po moich nagich nogach. –
I tak twardy żołądek. Ale to zrobiłeś. Zasłużyłeś sobie. Dostałeś się.
Jared obraca się na pięcie i z pięścią w górze rzuca się na Prescotta, ale
Bent staje między nimi.
– Nie chcesz tego zrobić, Foster – szepcze Bent niskim głosem, który
jednak dociera do moich uszu. – Wiem, że to popieprzone. Jestem tu, żeby
żaden z was nie trafił za kratki.
– Ty skurwysynu! – Jared warczy nad ramieniem Benta, wyrywając się
z jego chwytu. – Zabiję cię za to.
– Hej, czy tak powinieneś się zwracać do swojego nowego brata? –
pyta Prescott z szerokim uśmiechem na twarzy. – Kazałem ci przelecieć
grubą dziewczynę i zrobiłeś to, więc się dostałeś. Wybaczę ci cały ten
dramacik. Rozumiem, że próbujesz chronić jej uczucia. Nie
przychodziłbym tu, żeby to wszystko dodatkowo utrudnić, ale rozumiesz,
że musieliśmy zweryfikować, czy dopełniłeś ostatniego rytuału przejścia.
„Przelecieć grubą dziewczynę”.
„Rytuał przejścia”.
Te słowa są niczym uderzenia młota i mieszają moje myśli. Ale jedno
jest jasne. Jared się dostał? Musiał przelecieć grubą dziewczynę, mnie, żeby
dostać się do głupiego bractwa, za którym latał cały semestr? Przyciskam
jedną rękę do bolącej głowy, a drugą do burzącego się żołądka.
– Chyba będę… – Koncentruję się na przełknięciu mdłości i
oszczędzeniu sobie dalszych upokorzeń.
– Będziesz wymiotować? – pyta Prescott, mierząc wzrokiem całe moje
ciało. – Może przez coś, co zjadłaś.
Okrutna uwaga przedziurawia balon mojego poniżenia i wstydu, które
puchły we mnie, odkąd się tu władowali. I wtedy moja furia wybucha.
Mam dosyć tych zwierząt, którym się wydaje, że są lepsi ode mnie, bo
mają fiuty. Moja matka mogła nie wiedzieć, co począć z małą dziewczynką
dopytującą się o teorię względności, i może nie umiała nauczyć mnie
rosyjskiego, ale jedno, co udało jej się we mnie zakorzenić, to żebym nie
pozwoliła sobą pomiatać. I teraz ten instynkt walki przebija się przez moje
zażenowanie. Mój doradca chce instynktu zabójcy? Proszę, kurwa, bardzo.
Stoję w pokoju pełnym kolesi z bractwa, mając na sobie tylko bluzę, która
ledwo zasłania mi uda. Widzą moje majtki, a mnie trzęsą się kolana. Dłonie
niemal ociekają mi potem. Wszystkie lęki związane z moim ciałem
gromadzą się we mnie, ale siłą odsuwam je na bok. Przepycham się obok
Jareda, źródła mojego upokorzenia, mojego strachu, aż staję bezpośrednio
przed Prescottem. Jest ode mnie sporo wyższy i muszę zadrzeć głowę do
góry. Na linii moich oczu widzę wielkie jabłko Adama, które wygląda,
jakby miało przebić się przez cienką skórę przy kolejnym przełknięciu.
– Chodzi o staż, prawda? – domagam się odpowiedzi. Czuję jego
śmierdzący płyn po goleniu. – Wściekasz się, że cię pobiłam? Cóż, żal mi
cię, ty żałosny, uprzywilejowany skurwysynie. Pobiłam cię czymś, czego
byś nie rozpoznał, nawet jakby podeszło do ciebie i dało ci w zęby: ciężką
pracą. Gdyby nie hojne darowizny twojego tatusia, w ogóle nie byłoby cię
na tym kampusie.
Pukam go w pierś i Prescott robi chwiejny krok do tyłu, zaskoczony,
że zranione zwierzę się broni.
– A więc kazałeś najseksowniejszemu gościowi na uczelni przelecieć
mnie, by mógł dostać się do twojego małego bractwa czy w co wy się tam,
chłopcy, bawicie, żeby zrekompensować sobie, że ledwo ogarniacie
prawdziwe życie. – Zmuszam się do śmiechu, który jest dokładnym
przeciwieństwem tego, jak moje serce wali i rozpada się na kawałki. – To
twoja zemsta? Odpłacasz mi się w orgazmach? W takim razie wyładowuj
się na mnie, ile tylko chcesz, Prescott.
Podchodzę jeszcze bliżej i staję na palcach, aż jesteśmy nos w nos, aż
mogę zionąć mu w usta ostrzeżeniem.
– Jak wiesz, w przyszłym semestrze będę nie tutaj, lecz w Nowym
Jorku, na najbardziej pożądanym przez ludzi z naszego wydziału
stypendium, ale przez ostatnie dni, kiedy pozostanę na kampusie, trzymaj
się ode mnie z daleka – syczę, odrzucając włosy do tyłu i otwierając
szeroko oczy, niczym szalona latynoska furiatka, jak pewnie mnie
zaszufladkował. – Tam, skąd pochodzę, zjadamy chłopczyków takich jak ty
na śniadanie, i nie mam wątpliwości, że jeśli mnie zmusisz, to mogę skopać
ci tyłek. Wykrzywiam wargi i wpatruję się w niego.
– Poza pieniędzmi twojego tatusia, koneksjami i tym małym
zgromadzeniem ledwo dojrzałych chłopców, które stoi za twoimi plecami,
jesteś po prostu dzieciakiem, który nic nie ma do pokazania.
Łapię dżinsy razem z butami i skarpetkami. W kompletnej i pełnej
zażenowania ciszy zakładam spodnie, patrząc każdemu z tych tchórzy w
oczy. Nawet kiedy muszę je przeciągnąć przez biodra i zapiąć. Nie wiem,
jak długo jeszcze utrzyma się moja brawura. Wisi już na włosku i zaraz się
załamię. Szybkim krokiem przechodzę obok nich, by wyjść z zaplecza,
zdeterminowana, aby się stąd wydostać, zanim tama puści i łzy wyjawią,
jak bardzo jestem załamana. Chwytam plecak i dochodzę do drzwi, gdy
zatrzymuje mnie delikatna ręka. Patrzę przez ramię i nie mogę uwierzyć w
bezczelność Jareda Fostera.
– Banner, poczekaj. – Desperacja barwi jego oczy na lazurowo. A
przynajmniej wygląda to na desperację. Ale Jared jest naprawdę dobry w
sprawianiu, że wiele rzeczy wydaje się innymi, niż naprawdę są. Sprawił,
że wierzyłam, że mu się podobałam, że mnie pragnął. Mama nie
wychowała mnie na idiotkę, ale dziś w nocy dokładnie tym się przy nim
stałam. I przez co? Przez wyrzeźbione ciało, blond włosy i niebieskie oczy.
Znów to zrobiłam, dałam się omamić kłamstwom mężczyzny i
pochlebstwom dotyku. Czy jestem aż tak zdesperowana? Tak żałosna?
– Lepiej mnie natychmiast puść – warczę, moje oczy wodzą od jego
dłoni aż po tę cholerną, przystojną twarz.
– Nie, posłuchasz mnie. – Frustracja tworzy bruzdy wokół jego ust i
pomiędzy brwiami.
Moja dłoń unosi się i uderza go w policzek. Nigdy nikogo nie
uderzyłam. Pomimo gróźb rzuconych Prescottowi, brzydzę się każdym
rodzajem przemocy. Nie żałuję jednak czerwonego odcisku dłoni na kości
policzkowej Jareda. Gniew wybucha w spojrzeniu, które wymieniamy.
– O cholera – mówi ktoś.
Zerkam nad ramieniem Jareda i widzę facetów zebranych przy
drzwiach, patrzących na naszą wymianę zdań. Uśmieszek Prescotta i kilka
parsknięć to ostatnia kropla. Gorące łzy kłują mnie w oczy i wyrywam się,
po czym idę szybko do drzwi. Na chodniku nie mogę już dłużej
powstrzymywać strumienia emocji. Wybucham szlochem. Zniewaga,
poniżenie i okrucieństwo wypełzają ze wszystkich stron, tworząc krąg,
który próbuje mnie zmiażdżyć. Nie wiem nawet, jak dochodzę do domu, bo
łzy zamazują mi całe pole widzenia. Kiedy wreszcie znajduję się po drugiej
stronie drzwi mojego mieszkania, osuwam się po ścianie, aż mój tyłek
uderza o podłogę.
Trzęsę się, drżę z powodu szokującego okrucieństwa tamtych facetów.
Wstrząsy wtórne to wstrząsy, które następują po trzęsieniu ziemi.
Wynik wielkiego wstrząsu powstałego w rdzeniu.
A epicentrum jest Jared Foster.
Nienawidzę go.
Nienawidzę ich wszystkich.
Nienawidzę żałosnego, nędznego dźwięku mojego szlochu.
Nienawidzę kolca wstydu, który przeszywa moje serce jak cierń.
Nienawidzę swojej głupoty, naiwności, która kazała mi wierzyć, że Jared
Foster pragnął kogoś takiego jak ja, a nie takiego jak Cindy. Nienawidzę
tego, jak moje uda rozciągają materiał dżinsów. Sposobu, w jaki moje nogi
ocierają się o siebie, kiedy chodzę. Nienawidzę tej fałdy tłuszczu, która wisi
mi pod talią.
To ciało jest nieadekwatną skorupą, nie odzwierciedla silnej, pewnej
siebie osoby, którą jestem w środku. Mimo tego, co się stało, tkwi we mnie
cząstka, która wie, że to nie powinno mieć znaczenia. Wie, że nieważne,
jaki noszę rozmiar, pozostaję tak samo bystra, ambitna, życzliwa i hojna. I
tak, umiem mówić po włosku, rosyjsku i trochę po chińsku.
Dzisiejsza noc nie powinna mieć znaczenia, ale muszę być ze sobą
szczera, kiedy histerycznie szlocham, i przyznać, że jednak ma. W tej
chwili.
– Banner, otwórz drzwi.
Głos Jareda dobiega z korytarza.
„Czy ta noc może stać się jeszcze gorsza?”
– Nie ruszę się stąd. – Wali w drzwi cztery razy. – Zostawiłaś płaszcz i
pranie klientów. Musisz je odzyskać, więc będziesz musiała otworzyć.
Zasłaniam dłonią usta, żeby szloch, którego nie mogę powstrzymać,
nie rozbrzmiał zbyt głośno. Nie usłyszy mojego płaczu. Mogę sobie
wyobrazić, jak olśniewająco wyglądam z potarganymi po seksie włosami,
zapuchniętymi oczami i policzkami całymi w czerwonych plamach. Kiedy
płaczę tak bardzo, naczynka krwionośne wokół oczu zawsze mi pękają.
Termin specjalistyczny: wybroczyny twarzowe. A w normalny języku:
totalna rozsypka.
– Dobrze. A więc chcesz tego. – Słyszę odgłos osuwania się z drugiej
strony drzwi i zakładam, że usiadł na podłodze, odzwierciedlając moją
pozycję. – Więc to zrobimy. Będę tu siedział, póki nie otworzysz.
Przysięgam, że nie miałem z tym nic wspólnego. Prescott to kłamca.
Pociągam nosem, nadzieja naciska na mnie niczym maleńki pączek
kwiatu, który jakimś cudem przetrwał burzę, ale zmuszam swój głos, by
brzmiał twardo i pewnie. Widziałam, co Jared robi z moją bezbronnością.
Skupiam się na gniewie, aby osuszył łzy. – Więc nie miałeś z tym nic
wspólnego? On kłamie? Czy Prescott kazał ci… – Odchrząkuję i zamykam
oczy, ale zmuszam się, by wypowiedzieć te słowa. – Przelecieć grubą
dziewczynę, czyli mnie? Tak czy nie?
Po drugiej stronie zapada kilka sekund pełnego poczucia winy
milczenia, po których Jared przemawia:
– To nie było…
– Tak. Czy. Nie?
– Tak, powiedział mi, że jeśli chcę dostać się do Stada, muszę
przelecieć… ciebie, ale ja…
– Stada? – Przebiegam w myślach listę bractw na kampusie i tego
jednego nie kojarzę. – Czym, do cholery, jest Stado?
– To sekretne stowarzyszenie, o którym nie mogę rozmawiać.
Podpisałem papiery i obowiązują mnie nawet teraz, chociaż dziś wieczorem
powiedziałem im, że nie będę się starał o przyjęcie. Nie po tym, jak
kazali… Nie po tym, co Prescott chciał, żebym zrobił.
– Niech no dobrze zrozumiem. Latałeś jak głupek przez cały semestr,
żeby dostać się do tajemnego stowarzyszenia uprzywilejowanych,
rozpieszczonych bachorów i robiłeś wszystko, o co prosili. Dziś
przekroczyli granicę, bo kazali ci przelecieć grubą dziewczynę.
– Banner, do cholery, przestań to ciągle powtarzać – przerywa mi
ostro.
– Wybacz, że to dla ciebie takie trudne, żeby słuchać, że jestem gruba –
syczę, każde słowo zgryźliwie akcentując.
– Nie o to mi chodziło.
– A ty – kontynuuję, ignorując jego sprzeciw – byłeś tak oburzony na
ohydną sugestię Prescotta, że powiedziałeś im, że nie chcesz już bawić się
w ich gierki.
– To nie… Tak. Powiedziałem im, żeby się pieprzyli.
– Jasne. Potem przyszedłeś do mnie i niespodziewanie, chociaż
wcześniej nie robiłeś niczego, co wskazywałoby na to, że ci się podobam,
zadecydowałeś, że powinniśmy się pieprzyć. – Wstaję i patrzę w drzwi, jak
gdyby mój wzrok mógł przewiercić tanią podróbkę drewna. – Dobrze
rozumiem, Jared?
– Nie, to nie było tak! – wrzeszczy w odpowiedzi, frustracja przecieka
przez cienkie drewno. – Powiedziałem ci, że podobałaś mi się cały semestr.
– A Cindy? Czemu z nią byłeś, skoro usychałeś z tęsknoty za mną?
– Ja nie… Cholera, nie wiem. Przyzwyczajenie? Chciałem mieć kogoś,
kogo zawsze mogłem przelecieć? Co chcesz, żebym powiedział? Nigdy nie
udawałem, że jestem kimś innym niż sobą, Ban. Nie będę okłamywał cię
teraz.
– Może byłeś ciekawy – podpowiadam mu, świeże łzy palą moje oczy
– jak to jest robić to z kimś…
„Grubym”.
– Takim jak ja – kończę na głos, gryząc wnętrza policzków, by
zapanować na łzami. – Może nie chciałeś, żeby ktoś się dowiedział.
Wstydziłeś się i potrzebowałeś kogoś takiego jak Cindy na pokaz.
– Pieprzona bzdura. – Coś uderza w drzwi, a ja aż podskakuję ze
strachu. – Nic z tego nie jest prawdą, Banner. Obiecuję. Boże, po prostu
otwórz i daj mi szansę.
– Po co? – pytam, zmuszając się do pustego śmiechu. – Nazwijmy to
przygodą na jedną noc i żyjmy dalej. Mam pewność, że nie byłby to dla
ciebie pierwszy raz.
– To było coś więcej i sama to wiesz. – Milknie na chwilę. – To było
dla mnie coś więcej, Banner.
Nienawidzę go. Nienawidzę tego, że jego kłamstwa brzmią jak prawda
i sprawiają, że w środku topnieję.
– Słuchaj, jedna noc przez cztery lata to nie jest jakaś wielka
namiętność – mówię mu.
– Ale skąd będziemy wiedzieli, co mogłoby się zdarzyć, jeśli nie dasz
mi szansy?
– Miałeś szansę, Foster, jeżeli w ogóle jej chciałeś.
– Chciałem – warczy przez drzwi. – Nie mów mi, czego chciałem. Też
tego chciałaś.
– Kiedyś myślałam, że to prawdziwe, tak.
– To było, kurwa, prawdziwe. Po prostu… – Jego głos cichnie. –
Uwierz mi. Proszę cię, Banner, po prostu mi uwierz.
Wszystkie te cząstki mnie, które czuły się piękne w ciemnościach,
walczą z tymi, które poczuły się odrażające pod ostrym światłem, pod ich
okrutnymi spojrzeniami. Nigdy nie czułam tego, co dzisiejszej nocy z
Jaredem, ale skąd mogę wiedzieć, co tak naprawdę miało miejsce. Czy
warto jest podejmować takie ryzyko, jeśli mnie okłamuje?
Nie. Mam marzenia, ambicje, plany, które będą wymagać mojej pełnej
koncentracji. Przede mną szczyt, na który muszę się wdrapać, i nie uda mi
się, jeśli będę rozbita.
– Nie wierzę ci – odpowiadam w końcu. – I chcę, żebyś zostawił mnie
w spokoju. Oto, co się teraz stanie. Podejdziemy do egzaminów. Pójdziemy
swoimi drogami. Przeprowadzam się do Nowego Jorku, a ty możesz iść,
gdzie ci się żywnie podoba.
– Banner, nie rób tego.
– Idź.
– Nie pójdę.
– A jednak, kolego – mówi mój sąsiad, pan Harden. – Czy on ci się
narzuca, Banner?
– Nie, jestem jej… – Jared wzdycha wystarczająco ciężko, żebym go
usłyszała. – Proszę pana, proszę się nie mieszać. – Banner, chcesz, żeby on
sobie poszedł?
„Tak”.
„Nie”.
„Nie wiem”.
– Tak – odpowiadam, mając nadzieję, że brzmię bardziej pewnie, niż
się czuję. – Chcę, żeby zostawił mnie w spokoju.
– Postanowione – oznajmia pan Harden. – Wzywam gliny.
– Niech pan da spokój – mówi Jared. – Tylko rozmawiamy. Banner,
powiedz mu.
– Niech pan wezwie policję, panie Harden. – Brzmię stanowczo, ale
gorzkie łzy utworzyły kręte strumyki na moich policzkach.
– Banner – warczy Jared.
– Po prostu idź, zanim pojawi się policja. – Przyciskam czoło do drzwi.
– I możemy zapomnieć, że ta noc w ogóle miała miejsce.
– Chcesz zapomnieć o dzisiejszej nocy? – pyta cicho Jared.
Zapomnieć o najlepszym seksie mojego życia? Zapomnieć o
intymności i bliskości, o których nie wiedziałam, że są możliwe? Odrzucić
to, o czym myślałam, że jest prawdziwą przyjaźnią pomiędzy Jaredem a
mną? Zlekceważyć możliwość, czym to mogłoby być, gdyby było
prawdziwe?
– Tak, chcę. – Mój ton jest stanowczy, odrzucam Jareda na dobre. –
Zostaw tu płaszcz i pranie klientów. Panie Harden, to są moje rzeczy.
Proszę nie pozwolić mu ich zabrać.
– Serio, Ban? – Jared zasługuje na Oscara za odegranie tej kwestii tak,
że brzmi nie tylko na wściekłego, ale i zranionego.
– Serio, Jared.
– Nie możesz po prostu usunąć całego semestru. Przynajmniej nie
naszej przyjaźni. Nie możesz tego odrzucić.
– Czemu nie? Ty to zrobiłeś. – Słowa wyślizgują mi się z ust, w
których zostaje gorzki posmak.
– Więc to tyle? – pyta Jared po chwili milczenia. – Po prostu
pozwolimy Prescottowi wygrać?
– Prescott nie wygra. – Zbieram resztki dumy, która mi została. – Ja to
zrobię.
6-BANNER

Zdecydowanie nie pochodzę z małego miasteczka. Dorastałam w San


Diego, gdzie moja matka przeniosła się z Meksyku, kiedy była dzieckiem.
Miasto jest ogromne, ale nie tętni życiem. Małe miasteczko akademickie w
Maryland, gdzie mieści się Kerrington, również nie. Za to Nowy Jork – tak.
On wrze. Naprawdę nigdy nie śpi i nie daje wytchnienia. Dłuższą chwilę
zajęło mi przyzwyczajenie się do hałasu, tempa i zapachu pośpiechu w
powietrzu.
No dobrze. Nadal nie jestem do nich przyzwyczajona, ale je
uwielbiam. Kocham atmosferę panującą w tym mieście. Nigdy nie
mieszkałam w tak wielkiej metropolii, ale też nigdy nie brakowało mi
zawziętości i ambicji. Nie mam wątpliwości, że znalazłam się we
właściwym miejscu.
– Rozmarzyłaś się?
Zerkam znad mojego laptopa i widzę Mitcha Sandersona, drugiego
stażystę, stojącego przy moim biurku.
– Ach, nie. – Zamykam laptopa, bo Mitch zawsze wpycha nos w moje
sprawy i patrzy mi przez ramię. – Składam tylko analizę dla Cala.
Cal Bagley to partner założycielski w Bagley i Wspólnicy. Jest także
najlepszym przyjacielem ojca Williama Prescotta. I pewnie należy do tego
całego Stada, do którego tak bardzo chciał wstąpić Jared.
Uch. Obiecałam sobie, że nie będę myśleć o Jaredzie Fosterze, ale nie
zawsze mi się to udaje. Kiedy nie śpię, mogę poskramiać swoje myśli. Ale
w snach? Zupełnie inna sytuacja. Mój mózg i serce wierzą, że jest
obrzydliwy, okrutny i fałszywy. Natomiast moje ciało… ma to gdzieś.
Nieraz budziłam się ze snów o tamtej nocy, o tym, jak sprawił, że się
poczułam. Nie chodzi wyłącznie o niesamowity seks, ale bliskość. I nie
tylko w tę jedną noc, ale przez cały semestr. Byliśmy prawdziwymi
przyjaciółmi, a przynajmniej tak mi się wydawało.
– Nie próbuj mi wmawiać, że się nie rozmarzyłaś – oznajmia Mitch. –
Znowu odpłynęłaś w połowie naszej rozmowy.
– Przepraszam. – Śmieję się i otwieram laptopa. – Muszę wracać do
pracy.
– Nad czym pracujesz?
– Nie tyle pracuję, ile nadrabiam historię Quinn Barrow.
– Biegaczki, która straciła nogę? – Mitch pociera podbródek, co z
mojego doświadczenia oznacza koncentrację. – Cho-ra sprawa, nie?
– Tak – odpowiadam, przełykając uczucie, które parzy moje gardło za
każdym razem, gdy o niej czytam. – Zwichnęła kolano tak niefortunnie, że
pękła tętnica. Krew nie dopływała do nogi przez długie godziny i musieli ją
amputować.
Spoglądam na zdjęcia dołączone do artykułu. Na pierwszym Quinn
biegnie z wypiętą piersią i olśniewającym uśmiechem, kasztanowe włosy
miotają się za nią jak ognisty proporzec, kiedy wpada na linię mety. Drugie
zdjęcie przedstawia ducha bez uśmiechu, zgorzkniałą skorupę. Bezmyślnie
patrzy ze szpitalnego łóżka w aparat.
– Masz świadomość, że pracujemy w branży, która zajmuje się
czynnymi sportowcami, prawda? – pyta Mitch. – A nie minionymi sławami.
Powinnam być zaskoczona jego ostrymi słowami, ale nie robią na
mnie wrażenia. Już nie. Większość agentów widzi w sportowcach towar.
Tak samo jak drużyny, dla których ci ludzie grają. I rozumiem to. Sport to
biznes i skoro wybrałam taką ścieżkę kariery, muszę podporządkować się
zasadom gry.
Przez te dwa miesiące, które tu spędziłam, nauczyłam się kilku rzeczy.
Darwin niezupełnie się mylił, tak samo jak mój doradca zawodowy. W tej
branży rzeczywiście przetrwają tylko ci najlepiej dostosowani. To nie droga
dla ludzi z miękkimi sercami, lecz pędząca maszyna, której tryby nigdy się
nie zatrzymują i mogą zetrzeć twoją duszę na proch.
Widziałam tu bezwzględność we wszystkich jej formach. Rywalizacja
o najlepiej rokujących jest brutalna i wymaga ciągłej czujności. Najlepsi
sportowcy posiadają tak ogromny potencjał zarobkowy, że większość ludzi
nie jest sobie nawet w stanie wyobrazić takich kwot. Kiedy znajdziesz
niezwykle utalentowaną osobę, najważniejsze staje się przekonanie jej, że
to właśnie ty będziesz najlepiej ją reprezentować. Oczywiście pozostali
agenci uważają tak samo, więc wyróżnianie się to podstawa w tej
rozgrywce.
Ale ja nie chcę być po prostu na szczycie łańcucha pokarmowego.
Zdobywanie zawsze mnie motywowało, ale podobny efekt miało
przyczynianie się do czegoś i bycie częścią większego obrazka.
„Zabójczyni z sercem”.
Nie mogę znieść tego, że słowa Jareda pomagają mi, kiedy odkrywam
swoje miejsce w tej dżungli. Czy to była tylko część przedstawienia pod
tytułem „Przeleć grubą dziewczynę”? Te rzeczy, które mówił i robił tamtej
nocy? Nie wiem, co było prawdziwe, czemu mogę ufać, a mimo to jego
słowa wciąż do mnie wracają.
– Ona nie jest minioną sławą – odpowiadam w końcu, celowo znów
skupiając uwagę na monitorze. Mam nadzieję, że Mitch odczyta to jako
odprawę. – Może po prostu potrzebuje pomocy w ponownym stanięciu na
nogi.
– Chyba na nodze?
Rzucam mu karcące spojrzenie. Mężczyźni to w gruncie rzeczy
chłopcy. Po prostu chłopcy, którym rosną penisy… niektórym bardziej niż
innym. Uświadomiłam to sobie, będąc przez większą część czasu jedyną
dziewczyną w pomieszczeniu. Ich niedojrzałe poczucie humoru i
prymitywne żarty stają się rasistowskie i seksistowskie tak szybko, jak
tylko zapomną, że pośród nich siedzi latynoska kobieta. Dodając do tego
fakt, że mam nadwagę, staję się dla nich meblem mniej więcej po pięciu
minutach.
A jednak ten mebel wciąż ma uszy i serce, czego nie można
powiedzieć o facetach takich jak Mitch.
– Wybacz – mamrocze pod moim potępiającym spojrzeniem. – To było
niesmaczne.
– Powinnam się już przyzwyczaić – mówię, licząc, że nie ukryłam
odrazy w słowach na tyle dobrze, żeby puścił ją mimo uszu. – Ale wciąż
zaskakujecie mnie brakiem wrażliwości.
– Za wrażliwość nikt ci nie zapłaci – odpowiada beznamiętnie Mitch. –
Nie wahaj się, zmarnuj czas na płacz nad kimś po amputacji. Ja zapoluję na
rybę, którą będę przynajmniej mógł sobie usmażyć.
– Co to za ryba? – Przełykam gniew i zmuszam twarz do cholernej
obojętności.
– Vidale. – Puszy się Mitch. – Cal ma z nim dziś spotkanie.
Alonzo Vidale to jeden z najbardziej obiecujących międzynarodowych
graczy, przygotowanych na letnie losowanie NBA.
Zdecydowanie zawodnik z pierwszej rundy.
– I myślisz, że Cal zabierze cię na spotkanie? – pytam. – Zwykłego
stażystę?
– Nie powiedział tego w takiej ilości słów – mówi Mitch z zadowoloną
z siebie miną. – Ale zaczynam stawać się tutaj naprawdę niezastąpiony.
– Przez te dwa miesiące przynoszenia kawy i kserowania? Pewnie,
gdzie bylibyśmy bez ciebie.
Jego uśmiech przeradza się w szyderstwo.
– Przynajmniej Bagley wie, że istnieję.
– Fakt, że nie mam ust wiecznie wygiętych w dzióbek, żeby całować
jego tyłek, nie oznacza, że moja dobra robota pozostaje niezauważona.
„Taką mam nadzieję”.
Nie jest tajemnicą, że Cal Bagley ma grupkę gości, których wziął pod
swoje skrzydła. Co oznacza drinki po pracy, „wyjątkowe imprezy” ze
striptizerkami i wszelkie triki, do których potrzeba kutasa, a którymi nie
jestem absolutnie zainteresowana. Mitch za to zdecydowanie należy do tej
grupy. Teraz, kiedy o tym myślę, nabieram pewności, że ojciec Mitcha
należy do najlepszych przyjaciół Cala. Pewnie kolejne powiązanie przez
Stado.
– Mały buziaczek może ci bardzo dużo dać. – Mitch przekrzywia
głowę i powoli wędruje oczami po mojej twarzy i ciele obleczonym w
luźną sukienkę, którą założyłam dziś rano. – Wiesz, Morales, gdybyś się
odrobinę postarała, nie byłabyś w sumie taka zła.
– A gdybyś ty się trochę postarał, mógłbyś ewoluować w homo
sapiens.
– Żarciki. – Na jego wąskich ustach pokazuje się wątły uśmieszek. –
Opowiadaj je dalej, kiedy zdobędę Vidalego lub kogoś innego podczas
kolejnych żniw.
– Wiesz, że nie możesz z nikim podpisać umowy – przypominam mu.
– Nie mamy jeszcze skończonych studiów i nie przystąpiliśmy do
egzaminów na agenta.
– Do obronienia dyplomu zostało nam tylko kilka miesięcy, a egzamin
to błahostka. – Mitch strzepuje niewidzialny pyłek z garnituru. – Można
mieć książki i przynieść swoje notatki. Łatwizna.
– Może i tak, ale ja uczę się dniami i nocami. Muszę mieć pewność, że
będę gotowa szybko rozprawić się z zawiłościami układu zbiorowego
pracy.
– Tak, jasne. Ucz się. – Mitch przewraca oczami i podnosi z biurka
zdjęcie mojej rodziny, po czym szybko je odkłada. – Tymczasem ja
spotkam się z Vidalem.
– Dziwi mnie, że już jest gotowy na przejście całego tego procesu.
– Czemu tak mówisz?
– Uch, bo jego rodzina zginęła w zeszłym miesiącu w wypadku
samochodowym?
Naprawdę, ci goście mają chyba chirurgicznie usuwane uczucia, zanim
zaczynają pracować w tej branży.
– Aaa, tak. – Mitch kiwa głową, wykrzywiając twarz w grymasie, który
pewnie jego zdaniem uchodzi za współczucie. – Prawdziwi faceci żyją
dalej. Wie, że trzeba kuć żelazo, póki gorące. Losowanie się zbliża i musi
ogarnąć swoją kuwetę. Podpisać umowę z agentem, który będzie w stanie
zbierać oferty i rozmawiać z kierownikami, żeby mógł potrenować z ich
drużynami. Cała dziewiątka.
– Powinniśmy znaleźć dobrego terapeutę, żeby pomógł mu z żałobą –
mamroczę, zerkając na plastikowe pudełko pod biurkiem, w którym mam
lunch. Jestem tak głodna, że ciężko mi się skupić na tym, co mówi Mitch.
Jak gdybym niewystarczająco jeszcze musiała cierpieć.
Idzie mi dużo lepiej bez natłoku zadań i zajęć w college’u. Jem
bardziej regularnie i już schudłam prawie dwa i pół kilograma. Wciąż
wyciszam buczenie głosu Mitcha i zaglądam pod biurko, by wyjąć z torby
kanapkę, kiedy dudniący głos Cala całkowicie mnie zaskakuje.
Podskakuję i uderzam głową o blat biurka. Wysuwam się spod niego,
masując bolące miejsce, i mrugam, by odgonić łzy. – Wszystko w
porządku? – pyta Cal, koncentrując wzrok na moich łzach.
– Tak, ja… tylko uderzyłam się w głowę.
Z przyzwyczajenia chcę zaczesać włosy za uszy, zapominając, że
upięłam je dziś wyżej. Nie wiem, co zrobić z rękami, więc chwilę trzymam
je w powietrzu.
Jestem ofiarą losu i w oczach Cala widzę, że on to dostrzega.
– Tak, cóż, potrzebuję cię – mówi obcesowo i zaczyna odchodzić. –
Sala konferencyjna. Natychmiast, Morales. Wymieniam z Mitchem
zdziwione spojrzenia.
– Co zrobiłaś, żeby go wkurzyć? – pyta Mitch z ledwie ukrywaną
radością.
– Nie mam pojęcia. – Lecę za Calem, w myślach przebiegając
wszystkie moje ostatnie zadania. Myślałam, że dokładnie wykonałam każde
polecenie.
Cal stoi przed zamkniętymi drzwiami do sali konferencyjnej z
niecierpliwym wyrazem twarzy. – Mówisz w wielu językach, prawda? –
pyta gwałtownie.
– Och, niewielu. Tylko po hiszpańsku, rosyjsku, trochę po włosku i
mandaryńsku. – Z ust wydostaje mi się nerwowy chichot. – No i po
angielsku. Znam angielski.
– Potrzebuję twojego hiszpańskiego. – Patrzy przez ramię na
zamknięte drzwi. – Mam tam Alonza Vidalego.
– Och. – Mój żołądek wywraca się na myśl o tym, że będę pomagać
przy tak ważnym potencjalnym kliencie.
– Najwidoczniej nie mówi za wiele po angielsku.
– Naprawdę? – Marszczę czoło. – Z tego, co pamiętam, jego rodzina
pochodzi z argentyńskiej klasy średniej. To byłoby nietypowe, gdyby nie
mówił po angielsku.
– Nie mam pojęcia. – Cal wzrusza ramionami. – Twierdzi, że
potrzebuje tłumacza.
– Oczywiście. – Pociągam za dekolt sukienki. Szkoda, że nie
założyłam niczego ładniejszego.
Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, kiedy widzę Alonza Vidalego, to
że zdjęcia nie oddają mu sprawiedliwości. Ciemne włosy ma związane w
ciasny kucyk na karku, ale kilka jedwabistych kosmyków uciekło i opada
na ciemne, ujmujące oczy.
Drugie to źle skrywany smutek. Szerokie ramiona są lekko zgarbione,
a duże, pełne wargi wyglądają, jak gdyby nigdy nie zaznały uśmiechu.
Myślę o mojej rodzinie – mamie, tacie, siostrze Camilli i jej córce Annie.
Gdybym straciła ich wszystkich jednego dnia, nie wyobrażam sobie, że
mogłabym kiedykolwiek się pozbierać po czymś takim, a ten mężczyzna
przeżył to zaledwie miesiąc temu.
Ma długie palce muzyka. Jego dłonie pasują bardziej do gry na
pianinie niż w koszykówkę i przeszukuję pamięć, żeby przypomnieć sobie
szczegóły z przeszłości Vidalego. Jak na amerykańskie standardy nie gra w
koszykówkę zbyt długo. Większość naszych zawodników zaczyna na
placach zabaw, wznosi się w rankingach AAU, gra w college’u
przynajmniej przez wymagany rok, a potem, jeśli ma szczęście należeć do
małego procenta wybrańców, dostaje się do NBA. Z tego, co pamiętam,
Alonzo odkrył swój talent dużo później. Ameryka zainteresowała się nim
po tym, jak grał dla argentyńskiej drużyny podczas ostatnich igrzysk
olimpijskich. Wszyscy nazywają go nowym Manu Ginóbilim.
Zerka znad stołu konferencyjnego na Cala i mnie, jego oczy są
zwężone. Jestem zaskoczona, że siedzi tu sam, nie ma z nim doradców ani
nikogo innego, choć do momentu wyboru agenta sportowiec zazwyczaj ma
przy sobie jedynie rodzinę. Ogrom jego straty znów mnie poraża i choć
wiem, że liczy sobie ponad dwa metry wzrostu, wygląda niezwykle
bezbronnie, siedząc tak przy tym wielkim stole.
– Uch, to Banner Morales – oznajmia Cal, przysuwając do stołu
krzesło, żebym na nim usiadła. – Będzie…
Nietypowo dla siebie plącze się i patrzy na mnie z prośbą o pomoc.
– Nie mam pojęcia, ile rozumie – kończy, wzruszając ramionami.
– Zakładam, że wystarczająco, żeby wiedzieć, że rozmawiamy o nim –
odpowiadam, uśmiechając się przepraszająco do Alonza. – Hola. Buenos
días. ¿Cómo estás?
Jego oczy mrużą się lekko w kącikach, kiedy go witam.
– Hola, Señorita Morales – odpowiada, skinąwszy głową w moim
kierunku.
Patrzę na Cala, żeby podał mi wskazówki, co powinnam mówić
naszemu gościowi.
– Hmm, powiedz mu, że po pierwsze chcemy wyrazić uznanie dla
nagrania, które obejrzeliśmy. Tego, na którym był jego występ na
olimpiadzie i treningi.
Waham się, rozdarta między tłumaczeniem wiernie co do słowa, a
podkręceniem przekazu.
– Po pierwsze chcemy powiedzieć… – zaczynam po hiszpańsku, ale
zająkuję się, gdy dostrzegam cienie pod ciemnymi oczyma. Brwi Alonza
podnoszą się pytająco, czeka.
– Przede wszystkim chcemy powiedzieć – zaczynam od nowa – że jest
nam niezmiernie przykro z powodu twojej niedawnej straty.
Alonzo przenosi zamyślone spojrzenie ze mnie na Cala i znów na
mnie.
– Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co przeżywałeś przez ostatni
miesiąc – kontynuuję szybko. – Przyjmij najszczersze wyrazy współczucia.
Po moich słowach na chwilę zapada cisza, aż wreszcie mężczyzna
odpowiada.
– Gracias.
Mówię dalej, zanim Cal zdąży się wtrącić i szybko przekazuję sens
jego słów, o których przetłumaczenie poprosił mnie wcześniej.
Nie jest idealnie, słowo lub dwa mogły zagubić się w trakcie
przekładu, ale Cal wylicza szybko wszystkie powody, dla których Bagley to
firma, która powinna reprezentować Alonza, a ja tłumaczę. Koszykarz
zadaje trafne, inteligentne pytania. Może siedzieć przy tym stole sam, ale
nie należy do naiwniaków. Po pół godzinie wymiany pytań i odpowiedzi
nie mam pojęcia, czy jesteśmy choć trochę bliżej podpisania umowy.
– Muszę zadać ci pytanie – mówi Alonzo po hiszpańsku, wbijając we
mnie ciemne, przenikliwe spojrzenie.
Odwracam się do Cala, żeby przetłumaczyć.
– Chce zapytać…
– Nie, Banner – przerywa mi Alonzo. – Ciebie. Chcę zapytać o coś
ciebie.
Rzucam ostrożne spojrzenie na Cala, który ma oczy utkwione w moich
ustach, czekając na angielski odpowiednik czegokolwiek, co powie Alonzo.
– Dobrze – odpowiadam po hiszpańsku. – Oczywiście. Co to za
pytanie?
– Co on mówi? – dopytuje się Cal.
– Ten facet wydaje się dobry w gadce – stwierdza Alonzo. – Ale czy
jest dobrym człowiekiem? Powiedz mi prawdę.
Nie mam pojęcia, dlaczego myśli, że pyta właściwą osobę.
Przygotowuję odpowiedź, otwieram usta… ale milknę, kiedy napotykam
poważne spojrzenie Alonza. Tak wiele już przeszedł. Czytałam, że nie
wychodził ze szpitala, nawet gdy wyzdrowiał, bo czekał, mając nadzieję, że
przeżyje choć jeden członek rodziny. A oni wszyscy umarli. Nie
wyobrażam sobie, żeby transfer do Ameryki i skomplikowanego
ekosystemu, jakim jest NBA, mógł być łatwy.
„Przetrwają najlepiej dostosowani”.
Zrób to, co musisz, żeby przetrwać.
Gdyby to Mitch siedział na moim miejscu, już dawno by
odpowiedział. Kategorycznie wyjaśniłby Alonzowi, że Cal to dobry
człowiek. Ledwo znam Cala, ale jestem prawie pewna, że to członek Stada,
a nie ufałabym nikomu z tego sekretnego stowarzyszenia. Może mój
doradca zawodowy ma rację. Może brakuje mi bezwzględności, żeby
przetrwać w tej rozgrywce, bo nie potrafię skłamać.
– Naprawdę nie wiem, Alonzo – mówię. – Niewielu osobom ufam w
kwestii życia i pieniędzy, a w twoim przypadku mówimy właśnie o tym.
Czy jest dobrym człowiekiem? Nie mam pewności, ale czy załatwi ci dobre
kontrakty? Zdecydowanie.
Zapada cisza, a Cal i ja czekamy na odpowiedź Alonza.
– To było cholernie dużo słów – szepcze podejrzliwie Cal. – Co mu
powiedziałaś?
Zanim zdążę odpowiedzieć, Alonzo odzywa się po hiszpańsku.
– Podpiszę umowę z Bagley.
– O mój Boże! – Odwracam się do Cala z szerokim uśmiechem. –
Mówi, że podpisze umowę z Bagley.
– Tak. – Cal zaciera ręce. – Potrzebujemy tylko…
– Con una condición – przerywa Alonzo.
– Och, pod jednym warunkiem – tłumaczę.
– Podpiszę umowę z Bagley – powtarza.
– Podpisze umowę z Bagley…
– Jeśli Banner Morales będzie moją agentką.
– Jeśli Banner Morales… – Moje oczy robią się wielkie jak spodki, a
szczęka opada. – O cholera.
Alonzo uśmiecha się szeroko i po raz pierwszy chmury w jego
smutnych oczach rozwiewają się na chwilę.
– „O cholera” – powtarza z ciężkim akcentem po angielsku, śmiejąc się
i siadając wygodniej na krześle. – To zrozumiałem. – O co chodzi? – pyta
ostro Cal. – Czy właśnie usłyszałem twoje nazwisko?
– Uch, tak. – Nerwowo oblizuję wargi i zmuszam się, żeby stawić
czoła ciekawości Cala. – Mówi, że podpisze umowę z Bagley pod
warunkiem, że ja będę jego agentką.
– Co, do diabła? – Cal nachyla się do mnie, twarz mężczyzny
wykrzywia złość, a ciało tężeje. – Co ty mu powiedziałaś, Morales?
– Tylko to, co pan mi kazał – kłamię. Pozwoliłam sobie na kilka
nieścisłości na początku i byłam szczera, kiedy wszystko wskazywało na to,
że powinnam skłamać, ale nic poza tym.
– Powiedz mu, że jesteś pieprzoną stażystką. – Cal zgniata to słowo
niczym gumę do żucia pod butem. – Taką, która nie zdała jeszcze egzaminu
na agenta i nie ma kwalifikacji, żeby reprezentować profesjonalnego
sportowca. Powiedz mu, że nic nie wiesz o tym biznesie i głęboko
żałowałby zaufania nowicjuszce z mlekiem pod nosem w kwestii tak
obiecującej przyszłości, jaka go czeka.
Przygryzam wargę, przygotowując się, żeby przekazać Alonzowi
dosłownie to, co powiedział Cal, nieważne, jak bardzo niepoważnie na tym
wyjdę.
– To mój warunek. Nie ma Banner, nie ma umowy – odpowiada
Alonzo, zanim zdążę się odezwać… po angielsku!
Cal i ja rozdziawiamy usta na jego perfekcyjny angielski, naznaczony
jedynie ciężkim akcentem. Kiedy żadne z nas nie odpowiada, Alonzo
wstaje i zaczyna iść w kierunku drzwi.
– Dobrze, już dobrze – mamrocze Cal do jego pleców. – Będzie twoją
agentką.
Alonzo odwraca się powoli, oczy skrzą mu się humorem.
– Ale ona nie będzie miała dyplomu jeszcze przez kilka miesięcy –
wyjaśnia Cal, jego głos jest pełen niechęci. – I będzie musiała zdać egzamin
na agenta. A ty powinieneś szybko przystąpić do naszej agencji, żeby
wykorzystać okienko przed losowaniem w czerwcu. Nike, Reebok,
Gatorade – wszyscy będą obwąchiwać teren przed losowaniem i musisz
mieć do tego czasu pewną reprezentację i rozpoznawalność.
Z przyzwyczajenia zaczynam tłumaczyć.
– Zrozumiałem go – cicho przerywa mi Alonzo. Oczywiście, że tak,
skoro magicznie nauczył się angielskiego w ciągu kilku sekund. – Ale z
pewnością mogę podpisać prowizoryczny kontrakt zapewniający, że jak
tylko Banner będzie wykwalifikowana i dostępna, zacznie mnie
reprezentować. Poprowadzi ją pan, prawda?
Cal patrzy na mnie z ukosa i wzdycha ze znużeniem.
– Tak.
I w ten oto sposób ze stażystki stałam się agentką jednej z
najgrubszych ryb, które przeszły przez drzwi Bagley i Wspólnicy. I
wszystko to dlatego, że jak mi się wydaje, okazałam podstawową ludzką
przyzwoitość i powiedziałam prawdę. Niech sobie mają swoje Stada i kliki
dla samców alfa, przyjęcia i stosunki, do których nie chcą mnie włączać.
Zrobię to po swojemu. Będę reprezentować klientów zgodnie z własnymi
przekonaniami. Poprowadzę to we własnym stylu. Będę walczyć jak
Banner. Przetrwają najsilniejsi, dobre sobie. Komu potrzebne jest Stado?
CZĘŚĆ DRUGA

Będą mężczyźni, którzy zakochają się w twojej skórze, oraz tacy, którzy
utoną w tym, co znajduje się pod nią.

Cindy Cherie, poetka

7 - JARED

– Wujku Jaredzie, patrz na mnie! Mrużę oczy, próbując ochronić je przed


słońcem, i spoglądam w kierunku, z którego dochodzi wysoki głosik. Mały
ludzki pocisk wpada z pluskiem do basenu.
– Świetna bomba, Sarai! – krzyczę do bratanicy. – Pamiętaj, żeby
przyciskać kolana do brzucha.
Zsuwam z nóg buty i skarpetki, podwijam spodnie od garnituru i
siadam na krawędzi basenu, zanurzając nogi w chłodnej wodzie.
– No, to dopiero jest życie. – Zerkam na mojego brata Augusta
siedzącego obok mnie w krótkich spodenkach. – Powiedziałbym, że to
pewna poprawa w porównaniu do twojego ostatniego mieszkania.
– Tak, potrzebowaliśmy więcej miejsca. – August zerka na rozlewający
się tuż za ogrodem jaskrawoniebieski Pacyfik. – Dużo lepszy widok i jest
blisko do szkoły Sarai. Iris też nie musi daleko dojeżdżać do biura Naprzód.
– Jak się dostosowała do nowych warunków? – Nabieram wody w
dłonie i ochlapuję nią Sarai, która płynie w naszym kierunku. Początkowa
niechęć Augusta do przeniesienia głównego biura naszej agencji sportowej
do Los Angeles z San Diego, gdzie gra jego drużyna, Waves, była związana
z jego żoną. Iris pracuje u nas w marketingu, ale chciała zostać z Augustem
w San Diego.
– Jesteś jej szefem – stwierdza August. – Nie powinieneś wiedzieć
takich rzeczy?
– Jesteś jej mężem. Czy to ty nie powinieneś tego wiedzieć?
Wymieniamy się uśmiechami, bo obaj wiemy, że Iris nigdy nie
wybrałaby miejsca, w którym nie byłoby mojego brata.
– Gościu – mówię, luzując krawat i przerzucając go przez ramię. –
Jesteś żonaty i masz dzieci. Co się, do cholery, stało? August uśmiecha się
szeroko i z zadowoleniem.
– Na razie jedno dziecko – odpowiada. – Ale mam nadzieję na więcej
w przyszłości. Czy życie nie jest rewelacyjne? – Chociaż uwielbiam Iris i
Sarai, sam sobie miej takie życie. – Odchylam się na wyprostowanych
ramionach, dłonie mam wsparte na betonie. – Nie czuję się gotowy, żeby
się ustatkować z jedną kobietą.
– Brachu, jesteś po trzydziestce. Musisz przynajmniej o tym myśleć.
– Myśleć myślę – zgadzam się. – I dostaję wysypki.
Obaj się śmiejemy, ale mówię poważnie.
– Istnieją dwie przyczyny tego, że małżeństwo ani trochę mi się nie
marzy – kontynuuję. – Po pierwsze, mam niską tolerancję dla ludzi.
– To absurdalne.
August nie może zrozumieć mojego punktu widzenia, bo sam jest
bardzo towarzyski. Nie moglibyśmy bardziej się od siebie różnić. Nie tylko
dlatego, że ja jestem blondynem o niebieskich oczach, a jego ciemniejsza
skóra i gęste loki świadczą o dwurasowym pochodzeniu – różnimy się też
wewnętrznie.
– Naprawdę. Ludzie zawsze mają ukryte motywy. Kłamią i mnie
nudzą.
– Wszyscy?
– Nie, ale większość, a nie obchodzi mnie to na tyle, żebym szukał
wyjątków. Zdecydowanie nie poświęcam teraz czasu na szukanie kogoś,
kogo mógłbym tolerować do końca życia.
– Mówiłeś o dwóch powodach – przypomina August. – Jaki jest drugi?
– Och, prosty. – Sugestywnie ruszam brwiami. – Lubię cipki w wielu
smakach.
August parska śmiechem. Uwielbiałem go rozśmieszać, odkąd byliśmy
dziećmi, przyrodnimi braćmi, którzy od pierwszego dnia wiedzieli, że
zostaną najlepszymi przyjaciółmi.
I chociaż jestem o kilka lat starszy, to naprawdę się nimi staliśmy.
– No więc, czy Iris dostosowała się do nowych warunków? – pytam,
przywracając nas na tory poprzedniej konwersacji.
– Wszystko u niej w porządku. – August wzrusza szerokimi, nagimi
ramionami. – Pewnie zastanawia się, czy najlepsze akcje mają miejsce w
L.A., podczas gdy ona kwitnie w biurze w San Diego.
August milknie i przypatruje mi się uważnie, po czym kontynuuje:
– Kiedy sezon się skończy, może wynajmę coś w LA, żeby mogła
popracować w tamtym biurze w wakacje. Jestem pewien, że znaleźlibyśmy
dobrą szkołę dla Sarai. Chciałbym, żeby Iris mogła tego doświadczyć. Nie
masz nic przeciwko?
– Jasne. W końcu jesteś partnerem, nawet jeśli cichym. Naprzód należy
do ciebie, tak samo jak do mnie, Gus.
– Tylko się upewniam. – August wstaje i wyciąga Sarai z wody. –
Chodź, księżniczko.
Sarai chichocze, kiedy August ją łaskocze podczas wycierania
ręcznikiem. Jest rozkoszna. Nie miałbym nic przeciwko posiadaniu takiej
małej, ślicznej dziewczynki, gdyby nie musiała być na stałe przywiązana do
dorosłej kobiety.
– Pewnego dnia bardziej się na tym skoncentruję – oznajmia August,
przytulając Sarai do piersi. – Teraz to koszykówka jest moim życiem.
– I tym właśnie powinna być – przypominam mu. – Nasza strategia
opiera się na ciężkiej pracy. Sportowcy widzą, że jedna z najjaśniej
wschodzących gwiazd NBA ma kontrakt podpisany właśnie z Naprzód,
więc czują się pewni, że nimi także się zajmiemy.
– Miałeś rację, żeby przenieść główne biuro do L.A.
– To sprytne posunięcie, biorąc pod uwagę, jak wielu z naszych
klientów chce po skończeniu kariery sportowej przejść do aktorstwa,
produkcji, ogólnie do rozrywki. Poznanie ludzi zajmujących się tym może
tylko pomóc.
– Tak, zwłaszcza że Cal Bagley otwiera filię w L.A. – mruczy August,
całując włosy Sarai. – I przysyła od razu ciężkie działa, by poprowadziły
biuro, prawda? Czy Banner Morales nie odpuściła Nowego Jorku, żeby tu
przyjechać?
– Tak. – Zaciskam zęby. – Banner zajmie się ich biurem w Los
Angeles.
Nigdy nie rozmawiałem z Augustem o Banner i tym, co wydarzyło się
na ostatnim roku studiów. Nawet po dziesięciu latach wciąż ściska mnie w
piersi, gdy słyszę jej imię. I nie mówię o sercu. Sprzedałem ten
bezużyteczny organ lata temu, żeby dostać się tu, gdzie jestem teraz. Jednak
czuję to w pobliżu miejsca, gdzie kiedyś było moje serce. I to mnie wkurza.
Ona mnie wkurza.
Menadżerstwo sportowe to niewielka branża. Pewnie, istnieje wielu
zawodowych sportowców, ale stanowią niewielki odsetek całej populacji.
Liczba agentów dochodzących do poziomu, na którym ja sam się znajduję,
posiadających agencję i reprezentujących taki kaliber talentów, jakim my
się zajmujemy, to zaledwie promil. Nawet biorąc pod uwagę to, jak mała
jest branża, a gałąź zajmująca się NBA jeszcze mniejsza, nie widuję Banner
często.
Na początku nasze drogi rzadko się przecinały. Ona pracowała w
Bagley i Wspólnicy w Nowym Jorku, a ja byłem w Richter Sports w
Chicago. Zobaczyłem ją jednak na konferencji w Filadelfii. Kiedy nasze
spojrzenia się spotkały, Banner odwróciła się i odeszła w drugą stronę.
Poszedłem za nią. Być może przyparłem ją do muru i próbowałem znowu
porozmawiać o tamtej nocy.
No dobrze. Naprawdę przyparłem ją do muru i próbowałem znowu
porozmawiać o tamtej nocy.
Zagroziła, że zacznie krzyczeć, że próbuję ją zgwałcić, jeśli nie
zostawię jej w spokoju. Pamiętając, że wcześniej chciała nasłać na mnie
gliny, wolałem nie sprawdzać, czy mówi poważnie. Po kilku kolejnych
udaremnionych próbach poddałem się. Nie pozostawiła mi cienia złudzeń,
że chce o mnie zapomnieć. Choć pragnąłem kolejnej nocy, a potem jeszcze
jednej i następnej, po prostu nie miało do tego dojść.
Co to w ogóle ma za znaczenie? Banner była słabością, a im wyżej
wspinałem się po drabinie, tym mniej mogłem pozwolić sobie na słabości.
Zwłaszcza że oboje staraliśmy się o tych samych klientów. To
bezpardonowa rozgrywka i albo zjadasz, albo zostajesz zjedzony.
„Przetrwają najsilniejsi”.
Banner może być zabójczynią z sercem.
Ja jestem po prostu zabójcą. Dobrze mi z tym.
– Myślisz, że moglibyśmy ją zwabić, żeby pracowała dla Naprzód? –
pyta August, kiedy wracamy do domu.
– Kogo? – Obracam się do niego gwałtownie.
– Banner. – Podchodzi do schodów z Sarai w ramionach, jej głowa
spoczywa na jego barku.
– Banner Morales? – Iris wtrąca się do rozmowy ze szczytu schodów i
wyciąga ręce, żeby przejąć Sarai od Augusta. – Uwielbiam ją.
„Oczywiście, że ją uwielbia”.
– Będzie dla nas pracować? – Oczy Iris rozświetlają się jak choinka.
– Nie – ucinam stanowczo.
– Może – odpowiada w tym samym czasie August. – Myślisz, że nie
byłaby nawet zainteresowana? Cal Bagley to dupek. – Tak jak Jared –
stwierdza Iris. Bez uśmiechu, bo to prawda. – Chciałabym w obecności
świadków powiedzieć, że jestem za tym, by zrekrutować Banner do pracy
w Naprzód.
– A ja w obecności świadków chciałem przypomnieć, że twoja opinia
pozostaje tu zupełnie bez znaczenia – mówię pół żartem. Iris jest wciąż
nowa w grze i pnie się w górę z samego dna. Nie wyróżniam jej tylko
dlatego, że poślubiła mojego brata. A ona nie liczy na specjalne względy.
– Nie lubisz Banner? – Iris przewraca oczami. – Mężczyźni zawsze są
w jej obecności onieśmieleni.
– Nie ja, do cholery – prycham. – Mógłbym negocjacjami zmusić ją,
żeby schowała się pod stół. Nie denerwuj mnie.
– Klienci ją uwielbiają – wtrąca August ze złośliwym błyskiem w oku,
który oznacza, że próbuje zaleźć mi za skórę. Powinien wiedzieć, że już nie
mam skóry, za którą można załazić. Jedynie egzoszkielet, który chroni mnie
przed prowokacją i bzdurami.
– Pewnie tak. – Wzruszam ramionami. – Wystarczająco im matkuje.
– Wcale im nie matkuje – wypala Iris. – Opiekuje się nimi.
– Moi klienci wiedzą, że reprezentowanie ich nie obejmuje podcierania
tyłków, trzymania za rączki i przytulanek, bo moi chłopcy tego nie
potrzebują – odpowiadam. – Jeśli Banner chce mieć dzieci, powinna je
sobie urodzić.
– Nie przesadzaj. – Iris przekłada sobie Sarai na drugie biodro, jej brwi
prawie dotykają linii włosów. – Wiem, że Bagley to konkurencja, ale hej,
Jared, chyba emocje cię ponoszą.
– Ona reprezentuje Kenana – dodaje August. – A wiesz, że Glad nie
tuli się z nikim, kto nie jest jego dzieciakiem. Kenan „Gladiator” Ross,
kolega z drużyny Augusta, San Diego Waves, jest najmniej przytulaśnym
mężczyzną, jak to tylko możliwe. Chciałem podpisać z nim kontrakt, ale
Banner mnie ubiegła. Ta strata uraziła moją dumę i wypłynęła na jednej z
ostatnich recenzji, jakie dostałem w Richter, zanim nie przeszedłem na
swoje i nie otworzyłem Naprzód. Od czasów studiów minęło wówczas
wystarczająco wiele czasu, bym przestał darzyć ją sympatią. A mimo to…
Wciąż pojawia się to niespodziewane i niewytłumaczalne uczucie,
kiedy słyszę jej imię.
– Może spotkamy ją dzisiaj na meczu – mówi Iris. – Skoro grają obaj
klienci Banner.
– Tak, gram dziś przeciwko Vidalemu. – August potrząsa głową. –
Jeden z najtrudniejszych gości do krycia.
– Czy ja i Sarai wciąż możemy się z tobą zabrać, Jared? – pyta Iris,
wolno idąc tyłem do pokoju Sarai.
– Pewnie. Popracuję na zewnątrz do czasu, aż będzie trzeba się zbierać.
Iris zamyka drzwi za sobą, zostawiając mnie i Augusta samego na
półpiętrze.
– Człowieku, wszyscy w szatni gadali o tej sytuacji z Banner i jej
ulubionym klientem – zaczyna August, patrząc na mnie znacząco. – Wiesz,
o co mi chodzi.
– Nie, nie wiem, o co ci chodzi.
– Najwyraźniej trwa to już od jakiegoś czasu – dodaje, kiedy wracamy
znów nad basen. – Ale teraz wyszło na jaw. Albo oni teraz zdecydowali się
ujawnić.
– O czym ty, do jasnej cholery, mówisz? – Zbieram buty, skarpetki i
idę do ocienionego parasolką stolika, gdzie zostawiłem laptopa.
– Banner i Zo Vidale. Nie słyszałeś?
– Cholera, Gus. Czego nie słyszałem?
– Że są parą.
Ukłucie.
8 - BANNER

– Quinn, mogę prosić o autograf?


Moja klientka uśmiecha się szeroko i olśniewająco w odpowiedzi na tę
prośbę. Ten uśmiech sprzedaje płatki śniadaniowe, szminkę i sportowe
staniki lepiej niż cokolwiek innego.
„Pilnuję tego”.
Wygląda na to, że Quinn Barrow, „miniona sława”, którą Mitch tak
zlekceważył lata temu, ma dużo więcej do zrobienia i do ofiarowania.
Pierwsze pięć razy, kiedy próbowałam się z nią spotkać w szpitalu, nie
zgodziła się. Po drugiej próbie samobójczej w końcu udało mi się do niej
dostać i wszystko się zmieniło. Nie przez jedną noc. Podczas rehabilitacji i
bolesnego procesu nauki życia z protezą zdarzały się momenty, gdy Quinn
chciała się poddać. I ja także. Cały kraj ją jednak dopingował, co
bezwstydnie wykorzystałam, negocjując jej pierwszy kontrakt.
– Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję – mamrocze Quinn, kiedy
dzieciak odmaszerowuje z podpisaną tacką na nachosy. – Do bycia
rozpoznawaną, do tego, że ludzie znienacka do mnie podchodzą. To
surrealistyczne, że mnie znają, a jeszcze bardziej, że chcą moje autografy.
– Jesteś Tytanową Ukochaną Ameryki. – Śmieję się, widząc grymas na
twarzy Quinn. – Hej. Sprawdziło się. Przyjęło. Używamy tego.
Istnieje moment, w którym sportowiec, a właściwie każda osoba
publiczna, musi nauczyć się rozróżniać swoje osobowości: tę publiczną od
tej prywatnej. Musi umieć przełączać tryb między produktem a osobą.
Quinn wciąż czasem ma z tym problem. Opiera się przed klauzulami w
kontraktach, które nakazują jej noszenie publicznie tytanowej protezy
określoną ilość razy w miesiącu.
– Czasem to zostawia takie oślizgłe uczucie. – Quinn bierze łyka piwa.
– Coś, o czym myślałam, że zniszczyło mi życie, prawie je skończyło, teraz
pozwala mi na nie zarobić?
– Nie, to twoja ciężka praca i pomysłowość pozwalają ci zarobić. –
Patrzę na nią stanowczo. – Nie różnisz się od modelek, które wykorzystują
urodę, lub sportowców, którym się płaci za granie w piłkę. Musiałaś od
nowa nauczyć się chodzić, Quinn. Prowadzić samochód, żyć. I tak
doskonaliłaś to ciało całe życie jako biegaczka. Teraz pomagasz innym
ludziom doskonalić ich ciała. Fakt, że spieniężyłaś to doświadczenie, nie
oznacza, że zmniejszyłaś jego wartość.
– Zawsze wiesz, co powiedzieć każdemu klientowi, co? – Quinn sięga
do kartonu po garść popcornu.
– To moja praca. A skoro o tym mowa, musimy się spotkać z ludźmi z
Netflixa, żeby omówić współpracę z szefem kuchni, Paddym.
Kilka stacji zgłosiło się do nas już wcześniej z pomysłami programów
telewizyjnych. Program Dużo do stracenia o odżywianiu, fitnessie i
medytacji jest pierwszym, jaki zainteresował Quinn.
– Ach, tak. – Uśmiech rozjaśnia delikatne rysy Quinn. Ostatnio obcięła
kasztanowe loki i teraz luźno opadają jej na czoło. Zielone oczy błyszczą
podnieceniem, kiedy czekamy, aż zacznie się mecz Waves kontra Titans.
– Chcesz trochę popcornu? – Quinn podsuwa mi swoje papierowe
pudełko. Jest najbardziej zdyscyplinowaną kobietą, jaką znam. Każda linia i
wypukłość jej ciała została udoskonalona do perfekcji, ale nie odmawia
sobie okazjonalnych przyjemności. – Nie. – Wyciągam paczkę pałeczek
serowych i popijam wodą z butelki. – Nie zostało mi już wystarczająco
dużo punktów na popcorn z masłem. I bądź przeklęta za to, że mnie kusisz.
– Jak ci się podobają Strażnicy Wagi? – pyta Quinn, liżąc palce
świecące od masła.
– Jak na razie to chyba moja ulubiona aplikacja. Wydaje mi się, że
przynosi efekty.
– Świetnie wyglądasz, Banner. – Uśmiech Quinn staje się
delikatniejszy. – Jestem z ciebie dumna.
Przez ostatnie kilka lat poważnie wzięłam się za mój wygląd, żeby w
końcu odzwierciedlał pewną siebie, silną kobietę, którą noszę we wnętrzu.
Quinn odegrała olbrzymią rolę w mojej podróży do zapanowania nad wagą
i pomogła mi zrozumieć emocjonalne i hormonalne bariery, które nie
pozwalały mi utrzymywać dobrej formy. „Zajadanie stresu” stało się moją
codziennością. Cztery lata college’u były pełne nerwów, tak samo kilka
pierwszych lat pracy w Bagley. Teraz lepiej sobie z tym wszystkim radzę.
– A bierzesz leki? – bada dalej Quinn, wchodząc w rolę motywującej
trenerki z taką łatwością, z jaką zakłada obcisłe dżinsy, za którymi
dzisiejszego wieczoru odwróciła się już niejedna głowa.
– Codziennie, mamo – mówię, przewracając oczami.
Odkryłam także, że miałam zespół policystycznych jajników,
nazywany PCOS, hormonalne zaburzenie, które ma wpływ na metabolizm,
płodność i inne kwestie związane z reprodukcją. Dzięki właściwym lekom,
kontrolowaniu tego, co jem, i regularnym ćwiczeniom, uzyskałam
niesamowity efekt.
– Przy okazji, rewelacyjny styl – mówi Quinn, przyglądając się moim
podartym, luźnym dżinsom, dopasowanej koszulce, sportowej marynarce i
szpilkom.
– Dzięki.
– Mogę się założyć, że Zo też się spodoba – dodaje niewinnie, ale jej
oczy błyszczą figlarnie.
Sięgam do twarzy, żeby odsunąć włosy za uszy, bo ciągle zapominam,
że mam je związane w kok na czubku głowy. Przeklęte przyzwyczajenie.
Coś, z czego nie potrafię wyrosnąć.
– Zobaczymy – wzdycham. – Nadal przyzwyczajam się do tego całego
bycia razem… publicznie.
– Cóż, byliście razem prywatnie przez sześć miesięcy – przypomina
Quinn. – To i tak cud, że udało wam się to zachować w tajemnicy tak długo.
– Żaden cud. – Gryzę pałeczkę serową. – Byłam bardzo ostrożna.
Wciąż nie wiem, co czuję w związku z tym.
– Z tym, że ludzie wiedzą, czy z tym, że spotykasz się z Zo?
– Cóż, z tym drugim też. – Bawię się dużymi złotymi kolczykami-
kółkami, które Zo podarował mi na trzydzieste urodziny. – Co, jeśli coś
pójdzie nie tak? Mogłabym stracić mojego największego klienta i
najlepszego przyjaciela za jednym zamachem. Dlatego tak długo mi zajęło,
żeby się poddać i z nim umówić. Teraz, kiedy to wyciekło, mam tylko
nadzieję, że wszystko potoczy się tak wspaniale, jak do tej pory.
– Świetna z was para – zapewnia mnie Quinn.
– Zobaczymy tego lata, prawda? – Biorę głęboki oddech. – Zatrzyma
się u mnie, kiedy skończy się sezon. Titans to drużyna z Vancouver, więc
rzadko mamy czas naprawdę ze sobą pobyć.
Zo ma kilka planów biznesowych tutaj w L.A., ale wiem, że to będzie
sprawdzian dla naszego związku, żeby przekonać się, jak czujemy się,
przebywając w tym samym miejscu dłużej niż jedna czy dwie noce raz na
kilka tygodni. Nasza przyjaźń zawsze była cudowna. Myśl, że coś mogłoby
się popsuć, bo się umawiamy, trochę mnie przeraża.
– Dacie radę. Skoncentruj się na tym, co jest prawdziwe. To wszystko
– ciągnie Quinn, dłonią wskazując na zatłoczoną arenę wypchaną po brzegi
fanami i kamerami – znika, gdy kończy się mecz. Masz prawdziwy związek
z prawdziwym mężczyzną. Nie z wizerunkiem, który pomogłaś stworzyć.
Wizerunek. Nie cierpię tego, jak dużo muszę o tym myśleć, zwłaszcza
teraz, kiedy mieszkam w L.A. Życie w Nowym Jorku to było coś innego,
ale tutaj wizerunek stanowi centrum wszystkiego. Jestem dziewczyną L w
mieście dziewczyn S. Zaakceptowałam to. Robiłam z Quinn zakupy w
ekskluzywnych butikach, gdzie sprzedawcy natychmiast proponowali mi
pokazanie butów lub biżuterii, zakładając, że tylko w to mogłabym się
zmieścić. To już za mną. Przestałam próbować za tym nadążyć i
zdecydowałam, że będę najlepszą Banner, jaką mogę być. To nie oznacza,
że jestem odporna na słowa innych ludzi o moim wyglądzie.
Hej, Hollywood, bardzo popularny i odnoszący sukcesy blog, wydaje
się szczególnie zainteresowany moim związkiem z Zo. Komentarz tam
zamieszczony był jednym z najbardziej złośliwych.
– Wiesz, że Hannah z Hej, Hollywood nazwała mnie w zeszłym
tygodniu SpongeBanner Kanciastoporta?
Quinn wypluwa odrobinę swojego piwa.
– Co takiego? – Jej oczy rozszerzają się najpierw z rozbawienia, potem
z szoku, a wreszcie zwężają we wściekłe szparki. – Tak, cytuję: „Czy tylko
ja to widzę? A może jednak agentka/dziewczyna Zo Vidalego ma
wyjątkowo kwadratowy tyłek? Nazwijmy ją SpongeBanner
Kanciastoporta”. Koniec cytatu.
– Co za suka. – Głos Quinn wypełniają emocje. – Tak krytykować
każdy szczegół czyjegoś wyglądu. A my nigdy nie widzieliśmy, jak
wygląda ta mała piczka. I możesz się założyć o ostatnie pieniądze, że nie
jak ten awatar, za którym się chowa.
– Wszystko jedno. – Wzruszam ramionami, udając, że przytyk już mi
nie sprawia bólu.
– Wcale nie. – Quinn łapie mnie za rękę i zmusza, żebym spojrzała jej
w oczy, jak robiłam to przez lata. – Jesteś piękna, Banner. Twoje ciało jest
piękne. Ciężko pracowałaś. Jesteś zdyscyplinowana i zdrowa, a przodkowie
i przysiady podarowali ci świetny tyłek, który nijak nie ma kształtu
kwadratu.
– Bo o czym może marzyć dziewczyna, jak nie o kwadratowym tyłku?
– dodaję sarkastycznie.
– Może Hannah wścieka się po prostu, bo nie ma przystojnego,
bogatego chłopaka. – Oczy Quinn zwężają się, a kokieteryjny uśmiech
rozlewa po jej twarzy. – Och, chrzanić chłopaka, musisz docenić ten
pierwszorzędny kawałek męskiego ciałka. Nadchodzi. Wygląda bosko i
bogato, jeśli można sądzić po garniturze od Toma Forda. Na godzinie
drugiej.
– Gdzie? – Przekręcam nieznacznie głowę w prawo.
– Nie patrz – mówi szybko. – Będzie wiedział, że jesteśmy
zainteresowane.
– My nie jesteśmy zainteresowane. Ty jesteś, więc ja patrzę. I to nie
była druga, tylko dziesiąta. Nie zdałaś egzaminu na prawo jazdy czy co?
– Na prawo jazdy? – Konsternacja marszczy twarz Quinn.
– Dziesiąta i druga? – Demonstruję pozycję dłoni na niewidzialnej
kierownicy.
– Dobry Boże. – Śmieje się Quinn i kręci głową z westchnieniem. – Po
prostu popatrz. Ale strzeż swoich jajników. Ma dziecko. Był rewelacyjny
już wcześniej. Dodaj jego przeuroczą córeczkę i żadne jajniki nie są
bezpieczne.
Zerkam przez ramię i wszystko we mnie podskakuje ze
zdenerwowania. Pamiętam czas, kiedy celowo unikałam wiadomości o
Jaredzie Fosterze. Przez lata nie musiałam tego robić. W sumie niewiele ich
było. Przynajmniej nie tych osobistych. Wiem, że od niedawna prowadzi
własną agencję, Naprzód, wcześniej usytuowaną w San Diego – a teraz
znajdującą się o kilka bloków od biura Bagley i Wspólnicy w Los Angeles,
które prowadzę ja.
Tak jak był złotym chłopcem w Kerrington College, tak stał się złotym
chłopcem przemysłu sportowego. Nie ma nawet trzydziestu pięciu lat, a jest
właścicielem jednej z najszybciej rozrastających się agencji w branży. Cal
go nienawidzi. Podejrzewam, że był zdeterminowany, żeby otworzyć biuro
na Zachodnim Wybrzeżu, bo Jared przeprowadzał tu rekonesans. I sądzę, że
Jared otworzył biuro w L.A., bo Cal to zrobił. Nie chcę być wciągnięta w
środek wojny o terytorium, ale jeśli to się stanie, nie wycofam się.
Kultywowałam zabójczynię w sobie równie mocno jak serce i wiem, co
wykorzystać w niespodziewanej sytuacji. Jared Foster zdecydowanie
kwalifikuje się do kategorii „niespodziewana sytuacja”.
Nie myślę o nim i o tamtej nocy… jeżeli mam na to wpływ.
Upokorzenie. Zranienie. Zdezorientowanie. Gniew. Pamiętam tylko to.
Ach. I najlepszy seks w życiu. Jared Foster wciąż jest najlepszym, co
przytrafiło się mojej cipce, pomimo tego, jak koszmarnie potoczyła się
tamta noc. Tak więc nie mam ochoty na słuchanie żadnych plotek na temat
jego życia osobistego. Nie przegapiłabym tego, że się ożenił, ale wygląda
na to, że fakt posiadania córki jednak mi umknął.
Przełykam ślinę wokół dziwnej, gorącej guli w gardle, kiedy patrzę na
jej ciemną główkę dotykającą jedwabistych, jasnych kosmyków, które
przeczesywałam palcami tamtej nocy. Niesie ją, jak gdyby była
najcenniejszą istotą na świecie. Śmieją się, a chude ramionka otaczają jego
szyję. Malutka ciemnowłosa kobieta idzie za nimi, niosąc hot dogi i piwo.
Jej twarz jest identyczna jak tego aniołka w ramionach Jareda.
Jasne, że wybrał drobną. Wybrał idealną. Przynajmniej to nie Cindy.
Odwracam się. Mam nadzieję, że zanim zobaczył, że się gapię na
niego i jego rodzinę.
– Ciacho, co? – pyta szeptem Quinn. – A to dziecko tylko dodaje
cukru.
– Hmm – mruczę wymijająco, przegryzając mój ser i popijając wodą.
– O Boże – piszczy cicho Quinn. – Idzie tu.
Dławię się serem, a moje ciało pokrywa się warstewką potu. Nie
pozwolę, żeby znowu sprowadził mnie do takiego poziomu. Do naiwnej,
nerwowej… dziewczynki, która zaczyna ciężko oddychać za każdym
razem, kiedy on jest kilka metrów od niej. Gdybym mierzyła się z nim przy
stole do negocjacji, szanse byłyby wyrównane. Ale to nie sala
konferencyjna. To mecz koszykówki. Mój aktualny chłopak właśnie wbiegł
na boisko, a dawny kochanek na jedną noc zmierza w moim kierunku. I
chociaż wiem, że już dawno mi przeszło, głupie serce robi coś, co się
zdarza, gdy o nim myślę.
Podskakuje.
9 - JARED

– Gdzie siedzimy? – pyta Iris zza mojego ramienia.


– Chcę nachos – jęczy Sarai, krzywiąc się na hot dogi, które niesie jej
matka.
– Sarai, powiedziałaś, że chcesz hot dogi – odpowiada stanowczo Iris.
– Więc kupiłam hot dogi. Nie będę się teraz wracać, żeby kupić nachos.
– Ale mamusiu…
– Ja pójdę po nachos – wtrącam się. – Jak już się rozsiądziemy na
naszych miejscach, wrócę się po nie.
– Dziękuję, wujku Jaredzie – mówi słodko Sarai, trzepocząc do mnie
metrowymi rzęsami.
„Młodo zaczyna”.
Jak August radzi sobie z tym wszystkim? Nie będę ściemniał.
Aktualnie dużo tu estrogenu. Po ciężkim dniu wolałbym być w moim
apartamencie w Los Angeles, z miastem rozciągającym się pod balkonem i
szklaneczką zbyt drogiej whisky, którą Bent przesłał mi na Gwiazdkę.
Zamiast tego jestem na meczu koszykówki i nie pozwalam kłócić się dwóm
pięknym dziewczynom Augusta. Nie zrozumcie mnie źle, na mojej krótkiej
liście ludzi, których mogę tolerować przez więcej niż jeden dzień, Iris i
Sarai są prawie na samym szczycie.
Tymczasem… Cholera.
Dochodzimy do naszego sektora, gdzie rozpoznaję kilku przyjaciół i
rodziny zespołu Waves, kiedy ją zauważam. Obok trzech pustych miejsc
siedzą Banner Morales i Quinn Barrow, jedna z jej klientek. Banner jest
piękna. Naprawdę przeszkadza mi to, że zawsze wygląda tak cudownie.
Byłoby dużo wygodniej, gdyby nie błyszczała. Gdyby te jedwabiste włosy
nie uciekały z węzła na czubku głowy i nie spływały po policzkach i karku.
Gdyby te szerokie wargi nie były wykrzywione w szczerym uśmiechu. Jej
rysy nie są delikatne. Rzucają ci wyzwanie, byś spróbował odwrócić wzrok.
„Mam przejebane”.
Plotki, że spotyka się z Zo Vidalem również nie pomagają. Nie chodzi
o to, że nadal coś do niej czuję. Bo tak nie jest. Nie zostały we mnie żadne
miękkie i sentymentalne uczucia, które żywiłem do niej w college’u. Ale te
twarde? Te, które dobijają się zza mojego rozporka? One wciąż się
pojawiają, zwłaszcza jeśli Banner znajduje się w pobliżu, wyglądając tak
jak dziś. – O Boże – mówi Iris, jej głos jest zabarwiony podnieceniem. –
Czy nasze miejsca to te zaraz obok Banner?
– Tak. Na to wygląda.
– Och, idealnie. – Iris aż cała promienieje. – Wiesz, jak bardzo ja…
– Ją uwielbiasz – przerywam jej zachwyty, krzywiąc się. – Tak.
Wspominałaś. Słuchaj, byłoby wspaniale, gdybyś mogła opanować tę
wewnętrzną psychofankę. Banner może być twoją superbohaterką i
obrończynią uciśnionych w naszej branży, ale wciąż jest zarządzającą
partnerką agencji, z którą rywalizujemy, a która otworzyła biuro zaledwie
kilka budynków dalej od Naprzód.
– Dobrze. – Iris kiwa głową i uśmiecha się do mnie ze skruchą. – Ale
naprawdę bardzo ją lubię.
– Jak większość ludzi. – Przewracam oczami. – Po prostu pamiętaj, że
pracujesz dla mnie, a ja i ona rywalizujemy o tych samych klientów.
– Zablokowałeś kiedyś jej rzut? – pyta cicho Iris, pewnie dlatego, że
zbliżamy się do naszych miejsc. I do Banner. Na mojej twarzy wykwita
arogancki uśmieszek. Jestem znany z blokowania takich strzałów. Jak w
koszykówce, gdy przeciwnik odpiera piłkę, którą rzucający posłał w stronę
kosza – nie ma niczego, co lubiłbym bardziej, niż pozwolić drugiemu
agentowi wierzyć, że zdobył klienta. W tym czasie pukam w tylne drzwi,
spotykam się na zapleczach i przekonuję, że jestem lepszym wyborem.
Blokuję ich gówniane próby wtedy, kiedy już myślą, że zaliczą.
– Nie, nigdy nie zablokowałem rzutu Banner – odpowiadam, ale patrzę
na Iris ze szczerością. – Ale nie wahałbym się. Wyniki nad uczuciami.
– Jeju. Dobrze, że nie jestem agentką – wzdycha Iris. – Zostaję przy
marketingu. Mniej krwi.
Tak jej się wydaje. Gdybym pracował w marketingu, spływałbym
krwią.
Banner wpatruje się w telefon, kiedy docieramy do miejsc, ale Quinn
patrzy w naszym kierunku. Uśmiecha się, jakbym był wisienką na wielkim,
czekoladowym torcie.
Doświadczam tego często i bezwstydnie to wykorzystuję.
– Cześć – witam się, odpowiadając Quinn uśmiechem. – Wydaje mi
się, że to nasze miejsca.
Głowa Banner podskakuje, a oczy mrużą się, zanim przywdzieje
maskę profesjonalizmu.
– Ho, ho, Banner Morales we własnej osobie – mówię przeciągle,
sadzając Sarai na miejscu pomiędzy sobą a Iris. – Dawno się nie
widzieliśmy.
Jej wyraz twarzy mówi: „niewystarczająco dawno”, a grzeczny
uśmiech ledwo to ukrywa.
– Jared, miło cię znowu widzieć. – Patrzy na Iris i Sarai. – Przedstaw
mnie swojej rodzinie.
Chwila.
Czy ona myśli, że ja… mam dziecko?
– To Iris West – mówię z naciskiem. – Moja bratowa i moja bratanica
Sarai. Iris, to Banner Morales.
– Miło mi cię poznać. – Banner potrząsa ręką Iris i uśmiecha się
szczerze do Sarai. – Cześć, Sarai. Czyż nie jesteś prześliczna?
Sarai ukrywa głowę za moją nogą i ukradkiem uśmiecha się do
Banner, która pociąga ją za nos i śmieje się.
– Założę się, że wcale nie należysz do nieśmiałych dzieci – ciągnie
dalej Banner, koncentrując się w pełni na mojej bratanicy. Sarai chichocze i
potrząsa głową. – Jest piękna, Iris.
– Dziękuję – odpowiada bratowa, posyłając mi ostrożne spojrzenie. –
Nie mogę się doczekać, aż usłyszę cię na konferencji w Denver w
przyszłym tygodniu.
– W Denver? – pyta Banner z nieskrywanym zaskoczeniem w głosie. –
Jesteś agentką?
– Nie, pracuję w marketingu sportowym – wyjaśnia Iris.
– Cóż, w takim razie nie mogę się doczekać, aż się tam spotkamy. –
Banner zerka na mnie. – Właśnie dopracowuję szczegóły.
Jared przedstawił cię jako bratową, a więc wyszłaś za Augusta?
– Tak. – Iris promienieje i tylko najtwardszy cynik wątpiłby, że jest z
moim sławnym bratem z jakiejkolwiek innej przyczyny niż z miłości.
– Teraz cię poznaję – mówi Banner. – Niedawno wzięliście ślub,
prawda? Gratulacje.
– Dziękuję.
– Och. – Banner patrzy przepraszająco na koleżankę. – Wybacz! To
moja przyjaciółka Quinn Barrow.
– Uwielbiam twoją aplikację. Miałam przyjemność być w grupie
testowej – oznajmia Iris, przyjmując wyciągniętą rękę Quinn. – Dziś rano
powiedziała mi, żebym wzięła się za swoją dupcię.
Czy to coś dobrego? Moje zakłopotanie musi być widoczne, bo Banner
śmieje się i wyjaśnia.
– Quinn stworzyła aplikację fitnessową o nazwie „Dziewczyno,
możesz lepiej”. Wciąż jest w wersji beta. – Jej oczy błyszczą z dumy. –
Aplikacja przesyła ci wiadomości w typie Garmina, ale bardziej bezczelne.
– Czule mówi się o niej „getto Garmin” – dodaje Quinn ze śmiechem.
Ona, Iris i Banner rozmawiają dalej o aplikacji i zestawie ćwiczeń
ułożonych przez Quinn, a ja odchodzę, żeby przynieść nachosy.
Quinn to naprawdę piękna kobieta. Pod rudymi włosami i kremową
skórą czają się siła i moc. Widać to. Opowiadała nie raz i nie dwa, jak
Banner walczyła o nią, kiedy była w depresji i miała myśli samobójcze
podczas pobytu w szpitalu po utracie nogi. Nie stworzyłaby
multimiliardowego imperium, gdyby Banner nie zauważyła jej potencjału.
„Punkt dla ciebie, Banner”.
Ona nie jest jak reszta z nas. Wiedziałem, że tak się stanie, ale nie
pozwalam sobie na uczucia. Naprzód to kluczowy etap w naszym rozwoju.
Jeśli nie jesteś z nami, jesteś przeciwko nam. A Banner zdecydowanie nie
stoi po naszej stronie.
Kiedy wracam z nachosami dla Sarai, Iris jak zawsze krzyczy na
sędziów. August znalazł dziewczynę, która kocha koszykówkę tak samo jak
on. Siadam… nareszcie. Cholera, jestem wykończony, a jeszcze dziś w
nocy wracam do Los Angeles. Gdybym nie obiecał Augustowi, że zostanę z
dziewczynami do końca meczu, wyszedłbym wcześniej. Dodatkowo nie
przywykłem do bycia tak blisko Banner przez tak długi czas.
Banner jest w pełni zaangażowana w mecz – lub świetnie udaje – i
całkowicie mnie ignoruje.
Pewnie to drugie.
– Jak ci się podoba w L.A., Jared? – Quinn nachyla się do mnie. – Iris
opowiedziała nam, że mieszkasz tam zaledwie od kilku miesięcy.
– Tak. Zadomawiam się. – Trzymam się osobistych tematów, bo nie
chcę gadać o pracy przy Banner. – Każda wielka cywilizacja ma Whole
Foodsa i Starbucksa. A jak długo są blisko, mogę poradzić sobie z resztą.
Szukam siłowni, jeśli możesz mi coś polecić.
– Przyjdź do mojej! – Quinn klaszcze w dłonie i składa je pod brodą. –
Nazywa się Tytan.
Banner prawie niezauważalnie potrząsa głową, patrząc na Quinn
wielkimi oczami i subtelnie dając sygnał, żeby się zamknęła.
– Och, słyszałem o niej – odpowiadam, zabarwiając mój głos
przesadnym entuzjazmem, żeby dopiec Banner. – Bardzo chcę przyjść.
– Mam wejściówki dla gości – mówi Quinn z roztargnieniem, zerkając
w kierunku Banner. – Mogę zostawić je na recepcji pod twoim nazwiskiem.
– Wspaniale. – Podchwycam spojrzenie Banner i puszczam jej oko. –
Postanowione.
Na twarzy Banner dostrzegam irytację, ale szybko ją maskuje skąpym
uśmiechem.
– Będziesz zachwycony – stwierdza neutralnie. – Wygląda na to, że
będę na ciebie wpadać, gdzie tylko się pojawię.
– Jak za starych dobrych czasów – mamroczę, pozwalając sobie na
wystarczająco dużo sugestywności, żeby być może wywołać u niej
rumieniec. Banner z pralni byłaby teraz różowa na policzkach. Ta nowa
Banner nawet nie mruga i patrzy na mnie, jakby czekała, aż dotknę ją
bardziej.
Dotknę? Muszę bardziej kontrolować swoje myśli, bo tego rodzaju
słowa nie powinny znajdować się w jednym zdaniu z imieniem tej kobiety.
Koncentrujemy się z powrotem na grze. Banner rozmawia i śmieje się
z Quinn, ja odpowiadam na milion pytań Sarai i razem z Iris staram się ją
zabawić. Jak ktoś tak mały może być tak absorbujący? Przy czwartej
kwarcie jestem już przekonany, że August zasługuje na złoty medal. Choć
nie zamieniamy nawet kilku zdań, pozostaję dotkliwie świadomy obecności
Banner tuż obok mnie. Dyskretnie przyglądam się zmianom, jakie w niej
zaszły. Wcześniej nigdy nie zwracałem za bardzo uwagi na wagę Banner,
paradoksalnie, bo w końcu waga była tym, co sabotowało to, co miało
szansę się między nami rozwinąć. Jednak nawet ja mogę stwierdzić, że
mocno schudła. Widzę fragmenty opalonych ud przez modne dziury w
dżinsach. Ma makijaż, który pokrywa siedem piegów.
Kiedy Banner przestaje na chwilę rozmawiać z Quinn, a ja z Iris,
nachylam się do niej.
– To za kim jesteś? – pytam.
Przygląda mi się, jakby zapomniała, że siedzę obok.
„Bardzo mi to schlebia”.
– Och, wybacz. – Zerka na mnie szybko i przenosi spojrzenie na mecz.
– Co powiedziałeś?
– Komu kibicujesz?
– Mojemu klientowi – odpowiada wymijająco, jej pełne usta drgają.
No jasne, ma klientów w obu drużynach. Kenana w Waves i Zo w
Vancouver Titans.
– A więc ty i Vidale, co?
Nie planowałem zadawać takiego pytania. Zazwyczaj potrafię
zachować większą kontrolę nad oddzieleniem tego, co myślę, od tego, co
robię.
– Co proszę? – Głos Banner jest chłodny, kiedy odwraca się, żeby
spojrzeć mi w twarz.
– Słyszałem, że umawiasz się z klientem – mówię, mając nadzieję, że
poczuje się niezręcznie. Myślałem, że jest mądrzejsza.
– Myślałem, że jesteś mądrzejsza.
„I to tyle, jeśli chodzi o kontrolowanie tego, co wychodzi z moich ust”.
– A ja myślałam, że lepiej ci idzie niewpychanie swojego cholernego
nosa w nie swoje sprawy – wypala, oczy ma zmrużone. – Nie ma nic
nieetycznego w moim związku, biznesowym czy prywatnym, z Zo.
– To czemu brzmisz, jakby było?
– Czemu się wtrącasz?
– Nie wtrącam się – odpowiadam lodowatym tonem. – Pytanie nie
brzmi: czy to etyczne? Lepszym pytaniem jest: czy to mądre?
– A najlepszym: co cię to obchodzi?
– Hej. – Wykrzywiam usta i wzruszam ramionami. – Chcę tylko
pomóc koleżance.
– Widziałam już, co rozumiesz przez koleżeństwo, Jared – mówi
sztywno. – Poradzę sobie.
Zanim mogę odeprzeć ten atak, Mitch Sanderson podchodzi do nas z
wysokim, młodym mężczyzną u boku. Sanderson jest taki bezużyteczny. To
fatalny negocjator i gówniany agent. Nie rozpoznałby dobrej oferty, nawet
gdyby zrobiła mu laskę pod stołem. Nie mam pojęcia, jakim cudem wciąż
pracuje w Bagley. Cóż, chyba jednak wiem. Stado. W ten sposób w ogóle
się tam dostał.
– Banner, chciałbym, żebyś kogoś poznała – oznajmia, zatrzymując się
przed Banner i Quinn. – To Lamont Christopher.
– Bardzo miło mi cię poznać, Lamont – wita się Banner, uśmiechając
się ciepło i potrząsając ręką dzieciaka. – Mam nadzieję, że Mitch dobrze się
tobą zajmuje.
– Tak, proszę pani – odpowiada z południowym akcentem.
– Podoba się wam mecz? – pyta Banner.
– Podoba – wtrąca Sanderson, nim Lamont otworzy usta. – Ale
musimy się zbierać, żeby potem nie utknąć w korku.
To chyba jakiś żart. Banner pozwala Sandersonowi zajmować się
prawdopodobnym numerem jeden w nadchodzącym losowaniu?
Założyłem, że to ona prowadzi rozmowy z Christopherem, skoro jest
nazywana Zaklinaczką Debiutantów. Ustawia ich tak, żeby odnosili sukcesy
finansowe i sportowe. Jej debiutanci są znani z dobrego prowadzenia się i
pełnych kont bankowych.
Banner cacka się z nimi, aż zrobią oszałamiającą karierę.
Ale skoro powierza taki kąsek pozbawionemu kompetencji
Sandersonowi, zablokowanie tego strzału będzie jak zabranie dziecku
cukierka.
– Dobrze cię znowu widzieć, Lamont – witam się, bo ani Banner, ani
Sanderson nie wyglądają na chętnych, by przedstawić go „wrogowi”.
Sprytne. Cóż, Banner jest sprytna. Nie będę tego jednak zakładał o
Sandersonie.
– Pan Foster. – Oczy Lamonta jaśnieją rozpoznaniem. – Pana też
dobrze widzieć.
Byłem na kilku jego meczach w college’u, ale chłopak wpadł w jakieś
tarapaty na koniec pierwszego roku. Talent sprawia, że mógłby stać się
łakomym kąskiem, ale głupawe wyskoki robią z niego potencjalną kulę u
nogi. Zdecydowałem, że nie jest wart problemów, ale skoro wiem, że czyha
na niego Bagley, mogę zmienić zdanie. Jeśli dobrze pamiętam, lubi kluby
ze striptizem. Oczywiście, że tak. Świnie kochają pomyje. Chodzi im o
cycki, tyłki i kupę kasy – nieświętą trójcę, jakiej rzadko który mężczyzna
potrafi się oprzeć.
Sanderson i Lamont wychodzą z areny, a Banner wraca do rozmowy z
Quinn, skrupulatnie ignorując mnie przez resztę meczu i nie wracając do
naszej pączkującej kłótni, co jest rozczarowujące. Niewiele jest rzeczy
równie podniecających jak Banner na ścieżce wojennej.
Wstaje, kiedy wybrzmiewa ostatni gwizdek, i pewnie odeszłaby bez
jakiegokolwiek słowa pod moim adresem, gdyby nie dobre maniery Quinn.
– Miło było cię poznać, Jared – mówi, przyjazny uśmiech nie schodzi z
jej ust, choć spojrzenie przyjaciółki musi wypalać Quinn dziurę w twarzy. –
Nie zapomnij, zostawiam ci wejściówkę dla gości na recepcji Tytana.
– Dzięki. To urocze. – Naprawdę tak uważam. Quinn wydaje się
sympatyczną osobą, zagrożonym gatunkiem w Los Angeles.
– Wspaniale było cię poznać, Iris – odzywa się Banner, sięgając, by
dotknąć ramienia mojej bratowej i pogłaskać loczki śpiącej Sarai.
– I wzajemnie. – Iris nie posiada się z radości. – Do zobaczenia za
tydzień w Denver.
– Jasne. – Wreszcie, bardzo niechętnie, oczy Banner lądują na mnie. –
Dobrze cię było znowu zobaczyć, Foster.
– Jestem pewien, że teraz będziemy się częściej widywać, skoro oboje
mieszkamy w L.A. – przypominam. – Może jutro na siłowni.
Krzywi się, ale w ostatniej chwili przekuwa to w uśmiech.
– Mogę tylko mieć nadzieję. – Odwraca się do Quinn. – Gotowa?
Muszę znaleźć Zo.
– Wreszcie noc razem – szczerzy się Quinn, jej głos jest żartobliwy i
lubieżny.
Banner niepewnie zerka na mnie przez ułamek sekundy, ale nie
odpowiada. Bierze po prostu Quinn za rękę i ciągnie ją w kierunku
korytarza dla drużyny gości.
A więc Zo zostaje z nią zamiast wracać ze swoją drużyną. To ma sens.
Gdyby Banner była moją dziewczyną, też bym został i ją pieprzył.
„Gdyby Banner była moją dziewczyną”.
To zdanie skacze mi po głowie przez kilka minut, gdy prowadzę Iris i
Sarai w kierunku korytarza dla drużyny gospodarzy, gdzie czeka na nie
August. Kiedy tylko są bezpieczne razem z nim, idę do samochodu.
Podłączam Bluetooth i dzwonię, zanim jeszcze wyjadę z parkingu. Jest
trochę późno, by telefonować do mojej asystentki, ale ona wie, w jaki
sposób działam. Cały czas.
– Serio? – Brzmi, jakbym ją obudził, chociaż mnie pora wydaje się
wczesna. – Jest bardzo późno, Jared. Czego tym razem potrzebujesz?
– Nie zaczynaj stawiać osobistych granic – żartuję, pozwalając, by
usłyszała w moim głosie sympatię, którą czuję do niej i do niewielu innych
osób. – Za późno na takie pierdoły. Rozpieściłaś mnie przez te wszystkie
lata.
Wzdycha ciężko, ale potem się śmieje.
– Pewnego pięknego dnia spotkasz kobietę, której nie dasz rady
oczarować.
„Już spotkałem, moja droga. Właśnie od niej odszedłem”.
– Więc o co chodzi? Wal, skoro wyrwałeś mnie ze snu.
– Pamiętasz tego gościa, którego poznaliśmy, właściciela nowego
klubu ze striptizem?
– Pewnie. Powiedziałeś, że przypomina ci jaszczurkę w skórze węża.
– Właśnie. – Śmieję się, naciskając przycisk, by obniżyć dach mojego
kabrioletu. Piękna noc na przejażdżkę. – Zadzwoń do niego. Potrzebuję
przysługi.
10 - BANNER

– Dziewczyno, powinnaś zaliczyć.


W ciszy panującej o poranku w mojej łazience mówię aplikacji Quinn,
żeby dała mi spokój, jak gdyby mogła mnie zrozumieć. Zapisuję
wczorajsze posiłki i ćwiczenia, bo zeszłej nocy o tym zapomniałam. Poza
śledzeniem dziennego spożycia kalorii, ilości ruchu i nawodnienia aplikacja
rejestruje także aktywność seksualną i cykl menstruacyjny. Biorąc pod
uwagę moją chorobę, muszę to uważnie obserwować. Zo spędził noc ze
mną, nie w hotelu z drużyną. Śpi teraz w sypialni, a ja nie chcę go obudzić.
Uprawialiśmy seks. Nie jest to nietypowe w zdrowych związkach
pomiędzy dwojgiem zgadzających się na to dorosłych, ale byliśmy
przyjaciółmi, odkąd Zo zmusił Cala Bagleya do tego, by wyznaczył mnie
na jego agentkę prawie dziesięć lat temu. W tamtym okresie życia bardziej
potrzebował przyjaciela niż twardego negocjatora z doświadczeniem.
Zostałam więc jego przyjaciółką. Przeszłam razem z nim przez pierwszy
rok po śmierci rodziny. W wywiadach Zo zawsze podkreśla, że beze mnie
pewnie nie poradziłby sobie z presją debiutanckiego sezonu i żałobą, którą
musiał przepracować. To działało w obie strony. Ja także potrzebowałam
przyjaciela. Zostałam wrzucona na głęboką wodę i mogłam albo nauczyć
się pływać, albo utonąć. Oboje zaczynaliśmy kariery i Zo mnie wspierał.
Dopiero rok temu powiedział mi, że chciałby czegoś więcej. Na
początku zdecydowanie odmówiłam. Czemu psuć coś dobrego? I szczerze
mówiąc, choć Zo jest świetny, nigdy nie myślałam o nim w ten sposób.
Powiedziałam mu to, ale wciąż mnie prosił. W końcu się zgodziłam i
poszliśmy na randkę. A potem na kolejną. Nie powiem, żeby uderzył we
mnie piorun. Tak się nie stało, ale miło było czuć się pożądaną przez kogoś
tak atrakcyjnego jak Zo. Miło było mieć kogoś, z kim można się
poprzytulać przy oglądaniu filmu. Trzymać kogoś za rękę, spacerując po
plaży.
Po tym, jak pierwszy raz się kochaliśmy, długo płakałam w poduszkę.
Nie dlatego, że było fatalnie. Było dobrze. Słodko, czule i… dobrze. Nie
mogłam się jednak otrząsnąć z poczucia, że zniszczyłam coś cennego. Że
skoczyłam z budynku i czekam na bolesny upadek. Ale tak się nie stało.
Wciąż po prostu spadałam. Zakładam, że tak bywa, gdy człowiek się
zakochuje. To wstyd, że mając trzydzieści dwa lata nigdy nie byłam
zakochana, ale kto by miał na to czas? Miałam tylko sporadyczne przygody
na jedną noc. Drinki od czasu do czasu. Kolacje. W college’u pozwoliłam
sobie na bezbronność w relacji z dwoma mężczyznami i dwukrotnie
skończyło się to bardzo źle. W przypadku Zo wiem, że mogę mu ufać, a on
wie, że może ufać mi. Zaufanie powinno być częścią miłości.
– Dziewczyno, ruszaj się.
Aplikacja wie, że jeszcze nie opuściłam domu, choć powinnam być
właśnie w drodze do Tytana.
– Idę już, idę – burczę.
Zanim wyjdę, odprawiam mój codzienny rytuał patrzenia na siebie
nago w lustrze. Kiedyś nie byłam w stanie tego robić. Nie mogłam stanąć
naga przed lustrem i po prostu na siebie patrzeć, widzieć swoje
niedoskonałości bez krzywienia się. Bez słyszenia w głowie krytykujących
mnie głosów.
Mój własny głos zawsze był najostrzejszy.
Patrząc na swoje ciało każdego ranka, widzę nadmiar tłuszczu na
brzuchu. A pewnego dnia, dzięki Bogu jeszcze nie teraz, zobaczę opadające
piersi. Lub, Boże uchowaj, coraz bardziej kwadratowy tyłek. Ale
codziennie podejmuję decyzję, by zaakceptować dziewczynę, która
odpowiada mi spojrzeniem. Chcę dać jej równie bezwarunkową miłość jak
ta, którą ona okazuje rodzinie i przyjaciołom. Nigdy nie oceniałabym moich
najbliższych, nie mówiłabym im tego, co zwykłam powtarzać sobie samej.
Jeśli widzę coś, co chciałabym zmienić, opracowuję plan, żeby nad tym
popracować. Jeżeli nie jestem w stanie na coś wpłynąć, pracuję nad
akceptacją tych części siebie.
Nigdy nie będę drobną kobietą. Nie zostałam tak skonstruowana.
Część tego to genetyka. Moje biodra, tyłek i kości są na to za duże. Nie
interesuje mnie byciem filigranową. Chcę być silna i zdrowa oraz dobrze
czuć się w moich ubraniach, a teraz tak jest.
Kiedy ludzie zaczęli sobie uświadamiać, że spotykam się z Zo,
blogerka Hannah określiła mnie jako „największą Kardashiankę”.
Pomyślałam, że to okrutne. Nie tylko dla mnie, ale i dla Khloe.
Zrozumiałam aluzję. Khloe ciężko pracowała, żeby mieć silne i zdrowe
ciało, ale gdy stoi obok sióstr, jest i pewnie zawsze będzie największą z
Kardashianek. Tak jak ja, nigdy nie będzie filigranowa.
Mój związek z jedzeniem jest bardziej skomplikowany niż
jakakolwiek relacja, którą miałam z mężczyzną. Stres prowadzi do
obżerania się lub głodówek. Podczas terapii udało mi się ustalić, czym
powinno być dla mnie pożywienie. Ma mnie odżywiać. Nie ma sprawiać,
że poczuję się lepiej. Nie pocieszać. Nie stanowić towarzystwa, żebym
czuła się mniej samotna. To nie przyjaciółka, z którą świętuję wyjątkowe
okazje. To paliwo. Napełnia mój silnik, bym mogła wieść jak najlepsze
życie. Bym mogła gonić za marzeniami. Bym mogła sprawić, że ten świat
stanie się lepszym miejscem.
Gdy kończę moje codzienne spojrzenie w lustro, zaplatam włosy w
dwa długie warkocze, myję zęby i ochlapuję twarz wodą. Wezmę prysznic
na siłowni, teraz nie robię żadnego makijażu. Wyglądam na szesnaście lat.
Z koszyka z praniem wyciągam strój do ćwiczeń z kolekcji Quinn. Nawet
rok temu nie założyłabym niczego tak kusego, choć według ogólnych
standardów to skromny strój. Krótki T-shirt z napisem „Przyszłość jest
latynoska” odsłania mój nagi brzuch, a legginsy uwydatniają moje biodra,
tyłek i uda.
Nie mogę się oprzeć. Odwracam się tyłem do lustra i wpatruję w mój
tyłek. Akceptowanie siebie takiej, jaką jestem, nie oznacza, że nie pracuję,
by poprawiać niedociągnięcia i być najlepszą wersją siebie, w środku i na
zewnątrz.
– SpongeBanner Kanciastoporta, co? – mówię głośno. – Dziś zrobisz
więcej przysiadów.
Na palcach przechodzę przez sypialnię i upewniam się, że zasłony są
szczelnie zaciągnięte, by do pokoju nie dostawało się żadne światło i nie
obudziło Zo. Patrzę na jego śpiącą sylwetkę. Jest pięknym mężczyzną, na
zewnątrz i w środku. Wygrał nagrody za swoją działalność humanitarną i
uważa się go za najbardziej uprzejmego faceta w NBA. Trudno znaleźć
kogoś, kto nie uwielbia Zo. Dlatego gdy muskam wargami jego potargane
loki, wiem, że jestem szczęściarą.
Wsiadam do mojego range rovera w kolorze kości słoniowej z ręcznie
szytymi karmelowymi siedzeniami ze skóry, który sprawiłam sobie w
nagrodę za ciężką pracę, i liczę błogosławieństwa po drodze na siłownię.
Każdy dzień staram się zaczynać od wdzięczności. Zo jest na szczycie
mojej listy, razem z rodziną i przyjaciółmi takimi jak Quinn.
Za każdym razem, kiedy przechodzę przez drzwi Tytana, czuję
przebłysk dumy. Quinn, ta załamana dziewczyna z bandażami
zakrywającymi świeże cięcia na nadgarstkach, która nie robiła nic innego,
tylko patrzyła całe dnie w miejsce, gdzie wcześniej była jej noga… Ona to
zrobiła. Wypłakiwała mi się w ramię po każdej sesji rehabilitacyjnej nie
dlatego, że nauka chodzenia o jednej nodze tak jej doskwierała, ale dlatego,
że tak bardzo chciała mieć drugą nogę z powrotem. Ta dziewczyna to
zrobiła. Wierzyłam w nią tak mocno, że sama zainwestowałam w siłownię.
To najlepsza inwestycja, na jaką się zdecydowałam.
Rejestruję się w recepcji i idę do sali, gdzie Quinn trenuje mnie trzy
razy w tygodniu. Rozmawia przy drążku z dziewczyną, którą kiedyś
określiłabym mianem „Cindy”. To taka jej dorosła wersja z gustownymi
pasemkami w blond włosach, cudownymi implantami i idealnie opalonym
ciałem. Tanya jest także jedną z najsłodszych osób, jakie znam.
Nigdy nie potrafiłam uwolnić się od myślenia o typie dziewczyn, z
jakimi Jared spotykał się w college’u. To tylko potęgowało moje
zażenowanie, kiedy zdawałam sobie sprawę, jak naiwna byłam, myśląc, że
on naprawdę pragnął mnie tamtej nocy. Mam nadzieję, że to okazało się
warte stania się częścią Stada. Powiedział, że nie wstąpił do tego
stowarzyszenia, ale widziałam zdjęcia jego i Benta na jachtach, galach,
wypadach na narty. Wciąż pozostali blisko, a Bent był częścią tamtej grupy
szakali, która ze mnie zadrwiła. Wiem, że August West jest powiązany z
Naprzód, ale nie zdobywasz agencji takiej jak Naprzód w wieku Jareda bez
wielu przysług. A nikt nie wyświadcza przysług tak jak Stado.
– Dzień dobry, dziewczyny – mówię do Quinn i Tanyi, która prowadzi
w Tytanie zajęcia tańca na rurze.
– Cześć, kochana. – Tanya bierze mnie w pachnące Chanel objęcia.
Nawet o szóstej rano pachnie swoimi ulubionymi perfumami.
– Wyglądasz świetnie, Banner. Chciałam ci to powiedzieć już od
jakiegoś czasu.
– Dzięki – odpowiadam, również przytulając Tanyę. – Ty wyglądasz
pięknie jak zawsze. Najlepsze łydki w branży.
– Striptizerskie szpilki i striptizerskie rury, skarbie! – Odrzuca blond
włosy do tyłu i obrzuca mnie spojrzeniem z góry na dół. – Strasznie
chciałabym, żebyś przyszła do mnie na jakieś zajęcia. Cholera, chciałabym,
żebyś pokazała się w jednym z moich klubów, Banner. Mężczyźni kochają
cycki i tyłki, a ty, moja droga, masz jedno i drugie.
Moja twarz płonie. Jestem przyzwyczajona do komplementów
dotyczących mojej inteligencji i innych rzeczy, które niewiele mają
wspólnego z wyglądem. Zawsze twierdziłam, że to nie ma znaczenia, ale to
było kolejne kłamstwo, którym się karmiłam. Przepaść pomiędzy prawdą a
kłamstwami, które sobie wmawiamy, została wypełniona cierpieniem. Nie
ma nic złego w przyjemności płynącej z doceniania naszej fizyczności. To
nie sprawia, że jestem płytka. Mogę być równie dumna ze stracenia ponad
dwudziestu kilo, jak z podpisania umowy na osiem cyferek dla mojego
klienta. Nie jestem tylko mądrą dziewczyną. Ani wyłącznie ładną. Albo
jakąkolwiek inną etykietką, jaką chcą mi przykleić ludzie. Mogę być nimi
wszystkimi naraz.
– Zajęcia… może – odpowiadam. – Klub nigdy.
– Chłopak, z którym się ostatnio spotkałam, docenił czas, jaki
spędziłam na rurze – wtrąca się Quinn z łobuzerskim uśmiechem. – Jeśli
wiecie, o co mi chodzi.
– Moje dziewicze uszy. – Zasłaniam je dłońmi i się śmieję.
– Śmiem wątpić, że zostało w tobie cokolwiek dziewiczego – żartuje
Quinn. – Nie po wczorajszej nocy z Zo. Minęły tygodnie, odkąd się ostatnio
widzieliście, prawda? Dziś obejdę się z tobą łagodnie, bo jestem pewna, że
on zeszłej nocy nie był taki łaskawy.
Śmieję się razem z przyjaciółkami, nie potwierdzając ani nie
zaprzeczając, a potem szybko zmieniam temat.
– Mówiąc o rurach… – zagaduję Tanyę. – Wciąż organizujesz imprezy
w mieście?
– Tak długo, jak istnieją napaleni mężczyźni pragnący się nawalić… –
mówi Tanya cierpko – będę organizować imprezy. Ale nie w klubach. To
prywatne i ekskluzywne wieczorki.
– Tak, wiem. – Patrzę na nią szczerze. – Mam niezręczną prośbę.
– Dla ciebie wszystko, Banner.
– Mam kilku gości, którzy nawet za błahostkę mogą zostać wyrzuceni
na zbity pysk. Liga krąży nad nimi jak stado wygłodniałych sępów.
Myślisz, że ty i twoje dziewczyny mogłybyście mieć na nich oko?
– Na co dokładnie miałybyśmy mieć oko? – pyta Tanya, a jej
precyzyjnie wyskubane brwi unoszą się wysoko.
– Mam na myśli narkotyki lub coś, co może wpędzić ich w prawdziwe
kłopoty. Nie chcę, żeby coś takiego znalazło się na Instagramie, jeśli da się
temu zaradzić.
– Nie byłoby to zbyt profesjonalne – prycha Tanya z błyskiem w oku. –
I nie mogę nic obiecać, ale powiedz, na kogo miałabym zwrócić uwagę.
– Och, mam listę.
Wszystkie trzy wybuchamy śmiechem. Wiele moich zadań przy
reprezentowaniu klientów, zwłaszcza młodych graczy w NBA, którzy stali
się moją specjalnością, jest zapisanych niewidzialnym małym druczkiem.
– Poza cipkami, trawą i bójkami w klubie – dodaję, kiedy śmiech
cichnie – przyda mi się każda pomoc, jaką dostanę, żeby trzymać tych gości
w ryzach.
– Będziemy się im przyglądać. – Tanya bierze płócienną torbę z
podłogi i rusza do wyjścia. – W międzyczasie spróbuj dotrzeć na jedne z
moich zajęć z tańca na rurze.
Kiwam głową, śmiejąc się, i zaczynam rozciąganie, zanim Quinn sama
mi każe.
– Czy to nowy model, który przysłał AesThetic? – pytam, głową
wskazując na protezę dolnej części nogi, której do tej pory nie widziałam na
Quinn.
– Tak. – Quinn wyciąga ją, żebym zobaczyła. – Szczerze mówiąc, jest
naprawdę niezła.
– Wystarczająco niezła, żebyś sygnowała ją swoim nazwiskiem? –
Pochylam się przy wykroku. AesThetic goni za Quinn od roku, by zgodziła
się promować ich najnowszą linię protez.
– Zobaczymy. – Przybiera maskę instruktorki musztry. – W tej chwili
bardziej mnie zajmują twoje nogi niż ich. No chodź, zrób trochę
przysiadów. Tyłek do ziemi, moja panno! Obie jesteśmy bardzo
skoncentrowane, więc przechodzimy przez etapy mojego treningu niemal w
ciszy. Przerywają ją jedynie sporadycznie wydawane przez Quinn rozkazy.
Dopiero gdy zaczynamy ćwiczyć z linami treningowymi, moja przyjaciółka
nabiera ochoty na pogaduchy.
– A więc co do zeszłej nocy… – mówi, rozciągając usta w podstępnym
uśmiechu.
Zatrzymuję się z liną w obu dłoniach i rzucam jej nieufne spojrzenie.
– Co z zeszłą nocą?
– Sądzę, że coś zauważyłam. – Udaje, że szuka słowa, ale ja wiem, jak
wyrachowana staje się moja przyjaciółka, kiedy wyczuwa smakowity
kąsek. Pewnie ćwiczyła tę rozmowę dziś rano przed lustrem. – Coś
interesującego.
– Och? – Wracam do ćwiczeń, podrywając liny raz lewą, raz prawą
ręką. – Co było takie interesujące?
– Ty i Jared Foster.
Jedna z lin wysuwa mi się z ręki i gubię rytm. Ignoruję uniesione brwi
Quinn i podnoszę linę z podłogi. Nawet dźwięk jego imienia unosi mi
włoski na karku. Nic już do niego nie czuję, ale nigdy nie będę bezpieczna
przy Jaredzie.
– Nie ma mnie i Jareda Fostera. – Koncentruję się w pełni na falowaniu
lin w moich rękach.
– Czyżby? – Quinn bierze łyka wody o smaku jagód. – Więc co
wyczuły moje pajęcze zmysły między waszą dwójką?
– Pogardę? Odrazę? Mdłości? – pytam z fałszywą uprzejmością. –
Chyba poplątały ci się sieci, Pajączku.
– Zapominasz, że potrafię wyczuć napięcie seksualne niczym ogar.
– Nie zapomniałam. Nigdy o tym nie słyszałam. – Rzucam liny i
odchodzę, by wytrzeć twarz ręcznikiem.
– Cóż, a więc potrafię – zapewnia mnie z rękami na szczupłych
biodrach. – I coś tam było. Przyznaj się.
– Nie ma do czego.
– Nie będę cię osądzać, wiesz o tym – mówi cicho. – Jeśli martwisz się
o Zo lub cokolwiek innego.
Zastygam z butelką wody w połowie drogi do ust i patrzę na Quinn.
Jej twarz wyraża cierpliwość świętej i zawziętość diabła. Nie odpuści.
– No dobrze, więc mamy wspólną historię. Chodziliśmy razem do
college’u.
– O mój Boże. – Dramatycznie przykłada rękę to dekoltu. – Zobaczyć
tego mężczyznę w kwiecie wieku…
– Mam pewność, że teraz jest w kwiecie wieku – mówię,
przypominając sobie, jak Jared wyglądał zeszłej nocy.
– Więc czy wy… – Robi kółko z dwóch palców, a trzeci wkłada w nie i
wyjmuje. – Zrobiliście to?
Biorę głęboki oddech i zamykam oczy, nie chcąc tej powodzi
ciekawości i pytań, którą rozpęta moja odpowiedź.
– Jedna noc. Spędziliśmy razem jedną noc na moim ostatnim roku, ale
źle się skończyła.
„Przeleć grubą dziewczynę”.
– Naprawdę źle – powtarzam, koncentrując się na błyszczącej
podłodze. – I przez ostatnią dekadę unikaliśmy się. Kiedy znajdziemy się w
jednym miejscu, nasze interakcje są albo oficjalnie grzeczne, albo
niezręczne, ale podejrzewam, że drzemie w nas potencjał, by były
zwyczajnie wrogie.
– Więc w college’u uprawialiście seks z nienawiści? – szepcze Quinn z
nadzieją. – Bo to jest cholernie intensywne.
Gdyby stało tu jakieś krzesło, już by się w nim rozsiadała.
– Boże, nie! W college’u byliśmy… – Wszystkie te noce, kiedy
śmialiśmy się i uczyliśmy, nawiedzają teraz moją pamięć. Jared
pomagający mi składać pranie moich klientów i dokuczający mi z powodu
moich okropnych dowcipów. – Byliśmy przyjaciółmi.
– Może moglibyście wrócić do przyjaźni. Wczoraj wydawał się
naprawdę fajny.
– Myślę, że najlepiej będzie zostawić to za sobą. – Chwytam matę do
jogi, na której wykonuję kilka póz na zakończenie treningu. – Pracujemy
dla rywalizujących agencji i istnieje coś, co wiem, że nie zmieniło się w
Jaredzie: wciąż jest bezwzględny. Teraz bardziej niż kiedykolwiek.
– A ja muszę iść i zostawić mu wejściówki dla gości. – Quinn
poprawia moją pozę Kapotasana.
– Tak, wielkie dzięki. – Śmieję się, widząc jej rozgoryczoną minę. –
Wszystko w porządku. Mam nadzieję, że damy radę się unikać.
– A jak było zeszłej nocy z Zo? – Rzuca mi sugestywne spojrzenie. –
Pieprzyliście się jak dzikusy?
„Nigdy”.
Ganię się za tę myśl. Jesteśmy razem od sześciu miesięcy i wciąż mam
nadzieję na szalony i wyuzdany seks, ale nic takiego się nie dzieje. To może
zabrzmieć dość dziwnie, ale do tej pory seks nie miał dla mnie aż takiego
znaczenia jak inne rzeczy, które wzbogacają związek i go cementują.
– Naprawdę dobrze móc być z nim, to na pewno – mówię wymijająco.
Alarm w zegarku Quinn pika, oznajmiając koniec sesji.
– Kiedy się wprowadza?
– Jak Tytani dostaną się do playoffów. – Biorę moją butelkę z wodą i
torbę z kąta sali. – Nie spodziewam się jednak, żeby doszli dużo dalej. Nie
w tym roku. Przyjedzie tutaj po ostatnim meczu i zostanie do momentu, aż
będzie musiał zameldować się na treningach przed kolejnym sezonem.
– Ho, ho. Brzmi poważnie. – Quinn uśmiecha się ciepło. – To dobry
człowiek.
– Najlepszy. – Zwinnie zmieniam temat. – Tak przy okazji, uwielbiam
„Dziewczyno, możesz lepiej”.
Rozmawiamy o aplikacji i o tym, jak można ją ulepszyć, aż docieramy
do recepcji. Gdy tylko pracownicy dostrzegają Quinn, natychmiast zostaje
niemal porwana.
– Muszę lecieć. – Całuje mnie w policzek. – Pamiętaj, żeby odnotować
punkty.
– Tak jest, sierżancie – żartuję. – Zrobię to.
Wychodzę skoncentrowana na rejestrowaniu mojego treningu w
telefonie, kiedy wpadam na kogoś w drzwiach do budynku. W jakiś sposób
zostajemy uwięzieni razem w jednej części obrotowych drzwi.
– Przepraszam! Ja…
On.
– Kto by pomyślał, że cię tu spotkam – cedzi Jared. Stoi bez ruchu,
więc i ja nie mogę się ruszyć. Jego krótko ostrzyżone włosy błyszczą w
olśniewającym świetle poranka.
– To moja siłownia – odpowiadam uszczypliwie.
– Twoja siłownia – powtarza Jared, ręce skrzyżował na piersi. – Twoje
miasto. Nie przypominam sobie, żebyś była taka zaborcza.
– Jestem zaskoczona, że w ogóle mnie pamiętasz.
Jedna brew unosi się, a szerokie usta wykrzywiają.
– Ładne Pastele – mruczy, jego głęboki głos i ten cholerny zapach
zalewają przestrzeń ciasno obramowaną szkłem, robiąc z niej szklarnię.
– Co? – W głowie mam pustkę, bo on przecież nie może mówić o…
– Wciąż używasz tego samego płynu do płukania. – Pochyla się i
wącha moje ramię.
– Przestań. – Odtrącam go, świadoma faktu, że nie wzięłam prysznica,
który planowałam.
– Nazywa się Ładne Pastele, prawda?
Jego pełna zadowolenia z siebie twarz poważnieje, a spojrzenie staje
się coraz bardziej intensywne, gdy stoimy w szklanym pudełku, w którym
robi się dziwnie gorąco.
– Nie chcesz wiedzieć o wszystkich rzeczach, które pamiętam, Ban –
mówi ochryple. – A może chcesz.
– Nie, nie chcę. – Nasze oddechy zaparowują szkło. – Wypuść mnie.
Jakaś kobieta wchodzi z drugiej strony, zaskoczona, że obrotowe drzwi
wcale się nie obracają. Jared posyła jej jeden ze swoich zabójczych
uśmiechów, kobieta czerwieni się i trzepocze cholernymi rzęsami. Możemy
się stąd wydostać, tylko jeśli on pójdzie do przodu, a ja do tyłu. Nawet
przez te kilka sekund, które dzielą nas od wolności, czuję, że Jared do mnie
podbija.
– Będę się za tobą rozglądał, Banner! – woła z wnętrza budynku, gdy
ja idę na parking.
– Nie spotkasz mnie, jeśli to ja pierwsza cię zobaczę – mamroczę.
Otwieram samochód i wskakuję do środka. Niepotrzebnie mocno
zatrzaskuję drzwi. Nie dojeżdżam nawet do drogi międzystanowej, kiedy
dzwoni telefon, imię mojej mamy pojawia się na wyświetlaczu.
– Hola, Mama.
– Hola, Bannini.
Gdy rodzina mamy przeprowadziła się tutaj z Meksyku, nie mówiła po
angielsku. Pewna nauczycielka z przeludnionej publicznej szkoły w San
Diego włożyła jednak dużo wysiłku w to, by mama nauczyła się
angielskiego i odnalazła w nowym kraju. Nauczycielka nazywała się
Banner Johnson. To moja imienniczka, więc dla odróżnienia rodzina
zaczęła zwracać się do mnie Bannini. Nikt już nie pamięta, od czego się to
zaczęło, ale się przyjęło.
– Co słychać? – kontynuuję po hiszpańsku. – Jak tatuś?
– Ech. Dobrze. U nas zawsze wszystko dobrze.
– Tata bierze leki?
Biorąc pod uwagę, co mama gotuje każdego dnia, cukrzyca była
właściwie nieunikniona. Bez przerwy męczę ją, żeby zaczęli zdrowiej się
odżywiać. To, co je mój tata, i jak ciężko pracuje, prowadząc firmę
budowlaną, to wystarczające powody, żebym się martwiła.
– Tak, tak – odpowiada mama z nutką niecierpliwości. – Jak się masz?
Jesz? Kiedy cię ostatnio widziałam, dosłownie niknęłaś w oczach.
Tylko moja matka oskarży mnie o znikanie w oczach, gdy noszę
rozmiar 40.
– Jem. Obiecuję, mamo.
– Jak się ma mój chłopiec? – Głos mamy staje się słodki i miękki przy
tym pytaniu i nie ma wątpliwości, o kogo pyta.
– U Zo wszystko w porządku. – Śmieję się i zjeżdżam na drogę do
mojego domu. – Jest u mnie. Wciąż spał, kiedy wychodziłam.
– Powiedz mu, że jestem wściekła, że był w San Diego i nas nie
odwiedził – marudzi mama. Tak naprawdę gani mnie za to, że nie
przyprowadziłam Zo do domu rodziców.
– Mieliśmy napięty grafik – tłumaczę przepraszająco. – Zadbam o to,
żebyś niebawem go zobaczyła.
– Przyjedzie na quinceañerę Anny, prawda?
Moja siostrzenica Anna w tym roku kończy piętnaście lat.
Quinceañera to taka nasza wybuchowa osiemnastka… tylko dla
piętnastolatek. Nasza bat micwa. Nasz rytuał przejścia od dziewczynki do
kobiety i wspaniała wymówka, żeby urządzić wielką imprezę.
– To dopiero za kilka miesięcy, mamo, ale tak. Zo planuje przyjechać.
– Świetnie. Jest częścią rodziny.
Nawet zanim zaczęliśmy się umawiać, Zo był uważany za członka
rodziny. W pierwsze Boże Narodzenie po śmierci jego bliskich zaprosiłam
go, by spędził je z nami. Został natychmiast zaadoptowany i odtąd w każde
święta jest u nas. Moi rodzice rzucali aluzjami o rzekomym romansie
między nami, na długo zanim Zo wyraził swoje zainteresowanie. Kiedy
odkryli, że rzeczywiście chciałby się mocniej zaangażować, dokuczaniu i
presji nie było końca. A teraz, chociaż spotykamy się dopiero od sześciu
miesięcy, rozmowy o ślubie i małych bebes dla mojej mamy do
rozpieszczania już trwają.
– Camilla wie, że płacę za salę, prawda? – pytam. Moja siostra to
samotna matka, która zawsze odmawia mojej pomocy.
– Nie spodobało jej się to – przyznaje mama. – Ale w końcu się
poddała.
– Czemu tak ciężko jej się zgodzić na moją pomoc, mamo? Jesteśmy
siostrami.
– Jest twoją starszą siostrą, Bannini – odpowiada miękko. – Wszystko
to, o czym wy obie marzyłyście, ty rzeczywiście zrobiłaś. Twoja siostra
dokonała innych wyborów. Nie zamieniłaby Anny na nic na świecie, ale
ścieżka Camilli była inna. Została spowolniona. Może ciężko jej czasem
obserwować, jak biegniesz daleko przed nią.
Na moment odbiera mi mowę. Nie pomyślałabym, że Camilla,
cudowna, idealna Camilla, mogłaby mi czegoś zazdrościć. Moja siostra nie
ma problemu z wagą. Nigdy nie miała. Jest piękna, a z tym pięknem
pojawiało się w jej życiu wiele pokus. Kiedy ja się uczyłam, kując włoski, i
zastanawiałam, czemu nikt inny nie chciał spędzić weekendu w domu, ona
oddawała się każdej ulotnej przyjemności, a najbardziej brzemienną w
skutki okazał się ojciec Anny. Mężczyzna, który dawno temu przepadł jak
kamień w wodę. Zaciskam zęby i kręcę głową, poirytowana.
– Cóż, to wielki dzień Anny i pragnę, by był tak wyjątkowy, jak to
tylko możliwe – mówię. – Jak dla mnie i Camilli. Moja quinceañera nie
odbywała się w pięknej willi, którą wynajęłam dla Anny, lecz w małej salce
obok kościoła, w którym odprawiono mszę. Ciotki przyszykowały jedzenie
i cała rodzina była zaangażowana w przygotowania. Moje damas i ja
pracowałyśmy miesiącami nad szczegółowo zaplanowanym tańcem.
Zżyłam się ze wszystkimi czternastoma dziewczynami i potem zrobiłam to
samo dla nich, kiedy nadeszła ich kolej.
– Wciąż mam swoje pierwsze szpilki, które dostałam tego dnia –
szepczę, uśmiechając się do wspomnień.
– Wybierał je twój wujek Javier, wierz lub nie – odpowiada mama.
Głęboki chichot sprawia, że tęsknię za jej uśmiechem.
– Wierzę, ale ledwo dał radę wstać, żeby pomóc mi je założyć – mówię
głosem pełnym uczucia dla jednego z moich ulubionych wujków.
– Javier lubi tequilę prawie tak bardzo, jak kocha ciebie.
Śmiejemy się, kiedy wjeżdżam na krótki podjazd wysypany kamykami
i prowadzący do mojej dumy i radości – nowoczesnego, drewnianego domu
z połowy stulecia, który kupiłam, gdy się tu przeprowadzałam. Choć ma
tylko trzy pokoje i dwie łazienki, to sufity z desek łączonych na pióro i
wpust, jedna oszklona ściana i druga ze świetlikiem oraz chłodne betonowe
podłogi tworzą otwartą, dużą przestrzeń, którą doceniam po mieszkaniu
latami w apartamencie w Nowym Jorku. A dzięki licznym oknom mam
cudowny widok na Hollywood Hills.
Wchodzę do domu przez garaż, wciąż słuchając mamy, i uśmiecham
się do Zo, który półnagi zajada płatki zbożowe.
– Mamo, zadzwonię później. Jest tu ktoś, kto chce z tobą
porozmawiać.
Podaję telefon Zo.
– Hola, Mama – wita się, próbując wciągnąć mnie na swoje kolana.
Zręcznie unikam jego rąk i śmieję się, zostawiając Zo i moją matkę, którzy
rozmawiają po hiszpańsku i żartują jak starzy przyjaciele, którymi są.
Pewnie planują nasze zaręczyny. Nie przeszkadzam im i idę wziąć prysznic,
żeby móc zabrać się do roboty.
Wycieram się, gdy drzwi łazienki się otwierają, wypuszczając parę, a
wpuszczając mojego chłopaka. Irracjonalnie skrępowana, przytrzymuję
ręcznik mocniej wokół piersi. Głupota. Widział mnie nagą wiele razy, ale
nie jestem przyzwyczajona, by dzielić z nim moją przestrzeń i prywatność.
Dużymi dłońmi chwyta mnie za biodra i przyciąga blisko, po czym mocno
całuje. Kiedy kończy, zostawia mnie bez tchu i z mniejszymi
wątpliwościami. To może się udać. To powinno i musi się udać. Nie ma
powodu, dla którego miałoby być inaczej.
– Jak było na siłowni? – pyta, odsuwając się, żeby zrzucić z siebie
bokserki.
– Świetnie. – Wchodzę do garderoby i wyjmuję z niej letni garnitur,
który założę, kiedy już uporam się z włosami i makijażem. – Quinn nie
miała dla mnie litości, jak zawsze.
– Chciałbym spędzić z nią więcej czasu – mówi głośniej, żebym
słyszała go przez szum prysznica. – Przy okazji, chciałbym też spędzić
więcej czasu z tobą.
– Wiem! Nasza wycieczka była zbyt krótka! – odkrzykuję w
odpowiedzi. – A w przyszłym tygodniu jadę na konferencję do Denver.
Wracam do łazienki po suszarkę do włosów. Obok niej leży śnieżna
kula. Kiedy ją podnoszę, stwierdzam, że sporo waży. Podstawka jest
marmurowa, z wyrytym napisem „Vancouver, British Columbia”. Zimowy
zachód słońca wypełnia szklany łuk, złoto-szkarłatne niebo jaskrawo odcina
się od zaśnieżonej ziemi i zamieci puchatych śnieżynek, która powstaje,
gdy potrząsam kulą.
Podchodzę do prysznica z kulą w dłoni i rozradowanym uśmiechem na
twarzy.
– A co to takiego? – pytam.
Przystojna twarz Zo rozjaśnia się z zadowoleniem.
– Drobiazg, który dla ciebie znalazłem.
– Jest piękna. – Nachylam się, żeby pocałować go lekko w usta, ale on
namydlonymi dłońmi łapie mnie za ramiona i wciąga pod strumień wody.
– Zo! – Śmieję się i chwytam ręcznik, który zsuwa się z moich piersi,
oraz kulę, która wyślizguje mi się z ręki.
– Podziękuj mi porządnie – mruczy zachrypniętym głosem, jego wzrok
rozgrzewa moją nagą skórę.
Staję na palcach, żeby go pocałować, i pozwalam ręcznikowi opaść.
Przyciskam ciało do jego boku i wsuwam palce w gęste, mokre loki Zo.
Pomrukuje, biorąc w dłonie mój tyłek i wciskając się pomiędzy moje nagie
uda.
– Nie mogę. Już jestem spóźniona. – Chichoczę, podnoszę ręcznik i
wychodzę spod prysznica. – Ale czuj się porządnie „wydziękowany”.
Jego śmiech podąża za mną do bieliźniarki, skąd biorę świeży ręcznik,
żeby się wysuszyć i znów zawiązać go wokół siebie.
– Masz zapełniony dzień? – pyta Zo.
– Bardzo. – Przesuwam palcami po włosach opadających mi na plecy i
podnoszę suszarkę. – Czy nie każdy jest taki? – Kiedy widzisz się z
Lowellem?
Znam Zo na tyle dobrze, żeby usłyszeć zaniepokojenie w jego głosie
nawet przez szum wody.
Lowell, kierownik oddziału koszykówki Titans, to trudny przeciwnik.
Będzie twardo negocjował, bo wyniki Zo nie są najlepsze. Dokładnie na
koniec właściwego sezonu jego notowania się pogorszyły, ale Zo ma za
sobą prawie dekadę rewelacyjnej gry w lidze. Spełnia warunki, żeby
podpisać lukratywny kontrakt, rozszerzenie dla zawodnika-weterana, które
może wynieść nawet do trzydziestu pięciu procent maksymalnego
wynagrodzenia w drużynie, ale może być podpisane tylko przez drużynę,
która jako pierwsza wylosowała tego zawodnika. Zo na to zasłużył i mam
zamiar to dla niego zdobyć.
– Hej. – Odkładam suszarkę na blat i odwracam się do prysznica,
opierając pupę o mebel i patrząc w jego oczy, zaniepokojone tak, jak
podejrzewałam. – Wiesz, że o ciebie zadbam.
– En las buenas – mówi, nasze prywatne wyznanie lojalności od lat.
„Na dobre”.
– En las malas – odpowiadam.
„Na złe”.
Uśmiech Zo uspokaja mnie i napełnia zadowoleniem. Niepokój,
którego nie mogłam się pozbyć, i obawa, że związek w jakiś sposób
zniszczy naszą przyjaźń, są bezpodstawne. Byliśmy za blisko przez zbyt
długi okres czasu.
„En las buenas y en las malas”.
Co mogłoby stanąć między nami?
11 - JARED

Nie żyj życiem kogoś innego i czyjąś definicją kobiecości.


Kobiecość to ty.
Viola Davis, nagrodzona Oscarem aktorka

Nie wierzę w przeznaczenie.


Wszechświat to nie jakaś wszechmocna siła poruszająca ludźmi
niczym figurami szachowymi, manipulująca, chroniąca czy cackająca się z
nami. Pracuj ciężko, a wydarzą się dobre rzeczy.
Albo i nie.
Życie to kosmiczna loteria, w której prawdopodobieństwo gówno
znaczy. Jestem raczej fatalistą, a nie kimś, kto wierzy w przeznaczenie.
Wierzę jednak, że rzeczy dzieją się w określonej kolejności, w określonym
czasie. I z określonego powodu. To brzmi niemal podejrzanie jak
przeznaczenie, ale ja mniej zajmuję się przyczyną tego, że coś się dzieje, a
bardziej tym, jak powinienem się zachować, kiedy już się wydarzy.
Wyczuwam nadciągające burze, zmiany w powietrzu. Ta zdolność
pomaga mi planować. Pomagała w każdej dziedzinie mojego życia,
zwłaszcza sferze zawodowej. Mam własne pieniądze, nic porównywalnego
do pełnych bogactwa kufrów Benta przekazywanych z pokolenia na
pokolenie. Korzenie rodu jego matki sięgają siedemnastego wieku. Bent
kilka razy udzielił mi poufnej informacji, uprzedził mnie, że wydarzy się
coś istotnego, ale to moja intuicja mówi mi, kiedy zagrać. Instynkt. Pewne
rzeczy… po prostu wiem.
Przez ostatnie dwa tygodnie widziałem Banner Morales częściej niż
przez minione dziesięć lat i po prostu wiem, że coś się zmienia. Gdy
dosłownie wpadliśmy na siebie na siłowni, zapach płynu do płukania
przeniósł mnie w przeszłość do późnych wieczorów w Sudz. Zanim
zaczęliśmy pracować dla rywalizujących firm. Zanim głupi kawał Prescotta
zniszczył delikatną więź między nami. Z powrotem do czasów odkrywania.
Decydowania, co do niej czuję. Dochodzenia do tego, co ona czuła do
mnie, kiedy wszystko, na czym mogłem się opierać, to zmieniające się
wiatry.
„Coś się zmienia”.
Stoję przed salą, w której Banner wygłasza przemówienie o kobietach
w zarządzaniu sportowym. Skończyłem własną prezentację trochę
wcześniej i nogi same mnie tu przywiodły. Nie jestem kobietą. Mógłbym
sam przed sobą skłamać, że przyszedłem tu, żeby spotkać się z Iris.
Umówiliśmy się, że znajdziemy się po naszych sesjach. Wiem, jak bardzo
wielbi Banner, więc pewnie siedzi w pierwszym rzędzie i notuje każde
słowo.
Może i jestem bezwzględnym sukinsynem, ale nie kłamię. Zwłaszcza
nie sam przed sobą.
Nie przyszedłem tu dla Iris. Przyszedłem tu dla Banner.
Otwieram drzwi z nadzieją, że choć będę jedynym mężczyzną na sali i
mierzę ponad metr dziewięćdziesiąt, uda mi się pozostać niezauważonym.
Staję na samym końcu, wciśnięty w kąt. Kobiety siedzą na krzesłach i na
podłodze. Ich ilość w zarządzaniu sportem rośnie i wszystkie wydają się
być ściśnięte tutaj, na sesji Banner.
– Nie przyjechałam tu, żeby rozmawiać z wami o sporcie – mówi
Banner z małej sceny. – Wszystkie dobrze się na tym znamy. Część z nas to
agentki, część działa w mediach sportowych. Inne w marketingu.
Mogłybyśmy spędzić cały dzień, rozprawiając o tym, jak różnimy się w
naszym podejściu do tej pracy.
Bierze łyk wody z butelki i uśmiecha się do słuchaczek.
– Znalazłam się tu po to, żeby porozmawiać o tym, jak bardzo podobne
jesteśmy. O naszych możliwościach i stawianych przed nami wyzwaniach.
Kobiety zarabiają osiemdziesiąt centów tam, gdzie mężczyzna zarabia
dolara. I to wyłącznie, jeśli są białe. Czarne kobiety nie mają już tak dobrze.
Wy zarabiacie sześćdziesiąt trzy centy w stosunku do tego dolara. A moje
latynoskie siostry, lo siento… Nasza średnia to pięćdziesiąt cztery centy na
każdego dolara, który zarobi mężczyzna. Banner milknie, pozwalając, by
zniechęcające liczby dotarły do słuchaczek. W przeszłości nie widywałem
jej często z rozpuszczonymi włosami, ale dziś opadają lekko na ramiona,
gęste, ciemne i błyszczące. Ma na sobie wąską skórzaną, czarną spódnicę
oraz czerwoną jedwabną bluzkę. Patrząc na nią z przodu, widzę łuk
pomiędzy talią a biodrem, wart każdego grzechu. Odwraca się i dostrzegam
uwodzicielski kształt pupy. Jedynymi dodatkami do stroju są proste, złote
kolczyki i pewność siebie, która okala ją od czubka głowy po palce u stóp.
Cholera, wygląda zajebiście. Jak dziewczyna, którą znałem, którą
dostrzegałem nawet wtedy. Kiedyś jednak chowała tę zajebistość w środku,
teraz wypuściła ją na zewnątrz.
Powoli rozgląda się po tłumie. Choć to niemożliwe, wydaje się, że
patrzy każdej uczestniczce w oczy. Doktor Albright nauczył nas tej sztuczki
na naszych zajęciach z debaty i przemów publicznych.
„Przekonaj mnie”.
Mantra starego profesora wypływa z odmętów mojej pamięci i
nieuchronnie przypomina o nocy, kiedy poprosiłem Banner, żeby
przekonała mnie, że dobrze się całuje. Tamten pocałunek przerósł moje
oczekiwania. A ja byłem zbyt wygłodniały i wyposzczony po całym
semestrze pragnienia czegoś, co w mojej wyobraźni było zniewalająco
słodkie.
I takie też się okazało. Słodsze i lepsze, niż myślałem. Ona okazała się
lepsza. Słodsza. Dosłownie pozbawiłem ją tchu tamtym pocałunkiem.
A ona mnie.
– Prawda kryje się w liczbach – kontynuuje Banner. – Zarabiamy mniej
niż mężczyźni, ale nie wyczytamy z tych numerów przyszłości. To, co dziś
jest prawdą, nie będzie nią za sto lat. Za dziesięć lat. Zanim potwierdzono,
że to bzdura, za fakt brano teorię, że Ziemia jest płaska. Rzekomą prawdą
było, że kobiety nie powinny głosować. Ale Ziemia ma kształt kuli, a my
głosujemy. Mówimy i jesteśmy słyszane. Zmieniamy prawdę. Przerabiamy
fakty.
Wewnętrzna pasja sprawia, że Banner promienieje, a jej słowa są pełne
dumy.
– Naszą branżę zdominowali mężczyźni. Należymy do mniejszości,
niektóre z nas nie jedynie ze względu na płeć, ale mamy głos. Mamy talent.
Mamy determinację. Wątpiono we mnie w każdej sali, do której weszłam,
ale ja nigdy nie wątpiłam w siebie, bo wiedziałam, do czego jestem zdolna.
A wy wiecie, do czego jesteście zdolne? Bo jeśli nie, to i świat się nie
dowie. Nie pozwólcie nikomu odebrać wam tego, co macie, lub wmówić,
że to nie wystarczy. Tworzymy przyszłość, przeciwstawiając się
przeciwnościom, chociażby przez samą obecność w tym pokoju.
Banner obrzuca tłum spojrzeniem.
– Mam gdzieś przeciwności. Przeciwności nie mówią mi, czego nie
mogę zrobić. Informują mnie jedynie, jak ciężko będę musiała pracować,
by dostać to, czego pragnę. Nie pozwólcie nikomu sprawić, byście czuły się
mniejsze.
Gorzki uśmiech wykrzywia usta, które dziesięć lat temu tak bardzo
mnie zauroczyły.
– Pozwólcie mi na jeszcze większą prywatę. – Przełyka ślinę, zerka na
podłogę, a potem stawia czoła wpatrzonemu w nią w pełnym skupieniu
tłumowi. – Od kiedy pamiętam, zawsze walczyłam z nadwagą. Przez
większą część życia porównywałam się z siostrą, która była szczupła.
Porównywałam się do kobiet z magazynów, które w ogóle mnie nie
przypominały. Pozwoliłam mężczyznom decydować o tym, jak czułam się
ze swoim ciałem. Pozwoliłam temu wszystkiemu sprawić, że czułam się
mniejsza, niż byłam. Nie z zewnątrz, ale w środku. W środku byłam
niezwykle inteligentną kobietą, która mówiła w kilku językach, jako
pierwsza z rodziny poszła do college’u i dostała stypendium. A jednak
chowałam tę dziewczynę pod workowatymi ubraniami. Myślałem, że mnie
nie zauważyła, ale Banner wyprowadza mnie z błędu, patrząc wprost na
mnie, choć stoję z tyłu sali.
– Chowałam się w ciemności – mówi nieco ciszej. Przytrzymuje przez
moment moje spojrzenie, po czym przesuwa wzrok dalej. Jednak nawet
kiedy to robi, czuję się rozpalony. Jak gdyby jednym zerknięciem i kilkoma
słowami spaliła te lata, które nas dzielą. Zabrała nas z powrotem do ciemnej
pralni. Staje mi przed oczyma jasny błysk białego prania kotłującego się w
pralce. Podrzucanie i opadanie ciemnych rzeczy w suszarce. Dudnienie
mojego serca, gdy czekałem, żeby znowu ją pocałować.
– Już się nie kryję – kontynuuje Banner. – Nie w ciemności. Nie pod
workowatymi ubraniami. Nawet nie za moją inteligencją, której czasem
używałam jako zbroi, żeby nie pozwalać ludziom zanadto się do mnie
zbliżyć. Czy przybiorę kilka kilogramów, czy stracę jeszcze więcej,
skończyłam z chowaniem się. Skończyłam z pozwalaniem, by moja talia i
inni ludzie mnie definiowali.
Dzieli się z tłumem ochrypłym śmiechem.
– Kultura wypacza nawet to, co znaczy być feministką, próbuje
wsadzić nas w szufladki i zmusza do wyboru pomiędzy byciem dobrą
matką a odnoszącą sukcesy bizneswoman. Bez najmniejszego poczucia
wstydu chcę rządzić we wszystkich salach, do jakich wejdę, i bezwstydnie
chcę mieć przynajmniej czworo dzieci.
Uśmiecha się i wzrusza ramionami.
– Co mogę powiedzieć? Jestem katoliczką.
Przerywa, kiedy widownia się śmieje.
– Chcę przez to powiedzieć, żebyście nie bały się pragnąć wszystkiego
i były wystarczająco zdyscyplinowane, aby ciężko na to pracować. – Jej
uśmiech znika, na jego miejscu pojawia się stalowa determinacja, która
promienieje z wnętrza Banner i wydaje się lśnić. – Możemy być zaciekłe i
kobiece. Mieć wrażliwe serca i być twarde jak skała. Życie rzadko jest
binarne. Dużo mówiłam o patriarchacie, życiu i pracy w kulturze
zdominowanej przez mężczyzn, ale mężczyźni nie są naszymi wrogami.
Każda siła, która będzie nas pomniejszać, szufladkować, tworzyć z nas
kogoś, kim nie jesteśmy, to nasz wróg. Nawet jeśli tkwi on w was.
Banner robi krótką pauzę.
– Istnieje wielu prawdziwych palantów, zwłaszcza w szatniach i
biurach, które często odwiedzamy, ale są tam też dobrzy ludzie. Mam w
swoim życiu wspaniałych mężczyzn. Chociażby mojego ojca, który jest
wierny mojej matce od czterdziestu lat. Mój chłopak to dobry człowiek.
Czasem wydaje się, że są wyjątkami, a nie regułą, ale wciąż istnieją.
Wyraz jej twarzy mięknie, a uśmiech się rozszerza.
– Jeśli istnieje coś, z czym chciałabym was zostawić, to te słowa:
pamiętajcie, że pracujemy w dżungli, otoczone przez samców alfa. Każdy
stara się być tym, kto jako ostatni będzie stał na placu boju. Często nie
obchodzi ich, kogo zranią, wdrapując się na szczyt. Ale nie traćcie serca.
Nie zaprzedawajcie duszy. I mimo to wygrywajcie. Walczcie. Podbijajcie.
Macie takie samo prawo, by odnieść sukces, jak każdy, kto na to pracuje.
To może być dżungla, a oni mogą być lwami… Milknie, jej oczy znów
mnie odnajdują.
– Ale lwice również mogą władać królestwami.
***

– Masz wszystko? – pytam Iris, wyprowadzając jej walizkę na kółkach


przez główne drzwi hotelu i rozglądając się po ulicy, by znaleźć samochód,
który ma zabrać ją na lotnisko.
– Tak – odpowiada z roztargnieniem, sprawdzając coś na telefonie. –
Jestem pewna, że Sarai ma się dobrze. To tylko wszy, ale August radzący
sobie z wszami?
– Fakt – zgadzam się z krzywym uśmiechem. – Lepiej wracaj
najszybciej, jak to możliwe.
Oboje wybuchamy śmiechem.
– To okropne, że muszę wyjechać wcześniej, ale poszłam na wszystkie
sesje, na których chciałam być.
– Cieszę się. W przyszłym tygodniu poproszę o sprawozdania od
całego działu. Zestawienie tego, czego się nauczyliśmy.
– Hm, widziałam cię. – Iris patrzy znad telefonu, oceniając mnie i
przygryzając dolną wargę. – Na sesji Banner. Z tyłu.
– Doprawdy?
„I co z tego, Iris? Co z tego?”
– Iris, to chyba twoja podwózka, tamto czarne auto. Och, jednak nie.
– Czy to było po prostu szpiegowanie wroga, czy… – Jej wzrok prosi o
wypełnienie luki, której nie mam zamiaru wypełniać.
– Bagley to nasza konkurencja. – Mój głos pozostaje spokojny,
pozbawiony emocji. – Ale Banner nie jest moim wrogiem. Byłem po prostu
ciekawy. Nie wyczytuj z tego zbyt wiele.
– Co miałabym wyczytać? – Oczy Iris są wielkie i niewinne, ale nie ze
mną te numery. Wiele przeszła, ma doświadczenia, które wyostrzają zmysły
i intuicję.
– Po prostu sprawdzałem, jak sobie radzi stara… – Przez moment
szukam odpowiedniego słowa. – Przyjaciółka. Banner i ja chodziliśmy
razem do college’u.
– Nie wiedziałam. – Uśmiech rozjaśnia twarz Iris. – Spotykaliście się?
Patrzę nad jej ramieniem i widzę zatrzymującego się tuż obok
czarnego SUV-a.
– Nie do końca. Zostaw już ten temat, dobrze? Twój samochód
przyjechał.
Przygląda mi się badawczo, po czym wzrusza ramionami.
– Uznaj temat za „zostawiony”.
Witamy się z kierowcą i wkładam jej torbę na tył.
– Co będziesz robić dziś wieczorem? – pyta z jedną stopą na stopniu
nadwozia.
– Coś się dzieje w barze. Pokażę się. Albo sobie daruję i pójdę spać.
Jestem wykończony.
Wsiada do auta, zamyka drzwi i uchyla szybę.
– Dziękuję, że zabrałeś mnie na tę konferencję.
– Chyba nie muszę pytać, która sesja podobała ci się najbardziej.
Banner, prawda?
– Wyglądałeś, jakby też ci się podobała… – Jej oczy lśnią figlarnie. –
To znaczy przemowa.
– Co się stało z „uznaniem tematu za zamknięty”? – Lekko pukam w
dach, sygnalizując, że czas na odjazd. – Jedź eksterminować wszy mojej
bratanicy.
Kiedy wchodzę do lobby, zaczepia mnie Mitch i kilku innych agentów.
– Foster – bełkocze Mitch, już pijany. – Przyłącz się do nas w barze.
Czemu nie, do cholery? Sam w swoim pokoju tylko bym odtwarzał to,
co dziś usłyszałem, słowa, które wypowiedziała Banner, a które krążą wciąż
po mojej głowie. Ostatnia rzecz, o której powinienem myśleć, to Banner.
Pracuje dla konkurencyjnej firmy. Spotyka się z mężczyzną, który jest
powszechnie uważany za świętego patrona NBA. A główna przyczyna, dla
której nie powinienem myśleć o Banner? Nienawidzi mnie.
Cały dzień chodziłem wokół tego… uczucia, którego nie potrafię
nazwać, a które wzburza moje wnętrzności, pulsuje pod moją skórą. Ze
wszystkiego, co powiedziała Banner, najbardziej dotknęła mnie najmniej
istotna rzecz. Nie mogę wyrzucić jej z głowy.
„Mój chłopak to dobry człowiek”.
Zo Vidale kopie studnie w Afryce, karmi głodne dzieci w Indiach i
pewnie pomaga staruszkom przechodzić przez jezdnię. Każda nagroda dla
Dobrego Samarytanina stoi na jego półce. Naprawdę jest dobrym
człowiekiem, a ja, razem z resztą znanego świata, go podziwiam. Szanuję.
Więc czemu, do cholery, przeszkadza mi, że Banner nazywa go
dobrym człowiekiem?
– Cóż, Foster – mówi jeden z agentów, który chyba ma na imię Jimmy.
– Słyszałem, że chodziłeś do college’u z Banner Morales. To prawda?
„Czy świat tylko knuje, jak pozbawić mnie spokoju ducha?”
– Tak – odpowiadam jednym słowem, opieram się łokciami o bar i
kiwam na barmana. – Poproszę Jamesona.
– Słyszałem, że na jej sesję przyszedł tłum.
– Tak – przytakuję automatycznie.
– Byłeś tam? – Mitch natychmiast podnosi głowę. – Myślałem, że to
dla lasek.
– Potrzebowałem czegoś od bratowej – kłamię. – Więc zajrzałem tam,
żeby ją znaleźć.
– Ciekawi mnie – zaczyna „Chyba” Jimmy, konspiracyjnie się
nachylając – czy wyglądała równie dobrze w college’u?
„Niemodny sweter. Workowate dżinsy. Włosy ściągnięte do tyłu. Bez
makijażu. Siedem piegów”.
– Tak – rzucam znów krótko, wpatrując się w mój drink.
– Nieprawda – sprzeciwia się Mitch z prychnięciem. – Byłem z nią na
praktykach. Wcale tak nie wyglądała, ale podejrzewam, że nie miało to
znaczenia dla Vidalego.
– Co masz na myśli? – pyta „Chyba” Jimmy, prawie cmokając w
nadziei na soczystą plotkę.
– To ja miałem być na spotkaniu z Vidalem. – Mitch pochyla się do
przodu, rozglądając się na boki, by upewnić się, że nikt go nie
podsłuchuje… lub raczej, żeby zadbać o to, by wszyscy słyszeli. – A tu w
ostatniej chwili Cal łapie Morales i ciągnie na spotkanie. Wchodzi do
pokoju konferencyjnego. Za chwilę słyszę, że bum! Została agentką Zo.
Nawet nie ukończyła studiów i nie zdała egzaminów. Jak to się stało?
„Teoria” Mitcha na ten temat jest wypisana na jego twarzy.
– O cholera! – „Chyba” Jimmy robi wielkie oczy. – Mówisz, że
pieprzyła się z Vidalem, żeby dostać tę pracę?
Mięśnie mi się napinają, sztywnieję z wysiłku, by nie przywalić głową
Mitcha o bar. Wszyscy wiedzą, jak dobra jest Banner. Te dupki nie
zarabiają nawet jednej trzeciej tego, co ona. Zazdrość to brzydkie uczucie,
które sprawia, że robisz i mówisz małostkowe rzeczy. Obrona dobrego
imienia Banner parzy koniec mojego języka, ale nic nie mówię. Przełykam
Jamesona, frustracja i to nienazwane uczucie gniotą mi wnętrzności.
– Przynajmniej teraz tego nie ukrywają – mówi Mitch. – Dziwi mnie,
że Cal tego nie ukrócił. Jeżeli ich związek się popsuje, Bagley może stracić
najlepszego koszykarza.
– A co, jeśli wie, że się nie popsuje? – pyta „Chyba” Jimmy. – Ciągnie
się od lat, może się pobierają albo coś.
„Mój chłopak to dobry człowiek”.
– Nawet małżeństwo niczego nie gwarantuje – słyszę własne słowa. – I
jeśli Banner jest na tyle głupia, że pieprzy teraz swojego klienta, musi
wiedzieć, że ludzie uwierzą, że właśnie w taki sposób go zdobyła.
Gdy tylko wypowiadam te ostre słowa, chcę je odwołać, ale już za
późno. Mitch wlepia wzrok w coś nad moim ramieniem i jego oczy robią
się wielkie jak talerze, a szczęka opada.
– Ba-Banner – jąka się. – Uch… My… Przysuń sobie krzesło. Napij
się z nami.
Zamykam oczy, modląc się do bogów whisky, żeby Banner nie
słyszała mojego ostatniego komentarza. Kiedy odwracam się na barowym
stołku, w moim umyśle nie ma miejsca na wątpliwości – słyszała każde
słowo.
– Niech no dobrze zrozumiem – syczy Banner, ignorując żałosną próbę
Mitcha, żeby szybko zmienić temat. – Dotarłam tu, gdzie jestem, bo pieprzę
się z Zo. Nie mylę się?
– Banner… – zaczynam.
– Pieprz się, Jared. – Nawet na mnie nie patrzy. Piorunuje wzrokiem
„Chyba” Jimmy’ego. – Nie podpisałeś umowy z nowym klientem od dwóch
lat, a tych kilku, którzy zostali, opuszcza cię niczym Titanica, bo udało ci
się spuścić ich kariery w kiblu.
Wskazuje na Mitcha.
– Cal Bagley wywaliłby cię lata temu, gdyby twój ojciec nie był jego
najlepszym przyjacielem. Połowę czasu zajmuje mi sprzątanie twojego
syfu, a drugą nadrabianie za ciebie pracy.
Gdy jej wzrok przenosi się na mnie, oczy mają barwę obsydianu.
Nawet kiedy w przeszłości była na mnie wściekła, nigdy nie patrzyła na
mnie w ten sposób.
– A ty jak śmiesz ogłaszać, że odniosłam sukces, bo pieprzę się z
klientami?
– Ja nie…
– Nie byłbyś nawet właścicielem swojej agencji – nie dopuszcza mnie
do słowa – gdyby twój brat ci jej nie kupił. Czyli twój sukces to dzieło
nepotyzmu?
„Co, do cholery?”
Błyskawicznie wstaję i podchodzę tak blisko, że czuję woń szamponu
Banner. Mimo upływu lat to nadal ten sam zapach. Podchodzę bliżej i musi
przekrzywić głowę, żeby wciąż świdrować mnie spojrzeniem, ale nie
wytrąca jej to z równowagi. Jestem tak blisko, że widok Banner w czarnej,
obcisłej sukience, z włosami upiętymi wysoko niczym korona, sprawia, że
przestaję dostrzegać cokolwiek innego. Banner staje się jedynym, co widzę.
– Powinnaś sprawdzić fakty, zanim zaczniesz mówić – szepczę tak
cicho, że tylko ona może to usłyszeć, choć jestem pewien, że Mitch i
„Chyba” Jimmy nadstawiają uszu.
– A ty powinieneś być ostrożny, zanim obrazisz mnie – odparowuje, jej
słowa to wyzwanie, rzucona rękawica – lub mojego chłopaka.
Nie pozwalam sobie żałować wielu rzeczy. Nie mówię „przepraszam”
zbyt często, dlatego że rzadko kiedy czegoś żałuję. Mówię to, co myślę.
Myślę to, co mówię, i bronię tego. Jeśli to kogoś rani, a było prawdą, nie
jest mi przykro. Żałuję jednak tego, co powiedziałem o Banner do tych
dwóch idiotów. Naprawdę nie uważam, żeby dobrym pomysłem było
umawianie się z klientami i powiedziałem to Banner, gdy spotkaliśmy się
na meczu. Ale gadanie o tym przy Mitchu i „Chyba” Jimmym nie było
właściwe. Oczernianie Banner nie jest właściwe.
Schylam się, aż nasze oczy są na tej samej wysokości i odpowiadam
na jej bezkompromisowe spojrzenie.
– Przepraszam, Ban. Nie powinienem tego mówić.
Mruga, jak gdyby przeprosiny ją zaskoczyły, i robi krok w tył, tworząc
dystans między nami. Rzuca spojrzenie Mitchowi i „Chyba” Jimmy’emu,
po czym patrzy znowu na mnie.
– Nie jest ci przykro, Jared – mruczy cicho. – Ale będzie.
To jej pożegnalny cios. Odwraca się na pięcie i odchodzi od baru.
Promienieje godnością i wzburzeniem.
Po odejściu Mitcha i „Chyba” Jimmy’ego zostaję sam przy barze i
popijam czwartego Jamesona. Przetwarzam to, co się stało. Ten jeden raz
pozwoliłem emocjom przejąć kontrolę i powiedziałem coś, czego nigdy nie
powinienem był powiedzieć.
Paradoksalnie, dopiero kiedy jestem niemal zbyt pijany, żeby stać,
oświeca mnie. Dopiero gdy pomieszczenie zaczyna wirować, ja staję się na
tyle stabilny, żeby zrozumieć.
„Mój chłopak to dobry człowiek”.
„Powinieneś być ostrożny, zanim obrazisz mnie lub mojego chłopaka”.
Banner wychwalająca Zo. Banner chroniąca Zo. Banner w związku z
Zo.
To uczucie, które dławi mnie, odkąd usłyszałem przemówienie Banner
– cholera, może od chwili, gdy August wspomniał, że Banner spotyka się z
Zo – to uczucie, które sprawia, że robisz i mówisz małostkowe rzeczy. To
uczucie ma nazwę.
Zazdrość.
12 - JARED

– A więc przeżyłeś plagę wszy? – pytam Augusta. Włączyłem tryb


głośnomówiący w telefonie, bo siedzę przy laptopie i pracuję. Połowę
uwagi poświęcam bratu, resztę liczbom.
– Ledwo. I tylko dlatego, że Iris wróciła wcześniej do domu –
odpowiada August. – Tak przy okazji, była zachwycona konferencją.
– Owszem, mówiła mi. – Mrużę oczy, wpatrując się w strzałkę
skierowaną do góry przy ostatniej inwestycji, którą podpowiedział mi Bent.
Może nadszedł czas na kupno większej ilości udziałów.
– Podobała jej się zwłaszcza Banner Morales.
Moje palce zastygają nad klawiaturą. Wróciłem już trzy dni temu, a
pieczenie w żołądku wciąż nie przeszło. Nie wiem, czy czekam, aż ona
zrobi pierwszy krok, czy ja powinienem. Tak czy inaczej, coś się wydarzy.
– Tak, powiedziała mi, że sesja Banner była świetna – mruczę po
chwili ciszy.
– Mówiła, że też poszedłeś na tę sesję – dziwi się August.
– Wygląda na to, że Iris dużo opowiadała. Fajnie, że jej się podobało.
– Naprawdę zastanawiasz się nad zrekrutowaniem Banner do Naprzód?
Według mnie to świetny pomysł. Byłoby rewelacyjnie, gdybyśmy to my
reprezentowali Kenana, a nie Bagley.
– Nie pamiętam, żebym potwierdzał, że będę starał się o Banner –
odpowiadam spokojnie. – Ale myślisz, że Kenan opuściłby Bagley i
poszedł za nią?
– Phi. W sekundę. Kenan nigdy nie zostawi Banner. Ufa jej, a wiesz,
jak ciężko jest mu zaufać komukolwiek.
– Tak, i nie bez powodu, po tym, co wykręciła mu jego eks.
– Jeszcze nie eks. Wciąż nie chce się z nim rozwieść.
– Chyba sobie żartujesz. Zdradza go z kolegą z drużyny i ma czelność
stroić fochy?
– Jest sfrustrowana, bo Banner upewniła się, żeby Kenan z żoną mieli
intercyzę. Najwidoczniej Banner nie ufała jej od początku.
– Tak. Banner ma dobrą intuicję.
– Więc wróćmy do mojego pytania – mówi August, uparty sukinsyn. –
Myślisz, że przyłączyłaby się do Naprzód?
„Tak długo, jak ja tam jestem – nie”.
– Kto wie? – wzdycham, finalizując transakcję kupna większej ilości
udziałów. – Możemy wrócić do tematu Banner później, choć nie miałbym
wiele nadziei, że opuści Bagleya po tym, jak dopiero co powierzył jej biuro
w L.A.
– Tak się tylko zastanawiam. Lubię ją. Jest bystra i szczera.
– To prawda. Za to będę miał dobre wiadomości o Lamoncie
Christopherze podczas naszej kolejnej rozmowy.
– To ten, który będzie wybierany jako pierwszy w losowaniu? – W
głosie Augusta słyszę zdumienie. – Cholera, brachu. To by było coś.
Myślałem, że już podpisał umowę z Mitchem Sandersonem.
– Umowa z Mitchem Sandersonem nie jest żadną umową, bo on nie
dałby rady niczego podpisać, nawet jeśli od tego zależałoby życie jego
matki. Sytuacja się rozwija, będę dawał znać.
– Koniecznie.
– I baw się dobrze na Bahamach – dodaję, przypominając sobie o ich
zaplanowanej wycieczce. – Razem z rodzinką zasługujecie na posezonowe
wakacje.
– Wolałbym grać w playoffach – stwierdza August.
– Wavesi to wciąż rozwijająca się drużyna – przypominam mu
niepotrzebnie. – Taka, którą wybrałeś, choć miałeś możliwość grania w
zespole na poziomie mistrzowskim.
Chociaż tamta sytuacja obróciła się na korzyść Augusta, wciąż drażni
mnie, że jedna z najlepszych wynegocjowanych przeze mnie umów została
odrzucona, bo mój własny brat się na nią nie zdecydował.
– Czy to naprawdę jest dobry moment na rozmowę w typie „a nie
mówiłem?” – pyta August z irytacją w głosie.
– Będzie, kiedy ci to powiem. – Śmieję się, słysząc głębokie
westchnienie. – Wkrótce, bracie. To wymaga czasu. A z tobą i Kenanem w
jednej drużynie, ten czas nadejdzie szybko.
– Naprawdę dobrze nam się współpracuje – przyznaje. – Co mi
przypomina, że mamy projekt charytatywny, przy którym chcemy podziałać
razem. Muszę to z tobą omówić. Sponsorów, szczegóły i tak dalej.
– Jasne. – Podnoszę wzrok, bo Chyna wchodzi do pokoju z
uśmieszkiem, który wręcz krzyczy: „Mam sekret!”. – Hej, pogadamy
później, Gus. Coś się zmieniło w sprawie Christophera i muszę się tym
zająć.
– Dobrze. Jasne, bracie. Na razie.
Rozłączam się i odchylam na krześle, łącząc dłonie na brzuchu, kiedy
Chyna opada na fotel po drugiej stronie biurka. – Co tam masz? – pytam,
posyłając jej zadowolony uśmiech.
– Lamont i jego kuzyn Eric świetnie się bawili podczas nocy na
mieście – mruczy, przerzucając jeden z dredów na plecy, i zapada się
głębiej w skórzany fotel.
– Dobrze. – Krzywię się na wspomnienie tamtego wypadu. – Poszli na
całość. Ledwo mogłem nadążyć.
– Cóż, zaoferowaliśmy niekończącą się ilość atrakcji w najgorętszym
klubie w L.A. – mruczy Chyna cierpko.
– Czy nasza praca przyniosła jakieś owoce? – Mój głos nie zdradza
żadnych emocji, ale w środku cały aż od nich buzuję. Nigdy nie lubiłem ani
nie szanowałem Mitcha Sandersona, ale po tym, co powiedział o Banner,
blokowanie jego strzału stało się sprawą osobistą. Mój wewnętrzny tygrys
chce zerwać się z łańcucha.
„Ale lwice również mogą władać królestwami”.
Banner zdaje się myśleć, że jestem w Stadzie. Co oznacza, że według
niej tamta noc naprawdę dotyczyła idiotycznego rytuału przejścia. Przez te
wszystkie lata, kiedy przepaść między nami stale się powiększała, mniej
istotne wydawało się, czy mi wtedy uwierzyła. Miała swoje życie i karierę
w Nowym Jorku, a ja swoje w Chicago. Teraz, gdy mieszkamy w tym
samym mieście i obracamy się w tych samych kręgach, muszę przyznać, że
chcę czegoś z Banner. Znowu. Ona spotyka się z Vidalem, więc wmawiam
sobie, że zadowolę się przyjaźnią. To właściwe podejście, ale nic, co
właściwe, nie przychodzi mi zwykle łatwo. – Czy ty mnie w ogóle
słuchasz? – prycha Chyna, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Tak, wybacz. – Znów skupiam się na jej twarzy. – Powtórz, proszę,
jeszcze raz.
– Człowieku, mam nadzieję, że pozbierasz myśli, bo musisz być na
pełnych obrotach podczas tego spotkania – mówi ostro Chyna. – Dużo
zainwestowaliśmy. Eric twierdzi, że Lamont jest gotowy na podpisanie
umowy.
– Cholera. – Naprawdę się wyłączyłem. – Kiedy? Gdzie?
– W hotelu, w którym się zatrzymał niecałą godzinę temu. – Chyna
klika na swoim telefonie. – Właśnie wysłałam ci adres. Pojedź tam i
sfinalizuj umowę.
– Kontrakt został przesłany? – pytam, po czym wstaję, poprawiam
mankiety koszuli i zakładam marynarkę.
– Tak. – Chyna kiwa głową i także wstaje, a następnie kieruje się do
swojego biurka. – Przesłałam ci go mailem.
Jestem w drodze do windy, ale zawracam i podchodzę do niej. Całuję
Chynę w policzek i tyłem zmierzam w stronę windy, wskazując na nią
palcem.
– Tylko się teraz we mnie nie zakochaj.
Chyna śmieje się i potrząsa głową. Wydaje się zadowolona.
– Widziałam, jak wyglądają dziewczyny, kiedy już z nimi skończysz.
Tak że nie, dzięki. Moje serce podoba mi się w jednym kawałku.
Mnie moje też. Najbliżej złamanego serca znalazłem się z Banner, a
ona nawet o tym nie wie. Wciąż nie zdaje sobie sprawy, jak prawdziwe to
było dla mnie. Nie pozwalałem sobie na myślenie o tym, co mogło się
wydarzyć, jak wszystko mogło się potoczyć, gdyby Prescott nie zniszczył
tamtej nocy. Odkąd Banner wróciła na moją orbitę, mój umysł wciąż wraca
do tych możliwości. Podczas piętnastominutowej drogi do hotelu Lemonta
myślę właśnie o tym zamiast o sposobie sfinalizowania umowy ze
wschodzącą gwiazdą ligi i pierwszym numerem do wylosowania.
– Pozbieraj się, Foster – upominam się, kiedy podjeżdżam pod wejście
do hotelu. Daję kluczyki parkingowemu, wchodzę do środka i podążam do
apartamentu, którego numer przesłała mi SMS-em Chyna. Wychodzę zza
zakrętu, gdy Banner wyłania się z pokoju tuż przede mną. Jest ubrana cała
na czarno. Szerokie spodnie ze zwężanymi na dole nogawkami i obcisły
czarny golf przełamane są jedynie czerwonym paskiem zawiązanym w talii.
Czerwone wargi, błyszczące szpilki, włosy niczym lśniąca, ciemna kurtyna
luźno opadająca na plecy.
– Banner, miło cię tu widzieć. – Zerkam na numer pokoju nad jej
głową. To pokój Lamonta.
– Bardzo miło – odpowiada, przechodząc obok mnie. Idzie kilka
kroków, a potem pstryka palcami i odwraca się, by odkryć, że wciąż się w
nią wpatruję. – Och. Prawie zapomniałam. Puk, puk.
Staram się złożyć to w jedną całość i nie mam pojęcia, jak jeden z jej
tragicznych dowcipów z pukaniem miałby tutaj pasować, ale to powiew
przeszłości, którą dziś cały dzień odwiedzam w wyobraźni.
– Co?
– Puk. Puk. – Wykrzywia usta w uśmieszku, przez co w jednym
policzku pokazuje się ten cholerny dołeczek.
– No dobrze. Kto tam?
Wszelkie oznaki rozbawienia znikają z jej twarzy.
– Nowa agentka Lamonta Christophera. – Kilka szybkich kroków
przynosi ją z powrotem do mnie i Banner puka moją pierś ostrym
paznokciem. – Przegrałeś, sukinsynie.
„Zablokowała mój rzut”.
Wiedziałem, co się stało już w momencie, gdy ją tu zobaczyłem, ale
dopiero kiedy sama mi to mówi, mogę w pełni docenić, jakie to było
mistrzowskie posunięcie.
– Karma to suka, co? – pyta, satysfakcja rozciąga jej usta w szerokim
uśmiechu.
– Najwyraźniej nie ona jedna – odpowiadam z zachwytem.
Wciąż się uśmiecha, ale jej oczy stają się lodowate.
– Pamiętaj o tej suce następnym razem, kiedy ty i twoje Stado
pomyślicie o obrażaniu mnie – wypluwa z siebie słowa, jej oczy miotają
błyskawice, a głos brzmi niczym grzmot. – Lub o insynuowaniu, że
dostałam się tu, gdzie jestem, w jakikolwiek inny sposób niż przez ciężką
pracę. Przypomnij sobie wtedy chwilę, gdy starłam cię na proch, Foster.
Jej złość i oburzenie uderzają we mnie jak fala gorąca, która wypala
zarówno mój rozsądek, jak i wszystkie wymówki, które miały zakryć to, co
wiedziałem od czasu studiów.
Ta kobieta to ta jedyna.
Jest błyskotliwa i dobra. A ja mogę być okrutny i zły, gdy muszę. I
czasami, kiedy nie muszę, ale też chcę być. Ona to dzień, a ja – noc. I
jesteśmy sobie równi. To objawienie wstrząsa moim wnętrzem, ale moja
twarz, wszystko to, co na powierzchni, zostaje bez zmian.
W grze, w którą gramy, właśnie zmieniły się zasady, a Banner nawet o
tym nie wie. Może i jest ode mnie sprytniejsza, ale ja mam lepszą intuicję.
Moje instynkty są bardziej wyostrzone. Wyczuwam nadchodzącą burzę,
zanim Banner się zorientuje, że na coś się zanosi. To moja największa
przewaga.
– Więc jak to zrobiłaś? – pytam lekko, nic nie zdradzając.
– Bez wysiłku. – Miażdży mnie spojrzeniem, któremu jednak nie brak
politowania. – Kiedy ty zabawiałeś chłopaczka w klubach ze striptizem, ja
rozmawiałam z matką Lamonta.
Opieram się o zamknięte drzwi, przysłuchując się. Tak naprawdę
wcale mnie nie obchodzi, jak to zrobiła. Po prostu chcę, żeby stała tu kilka
minut dłużej, bym mógł spędzić więcej czasu na zachwycaniu się nią.
– Ach. – Kiwam głową i wykrzywiam w dół kąciki ust. – Jego matka
wróciła do Atlanty.
– Poleciałam tam prosto z Denver. Nawet poszłam na niedzielną mszę i
pomogłam sfinansować budowę nowego dachu kościoła. – A niech mnie. –
„Mam w dupie dach kościoła”. – Dałaś z siebie wszystko.
– Oni naprawdę potrzebowali nowego dachu.
Prycha i odwraca się, żeby odejść, ale łapię ją za nadgarstek i
zatrzymuję. Zaskoczone spojrzenie zderza się z moim. Lekko zaciskam
dłoń wokół delikatnych kości, odsuwam się od drzwi i wchodzę w jej
przestrzeń osobistą wystarczająco blisko, żeby nasze zapachy się zmieszały,
a oddechy połączyły. Osaczam ją, ale mam to gdzieś. Z każdą mijającą
sekundą dbam coraz mniej o Lamonta Christophera, jego kuzyna i matkę,
ich kościół i ich dach.
I o Alonza Vidalego. Dbam mniej o niego i jego związek z moją
Banner.
– Naprawdę mi pokazałaś, gdzie raki zimują – mruczę niskim głosem i
pochylam głowę na tyle, że nasze czoła prawie się stykają. Czuję jej puls
przez ciepłą skórę pod moimi palcami. Oddech Banner zamiera, a rzęsy
trzepoczą, kiedy szybko mruga. Chciałbym zatopić zęby w jej szyi. Chcę,
żeby nosiła mój zapach gdziekolwiek pójdzie. Jest jedyną, która
kiedykolwiek rozbudziła we mnie coś tak pierwotnego.
Wzrok Banner przenosi się z dłoni na jej nadgarstku na moją twarz, na
maskę, którą wygładziłem, ukrywając wszelkie pragnienia i uczucia.
Wyrywa nadgarstek, ale nie ustępuję.
– Puść mnie. – Jej głos jest ochrypły, ale spokojny.
– Jasne – mówię grzecznie i wypuszczam dłoń Banner.
Rzuca mi ostatnie spojrzenie, zapewne pragnąc odkryć, co się
zmieniło, co się dzieje. Potem odwraca się i odchodzi.
„Pozwolę ci odejść, Banner”.
„Na razie”.
13 - BANNER

„Jeśli będziesz próbował nas uciszyć, pokażemy ci, jak odchodzimy”.


Słowa zaczynające Girl Gang rozbrzmiewają z budzika Echo,
wyrywając mnie z koszmaru. Zmysłowego koszmaru, w którym
występował Jared. Sen zaczął się od tego, że złapał mnie za nadgarstek, tak
jak wtedy na korytarzu. Niewinny początek… Ale potem Jared ssał moją
szyję, rozwiązał czerwony pasek, wepchnął głowę pod mój golf i ugryzł
mnie w pierś. Dzięki Bogu Alexa zakończyła ten horror, zanim posunął się
dalej.
Piosenka wciąż huczy z Echa, a ja jestem zakopana pod poduszką.
Jęczę, pocierając o siebie nogi jak napalony świerszcz.
– Alexa, zamknij się – mamroczę niecierpliwie.
Muzyka natychmiast się urywa, ale włączył się głos z aplikacji Quinn,
bo o piątej rano mam trening.
– Dziewczyno, lepiej bierz dupę w troki i zasuwaj na dwór.
– Co, do diabła? – pyta zaspany i zdezorientowany Zo zza moich
pleców. – Wszystkie te alarmy, dzwonki i inne gówno… Jak kiedykolwiek
udaje ci się zaspać?
– Nie zdarza mi się to. – Odrzucam kołdrę i spuszczam nogi z boku
łóżka, zmuszając się do wstania, ale umięśnione ramię oplata moją talię i
ciągnie do tyłu. – Zo, muszę wstać.
– Nie, nie musisz. – Wpycha mnie z powrotem w poduszki i sadowi się
pomiędzy moimi nogami. – Zaśpij razem ze mną.
Całuje mnie po szyi i ściska moje piersi. Sutki wznoszą się pod
dotykiem jego kciuków. Potem Zo wsuwa jedną rękę w spodenki mojej
piżamy i wiem, co tam znajdzie. Strach wykręca moje wnętrzności.
– Dios – mruczy Zo, przesuwając ustami po mojej klatce piersiowej.
Bierze mój sutek między wargi przez jedwabną koszulkę. – Tan mojado.
„Taka mokra”.
Poczucie winy mnie dusi. Nie mogę tego zrobić. Nie po tym, jak
śniłam o cholernym Jaredzie Fosterze. Nie potrafię tego znieść. Jestem
zdyscyplinowana w każdym świadomym momencie mojego życia, ale nie
panuję nad moją niewierną podświadomością i jej tęsknotami.
– Naprawdę muszę wstać, Zo – szepczę, wpatrując się w sufit zamiast
w niego.
Dużą dłonią łapie mnie za pośladki i pociera o nie swoją erekcją. Moje
ciało ma gdzieś, że zdradziłam go we śnie z Jaredem. Ma gdzieś, jak bardzo
obraźliwe byłoby przespanie się teraz z Zo. Chce tylko czuć. Chce się tylko
pieprzyć.
Ja też tego chcę.
***

Przerzucam strony umowy wstępnej, marszcząc brwi. Sutton Lowell,


kierownik działu koszykówki w Vancouver Titans, siedzi naprzeciwko mnie
przy stole konferencyjnym i czeka. Kiedy docieram do ostatniej strony,
rozglądam się po pomieszczeniu, ostentacyjnie szukając czegoś, a potem
zerkam pod stół. Podnoszę się z krzesła i wpatruję w recepcję, od której
oddziela nas szklana ściana.
– Czego szukasz? – pyta Lowell.
– Jeszcze jednego zera. – Przesuwam kontrakt w jego kierunku. –
Gdzieś ci się zagubiło.
– Banner, daj spokój. – Pochyla się do przodu, patrząc mi prosto w
oczy. Jeśli szuka słabości, mogę mu w tej chwili powiedzieć, że nic
podobnego nie znajdzie.
– Musisz dać Zo maksimum i dobrze o tym wiesz.
– Naprawdę uważasz, że masz podkładkę pod maksymalny kontrakt?
Wiesz, że jego wyniki spadły.
– Na koniec ostatniego sezonu, owszem – przyznaję. – Ale
rozmawiamy o całej karierze Zo.
– Potrzebujemy przestrzeni finansowej na odbudowanie drużyny z
młodszymi zawodnikami.
– Jestem tego świadoma. – Wsuwam iPada do skórzanego etui. –
Niestety nie potrafię zrozumieć, jaki to ma związek z moim klientem. Jeśli
teraz nie dostanie maksymalnego kontraktu, to kiedy?
– Musisz spasować – mówi cichym, ale surowym głosem, jak gdyby
pouczał krnąbrne dziecko. – Właściciele…
– Właściciele mogą mnie pocałować w dupę, Lowell. – Wstaję i patrzę
na niego z góry. – Jeżeli nie doceniacie tak rzadkiego talentu, jaki posiada
Zo, to już słyszałam o kilku drużynach, które chętnie zaoferują wyższe
kwoty.
– Nie możesz spotykać się z innymi drużynami – warczy, oczy
powiększają mu się ze złości.
– Zabawne. – Dotykam podbródka, udając zastanowienie. – Sama
negocjowałam kontrakt Zo i nie przypominam sobie takiej klauzuli.
– Myślałem, że to oczywiste. Dżentelmeńska umowa.
– Och. Dżentelmeńska umowa? A więc to wyłącznie męska sprawa?
Nareszcie bycie kobietą zadziała na moją korzyść. Niech żyją jajniki!
– Banner, wiesz dobrze, co mam na myśli. Jeśli chociaż pomyślisz o
rozmowach z innymi drużynami…
– Nie myślę o tym – syczę, tnąc słowami jak nożem. – Ja rozmawiam z
innymi drużynami, bo wiedziałam, że zachowasz się tak gównianie od
momentu, kiedy jego wyniki zaczęły spadać. Każda wymówka jest dobra,
żeby nie zapłacić mu tyle, ile jest wart. Kładę dłonie płasko na stole i
pochylam się do przodu.
– Nie chcę twoich jaj, Lowell, ale naprawdę mogę cię ich pozbawić.
Jego twarz wyraża frustrację, jednak więcej się nie odzywa. Idę do
drzwi i rzucam przez ramię ostrzeżenie:
– Nie obchodzi mnie gdzie, ale lepiej znajdź mi to zero.
***

Co za dzień. Pomimo mojej brawury w biurze Lowella, wcale nie mam


pewności, że zdołam załatwić Zo lepszy kontrakt. Wyniki naprawdę mu
spadły, a ja nie wiem dlaczego. Zdarzyło się to po raz pierwszy w jego
dziesięcioletniej karierze. Tymczasem dzwoni do mnie inny klient.
Odbieram przez Bluetootha, jadąc z centrum do domu.
– Cześć, Kenan – witam go, uśmiechając się. Kenan zawsze sprawia,
że się uśmiecham. Jest taki wielki i poważny, a przez to także
onieśmielający, ale pod tą surową powierzchnią kryje się niesamowicie
ciepłe wnętrze. On i Zo są według mnie bardzo do siebie podobni. Kenana
znam zresztą niemal równie długo.
– Hej, Banner. – Jego głęboki głos brzmi cicho i wydaje się być
znużony.
– Wszystko w porządku? – pytam, zaalarmowana.
– Tak. Po prostu dalsza część dramatów z Bridget. – Odchrząkuje. –
Nic, z czym nie mogę sobie poradzić.
– Czy ona próbuje jeszcze bardziej utrudnić ci widywanie się z Erin?
– Panuję nad tym – odpowiada ostrzej, niż się spodziewałam. Pewnie
ostrzej, niż sam zamierzał. – Wybacz. Nie chciałem tak niegrzecznie się
odezwać. Po prostu… Nie chcę rozmawiać o Bridget. Nie po to
zadzwoniłem.
– No dobrze. – Odkładam na bok potrzebę skopania komuś tyłka.
Kobieta, która zdradziła Kenana, i to z kolegą z drużyny, zasługuje na
porządne lanie, ale on nie chce mnie do niej dopuścić. – Więc czego
potrzebujesz?
– August i ja planujemy zorganizować charytatywny turniej golfa.
Sytuacja bezdomnych w San Diego jest wyjątkowo trudna.
– Świetna myśl. – Zjeżdżam na podjazd i otwieram garaż, ale nie
wysiadam z samochodu. – Moja rodzina wciąż tam mieszka i wspominali,
że robi się coraz gorzej. Czego ode mnie potrzebujesz?
– Pomocy ze sponsorami.
– Jasne.
– Zakładam, że zaczniesz od marek, które już reprezentuję.
– Tak. Myślę, że możemy na nich liczyć, ale dobrze byłoby
zaangażować jeszcze kilku.
– Chcemy wywrzeć znaczący wpływ. – Wzdycha ponuro. – Cóż, tak
duży, jak to możliwe.
– Dobrze. – Przełączam się z samochodowego Bluetootha na telefon i
przykładam go sobie do ucha. – Zapukam jutro do kilku drzwi.
W myślach przestawiam kilka rzeczy, bym mogła przeznaczyć około
godziny na znajdowanie potencjalnych sponsorów.
– Dzięki. Zresztą będziesz miała pomoc. Więc nie myśl, że wszystko
spadnie na twoje barki. Wiem, jak dużo masz teraz na głowie.
– Pomoc? – Wysiadam z auta, zamykam go i opuszczam drzwi garażu.
– Jak to?
– Jared Foster będzie koordynował to razem z tobą – wyjaśnia Kenan.
– Z Naprzód. Znasz go, prawda? Agent Augusta. Jego brat.
Obchodzę powoli samochód, ale na wspomnienie imienia Jareda
opieram się o boczne drzwi od strony pasażera i ciężko wzdycham.
„Serio?”
Przez dziesięć lat właściwie nie widuję tego mężczyzny, a teraz
wyskakuje na mnie zza każdego zakrętu i aż strach otworzyć lodówkę. Nie
potrzebuję tego. Wystarczy, że mi się śnił i musiałam pieprzyć się z moim
chłopakiem pełna poczucia winy. Wystarczy, że widuję go na siłowni, na
konferencjach i w hotelach. Teraz oczekuje się ode mnie, że będę z nim
pracować i zachowam zimną krew?
„Że zachowam wierność?”
To ostrzeżenie od mojej podświadomości. Głos wydobywa się z tego
samego miejsca, które przechowuje gorące, sprośne sny o mężczyźnie,
którego powinnam nienawidzić. Tego samego miejsca, które drży, kiedy on
jest blisko.
– Potrzebuję dystansu – mamroczę.
– Co? – Zakłopotanie Kenana dociera do mnie przez telefon. – Co
powiedziałaś? Jesteś tam jeszcze, Banner?
– Uch, tak. – Odsuwam się od drzwi samochodu i wchodzę z garażu do
domu. – Właśnie wchodzę do domu. Zajmę się tym razem z Fosterem.
– Dobrze. Daj znać, czego ode mnie potrzebujesz.
– A, Kenan? – Kładę torbę na marmurowym blacie. – Nie przejmuj się
Bridget, dobrze?
Ciszę, która zapada, wypełnia dyskomfort. Kenan to mężczyzna
zaciekle broniący swojej prywatności. Dumny człowiek, którego imię
zszargała dziwka.
Tak, dziwka.
Zdradziła tego wspaniałego, życzliwego, cudownego mężczyznę i cały
świat rozsiadł się wygodnie, by oglądać jego upokorzenie w okularach 3D i
z popcornem w ręku.
Dziwka.
Od chwili, kiedy poznałam Bridget, tylko czekałam, aż wydarzy się
coś złego. Widziałam, że to oportunistka. Natychmiast zaczęłam
kwestionować jej charakter. Pochodzę z rodziny, w której wierność i
lojalność są równie ważne jak miłość. Może nawet bardziej. Nie jestem
pewna, czy mój ojciec zawsze kochał matkę, ale wiem, że nigdy jej nie
zdradził.
– Nie dostanie wszystkich twoich pieniędzy – oznajmiam
kategorycznie. – A także wyłącznej opieki nad dzieckiem. Mam kilka
pomysłów. Pozwól mi pracować z twoimi prawnikami.
„Napuść mnie na nią”.
– Dobrze – wzdycha z rezygnacją. – Powiem prawnikom, że się z nimi
skontaktujesz.
Moi klienci wiedzą, że zawsze jestem uczciwa i nigdy nie przekraczam
granicy między dobrem a złem, ale zrobię dla nich wszystko.
„Zabójczyni z sercem”.
Znowu Jared. Mam wrażenie, że wszechświat wciąż każe mi na niego
wpadać, nawet w mojej własnej głowie.
– Hola. – Zo przytula mnie od tyłu w chwili, kiedy Kenan się rozłącza.
– Cześć.
Wtulam się w jego ciepłe ciało. Byliśmy przyjaciółmi znacznie
wcześniej niż kochankami. Cokolwiek iskrzy pomiędzy mną a Jaredem, nie
mogę pozwolić, żeby weszło między Zo a mnie. Zawsze miałam Zo. Razem
zaczęliśmy naszą przygodę w branży. Wysłał nas w nią, wybierając wciąż
zieloną stażystkę na swoją agentkę.
– Ciężki dzień? – Odsuwa na bok moje włosy i całuje mnie za uchem.
– Tak. – Modlę się, żeby nie zapytał o spotkanie z Lowellem. Wiem, że
jestem w stanie zapewnić mu maksymalny kontrakt, na jaki zasługuje, ale
zajmie mi to sporo czasu i nie będzie to przyjemny proces. Potrzebuję, żeby
zostawił mnie samą i pozwolił wykonać zadanie bez presji.
W ciszy, która następuje po mojej jednosylabowej odpowiedzi, niemal
słyszę, jak zadaje sobie to pytanie w myślach, a potem rezygnuje. Po chwili
na moment zacieśnia uścisk na mojej talii, a następnie mnie puszcza. Sięga
do mojej torebki i wyciąga telefon.
– Widzisz to? – Trzyma go w powietrzu. – Zostaje wyłączony na resztę
wieczoru.
Gasi telefon i chwyta mnie za rękę, prowadząc z powrotem do
sypialni.
„Proszę, nie chciej seksu”.
Zdejmuje ze mnie bluzkę i rozpina stanik, po czym schyla się, żeby
ucałować oba sutki. Spogląda w górę i uśmiecha się, chociaż ja przybieram
jedynie lekko zainteresowany wyraz twarzy.
– Jesteś zmęczona. – Całuje mnie w policzek. – Weź prysznic. Grilluję
steki.
Wiotczeję z ulgi. Co za idiotyzm. Zo to jedna z najlepszych partii w
kraju. Filantrop. Przystojniak. Bogacz. Najżyczliwszy mężczyzna, jakiego
znam. A ja oddycham z ulgą, bo nie muszę uprawiać z nim seksu?
Biorę prysznic i związuję mokre włosy na czubku głowy, a następnie
wskakuję w ulubioną domową sukienkę. Wygląda jak bluza z kapturem, ale
nie ma rękawów i spływa mi aż do kolan. Boso wychodzę na patio,
zwabiona zapachem grillowanego mięsa.
Zo już rozstawił sałatki na stole i czekamy tylko na steki, gdy odzywa
się dzwonek do drzwi.
– Sprawdzę, kto to. – Naciska moje ramię, aż moja pupa trafia na
krzesło. – Ty siedź.
Kiedy zostaję sama, postanawiam otworzyć wino. Zo przygotował całą
resztę, mogę zrobić chociaż tyle. Wracam do kuchni, rozkojarzona przez
dudnienie dwóch zdecydowanych i głębokich głosów. Założyłam, że to
kurier z paczką lub ktoś w tym stylu, ale ciekawość wygrywa. Idę w stronę
głosów i staję jak wryta.
Jared Foster jest wszędzie. W moich snach. W moich rozmowach. W
moich myślach. A teraz w moim cholernym domu.
– Co ty tu robisz?
Słowa wyskakują z moich ust, niegrzeczne i pospieszne, zanim
przypomnę sobie o dobrych manierach.
Obaj mężczyźni odwracają się w moją stronę i uderza mnie zarówno
kontrast między nimi, jak i podobieństwo. Obaj są piękni. Obaj emanują
pewnością siebie. Zo jest wyższy o kilka centymetrów i ciemniejszy. Jared
zdaje się za to lśnić złotem w promieniach zachodzącego słońca,
wlewających się do domu przez otwarte drzwi. Jego piękno zapiera dech.
Ale to piękno zwodnicze. Pod garniturem od Toma Forda bije czarne serce.
On i Zo znają się z widzenia i tyle. Pewnego razu Zo był świadkiem, jak
ktoś zapytał, czy chodziłam do Kerrington razem z Jaredem Fosterem. Tyle
wie na temat tego, co nas łączy. Nasza trójka stoi przez kilka chwil złapana
w pułapkę kłopotliwej ciszy. A przynajmniej mi się taka wydaje, bo usta
Jareda wykrzywia uprzejmy uśmiech.
– Wybacz, że pojawiam się niezapowiedziany – odpowiada Jared,
rzucając przepraszające spojrzenie w kierunku Zo. Ani przez sekundę nie
kupuję jego przeprosin. – Próbowałem się dodzwonić.
– Wyłączyłem jej telefon – odpowiada Zo, spokojnie patrząc w twarz
Jareda. – Jest po godzinach i musi odpocząć.
– Rozumiem. – Znów te fałszywe przeprosiny i niewinny uśmiech. –
Też czuję się wyczerpany.
Kłamstwa. Niemal wibruje energią nawet pod koniec dnia. Ten facet to
cholerny robot bez wyłącznika.
– Ale jutro mamy spotkanie – tłumaczy Jared, zwracając się do mnie. –
I kiedy nie mogłem cię złapać przez telefon, pomyślałem, że wpadnę i
upewnię się, że jesteś przygotowana.
– Jakie spotkanie? – Podchodzę bliżej, świadoma moich gołych nóg, a
także twarzy bez makijażu i włosów zebranych bezładnie na czubku głowy.
Gdy spotykam Jareda, zawsze jestem w zbroi. Dlatego teraz czuję się
dziwnie bezbronna. Nawet z Zo stojącym między nami ta scena wydaje się
zbyt intymna.
– Czy Kenan z tobą rozmawiał? – pyta Jared. – O charytatywnym
turnieju golfa?
Nagle zapach steków staje się mocniejszy. Zo też musiał to zauważyć.
– Wybaczcie – wtrąca, zerkając na wpatrzonego we mnie Jareda. –
Muszę zająć się grillem. Miło było cię znowu zobaczyć, Foster.
Obdarzają się uprzejmymi uśmiechami. Zo wyciska szybki pocałunek
na moich ustach, otaczając jedną dłonią tył mojej szyi, a drugą moją talię.
Jest nietypowo dla siebie zaborczy. Nie musi wiedzieć, że spałam z
Jaredem, by rozpoznać zagrożenie. Ja też czuję się zagrożona – ale przez
sen, który więził mnie dzisiejszego poranka.
– Rápido, mi amor – mruczy mi do ucha i wraca na patio.
Jared obserwuje go z krzywym uśmiechem. To pierwszy raz, kiedy
jesteśmy sami od konfrontacji w hotelu. Odkąd zablokowałam jego rzut.
Dziwnie się czuję, po prostu wskakując w dyskusję o turnieju golfa, bez
jakiegokolwiek odniesienia do tego, co się stało.
– Słuchaj, jeśli chodzi ci o Lamonta – zaczynam, wsuwając dłonie do
przedniej kieszeni sukienki. – Zasłużyłeś sobie na to. Nie jest mi przykro i
sam wiesz, że będzie mu ze mną lepiej.
– A, tak. – Zaciska grzesznie pełne wargi. – Zaklinaczka Debiutantów.
– Daj spokój. – Udaję beztroskę i wzruszam ramionami. – Lamont
będzie intensywnie obserwowany i oboje wiemy, że ma pewne problemy,
które mogą go sprowadzić na złą ścieżkę. Zajmę się nim.
– Masz rację. Ja nie bawię się w opiekunkę dorosłych mężczyzn,
którzy zarabiają miliony dolarów. Zgadzam się, że bardziej pasuje do
ciebie. Myślałem, że podpisze umowę z Mitchem, a w takiej sytuacji
oddałbym mu przysługę.
– Bo tak miało być. Wkroczyłam po tym, jak usłyszałam wypowiedź
Mitcha na mój temat w barze tamtej nocy. Jared krzywi się, tak bliski
skruchy, jak to u niego możliwe.
– Jest mi przykro z powodu tego, co się stało, Banner. Byłem… –
Przygląda mi się, szukając czegoś w mojej twarzy i szukając odpowiednich
słów. – Myliłem się.
To tylko słowa i w dodatku pewnie puste, ale łagodzą pieczenie i ból, o
których nie myślałam, że wciąż się we mnie tlą. – Przeprosiny przyjęte. –
Odchrząkuję z nadzieją, że oczyściłam atmosferę między nami. – Skoro
mamy pracować razem dla naszych klientów, zostawmy to za nami.
– Dobrze – mówi szybko, przybierając profesjonalny ton. – Jutro
mamy umówione spotkanie.
– Jakim cudem? Nie skonsultowałeś się z moim grafikiem. Nie wiem,
z kim się spotykamy i o czym będziemy rozmawiać. – Usiądziemy? –
Wskazuje ręką w stronę kanapy.
Nie ma szans, żebym usiadła na kanapie z Jaredem Fosterem, kiedy Zo
jest tuż za drzwiami. Nie mogę zaufać mojej podświadomości. Wystarczy
popatrzeć, co zrobiła z kłótnią w hotelu. Na bank wysmaży coś jeszcze
gorszego po kilku minutach spędzonych razem na kanapie.
– Nie ma potrzeby siadać – odpowiadam. – Po prostu powiedz, jak
ułożyłeś mi plan dnia, i będę mogła wrócić do kolacji i mojego chłopaka.
Wiedząc, że nie pochwala mojej relacji z klientem, nie przegapię
żadnej okazji, żeby tego nie podkreślić.
– Dobrze. – Zaczyna mnie irytować tym, że uporczywie nie daje się
sprowokować. – Mamy lunch z wielkim potencjalnym sponsorem.
Wszystko już prawie ustalone.
– Wiem, że nie jesteś przyzwyczajony do pracy zespołowej, ale to
aroganckie nawet jak na ciebie.
– Zadzwoniłem do biura i twoja asystentka powiedziała mi, że jesteś
wolna w czasie lunchu.
– Dlaczego Maali podała ci te informacje? – Nie mogę uwierzyć, że
moja zazwyczaj milcząca jak grób asystentka była tak chętna do udzielania
pomocy Jaredowi.
– Nie obwiniaj jej. Potrafię być przekonujący. – Śmieje się, kiedy
przewracam oczami. – Tak więc jutro mamy lunch z Kipem Carterem.
– Czekaj. – Marszczę brwi i przeczesuję pamięć. – Nazwisko brzmi
znajomo.
Jared pociera kark, niechęć na jego twarzy jest niczym ostrzegająca
mnie czerwona flaga.
– To ojciec Benta.
Natychmiast zalewa mnie wściekłość, ale tylko na chwilę.
– Żartujesz? – Moje słowa są niczym latające między nami ostrza. –
Benta, który widział mnie nagą i się śmiał? Tego Benta? – Nie śmiał się. –
Na szczęce Jareda drga mięsień. – Czuł się jak dupek z powodu tamtej nocy
i latami nie rozmawialiśmy. Wiem, że mi nie wierzysz, ale nie wstąpiłem do
Stada.
– Nie wracaj do tego! – wybucham. – Ogranicz się do pracy.
– To ty jesteś gotowa narazić na szwank sprawy zawodowe, bo nie
możesz przestać myśleć o czymś, co wydarzyło się dekadę temu.
– Co za bzdura! – Przełykam gniew i słowa, które tylko wydłużyłyby
czas spędzony w jego obecności. – Mniejsza z tym. Kiedy i gdzie?
– Przyjadę po ciebie około jedenastej.
– To nie będzie konieczne. Spotkam się z tobą na miejscu.
– Tak będzie łatwiej – mówi, zanim jestem w stanie mocniej
zaprotestować. – Carter wysyła po nas helikopter. Lunch zjemy z nim na
Catalina Island.
– Czy to nie przesada? – Marszczę brwi i poprawiam włosy.
Podniesienie ramion sprawia, że sukienka podjeżdża mi w górę, pokazując
kolejne centymetry ud. Jared przesuwa wzrokiem po moich nogach,
poświęcając dłuższą chwilę palcom u stóp. Moja twarz nie wyraża żadnych
emocji, ale płonie rumieńcem.
– Nie dla ludzi, z którymi współpracujemy. Kobe Bryant latał
helikopterem na każdy mecz w swoim mieście przez ostatnie kilka sezonów
z Lakersami, żeby uniknąć korków. To tylko piętnastominutowa
przejażdżka, ale łatwiej się tam dostać powietrzem lub wodą.
– No dobrze – wzdycham z rezygnacją. – Nadal mogę się z tobą gdzieś
spotkać. Nie chcę, żeby ktoś z mojego biura widział, jak mnie odbierasz.
Przerywam na moment, po czym dodaję z zadowoleniem:
– Nienawidzą cię.
Ku mojej irytacji wybucha śmiechem. Wygląda na zadowolonego z
siebie.
– Super. To znaczy, że dobrze wykonuję swoją pracę. – Odwraca się,
żeby odejść. – W końcu jesteśmy rywalami, prawda? – Całkowita prawda. –
Idę za nim do drzwi, chętna, by zatrzasnąć je za nim.
W ostatniej sekundzie odwraca się i nagle rozdziela nas zaledwie kilka
centymetrów.
– Wiesz – mówi cicho. – Dziś wieczorem łatwo jest zapomnieć, że
powinniśmy być wrogami, bo wyglądasz jak moja przyjaciółka z college’u.
Ta, z którą kiedyś uczyłem się w pralni.
Przywoływanie Benta, kłótnie o to, czego chciał lub nie chciał tamtej
nocy, to jedno. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek poznam prawdę. Ale
odwołanie się do naszej przyjaźni to coś zupełnie innego. To nie fair.
– Do widzenia, Jared – syczę ostro z oczami utkwionymi w moich
stopach.
– Wyglądasz tak samo – ciągnie. Czuję jego wzrok na swojej twarzy,
ale odmawiam spojrzenia w górę.
– Mam nadzieję, że nie. – Krzyżuję stopy. – Tamta tłusta dziewczyna
nie miała o niczym pojęcia.
Śmieję się, ale część mojej starej niepewności natychmiast wraca, gdy
zerkam w górę na Jareda. Nie jestem przygotowana, by ujrzeć tak
intensywne emocje na jego twarzy. Obserwuje mnie wyraźnie sfrustrowany.
Widzę w nim coś, czego nie potrafię sobie wytłumaczyć.
– Podobała mi się – mówi chrapliwym głosem. – Była bystra,
zabawna, szczera i trzymała się swoich zasad. Była… Ty byłaś jedną z
nielicznych osób na kampusie, które dawałem radę tolerować przez więcej
niż godzinę, bez pragnienia oderżnięcia sobie ręki piłą.
„Więc dlaczego?”
To pytanie przedziera się przez moje mechanizmy obronne. Tak, bolała
myśl, że mnie wykorzystał, by wstąpić do Stada, że przespał się ze mną dla
żartu lub w ramach rytuału przejścia, którego nigdy nie rozumiałam.
Najbardziej bolesna okazała się jednak niepewność, czy to, co zaistniało
między nami, było prawdziwe, szczere. Czy pomyliłam się też w kwestii
naszej przyjaźni? A jeśli nie, to jak mógł mi to zrobić?
– Widzimy się jutro – mamroczę drętwo.
– Ban, gdybyś tylko…
– O jedenastej, tak? – przerywam mu i zmuszam się, żeby na niego
spojrzeć.
Odgarniam kosmyk włosów i przypominam sobie, jak Jared wsuwał w
nie palce.
– Pewnego dnia o tym porozmawiamy, Banner – mówi szorstko i
niecierpliwie.
– Nie dziś. – Odbijam piłeczkę. – Nie mam ochoty na wspominki,
Jared. Mamy do wykonania zadanie. Nie musimy gadać o przeszłości.
Umarła i nigdy nie wróci.
– Nie umarła. – Nagle jego głos staje się miękki. Nie jestem
przygotowana na to, że niespodziewanie znika dystans między nami, że
Jared dotyka mojej twarzy. Przejeżdża palcem po moim nosie. Odskakuję,
zaskoczona. – Wciąż masz siedem piegów. – Co? – Odruchowo pocieram
nos.
– Miałaś wtedy siedem piegów na nosie – szepcze, jeden kącik ust
podjeżdża mu do góry. – Wciąż masz.
To ostatnia rzecz, którą mówi, po czym odwraca się, idzie do drzwi i
kieruje się w stronę sportowego kabrioletu stojącego przy krawężniku.
Przez chwilę opieram się o zamknięte drzwi i próbuję uspokoić walące
serce. Nie wiem, co się między nami dzieje. Moją najlepszą obroną przed
Jaredem były gniew i zgorzknienie. A kiedy zaprzecza, kiedy sprawia, że
mogę uwierzyć w szczerość tamtych chwil, uwierzyć, że to wszystko było
prawdziwe, moje systemy obronne przestają działać. Nie mogę na to
pozwolić. Jeśli moja zbroja opadnie, a ja zostanę obnażona, Jared będzie
mógł z łatwością zrujnować mi życie.
14 - BANNER

Nigdy wcześniej nie leciałam helikopterem. Byłam tak przejęta


niespodziewaną wizytą Jareda, że zapomniałam o tym, jak bardzo będę się
pewnie bać. Rzeczywistość dociera do mnie, kiedy dochodzimy do
wielkiego insekta o owadzich oczach i szybko obracających się skrzydłach.
Lądowisko znajduje się na dachu trzydziestopiętrowego budynku w
centrum miasta, z widokiem na linię horyzontu L.A. przypominającą
płaskie klocki LEGO. Staples Center i Sheraton to jedyne budynki, które
potrafię rozróżnić. Reszta jest smugą stali i szkła, która przemyka mi przed
oczami, gdy ociągając się, idę w stronę helikoptera.
– Czy te buty tak cię spowalniają? – Jared przekrzykuje hałas
kręcącego się śmigła.
– Nie! – odwrzaskuję, przyspieszając w czarnych czółenkach
Balenciaga, na które pozwoliłam sobie w zeszłym roku. – Daję radę.
– Och, oczywiście – mówi Jared, obrzucając mnie pełnym zachwytu
spojrzeniem.
Zdecydowałam się dziś na skórzaną marynarkę, cienką jak papier, i
obcisłą ołówkową sukienkę, wiedząc, że Kip Carter, ojciec Benta, to gruba
ryba. Mogę być szersza niż większość dziewczyn, które spotyka się w tych
kręgach, ale wiem, że ta sukienka podkreśla moje kształty, na które
pracowałam, wypruwając sobie żyły. Część włosów zebrałam w węzeł na
czubku głowy, a reszta spływa luźnymi falami na plecy. Czy to dobrze, czy
źle, wizerunek jest niezwykle ważny w tym mieście i muszę zrobić jak
najlepsze wrażenie na tym wpływowym człowieku. Nawet jeśli jego syn
jest dupkiem, którego miałam nadzieję nigdy więcej nie zobaczyć.
Trzymam kciuki, żeby Bent nie kręcił się nigdzie w pobliżu. Z tego, co
ostatnio słyszałam, mieszka w Bostonie i przedziera się przez zastępy
kobiet na tyle pechowych, by dać się ogłupić jego śliczną buźką.
Moje serce wali tym mocniej, im bliżej jesteśmy helikoptera, na
którego boku widnieje słowo „Carter”. Nie brakuje mi tchu dlatego, że nie
nadążam za Jaredem. Brakuje mi tchu, bo tak bardzo się boję.
– Leciałaś już takim, nie? – pyta z roztargnieniem Jared.
– Uch, nie. Tak naprawdę to mój pierwszy raz.
– Co mówiłaś? – krzyczy Jared, zatrzymując się na dwóch stopniach
prowadzących do helikoptera.
– Nie! – wrzeszczę, mniej z potrzeby podniesienia głosu, a bardziej z
powodu mojej wzrastającej histerii.
– Och. – Przygląda się mojej twarzy i jestem pewna, że dostrzega mój
strach. – Wybacz. Chodź.
Z dłonią na moim krzyżu pomaga mi wejść do helikoptera. Czerwone,
skórzane siedzenie otula moje ciało uspokajająco. Jared poufale wita się z
pilotem i bierze od niego dwa zestawy słuchawek. Jeden wręcza mnie.
Wkładam je na głowę i zapinam się, naśladując ruchy Jareda. Podskakuję,
gdy jego głos rozbrzmiewa w moich uszach.
– Możemy porozmawiać przy użyciu tego. – Stuka w mikrofon będący
częścią zestawu. – Do domu Carterów jest niecałe piętnaście minut.
Przy starcie mój żołądek przekręca się na drugą stronę i mocniej
chwytam się podłokietników. Lot helikopterem nie przypomina w niczym
lotu samolotem. To pewnie oczywiste. Nie ma gładkiego, stopniowego
wznoszenia się, maszyna szybko podrywa się w górę. Towarzyszą temu
większe emocje, wszystko wydaje się bardziej intensywne. Jest głośno, a
helikopter wydaje dźwięki, jak gdyby ciężko pracował, by pokonać prawa
fizyki, które chcą przyciągnąć go do ziemi. Z każdym kolejnym metrem, na
jaki się wznosimy, czuję się bardziej świadoma tego, jakim cudem jest
latanie.
– Trzymasz się? – pyta Jared, wyrywając mnie z chwilowego
zamyślenia.
– Pracuję nad tym – odpowiadam cierpko.
– Będziemy mieć trochę czasu, żeby omówić twoje zmiany w
propozycji, jaką przesłałem. Masz ją, prawda?
– Tak.
Oboje wyjmujemy nasze iPady, żeby przedyskutować propozycję, jaką
naszkicował.
Wiedziałam, że Jared musi być skrupulatny, żeby osiągnąć wszystko
to, co mu się do tej pory udało, ale nie znałam go z tej strony. Nigdy z nim
nie pracowałam. Propozycja przyszła tuż przed północą. Zo położył się do
łóżka, wyczerpany spotkaniami ze sponsorami, działalnością charytatywną i
pewnie całym minionym sezonem. Ja siedziałam dość długo, robiąc notatki
i wypisując sugestie, które przesłałam Jaredowi, zanim poszłam spać.
Dotykam wyświetlacza, zaznaczając fragmenty, co do których mam
pytania. Kiedy podnoszę wzrok, Jared ma na sobie okulary w czarnych
oprawkach i marszczy brwi, patrząc na swój ekran.
– A więc wreszcie to zrobiłeś – mówię do mikrofonu.
– Co takiego? – Zerka na mnie, unosząc jedną brew. Wygląda jak
seksowny profesor.
– Nosisz okulary. – Chichoczę cicho, ukrywając, jak kolejne
wspomnienie z tamtej nocy przedziera się przez moją ochronną bańkę.
Śmieje się gardłowo, z głębi siebie. Na szczęście skórzana kurtka
ukrywa gęsią skórkę, która pojawia się na moich ramionach.
– Tylko do czytania. – Zdejmuje okulary i mi podaje.
Trzymam je przed sobą, patrząc przez szkła. Po chwili wsuwam je na
nos i spoglądam na niego znad oprawek.
– Wierz mi lub nie, ale kiedyś tak bardzo pragnęłam okularów, że
prosiłam mamę, żeby mi je kupiła.
– Dlaczego? – pyta z nieznacznym uśmiechem.
– Chciałam wyglądać na mądrą.
Prycha i potrząsa głową.
– Więc jak wyglądam teraz? – Podnoszę nos w górę i dotykam rogu
oprawki. – Mądrze?
Jared rozsiada się na czerwonej skórze niczym król i przygląda mi się,
przesuwając wzrokiem od spiczastych czubków moich czółenek, w górę
nóg, gdzie przylegająca sukienka ukrywa nagą skórę moich kolan. Jego
oczy podążają ku zaokrągleniom moich bioder i talii, pieszczą piersi, tak
długo zatrzymując się na sutkach, że twardnieją pod elastyczną tkaniną.
Szczelniej zakrywam się skórzaną marynarką, żeby ukryć efekt, jaki na
mnie wywarł.
– Jak wyglądasz teraz? – powtarza wreszcie. – Cholernie seksowanie.
„Co, do diabła?”
Nie odnoszę się w żaden sposób do jego komentarza i oddaję mu
okulary, uważając, żeby nasze palce się nie dotknęły. – Uch… Mam pytanie
odnośnie strony trzeciej. – Przesuwam palcem po wyświetlaczu, aż
dochodzę do tego miejsca. – Czy możemy porozmawiać jeszcze raz o
premiach motywacyjnych dla sponsorów na poziomie platynowym?
Kiedy podnoszę wzrok, Jared przytrzymuje moje spojrzenie sekundę
dłużej niż to konieczne, pogłębiając napięcie między nami. Wreszcie śmieje
się i odpowiada:
– Już prawie jesteśmy na miejscu – mówi, gdy kończymy dyskusję.
Patrzę przez okno na piękne wybrzeże Pacyfiku, błyszczącą płachtę
szmaragdu i szafiru, która styka się ze złotym piaskiem.
Stąd wybrzeże wydaje się nieskończone. Wzgórza wznoszące się za
nim są upstrzone domkami niemal zwisającymi nad oślepiająco jaskrawą
wodą. Widok zapiera dech w piersiach. Przeżyłam mój pierwszy lot
helikopterem. Jared i ja byliśmy tak pochłonięci przygotowaniami do
spotkania, że wszystkie moje lęki odsunęły się na bok.
– Dzięki za rozpraszanie mnie – mówię, uświadamiając sobie, co
dokładnie zrobił Jared i dlaczego.
– Porzygałem się podczas mojego pierwszego lotu do Kipa – wyznaje
z krzywym uśmiechem. – Więc nie czuj się źle z powodu małej tremy.
– Ostrożnie, bo przestanę wierzyć, że jesteś takim dupkiem, za jakiego
wszyscy cię mają – dokuczam mu.
– Och, jestem dupkiem. – Opiera głowę o zagłówek i przygląda mi się.
– Ale nie w stosunku do ciebie.
Jared przyznający się do słabości, łagodzący moje obawy,
wyróżniający mnie – to wszystko wydaje się dziwne. Czuję, jakby coś się
zmieniało. Muszę wciąż sobie przypominać, że go nie lubię, bo nasza
relacja przeobraża się tak szybko, że odczuwam zagubienie.
Helikopter Kipa Cartera ląduje na dywanie bujnej trawy przed
rezydencją w stylu śródziemnomorskim. Właściciel osobiście wita nas,
stojąc w drzwiach wejściowych. Jestem zaskoczona serdecznością
pomiędzy nim a Jaredem. To nie chłodny uścisk partnerów biznesowych,
ale dłuższe przytulenie, osobiste żarty i rodzaj zażyłości zazwyczaj
zarezerwowany dla rodziny. Współpraca z milionerami przyniosła mi także
moje własne miliony, przyzwyczaiłam się też do dekadencji i luksusu,
którego nigdy sobie nie wyobrażałam, dorastając w skromnym sąsiedztwie
w San Diego. Ale ta posiadłość w Oceanside przyćmiewa wszystko, co do
tej pory widziałam. Wysokie sufity, chłodne marmurowe podłogi i bezcenne
dzieła sztuki na każdej ścianie. Ten dom onieśmiela bogactwem.
Kip i Karen Carter są dokładnie tacy, jak zapewne każdy wyobraża
sobie małżeństwo z L.A. z większą ilością pieniędzy niż pomysłów, co z
nimi zrobić. Jego ubrania są szyte na miarę, szyję ozdabia fular, a za
domem zacumowana jest obłędnie droga łódź. Jej twarz zdradza subtelną
ingerencję botoksu, zaś palce i dekolt zdobią drogie kamienie. Szybko
można uznać ich za stereotypową parę, która pozostaje razem jedynie ze
względu na pieniądze i pozycję. Jednak sposób, w jaki trzymają się za ręce i
dotykają, kiedy tylko mogą, a także życzliwość i szczera sympatia
pomiędzy nimi i pracownikami, sprawiają, że nie da się ich tak łatwo
zaszufladkować. Prowadzą wystawne życie bogaczy z Hollywood, owszem,
ale związek jest prawdziwy.
– Gracias, Luciana – mruczy Karen, gdy ciemnowłosa młoda kobieta
zbiera ze stołu resztki pysznych sałatek i owoców, które jedliśmy na lunch.
Zauważyłam, że mówi płynnie po hiszpańsku, więc punkt dla niej.
– Masz piękny dom, Karen – zagaduję, podziwiając spektakularny
widok na Pacyfik. Sączę wodę źródlaną, o którą poprosiłam. Nie wypijam
kalorii, kiedy nie muszę.
– Dziękuję. – Dotyka pięknych w swojej prostocie kamieni, które nosi
na szyi. – Czy powinnyśmy zostawić mężczyzn samych, żeby omówili
interesy? Zachodni taras ma najlepszy widok na ocean.
– Obawiam się, że Banner będzie musiała zostać na część dotyczącą
interesów – wtrąca Jared, zanim sama muszę to wyjaśnić. – Jest agentką,
tak jak ja, Karen. Wybacz. Myślałem, że o tym wspomniałem.
– Och. – Na ładnej twarzy Karen pojawia się zaskoczenie. – Myślałam,
że jesteście… no wiecie, razem.
– Ach, nie. – Lekko się śmieję. – Łączą nas tylko interesy. Nie jestem
w jego typie.
– Cóż, jeśli Jaredowi nie podobają się błyskotliwe, piękne kobiety –
odpowiada Karen, mrugając do mnie – to nie wie, co traci. – Wiem
dokładnie, co tracę – oznajmia Jared, popijając Perriera i przyglądając mi
się znad brzegu szklanki. – Każdego dnia bardziej mi tego brak.
Kip i Karen śmieją się cicho, lecz po chwili zapada pełna zażenowania
cisza, bo ani ja, ani Jared się nie śmiejemy. Nawet się nie uśmiechamy.
Wpatrujemy się w siebie, oceniając, planując kolejny krok. Wolałabym się
wycofać, ale błysk w oku Jareda daje mi do zrozumienia, że zamierza
zaatakować. Nie jestem tylko pewna kiedy.
– Dobrze to wygląda – stwierdza Kip, rozważając propozycję po tym,
jak Karen przeprosiła nas i odeszła od stołu.
Może i powitał Jareda jak syna, ale wypytywał go niczym
nieznajomego. To stary biznesmen i zapewnienia Jareda, że „wszystko już
prawie ustalone” okazały się nieco przesadzone. Kip mógł mieć zamiar
sponsorować turniej od samego początku, ale sprawił, że uwierzyłam, że
trzeba go przekonać. I jeśli czegoś się nauczyłam na zajęciach z debaty
profesora Albrighta, to jak perswadować, więc dodawałam swoje trzy
grosze, kiedy tylko miałam okazję.
– Będzie wspaniale – mówi, lustrując wzrokiem ostatnią stronę oferty.
– Sytuacja bezdomnych w San Diego i L.A. jest straszna.
– Mój klient, Kenan, i klient Jareda, August… Cóż, mają takie same
zmartwienia – wtrącam. – Nie mogliśmy się tym nie zająć.
– Mam nadzieję, że masz przyjaciół równie tym przejętych jak ty, Kip.
– Wyraz twarzy Jareda jest wyczekujący i pewny siebie.
– Pewnie, że tak – odpowiada Kip, uśmiechając się. – Moglibyście
oboje wybrać się w przyszły weekend do naszego domu w Santa Barbarze?
Organizujemy tam małego grilla i wielu z moich zatroskanych przyjaciół
też się zjawi. Z otwartymi portfelami.
– Za żadne skarby bym tego nie przepuściła – odpowiadam,
odwzajemniając ciepły uśmiech Kipa.
– Banner to bystra dziewczyna. – Kip zwraca się do Jareda, ale patrzy
na mnie z wyrazem twarzy zdradzającym szacunek. – Skoro ty nie jesteś
wystarczająco mądry, żeby ją złapać, może Bentowi się uda.
– Znowu zajmujesz się swataniem, tato?
Słyszę głęboki głos zza pleców i poznaję go natychmiast, choć minęła
dekada. Odwracam się i widzę Benta Cartera stojącego przy wejściu na
taras. Zawsze był kompletnym przeciwieństwem Jareda. Beztroski, kiedy
Jared był poważny. Ciemny, podczas gdy Jared był jasny. Wyluzowany,
kiedy Jared pozostawał ambitny. Ale od czasu tamtej okropnej nocy nie
dostrzegałam już żadnej różnicy między tymi mężczyznami. Byli tacy sami
jak Prescott i jego stado hien śmiejących się z mojego pulchnego, nagiego
ciała. Upokorzenie zapiera mi dech w piersi, kiedy przypominam sobie
Benta stojącego między nimi, uśmiechającego się tak jak teraz. Ale ten
uśmiech znika, gdy jego oczy napotykają moje.
– Banner – mówi spokojnym głosem, opanowawszy zaskoczenie. –
Mama powiedziała, że Jared przyleciał z kobietą, i musiałem przekonać się
o tym na własne oczy.
– Przez ciebie ktoś może pomyśleć, że nie lubię dziewczyn – mówi
cicho Jared, patrząc uważnie pomiędzy swoim przyjacielem a mną. – A ja
po prostu mam konkretny typ.
Jego słowa przyciągają moją uwagę i wzbudzają irytację, dokładnie
tak, jak wiedział, że się stanie. Jeśli próbuje oderwać moje myśli od
wspomnienia tego, co zrobił on i reszta tych dupków – w tym Bent – to nie
zadziała. Wytrzymuję obecność Benta, kiedy wita się z ojcem i rozmawia z
matką, która wraca na taras. Moje ciało jest sztywne, jak gdyby cały czas
czekało na atak. Zaciskam zęby. Fakt, że Jared wciąż przyjaźni się z
Bentem, upewnia mnie w przekonaniu, że skłamał, mówiąc, że nie
przyłączył się do Stada. Moje nerwy są napięte niczym struny skrzypiec,
nie słychać jednak żadnej muzyki. Tylko dźwięk ich śmiechu tamtej nocy.
Dźwięk moich łez. Dźwięk kłamstw Jareda.
– Bardzo mi przykro, ale naprawdę muszę wracać – wtrącam, gdy
powstaje naturalna pauza w konwersacji. Uśmiecham się szczerze i z
wdzięcznością do Karen. Nie mogę jej winić za odrażające zachowanie
syna. – Było mi tak miło was poznać i dziękuję za lunch.
Wstaję i odkładam lnianą serwetkę na stół. – Koniecznie odwiedź nas
znowu, Banner. – Karen bierze mnie pod ramię.
– Bardzo bym chciała.
Jared przygląda mi się, po czym wraca do rozmowy z Kipem i
Bentem. Karen całuje mnie w oba policzki, zapewniając, że na grillu za
tydzień spędzimy razem więcej czasu. Po chwili Jared wstaje i szybkim
krokiem schodzi z tarasu, a następnie idzie do helikoptera. Jestem tuż za
nim, kiedy delikatne pociągnięcie zatrzymuje mnie w pół kroku. Podnoszę
głowę, by przekonać się, do kogo należą długie palce trzymające mój
łokieć, i widzę przystojną twarz Benta. Schyla się, żeby powiedzieć mi coś
na ucho w ogłuszającym ryku helikoptera.
– Nie miałem wcześniej okazji – mówi głośno. – Ale chciałem cię
przeprosić za…
Przez kilka sekund patrzy na wypielęgnowaną trawę pod naszymi
stopami, po czym ciągnie dalej:
– Za to, co stało się na ostatnim roku. – Przejeżdża dłonią po ciemnych
lokach, którymi zachwycały się wszystkie dziewczyny w Kerrington. – Jest
mi wstyd, że byłem tego częścią.
– To stało się lata temu – odpowiadam, wyrywając ramię, ale on mnie
nie puszcza.
– Owszem. I dlatego źle mi z tym, że przepraszam dopiero teraz.
Poddałem się presji, bo chciałem należeć do Stada.
Potrzebowałem tego. Jestem dziedzicem.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Ukradkiem patrzę na helikopter.
Jared ma zmarszczoną twarz, stoi w wejściu z rękoma wbitymi w kieszenie.
– Powinnam już iść.
– On nie miał z tym nic wspólnego. – Bent schyla się, żeby złapać
moje spojrzenie i je przytrzymać. – Był wściekły tego wieczoru, gdy
Prescott kazał mu…
– Przelecieć grubą dziewczynę – kończę za niego.
– Tak – przyznaje Bent z ciężkim westchnieniem.
– A mimo to wciąż czerpie z tego korzyści – syczę.
– Jakie korzyści? – pyta Bent z niezrozumieniem w oczach.
– Ze Stada. Widziałam go z tobą i twoimi przyjaciółmi na różnych
wydarzeniach, wyjazdach i… Nie jestem głupia. Oczywiście, że się dostał.
– Widzisz go ze mną, moimi znajomymi i rodziną, bo jesteśmy
przyjaciółmi. Dla moich rodziców Jared to drugi syn. Dwa lata zajęło mi
przekonywanie go, by znów zaczął ze mną rozmawiać. I zgodził się tylko
dlatego, że moja matka go ubłagała.
Słyszę jego słowa, ale nie dociera do mnie ich sens.
– Więc naprawdę nie przyłączył się do Stada? – upewniam się,
przyglądając Bentowi i szukając dowodów na to, że kłamie.
– Słuchaj, nie mogę z tobą o tym rozmawiać. To tajne stowarzyszenie.
Nawet to, co ci powiedziałem, mogłoby sprawić, że zostanę wyrzucony, a w
odróżnieniu od Jareda potrzebuję koneksji. Powiem ci jednak, że nie tylko
nie jest członkiem, ale został dożywotnio wyklęty.
– Dożywotnio wyklęty? Dlaczego?
Rozbawienie wygina kąciki ust Benta.
– Za atak na przewodniczącego – odpowiada wesoło. – Wrócił tamtej
nocy i wybił Prescottowi dwa zęby.
Z moich ust wyrywa się zaskoczony śmiech.
– Czemu to zrobił?
Dobry humor znika z twarzy Benta, który bierze moje dłonie w swoje i
ściska je.
– Szalał za tobą, Banner.
Szok i niedowierzanie wybuchają we mnie. W uszach słyszę walenie
mojego serca głośniej niż śmigła czekającego helikoptera siekające
powietrze.
– Nie, on…
– Tak – przerywa mi Bent. – Szalał. Możesz mi wierzyć.
Zerkam na Jareda, który stoi w bezruchu. Patrzy pytająco na Benta i na
mnie, potem przekrzywia głowę w kierunku helikoptera, sygnalizując, że
musimy się zbierać.
– Uch, dziękuję, że mi powiedziałeś, Bent. – Odwracam się, żeby
odejść, ale znów łapie mnie za łokieć.
– Przyjmujesz przeprosiny? – pyta z półuśmiechem.
– Jasne – udaje mi się wydusić, choć zostałam niemal ogłuszona
nowymi informacjami. Czy to mogło być prawdziwe? Szczere?
Tamta noc mogła być ważna dla Jareda? Niebezpiecznie jest w to
wierzyć.
Resztę drogi do helikoptera przebiegam i Jared pomaga mi wspiąć się
po dwóch stopniach do środka. Ledwo siadam i zapinam pasy, a on już
podaje mi słuchawki.
– Załóż je. – Ledwo go słyszę, ale czytam z ruchu warg i wsuwam je
na głowę. – Co powiedział ci Bent?
– To była prywatna rozmowa – odpowiadam z ociąganiem. Odwracam
się do okna, ale nawet nie zauważam oceanu i majestatycznych klifów.
– Po prostu go zapytam – mówi przez słuchawki.
Nie odpowiadam.
– Opowie mi – kontynuuje Jared. Delikatnie łapie mnie za podbródek,
przekręcając moją twarz, żebym na niego spojrzała. – Ale wolałbym
usłyszeć to od ciebie.
Jego kciuk jest szorstki, ale pieszczota, dotyk, to jak przesuwa nim tam
i z powrotem po mojej skórze, są delikatne.
– Powiedział, że nie byłeś zamieszany w to, co wydarzyło się tamtej
nocy – mówię niepewnie, wysuwając podbródek z jego uchwytu. –
Powiedział też, że nie jesteś członkiem Stada.
– Mówiłem ci.
– Nie wierzyłam.
Jared uśmiecha się.
– Nie mogę cię za to winić.
– To prawda.
– Ale teraz mi wierzysz? Wierzysz Bentowi?
– Twierdzi, że nie jesteś w Stadzie. Że nigdy nie byłeś.
– Nigdy nie byłem – potwierdza, nie odwracając wzroku. Nie pozwala
na to również mnie. – Wycofałem się natychmiast po tym, jak Prescott
powiedział mi, co chce, żebym zrobił.
Nerwowo kiwam głową.
– Tak powiedział Bent. – Zaciskam usta, walcząc z niepohamowanym
uśmiechem. – Dodał, że zostałeś wyklęty na zawsze, bo wybiłeś
Prescottowi dwa zęby.
Ochrypły śmiech Jareda dudni mi w uszach.
– Mógł sobie pozwolić na dentystę.
Uśmiecham się, ale patrzę w dół na dłonie, które trzymam na
kolanach.
– To wszystko, co powiedział? – pyta Jared, rozbawienie i ciekawość
wciąż widoczne są w jego twarzy.
„Szalał za tobą, Banner”.
Nie mogę rozważać możliwości, że Jared naprawdę czuł do mnie
choćby ułamek tego, co ja czułam do niego. Nie mogę sobie pozwolić na
myślenie „co by było, gdyby”. Bo nawet samo myślenie mogłoby zniszczyć
to, co zbudowałam z Zo.
– Tak. – Odwracam się do przepięknego widoku, choć naprawdę go nie
dostrzegam. – To wszystko, co powiedział.
15 - JARED

Parkuję przy krawężniku przed domem Banner i ruszam wybrukowaną


ścieżką. Waham się i nie od razu dzwonię do drzwi. Umówiliśmy się, że
przyjadę, żeby zabrać ją na imprezę Kipa, ale zakładam, że zastanę też Zo,
skoro mieszka z Banner przez całe lato. Nie jest to przyjemna myśl. Nie
znam go za dobrze, ale wiem, jak jest popularny. I bystry. Ja natychmiast
zorientowałbym się, że ktoś pragnie mojej dziewczyny, i może się mylę, ale
wierzę, że Zo przynajmniej podejrzewa, że ja pragnę jego ukochanej. Tylko
że ja nie myślę o Banner jak o jego dziewczynie. Banner została mi
odebrana. Gdyby nie głupi wybryk Prescotta, kto wie, co by się z nami
stało. Zawsze się nad tym zastanawiałem.
Niebawem się tego dowiem.
Unikała mnie przez cały tydzień. Od czasu lotu helikopterem i jej
rozmowy z Bentem, Banner robiła wszystko, aby być zajęta za każdym
razem, kiedy dzwoniłem. Trzeba przyznać, że wynajdywałem wyssane z
palca wymówki, żeby dzwonić, ale chciałem kuć żelazo, póki gorące.
Tymczasem ostatnie dni dały Banner czas na zdystansowanie się. Nie
musiała zaprzątać sobie głowy mną. Mogła skupić się na Zo, który z nią
mieszka.
„Cholera”.
Nie będę udawał, że czuję wyrzuty sumienia z powodu tego, co
zamierzam zrobić. Nie będę fingował żalu. Zabiorę mu ją. Powoli będę
sprawiał, że z jej głowy znikną wszystkie myśli o nim. W pracy i życiu
prywatnym zawsze idę na skróty, by jak najszybciej dotrzeć do tego, czego
pragnę. A najkrótsza droga do Banner wiedzie przez Alonza Vidalego.
Szkoda, naprawdę, ale znajdzie inną dziewczynę. Tuziny dziewczyn, z
którymi może mieszkać i które może kochać. Banner jest jedyną, którą
umiem tolerować.
No dobrze. Więcej niż tolerować. Pożądam jej. Pożądam jej
towarzystwa.
Spędzając z nią czas, przypomniałem sobie, jak bardzo ją lubię.
Uwielbiam, jak rzuca mi wyzwania i jak sprawia, że się śmieję. Jest jedyną
kobietą, z którą przebywanie sprawia mi przyjemność, i tylko z nią czuję,
że mogę pozostać sobą. Wiem, że ona zaakceptuje wszystko, co we mnie
dobre, złe i brzydkie. Dobrego we mnie niewiele, złego aż za dużo. Co do
brzydoty… Nie jestem brzydkim facetem. Wiem o tym bez bycia
zarozumiałym. Zawsze to wiedziałem i chociaż podobałem się Banner, jej
nie chodziło o to, jak wyglądam. Nie do końca. Tak samo, jak mi nie
chodziło o jej wygląd. Zakochałbym się w Banner z zasłoniętymi oczami.
Można zakamuflować wady i ogłupić mężczyznę implantami, ale nie da się
sfałszować umysłu tak błyskotliwego, jak ten należący do Banner. Lub
upozorować tak uporczywej wiary w ludzi i szczerego pragnienia, by im
pomagać. Ani wszystkich innych cech, które sprawiają, że różni się od
pozostałych kobiet.
Drzwi otwierają się i widzę Banner z zaciekawioną miną.
– Stoisz przed moimi drzwiami już pięć minut – oznajmia z rękoma na
okrągłych biodrach. – Idziemy?
– Och. Tak. Myślałem. – Patrzę w tył na mój samochód i wracam
spojrzeniem do niej. Mam nadzieję, że kupi moją idiotyczną wymówkę. –
Jesteś gotowa?
– Tak. – Wychodzi, rzucając mi krzywe spojrzenie, i zamyka za sobą
drzwi. – Od pięciu minut.
Patrzy w dół na siebie.
– Nie wiedziałam, co założyć – mruczy, marszcząc brwi. – Czy tak jest
w porządku?
Nie wiem, jak mówić o ciele Banner, żeby jej nie obrazić. Nigdy nie
uważałem, żeby była gruba, ale mi nie wierzyła. Teraz stała się mniej
pulchna, bardziej wysportowana, z cudownymi krągłościami i
spektakularnym tyłkiem. Nie ma nadwagi, a ja uwielbiam w niej to, że nie
jest tyczkowatym chucherkiem, ale pewnie przesadziłbym, wypowiadając
na głos choć jedną z tych uwag, więc decyduję się na bezpieczne zagranie.
– Wyglądasz dobrze.
– Jesteś pewien, że nie powinnam włożyć czegoś bardziej
eleganckiego? – pyta, pociągając za materiał sukienki.
Sukienka jest czerwona z czarnymi akcentami przy kieszeniach i sięga
nieco poniżej kolan. Materiał luźno spływa, podkreślając kształt bioder i
pupy Banner. Jej ramiona są nagie, bo sukienkę utrzymują związane na
karku tasiemki. Mój wzrok zatrzymuje się na piersiach. Pamiętam je w
moich rękach, pomiędzy wargami. Słodkie sutki…
– Jared. – Banner pstryka palcami tuż przed moją twarzą. – Słyszałeś
mnie?
– Tak. – „Nie mam pojęcia, o czym ona mówi. Zatrzymałem się na
słodkich sutkach”. – Zgadzam się.
– Zgadasz się? – Patrzy na mnie, jakby mnie tam nie było, co jest po
części prawdą. – Czyli powinnam się przebrać…
– A, nie. Wygląda dobrze. Ty wyglądasz świetnie.
Dotykam jej krzyża, tuż nad wypukłością tyłka – tak blisko, a
jednocześnie tak daleko – prowadząc ją do mojego samochodu. Wychodzi
trochę do przodu, odsuwając się od mojej ręki.
„Och, więc to tak”.
Sięga do drzwi, ale blokuję je pilotem i wolno podchodzę do wozu.
Banner odwraca się do mnie i opiera o auto.
– Odblokuj drzwi – mówi z lekkim uśmiechem wykrzywiającym jej
usta Julii Roberts.
– Jestem dżentelmenem – przypominam. – Powinienem otworzyć
przed tobą drzwi.
– Potrafię sama je sobie otworzyć.
– Stałaś się zbyt wyzwolona na zwykłe dobre maniery?
Zaakceptowanie życzliwości?
– Kiedy ostatnio byłeś życzliwy? – prycha ze śmiechem.
– Tu mnie masz – przyznaję z rozbawieniem.
– Tak też myślałam.
– Wyglądasz pięknie – mówię, porzucając wszelkie pozory luźnej
rozmowy i patrząc jej prosto w oczy. Podchodzę tak blisko, że jest
uwięziona pomiędzy moim ciałem i samochodem, a gdy sięgam za nią,
żeby pociągnąć za klamkę, moje ramię pociera nagą rękę. Czuję zapach
perfum Banner, a także jej własny. Przesuwam po niej spojrzeniem,
zaczynając od związanych wysoko włosów i opadających na szyję luźnych
pasemek, a kończąc na stopach w czerwonych sandałach na wysokim
obcasie.
Sięgam, by pstryknąć lekko w złote koła kolczyków.
– Podobają mi się.
– Dziękuję. Dostałam je od mojego chłopaka – oznajmia twardo.
Przełykam śmiech. To takie słodkie. Myśli, że obchodzi mnie jej
cholerny chłopak. Wierzy, że może mnie zniechęcić, odsuwając się od
mojego dotyku, przypominając mi o jakkolwiek-mu-tam-na-imię. Jeszcze
nie rozumie, że mam to gdzieś. Wkrótce się przekona. Może nawet dziś w
nocy.
Otwieram drzwiczki i odsuwam się, żeby mogła wsiąść. Następnie
sam wsiadam, sprawdzam lusterka i zatrzymuję się z palcem tuż nad
przyciskiem otwierania dachu.
– Dach otwarty czy zamknięty?
– Moje włosy. – Muska palcami idealnie ułożone ciemne kosmyki. –
W tę stronę zamknięty, w powrotną otwarty.
– Dobrze. – Ruszam i włączam muzykę. – Kierowca jest didżejem.
– Nie – jęczy Banner i odrzuca głowę do tyłu. – Przypomnij mi, jak
długo będziemy jechać?
– Mam świetny gust muzyczny – patrzę na nią z obrazą. – Będziemy
wybierać na przemian, ale ja zaczynam.
– Oczywiście, że zaczynasz – mamrocze pod nosem. – Zawsze tak
robisz.
– Możesz powtórzyć? – pytam, świetnie się bawiąc.
– Nic. – Wykrzywia twarz w złośliwym uśmieszku. – Ty jesteś
kierowcą.
– Tak myślałem, że to mówiłaś. – Włączam pierwszą piosenkę: Get
Lucky w wykonaniu Daft Punk i Pharrella.
Banner uderza dłońmi w uda.
– A więc ci się podoba? „Jared, masz świetny gust muzyczny”
wystarczy w ramach formalnych przeprosin.
– Jedna dobra piosenka dobrego gustu muzycznego nie czyni. – Śmieje
się, przeglądając Spotify na moim telefonie w poszukiwaniu kolejnej
piosenki. – Ooo. Mam dobrą.
– Ja to ocenię.
– Uważam, że każde z nas powinno mieć po jednej piosence wolnej od
oceny.
– Co? Możesz wybrać beznadziejną piosenkę, a ja nie będę mógł się z
ciebie śmiać? – Potrząsam głową. – Nigdy nie opuszczę okazji, żeby
wyśmiać twoje wybory.
– Jestem tego świadoma – mówi kwaśno. – Ale to oznacza, że ty też
dostaniesz jedną piosenkę wolną od oceny.
– Nie lubię gówno-muzyki, więc nie potrzebuję wymówek.
– Czasem każdy potrzebuje taryfy ulgowej. Wszyscy powinniśmy móc
dokonać jednego gównianego wyboru.
– Nigdy bym nie pomyślał, że chciałabyś dokonać gównianego
wyboru.
– Nie jestem idealna, Jared.
„Ale jesteś blisko”.
Nie mówię tego, bo gdyby wiedziała, jak bardzo mi na niej zależy,
działałoby to na moją niekorzyść. Jeśli usłyszałaby ostrzegawczy strzał,
zaraz uciekłaby w przeciwnym kierunku. Muszę sprawić, by się niczego nie
spodziewała, nie pilnowała się i dała zaskoczyć. Nie mogła się
przygotować. Zanim zorientuje się, że się za nią uganiam, chcę, żeby
błagała, bym ją złapał.
To jej kolej, wybiera jedną z moich ulubionych piosenek wszech
czasów. W żaden sposób nie daję jednak Banner poznać, że kocham Crazy
Gnarlsa Barkleya.
– No dalej, Foster. – Wskazuje na mnie, śmiejąc się i kręcąc głową. –
Wiem, że kochasz tę piosenkę.
– Jest w porządku – stwierdzam z kamiennym wyrazem twarzy i
wzruszam ramionami.
– Hmm. – Krzyżuje ręce pod piersiami, wypychając je do góry i prawie
odciągając mój wzrok od drogi, ale… dyscyplina. – To była najczęściej
odtwarzana piosenka na twojej playliście do nauki.
Ach, teraz wreszcie gdzieś dochodzimy. Ona też pamięta różne rzeczy
na mój temat.
– Naprawdę? – Udaję ignorancję niczym profesjonalny aktor, którym
jestem. – Nawet tego nie pamiętam. Jakim cudem ty pamiętasz?
– Nie wiem. – Wzrusza gładkimi i nagimi ramionami, po czym
przewija listę w telefonie, szukając kolejnego kawałka. – Po prostu z
jakiegoś powodu przypomniało mi się to, kiedy zobaczyłam tę piosenkę.
– Ach. Tak jak ja pamiętałem twój płyn do płukania? – pytam
niewinnie. – Też mi się po prostu przypomniał.
Cisza. Banner odchyla się na siedzeniu i wbija wzrok w wodę.
Postanowiłem jechać Pacific Coast Highway, autostradą tuż przy wybrzeżu,
którą będziemy podróżować odrobinę dłużej, ale siedzieć z Banner w aucie
przez większą ilość czasu to żadna niewygoda. Przez kilka godzin słuchamy
różnych piosenek. Celowo unikam rozmowy na tematy biznesowe, nie
chcąc przypominać Banner, że teoretycznie jestem jej konkurencją.
– Dobrze, teraz czas na mój wybór niepodlegający ocenie – oznajmia
nagle, patrząc na mnie wielkimi oczami. Jej usta drgają. – Nie psuj mi
zabawy.
– Gdy słyszę, że coś daje ci radość, od razu mam ochotę to
zmasakrować.
– A kiedy ty mówisz o „masakrowaniu”, ja zaczynam chcieć zniszczyć
ciebie.
Oboje się śmiejemy i czekam, żeby zobaczyć, jak bardzo beznadziejna
okaże się jej piosenka.
„Straszliwie beznadziejna”.
– Serio? – Właśnie minęliśmy nakaz ograniczenia prędkości, więc
mogę sobie pozwolić, żeby uważnie jej się przyjrzeć. – One Direction?
Podkręca głośność i What Makes You Beautiful przenika całe wnętrze
mojego samochodu. Będę musiał go potem zabrać do myjni, ale patrząc, jak
Banner tańczy na siedząco obok mnie, tak beztroska jak za naszych
studenckich czasów, mogę znieść brytyjski boysband, który nie jest
Beatlesami.
– No dobrze. – Podaje mi telefon. – Teraz ty wybierasz swoją
gównianą piosenkę, żebym nie czuła się źle.
– Mówiłem ci, że nie słucham tandetnej muzyki.
– Na pewno masz choć jedną taką piosenkę. Każdy ma.
W myślach przeszukuję piosenki, których słucham, z trudem starając
się znaleźć coś, co nie jest świetne.
I wreszcie mam.
Nigdy tak nie mogłem się doczekać bycia zjechanym, jak kiedy
rozlegają się miękkie, melodyjne dźwięki It Wasn’t Me Shaggy’ego.
– O Boże! – Banner aż zgina się na swoim siedzeniu, przyciskając
głowę do kolan. Jej ramiona się trzęsą. – Nie masz prawa mnie krytykować!
To jest… okropne.
Nie obchodzi mnie, że długo będzie mi to wypominać. Warto usłyszeć
gardłowy śmiech Banner. Od collage’u nie słyszałem, żeby tak się śmiała.
Szczery, beztroski, wolny dźwięk. I to dzięki mnie.
– Myślę, że powinniśmy porozmawiać o naszej strategii rekrutowania
sponsorów – oznajmia, kiedy od domu Kipa i Karen w Santa Barbara dzieli
nas jakieś pół godziny.
– Dobrze. – „Nie mogłoby mnie to mniej obchodzić”. – To bardzo
ważne.
Połowa tych potencjalnych sponsorów już się zaangażowała,
przynajmniej według e-maila, który Kip wysłał tego dnia, gdy jedliśmy
razem lunch, ale Banner nie musi wiedzieć o tym drobnym szczególe.
Mogłaby nie przyjechać.
– Moim zdaniem powinniśmy się rozdzielić i podbić do jak
największej liczby osób. – Banner opuszcza lusterko pasażera i sprawdza
makijaż, po czym maluje wargi na czerwono.
„Rozdzielenie” brzmi jak coś, co może zniszczyć mój plan, a jest nim
spędzenie całego czasu z Banner.
– Może powinniśmy trzymać się razem – sugeruję.
– Nauczyłam się na pamięć listy potencjalnych sponsorów, którą mi
przysłałeś.
„No pewnie, że to zrobiłaś”.
– I wyszperałam ich zdjęcia – kontynuuje beztrosko.
„Aż nadto ambitna… ale to nic nowego”.
– Znam nazwiska i twarze, więc poradzę sobie sama. Jeśli o to się
martwisz.
„Nie o to”.
– No dobrze – wzdycham z rezygnacją. Wjeżdżamy na długą prywatną
drogę, która wiedzie do rezydencji Carterów. – Rozdzielimy się i będziemy
podbijać nowe terytoria.
– Jak pięknie – wzdycha Banner, kiedy naszym oczom ukazuje się
dom. Przyglądam się rezydencji w stylu kolonialnym. Przyjeżdżałem tutaj
od pierwszego roku studiów. Na początku oczywiście wpadałem tylko z
Bentem, ale teraz, gdy mieszkam na Zachodnim Wybrzeżu, a Bent w
Bostonie, przyjeżdżam tu bez niego i to bez przerwy. Kiedy pojawiłem się
tutaj po raz pierwszy, stałem oniemiały, tak jak Banner teraz. Z jednej
strony rezydencji widać góry w kolorze mchu. Z drugiej z posiadłością
graniczy akwamarynowa woda. To, co najlepsze z obu światów.
Mogę stwierdzić, że wnętrze robi na Banner równie wielkie wrażenie,
bo zerka na wysokie sufity i z nabożeństwem podchodzi do bezcennych
obrazów, którymi ozdobione są ściany.
– Ten dom jest równie piękny jak tamten – mówi do Karen po szybkim
uścisku. – Taki ciepły i czarujący.
– Mógłbym powiedzieć to samo o tobie – oznajmia Kip, szastając
wdziękiem Starego Kontynentu, jakby pochodził z Włoch, choć wychował
się w Detroit. Łapie Banner za dłonie i całuje w oba policzki.
– Dziękuję. – Banner uśmiecha się i bierze go pod ramię.
– Jest tu kilka osób, które chciałbym, żebyś poznała. – Prowadzi ją do
rozległego ogrodu na tyłach domu, w którym bawi się ponad setka gości.
– Twoja przyjaciółka podoba się Kipowi – szepcze Karen, ujmując
mnie za ramię i idąc za tamtą dwójką w pewnym oddaleniu. – Banner
zrobiła na nim ogromne wrażenie.
– Podczas lunchu? – pytam drwiąco. – Czy później, kiedy już
wygrzebał wszystkie informacje na jej temat?
Karen chichocze i rzuca mi pełne zrozumienia spojrzenie.
– Głównie po tym, co potem wygrzebał. Uwielbia ambicję,
determinację i inteligencję. A ona ma te trzy cechy.
– To prawda – odpowiadam, licząc, że dobrze mi idzie ukrywanie
dumy, którą czuję na myśl o tym, jaką kobietą stała się Banner.
– Widzę, że tobie też się podoba. – Karen śmieje się figlarnie,
przechwytując moje spojrzenie i patrząc mi w oczy. – I to bardzo.
– Taki jestem prosty do rozszyfrowania? – Przesadnie unoszę brwi. –
Muszę nad tym popracować.
– Znam cię. Nigdy dotąd nie przywiozłeś tutaj kobiety.
– To koleżanka z pracy. Aktualnie mamy wspólne cele.
– I co jeszcze? – prycha Karen, posyłając mijanym gościom uśmiech
mówiący: „Cieszę się, że tu jesteś, dziękuję za przybycie. Zajmę się tobą
później, bo teraz jestem bardzo zajęta”. – Widzę, w jaki sposób patrzysz na
tę dziewczynę.
– A niby jak na nią patrzę? – pytam, przekonany, że dobrze ukryłem
swoje pożądanie.
– Niegrzecznie jest tak wpatrywać się w tyłek kobiety.
Mój wybuch śmiechu zaskakuje nas oboje. Najwyraźniej nie szło mi
wcale tak dobrze.
– I zazwyczaj nie śmiejesz się w ten sposób – dodaje Karen. – Podoba
mi się, jaki jesteś przy niej. Gdzie ją znalazłeś i czy ma siostrę, którą
możemy wrobić w małżeństwo z Bentem?
– Nikt nic nie mówi o małżeństwie. – Marszczę brwi, ucinając ten
wątek. – Może mi się naprawdę podobać i chcę… no cóż, sama wiesz.
„Pieprzyć ją… znowu… i znowu…”
Spojrzenie, jakim odpowiada mi Karen, mówi, że dokładnie wie, w
czym problem.
– Nie jestem pewien, co sądzę o instytucji małżeństwa – wzdycham. –
Nie każdy ma tyle szczęścia co ty i Kip albo mój tata i macocha.
– Trudno być wiernym jednej kobiecie? – pyta Karen.
Przez dziesięć lat żadna nie równała się z Banner. Ze wspomnieniem
Banner na wąskiej kanapie, Banner branej w pośpiechu, bez przygotowania.
Gorączkowo i idealnie. Wymieniłbym każdą kobietę, którą miałem później,
na kolejną taką noc z Banner. – Myślę, że potrafię zachować wierność. – Z
przenoszonej obok tacy biorę kieliszek lemoniady z szampanem, z której
słyną przyjęcia Karen. – Choć nie poznałem jeszcze kobiety, z którą
chciałbym przetestować tę teorię.
– Aż do Banner? – Karen przybiera ten zadowolony uśmiech, który
zawsze ma na ustach moja macocha, gdy mylnie wierzy, że mam zamiar się
„ustatkować” z jedną z tych miłych dziewczyn, którym mnie przedstawia.
Kto chciałby mieć miłą dziewczynę, skoro mogę być z tą, o której marzę
każdej nocy?
Przeszukuję zatłoczony ogród, wypatrując jaskrawej sukienki Banner.
Plama szkarłatu przy basenie zdradza jej lokalizację. Rozmawia z
mężczyzną nazywanym przez Kipa Baronem – niemieckim biznesmenem,
którego nigdy nie widziałem uśmiechniętego. Z ożywieniem rozmawia z
Banner, pewnie po niemiecku, a pomiędzy jego odstającymi uszami
rozciąga się ogłupiały z zachwytu uśmiech. Wszyscy zakochują się w
Banner. Nieważne, czy czują, że jest jak córka, której nigdy nie mieli, tak
jak Karen, lub że to najlepsza rzecz, jaka przytrafiła się ich biznesowi, jak
ten pyszałek, Cal Bagley. Lub że jest idealną dziewczyną dla nich, jak Zo.
Niemal żal mi Zo, bo tak się składa, że Banner to idealna dziewczyna dla
mnie. On znajdzie kogoś innego. Wierzę w niego.
Realizuję naszą strategię, właściwie jedynie potwierdzając ze
sponsorami, którzy już podpisali umowy, że odezwę się do nich w tym
tygodniu, i pozostaję na tyle blisko Banner, by kiedy zaczną się tańce, co
zawsze ma miejsce na przyjęciach u Kipa i Karen, być w pobliżu i móc
zaatakować.
Gdy zespół zajmuje miejsce na małej scenie z oceanem w tle, ruszam
do działania. Banner rozmawia z gościem z San Jose, twórcą aplikacji,
która uczyniła go wielokrotnym milionerem w mniej niż rok. Jest na drodze
do miliarda i już podpisał umowę, że będzie sponsorował turniej golfa.
– Więc ta apka śledzi moją dietę, odżywianie, ćwiczenia – mówi
Banner, kiedy do nich podchodzę.
– To fascynujące – odpowiada, a jego oczy opadają na jej piersi co
drugie słowo.
– Tak. – Banner zgadza się entuzjastycznie, nieświadoma, że
następnym ruchem kolesia będzie dotknięcie jej w niewzbudzający
podejrzeń sposób i zabranie gdzieś w ustronne miejsce.
– I to twoja klientka, Quinn, ją wymyśliła? – pyta, biorąc ją pod ramię i
powoli idąc w stronę mniej zatłoczonej części ogrodu. – Może przejdziemy
na taras? Tu musimy do siebie wrzeszczeć, a ta aplikacja wydaje się…
– Fascynująca – wtrącam. – Już mówiłeś.
Oboje przenoszą na mnie zaskoczone spojrzenia. Banner się uśmiecha,
ale facet, prawidłowo wyczuwając zagrożenie, marszczy czoło.
– Jared, hej! – woła Banner, a jej spojrzenie mówi mi, że wypiła już
wystarczająco lemoniady z szampanem, by się zrelaksować, ale nie
wystarczająco, by stała się nierozważna. – Właśnie rozmawiałam z… O
rany. Nie zapamiętałam twojego nazwiska.
– Miller – wycedza, wyraźnie zawiedziony, że Banner nie słyszała o
nim wcześniej lub nie jest oczarowana jego bogactwem. – Kyle Miller.
– A, tak. – Banner klepie go po ramieniu. – Miałeś mi opowiedzieć o
twojej aplikacji. Może byłbyś zainteresowany współpracą z Quinn?
Trzepocze do niego długimi rzęsami nad kieliszkiem lemoniady z
szampanem i bierze łyk. Kropla spływa jej po szyi i znika w dekolcie.
– Ups, troszkę mi się wylało – chichocze.
Banner nigdy nie chichocze. Gdzie się tego nauczyła? Kiedy zaczęła to
robić?
Łapie palcem zabłąkaną kropelkę, obserwując, jak Kyle podąża
wzrokiem za jej opuszką, gdy zbiera lemoniadę spomiędzy piersi i zlizuje ją
z palca. Kiedy koleś znowu patrzy jej w oczy, Banner trzepocze rzęsami i
się uśmiecha.
– Uch, tak – potakuje Kyle z zapałem. – Mógłbym to zrobić.
– Och, świetnie. – Banner wyciąga telefon z kieszeni. – Dasz mi swój
numer?
Znów trzepocze rzęsami, a gdy wymieniają się kontaktami, zaczyna
grać muzyka.
– O, ludzie usuwają się z parkietu, żeby było miejsce do tańczenia –
zauważa Kyle. – Może moglibyśmy…
– Nie wydaje mi się – przerywam ku jego konsternacji.
– Ale ona i ja mieliśmy…
– Wiem – mówię, próbując zachować smutny wyraz twarzy i zapewne
ponosząc porażkę. – Może następnym razem.
– Ale my…
– Czy możesz sobie iść? – Mam już tego dość, bo tracimy początek
tańca, na który czekałem całą noc.
Gardłowy śmiech Banner przykuwa uwagę nas obu.
– Zadzwonię do ciebie w poniedziałek, Kyle – oznajmia Banner,
chowając telefon z powrotem do kieszeni. – Świetnie się z tobą
rozmawiało.
Znosi jej grzeczną odprawę dużo lepiej niż moją. Kiwa głową i
odchodzi.
– To było bardzo niekulturalne. – Banner popija lemoniadę i mruga
szybko, jak przed chwilą przy Kyle’u. – A dopiero się rozkręcałam.
– Myślę – zaczynam, zabierając kieliszek z jej palców i odstawiając go
na pobliską tacę – że powinniśmy dać odpocząć tym trzepoczącym rzęsom.
Dostały to, po co przyszły.
– Fakt – zgadza się. – Quinn wydzwaniała do biura Kyle’a tygodniami
z prośbą o pomoc z apką. Kiedy zobaczyłam jego nazwisko na liście gości,
stwierdziłam, że okazja puka do drzwi. A ja je otworzyłam.
„Mój ideał, bez dwóch zdań”.
– Cóż, gra muzyka – zmieniam temat. – Ludzie tańczą.
– Tak, wygląda na to, że tańczą – mówi melodyjnie Banner,
rozglądając się wokół i patrząc na gości szalejących na prowizorycznej
podłodze.
– Szkoda, żebyśmy nie dołączyli.
– Lubię tańczyć. – Zerka na mnie złośliwie. – Choć zazwyczaj nie
bratam się z wrogiem.
Przesuwam dłonią po jej plecach, aż natrafiam na zagłębienie w talii i
kieruję nią w stronę parkietu.
– Och, teraz jestem wrogiem, co? – Biorę ją w ramiona, dłonie Banner
układają się na moich barkach.
– Zawsze tak uważałam – mruczy, patrząc na nasze stopy i kiwając się
w rytm muzyki.
– Nie, nieprawda – przypominam jej cicho. – Nie zawsze.
To złota godzina. Słońce jeszcze nie zaszło, ale jest już bardzo nisko.
Bierze ostatni oddech przed zachodem i całe niebo wybucha feerią barw
nad oceanem. Ten sam rumieniec pokrywający horyzont pojawia się też na
policzkach Banner.
– Nie, nie zawsze – przyznaje z oczami wciąż wbitymi w ziemię, nie
kokietuje trzepotem rzęs i rozlewaniem szampana.
„Dzięki Bogu”.
– Wiesz, że nie jestem twoim wrogiem, prawda, Ban? – Przyciskam ją
do siebie, aż nie ma żadnej przestrzeni między naszymi ciałami, a moje usta
są tuż przy jej uchu. – Gramy dla różnych drużyn, ale nie jesteśmy
wrogami.
Lekki dreszcz przebiega przez jej ciało, kiedy czuje mój oddech we
włosach, tuż przy uchu. Wolno kiwa głową.
– Rozumiem. To, że Bent potwierdził, że nie miałeś udziału w… –
Spogląda w górę wprost na mnie, jej oczy są pełne rezerwy, ale i tak
pokazują więcej, niż pewnie by chciała. – Że nie brałeś udziału w tym, co
zrobił Prescott, sprawiło, że inaczej widzę pewne rzeczy. Jaśniej.
– To dobrze. – Moje dłonie poruszają się subtelnie, centymetr po
centymetrze, od jej talii do krągłości bioder. – Chciałem to wyjaśnić całe
lata, ale zakładam, że u nas obojga wiele się działo.
– Tak, mieszkaliśmy w innych miastach.
– Pracowaliśmy dla innych firm – dodaję.
– Każde poszło w swoją stronę – szepcze Banner, patrząc mi w oczy.
Przekręcam nas w półobrocie, wsuwając nogę między uda Banner, i
jedyne, co nas teraz oddziela, to len moich spodni i bawełna jej sukienki.
Ciepło Banner przenika przez cienkie warstwy i nie pragnę niczego więcej,
niż wepchnąć rękę pod sukienkę i ścisnąć jej tyłek.
Stringi? Figi? Cholera. A co, jeśli Banner w ogóle nie ma na sobie
majtek?
Odsuwam się nieco, żeby nie poczuła, jak wyobrażam sobie jej nagą
cipkę pod tą czerwoną sukienką.
– Ale teraz nasze ścieżki wciąż się przeplatają – mówię. – Więc czas,
by naprawić pewne błędy. Wrócić do miejsca, w którym się rozstaliśmy.
– Masz rację. – Uśmiecha się, w jej policzku pojawia się dołeczek.
Makijaż ukrywa moje ulubione siedem piegów, ale bez przeszkód mogę
określić, gdzie się znajdują. – Myślę, że odnowa naszej przyjaźni byłaby
dobrym pomysłem.
„Przyjaźń? To jakiś początek”.
– Uwielbiam tę piosenkę – mruczy, przechylając głowę.
Kiss Me Sixpence None The Richer.
– Ja też. – Okręcam ją i przykładam nasze złączone dłonie do mojej
piersi.
– Och, wreszcie się w czymś zgadzamy. – Śmieje się.
– Nie przyzwyczajaj się – dokuczam jej w odpowiedzi.
Gdy po kilku minutach piosenka się kończy, Banner wyciąga telefon i
się krzywi.
– Powinnam się zbierać.
– Zo czeka na ciebie w domu? – zmuszam się do zapytania.
Są taką stateczną i zwyczajną parą. Przyklejam uśmiech do twarzy,
choć myśl o niej śpiącej z Zo Vidalem sprawia, że mam ochotę
zwymiotować moją lemoniadę z szampanem wprost na jego głowę.
– Ach, nie. – Banner oblizuje wargi i patrzy w bok. – Podróżuje.
Obecnie jest w Argentynie na kilka tygodni, pracuje tam w sierocińcu.
„W końcu to święty”.
– Ale mam poranny trening. Jestem zmęczona i zrobiliśmy to, po co tu
przyjechaliśmy.
„Mów za siebie, Banner”. Ja przyjechałem, żeby zacząć burzyć mur,
który wybudowałaś wokół siebie, i nie mam pewności, jak mi idzie.
Żegnamy się z Kipem i Karen, dziękując im za cudowny wieczór, po czym
kierujemy się na podjazd.
– Dach otwarty? – pytam, patrząc na staranie ułożone włosy, które
chciała zachować jadąc w tę stronę.
– Otwarty – potwierdza, wyciągając spinki i szpilki, aż jej włosy
rozsypują się na ramionach. Wiatr natychmiast porywa je do tyłu. Zerka na
mnie, szeroki uśmiech jaśnieje w świetle księżyca. – Cudowne uczucie.
Ja i Banner, wreszcie sami.
– Tak – zgadzam się. – Cudowne.
16 - BANNER

Muszę być ostrożna.


Dobrze mi idzie ukrywanie, jak silnie Jared na mnie oddziałuje. Jest
niczym rekin i zatacza wokół mnie kręgi. Jakakolwiek oznaka słabości
byłaby niczym krew w wodzie. Pożarłby mnie w całości.
Od kiedy jednak Bent wyznał mi prawdę, potwierdzając to, co
powiedział Jared lata temu, dwa krótkie słowa wciąż pojawiają się w mojej
głowie: „A gdyby…”.
A gdyby Prescott nie próbował mnie poniżyć? Gdyby on i jego stado
lwów nam nie przeszkodzili? A gdybym uwierzyła Jaredowi? Byliśmy
młodzi, ambitni i mieliśmy plany, które chcieliśmy zrealizować. Kto wie,
czy związek na odległość w ogóle by się nam udał. Do tego dochodził mój
brak pewności siebie i jego bezwzględne parcie do celu. Rzeczy dzieją się
w taki, a nie inny sposób z jakiegoś powodu. Wszystko potoczyło się
zapewne tak, jak miało się potoczyć, ale kiedy siedzę obok mężczyzny,
któremu nigdy nie potrafiłam się oprzeć, nie mogę przestać myśleć.
„A gdyby…” to najbardziej niebezpieczne słowa. I to w każdym
języku, jakim potrafię się posługiwać.
W drodze powrotnej do domu jestem cicha, opieram się każdej
podejmowanej przez Jareda próbie rozpoczęcia rozmowy. Podziwiam cienie
gór i migotanie wody w ciemnościach. Chłodny wiatr mierzwi mi włosy.
Zwalczam odurzające efekty lemoniady z szampanem. Muszę być czujna.
W gotowości. Jestem tak zaabsorbowana ignorowaniem Jareda, że w
pierwszej chwili nie zauważam, że skręcamy z głównej drogi.
– Gdzie jedziemy? – pytam, patrząc na niego po raz pierwszy, odkąd
opuściliśmy rezydencję Carterów.
– A więc przypominasz sobie, że tu jestem – mówi lekko, ale z
sarkazmem w głosie.
– Oczywiście. Byłam… – Przyglądam się otoczeniu, drodze, którą
jedziemy. – Gdzie jedziemy?
Wjeżdża na duży dziedziniec, gdzie przed wielkim ekranem stoi kilka
zaparkowanych samochodów.
– Kino samochodowe? – odzywam się, a panika niszczy cały mój
spokój.
Słowa takie jak „obściskiwanie” i „pieszczenie” nasuwają mi się
natychmiast, ilekroć pomyślę o kinie samochodowym. Jared gasi silnik i
patrzy mi prosto w twarz.
– Nie jest tak późno. Będziesz mieć jeszcze czas na sen.
– Nie, nie będę mieć i nie wiemy, co grają. Może nawet nie zechcemy
oglądać tego filmu.
– Liczy się samo doświadczenie. – Jego wyraz twarzy, ton głosu,
wszystko w nim mnie przekonuje, nakłania, kusi. – Co w tym złego?
Układam argumenty, żeby namówić go na ruszenie w dalszą drogę,
kiedy dziewczyna, może siedemnastoletnia, podchodzi do naszego
samochodu.
– Dobry wieczór, jestem Sally – wita się i wyjmuje z kieszeni notes i
ołówek zza ucha. – Co mogę wam dziś podać?
– Nie zostajemy – wypalam, a w tym samym czasie Jared odpowiada:
– Popcorn.
Patrzy na nas zdezorientowana.
– Z masłem?
– Tak – potwierdza Jared i płaci gotówką. – I dwie waniliowe cole.
Sally odchodzi, a ja przygotowuję się na najgorsze, skoro zapewne
czeka mnie teraz walka.
– Jesteś bezczelny – syczę, moje słowa są zabarwione irytacją. –
Przywozisz mnie tutaj bez mojej zgody. Zamawiasz waniliową colę, której
nigdy nie piłam…
– Pokochasz ją.
– I do tego popcorn z masłem, na który nie mam już żadnych punktów.
– Punktów? – Jared marszczy brwi. – Co masz na myśli?
Dorastając z nadwagą, walcząc z nią przez tyle lat, nie zdawałam sobie
sprawy, jak wielu kwestii związanych z jedzeniem się wstydzę. W
miejscach publicznych wyobrażałam sobie pełne nagany rozmowy, jakie
szczupli ludzie prowadzili na temat tego, co zamawiałam. Wymyślałam ich
tajemną konsternację, że wzięłam sobie burgera, skoro w menu była
zupełnie wystarczająca warzywna sałatka. Stałam się przeczulona na
punkcie porcji, zawsze zmartwiona, że dostałam tak dużo, że ludzie
powiedzą:
„Ach, to dlatego”. Nie chciałam, żeby ktoś mówił o jedzeniu i o mnie
w tym samym zdaniu, bo wtedy „przypomni sobie”, że mam nadwagę.
Konwersacja z kimś na temat mojej diety tylko niepotrzebnie przyciąga
jego uwagę do „mojego problemu”. Rozmowa z Jaredem, biorąc pod uwagę
naszą wyjątkową, upokarzającą przeszłość, byłaby właściwie niemożliwa.
Przynajmniej w przeszłości. Teraz jestem inna.
– Strażnicy Wagi – tłumaczę. – Przyznajemy punkty jedzeniu i
możemy wykorzystać jedynie określoną ich liczbę każdego dnia. Nie
wydaje mi się, żebym miała wystarczająco na popcorn z masłem.
– Och. Rozumiem. – Jared nie zmienia wyrazu twarzy, ale za to kładzie
ramię na moim siedzeniu. – Wyglądasz świetnie, Banner.
Zanim mogę niezdarnie mu podziękować, kontynuuje:
– Ale dla mnie zawsze wyglądałaś świetnie – ciągnie, hipnotyzując
mnie pełnym uwielbienia spojrzeniem. – Widzę, że ty jesteś bardziej
zadowolona ze swojego obecnego wyglądu, więc to ważne, ale dla mnie
zawsze byłaś piękna. Mam nadzieję, że to wiesz.
W gardle formuje mi się gula, wielka i gorąca. Boże, dlaczego on musi
być taki? Jak może patrzeć na mnie z taką… determinacją jak tamtej nocy?
Jak gdybym była tą samą osobą? Kiedy większość gości przesuwała po
mnie wzrokiem bez zainteresowania, on patrzył na mnie tak. Tak samo, jak
wpatruje się we mnie dzisiejszej nocy, i nawet nie zauważa, że teraz mam
przynajmniej wcięcie w talii. Jestem na krawędzi całkowitego poniżenia
się, kiedy wraca do nas Sally.
Jared odbiera popcorn.
– Dziękuję. A przy okazji, co to za film?
– Niezapomniany romans – odpowiada Sally. – To noc z cyklu „Stare,
ale jare”. Niewiele osób się pokazało. Przykro mi. Nie mam pojęcia, o
czym to jest.
Znam fabułę. Cary Grant. Deborah Kerr. Oboje są w związkach z
innymi ludźmi, ale się w sobie zakochują. Wszechświat mnie nienawidzi.
– Nigdy tego nie widziałem – mówi Jared. – A ty?
– Nie. – Ściągam usta w wąską kreskę. – Ale nie będę oglądać tego
filmu ani jeść popcornu, ani pić waniliowej coli. Zabierz mnie do domu,
Jared.
Przygląda mi się w ciszy przez kilka minut, po czym stawia popcorn
między nami i popija swój napój.
– Nie.
Dlaczego na każdym kroku musi mnie torturować?
– Mógłbyś sprowadzić tu każdą dziewczynę, żeby jadła popcorn i piła
słodki napój, kiedy ty oglądasz film – mówię z pasją. – Zabierz mnie do
domu i znajdź jedną z nich.
– Nie. – Twarz Jareda tężeje. – Jedz popcorn, pij colę albo tego nie rób.
Mam to gdzieś. Po prostu obróć się i oglądaj ten cholerny film.
– Dlaczego? – dopytuję, podnosząc głos. – Nie chcę oglądać filmu i
mogłabym być w domu za godzinę.
– Dokładnie. Tyle że ja nie chcę zabierać cię do domu – mówi równie
głośno co ja. – Jak na cholernego geniusza jesteś dość tępa. Nie dbam o to,
czy to Godzilla, Frankenstein czy pieprzone Żółwie ninja. Nieważne, co
leci na ekranie, Banner. Po prostu nie chcę, żebyś sobie poszła.
Przestrach i zachwyt walczą w moim wnętrzu. Jared jest na krawędzi
powiedzenia czegoś, co mogłoby pociągnąć mnie w głąb mrocznej ścieżki,
której nigdy nie brałam pod uwagę. Ścieżki, która poprowadzi mnie do
zdeptania wszystkich moich zasad. Takiej, która może złamać serce
mojemu najlepszemu przyjacielowi.
– Ale Jared…
– Jedz swój popcorn – syczy z irytacją. – Film się zaczyna.
Opieram się plecami o siedzenie i krzyżuję ramiona na klatce
piersiowej, tworząc fizyczną barierę pomiędzy moim sercem a mężczyzną
obok mnie. Tak, miałam wątpliwości co do związku z Zo, ale wciąż z nim
jestem. Nie mogę pozwolić, żeby to, co dzieje się między mną a Jaredem,
naraziło na szwank moją przyszłość.
Moje ciało reaguje na Jareda, jak gdyby nagle, odkąd dowiedziałam
się, że tamta noc była dla niego równie prawdziwa, co dla mnie, wszystkie
moje systemy obronne przestały działać i została mi tylko niebezpieczna
niemoc, która może zniszczyć mój związek, rozbić w pył przyjaźń. Cholera,
może mnie to nawet kosztować karierę. Jeśli Zo, jeden z naszych
największych klientów, odejdzie z Bagley, bo go zdradziłam, Cal będzie
miał podstawy, żeby mnie zwolnić, a przynajmniej przekazać biuro w L.A.
komuś innemu.
Naprawdę potrzebuję popcornu. W przeszłości radziłam sobie z
emocjami za pomocą jedzenia, ale mogę to kontrolować. Odmierzam
określoną ilość, a potem przestaję jeść. Teraz zjem tylko garść tej
piszczącej, gorącej, maślanej rozkoszy. Nie więcej.
A skoro o garściach mowa, moja dłoń dotyka dłoni Jareda w pudełku z
popcornem i dreszcz przebiega mi wzdłuż kręgosłupa. Odsuwam rękę, ale
Jared łapie moje palce i ich nie wypuszcza. Bezskutecznie próbuję wyrwać
się z uścisku. Moje palce to teraz jego zakładnicy. Trzyma w dłoniach całe
moje życie i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. A może zdaje, ale ma to
gdzieś.
– Jared… – Jestem bez tchu, bezradna.
– Oglądaj film, Banner – mówi z oczami utkwionymi w ekranie. Jego
prawa ręka jest zajęta moją lewą, więc sięga do pudełka z popcornem drugą
i dalej je. Wpatruję się w ekran, nic nie widząc i nic nie słysząc. Cała moja
uwaga skupia się na tym, że nasze palce się dotykają. Niemądrze zmuszam
się do rozluźnienia. Skupiam się na fabule filmu i przez kilka kolejnych
minut chcę, żeby Cary i Deborah poradzili sobie z tym, co dzieje się między
nimi, ale kciuk Jareda zaczyna muskać mnie po nadgarstku. Serce wali mi
jak młot. Brakuje mi tchu, oddech się rwie, zamieram, kiedy on gładzi mnie
po dłoni. Do ust napływa ślina. Dlaczego to się w ogóle dzieje? Mam
wrażenie, jakby moje kubki smakowe dostały informację, że zaraz znów go
posmakują. Bez przekonania próbuję wyrwać dłoń, ale Jared mnie nie
puszcza.
I wcale nie chcę, żeby to zrobił.
– Pieprzyć to – mamrocze, odwracając się od ekranu. Bierze moje
policzki w dłonie i przyciska swoje czoło do mojego, między nami unosi się
świeży zapach popcornu. – Mam zamiar cię pocałować.
– Nie – protestuję, ale nie odsuwam się od niego. Jestem jak
sparaliżowana. Mogłabym się poruszyć, ale przytrzymuje mnie jego
zapach, ciepło i obietnica, że za chwilę będzie mi dane go posmakować.
– Owszem, Banner, zrobię to, bo obydwoje tego chcemy – mówi
bezbarwnym tonem. – I nie ma powodu, byśmy tego nie dostali. – Jest
powód. Mam… – Milknę i próbuję się pozbierać. – Jared, wiesz przecież,
że mam chłopaka.
– A ja mam to gdzieś. – Wsuwa palce w moje włosy i liże dolną wargę.
Zaciskam powieki, jak gdyby to miało zablokować uczucia, które
wstrząsają każdą komórką mojego ciała.
Jego język dotyka kącika moich ust. Jęczy i chwyta moją dolną wargę
pomiędzy swoje, ssie, zmieniając tylko natężenie, co sprawia, że tracę
rozum. Zaciskam prawą pięść na udzie, jedyny symbol oporu, na jaki
potrafię się zdobyć, ale to nie wystarczy. Nie kiedy Jared odsuwa popcorn,
łapie mnie w talii i przybliża, aż jesteśmy do siebie przyciśnięci.
– Twoje serce bije tak szybko – mówi niczym echo sprzed lat.
Przyciąga nasze złączone dłonie do piersi. – Moje też.
– Jared, nie możemy.
– Ależ tak.
Przechyla lekko mój podbródek, otwiera moje usta i całuje. Biorąc pod
uwagę dominującą naturę Jareda, spodziewałam się namiętnego ataku.
Może mogłabym się temu oprzeć, mogłabym się na to przygotować, ale
jego usta czule błagają. I właśnie to sprawia, że opieram się o niego i
wsuwam dłoń we włosy Jareda. To ja pieprzę jego usta. I nie mogę przestać.
Zapomniałam, jak smakuje, ale w tej chwili świecący nad nami księżyc
wyprawia mnie w podróż w przeszłość. Wiele lat wstecz do naszego
pierwszego pocałunku, kiedy Jared sprawił, że w mojej głowie wybuchły
gwiazdy.
Czuję chłodne powietrze na skórze, gdy Jared podwija mi sukienkę,
ale jego dłoń rozgrzewa mnie, sunąc w górę uda aż do cipki. Ledwo
głaszcze mnie przez majtki, a mięśnie mojej pochwy już się zaciskają, nie
mogąc doczekać się dotyku. Nie jestem nawet w stanie czuć się
zażenowana, że moje majtki są już przemoczone.
– Chcę wsadzić ci palce – chrypi w moje usta. – Mogę, Ban?
„Dios mío, ayúdame”.
„Boże, dopomóż”.
Znikąd nie ma jednak pomocy. Nie ma zbawienia. Tylko grzech z
moich snów. Chcę się obudzić. Kiedy to wydarzyło się we śnie, obudziłam
się i byłam przy Zo. Spał spokojnie, nieświadomy, że miałam mokry sen o
mężczyźnie z przeszłości. Mężczyźnie z teraźniejszości. Ale Zo tu nie ma i
nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego miałabym odmawiać sobie tego, co
wiem, że Jared mi da. Czego pragnęłam wręcz boleśnie, odkąd on znowu
pojawił się w moim życiu. Kiwam szybko głową na znak zgody, zanim
zmienię zdanie, rozszerzając uda, by mu to ułatwić. Wsuwa kciuk pod
mokry jedwab i przebiega nim po mojej łechtaczce.
– Jezu. – Cała podskakuję, a jego usta natychmiast znajduję się na
moim ramieniu, język koi płonącą, nagą skórę. Wolną ręką ciągnie jedną
tasiemkę sukienki, aż ją rozwiązuje i materiał zsuwa się, obnażając piersi.
Jared głaszcze mnie po łechtaczce i wolno wsuwa we mnie środkowy palec.
Z każdym ruchem jego dłoni jestem bliska poddania się.
– Jared, musimy…
Przestać.
To słowo nie chce mi przejść przez gardło. Nawet strach przed
zostaniem przyłapaną nie wystarcza, by zmusić mnie do protestu. Po
rozwiązaniu tasiemek Jared zsuwa sukienkę w dół ustami. Chłodne
powietrze muska moje sutki, a on patrzy na nie i przełyka ślinę tak, że
widzę, jak jego jabłko Adama porusza się w słabym świetle księżyca.
– Banner – mówi ochryple, podnosząc wzrok, by spojrzeć mi w oczy. –
Jak możesz nie widzieć, jak piękna jesteś?
Jego słowa rozbrajają resztę mojego oporu i przyciągam go do moich
piersi, pragnąc oddać się mężczyźnie, który zawsze mnie widział. Otwiera
usta wokół mojego sutka i ssie, jednocześnie pocierając łechtaczkę. Gryzie
moje piersi i pompuje we mnie środkowy palec. Moje biodra napierają na
niego, szukają go, pragną, by poszedł na całość. Jared dodaje drugi palec.
– Dojdź na mojej ręce – mruczy, jego głos jest pewny siebie i proszący.
– Pokaż mi, jak wyglądasz, kiedy dochodzisz. Nigdy cię takiej nie
widziałem.
W ciemnościach. Wcześniej kochaliśmy się w ciemnościach. Teraz też
jest noc, ale ekran kinowy daje wystarczająco dużo światła, bym widziała
jego twarz i aby on mógł widzieć moją.
Więc mu pokazuję.
– Ach! – krzyczę, nie zważając na te kilka samochodów
zaparkowanych wokół nas. Przygryzam dolną wargę i gorączkowo
ujeżdżam dłoń Jareda, przyjemność wycieka z mojego ciała na jego palce.
– Powiedz moje imię – rozkazuje. – Kto to dla ciebie robi, Banner?
– Ty. – Łzy spływają mi po policzkach. Łzy pasji, żalu i wstydu, ale
także szczęścia. – Boże, Jared, wiem, że to ty.
17 - JARED

Banner znowu mnie unika. Moje telefony przełącza na pocztę głosową,


ignoruje maile, nie odpowiada na SMS-y. Sobotnia noc powinna być
krokiem naprzód, ale wróciliśmy na złą drogę i nie wiem, jak popchnąć nas
z powrotem na właściwą ścieżkę.
„Właściwa” może nie być tu najlepszym słowem. Nie ma nic
właściwego w knuciu, jak odebrać kobietę innemu mężczyźnie. Ale tę
drogę wybrałem i wiem, że w ostatecznym rozrachunku pozwoli mi dotrzeć
do Banner. A po tym, co wydarzyło się w kinie samochodowym, nie mam
wątpliwości, że ona też tego chce. Z zakochiwaniem się w dobrych
dziewczynach jest jeden problem: mają zasady. Oraz skrupuły. I najgorsze –
poczucie winy. Banner ma w sobie głęboko zakorzenioną potrzebę
słusznego postępowania, która nieustannie przeszkadza jej w zdobywaniu
tego, czego pragnie. A tym czymś jestem ja. Nie pozwolę jednak, żeby to
stanęło mi na drodze. Mamy impas – Banner mnie unika. Pieprzyć to. Jeśli
myśli, że ją sobie odpuszczę, że po raz kolejny zmuszę się do
zrezygnowania z niej, to ma urojenia. Wiem, brzmię jak psychopata, ale
szaleństwem jest odmawianie sobie czegoś tak wyjątkowego. Dlatego
dostanę to, czego chcę. Jak tylko uda mi się sprawić, żeby ze mną
porozmawiała.
Siedzę w Seven Grand już od godziny, wciąż popijając tego samego
Jamesona z colą. Normalnie tego nie robię. Nie włóczę się po barach,
rozmyślając o kobietach. Nie pozwalam im wytrącać mnie z rytmu.
Najczęściej kobiety służą mi do rozwiązywania problemów, a nie są ich
źródłem. Kiedy chce mi się ruchać, robię się nerwowy i tracę pieniądze.
Sęk w tym, że jedyna dziewczyna, z którą chciałbym się przespać, nie
odpowiada na telefony. Nie zostawi swojego przeklętego chłopaka. A ja
doszedłem do wniosku, że spanie z Banner mi nie wystarczy. Jej rozstanie z
Zo nie wystarczy. Chcę, żeby się poddała. Chcę, żeby była tak mną
pochłonięta, jak ja jestem nią. Żeby też oszalała na moim punkcie, wpadła
w obsesję. Nic innego nie wydaje mi się sprawiedliwe.
Po raz kolejny sprawdzam telefon, mając nadzieję, że może jednak
zaszczyciła mnie odpowiedzią. Nie ma nic od Banner, ale zauważam
wiadomość od Tanyi, która prosi, żebym oddzwonił. Tanya prowadzi nocny
klub ze striptizem, do którego bez przerwy zabieram moich nowicjuszy.
Wpadłem na nią w Tytanie. Nie miałem pojęcia, że uczy tam tańca na rurze.
Zawsze uważnie obserwuje młodych sportowców, daje mi wskazówki. Gdy
jej pomoc przynosi korzyści, nie zapominam o nagrodzie. – Co słychać,
Tan? – pytam i wypijam do końca drinka, po czym odstawiam szklankę na
stół.
– Zastanawiałam się, czy dostałeś moją wiadomość – mówi Tanya. –
Długo ci zajęło oddzwanianie.
– Co słychać? – powtarzam. Nie mam czasu na bzdury. Przechodźmy
do sedna. Moja cierpliwość wisi dziś na włosku.
– Mam coś.
To pierwszy raz od kilku dni, kiedy moje tętno przyspiesza.
– Co? – Sygnalizuję kelnerowi, żeby przyniósł rachunek.
– Ten gość, który opuszcza Dallas. Jak on się nazywa, Lim albo Lyn,
albo…
– Link – wtrącam się, rzucając trochę gotówki i wstając. – Link Pullen.
Niedługo zostanie zawodnikiem nieograniczonym żadnym kontraktem.
Szuka nowego zespołu.
A także pokłócił się ze swoim agentem. Okazjo, poznaj
zapotrzebowanie. Podaży, przywitaj się z popytem.
– On jest tutaj – szepcze Tanya. – Wszyscy są tu dziś w nocy.
Największa impreza lata.
– Tutaj, czyli gdzie?
– Prześlę ci adres SMS-em.
– Będę miał problemy z wejściem? – Znam tak wielu zawodników, że
rzadko bywa to problemem, ale niektóre przyjęcia są bardziej restrykcyjne
niż inne.
– Poradzisz sobie – odpowiada Tanya. – Przyszło kilku twoich ludzi.
„Nic dziwnego”.
– Już jadę.
Jestem przy drzwiach, gdy ktoś woła moje imię. Odwracam się i z
irytacją odkrywam, że to Cal Bagley ze swoim nieodłącznym pewnym
siebie uśmieszkiem i żałosnym garniturem. Facet zarabia miliony. Nie może
kupić sobie jednego porządnego garnituru? I co on w ogóle robi na moim
wybrzeżu? Powinien być w Nowym Jorku.
– Cal, miło cię widzieć. – „Kłamstwo”. – Jak się masz? – „Mam to
gdzieś”.
– U mnie dobrze – odpowiada zdawkowo, rzucając mi zamyślone
spojrzenie. – A byłoby jeszcze lepiej, gdybyś trzymał ręce przy sobie.
– Co proszę? Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Banner Morales – syczy, jego usta zaciskają się.
Wizja nagich piersi Banner w świetle księżyca i mnie, który pieprzy ją
palcami na przednim siedzeniu samochodu pojawia się w mojej głowie.
– Hm, może mógłbyś wyjaśnić, o co ci chodzi, Cal.
– Wiem, że pracujecie razem przy charytatywnym turnieju golfa. Kilku
moich przyjaciół było na przyjęciu Kipa w sobotę.
Mówili, że zachowywaliście się jak drużyna. Nie podkradniesz jej. Jest
najlepszym, co kiedykolwiek miałem.
„To zabawne. Jest też najlepszym, co ja kiedykolwiek miałem. Och.
On ma na myśli biznes”.
Cal należy do Stada, tak jak Kip i Bent. Pewnie jakiś pełen dobrych
intencji „brat” złożył mu pełen raport dotyczący mnie i Banner.
– Twoja popisowa klacz jest na razie bezpieczna – mówię, zmuszając
się do uśmiechu. – Ale to prawda, że lepiej byśmy o nią zadbali w Naprzód.
– Nawet o tym nie myśl – warczy Cal, jakiekolwiek ślady jego
sztucznego uśmiechu znikły. – Jeśli można powiedzieć o Banner jedną
rzecz, to to, że jest lojalna. Daliśmy jej pracę zaraz po college’u.
– Po pierwsze, o Banner można powiedzieć wiele rzeczy i nie udawaj,
że wyświadczyłeś jej jakiekolwiek przysługi. Słyszałem, że Alonzo
podpisał umowę tylko ze wzglę
du na Banner i wiesz cholernie dobrze, że połowa waszych klientów
odeszłaby wraz z nią. – Więc przyznajesz się? Masz zamiar kusić ją, żeby
odeszła?
Próbuję ją przelecieć. Mieć ją. Zatrzymać. Ale jemu akurat nic do
tego. Gra w warcaby na turnieju szachowym. Nie ma pojęcia, na czym
polega prawdziwa rozgrywka.
– Idź się napić, Cal. – Klepię go po ramieniu. – Alkohol czyni cuda.
Czerpię przyjemność z widoku frustracji na jego twarzy przez całą
drogę na przyjęcie.
Czy mógłbym odebrać Banner nie tylko Zo, ale też Calowi? Co to
byłoby za zwycięstwo. August i Iris wpadliby w ekstazę. Nie ma
wątpliwości, że wszyscy jej klienci poszliby za nią w ogień, a co dopiero do
Naprzód. Pragnę Banner, w moim łóżku i wszędzie tam, gdzie nas to
zaprowadzi. Ale ukraść Ban temu dupkowi? To byłby niezły bonus.
Kiedy zatrzymuję się przy niezwykle nowoczesnym domu w
Hollywood Hills, dookoła widzę dziesiątki aut. Głośna muzyka dudni w
całym sąsiedztwie. Wchodzę do środka i jako pierwsze zauważam
dziewczyny topless, przechadzające się po domu jak gdyby nigdy nic.
Powoli przedzieram się przez tłum. W jednej sypialni ma miejsce trójkącik
przy otwartych drzwiach. Zawodnik roku grający na obronie w zeszłym
sezonie trzyma fiuta w ustach jakiejś dziewczyny, kiedy inny facet posuwa
ją w tyłek. W sypialni numer dwa kilka osób gra w erotycznego twistera.
Jeśli Link znajduje się w podobnej sytuacji, niegrzecznie byłoby
przeszkadzać, a ja nie chciałbym dołączyć. Wolałbym umówić się na
rozmowę innego dnia. Co tylko dowodzi, jak skupiony jestem na Banner,
skoro nie nęci mnie ten urodzaj nagiego ciała. Gdy dochodzę do schodów
prowadzących na kolejne piętro, mężczyzna, biorąc pod uwagę wzrost
wyglądający na koszykarza, pijanym głosem krzyczy na kobietę, której nie
widzę, bo stoi przy ścianie i zasłania ją jego wielkie cielsko.
– Ciuchy – bełkocze. – Co striptizerka robi w ciuchach? Chcę
zobaczyć cycuszki. I ten gruby tyłek.
– Mówiłam ci już, że nie jestem cholerną striptizerką! Teraz zabieraj
łapy albo skopię ci dupę, a potem cię pozwę. Ten głos… niemożliwe.
Lepiej, żeby nie było. Nie tutaj, w tym przybytku nieprawości.
Kobieta odsuwa się od ściany, zapina bluzkę i mamrocze coś do siebie
w języku, który na pewno nie jest angielskim.
„Cholera”.
– Banner?
18 - BANNER

– Jared?
Wymawiam jego imię, zszokowana, że znalazłam się twarzą w twarz z
człowiekiem, którego unikałam cały tydzień.
– Co ty tu robisz? – pytam, przygotowując się na konfrontację i mając
nadzieję, że odsunę jego myśli od faktu, że sama też tu jestem.
Cóż, trudno powiedzieć, żeby podziałało.
– Pytasz mnie, czemu ja tu jestem? – naskakuje na mnie, na jego
twarzy dostrzegam zakłopotanie i naganę. – Bywam na takich imprezach i
robię tutaj interesy.
– Ja też – mówię, zmuszając swoje dłonie, żeby przestały się trząść po
konfrontacji z tamtym pijanym wielkoludem.
Przechodzę obok niego z nadzieją, że uda mi się wymknąć, ale nie ma
szans. Łapie mnie za ramię i wciąga do najbliższej sypialni, zatrzaskując za
nami drzwi. Trudno uwierzyć, że jest pusta. Wydaje się, że każdy kąt tego
domu okupują napaleni sportowcy i striptizerki.
– Z kim tu przyszłaś?
– Z nikim. Czemu miałabym przychodzić z kimś?
– Dlaczego tu jesteś, Banner? – Patrzy na drzwi, a potem przenosi
wzrok na mnie, a w jego olśniewających niebieskich oczach zbierają się
burzowe chmury. – Czy on ci się narzucał? Czy tamten facet cię dotknął?
Obmacał mnie, ale nie powiem tego Jaredowi, kiedy ma taką minę.
Nie jestem pewna, czy nie poleciałby za tamtym facetem i chociaż wiem, że
Jared grał w piłkę i potrafi się o siebie zatroszczyć, wolałabym nie
ryzykować jego konfrontacji z gościem, który ma ponad dwa metry
wzrostu.
– Wszystko w porządku. – Przepycham się obok niego. – Muszę iść.
Zerkam w dół na jego rękę, która wciąż mnie trzyma.
– Naprawdę musisz przestać to robić.
– Co? Dotykać cię?
Puszcza mnie i bierze za łokcie, przysuwając bliżej.
– Podobało ci się, kiedy dotykałem cię na filmie, prawda? – Te ciche
słowa sprawiają, że w niewielkiej przestrzeni między nami zaczyna iskrzyć.
Jak wiele razy w ciągu tego tygodnia przeżywałam ponownie tamte
chwile z Jaredem? We śnie, na jawie, trenując, przeglądając kontrakty?
Wspomnienie tamtych elektryzujących momentów atakuje mnie bez
uprzedzenia i nie pozwala odpocząć. Tego ranka znowu obudziłam się
mokra. Doszłam we śnie. Dzięki Bogu Zo jest w podróży. Może śpiąc
wydawałam z siebie jakieś dźwięki lub wypowiadałam imię Jareda? Nie
mam pojęcia, ale nie chcę ranić Zo.
Już i tak zrobiłam więcej, niż powinnam. Serce boli mnie za każdym
razem, gdy myślę o rozmowie, którą będziemy musieli odbyć. Będę
musiała mu powiedzieć, co wydarzyło się między mną a Jaredem, ale nawet
nie mogę sobie tego wyobrazić. Miałabym wyjawić mu, że inny mężczyzna
dotykał mnie w ten sposób? Powiedzieć Zo, że inny mężczyzna wziął w
posiadanie moje myśli i sny? Nie jestem typem, który zdradza. Wciąż się
pocieszam, że to był jednorazowy wybryk, nic, czego nie moglibyśmy
puścić w niepamięć.
Tylko czy ja chcę to puszczać w niepamięć? To, co łączy mnie z
Jaredem? Wiem, że muszę, ale nie potrafię. Nie dam rady nawet
porozmawiać z Zo. Podpisujemy teraz mnóstwo nowych kontraktów. A to
oznacza ciągłe kontaktowanie się z drużynami, spotkania z menadżerami,
negocjacje z prawnikami, telefony od i do klientów, którzy aktualnie
spędzają wakacje w najróżniejszych strefach czasowych. Nie mam czasu na
zajmowanie się własnym życiem osobistym, zwłaszcza tak
skomplikowanym, jakim czyni je obecnie Jared Foster.
– Banner, podobało ci się, prawda? – Jared wciąż mnie trzyma, jego
dotyk i słowa wyrażają pewność siebie, ale w spojrzeniu dostrzegam
niepewność. – Dlaczego mnie ignorowałaś przez tyle dni?
– Jared, dobrze wiesz dlaczego. To skomplikowane. – Wzdycham
ciężko i odsuwam się, po czym idę do drzwi. – Pracuję i nie mogę teraz
zajmować się tą sprawą między nami.
– Pracujesz w jaki sposób? – pyta i zatrzaskuje dłonią drzwi, które
właśnie otwierałam. Stoi tuż za moimi plecami. Zostałam uwięziona
między jego ciałem a drzwiami.
– Czy on ci się narzucał? – dopytuje Jared z wargami tuż przy moim
uchu, jego oddech tańczy w moich włosach. W głosie słyszę prawdziwy
niepokój i nie mogę znieść tego, że ten mężczyzna, co do którego wszyscy
są pewni, że sprzedałby własną babcię, żeby zapewnić sobie dobry
kontrakt, troszczy się o mnie. Zawsze tak było. I to jeszcze bardziej
komplikuje całą sytuację.
– Nic się nie stało, Jared. – Opieram czoło o drzwi, nie pozwalając
sobie na rozluźnienie, choć każda komórka w moim ciele właśnie do tego
mnie zachęca.
– Zapinałaś bluzkę – mówi, jego głos jest napięty. – Jeśli on ci się
naprzykrzał, to…
– To co? – Odwracam się, żeby na niego spojrzeć i opieram się plecami
o drzwi.
Poważny błąd. Dopiero teraz mogę uważniej przyjrzeć się Jaredowi.
Ma na sobie granatową marynarkę, kamizelkę i koszulę w kolorze
różowego szampana, bez krawata. Wciąż opiera się ręką o zamknięte drzwi.
– Nienawidzę, kiedy mnie ignorujesz, Ban – mówi niespodziewanie.
Podnoszę wzrok i to także jest błąd. Ma intensywne, hipnotyzujące
spojrzenie.
– Nie tylko w tym tygodniu. Robisz to od lat. Spotkaliśmy się na kilku
konferencjach. Za każdym razem, gdy chciałem z tobą porozmawiać,
odrzucałaś mnie. Raz nawet groziłaś, że zagwiżdżesz na swoim…
– Gwizdku przeciw gwałtom – kończę za niego, chichocząc.
Byłam zdesperowana, by trzymać go z dala od mojego życia. Już
wtedy rozumiałam niebezpieczeństwo, jakie niosło za sobą poddanie się
mu. Nawet kiedy nie miałam pewności, jaka była jego rola w tym, co się
stało, gdy nie wierzyłam, że mogłabym mu zaufać, wiedziałam
jednocześnie, że nie mogę ufać także sobie. Wiedziałam o tym wtedy i
wiem to teraz.
– Muszę iść – oznajmiam nagle, odwracając się na pięcie i pociągając
za klamkę. Drzwi pozostają zamknięte pod ciężarem jego dłoni. – Jared,
mój klient mnie potrzebuje.
To prawda. Dlatego tu przyszłam po tym, jak Tanya napisała mi
wiadomość, że jeden z moich debiutantów może wpaść w kłopoty, ale w tej
chwili to również moja karta przetargowa, by wyjść z tego pokoju. Czuję
ulgę, kiedy Jared zabiera rękę z drzwi, ale nie trwa to długo, bo łapie mnie
za biodra i wciska się we mnie.
– Banner, wiem, że są rzeczy, które musisz przepracować i ogarnąć. –
Krótki śmiech podnosi włoski na moim karku. – Cholera, oboje jesteśmy
teraz bardzo zajęci.
Kiwam głową, a moje ciało odruchowo sztywnieje, by stworzyć
chociaż kilka centymetrów przestrzeni między nami.
– Ale nie mogę przestać myśleć o sobocie – szepcze w moją szyję, za
jego słowami podążają wargi, które muskają mnie, zostawiając leciutkie
pocałunki na skórze. Drżę, a on wciska się we mnie, jego penis sadowi się
między moimi pośladka-mi. – O twojej cipce zaciskającej się na moich
palcach.
– Och, Boże. – Znów dotykam czołem drzwi, mój oddech staje się
ciężki. – Przestań.
– Twoje sutki… – kontynuuje Jared, oddychając coraz bardziej płytko,
i przesuwa dłonie po mojej talii aż do piersi. – Chcę, żeby znowu były w
moich ustach. Ban, proszę.
– Nie proś mnie, żebym… – Przełykam słowa, ale strach nie chce mnie
opuścić. – Nie chcę go zranić w ten sposób, Jared. – Wcale nie chcę, żebyś
go raniła. Pragnę, żebyś wybrała mnie. – Ściska moją talię, ostrzegawczo. –
Ale jeśli mnie nie wybierzesz, to naprawdę go zranisz, bo… Nie uciekniesz
od tego, co jest między nami.
– Muszę iść. – Robię krok do tyłu, wciskając się w niego tylko tyle, by
móc otworzyć drzwi. – Muszę znaleźć mojego gościa, zanim zniszczy sobie
karierę.
Jared wystarczająco długo zaprzątał moją uwagę. Powinnam zająć się
tym, po co tutaj przyszłam, i wyjść, zanim pozwolę Jaredowi zasiać jeszcze
więcej spustoszenia w moim życiu.
– Który to? – pyta, stojąc tuż za mną. – Nie możesz włóczyć się po tym
domu, szukając klienta, Banner.
Znowu bierze mnie za ramię. Oboje zatrzymujemy się w holu.
– Czy ty wiesz, co to za impreza? Wszystkie chwyty dozwolone, a
połowa tych gości jest na takim haju, że nie zauważyliby, nawet gdybyś
wrzeszczała „nie”. Więc mowy nie ma, żebym pozwolił ci latać samej po
tym domu.
– Pozwolił mi? – Budzi się we mnie feministka i unoszę brwi. – Od
kiedy to wydaje ci się, że na cokolwiek mi pozwalasz? Nie jesteś moim
ojcem ani chłopakiem, a nawet oni nie kontrolują tego, co robię. Jestem
dorosłą kobietą, nie jakąś małą dziewczynką, która potrzebuje przyzwoitki
na pieprzonej imprezie!
– Och, dorosła kobieta, która była nagabywana, gdy ją znalazłem? –
pyta, gniew iskrzy się w jego oczach. – Dobrze ci szło.
– Mam pracę do wykonania.
– Cóż, nie będziesz jej wykonywać beze mnie i mam gdzieś, czy ci się
to podoba, czy nie. Spróbuj się mnie pozbyć.
Wymieniamy pełne złości spojrzenia, żadne z nas nie chce odpuścić.
– Powiedz, kogo próbujesz znaleźć – mówi Jared, a jego chwyt i wzrok
stają się łagodniejsze. – Pomogę ci.
Zirytowane westchnienie wyrywa się spomiędzy moich warg. Jestem
tu już od godziny i wciąż nie znalazłam mojego koszykarza. Nie wiadomo,
w jak wiele kłopotów zdążył się wpakować, odkąd Tanya do mnie napisała.
– Hakeem Okafor. – Patrzę na Jareda i widzę zrozumienie na jego
twarzy. – Tak, ten, który był już dwa razy zawieszony za trawkę. I tym
razem to coś dużo gorszego niż trawa. Tanya widziała go nad ścieżką koki.
Muszę interweniować, zanim się wyda. Wystarczy jeden post na
Instagramie, jeden tweet, jedna plotka i może na dobre wylecieć z ligi.
– Ścieżka koki. – Mięśnie w pięknie wyrzeźbionej szczęce Jareda
naprężają się. – Niech no dobrze zrozumiem. Przyszłaś na orgię, żeby
„uratować” dwumetrowego gościa, który jest pewnie naćpany kokainą,
przed nim samym? Coś mi umknęło? Jakiś szczegół, który by sprawił, że to
świetny pomysł?
Mój niepokój o Hakeema ustępuje miejsca złości na Jareda.
– Powiedziałam ci, czemu tu jestem.
– A ja ci mówię, że to niemądre. – Kładzie mi rękę na krzyżu i
prowadzi w stronę schodów. – Gdzie zaparkowałaś?
Obracam się i odpycham go od siebie.
– Muszę najpierw znaleźć Hakeema, Jared.
– Jesteś jego agentką, nie matką, Banner.
– Owszem. Nie jestem matką Hakeema! – wybucham, przecinając
powietrze dłonią dla emfazy. – Jego matka uciekła z rozrywanego wojną
kraju z czwórką dzieci i niczym poza tym, co miała na grzbiecie. Pracowała
w trzech miejscach jednocześnie, żeby utrzymać ich w nowym kraju, gdzie
nikogo nie znała.
– Ban…
– To w oczy jego matki patrzyłam, kiedy obiecywałam, że jeśli pośle
syna do najlepszej koszykarskiej ligi świata, zrobię wszystko, co w mojej
mocy, żeby mu pomóc. Chronić go. – Przełykam gulę w gardle, gdy
przypominam sobie tamtą rozmowę przy jej maleńkim kuchennym stole w
południowej części Chicago. – I teraz ta kobieta po raz pierwszy w życiu
nie martwi się, czy jej dzieci będą miały co jeść lub czy będą mogły iść na
studia. Ponieważ Hakeem zarabia ośmiozerowe kwoty, grając w
koszykówkę.
Przepycham się obok Jareda i kieruję w stronę schodów prowadzących
na kolejne piętro.
– Muszę go znaleźć, żebym mogła dotrzymać słowa, które dałam jego
matce.
– Zabójczyni z sercem – mówi cicho Jared, idąc za mną.
Zamieram z jedną nogą na kolejnym stopniu i patrzę na niego przez
ramię. Przez ten krótki moment nie jestem wpływową agentką w butach za
sześćset dolarów, a on nie jest bezwzględnym mężczyzną z szafą pełną
świetnie skrojonych garniturów i najszybciej rozwijającą się agencją w
okolicy. Jesteśmy dwójką dzieciaków wchodzących w dorosłość,
marzących o przyszłości i zastanawiających się, kim się kiedyś staniemy.
Czuję dumę ze ścieżki, którą wybrałam, i wiem, że jego też zadowala ta,
którą obrał. Nasze drogi się rozeszły, ale ostatnio wciąż wracamy do
tamtych chwil.
– Pomożesz mi? – pytam, częstując go krzywym i niechętnym
uśmiechem.
Przewraca oczami i obchodzi mnie, żeby pójść przodem w górę
schodów.
– Dziesięć minut – mówi surowo. – Szukamy przez dziesięć minut, a
potem wychodzimy, z nim albo bez niego.
Tak mu się wydaje. Jeśli nie znajdę Hakeema w dziesięć minut,
wrócimy do negocjacji.
Na szczęście się udaje. Znajdujemy go na następnym piętrze, w pokoju
razem z kilkoma innymi facetami i na szczęście bez jakichkolwiek
telefonów na widoku, nagrywających bądź robiących zdjęcia. I tak…
Wszędzie leży kokaina.
– Proszę, daj mi się tym zająć – mówię do Jareda w holu. – Doceniam,
że mi pomogłeś, ale to mój człowiek. Będziesz tuż obok, gdybym cię
potrzebowała.
Przez chwilę wygląda, jakby miał zaprotestować, ale wreszcie kiwa
głową i opiera się o ścianę.
– Jeśli nie wyjdziesz za pięć minut…
Nie musi kończyć zdania. Kiwam głową na zgodę i wchodzę,
zamykając za sobą drzwi.
– Co ty, do cholery, robisz, Hakeem? – pytam.
Spogląda w górę, jego powieki opadają, wzrok ma mętny.
– Co? – Kilka razy mruga, jak gdybym była halucynacją. – Banner?
– Tak, Banner. – Staję nad nim, wskazując na prochy i butelki alkoholu
stojące na stole. – Już dwa razy cię zawiesili z powodu trawy. Jak myślisz,
co ci zrobią za to gówno?
– Nikt nie powie…
– Ktoś powiedział – przerywam mu z wściekłością, mrużąc oczy. – I
po mnie zadzwoniono.
– To prywatne przyjęcie. – Konsternacja i panika na chwilę rozjaśniają
jego spojrzenie.
– Nic nie jest prywatne. Już ci to mówiłam. Może kiedy twoja mała
kokainowa imprezka pojawi się na Instagramie, wreszcie mi uwierzysz.
Rozgląda się po pokoju, przesuwa wzrokiem po pozostałych
mężczyznach. Część z nich zna, części pewnie nie. Modlę się, żeby dotarło
do niego, jak ryzykowne jest branie narkotyków w ogóle, a tym bardziej z
ludźmi, którym nie może zaufać.
Podchodzę bliżej i schylam się, żeby mówić tak cicho, by tylko on
mnie usłyszał.
– Pomyśl o Adeago – szepczę imię jego siostry. – Chce iść do
Northwestern, prawda? Nie ma stypendium. Polega na tobie, Hakeem. Tak
samo Kambili i Ekeema.
Odsuwam się i dotykam ramienia chłopaka.
– Twoja matka również. I doskonale o tym wiesz.
Znów spogląda na stół zawalony koką, trawką i butelkami, a potem na
mnie i poważnie kiwa głową. Hakeem to dobry dzieciak, ledwo mężczyzna,
który jednego dnia nie miał zupełnie nic, a następnego pławił się w
bogactwie i możliwościach, o których dotąd nawet nie śnił. To dużo. Jeśli
nie ma się wokół siebie odpowiednich ludzi, łatwo wpaść w pułapkę. Nie
rozpoznaję połowy facetów siedzących tutaj. Ale wiem, że na pewno nie są
dobrym towarzystwem dla Hakeema. To nie koszykarze, tylko typki, którzy
się wokół nich kręcą. Oportuniści. Drapieżniki. Zbyt wielu im podobnych
myślało, że będę łatwą ofiarą, i dlatego zawsze potrafię ich rozpoznać.
– Wynośmy się stąd. – Sięgam do ręki Hakeema, ale ktoś chwyta mnie
za moją.
– Robisz striptiz, cukiereczku? – pyta mnie wielki facet, gapiąc się na
mój tyłek.
Byłam poza domem, na kolacji z Quinn, kiedy Tanya napisała do mnie
SMS-a, więc jestem wystrojona. Czarne spodnie haremki, które opinają
ciasno moje kostki, i jedwabna bluzka dłuższa z przodu i mocniej wycięta z
tyłu, eksponująca mój krzyż i tyłek.
– Ręce przy sobie, nie jestem striptizerką – mówię po raz trzeci tej
nocy.
„No naprawdę? Czy striptizerki ubierają się tak dobrze?”
– Podoba mi się ten gruby tyłek – mówi, uderzając dłonią w moją
pupę.
„O nie, do cholery”.
– Powiedziałam łapy przy sobie, hijo de putta! – wybucham,
przechodząc na język, który zawsze wydaje się najlepiej wyrażać moje
najsilniejsze emocje.
– Uch, nie wiem, jak mnie nazwałaś – mruczy, a jego naćpane oczy
rozświetla rozbawienie. – Ale aż mi fiut od tego stanął.
– Jeśli chcesz, żeby ten fiut został ci wepchnięty do gardła – mówi
Jared z fałszywym spokojem – to dotknij jeszcze raz jej tyłka, koleś.
Jego oczy wypalają dziurę w ręce mężczyzny, który mnie trzyma.
Wyrywam się i dotykam ramienia Hakeema.
– Idziemy.
Hakeem wstaje i się potyka. Łapię go za bark, ale jego waga sprawia,
że uginają mi się kolana i oboje prawie się przewracamy. Jared pospiesznie
zakłada sobie ramię Hakeema na kark i pomaga mu stanąć na nogi.
– Przepraszam, Banner – bełkocze pod nosem Hakeem. – Whisky mnie
ścięła…
– Tak jak ta koka – wtrąca klepacz tyłków. – Odczujesz to, brachu.
– Też brałeś kokę? – pytam.
– Chyba tak. – Hakeem opada na mnie i stękam pod jego ciężarem.
– Trzymam go – zapewnia Jared, irytacja przepełnia jego głos. –
Człowieku, spróbuj iść sam.
Hakeem jest prawie nieprzytomny, ale udaje nam się wyprowadzić go
na korytarz. Zaczynam ciągnąć go w kierunku schodów, którymi tu
weszliśmy, ale Jared nieruchomieje.
– Pójdziemy tylnymi schodami.
– Dobry pomysł.
Kilka razy prawie się przewracam, gdy próbujemy sprowadzić
chłopaka na dół. Hakeem na zmianę chichocze albo płacze i przeprasza. Nie
może się zdecydować, jakim rodzajem pijaka chce być, ale zaczyna mi
działać na nerwy. Więcej niż raz depcze Jareda po stopach i wnioskując z
mamrotanych pod nosem przekleństw, jego też wkurza.
– Chyba złamał mi palec – narzeka Jared, kiedy wychodzimy na
zewnątrz.
To była długa noc i ledwo uniknęliśmy nieszczęścia. Tylko czas
pokaże, czy wypłynie jakieś obciążające zdjęcie, które zniszczy karierę
Hakeema. Chwilowo jednak uratowaliśmy sytuację i czuję taką ulgę, że gdy
widzę nadąsaną twarz Jareda, moje usta drgają i niemal się uśmiecham.
Odsuwam się, zostawiając Hakeema wiszącego na Jaredzie, i idę
poszukać samochodu. Tak się spieszyłam, że nawet nie pamiętam, gdzie
zaparkowałam. Odwracam się do Jareda, żeby poinformować, że znalazłam
auto, i przyłapuję go na gapieniu się na mój tyłek.
– Czy ty patrzysz na moją pupę? – pytam, nie mogąc się zdecydować,
czy mi to schlebia, czy mnie obraża.
– Oczywiście – odpowiada Jared, jakby była to oczywista oczywistość.
– Przy okazji, chciałbym, żebyś przestała gadać, bo zapisywałem twój tyłek
w tych spodniach w mojej pamięci, a ty przeszkadzasz mi się
skoncentrować.
Robię, co mogę, żeby zbesztać go spojrzeniem, co jest trudne, bo moje
usta drżą, kiedy próbuję się nie roześmiać.
– Co? – Wzrusza ramionami najlepiej jak może z uwieszonym na nim
całym ciężarem Hakeemem. – Mam go tuż przed oczyma. Czego się
spodziewasz? Przynajmniej jestem szczery.
– Facet, który klepnął mnie w tyłek, też był szczery – przypominam. –
Granica między szczerością a zbereźnością jest bardzo cienka, ale mógłbyś
jej poszukać.
– Jeżeli mi się uda, dowiesz się pierwsza.
Potrząsam głową, wciąż walcząc z drżącymi ustami. Nie ma mowy,
żebym się poddała. Nie będę się z nim dobrze bawić.
– Jeśli pomożesz mi władować go do samochodu – mówię, zerkając na
Jareda przez ramię – dalej damy sobie radę.
– Jakiego samochodu?
Zatrzymuję się i patrzę na niego, jakby to on był szalony.
– Mojego.
– I gdzie go zabierasz? – wypytuje Jared. – Wiesz, gdzie on mieszka?
– Nie. – Hakeem nie mieszka w L.A. Wydaje mi się, że przyjechał tu
po prostu na imprezę. Nie mam pojęcia, gdzie się zatrzymał, a on nie jest w
stanie mi powiedzieć. – Zabiorę go do mojego domu.
– Chyba żartujesz, do cholery. – Brwi Jareda niemal stykają się nad
nosem. – Czy Zo nie wyjechał poza miasto?
– Tak.
– Nie zabierasz Hakeema do siebie, na pewno nie w takim stanie. Jest
pijany, na haju i dwa razy większy od ciebie. Nie ma mowy, do cholery.
Hakeem wydaje z siebie słabe odgłosy protestu, ale wygląda, jakby
mógł za chwilę odlecieć.
– Cóż, co w takim razie sugerujesz? – pytam, zirytowana jego
logicznymi argumentami i sfrustrowana własnym brakiem przezorności.
– Och, więc teraz, kiedy złamałem sobie kręgosłup oraz palec u nogi,
wlokąc tego wielkoluda, nagle jesteś otwarta na sugestie? Ciekawostka.
Znów drżą mi kąciki ust. Jared wygląda jak mały, niezadowolony
chłopczyk i na ten widok parskam śmiechem. A gdy już zaczynam się
śmiać, nie mogę przestać.
– Twój palec – dyszę, wskazując na stopę Jareda. – Tak mi przykro.
– Współczucie zazwyczaj brzmi bardziej wiarygodnie, kiedy osoba,
która je wyraża, się nie śmieje – stwierdza sucho. – Musiałaś pominąć ten
rozdział w „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi”.
– Och, zamknij się. – Gdy odzyskuję kontrolę nad moim histerycznym
śmiechem, Jared wpatruje się we mnie z małym uśmieszkiem.
– Co? – pytam, mimowolnie odpowiadając uśmiechem.
– Twój śmiech – mówi. – Chcę każdego dnia sprawiać, żebyś śmiała
się w ten sposób.
Ten komentarz zupełnie mnie zaskakuje. Tak dobrze się nam
współpracowało, że łatwo było zapomnieć, jak niebezpieczne jest
przebywanie z nim.
Przechodzę kilka kroków do mojego samochodu i otwieram drzwi.
– Musimy go stąd zabrać.
– Więc tak zamierzasz to rozegrać? Będziesz wszystko po prostu
ignorować?
Znów nie odpowiadam, ale przecież zawsze właśnie tak działam.
Ignoruję go.
– Co powinniśmy zrobić z Hakeemem? – pytam, zerkając na Jareda
przez ramię.
Jared wpatruje się we mnie przez długie sekundy, a w końcu wzdycha i
głową wskazuje na mój samochód.
– Pojadę za tobą i będę spał na twojej kanapie. Zaparkowałem kilka
metrów dalej.
– Nie ma najmniejszej potrzeby, żebyś zostawał – spieszę z
zapewnieniem.
– Banner, późno już – mówi ze znużeniem. – Jestem na nogach od
czwartej rano. Nie zamierzam zabierać go do siebie. A u ciebie nie zostanie,
jeśli będziesz tam sama. To największy kompromis, na jaki możesz liczyć.
Niechętnie kiwam głową i pomagam mu załadować do auta Hakeema,
który nagle ucichł. Przypinamy go pasem na tylnym siedzeniu i tak spędza
drogę do mojego domu. Cały czas wyliczam wszystkie powody, dla których
Jared na mojej kanapie to fatalny pomysł. Wmawiam sobie jednak, że nic
się nie stanie. Że pozostanę wierna.
Ale kiedy tylko zamykam Hakeema w gościnnej sypialni, a my
zostajemy sami, moja pewność siebie zaczyna się chwiać. Jared kładzie
marynarkę na stołku barowym przy blacie. Mięśnie jego ramion napinają
materiał koszuli. Podwija rękawy, wpatrując się we mnie.
– Chcesz napić się wody, zanim pójdziemy do łóżka? – Natychmiast
dociera do mnie, jak to brzmi. – Uch, to znaczy spać. Zanim pójdziemy
spać. Ja w swoim pokoju, ty na kanapie.
Jared unosi jedną brew i zakłada ramiona na piersi.
– A może… jedzenie? – Maszeruję do pokrytej drewnianymi panelami
lodówki i otwieram ją. – Zobaczmy… Jest trochę grillowanego kurczaka.
I…
Milknę, bo czuję go tuż przy moich plecach, ciepło jego ciała
kontrastuje z chłodnym powietrzem z lodówki.
– Trochę sera… – Nie mogę myśleć, gdy Jared obejmuje moją talię. –
Resztki indyjskiego jedzenia.
Oblizuję suche wargi i próbuję kontrolować oddech, który staje się
coraz płytszy.
– Tajskiego – piszczę, kiedy Jared podnosi moje włosy i całuje
krzywiznę szyi. – Uch… albo wietnamskiego.
Wkłada dłonie pod moją bluzkę i przesuwa je na piersi.
– O Boże – wzdycham i opieram głowę o jego ciało. – Jared, nie mogę
tego zrobić. Nie jestem kimś, kto zdradza.
– Więc pozwól mu odejść – szepcze mi do ucha i wsuwa palce pod
miseczki mojego stanika. – Nie musi znaleźć się w środku tego
wszystkiego. Nie musi zostać zraniony.
– Ale zostanie. – Myśl o cierpieniu Zo przywraca mi dość silnej woli,
bym odsunęła się od Jareda. Staję z nim twarzą w twarz, moja pierś nadal
faluje. Między nogami czuję pulsujący ból, a przez moje ciało przechodzą
prądy elektryczne. – Musisz szanować mój związek.
– Nie, nie muszę. – Jared ze wzburzeniem przebiega ręką po włosach.
– To twój związek, więc ty sama możesz go szanować, ale ja nie muszę.
Nie jesteś jego żoną.
– To czyniłoby różnicę?
Łapie się za kark i mruży oczy, zastanawiając się nad moim pytaniem.
– Nie wiem. – Wzrusza ramionami, jego twarz wydaje się tak otwarta i
szczera, jak to tylko możliwe. – Nigdy nie pragnąłem kogoś w sposób, w
jaki pragnę ciebie, więc nie mogę potwierdzić, że obrączka by mnie
zatrzymała.
Jest gorzej, niż myślałam, a byłam pewna, że jest fatalnie.
– I nie doskwiera ci to? – pytam, przykładając wierzch dłoni do czoła,
jak gdybym miała gorączkę.
– Jeśli rzeczywiście nie chcesz go zdradzić, wystarczy, że jedno z nas
się powstrzyma, ale nie będę to ja – mówi beznamiętnym tonem. – To nie w
moim stylu.
– Przejmowanie się nie jest w twoim stylu?
– Odmawianie sobie czegoś, czego pragnę. – Opuszcza wzrok na moje
piersi. – Zwłaszcza kiedy wiem, że to nie jednostronne pragnienie.
– Przestań. – Zaplatam ramiona na piersiach.
– Co mam przestać? Mówić prawdę? Chcesz, żebym cię okłamywał?
To też nie w moim stylu.
– Przez ciebie moje życie legnie w gruzach, Jared – mówię, a strach i
tęsknota pobrzmiewają w moim głosie.
– Tylko jeśli chcesz, bym to zrobił – szepcze. – Chcesz?
– Nie wiem, co masz na myśli.
– Czy o to tu właśnie chodzi? Chcesz, żebym wciąż naciskał, osaczał
cię, zanim się nie poddasz, żebym to ja wyszedł na tego złego? Człowieka,
przez którego upadłaś?
– O Boże, nie – wyduszam. Nienawidzę obrazu, jaki malują jego
słowa.
– Chcesz, żebym zwolnił cię z odpowiedzialności? Bo mogę to zrobić.
Nie przeszkadza mi bycie złoczyńcą. Ale tak między nami, oboje będziemy
wiedzieć, że pragniesz tego równie mocno jak ja. Po prostu ja mam
odwagę, żeby działać.
– To nie tak. – Łzy palą moje policzki. – Jestem zdezorientowana.
– Nie, wcale nie. – Stanowczo potrząsa głową. – Znam cię, Banner.
Gdybyś kochała Zo, naprawdę go kochała, nie byłoby sposobu, żebym cię
skusił.
Boże, on ma rację. Nie mogę znieść tego, że ma rację. Przyglądam mu
się w ciszy, pewna, że jeszcze nie skończył. – Przeżywasz wewnętrzny
konflikt, ponieważ nie chcesz go skrzywdzić. Ale to nie mój problem.
Niespodziewanie bierze moją twarz w swoje wielkie dłonie, kciukami
głaszcze moje policzki.
– Wiem dokładnie, czego chcę. – Pochyla się i obsypuje moje usta
leciutkimi pocałunkami. – Pragnę drugiej szansy z tobą, Banner. Szansy,
którą nam zabrano. Chcę się z tobą kochać przy zapalonym świetle.
Całuje mój podbródek, pieści szyję. Zamykam oczy na widok tego, co
wyraża jego spojrzenie. To coś więcej niż pożądanie.
Wzrok Jareda wyraża czułość i uczucia, do których sądziłam, że nie
jest zdolny.
– Pierwszy cię zobaczyłem – szepcze i całuje moje piegi. – Pierwszy
cię miałem.
Całuje moją twarz w miejscu, gdzie pojawiają się dołeczki, kiedy się
uśmiecham.
– Chcę cię z powrotem – oświadcza, patrząc mi w oczy i całując mnie
głęboko. Intymność tej chwili mnie obezwładnia. Nie mogę zamknąć oczu
ani odwrócić wzroku, gdy pocałunek staje się coraz bardziej agresywny.
Jared zsuwa ręce z mojej talii na tyłek, a ja wreszcie zamykam oczy.
Rozkosz odbiera mi resztkę mojego żałosnego oporu. Jęczę i powoli
wsuwam palce w chłodne, jedwabiste włosy Jareda, który popycha mnie na
drzwi lodówki, zakłada sobie moją nogę na biodro i zaczyna pocierać
erekcją o cipkę.
– Jared, och, Boże. – Moja głowa opada, kiedy on naciska na
łechtaczkę przez nasze ubrania. Przyjemność staje się coraz intensywniejsza
z każdym silnym pchnięciem i wydaję z siebie niemy krzyk.
– Czy on sprawia, że tak się czujesz? – pyta, jego głos jest pełen
napięcia, przez co odruchowo otwieram oczy. – Czy widział cię, gdy
dochodzisz? Widział, jak piękna jesteś, kiedy się rozpadasz? Czy też
zmuszasz go, żeby pieprzył cię po ciemku?
Wyślizguję się z objęć Jareda, opuszczam nogę i opieram się o niego
głową. Włosy zakrywają moje rozgrzane policzki.
– Nie mów o nim. – Spoglądam poważnie na Jareda, ignorując
niezaspokojone potrzeby mojego ciała. – Może zobaczyłeś mnie pierwszy i
miałeś mnie pierwszy, ale Zo był moim najlepszym przyjacielem przez
długi czas. To dla mnie coś znaczy. Jest jak rodzina i nieważne, jak bardzo
cię pragnę, nie chcę zranić Zo.
Krzywię się, kiedy Jared dotyka mojej twarzy, bo wiem, że z trudem
panuję nad sobą. Jeśli będzie chciał, znów stanę w płomieniach. Wystarczy
jeden dotyk.
– Więc masz do podjęcia poważne decyzje i powinnaś zrobić to
szybko. – Pochyla się i zostawia lekki pocałunek na moim nosie. – Bo ja
nie poddam się, póki nie będziesz całkowicie moja, Banner. I nie będę
długo czekał.
19 - BANNER

Dziewczyno, lepiej coś zjedz. Brak jedzenia i przepracowanie rozwalą ci


metabolizm.
Quinn zaprojektowała apkę tak, żeby przypominała użytkowniczkom
nie tylko o ćwiczeniach, ale i posiłkach. Dzięki temu lepiej zaczęłam
rozumieć moje ciało i jem w ciągu dnia pięć małych posiłków zamiast
trzech dużych. Nie zapominam też o śniadaniu i nie opycham się. Ciężko
pracuję i potrzebuję paliwa przez cały dzień. Czasem po prostu zapominam
zarejestrować to, co zjadłam, ale dziś aplikacja ma rację. Nie odeszłam od
laptopa od kilku godzin. Dzwonię więc do mojej asystentki. – Mogłabyś
kupić mi sałatkę w tej knajpce na końcu ulicy?
Po chwili Maali podchodzi do mojego biurka.
– Już prawie czas do domu. Skoczę po jedzenie przed wyjściem. Wziąć
ci to, co zawsze?
– Tak – odpowiadam z roztargnieniem, przeglądając pierwszy szkic
nowego kontraktu Zo. – Cholera. Lowell mi tego nie ułatwia.
– Nadal nie chce się ugiąć? – Maali opiera się biodrem o biurko.
– Wydaje mi się, że jego zdaniem ten kontrakt to wyjście nam
naprzeciw, ale facet prosi się o brutalną pobudkę. – Z trzaskiem zamykam
laptopa. – Maksimum albo wychodzimy.
– A czy Zo ma inne opcje? – Na twarzy Maali dostrzegam szczere
zaniepokojenie. – Naprawdę opuścił się pod koniec sezonu, prawda?
Patrzę na nią ostro i Maali błyskawicznie próbuje naprawiać sytuację.
– Chodzi mi tylko o to, że tak dobrze mu szło cały sezon, a pod koniec
wydawał się zupełnie pozbawiony pary.
– Takie coś zdarza się wielu graczom – przypominam jej, próbując nie
zabrzmieć zbyt defensywnie. – To dziesiąty sezon Zo, nie drugi, więc miał
prawo być zmęczony. Mam całkowitą pewność, że wróci do formy, zanim
zacznie się nowy sezon. Jest elitarnym sportowcem, jednym z najlepszych, i
zasługuje na maksymalne wynagrodzenie.
Otwieram laptopa i zaczynam pisać maila, żeby grzecznie, ale
stanowczo powiedzieć głównemu zarządowi Tytanów, gdzie mogą sobie
wsadzić swoją rozczarowującą propozycję.
– Jasne – mówi Maali, nie wygląda jednak na przekonaną. – Zaraz
wrócę z twoją sałatką.
Wychodzi, ale za chwilę jej głowa znów pojawia się w drzwiach.
– Ach, Cal jest w budynku. – Spojrzeniem wyraża swoje współczucie.
– Ja tylko przekazuję wiadomości, nie wiń mnie. – Nie bój się –
odpowiadam z półuśmieszkiem, po czym znów koncentruję się na mailu. –
Dzięki za informację.
Przez lata wynegocjowaliśmy z Calem pewne porozumienie. On nie
wchodzi mi w drogę i nie oczekuje, że będę się zachowywać jak reszta
dupków, którzy dla niego pracują, a ja znajduję mu klientów. Wielu
klientów. I zarabiam dużo pieniędzy. Pozwolił mi zarządzać biurem w L.A.,
ponieważ boi się, że przejdę na swoje i otworzę własną agencję. Pewnego
dnia tak zrobię, ale to olbrzymie wyzwanie, którego w tej chwili nie chcę
podejmować. Przyzwyczajam się do nowego miasta. Mam więcej klientów
niż którykolwiek agent w Bagley i są tak lojalni względem mnie, jak ja
jestem względem nich. Kiedy odejdę, wiem, że pójdą za mną. Cal też o tym
wie i zazwyczaj staje na głowie, żeby mnie zadowolić, ale wciąż od czasu
do czasu czuje potrzebę, by przypomnieć ludziom, że jest moim „szefem”,
podkreślić, czyje nazwisko znajduje się na naszej firmowej papeterii.
Spędził tydzień w L.A., upewniając się, że wszystko idzie dobrze. I skoro
teraz jest w budynku, z pewnością dotrze też do mojego biura.
Skupiam się na planie marketingowym dla Lamonta Christophera,
debiutanta, którego „zablokowałam” Jaredowi, gdy dzwoni mój telefon.
Kusi mnie, żeby nie odebrać, ale zerkam na wyświetlacz i widzę, że to Zo.
Przebywa w innej strefie czasowej i biorąc pod uwagę, że oboje jesteśmy
bardzo zajęci, naprawdę trudno nam się zgrać, żeby porozmawiać. Poczucie
winy ciąży mi na żołądku i dłonie zaczynają się pocić. Kiedy wróci, będę
musiała opowiedzieć mu o tym, co zaszło między mną a Jaredem. Nie
uprawialiśmy seksu, ale to, co zrobiliśmy, jest niedopuszczalne. Modlę się,
żeby mi wybaczył, lecz nadal nie mam pewności, czy powinniśmy zostać
razem.
– Hola – odbieram, starając się brzmieć pogodnie.
– Hola, Bannini – wita się, używając zdrobnienia zarezerwowanego dla
rodziny. – Te echo de menos.
– Też za tobą tęsknię – odpowiadam po hiszpańsku, bo w tym języku
prowadzimy prywatne rozmowy. – Jak idzie praca w sierocińcu?
Relacjonuje wszystkie wspaniałe rzeczy, jakie udało im się zrobić od
czasu, kiedy byłam z nim w San Nicolas zeszłego lata. Zo nie tylko
wypisuje czeki, ale aktywnie angażuje się w pracę, oczywiście latem i
głównie w swoim rodzinnym kraju. – Brzmisz na zmęczonego – mówię,
bazgrząc na starym szkicu kontraktu z firmą produkującą obuwie.
– Jestem wykończony. – Jego znużone westchnienie sprawia, że
marszczę czoło. Zo stał się znany z niespożytej energii i rzadko przyznaje
się do zmęczenia.
– Przyjedź do domu – namawiam go, rzucając długopis na biurko i
odchylając się na krześle. – Odpocznij.
– Jutro. – Znam go tak dobrze, że mogę sobie wyobrazić, jak uśmiech
słyszalny w głosie wygląda na jego twarzy.
Moje serce wali mocno. Chcę, żeby wrócił i odpoczął, ale to oznacza,
że będę musiała zająć się sytuacją… o której on nie ma nawet pojęcia.
– Jutro? – pytam cicho.
– Tak. Szybka podróż. Tylko jeden dzień w Los Angeles i potem lecę
do Vancouver, by spotkać się z drużyną. Ale bardzo za tobą tęsknię. Muszę
cię zobaczyć, chociaż przez ten jeden dzień.
– Och. – Uśmiecham się. Chcę go zobaczyć. Też za nim tęsknię, ale
rozmowa, której nie chcę przeprowadzać, wydarzy się wcześniej, niż
myślałam. – Nie mogę się doczekać.
– Ja też, kochanie. – Jego głos jest zachrypnięty i namiętny. – Bądź
naga, kiedy przyjadę.
Boli mnie, gdy przełykam ślinę. Ciężko mi oddychać. Nawet sama
rozmowa na intymne tematy z Zo wydaje się niestosowna po tym, co
robiliśmy z Jaredem. Po tym, jak ostatniej nocy śniłam o Jaredzie
kochającym się ze mną przy włączonym świetle. Nie rozmawialiśmy od
wczorajszego poranka, kiedy zabrał rozgoryczonego i skacowanego
Hakeema do jego hotelu. Przy Hakeemie zachowywaliśmy się w pełni
profesjonalnie, ale spojrzenie, którym obrzucił mnie Jared wychodząc,
niemal wypaliło dziurę w moim ubraniu.
– Wspaniale będzie mieć cię w domu. – Uchylam się od odpowiedzi,
nie obiecując żadnej nagości i mając nadzieję, że Zo nie zauważy.
Nie mam szczęścia. Na kilka sekund zapada cisza.
– Coś się stało? – Nie mogę znieść niepewności w jego głosie. –
Brzmisz… Sam nie wiem. Jakoś dziwnie.
– Po prostu mam dużo pracy – kłamię. Tylko że nie potrafię
okłamywać Zo, stąd rozmowa, jaką będziemy musieli jutro odbyć. –
Chociaż to nie do końca prawda. Musimy porozmawiać, kiedy przyjedziesz
do domu.
– Możesz powiedzieć mi wszystko. Wiesz to, prawda?
Łzy palą moje oczy. Nie jestem pewna, co się wydarzy i jak dalej
będzie wyglądać nasza relacja, ale na pewno się zmieni. A „stałość” i
„niezmienność” to coś, czego zawsze potrzebowaliśmy i dostawaliśmy od
siebie nawzajem. Ale może właśnie to stanowi problem.
– Banner? – pyta Zo, gdy dłuższą chwilę nie odpowiadam. – Wiesz,
prawda?
– Tak. – Odchrząkuję. – Tak, wiem. Tyle się teraz dzieje w agencji i…
po prostu musimy porozmawiać.
Znów zapada cisza, podczas której mężczyzna znający mnie na wylot
próbuje zrozumieć, co się, do diabła, dzieje.
– Cokolwiek to jest… Kocham cię.
Kolejna łza spływa mi po policzku, ale szybko ją ocieram. Nie ma
czasu na łzy i słabości.
– Wiem, Zo. Ja…
Poruszenie w moim biurze natychmiast mnie rozprasza. Rozciągam
usta w sztywnym uśmiechu, żeby powitać Cala Bagleya.
– Zo, Cal jest tutaj – przechodzę na angielski, żeby zrozumiał mnie
mój szef. – Muszę kończyć.
– Jasne. Porozmawiamy jutro, kiedy wrócę do domu.
Kładę telefon na biurku i gestem zapraszam Cala, żeby usiadł
naprzeciwko mnie. Mój kręgosłup sztywnieje pod jego wyrachowanym
wzrokiem i sztucznym uśmiechem.
– Stary, poczciwy Zo – mówi Cal, by zacząć rozmowę.
– Nie taki stary – odpowiadam z uśmieszkiem.
– Tytani przyjęli naszą ofertę? Lowell wspominał, że nadal nie ma
umowy.
Odchylam się do tyłu.
– Sprawdzasz mnie, Cal? – pytam lekkim tonem. Zbyt lekkim. Ale Cal
wie, że nie powinien zerkać mi przez ramię.
– Nie, spotkałem Lowella przez przypadek. – Cal zakłada nogę na
nogę. – Ale usłyszałem rzeczy, o których chciałem pomówić, zanim
będziemy mieli jakiekolwiek…
Krzywi się i macha ręką w powietrzu.
– Jakiekolwiek problemy – kończy.
– Problemy? – Też krzyżuję nogi. – Mhm. Mów dalej.
– Wiem, że ty i Jared Foster współpracujecie razem przy projekcie.
– Tak, Kenan i August, jeden z klientów Jareda, organizują razem
imprezę charytatywną.
– Turniej golfa.
To mnie zaskakuje. Nie rozmawiałam z nim o szczegółach tego
projektu. W sumie dlaczego bym miała? Od lat nie wtrącał się w moje
interesy. Jeśli to nie ze mną rozmawiał o tym pomyśle, musiał omawiać to z
kimś innym. I muszę się zastanowić dlaczego.
– Co się dzieje, Cal? – Pochylam się do przodu i kładę łokcie na
biurku, opierając podbródek na złożonych dłoniach.
– No cóż, wiesz, że ci ufam, Banner.
– Takie miałam wrażenie – mówię, wciąż lekkim tonem.
– Naprawdę ci ufam – zapewnia mnie pospiesznie Cal. – To temu
cholernemu Fosterowi nie ufam.
– Jaredowi? – Moje serce zatrzymuje się na chwilę, a potem znowu
rusza. – Dlaczego? Wiem oczywiście, że jest z innej firmy, ale
koordynujemy znalezienie sponsorów dla imprezy naszych klientów, a nie
wymieniamy sekrety.
– Nie o to chodzi. Wydaje mi się, że on chce cię skusić, żebyś przeszła
do Naprzód.
Śmieję się, bo to absurdalne.
– Mylisz się. – Potrząsam głową, czując ulgę, że chodzi tylko o to. –
Nie próbuje.
– Zdecydowanie jest tobą zainteresowany.
„Bo ja nie poddam się, póki nie będziesz całkowicie moja”.
Zainteresowanie. Przygryzam usta, żeby wbrew sobie się nie
uśmiechnąć i zapanować nad przebiegającym po moim ciele dreszczem.
Chociaż Jared strasznie skomplikował moją relację z Zo, nie czułam się tak
żywa od lat. Nie mogę się doczekać, kiedy go znów zobaczę. Gdy się
dotykamy, wypełnia mnie ogień.
Poprawiam się na krześle i rozplatam nogi.
– Nie martw się – wzdycham z krzywym uśmiechem. – Jared nie
stanowi zagrożenia.
– Naprawdę? – Cal nie wydaje się przekonany. – Sam mi powiedział,
że moja popisowa klacz, jak to ujął, jest bezpieczna, ale mógłby zadbać o
ciebie lepiej w Naprzód.
Błyskawicznie trzeźwieję i czuję ucisk w żołądku.
– Popisowa klacz? – powtarzam drętwo. – Tak powiedział?
– Słowo w słowo – przytakuje Cal, przyglądając się uważnie mojej
twarzy. – Ostrzegał mnie. Zadzwonisz, jeśli będzie ci składał jakieś
propozycje, prawda? Przynajmniej daj mi szansę zaproponować ci tyle, co
on, Banner.
– Uch… Nie złożył mi żadnych propozycji – odpowiadam z
roztargnieniem.
Przynajmniej nie w kwestiach zawodowych, ale może taki był jego
prawdziwy cel. Chociaż Bent powiedział, że Jared nie brał udziału w
okrutnym żarcie Prescotta, znów zalewa mnie fala wątpliwości. Z zewnątrz
nikt by tego nie podejrzewał, ale w każdym murze jest pęknięcie. Nie
stanowię wyjątku. Schudłam, jestem w świetnej formie. Ale nigdy nie będę
Quinn. Albo Tanyą. Albo Cindy.
Jestem Banner i Jared sprawił, że uwierzyłam – znowu – że to właśnie
mnie chce. Widziałam to pragnienie w jego spojrzeniach, słyszałam w
słowach. Czyżbym tak bardzo pomyliła się w ocenie sytuacji?
„Dla mnie zawsze byłaś piękna. Mam nadzieję, że to wiesz”.
Jared to mistrz strategii. Zrobiłby wszystko, by dostać to, czego chce,
ale myślałam, że mnie naprawdę pragnie. Że widzi we mnie kobietę, a nie
agentkę, która może mu przynieść zyski.
– Upewnij się po prostu, żebym mógł przygotować odpowiedź na
cokolwiek, co on ci zaoferuje – mówi Cal, wstając i stukając w moje
biurko. – Zainwestowaliśmy zbyt wiele, żeby stracić cię przez jakiegoś
nowicjusza.
– Jasne. – Odchrząkuję i próbuję zmusić się do zachowania spokoju.
Odprowadzam Cala do windy. – Jak długo zostajesz w mieście? Kiedy
lecisz z powrotem do Nowego Jorku?
– Rano. – Ściska moje ramię. – Świetnie dajesz tu sobie radę, Banner.
– Dzięki. – Uśmiecham się, ale w głowie mam chaos.
Drzwi windy się otwierają, Maali wychodzi, a Cal wchodzi. Dziękuję
jej, biorę sałatkę i wracam do mojego biura.
– Dobrze się czujesz? – pyta Maali, marszcząc czoło. – Wyglądasz…
Sama nie wiem. Czy Cal cię zdenerwował?
– Nie. – Wbijam widelec w sałatkę i otwieram maila do Tytanów,
ignorując badawcze spojrzenie asystentki. – Pewnie wyglądam na głodną.
Nadal na mnie patrzy, jakby potrzebowała potwierdzenia, zerkam więc
na nią i posyłam uśmiech pełen pewności siebie. Jestem dobra w
przekonywaniu innych, by mi uwierzyli.
– Mam pewien tytaniczny tyłek do skopania – mówię lekko. –
Zamkniesz za sobą drzwi?
Maali odpowiada uśmiechem i wychodzi.
Tak. Mogę być świetna w przekonywaniu, ale Jared jest jeszcze lepszy.
20 - JARED

Należę do rozsądnych mężczyzn. Większość osób, które mnie znają,


zgodziłaby się z tym stwierdzeniem. Ale wystarczyły dwa dni bez żadnego
znaku życia od Banner i nie czuję się już szczególnie rozsądny. Dałem jej
przestrzeń. Wiem, że ta sytuacja jest dla niej trudna i że ona naprawdę
troszczy się o Zo. Nie zadręczałem Ban wiadomościami, ale miałem
nadzieję, że się do mnie odezwie.
Czy tak czują się kobiety, kiedy mężczyźni do nich nie dzwonią? Gdy
znikamy i nigdy się nie odzywamy? Czy zastanawiają się, czy jesteśmy
wtedy z kimś innym? Sęk w tym, że ja nie muszę się zastanawiać. Wiem, że
kiedy Zo wróci do Stanów, wróci też do Banner. Do jej domu i łóżka.
I nie mogę tego, kurwa, znieść. Myśl o nim uprawiającym z nią seks,
choćby jeszcze jeden raz, sprawia, że krew w moich żyłach tężeje, a
wyobraźnia szaleje. Z natury nie jestem zazdrośnikiem. Żeby czuć
zazdrość, musi ci na kimś zależeć, a mnie zależy wyłącznie na rodzinie i
kilku osobach, które zaliczam do grona prawdziwych przyjaciół.
Zużywanie tego rodzaju energii na dziewczynę, o której za miesiąc mogę
nawet nie pamiętać? Nie. Tymczasem Banner? Ona jest jak powidok,
wrażenie pozostawione w polu twojego widzenia długo po tym, jak
właściwy obraz zniknie. Jej kontury wypalają się w twojej pamięci.
Postanowiłem, że nie zadzwonię i tego nie zrobiłem, ale siedzę
naprzeciwko biura Banner o siódmej wieczorem, a jej auto nadal stoi tam
zaparkowane. Nigdy nie odwiedzałem biur Bagleya, ale oczywiście wiem,
gdzie są. Znaj swojego wroga. Rozsądnym wyjściem byłoby pojechać dalej.
Zamiast tego wybieram jej numer.
– Słucham? – Odpowiada już po pierwszym sygnale.
Dobry znak.
– Hej. – Szukam jakiegoś neutralnego tematu do rozmowy, zanim
przejdę do propozycji, którą Banner musi rozważyć. – Co słychać?
– Pytasz, co słychać w pracy? – Jej ton wydaje się chłodniejszy niż
przez ostatnie tygodnie. – Czemu? Wciąż się zastanawiasz, czy popisowa
klacz jest warta inwestycji?
„Popisowa klacz?”
– O czym ty mówisz…
„Cal Bagley. Sukinsyn”.
– Więc jak się miewa dobry, stary Cal? – Nie udaję, że nie wiem, o co
chodzi.
– Martwi się, że skusisz mnie do odejścia. – Jej śmiech jest całkowicie
sztuczny. – Zapewniłam go, że nic nie skłoniłoby mnie, żeby z tobą
pracować.
– Coś nie tak, Ban?
– Nie, wszystko świetnie się układa. – Słyszę odprawę w jej głosie,
zanim jeszcze wypowie te słowa. – Dzięki, że zadzwoniłeś. Daj znać, jeśli
musimy coś zrobić dla sponsorów, w innym wypadku…
„W innym wypadku mogę się odpieprzyć”.
Gaszę silnik i kieruję się w stronę budynku.
– To tyle? – pytam, sprawdzając listę biur na tablicy w lobby, żeby
znaleźć firmę Bagley i Wspólnicy. – Nie powiesz mi, jaki to wielki błąd
popełniłem, że znaleźliśmy się znów w punkcie wyjścia?
– Nigdy tak naprawdę nie opuściliśmy punktu wyjścia, Jared.
Potrzebowałam tylko przypomnienia – mówi niecierpliwie. – Słuchaj,
jestem zawalona robotą. Muszę kończyć. Do widzenia.
W windzie gniew przejmuje nade mną kontrolę. Czy ona naprawdę
myśli, że dam się spławić bez wyjaśnienia? Jakbym był szczeniakiem,
którego można się pozbyć jednym kopnięciem? Uspokajam się w drodze do
jej biura. O dziwo, drzwi nie są jeszcze zamknięte, wchodzę więc do
środka. Do zapamiętania: Banner musi to zmienić. Biuro w L.A. jest małe,
bo większość agentów Bagleya wciąż pracuje z Nowego Jorku. I puste, bo
cała reszta ma życie poza pracą i poszła do domu. Bez problemu znajduję
pokój Banner i wchodzę do środka, po czym zamykam za sobą drzwi.
Stoi przy oknie i obserwuje, jak horyzont zaczyna błyszczeć w
promieniach zachodzącego słońca. Odwraca się błyskawicznie, ale
przyłapuję ją na chwili bezbronności. Na twarzy ma wymalowany zawód,
zanim wskakuje na nią neutralna maska, przez którą mam ochotę udusić
Cala Bagleya.
– Czego chcesz? – Jej lodowate spojrzenie prawie mnie zamraża, ale
wiem, jak ją ogrzać, jak ogrzać nas oboje.
– Myślałem, że wyraziłem jasno, czego pragnę – mówię, podchodząc i
stając obok niej przy oknie. – Chcę ciebie.
Prycha, szyderstwo wykrzywia jej usta. Podchodzi do biurka, zaczyna
układać papiery i pakować torebkę.
– Chcesz mnie? – pyta, nie podnosząc wzroku. – Mam już pracę, więc
możesz przestać bawić się w rekrutera.
Szybko zbliżam się do niej i kładę ręce na jej dłoniach
spoczywających na laptopie, który właśnie miała spakować.
– Wiesz, że mam to gdzieś, Banner. – Schylam się, żeby pochwycić jej
wzrok.
– Nie, nie wiem – szepcze cicho. – Latami wierzyłam, że miałeś
konkretny cel tamtej nocy, kiedy…
– Kochaliśmy się? – podpowiadam. – Ale przyznałaś, że uwierzyłaś
Bentowi, gdy powiedział ci, że nie miałem nic wspólnego z planem
Prescotta.
– Tak. Ja… No cóż, uwierzyłam. Wciąż wydaje się to dziwne. –
Wyciąga dłonie spod moich i wsuwa je w kieszenie wąskiej, czarnej
spódnicy. – Nie jestem w twoim typie, musisz to przyznać.
Śmieje się, ponury uśmiech wykrzywia twarz Banner.
– Nie jestem Cindy.
– Kim, do cholery, jest Cindy? – pytam skonsternowany.
– Serio? – Na jej twarzy maluje się sceptycyzm. – Miss Iowy z
ostatniego roku?
– O cholera, Banner. Zapomniałem o niej jeszcze przed ukończeniem
studiów. No, nie do końca, ale prawie. Nie o to tu chodzi, prawda?
Podnosi wzrok, ale drzwi do jej wnętrza są zamknięte, widzę to w
ciemnych oczach.
– Nie wiem, co masz na myśli.
Łapię ją za nadgarstek i siadam na krawędzi biurka, przyciągając ją
pomiędzy swoje nogi.
– Jeśli jestem dupkiem, który udaje, że chce być z tobą, żebyś zaczęła z
nim pracować – zaczynam, łącząc nasze palce, a drugą ręką okrążając jej
talię – to nie mógłbym być facetem, który zawsze cię widział, zawsze cię
pragnął i jest gotowy sprawić, że twoje życie legnie w gruzach, jak to
ujęłaś, żeby cię zdobyć. Jeśli kłamię, to cokolwiek, co zaistniało między
nami, nie może być prawdziwe i nie będziesz musiała się z tym zmierzyć.
Podnoszę nasze złączone ręce do ust, patrząc Banner w oczy i nie
przestając jej obejmować.
– Nie musiałabyś mierzyć się ze mną.
– Nie, to nie…
– Zamknij się, Ban – przerywam jej cicho. – Nie pozwolę ci na to. Dziś
w nocy staniesz twarzą w twarz z prawdą.
– Czyli z czym?
– Czy masz pojęcie, z iloma kobietami byłem? – pytam zamiast
odpowiedzieć bezpośrednio.
– Nie, ja…
– Ja też nie. Nawet nie pamiętam części z nich. Niektórych nie znałem
z imienia.
Łapię ją za podbródek i unoszę go.
– Ale ty? Pamiętam dokładnie, jak ciasna byłaś. Jak mokra. Nadal
pamiętam te rozkoszne dźwięki, które wydawałaś z siebie w ciemnościach,
i wiem, jak pachnieliśmy razem. Doskonale pamiętam każdą sekundę,
kiedy znajdowałem się w tobie. I to jest prawda.
Jej źrenice rozszerzają się i powoli nabiera powietrza.
– Banner, zostałaś dla mnie stworzona.
Kiedy wreszcie wypowiadam te słowa na głos, czuję, że tak powinno
być, ponieważ to szczera prawda.
– Nie zostałam dla ciebie stworzona – stwierdza, unosząc brew. –
Jestem dla ciebie za dobra.
– Fakt. – Uśmiecham się szeroko, zaciskając rękę na jej talii. – Ale i
tak będę cię miał.
– Przeżyliśmy jednorazową przygodę, Jared.
– I kto teraz kłamie? Owszem, to była jedna noc, ale nigdy nie
chciałem, żeby na niej się skończyło. Pozwoliłaś, żeby tamten pieprzony
kutas zabrał nam wszystkie noce, które powinniśmy mieć.
Schylam się, żeby otrzeć się o jej szyję, odsunąć kołnierzyk bluzki i
pocałować delikatną skórę pod nim.
– Chcę je z powrotem, Ban. Chcę ciebie z powrotem.
– To tak nie działa, Jared – szepcze niemal bez tchu, wciąż walczy. –
Nie możesz mieć mnie z powrotem, jakby ostatnie dziesięć lat nie miało
miejsca. Jestem w poważnym związku i nie możesz tego zignorować.
Wpatruję się w nią, czekając, aż przypomni sobie, że mój moralny
kompas nigdy nie wskazuje północy. Ona nawet nie istnieje. Jest tylko to,
czego chcę, i to, co stoi mi na przeszkodzie. Otaczam ręką szyję Banner i
wsuwam palce w jej włosy, a drugą łapię ją za tyłek.
– Wiesz, czego nie będę już dłużej robił? Nie będę czekał. Próbowałem
dać ci przestrzeń, ale wykorzystujesz okazję, żeby wymyślać coraz to
więcej wymówek. Więc dzisiejszej nocy koniec z tym.
I bez żadnego ostrzeżenia całuję ją tak, jak chciałem, odkąd tu
wszedłem.
21 - BANNER

Ten pocałunek jest taki, jak za pierwszym razem, a jednocześnie nie da się
go porównać z żadnym innym.
Kiedy Jared pocałował mnie w Sudz, namiętność odebrała mi dech.
Zaskoczyło mnie, że całuje w ten sposób właśnie mnie. Podkochiwałam się
w nim latami, zachwycało mnie piękno tego mężczyzny, równie
niebezpieczne jak oko cyklonu. Nigdy nie sądziłam, że znajdę się w samym
jego centrum. A teraz, stojąc w moim biurze, znów czuję, że grozi mi
niebezpieczeństwo, które może zniszczyć moje życie. Wiem to, ale nie
mogę się zatrzymać.
Za bardzo tego pragnę.
Pożądam jego pocałunków. Podoba mi się, jak przekrzywia moją
twarz, kontroluje tempo i głębię pocałunku. Unosi mnie i sadza na
zabałaganionym biurku, a potem centymetr po centymetrze podsuwa w
górę moją spódnicę, aż podciąga ją nad biodra. Zerka w dół na czarny
trójkąt jedwabiu między moimi udami i wzdychając z pożądaniem upada na
kolana, przez bluzkę obsypując pocałunkami mój brzuch. Gorące, wilgotne
ssanie jego ust przenika przez cienką warstwę jedwabiu.
Nie umiem znaleźć w głowie słów, które by go zatrzymały. Może
byłabym w stanie, zanim ześlizgnął się po moim brzuchu i wtulił nos w
majtki. Chciałabym wierzyć, że mogłam to zrobić, zanim ściągnął czarny
jedwab w dół moich nóg. Ale nigdy nie będę pewna. Ponieważ zrobił te
rzeczy, a następnie rozwarł moje nogi, rozdzielił wargi cipki i zaczął ssać
łechtaczkę. – Ach… – Pulsowanie zaczyna się w moim centrum, niczym
ostrzegawcze wstrząsy w Pompejach. Przeczucie zbliżającej się katastrofy.
– Jared… O Boże.
Jego usta nie opuszczają mnie ani na chwilę, ale naciska wielką dłonią
na moją klatkę piersiową, aż kładę się na blacie, a nogi zwisają mi luźno.
Usta Jareda są głodne, spragnione. Wielbi mnie językiem, a ja wyciągam
ręce i wplatam palce w jego włosy.
– Nie przestawaj. Nie przestawaj. Nie przestawaj.
To rozkaz. To prośba. To zaklęcie wypowiadane bez tchu. Jared dodaje
palec, masuje mnie kciukiem.
Czuję się, jakbym spadała.
Poddaję się przyjemności, która wstrząsa moim ciałem. Orgazm
przejmuje nade mną władzę niczym tornado. Niepewność, obawy,
zastrzeżenia – wszystko znika. Ściskam jego głowę kolanami. Ciągnę go za
włosy. Egoistycznie skupiam się na rozkoszy, którą obiecał.
– Boże, Banner. – Jared liże wilgoć na wewnętrznej stronie mojego
lewego uda, ściskając mnie za nogi. – To lepsze, niż pamiętałem.
Podnosi się z kolan. Przytwierdza mnie do biurka ręką i spojrzeniem.
Ten, który wznosił modły, teraz staje się władcą, ale mam na niego równie
niszczycielski wpływ, jak on na mnie. Włosy ma potargane, usta wilgotne,
lśniące. Nigdy nie czułam takiej potrzeby posiadania kogoś na własność jak
w momencie, kiedy patrzę na Jareda Fostera, którego wzrok podpowiada
mi, że teraz jego kolej.
Nasze spojrzenia się nie rozstają, gdy rozpina spodnie. Nie ma już
odwrotu i choć dobrze wiem, że po drugiej stronie czekają na mnie
poczucie winy, potępienie i wstyd, nie potrafię się odwrócić. Chcę pobiec
razem z nim do przodu. Jared gwałtownie pociąga mnie za uda na brzeg
biurka.
– Musisz to powiedzieć, Banner. – Ostre brzmienie jego głosu sprawia,
że podnoszą mi się włoski na ramionach. – Powiedz „tak”.
Nierówny oddech. Dzikie spojrzenie. Twardy kutas tuż przy moim
udzie. Namiętność niemal przejęła nad nim kontrolę, ale wciąż oferuje mi
ostatnią szansę, żeby uciec. Wiem, że powinnam. Będę tego żałować.
Zamykam oczy i widzę twarz Zo, słyszę jego głos mówiący, że mnie kocha,
ale to nie wystarcza. Nigdy nie wystarczało i moim jedynym grzechem było
to, że mu o tym nie powiedziałam, nie stanęłam twarzą w twarz z prawdą,
że nie kocham go w ten sposób. To mój jedyny grzech.
Do teraz. W tej chwili popełniam kolejny.
– Tak.
Szept ledwie opuszcza moje usta, a Jared już we mnie wchodzi. Jest
wielki i agresywny. Posuwa mnie tak, jak robi wszystko inne, bez
skrupułów i bez litości. Wpycha mi rękę pod bluzkę i łapie za pierś, ściska
mocno, kciukiem pociera mój sutek. – Cholera. – Moje ciało zaciska się
wokół niego.
Papiery szeleszczą pode mną na biurku za każdym razem, kiedy się we
mnie wbija. Łapie mnie za kolana, by utrzymać równowagę, by mnie
unieruchomić. Długie, leniwe posunięcia zamieniają się w krótkie,
gorączkowe. Jared odchyla głowę, gdy zatraca się w przyjemności.
Chcę go dotknąć. Muszę pocałować Jareda. Siadam, nasze ciała są
wciąż połączone. Wsuwam palce w krótkie loki na jego karku. Natychmiast
bierze moje usta w niewolę. Pocałunek jest gwałtowny, smakuje desperacją.
– Nie żałuj tego, Banner. Nie masz prawa tego żałować.
Opuszczam czoło, aż nasze głowy się stykają. Płaczę, choć czuję, że
nadchodzi kolejny orgazm.
– Nie mogę ci obiecać, że nie będę tego żałować. – Łzy spływają mi po
policzkach i pomiędzy naszymi ustami. – Ale teraz muszę to mieć. Muszę
mieć ciebie.
Wciąż się w siebie wpatrujemy. Moje spojrzenie pełne jest
namiętności i przeprosin. Jego – zawodu i determinacji. W ułamku sekundy
udaje nam się porozumieć. Potem Jared odrzuca głowę do tyłu i warczy.
– Kurwa, dochodzę.
Płynne ciepło wypełnia mnie i splatam łydki na jego plecach, łącząc
nasze ciała jak zagubione elementy układanki. Biurko całe się trzęsie.
Papiery latają, ramki ze zdjęciami spadają, laptop przesuwa się na krawędź
blatu i upada z hukiem na podłogę. Wszystko wokół mnie się przewraca.
Wszystko w środku rozbija. Moje obietnice, uczciwość, związek – mój
świat rozpada się na kawałki. Wszystko zniszczyłam i nie mogę się nawet
zmusić, żeby mnie to obchodziło. Kiedy ciało Jareda dotyka mojego, serce
bije tuż przy sercu – nic mnie nie obchodzi. Nie czuję nic poza
pocałunkami palącymi moje wargi.
22 - JARED

Nigdy nie rób niczego, z czym nie mógłbyś żyć,


oraz nie odchodź od osoby, bez której nie możesz żyć.
Pee Wee Kirkland, legenda koszykówki
– Nie użyliśmy kondomu.
Dodaję kolejne wykroczenie do mojej wydłużającej się listy. Lecz jest
to jedyna rzecz, która mnie obchodzi. Nie martwi mnie, że kochałem się z
Banner, bo ona należy do mnie. To prawo dżungli, a Banner jest moją
towarzyszką, samicą. Została stworzona specjalnie dla mnie. Odrzucam
racjonalne myślenie. Nie przyjmuję do wiadomości istnienia Zo lub tego,
co inni ludzie mieliby do powiedzenia o niewierności. Dla nich to, co
zrobiliśmy, byłoby złe. Dla mnie było prawdziwe.
Powiedziałbym, że czuję to w sercu, ale waham się. Nie wiem, co
kryje się w sercu Banner. Z łatwością czytam reakcje jej ciała, wszystkie
znaki i sygnały, że mnie pragnie. Że mnie lubi, choć nie zawsze pewnie
tego chce. Nigdy nie oddałem nikomu swojego serca i nie jestem pewien,
czy zaczynanie od kobiety, która żałuje, że ze mną była, okaże się dobrym
pomysłem. Banner postrzega najbardziej wstrząsający seks w moim życiu
jako pomyłkę.
– Tak, wiem. – Banner schyla się, żeby podnieść laptop z podłogi. –
Ja… Zabezpieczam się i jestem, uch, czysta.
Zerka na mnie, bezgłośnie zadając to samo pytanie.
– Ja też – odpowiadam. – Nigdy… Zawsze używam zabezpieczenia.
Tym razem…
Zapomniałem. Dałem plamę. Całkowicie się zatraciłem i straciłem
kontrolę.
Nie muszę tego mówić. Ona to czuła. Oboje to czuliśmy. Żadne z nas
się tym nie przejmowało, nawet o tym nie myślało. Jedyna rzecz, przy
której się zatrzymałem, to pytanie o zgodę. Musiałem odciąć jej drogę
ucieczki. Nie powiedziałaby potem, że wziąłem ją siłą, ale pewnie
twierdziłaby, że nie chciała tego tak mocno jak ja. A krótkie „tak”
odbezpieczyło granat. Wszystko, co nastąpiło później, było równie
instynktowne jak oddychanie. Mój mózg przesiadł się na tylne siedzenie i
to ciało prowadziło.
– Rozumiem – mówi Banner, jej głos jest niski, zgaszony.
Wygląda równie niechlujnie co ja. Spódnica przypomina rozciągnięty
akordeon, bluzce brakuje kilku guzików. Czerwona szminka jest
rozsmarowana na brodzie. Ciemne, jedwabiste włosy zwisają wokół ramion
Banner. Biuro nie wygląda dużo lepiej. Papiery rozrzucone po podłodze.
Wazon z kwiatami leży w kałuży rozlanej wody. Ramki ze zdjęciami
poprzewracane. Mógłbym jej chociaż pomóc.
Zaczynam porządkować biurko i podnoszę zdjęcie, które przyciąga
moją uwagę. To fotka ze świąt. Rodzina Banner pozuje na tle choinki,
wszyscy się uśmiechają. A pomiędzy Banner i kobietą, którą podejrzewam
o bycie jej matką, stoi Zo. Wygląda jak część rodziny.
– Boże Narodzenie dwa lata temu – wyjaśnia Banner, zabierając
zdjęcie i ustawiając je na brzegu biurka.
– Zo spędza święta z twoją rodziną? – pytam ostrożnie, niemal czując,
jak trzęsie się grunt pod moimi stopami.
– Spędzał z nami wszystkie przez ostatnie dziesięć lat. – Przełyka ślinę
i ociera łzy z policzka. – Odkąd zginęła jego rodzina.
Przez chwilę waga tego, z czym się mierzę, niemal mnie przygniata.
Znam Banner dłużej, ale on był z nią przez ostatnie dziesięć lat. A ja ile?
Jeden semestr? Jedną noc? Jestem w stanie dostrzec bezczelność, z jaką
wparowałem w jej życie i zniszczyłem związek, przyjaźń trwającą dekadę.
Przed nami trudna droga, ale czuję się gotów nią podążać, jeśli ona też tego
chce.
Liczę, że tak jest. Nie mam wyrzutów sumienia, ale Banner ma je za
nas dwoje. Widzę to w jej oczach. Coś więcej niż wyrzuty sumienia.
Smutek.
Z mojego powodu.
To boli. Nie mogę znieść widoku zranionej Banner. Nigdy nie
mogłem. Czuję się zmuszony, by ją pocieszyć. Zbiera papiery zaśmiecające
biurko i układa je w równe kupki. Ja zaś kładę dłonie na jej rękach,
zatrzymując ją i przyciągając do siebie. Patrzy na mnie do góry, oczy ma
wypełnione łzami.
– Nie powinniśmy, Jared – szepcze. – My…
– Nie możesz cofnąć czasu, Ban. Zrobiłbym to znowu, gdybyś mi
pozwoliła. – Mój głos jest chrapliwy, ale pewny. – Nie żałuję. To, że ty
żałujesz…
Nie jestem pewien, jak wyrazić, co robi ze mną jej zachowanie. Czuję
ból i bardzo chcę uciec, ale nie mogę jej zostawić. – Nie… – Podnosi dłoń i
dotyka mojego policzka, otwarcie i szczerze patrząc mi w oczy. – Było
cudownie. Wiesz to, ale to nie znaczy, że postąpiłam właściwie.
Wtulam się mocniej w dłoń Banner, przekręcam głowę, by pocałować
jej wnętrze.
– „Właściwie” to pojęcie względne.
– Dla ciebie tak. Dla mnie nie. – Zaciska oczy i łzy wypływają spod jej
długich rzęs. – Nie mogę uwierzyć, że zrobiłam to Zo. Nie wybaczy mi.
Stracę najlepszego przyjaciela i…
Łkanie wstrząsa jej ciałem. Głowa Banner opada na moje ramię, a
koszula natychmiast wilgotnieje od łez. Wzbiera we mnie coś bliskiego
wyrzutów sumienia. Nie z powodu tego, co zrobiliśmy, ale dlatego, że
Banner cierpi.
– Przykro mi – szepczę w jej włosy. Wdycham zapach Banner i wiem,
że nie jestem godzien tej kobiety. Ma rację. Jest dla mnie za dobra, ale to,
że ja nie jestem dobry, sprawi, że ją zdobędę. Inny mężczyzna pozwoliłby
skrupułom, pieprzonemu sumieniu przejąć kontrolę i zrezygnować.
Ale ja pragnę Banner.
23 - BANNER

Bałam się tego dźwięku cały dzień.


Dźwięku otwierania drzwi wejściowych. Zbliżających się kroków.
Odgłosu nadchodzącej katastrofy.
Nie poszłam dziś do pracy. Pierwszy raz od lat wzięłam dzień wolny z
powodu choroby. To nie kłamstwo. Mdli mnie, odkąd obudziłam się rano. I
boli mnie serce. Poczucie winy zbiera się niczym kwas wyżerający mi
żołądek, a strach dławi mnie w gardle jak kolczasty drut. Boli mnie nawet,
gdy przełykam ślinę.
Najgorsze jest to, że nadal marzę o Jaredzie. Chcę go nienawidzić.
Zapomnieć o nim. Ale nic nie działa. Zagnieździł się w mojej głowie,
zapuścił korzenie pod moją skórą. Zatopił w moich kościach. Wciąż go
czuję, fantom poruszający się we mnie. Chcę podzielić się na części.
Umieścić Jareda w tylnej przegródce na czas rozmowy z Zo, ale to nie
działa w ten sposób. Wspomnienia o Jaredzie, o nas razem, przepełniają
każdą chwilę. Nawet teraz.
– Hola. – Zo upuszcza torbę i podchodzi do kanapy, na której siedzę z
nogami podciągniętymi pod siebie.
– Hola. – Jego uśmiech sprawia, że też się uśmiecham. Pomimo tego,
co zaraz się wydarzy, cieszę się na widok Zo. – Tęskniłem za tobą. –
Przyciąga mnie do siebie, muskularnymi ramionami obejmuje w talii.
Pochyla się, jego usta są coraz bliżej, ale w ostatniej chwili odwracam
głowę i pocałunek ląduje na moim policzku. Nie mogę tego zrobić. Nie
teraz. – Banner? – Odsuwa się ze zmartwioną miną. – ¿Qué pasa?
– Nic – odpowiadam z przyzwyczajenia, bo zawsze dobrze nam się
układało i to była norma. Normą były zdrowe relacje i możliwość
poradzenia sobie z każdym problemem, jaki napotkaliśmy. Ten problem
jednak stworzyłam sama i nie wiem, jak go rozwiązać. – To nieprawda.
Zmarszczka między jego brwiami tylko się pogłębia, w spojrzeniu
dostrzegam niepokój o mnie. Delektuję się nim, bo wiem, że nie potrwa
długo.
– Usiądź. – Gestem wskazuję kanapę. Waha się ułamek sekundy, ale
robi to, o co go proszę, a ja do niego dołączam. – Muszę ci coś powiedzieć.
– Dobrze. – Dotyka mojego kolana. – Po prostu mi powiedz, Bannini.
Słowa czekają w moim gardle. Przypominają zapałkę zapaloną nad
kałużą benzyny. To chyba jedyny sposób, żeby je ze mnie wydobyć – niech
przepalą się przez moją skórę.
– Ja… – Oblizuję wargi, oddycham płytko w tej chwili wypełnionej
niepokojem i wstydem. – Zo, ja…
Szloch płonie w mojej piersi, rozchodzi się w powietrzu.
– Kochanie, co? – Zo bierze w dłonie moją twarz, odsuwając jedną
włosy z mojego czoła. – Co się dzieje, do cholery? Ktoś cię skrzywdził?
Jesteś…
– Przespałam się z kimś innym.
Całkowicie zamiera i jedynym dźwiękiem słyszalnym w pokoju jest
mój szloch. Chcę się wycofać i lizać rany, które sama sobie zadałam, ale
takie tchórzostwo nie wchodzi w grę. Nie kiedy Zo wpatruje się we mnie
oniemiały. Jego dłonie sztywnieją na mojej twarzy i przez chwilę myślę, że
cała ta siła zostanie użyta, żeby zmiażdżyć moje kości. Może czuje taką
brutalną potrzebę, bo opuszcza ręce, jakby moja twarz go oparzyła, jakby
bał się, co może zrobić, jeśli będzie dalej mnie dotykać. Wstaje i odchodzi,
by stanąć przy kominku, odwrócony tyłem. W głowie słyszę jedno słowo.
„Dziwka”.
Tak nazywałam zdradzającą Kenana żonę. Łatwo to powiedzieć,
oceniać innych, gdy myślisz o sobie, że jesteś lepsza. Zawsze opierałam się
każdemu pragnieniu, ale nic nie przygotowało mnie na Jareda.
Zbieram się na odwagę i patrzę na Zo, który nadal stoi z łokciami
wspartymi o gzyms kominka, między pamiątkami i zdjęciami mojej
rodziny. Głowę opiera na dłoniach. Śniegowa kula, którą przywiózł mi z
Vancouver, zimowy zachód słońca kończący bajeczny dzień, naśmiewa się
ze mnie.
– Proszę, powiedz coś – błagam cicho, przerywając pełne napięcia
milczenie.
Ramiona Zo sztywnieją i przez sekundę myślę, że nie zareaguje, ale
wtedy patrzy na mnie, a jego twarz jest lodową rzeźbą wykutą z ostrych,
zimnych linii. Mój płacz zawsze był jego słabością, ale gorące łzy płynące z
moich oczu nie stopią tego lodu.
– ¿Cómo pudiste hacerme esto? – pyta, ma głos jest zachrypnięty od
emocji. – A nosotros?
„Jak mogłaś mi to zrobić? Nam?”
– Zo, lo siento mucho!
„Tak mi przykro!”
– Przykro? – Ostry śmiech przecina powietrze. – Tobie jest przykro?
Jego twarz zmienia się w pełną furii maskę. Z rykiem łapie śniegową
kulę i rzuca nią przez cały pokój. Ciężka marmurowa podstawka robi
wgniecenie w ścianie, a kopuła rozpada się na kawałki w eksplozji szkła,
płynu i śniegu. Wzdrygam się i gwałtownie wciągam powietrze,
zaszokowana. Wiem, że Zo mnie nie skrzywdzi, ale to akt przemocy,
zabijający czułość, która istniała między nami przez dekadę.
Nie, Zo jej nie zabił. Ja to zrobiłam. Moim egoizmem. Moją słabością.
– Pieprzysz się z kimś innym – chrypi, ciężko oddychając, jakby gniew
go wykańczał. – I oferujesz mi przeprosiny? Dzielisz się swoim ciałem,
swoim…
Słowa Zo rozpływają się w powietrzu, w jego głosie pojawia się
wahanie.
– Dzielisz się swoim sercem? Czy ty… kochasz tego mężczyznę,
Banner?
– Nie – mówię, choć moje serce dopytuje się, czy aby na pewno. Czy
miłość jest jeszcze potężniejsza niż przyciąganie pomiędzy Jaredem a mną?
Czy może być prawdziwsza niż to, co czuję, gdy jest blisko? Kiedy jest we
mnie? Czy kiedykolwiek przeżyłam gwałtowniejsze emocje? – To stało się
tylko raz. Błąd… Wiedziałam, że to było złe. Po prostu się wydarzyło.
Boże, wszystko, co wychodzi z moich ust, jest banałem, oklepanymi
frazesami, po które sięgają ludzie, by usprawiedliwić to, czego
usprawiedliwić się nie da.
– Po prostu się wydarzyło? – powtarza, jego oczy rozbłyskują
gniewem. – Czy wiesz, jak wiele coño odrzuciłem? Jak chłopaki nabijają
się ze mnie, bo pozostaję wierny jednej kobiecie, chociaż mógłbym mieć
cztery każdej nocy? W każdym mieście? Ale nie miałem. Nigdy bym ci
tego nie zrobił. Mojej najlepszej przyjaciółce. Kobiecie, którą…
Milknie, gryząc się w język przed wypowiedzeniem słowa, które tak
często do mnie mówił.
– Więc nie mów mi, że to się po prostu zdarza, Banner. Mnie się nie
zdarzyło.
– Wie… wiem – jąkam się, moje oczy są wypełnione łzami i ledwo go
widzę. – Obiecuję ci, że nigdy dotąd nie zrobiłam czegoś takiego. Wiesz to.
Znasz mnie. Nigdy bym…
Tylko że właśnie to zrobiłam. Mój głos cichnie, kiedy sobie to
uświadamiam. Nie ma słów, które mogłyby sprawić, że sytuacja się
poprawi. Moja niedoskonałość i wstyd spotykają się z jego furią i
zawodem. Jedyne, co mogłoby naprawić sytuację, to cofnięcie czasu.
Ale to niemożliwe.
– ¿Con quién? – dopytuje Zo, jego głos przypomina warkot, spojrzenie
zwężonych oczu obiecuje zemstę.
Byłam głupia, bo nie przewidziałam tego, że będzie chciał wiedzieć, z
kim go zdradziłam. Oczywiście, że chce. Zawsze chcą. Też bym chciała
wiedzieć, ale nie mogę mu tego wyznać. On i Jared poruszają się w tych
samych kręgach. To jedynie dolałoby oliwy do ognia.
– Ja… Nieważne – mówię głupkowato, koncentrując spojrzenie
zapuchniętych oczu na moich dłoniach, które wykręcam na kolanach. – To
był… ktoś z przeszłości.
– Z przeszłości? – Głęboka zmarszczka przecina czoło Zo. – Z
college’u? Z branży? Znam wszystkich twoich przyjaciół. Wiem o tobie
wszystko.
Grymas gniewu i cyniczny uśmiech ranią mnie.
– A przynajmniej tak mi się wydawało. Nie wiedziałem, że jesteś
oszustką, której nie można ufać.
Nie odpowiadam, ale każde słowo jest jak uderzenie bata na moich
plecach, chłosta rozdzierająca moją godność i dumę.
– Kurwa, Banner! – wybucha. – Wszystko zepsułaś! Całe moje życie
kręci się wokół ciebie!
– Wiem. – Pociągam nosem i ocieram łzy płynące z kącików oczu.
– Twoja rodzina jest moją rodziną. Twoja kariera jest moją karierą,
Banner.
Twarz Zo to kamienna maska.
– Jeśli nie mogę ci ufać w temacie rozkładania nóg przed facetami –
mówi specjalnie w wulgarny sposób, w jaki nigdy się do mnie nie zwracał –
to zdecydowanie nie mogę ci ufać w kwestii mojej kariery.
Spodziewałam się tego, oczywiście, ale kiedy słyszę, jak wypowiada
te słowa… Rozpad wieloletniego partnerstwa łamie mi serce. Nie dlatego,
że stracę dochodowego klienta, ale dlatego, że nikt inny nie zadba tak
dobrze o jego karierę. Nie trafi w lepsze ręce. To niemożliwe. Żaden agent
nie będzie dbał o niego jak o człowieka.
Idzie do drzwi, łapie torbę, którą upuścił. Wydawać by się mogło, że
minęły godziny, a nie zaledwie kilka minut. Zo odwraca się, aby spojrzeć
na mnie pogardliwie po raz ostatni.
– Przyślę kogoś po moje rzeczy – wypluwa z siebie. – I zacznę szukać
nowego agenta.
– Ale twój kontrakt – protestuję. – Jestem tak blisko, by załatwić ci
najwyższą stawkę, umowę, na którą zasługujesz. Jeśli mi pozwolisz…
– Myślisz, że to mnie obchodzi, kiedy ty… – Kręci głową i poprawia
torbę na ramieniu. – Kiedyś złożyłem moją karierę w rękach
niedoświadczonej dziewczyny, która prawie nic nie wiedziała, i zarobiłem
miliony. Myślałem, że to dlatego, że byłaś wyjątkowa, ale nie jesteś. Więc
mam pewność, że ktoś inny poradzi sobie równie dobrze.
Kiwam głową, przygryzając wargę, żeby powstrzymać kolejny szloch.
Tracę najlepszego przyjaciela, mężczyznę, który był ze mną – a ja z nim –
przez dziesięć lat triumfów i bólu, sukcesów i porażek. Mam wrażenie, że
tracę część siebie.
– Zo, musisz wiedzieć, że bardzo się siebie wstydzę – mówię, nie
dbając o otarcie łez spływających mi po policzkach. Nie ogląda się, gdy
otwiera drzwi, ale rzuca mi ostatnie słowa przez ramię.
– Yo tambien.
„Ja też”.
24 - BANNER

Siedzę w ciemnościach, płaczę i patrzę na ulotkę z menu restauracji Gino.


Zaledwie piętnaście minut drogi ode mnie znajduje się knajpa serwująca
najlepszą pizzę z pepperoni, jaką w życiu jadłam. Zazwyczaj zdejmuję
pepperoni i papierowym ręcznikiem ścieram nadmiar tłuszczu, a potem
pozwalam sobie na jeden jedyny kawałek. Jeśli mam ochotę zaszaleć, to
może na dwa.
Ale dzisiejszej nocy chcę zjeść całą pizzę. Wyobrażam sobie, jak
cudownie byłoby wgryźć się w coś miękkiego i pełnego węglowodanów,
niepodobnego do chrupkich sałatek lub kawałków chudego mięsa. W coś
puchatego jak pianka. Coś, co byłoby niczym poduszka w moich ustach.
Coś pocieszającego.
Przypominam sobie o wszystkich rzeczach, których uczyłam się na
terapii, ale przecież nie zabiłoby mnie zjedzenie pizzy. Moje ciało nie
napuchłoby przez noc niczym balon. Od czasu do czasu mogę sobie na coś
pozwolić. Mam w piersi krater wydrążony poczuciem zawodu, jaki
sprawiłam sobie i Zo, tym, jak zraniłam najżyczliwszego człowieka,
jakiego kiedykolwiek spotkałam. Chcę wypełnić tę dziurę jedzeniem i
wierzyć, choćby tak długo, jak będę jeść, że ten posiłek polepszy sytuację.
Poddanie się temu jest niczym wrzucenie monety do studni spełniającej
życzenia i łudzenie się, że to zadziała. Ale w tej chwili nie dbam o to, co
sprawi, że poczuję się lepiej. Po prostu muszę sobie pomóc.
„Pieprzyć to”.
Biorę do ręki komórkę, żeby wybrać numer do Gino, kiedy telefon
dzwoni w mojej dłoni. To oczywiście Quinn. Po dwóch sygnałach
zastanawiam się, czy odebrać, ale wiem, że będzie po prostu dzwonić dalej.
Nie poszłam dziś na poranny trening. Nie odpowiadałam na telefony. Jeśli
próbowała dodzwonić się do biura, Maali powiedziała jej, że nie pojawiłam
się w pracy z powodu choroby. Jeżeli nie odbiorę, zacznie dobijać się do
moich drzwi.
To samo zrobiłabym dla niej.
– Hej. – Gładzę ulotkę z menu i próbuję brzmieć normalnie. – Co
słychać, chica?
– Co słychać? – pyta Quinn, jej głos jest napięty. – To, że olałaś
poranny trening, wzięłaś chorobowe i nie przyszłaś na nasze spotkanie.
– Spotkanie? – Siadam prosto na kanapie, natychmiast zaalarmowana.
– Jakie spotkanie?
– Nie pamiętasz o prezentacji dla AesThetics?
Prawie rozpuszczam się z zażenowania.
– Cholera – mamroczę, zakrywając twarz dłonią. – Nie mogę
uwierzyć… Maali by…
– Zadzwoniła? – wtrąca się Quinn. – Tak, zrobiła to. Kilka razy, ale nie
odpowiadałaś.
Zamykam oczy i odsuwam z twarzy splątane włosy.
– Przepraszam. – Przełykam łzy. Nie tylko zniszczyłam wszystko z Zo,
ale mogłam także popsuć coś, nad czym pracowałam z Quinn od miesięcy.
– Zadzwonię do nich i to przełożę.
– Och, ale ja się z nimi i tak spotkałam. – Do jej głosu wkrada się
zadowolenie. – Wcześniej wysłałaś im pomysły, które chciałaś
przedyskutować, a poza tym nieraz o tym gadałyśmy. Więc porozmawiałam
z nimi.
– I? – pytam z nadzieją.
– Cóż, tyle. – Quinn śmieje się przekornie. – Musisz zasłużyć na swoje
utrzymanie. Powiedziałam im, że szczegóły dogadasz z nimi jutro, bo dziś
jesteś chora.
Pauza nabrzmiała pytaniami.
– Naprawdę jesteś chora? To nie w twoim stylu. My śmiertelnicy
idziemy czasem na wagary, ale to do ciebie niepodobne. Więc co się dzieje?
Nawet nie umiem powiedzieć. Wstyd, ból i frustracja zwijają się w
knebel w moich ustach. Zatrzymują słowa wyjaśniające, jak cholernie
wszystko spieprzyłam. Mój najlepszy przyjaciel i najważniejszy klient
odszedł zraniony. Rodzina mi tego nie wybaczy. Mama będzie miała duży
problem, żeby wybrać pomiędzy rodzoną córką a Alonzem Vidalem. Ileż to
różańców zostało odmówionych przed jego ważnymi meczami lub kiedy
miał kontuzję? Już widzę ją wpatrującą się w puste miejsce, gdzie powinien
siedzieć w następne Boże Narodzenie.
– Banner? – mówi Quinn zachęcająco.
I wtedy płacz zaczyna się od nowa. Nie są to wstrząsające szlochy jak
przez ostatnie kilka godzin, ale łzy krzywdy i zawodu, a ja jestem już zbyt
zmęczona, by się powstrzymać. Bezradnie pociągam nosem.
– O Boże – szepcze Quinn, jej głos obniża się do przerażonego szeptu.
– Czy to Zo? Zdradził cię? Jakaś dziwka w trasie? Bo mam coś na okazję,
kiedy facet zdradza.
– A co masz na okazję, kiedy to dziewczyna zdradza? – pytam cicho.
Cisza, która zapada, mówi wiele o szoku, jakiego doznała.
– Już jadę.
Pół godziny później nadal siedzę w tym samym miejscu na kanapie.
Jedno spojrzenie na telefon potwierdza, że Maali zostawiła kilka
wiadomości głosowych, tak samo Quinn. Mój tryb życia nie pozwala na tak
długie przerwy od obowiązków. Codzienność to rozpędzony pociąg.
Spróbuj zeskoczyć z niego na chwilę, a wszystko odjedzie, zostawiając cię
w tyle.
Osobą, od której nie mam żadnych nieodebranych połączeń, jest Jared.
Coś pali mnie w piersi. Krzywda bądź zawód. Czuję się jak Buffy, kiedy
Angel wreszcie dobrał się do jej majtek, a potem zamienił się w wyniosłego
i chłodnego demona, który nigdy nie dzwonił i próbował ją zabić.
Oczywiście to pewna przesadza. Po pierwsze, Jared był diabłem od samego
początku.
Wiedziałam o tym doskonale. Po drugie, wątpię, żeby próbował
potraktować moje serce kołkiem. Byłby subtelniejszy. Może przywiązuję
do tego za dużą wagę. Zanim tak cudownie spieprzyliśmy moje życie,
dawał mi przestrzeń. Może teraz też to robi? Powinnam być wdzięczna, ale
chyba czuję się opuszczona.
Wiem dokładnie, co czuję w związku z tym, co zrobiłam Zo. Wiem, co
czuję po brutalnym pogwałceniu własnych zasad. Ale nie wiem, co czuję na
myśl o tym, że Jared mógłby ze mnie zrezygnować. A powinnam.
Powinnam to wiedzieć. Nigdy nie miałam wątpliwości w takich sytuacjach.
Niestety w tej chwili czuję się, jakbym zapadała się w grzęzawisku.
Drzwi otwierają się, wytrącając mnie z zamyślenia. Quinn ma klucze.
Pojawia się w pokoju, wciąż ubrana, jak podejrzewam, w strój ze spotkania
z AesThetics. Wygląda wyjątkowo elegancko. Dla kontrastu ja…
– Wyglądasz gówniano – potwierdza moje przypuszczenia.
– Domyślam się. – Dotykam spuchniętych powiek i wciąż rozgrzanych
od płaczu policzków.
– Przywiozłam coś na wzmocnienie i poprawę humoru. – Wskazuje na
plastikową torebkę. – Lody na patyku z wódką. Tylko sto kalorii!
Uśmiecham się pierwszy raz od czasu rozmowy z Zo.
– To lepsze niż pizza z pepperoni, nad którą się zastanawiałam. –
Podnoszę menu z Gino, żeby jej pokazać.
Quinn patrzy na moją opuchniętą twarz, a potem przenosi wzrok na
ulotkę.
– Są takie dni, kiedy pizza jest potrzebna, skarbie. – Wyrywa mi z rąk
menu. – Nie myśl o tym za dużo i nie przesadzaj.
Jutro będzie nowy dzień.
Dzwoni na numer z ulotki.
– Tak, czy macie spersonalizowane wielkości? Ile kawałków? –
Promienieje, uśmiechając się do mnie, po czym składa zamówienie.
Godzinę i cztery miniaturowe kawałki pizzy z pepperoni później, po
dwa dla każdej z nas, Quinn jest już zaznajomiona z całą historią, którą ze
mnie wyciągnęła wraz z kolejnymi łzami i samooskarżeniami. Mam
nadzieję, że byłabym równie współczująca jak ona, gdybym wysłuchała z
jej ust czegoś podobnego. W oczach Quinn nie widzę nagany.
– Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam – wykrztuszam, walcząc z
kolejnym strumieniem łez. – I cały ten cholerny płacz.
Normalnie tak nie histeryzuję. Przepraszam.
Mrugam i wpatruję się w swoje dłonie, drżące na kolanach.
– Tak bardzo go skrzywdziłam, Quinn. Gdybyś widziała, gdybyś
słyszała, jaki był załamany. Zo, najsłodszy mężczyzna na ziemi. To moja
wina. Jestem taką…
– Hej. – Quinn przerywa, grożąc mi palcem. – Uważaj, co powiesz o
kobiecie, która dosłownie uratowała mi życie.
– Nie bądź śmieszna. – Potrząsam głową.
– Nie jestem. – Quinn kładzie dłonie na moich. – Miałam jedną nogę i
pragnęłam śmierci, kiedy do mnie przyszłaś, droga pani. Już wcześniej
próbowałam zabić się dwa razy, jak może pamiętasz.
Zazwyczaj radosne spojrzenie Quinn staje się poważne, gdy to
wspomina.
– Zobaczyłaś we mnie coś, czego nie widział nikt inny, Banner – mówi
cicho. – I nie zatrzymałaś się, ty uparta suko, zanim ja sama także tego nie
ujrzałam. To sprawiło, że znowu chciałam żyć.
Mruga, by powstrzymać własne łzy.
– Uświadamiasz sobie, dla ilu ludzi to zrobiłaś? Jak wielu gości jest
nadal w NBA, dlatego że tak o nich walczysz? Chronisz ich? Dajesz po
głowie, kiedy tego potrzebują? To, jak dbasz o ludzi, jest wyjątkowe. Twoja
lojalność jest wyjątkowa.
Gorzki śmiech wymyka się spomiędzy moich warg.
– Myślę, że Zo mógłby w tej chwili mieć coś do powiedzenia na temat
mojej lojalności – wypalam, z powrotem wbijając wzrok w kolana.
– Jesteś dobrym człowiekiem, który zrobił coś dla siebie nietypowego.
Nie możesz się tym dołować do końca życia. Walenie głową w mur spala,
co prawda, sto pięćdziesiąt kalorii, ale czy jest dobre?
– Co takiego? – Śmieję się, choć nie mam pewności, czy kiedykolwiek
pozbędę się poczucia winy. – O Boże.
– Chodzi mi tylko o to, że to zajmie trochę czasu, ale będziesz musiała
sobie wybaczyć – mówi, uśmiechając się. – A to, jak opisujesz, co łączy cię
z Jaredem, co sama zobaczyłam, może być trudne do zignorowania,
zwłaszcza teraz, kiedy twój związek jest…
Quinn mruży oczy, szukając odpowiedniego słowa.
– Niesatysfakcjonujący – kończy. – Pewnie to wiedziałaś, zanim Jared
pojawił się ponownie w twoim życiu. Teraz to bolesne, ale na dłuższą
metę…
Przetwarzam jej słowa, nie będąc pewna, czy jestem w stanie odpuścić
sobie tak łatwo.
– A Jared Foster? – pyta Quinn z wahaniem. – Mogę zadać ci bardzo
nieodpowiednie i niedelikatne pytanie?
Moje usta wyginają się w kolejnym uśmiechu.
– Są twoją specjalnością, czyż nie?
Jej oczy są pełne żądzy i niemal oblizuje usta.
– Było dobrze?
„Dobrze” to niedomówienie. Szukam słowa, by opisać seks z Jaredem,
kiedy słyszę dzwonek do drzwi. Zerkam w dół na siebie i krzywię się.
– Okej, sprawdzę, kto to – oznajmia Quinn, po czym wstaje i klepie
mnie pocieszająco po ramieniu. – I się go pozbędę, kimkolwiek by był. Weź
jednego loda!
Zjadam alkoholową przekąskę, liżąc ją długimi pociągnięciami, gdy
Quinn wraca z błyszczącymi oczami i zaróżowionymi policzkami. Lub też
w stanie, jaki lubię nazywać efektem Jareda Fostera. Bo właśnie on
wchodzi do pokoju zaraz za nią. „Boże, czy musi tak wyglądać?”
Atrakcyjność Jareda nigdy nie była czysto fizyczna. W mojej branży
widywałam wielu przystojnych mężczyzn. Dlatego wiem, że przyciąga
mnie do niego coś więcej niż sam wygląd.
Ale on na pewno nie przeszkadza.
– Hej – wita się, stojąc w progu salonu. Ma dłonie wepchnięte w
kieszenie granatowych dżinsów, a biały T-shirt Kerrington rozciąga się na
jego szerokiej klatce piersiowej. Włosy są dziko potargane, jakby
przebiegał po nich palcami zbyt wiele razy.
„Lub jak kiedy ja to robiłam”.
– Hej. – Patrzę na Quinn, a potem na loda w mojej ręce. Wszędzie,
tylko nie na niego. To pierwszy raz, gdy jesteśmy w jednym pokoju od
czasu tego, co zaczęłam nazywać Biurkogeddonem.
Kłopotliwa cisza zapada między naszą trójką i nie mam pewności, jak
ją przerwać. Quinn wie, co zrobiliśmy. Jared pewnie domyśla się, że jej
powiedziałam. Tymczasem ja walczę z kakofonią emocji i doznań,
rozciągających się od poczucia winy do podniecenia. Nigdy nie byłam
przesadnie seksualną osobą. Seks sprawia mi przyjemność, ale bez
problemu mogę sobie dać na wstrzymanie. To jedna z przyczyn, dla których
związek na odległość z Zo tak dobrze działał. Jednak Jared wyzwala we
mnie nieokiełznaną dzikość, nad którą nie potrafię zapanować.
– Uch, powinnam już lecieć – odzywa się Quinn. Łapie swoją torebkę i
odchrząkuje. – Dobrze cię znowu widzieć, Jared. Kątem oka widzę, że
Jared kiwa głową, ale czuję, że patrzy na mnie.
– Pogadamy jutro, Banner. – Quinn brzmi nienaturalnie radośnie.
Zerkam na nią, a ona znacząco unosi brwi, co jest u niej oznaką wielkiej
ekscytacji.
– Dobrze – wyduszam. – Jutro rano zadzwonię do AesThetics.
Dziękuję, że wpadłaś.
Trzask zamykanych drzwi nie pobudza mnie do ruchu. Wpatruję się w
roztopiony lód w mojej dłoni, nie zważając na to, że spływa mi między
palcami. Nie jestem pewna, co się teraz powinno wydarzyć. Moje zasady i
przekonania zawsze mnie prowadziły, upewniały co do każdej decyzji. To
one wskazywały mi następny krok. Teraz, kiedy złamałam je tak brutalnie,
stoję na polu minowym i każdy ruch, jaki wykonam, może sprawić, że pod
moją stopą zdetonuje się bomba.
– Robisz bałagan – wzdycha Jared, podchodząc do mnie. Zabiera mi z
ręki resztki loda, po czym wyrzuca go do śmieci.
Bierze moją dłoń i wolno zlizuje zimną, smakową wódkę z moich
palców. Jego język jest jak ciepły aksamit. Wszystkie mięśnie poniżej pasa
zaciskają się. Nigdy już nie spojrzę na ten język bez wspominania głowy
Jareda między moimi nogami. W tamtej chwili to było wspaniałe. Ale kiedy
wyznawałam to Zo, miałam wrażenie, że popełniłam grzech.
Zabieram dłoń i wreszcie patrzę na Jareda. Niepokój marszczy gładkie
linie jego twarzy.
– Co ty sobie zrobiłaś? – Przesuwa palcami wokół moich
zapuchniętych oczu. – Popękały ci naczynka.
Powinnam wiedzieć. Tak się dzieje, kiedy płaczę za długo, ale już
dawno tak nie płakałam. Może od czasu, gdy ostatnio wylałam tyle łez
także z jego powodu. Odsuwam się od dotyku i ręka Jareda opada wzdłuż
ciała. Ma zmartwioną minę.
– A więc mu powiedziałaś? Co się stało?
Odchodzę kilka kroków od niego i siadam w lśniącym skórzanym
fotelu, stojącym najbliżej kominka. Unikam kanapy, na której spędziłam
cały dzień, bo nie chcę być teraz zbyt blisko Jareda.
– Powiedziałam. – Bawię się bezmyślnie sznurkami przy moich
spodniach dresowych.
Nie odpowiada, a gdy zerkam na niego, widzę, że jego uwagę
pochłania ściana, popękana i udekorowana sztucznymi płatkami śniegu. Na
podłodze widać rozsypane szkło.
– Był zrozpaczony.
Jared marszczy brwi.
– On nie… nie dotknął cię, nie zranił cię?
– Oczywiście, że nie – odpowiadam natychmiast. – Wyładował gniew
na ścianie, nie na mnie.
– Wyobrażam sobie, że chętnie wyżyłby się także na mnie – wzdycha
Jared, ponuro wykrzywiając usta.
– Ja… Uch, nie powiedziałam mu, z kim to się stało.
Cisza, podczas której Jared wciąż na mnie patrzy, a ja konsekwentnie
unikam jego wzroku, trwa tyle, co uderzenie serca. – Czemu nie? – pyta
wreszcie.
– Poruszacie się w tych samych kręgach. – Wzruszam ramionami. –
Nie uznałam tego za konieczne, choć Zo chciał wiedzieć.
– Powinnaś była mu powiedzieć. I tak się tego domyśli.
– Dlaczego tak uważasz? – Podnoszę na niego zdziwione spojrzenie i
przekonuję się, że on wciąż wpatruje się we mnie.
– Ponieważ to zdarzy się znowu – mówi ochrypłym głosem,
swobodnie, jakby to było oczywiste. – I chcę, żeby wszyscy o tym
wiedzieli.
Oddech wolno unosi moją klatkę piersiową. Nie jestem pewna, czy to
gniew czy frustracja.
Lub jeszcze gorzej, ulga.
– Nie byłam pewna, czy… – Moje palce znów chwytają za sznureczki,
nerwowo je szarpiąc. – Nie dzwoniłeś, więc pomyślałam, że może…
– Jezu, Banner – mówi cicho, ale z uczuciem. – Dzwonię i piszę SMS-
y codziennie, a wtedy mnie ignorujesz, więc daję ci przestrzeń. Trzymam
się z dala tak długo, jak daję radę, żebyś mogła uporządkować ten burdel z
Zo, a ty podejrzewasz, że już cię nie chcę? Co, do cholery?
„Witaj w moim kobiecym umyśle. Mam nadzieję, że będzie ci tu
przyjemnie”.
Podchodzi do fotela, w którym siedzę, i bierze mnie za rękę.
– Wiesz, dlaczego przyszedłem tu dzisiaj? – pyta, głaszcząc moją linię
życia opuszką kciuka.
– Nie – szepczę i patrzę w jego oczy, gdzie znajduję uczucie tak
szczere, że prawie nie rozpoznaję twarzy Jareda. – Czemu przyszedłeś?
– Żeby upewnić się, że on ci nie wybaczył.
25 - JARED

Moje słowa brzmią gównianie. Wiem to, ale jestem szczery. Cały dzień
walczyłem z myślą, że może Zo znajdzie w swoim słynnym z
wielkoduszności sercu siłę, żeby wybaczyć Banner, a wtedy ona poczuje się
zmuszona, żeby z nim zostać. I będę musiał zniszczyć ich związek jeszcze
raz.
– Co? – Banner dotyka piersi, jakby moje słowa ją zraniły. Pewnie tak
się stało. – Jak możesz tak mówić, Jared? Gdybyś wiedział, jak czuję się w
tej chwili ze świadomością, że go skrzywdziłam i zniszczyłam naszą
przyjaźń, nie powiedziałbyś czegoś takiego.
Przypisuje mi więcej empatii, niż powinna.
– Gdyby zamienić was miejscami… – mówi, mrugając zapuchniętymi
powiekami. – Jak byś się czuł? Jak byś na to zareagował? Powinna się
cieszyć, że to czysto hipotetyczna sytuacja. Nie jestem tak cywilizowany
jak Zo, ale myślę, że to już ustaliliśmy.
– Najpierw zająłbym się nim. – Ciągnę ją za dłonie, aż stoi przede
mną, wystarczająco blisko, żebyśmy czuli nawzajem swoje ciepło. –
Pobiłbym go prawie na śmierć, choć oboje wiemy, że jestem zdecydowanie
za ładny na więzienie.
Banner wykrzywia usta w leciutkim uśmiechu, na co miałem nadzieję.
– A potem – ciągnę – zająłbym się tobą.
Przesuwam kciukiem po jej wargach, ściskam podbródek, by usta się
odrobinę otworzyły i bym mógł zobaczyć słodki, różowy język. Wsuwam
palec do środka i czekam, aż zacznie ssać. Kiedy to robi, mój fiut
twardnieje. Wdycham gwałtownie powietrze nosem i pieszczę linię jej
szczęki.
– Ostro bym cię wypieprzył. – Schylam się, by nasze czoła się
zetknęły. – Pieprzyłbym cię tak, że poczułabyś się dziewicą. Jakbym był
twoim pierwszym. Zostałbym w tobie tak długo, że twoje ciało nie mogłoby
sobie przypomnieć, jak się z nim czuło. Jak czuło się z kimkolwiek innym.
Mruga szybko, dysząc wokół mojego kciuka. Wyjmuję go i zostawiam
mokry ślad na jej szyi i nad obojczykiem.
Powieki Banner opadają i zasłaniają zapłakane oczy.
„To przez niego”.
Wiedziałem, że tak się stanie. Że będę musiał patrzeć, jak go opłakuje,
ale i tak mnie to dobija. Złości i frustruje. Chcę, żeby była w stanie go
odrzucić i ruszyć dalej, skoncentrowana tylko na mnie, na nas. Ale
paradoksalnie nie byłaby wtedy kobietą, której tak bardzo pragnę. Mogę
być pozbawiony serca i wciąż uwielbiać w niej to, że jest dobra. Zupełnie
inna ode mnie. Czasem to niewygodne i sprawia więcej kłopotów, niż jest
tego warte, ale dzięki temu Banner błyszczy. Chcę cały ten blask dla siebie i
wytrzymam to, że płacze za innym mężczyzną, by jej wewnętrzne światło
nie zgasło.
Odsuwa się i potrząsa głową, jakby oczyszczała ją z myśli i uczuć,
które moje słowa w niej wywołały.
– Trochę się dziś posypałam – mówi gwałtownie. – Nie poszłam na
trening, zrezygnowałam z pójścia do pracy, zapomniałam o spotkaniu. Jutro
muszę wstać wcześnie.
– Dobrze – zgadzam się, czekając, aż będzie próbowała mnie wykopać
z domu.
– Więc… – Patrzy w bok i przygryza wargę. – Więc pójdę się już
położyć.
– Świetny pomysł. – Zdejmuję buty i udaję, że ziewam. – Też jestem
wyczerpany.
Otwiera szeroko usta, zaszokowana.
– Nie zostajesz na noc. – Zaplata ramiona na piersi. – My nie
możemy… Jared, ja nie mogę…
– Nic nie zrobimy. – Podnoszę jej podbródek i upewniam się, że
zobaczy, że mówię prawdę. – Ale zostaję, bo nie podoba mi się twój
aktualny stan.
– Na pewno nie myślisz, że mogłabym się skrzywdzić.
– Myślę, że mogłabyś się ukarać – poprawiam ją. – Tak, jak karałaś się
cały dzień, siedząc w tym pokoju.
Jej siedem piegów zagubiło się między popękanymi naczynkami
znaczącymi skórę. Jestem w pełni przygotowany na dalszą dyskusję, ale jej
ramiona opadają, a głowa osuwa się na moją klatkę piersiową. Banner
ciężko wzdycha.
Delikatnie kieruję ją do przedpokoju, splatając ramiona na jej brzuchu.
Nie mam pojęcia, gdzie mieści się sypialnia, ale Banner skręca w prawo, do
przestronnego pomieszczenia skąpanego w mroku. Mam wrażenie, że za
łóżkiem jest wezgłowie, obok stolik i jakaś ława w nogach łóżka, ale to
tylko kształty. Chcę włączyć światło, bo mam już po dziurki w nosie
dotykania Banner po ciemku, ale tego nie robię. Wsuwam kciuki za gumkę
jej spodni i spycham je w dół. Banner nieruchomieje.
– Jared, powiedziałam ci…
– Wiem. Nic nie zrobimy.
Zdejmuję jej T-shirt i rozpinam stanik na plecach, sztywnieję, kiedy
czuję dotyk piersi Banner.
– Chcesz spać w czymś konkretnym? – pytam, rozglądając się w
poszukiwaniu szafy.
Wtedy Banner zaskakuje mnie tak, jak tylko ona potrafi, i ściąga mi T-
shirt. W ciszy przez kilka sekund pracuje nad moim paskiem i suwakiem, z
pochyloną głową zdejmuje ze mnie dżinsy, po czym patrzy mi w twarz.
– Tak – mówi szeptem, w tym jednym słowie łączy się smutek i
nadzieja. – Chcę spać w twoich ramionach.
26 - BANNER

Tak jak wiele razy w przeszłości, obudziłam się z poczuciem winy. Winna,
że śnił mi się Jared, choć to Zo leżał tuż za moimi plecami, ciepły i
rzeczywisty. Dopiero po chwili w szarym świetle brzasku, zanim wszystkie
budziki rozwrzeszczą się, żeby wykopać mnie z łóżka, moje zmysły
zaczynają wyczuwać subtelne zmiany. Męskie ramię ściska mnie mocniej
niż zwykle, dłoń leży na mojej piersi. Tors wtulony w moje plecy jest
gładszy w dotyku. A zapach… czuję go i pod powiekami widzę opuszczoną
pralnię, słyszę bębnienie pralek.
Przyjemność spycha poczucie winy na bok na tyle, bym przez chwilę
spokojnie wdychała zapach Jareda, lecz wstyd szybko wciska się z
powrotem na swoje miejsce. Powraca wspomnienie wczorajszej katastrofy i
przypominam sobie, że nie wszystko się ułożyło. Że choć w ramionach
Jareda czuję się wspaniale, to nic w moim życiu teraz takie nie jest.
– Obudziłaś się – mamrocze Jared sennie, delikatnie ściskając moją
pierś i zsuwając rękę na talię.
Po tylu latach i pomimo kilogramów, które zrzuciłam, wciąż
sztywnieję, kiedy dotyka mojego brzucha pod koszulką Kerrington, którą
założyłam w środku nocy. Wałki tłuszczu, nad których pozbyciem się tak
ciężko pracowałam, wracają. Przynajmniej w mojej głowie i przynajmniej
na chwilę.
„Wszystko się trzęsło, kiedy ją pieprzyłem”.
Moc słów jest niesamowita, nie ma znaczenia, czy są życzliwe czy
okrutne. Zostają z tobą i uzdrawiają lub prześladują. Dorastając jako dobra
katoliczka, słuchałam opowieści o tym, jak Bóg stworzył wszechświat, nie
używając niczego poza słowem i intencją.
„Niechaj się stanie światłość! I stała się światłość”.
„Życie i śmierć w mocy języka”.
Zostaliśmy stworzeni na Jego podobieństwo, obdarowani tą samą
mocą dawania życia i odbierania go. Tak wiele razy ta moc była używana
przeciwko mnie. Moje nieidealne ciało stanowiło amunicję, której inni
używali, by pokazać mi moje miejsce, kiedy byłam zanadto błyskotliwa, za
dużo mówiłam, unosiłam się zbyt wysoko. Och, wiedzieli, jak podciąć mi
skrzydła. Celowali w jedyną słabość, jaką mogli znaleźć, i trafiali bez
pudła.
– Ban? – pyta Jared, zaciskając ręce na mojej talii. – Śpisz?
Otrząsam się z nieprzyjemnych wspomnień i obracam do niego
twarzą.
– Gdybym spała – mówię zachrypniętym głosem – już i tak byś mnie
obudził.
Jego uśmiech odgania resztkę mojego braku wiary w siebie. Jared
przybliża się do mnie i wtula twarz w krzywiznę szyi. – Spaliśmy razem –
mamrocze, brzmi na wielce zadowolonego, a ja mam ochotę sięgnąć i
włączyć lampkę, żeby zobaczyć jego twarz.
Mężczyzna, który się do mnie tuli, nie jest Jaredem Fosterem, którego
nosiłam w pamięci przez lata. W ostatnich tygodniach nie krył się ze swoim
głodem i pożądaniem, ale jest tu też coś… innego. Coś, co zostało
zapoczątkowane w czasach, kiedy przesiadywaliśmy w pralni jako
przyjaciele. Gdy wyczekiwałam, aż pojawi się w drzwiach Sudz z
plecakiem i torbą brudnych ubrań. Tamta dwójka ludzi, dzieciaków, żyła sto
lat temu. Wszystko wydawało się takie skomplikowane w noc, kiedy
Prescott postanowił ze mnie zadrwić, ale teraz, gdy Jared jest w łóżku, które
dzieliłam z moim ekschłopakiem, tamta noc wydaje się tym, czym była w
istocie.
Rozrywką dzieciaków.
– Dziesięć lat temu – ciągnie dalej Jared, bawiąc się lokiem na mojej
skroni – wszystko wydarzyło się tak szybko i w ciemności. A drugi raz był
pospieszny i na twoim biurku.
Obrysowuje palcem moją twarz i zatrzymuje się na wargach.
– Kiedy będę mógł kochać się z tobą powoli, Banner?
Moje ciało krzyczy: „Teraz!”, a Jared całuje mnie w nos.
– W łóżku? – pyta.
Szlak pocałunków rozpala skórę.
– Przy włączonym świetle? – szepcze.
Wsuwa palce w moje włosy i całuje mnie w usta, a wtedy zapominam,
że mój oddech pewnie nie jest najświeższy i że wyglądałabym koszmarnie,
gdyby zapalił światło. Porusza się nade mną, jego silne przedramiona
obramowują moją twarz na poduszce, wąskie biodra układają się pomiędzy
moimi udami. Penis jest twardy. Jared przesuwa się i wierzchołki moich
piersi dotykają jego klatki piersiowej przez materiał T-shirta. Nasze
oddechy mieszają się w westchnieniu, kiedy czujemy się nawzajem pod
kołdrą.
– Czy mogę się z tobą kochać? – Całuje mnie po szyi. – Czy możemy
włączyć światło?
Gdy obracam głowę, żeby odnaleźć wzrokiem lampkę, moja twarz
wtula się w poduszkę. Pościel jest czysta, ale słaby zapach wody kolońskiej
Zo wciąż pozostaje wyczuwalny i zastygam bez ruchu.
– Nie mogę. – Łzy gromadzą się w kącikach moich oczu. – Nie tutaj.
Nie teraz. Pościel nim pachnie.
Jared przestaje się ruszać. Swobodna, niemal chłopięca radość, którą w
nim wyczuwałam, odkąd się obudziliśmy, znika. – Co powiedziałaś, do
cholery? – Teraz brzmi jak mężczyzna, do którego jestem przyzwyczajona.
Zuchwały i ostry. – Pościel?
Zgarnia w pięści egipską bawełnę.
– Ta pościel?
– Została wyprana – mówię pospiesznie. – Ale wciąż czuję jego wodę
kolońską.
Jared wygrzebuje się z kołdry i ciągnie mnie za sobą. Ląduję na tyłku,
kiedy zgarnia wszystko z łóżka i mimo prawie całkowitej ciemności
pewnym krokiem wychodzi z sypialni.
– Jared. – Podrywam się na nogi. – Co ty robisz?
Sprawdzam pralnię, ale go tam nie ma. Słyszę hałas i gdy docieram do
kuchni, widzę, że zdążył już upchać poszwy za tysiąc dolarów w torbie na
śmieci. Opieram się ramieniem o framugę.
– Wyrzuciłeś do śmieci pościel wartą fortunę? – pytam.
– Kupię ci nową.
Podchodzi do mnie, łapie za szczękę i mocno całuje. Otwieram usta z
nadzieją, że załagodzę jego gniew uległością. Na początku nie jestem
pewna, czy coś to da, czy mogę cokolwiek zrobić. Jaredem kieruje brutalny
głód. Sięgam do jego miękkich włosów, kręcących się nad uszami i szyją.
Wplatam w nie palce i to odmienia Jareda. Delikatnie kładzie dłonie na
mojej twarzy. Przyciska czoło do mojego, nie przerywając kontaktu między
naszymi ustami.
– Przepraszam – mamrocze. – Wiem, że zachowuję się niedorzecznie.
– Hm – mruczę na znak zgody, całując go w podbródek. – Tylko Zo ma
prawo wpadać we wściekłość w tej sytuacji.
Odsuwam się i patrzę na niego w nasilającym się świetle poranka.
– Postępujemy źle.
– Czy chcesz mi powiedzieć – zaczyna, zsuwając ręce w dół, do
mojego krzyża – że uważałaś, że to złe, gdy byłem w tobie?
– Nie, ja…
– Czy kiedykolwiek wcześniej czułaś coś takiego? – Jared unosi brwi i
czeka, gdy ja milczę, zaskoczona. – Bo ja nie. Z nikim innym tego nie
czułem.
Niespodziewane wyznanie sprawia, że zapominam języka w gębie i
mrugam. Jared schyla się, żeby odgarnąć mi potargane włosy z twarzy.
– Czym to dla ciebie było? – Nie odrywa wzroku od mojej twarzy. –
Co czułaś?
„Czułam się idealnie. Tak, jak powinnam zawsze się czuć. Nareszcie”.
Takie słowa przychodzą mi do głowy, kiedy przypominam sobie nasze
zbliżenie. Jared poruszał się z taką pewnością, jakby to był nasz tysięczny
raz. Jak gdyby w jakiejś czasoprzestrzennej dziurze, za tajemnymi
drzwiami w kosmosie, uprawialiśmy ze sobą miłość od początku czasu.
– Było dobrze – wypalam zamiast tego, unikając jego badawczego
spojrzenia.
– Banner, nie zabieraj mi tego. – Jest tak bliższy proszenia niż
kiedykolwiek wcześniej. – Powiedz mi prawdę.
Nikt nigdy nie naciskał na mnie w taki sposób, dopraszając się mojego
poddania na każdym zakręcie. Opieram się wszystkiemu, a nie umiem
oprzeć się temu mężczyźnie.
Dotykam czołem jego podbródka.
– Boże, było tak dobrze, Jared. Nigdy wcześniej się tak nie czułam.
Wiesz to.
– Nie wiem. Miałem taką nadzieję. Tak bardzo cię teraz pragnę.
Przyciśnięcie piersi do jego twardej klatki piersiowej to odruchowa
odpowiedź na desperacką potrzebę, namiętność, która sprawia, że głos
Jareda staje się zachrypnięty. Przekrzywiam głowę, by pocałować go w
szyję. Odchyla swoją, oferując mi tak dużo siebie, jak tylko zapragnę.
Zatracam się w jego smaku, kiedy Girl Gang wybucha z głośnika
stojącego na blacie. Oboje podskakujemy, a potem parskamy śmiechem,
zaskoczeni głośną muzyką.
– Co, do diabła? – Jared podchodzi i podnosi urządzenie, obracając je
w ręku i szukając przycisku wyłączającego. – Alexa, przestań – mówię,
chichocząc.
Alexa nagradza mnie natychmiastową ciszą, ale apka Quinn po chwili
kontynuuje jej dzieło.
– Dziewczyno, lepiej wstawaj i rusz tyłeczek! – krzyczy.
– Czy tak to wygląda każdego ranka? – pyta Jared, krzyżując
umięśnione ramiona na nagiej piersi.
– Mniej więcej. – Idę do salonu, żeby wyłączyć aplikację, zanim rzuci
kolejnym hasłem, by upewnić się, że wyszłam z łóżka. Wpisuję w aplikację
wczorajszą pizzę, próbując nie myśleć o nadwyżce punktów, kiedy
przychodzi Jared, staje za moimi plecami, opiera podbródek na ramieniu i
się przytula. W pierwszej chwili sztywnieję, ale pociera nosem wzdłuż
mojej szyi i wącha włosy. Tonę w tym uścisku i pozwalam głowie opaść do
tyłu.
– Właśnie tak – szepcze mi zmysłowo do ucha. – To wszystko, czego
pragnę.
Jego erekcja drga przy moim tyłku, a ja obracam się do niego z
uniesioną brwią.
– No dobrze, nie wszystko – przyznaje, śmiejąc się i kołysząc mnie na
boki. – Czy to aplikacja, na rzecz której twoje rzęsy wyrabiały nadgodziny,
próbując nakłonić Kyle’a, żeby z nią pomógł?
– Rzeczywiście pomógł Quinn i to bardzo. – Chichoczę i wciskam się
w niego jeszcze mocniej. – I tak. To jest aplikacja „Dziewczyno, możesz
lepiej”.
– Pokaż. – Zabiera mi telefon z ręki i odchodzi. Po kilku sekundach
uświadamiam sobie, że całe moje życie jest tam zarejestrowane. Co jem,
jak dużo ćwiczę, kiedy…
– Rejestrujesz seks? – pyta pozornie spokojnym głosem.
– Tak. – Sięgam po telefon, ale Jared trzyma urządzenie nad głową,
gdzie nie mogę go dosięgnąć. – Jared, daj mi to.
– Czekaj. – Odchodzi ode mnie, wciąż przesuwając palcem po ekranie.
Opiera się o gzyms kominka. – Nie ma mnie tutaj.
– Co?
– Uprawialiśmy seks dwa dni temu. Widzę twoje aktywności z
wczoraj, ale mnie tu nie ma.
Pełna zaskoczenia cisza przemienia się w dyskomfort, gdy wpatrujemy
się w siebie przez dzielącą nas przestrzeń mojego salonu.
– Ja… Cóż, nie miałam czasu. – Przygryzam wargę, wiedząc, że to nie
do końca prawda.
– Aha. – Jared kiwa głową i podnosi telefon, żeby przeczytać: –
Siódma rano, joga. Powitanie słońca.
Zamykam na chwilę oczy i przełykam swój protest. Wiem, o co mu
chodzi.
– Dziewiąta rano. Trzy gotowane białka jajek. Zero punktów. – Zerka
na mnie. – O, to dobrze, prawda? Nie zgadłbym, że białka jajek to darmowe
jedzenie. Trzy plasterki bekonu z indyka, trzy punkty.
– Dobrze, Jared, ja…
– Lunch – kontynuuje. – Trzy punkty. Nieźle.
– Możesz już przestać. Wiem…
– O cholera, kiedy przesunę się jeszcze dalej w czasie, mogę nawet
zobaczyć, że jadłaś sałatkę za cztery punkty po pieprzeniu mnie – mówi,
wyglądając na zdezorientowanego. – Ale jakimś sposobem nie ma tu zapisu
o tym, że się pieprzyliśmy. – Zachowujesz się idiotycznie. – Przecieram
oczy dłonią.
– Zobaczmy, jak sobie radził stary, dobry Zo. – Przesuwa palcem po
ekranie. – Och, tylko popatrz. Wspaniałe wyniki.
Ruchanie. Ruchanie. Ruchanie. Ruchanie. Uśmiecha się do mnie
gorzko i sztucznie.
– Miał dobre lato.
Wychodzę. To bezsensowne gierki, w których nie mam zamiaru brać
udziału. Gwałtownie otwieram szafę w mojej przestronnej garderobie, na
oślep przerzucając ubrania z kolekcji Quinn. Muszę coś zrobić z rękoma,
coś, co nie będzie uduszeniem półnagiego mężczyzny w moim salonie.
Wyjmuję stanik sportowy, spodnie capri do ćwiczeń i podkoszulek.
Odwracam się i wpadam na Jareda.
– Może powinienem to dla ciebie zarejestrować? – pyta. – Co
będziemy robić? Joga? Pilates? Jesteś taka drobiazgowa we wszystkich
swoich zapiskach, oczywiście poza mną.
– Nie zamierzam dać się sprowokować – mamroczę.
Próbuję go wyminąć, ale łapie mnie i walczymy ze sobą, aż oba moje
nadgarstki znajdują się w jego uścisku za moimi plecami. Nie jest mi
niewygodnie, ale nie mogę się ruszyć. Przystojną twarz Jareda wykrzywia
frustracja.
– Jestem twoją wymówką?
– Moją wymówką? – Kręcę głową, bo nie mam pojęcia, o co mu
chodzi. – Co to w ogóle znaczy?
– W drodze na przyjęcie Carterów powiedziałaś, że każde z nas
powinno mieć jedną piosenkę niepodlegającą ocenie. Każde z nas może
dokonać jednego gównianego wyboru. Jestem tym dla ciebie, Banner?
Błędem, którego nie wpiszesz do aplikacji, żeby nie zaburzył twojego
idealnego wizerunku?
– Nie jestem idealna.
– Wiem – mówi ostro. – I nie mam z tym problemu, ale najwyraźniej
stanowi to problem dla ciebie.
– Jared, tu nie chodzi o mnie. – Potrząsam głową, czuję się bezradna. –
Możesz wyrzucić pościel do śmieci i nie wątpię, że jeśli wystarczająco
długo pogrzebiesz w aplikacji, odkryjesz, jak wykasować też wszystkie
informacje o tym, że uprawiałam seks z Zo, ale nie jesteś w stanie wyrzucić
go z mojego życia. Nie możesz skasować Zo, jakby nigdy nie istniał.
– Nie próbuję tego zrobić – wypala Jared, marszcząc brwi. – Próbuję
dodać siebie. Chodzi mi o to, czy ja dla ciebie w ogóle istnieję?
Schyla się, a nasze oczy się spotykają i cały wszechświat zamiera na
kilka sekund.
– Czy my istniejemy, Ban? – pyta cicho.
Czuję się zagubiona. Pod złością Jareda kryje się pewna doza
bezbronności, do której nie jestem przyzwyczajona.
– Jeśli chcesz, żebym powiedziała, że nasz seks, kiedy wciąż
pozostawałam w związku z Zo, był w porządku – mówię, patrząc na niego
tak pewnie, jak tylko mogę – to nigdy tego nie zrobię. To nie było uczciwe i
zawsze będę czuła się okropnie na wspomnienie, że zraniłam go w taki
sposób.
– Tak. – Odchrząkuje i rozluźnia uchwyt na moich nadgarstkach. –
Rozumiem.
– Ale – dodaję szybko, zanim zupełnie wypuści mnie ze swoich rąk –
to nie znaczy, że ja…
Jak to powiedzieć i jednocześnie nie brzmieć jak hipokrytka?
Lafirynda? Jak mogę mu przekazać coś, co wciąż nie jest jasne nawet dla
mnie samej? Wyjaśnić, że moja rozpacz z powodu zranienia Zo istnieje
równolegle do przyjemności, jaką sprawia mi bycie z Jaredem?
– Że ty co? – pyta, zerkając na mnie ostrożnie. Chroni się przede mną,
jak gdybym była w stanie go zranić. Nigdy nie podejrzewałam, że mam
taką moc, ale w powściągliwym sposobie, w jaki mnie traktuje, odczytuję,
że tak właśnie jest.
Opadam w jego ramiona i daję Jaredowi słowa, które zapewnią mu
pokrzepienie, o którego potrzebę nigdy bym go nie podejrzewała.
– Zdecydowanie istniejemy – szepczę.
I wtedy go całuję. Nie szaleńczo i pośpiesznie, jak robiłam to dwie
noce temu. Pocałunek przypomina niepewny dotyk naszych ust w pralni
lata temu. Tak jak wówczas, teraz też nie jestem pewna, gdzie zabierze nas
ten pocałunek i czego dowiedzie. Nie mam nawet pewności, czego Jared
ode mnie chce, poza oczywistym, bo z nim nigdy nie chodzi tylko o to, co
oczywiste. Na początku jego usta to wciąż zaciśnięta i niepoddająca się
linia, jak gdybym całowała ścianę z cegieł. Po kilku sekundach bez reakcji
odsuwam się, gotowa skapitulować i być może skończyć to wszystko
między nami, ale wtedy chwyta mocniej moje nadgarstki i nachyla się do
pocałunku, wpychając mnie głębiej do garderoby, aż moje plecy zderzają
się ze ścianą. Jared odzyskuje kontrolę. Wyrywam nadgarstki z uścisku i
przesuwam dłońmi po jego piersi i plecach. Wreszcie odnajduję ręce i łączę
nasze palce.
– Nie chcę być twoim gównianym wyborem – mówi ostro, ze
ściągniętymi brwiami.
– Nie jesteś. – Przygryzam wargę. – Chociaż oczywiście wolałabym,
aby Zo nie został w to wciągnięty. Zranienie go było okropne i chwilę mi
zajmie pogodzenie się z tym.
– Pogodzenie się z tym? – pyta, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Czy
z nim?
– Nie w sposób, o jakim myślisz. – Przeczesuję włosy palcami. –
Wiedziałam, że związek z Zo to błąd nie dlatego, że byłam jego agentką,
ale ponieważ byliśmy przyjaciółmi.
Przełykam szloch i mrugam, żeby powstrzymać łzy.
– Czułam się taka samotna, potrzebowałam towarzystwa. I chciałam,
żeby ktoś… Boże, a co, jeśli go wykorzystałam, Jared? Nie mogłabym z
tym żyć.
Pochyla się i obsypuje pocałunkami mój nos, policzek i wreszcie usta.
– Ciągle zapominam, że jesteś katoliczką – mamrocze, znów słyszę
zadowolenie w jego głosie.
Uderzam go w pierś i odkrywam, że śmieję się razem z nim.
– A co to ma niby znaczyć?
– Powinniście opatentować ten rodzaj poczucia winy. – Układa dłonie
na moich biodrach i rozbawienie opuszcza go tak szybko, jak się pojawiło.
– Wiem, że inaczej postrzegamy dobro i zło, ale nie zgadzam się, żeby
uznać to, co wydarzyło się między nami, za złe. Nie uważam też, żeby
pozostawanie w związku, który mógłby nigdy nie stać się tym, czego
pragnął Zo, było właściwe. Myślę, że robimy różne rzeczy, a potem
musimy żyć z konsekwencjami. Możemy podejmować najlepsze decyzje w
sytuacjach, w których się znajdujemy, biorąc pod uwagę to, co mamy,
czujemy i wiemy, a potem żyć z następstwami, które mogą nadejść.
– Tak sobie radzisz z… – Słowo „błędy” nie przechodzi mi przez usta.
– Decyzjami, które mogą zranić innych ludzi?
– Radzę sobie z nimi, starając się nie przejmować. Ale wiem, że to nie
jest opcja dla ciebie.
Niewesoły śmiech więźnie mi w gardle.
– Uch… nie. Raczej bym tego nie potrafiła.
– Ale to jedna z rzeczy, które najbardziej w tobie lubię.
Zaskoczenie zupełnie mnie ucisza i patrzę na niego, jakby wyrosła mu
druga głowa.
– Często jesteśmy przyciągani przez przeciwieństwa, prawda? – Schyla
głowę i łapie zębami za płatek mojego ucha, posyłając dreszcze wzdłuż
kręgosłupa. – Powiedzieć, że mnie przyciągasz, to lekkie niedomówienie.
To, z jaką łatwością mówi, że mnie pragnie, sprawia mi ogromną
przyjemność. Jego szczere uwielbienie po latach wątpienia w siebie dobrze
mi robi. Nie żeby Zo nie był otwarty w kwestii tego, jak bardzo mu się
podobałam, czy że nie umawiałam z innymi mężczyznami, którzy mówili,
że podoba im się mój tyłek lub piersi. Czy też mój umysł albo determinacja,
albo…
cokolwiek. Ale kiedy Jared na mnie patrzy, czuję, że widzi mnie całą. I
że ta całość mu się podoba. Przy nim zawsze czułam się rozumiana i
akceptowana w sposób, który niemal mnie przeraża.
– Mam pomysł – oznajmia Jared po kilku chwilach.
– Brzmi groźnie. – Podnoszę głowę z jego ramienia i patrzę na niego.
– Muszę wybrać się na Wyspy Dziewicze w podróż rekrutacyjną.
Powinnaś pojechać ze mną.
– Ach, więc potrzebujesz mojej pomocy, żeby podpisać umowę z
nowym klientem! – żartuję. – Cal nie byłby zbyt zadowolony, że pracuję
dla wroga.
Przesuwa moją dłoń w dół i przyciska do swojej robiącej wrażenie
erekcji.
– To jedyna rzecz, przy jakiej potrzebuję twojej pomocy. Daj znać,
kiedy będziesz gotowa wyświadczyć mi tę przysługę.
Twarz mnie pali, ale śmieję się i powoli, może wolniej niż trzeba,
zabieram stamtąd dłoń.
– Nie zamierzasz odwiedzać Richarda Tillmana, co? – pytam, żeby
skierować rozmowę na mniej łatwopalny grunt.
Tillman to pewniak do pierwszej rundy losowania w przyszłym roku.
– Kto wie – odpowiada figlarnie. – Ale może jak skończę pracę,
moglibyśmy się trochę zabawić.
Mój złośliwy uśmiech trochę więdnie. Wszystko dzieje się za szybko.
Ledwie wczoraj leżałam niemal w katatonii, przybita tym, co się stało z Zo.
A Jared już spędził ze mną noc i chce, żebym uciekła z nim na romantyczną
wycieczkę.
– Sama nie wiem. – Odsuwam się od niego i odwracam plecami, żeby
ułożyć ubrania do ćwiczeń, w których zrobiłam straszny bałagan. – Mam
bardzo dużo pracy.
– Zawsze masz dużo pracy. – Kładzie dłoń na mojej. – Oboje mamy.
Nie jestem sobie nawet w stanie przypomnieć moich ostatnich wakacji,
Ban. A ty?
Nie odpowiadam. To było dawno temu i ciało błaga o odpoczynek.
Kontraktem Zo już nie ja będę się zajmować. Cała reszta wydaje się do
zorganizowania. Mogłabym sobie pozwolić na kilka dni relaksu.
– O jak długim wyjeździe myślisz?
– Kilka dni, może tydzień – mówi, jakby czytał mi w myślach. – I
możesz mieć swój własny pokój, jeśli chcesz.
Wpatrujemy się w siebie i powraca głód, który zawładnął nami
tamtego dnia w biurze. Od tego czasu wiele się wydarzyło. Skrzywdziłam
Zo, sprawiłam, że niewątpliwie zmieni agencję. Życie stało się bardziej
bolesne, ale także prostsze. Pragnę Jareda, a on pragnie mnie. To warte
podjęcia ryzyka, a teraz mogę to zrobić.
– Mój własny pokój brzmi świetnie – zgadzam się wreszcie.
– Twój własny pokój brzmi niepotrzebnie. – Jared śmieje się i patrzy
na mnie porozumiewawczo. – Ale zajmiemy się tą kwestią na miejscu.
27 - JARED

Właśnie podpisałem umowę z najjaśniejszą wschodzącą gwiazdą. To talent


pokroju Lebrona. Normalnie już bym szczebiotał o tym Augustowi i wisiał
na telefonie, załatwiając pierwsze kontrakty z Nike i Gatorade. Te rzeczy
jednak mogą poczekać.
Jak często dostajesz drugą szansę na coś naprawdę niezwykłego? Coś,
czego kiedyś nie byłeś w stanie w pełni docenić, bo nie miałeś
doświadczenia i nie wiedziałeś, że właśnie tego zawsze będzie ci
brakować? Na odzyskanie kobiety, o której myślałeś za każdym razem, gdy
spotykałeś się z innymi?
Teraz, kiedy ta, o której marzyłem, opala się nad basenem w wynajętej
willi na St. John, zastanawiam się, co dalej. Nie spieprzę tego. Muszę być
cierpliwy i dać jej czas, żeby ułożyła sobie w głowie całą tę sytuację z Zo.
Pozwolić, by doszła do siebie po tym, jak sprawy skończyły się między
nimi. Ofiarować przestrzeń, by sobie wybaczyła. Cholera, może wybaczyła
także mnie. Nie ukrywałem, że miałem gdzieś jej związek, nie uznawałem
go ani nie szanowałem. Czy to sprawia, że jestem zły? Może, ale chciałem
mieć Banner z powrotem i mam ją. Nikt mnie nie przekona, że nie
powinienem był się za nią uganiać. Za bardzo pragnę tej kobiety. Zawsze
pragnąłem.
Skoro wreszcie udało mi się spędzić tydzień z Banner Morales, to nie
wydarzy się w miejscu, gdzie będę musiał zachowywać się cywilizowanie.
Jeden z kolesi, którzy ubiegali się o przyjęcie do Stada w tym samym
czasie, kiedy robiłem to także ja – z tą różnicą, że on się w końcu dostał –
jest właścicielem tej willi na Wyspach Dziewiczych. Może i nie
przyłączyłem się do Stada, ale nawiązałem kilka przyjaźni na całe życie,
które regularnie się przydają. On i Bent to były dwa dobre jabłka w koszu
pełnym zgniłych owoców.
Banner zebrała włosy na czubku głowy i leży obok basenu. Topless.
Tak, topless.
Nie widzę wiele, bo jest rozciągnięta na brzuchu. Sznureczki białego
bikini leżą luzem na ziemi obok niej. Czyta. Jej oliwkowa skóra błyszczy
od kremu do opalania. Ban poprawia za duże okulary przeciwsłoneczne i
przewraca stronę w książce. – Co czytasz? – pytam, kiedy jestem na tyle
blisko, by się na nią rzucić.
Podskakuje i prawie podnosi się bez góry kostiumu. Niestety łapie
sznureczki i zawiązuje, zanim przewróci się na bok. – Nie musisz tego robić
ze względu na mnie. Nie chcemy przecież, żebyś miała nierówną
opaleniznę.
– To bardzo miłe z twojej strony, ale wszystko w porządku –
odpowiada z krzywym uśmieszkiem. – I tak planowałam zaraz iść do
środka. Nie chcę się spalić.
Wciąga na siebie koszulkę. Nie powinna tego robić. Ukrywanie
pięknego ciała, nad którym tak ciężko pracuje, jest przestępstwem. Na
szczęście zanim tkanina opadnie w dół, widzę krągłość piersi, pełny tyłek i
biodra.
Na ziemi leżą dwie książki. Hunger Roxanne Gay i ta, w której Banner
była tak zaczytana, gdy podszedłem. Przekrzywiam głowę, żeby odczytać
tytuł z okładki.
– All the Single Ladies: Unmarried Women and the Rise of an
Independent Nation. – W uśmiechu przemycam trochę sarkazmu. – Widzę,
że czytasz lekkie, plażowe czytadła, co? Żadnych półnagich mężczyzn na
okładce? Żadnych romansów?
– Ha, takie też mam. – Banner śmieje się, idąc przede mną. W
kołysaniu się jej bioder widzę nową lekkość i beztroskę, których nie
rozpoznaję.
– Jesteś zrelaksowana – stwierdzam.
– Jak mogłabym nie być? – Wskazuje na zajmujące niemal całą ścianę
okno. – Kiedy mam taki widok?
Krystaliczna woda obmywa biały piasek na plaży. Palmy wolno się
kołyszą. Góry pokryte bujną trawą wznoszą się wzdłuż wybrzeża.
– Pięknie tu – zgadzam się. – Po prostu nie byłem pewien, czy
będziesz w stanie zostawić wszystko za sobą na tyle długo, by się
wyluzować.
Ciągnie mnie za krawat i uśmiecha się.
– To nie ja jestem ubrana, jak gdybym szła na spotkanie biznesowe.
– Cóż, poszedłem na spotkanie biznesowe, ale teraz jestem już wolny.
– Całuję ją w policzek i ryzykuję objęcie jej w talii. – Aż do końca
tygodnia. Jestem cały twój, jeśli mnie chcesz.
Wymieniamy spojrzenia, które zdają się płonąć w popołudniowym
upale.
– Szczęściara ze mnie. – Jej śmiech brzmi nerwowo.
A może nie nerwowo. Niepewnie? Jest wypełniony wątpliwościami?
Też to czuję. Prawie połamaliśmy biurko Banner, uprawiając seks w
zeszłym tygodniu, ale czuję się jak przed pierwszym pocałunkiem. Jak
gdybyśmy właśnie mieli przekroczyć pewną niewidzialną granicę.
Cokolwiek to jest, sprawia, że się waham, a to rzadko mi się zdarza. Szybko
podejmuję decyzje i podążam za tym, czego chcę. Może nasza relacja
wydaje się krucha, ponieważ raz już została zniszczona. Jest czymś, co
razem udało nam się naprawić, posklejać w jedną całość. Klej wciąż schnie
i nie chcę, żeby to, co narodziło się między nami, znów zostało zniszczone.
– Nie chcesz się dowiedzieć, jak poszło moje spotkanie? – pytam,
wiedząc, że interesy są dla nas zawsze pewniejszym gruntem, nawet jeśli
stoimy po dwóch stronach barykady.
– Pracujemy dla konkurujących ze sobą firm – parska Banner. – Nie
chcę, żebyś czuł się nieswojo, coś mi opowiadając. – Podpisałem z nim
umowę – mówię bez oporów. Ufam jej.
– O mój Boże! – Oczy Banner robią się wielkie jak spodki, uśmiecha
się od ucha do ucha. – Naprawdę? Wielka, wielka sprawa, Foster.
– To prawda – stwierdzam nieskromnie.
– Powinniśmy to uczcić. – Klaszcze w dłonie. – Może gdzieś
wyjdziemy?
Opaliła się, a piegi na jej nosie zmieniły kolor na cynamonowy. Gdy
stoi tak boso, w bikini i bez makijażu, nie wygląda na jedną z najbardziej
wpływowych agentek w NBA. Ale mimo to sprawia, że niemal padam na
kolana.
– A może byśmy zostali w domu? – Pociągam za luźny węzeł na jej
głowie i włosy wysypują się z niego kaskadą gładkiego jedwabiu. Bawię się
końcówkami, celowo pozwalając knykciom przejechać po zaokrągleniu
piersi. – Jak uważasz?
Głęboki oddech podnosi jej klatkę piersiową, a rzęsy trzepoczą. Nie
kochaliśmy się od czasu spotkania w biurze i mam nadzieję, że pragnie tego
równie mocno co ja. Poprosiła jednak o swoją własną sypialnię. Więc może
nie.
– Zapomniałem zapytać, jak podoba ci się twój pokój – zaczynam,
puszczając jej włosy i biorąc ją za rękę. Splatam ze sobą nasze palce.
– Jest, hm, świetny. – Patrzy na nasze złączone dłonie, a potem na
moją twarz. – Rzeczywiście przepiękny. Dziękuję za to. Za to wszystko.
Potrzebowałam tego.
– Ja też. – Okrążam ramieniem jej krzyż i przyciągam nagrzane
słońcem krągłości bliżej.
W pierwszej chwili sztywnieje, a potem niemal widzę, jak podejmuje
decyzję. Żeby się zrelaksować. Żeby pozwolić sobie na przyjemność.
Pozwolić sobie mnie pragnąć. Przylega do mnie zamiast się odsunąć.
Uśmiecha się, opiera łokcie o moją klatkę piersiową i wplata palce we
włosy za moimi uszami. To cudowne uczucie i zamykam oczy, czekając na
więcej. Nie zawodzi mnie. Przesuwa palce na moje skronie i tym samym
wydobywa ze mnie westchnienie.
– Rewelacyjne uczucie. – Przenoszę dłonie na jej biodra i jeszcze niżej,
by chwycić ją za pupę. – Masz taki cudowny tyłek, Banner. Mówiłem ci to
już kiedyś?
Wpatruje się w podłogę między naszymi stopami i oblizuje te idealnie
symetryczne wargi, po czym wbija zęby w dolną. – Nie, nie mówiłeś. –
Słowa brzmią nieprzekonująco. – Nie uważasz, że jest, hm, zbyt
kwadratowy?
– Kwadratowy? – Śmieję się, słysząc to niespodziewane pytanie, i
ściskam krągłości niemieszczące mi się w dłoniach. – Nie mam pojęcia, co
by to miało znaczyć, ale mam ochotę ugryźć cię w tyłek za każdym razem,
kiedy go widzę, jeśli to może służyć za odpowiedź na twoje pytanie.
Banner szeroko otwiera oczy, a potem głęboki śmiech wyrywa się z jej
gardła, przypominając mi, jak bardzo uwielbiam ją rozbawiać.
– Nieźle, dzięki. – Leciutko potrząsa głową. – Jak ty już coś powiesz,
Jared.
– Dlaczego zadałaś mi takie pytanie? – Ściskam jej tyłek jeszcze raz.
– To zabrzmi idiotycznie. – Opuszcza rzęsy i przygryza kącik dolnej
wargi. – Jest taka blogerka, która powiedziała o mnie… różne rzeczy, kiedy
zaczęłam spotykać się z Zo.
Uśmiech, który nie schodził mi z ust, odkąd wziąłem ją w ramiona,
powoli znika.
– Rzeczy jakiego rodzaju?
Jej policzki czerwienieją i bawi się moim krawatem, wpatrując się we
wzór zamiast popatrzeć na mnie. – Powiedziała, że jestem, uch, największą
Kardashianką – mówi cicho, a jej uśmiech staje się gorzki. – Nazwała mnie
SpongeBanner Kanciastoportą, bo uznała mój tyłek za, no cóż, kwadratowy.
„I August zastanawia się, dlaczego nienawidzę ludzi”.
– Zazwyczaj potrafię zignorować tego rodzaju teksty – ciągnie, patrząc
na mnie z uśmiechem, którego nie mogę znieść. – Wiem. Jestem wpływową
kobietą i tak dalej, prawda?
Chichocze, wyraźnie skrępowana.
– Powinnam być odporna na takie bzdety. – Wykrzywia usta w
grymasie. – Ale czasem coś takiego nie może się ode mnie odczepić i w
jakiś sposób…
Nie wypowiada słowa „boli”, ale tak właśnie jest. Widzę, że ktoś
nieznajomy, ktoś, kto nie miał okazji poznać Banner – nie wie, że mówi
Bóg raczy wiedzieć iloma językami, nie wie, że jako pierwsza w swojej
rodzinie poszła na studia, nie wie, że miesza się w niebezpieczne sytuacje,
żeby ratować dorosłych, silnych mężczyzn, nie wie, że dostrzega potencjał
w złamanych ludziach takich jak Quinn i zdecydowanie odmawia
zrezygnowania z nich, nawet kiedy oni rezygnują z siebie samych –
skrzywdził tę niesamowitą kobietę, mówiąc, że jej tyłek jest kwadratowy.
„Pieprzyć to”.
Biorę podbródek Banner między kciuk i palec wskazujący i podnoszę
jej głowę, żeby popatrzyła mi w oczy.
– Posłuchaj, Banner – mówię zdecydowanie. – Twój tyłek nie jest
kwadratowy, ale nawet gdyby, to co z tego, do cholery?
– Wiem – odpala szybko.
– Tak, jesteś silną kobietą. Lwicą. Niech słuchają twojego ryku.
Rozumiem, ale nikt nie lubi, by mówiono o nim takie rzeczy w rozmowie, a
co dopiero umieszczano na Twitterze, który czyta tysiąc…
– Miliony – wtrąca się cicho Banner. – Zatweetowała to do milionów
ludzi, z dołączonym zdjęciem do porównania. Czuję narastający gniew.
– Ludzie generalnie są do niczego. Wiem, że mamy przebłyski
geniuszu, ale część z nas jest do niczego przez większość czasu i mówimy
niemiłe rzeczy, żeby zyskać wyższą liczbę obserwujących na jakiejś głupiej
stronie. Najgorsi z nas wykorzystują ból innych, by zdobyć coś dla siebie,
ale istnieją też osoby takie jak ty.
– Jared, nie musisz…
– Osoby, które prawidłowo rozumieją człowieczeństwo. Osoby, które
są naprawdę życzliwe. Faktycznie mają sumienie. Rzeczywiście czują się
winne, kiedy zranią kogoś innego.
Poruszam się po niepewnym gruncie, bo właśnie poczucie winy
trzyma ją w drugim końcu korytarza, zamiast pozwolić jej spać w moim
łóżku tej nocy, ale to jest dla mnie bardziej istotne niż zaliczenie. Co wiele
mówi o sytuacji, bo niewiele rzeczy liczy się bardziej niż zdobywanie tego,
czego pragnę.
– Byłem z królowymi piękności, gwiazdami porno, kelnerkami,
striptizerkami, prawniczkami – wyliczam.
– Dobrze, Jared, wyobrażam sobie – mamrocze, ściskając wargi, by się
nie roześmiać.
– Senatorkami, ambasadorkami, stewardesami – ciągnę. – Raz nawet z
księżniczką, chociaż nie mam zezwolenia na rozmowę o tym.
– O mój Boże, naprawdę przespałeś się z księżniczką? – Przewraca
oczami, ale te piękne usta nie są już sztywne, lecz zmiękczone uśmiechem.
– I część z nich była ładna, część inteligentna, część zabawna. Część
pewnie miała kwadratowe tyłki. Nie mogę sobie teraz nawet przypomnieć.
– Otaczam dłońmi jej twarz i wpatruję się poważnie w oczy Banner, żeby
wiedziała, że naprawdę myślę to, co teraz powiem. – Ale żadna z nich nie
była tobą. Istnieje tylko jedna Banner i ona… Nigdy nie byłem w stanie jej
zapomnieć.
Uśmiech Banner znika. Przełyka z trudem ślinę.
– Ta blogująca suka nie ma pojęcia, kim jesteś. – Pieszczę jedwabistą
skórę jej twarzy. – Nie ma pojęcia, że zawsze byłaś dziewczyną, która
podobała mi się najbardziej, którą najbardziej lubiłem, a ja nawet nie lubię
ludzi.
Wpatrujemy się w siebie. Boję się mrugnąć, żeby nie zniszczyć tej
wyjątkowej chwili. Wszystko, co powiedziałem, wyraża tak wiele z tego,
co do niej czuję. A ja nigdy nie czuję niczego do kobiet. Pieprzę je.
Spotykam się z nimi. Ale czuję coś do Banner, a teraz ona o tym wie.
– Ja, uch… dziękuję. – Odchrząkuje i odrzuca z ramienia pasmo
włosów. – Pewnie chciałbyś się przebrać, prawda? Wziąć prysznic?
Zawód zabiera mi znaczną część werwy.
– Hm, tak. Masz rację. – Moje dłonie opadają z jej twarzy i wpycham
je w kieszenie garnituru. – Ty też pewnie chcesz wziąć prysznic.
– Tak. – Przejeżdża dłonią po swoim ramieniu. – Krem do opalania jest
trochę klejący.
– Świetnie. – Idę w kierunku schodów, a ona podąża za mną. – Więc
oboje weźmiemy prysznic, a potem może zorganizujemy coś do jedzenia?
– Kuchnia jest wypełniona po brzegi. – Patrzy na mnie niemal
nieśmiało ze szczytu schodów. – Lodówka i spiżarnia pękają w szwach.
– Świetnie. – Kołyszę się na piętach przez kilka sekund kłopotliwej
ciszy. – Cóż, możemy upichcić coś na kolację i może wyjść na obiad jutro?
– Brzmi świetnie.
– Świetnie – powtarzam i kieruję się do swojej sypialni. Banner idzie
do swojej. – Przyjemnego prysznica.
„Przyjemnego prysznica? To właśnie mówisz na pożegnanie, Foster?”,
pytam siebie, stojąc pod parzącym strumieniem prysznica w mojej łazience.
Jak to się stało, że cała sytuacja stała się na koniec tak niezdarna – nie mam
pojęcia, ale nie wiedziałem, co powiedzieć i co zrobić z rękoma, zupełnie
jak jakiś studencik. Nie, na studiach lepiej sobie radziłem z podrywem. To
była żenada na poziomie liceum.
„Trzymaj karty blisko siebie”. Tak brzmi jedna z podstawowych zasad
negocjacji, a co ja zrobiłem? Wyłożyłem je na stół – w dodatku zbyt
wcześnie. Związek Banner właśnie się zakończył i to w wyjątkowo
paskudny sposób, bo nie byłem w stanie trzymać fiuta w spodniach, jak
zawsze. Będzie się musiała mierzyć z konsekwencjami, prywatnymi i
zawodowymi, przez tygodnie, miesiące. Potrzeba jej czasu, a co ja wciąż
robię? Naciskam. Zawsze byłem z siebie dumny, że wiem, kiedy nacisnąć, a
kiedy się odsunąć, żeby coś samo do mnie przyszło, ale z Banner mi to nie
wychodzi. Gdy ona sama do mnie nie idzie, uganiam się za nią. Gdy ona
potrzebuje przestrzeni, osaczam ją. Zawsze wiedziałem, jak zdobyć to,
czego chciałem od kobiet, i teraz uświadamiam sobie, że to dlatego, że
zawsze chciałem niewiele. Wspólnej przyjemności cielesnej. A teraz chodzi
o coś znacznie więcej niż zdjęcie z Banner majtek.
Opieram głowę o ścianę i zaciskam dłoń na boleśnie sztywnym
kutasie.
Choć zdjęcie z Banner majtek… Nie zrezygnowałbym z takiej okazji.
Jednak potrzebuję więcej niż tylko tego. I jest to niepokojące.
Wychodzę spod prysznica, wycieram się. Zakładam slipy, kiedy drzwi
do mojej łazienki otwierają się. Podnoszę wzrok i zszokowany widzę
Banner stojącą w drzwiach. Ma na sobie biały, puszysty szlafrok. Mokre
włosy opadają jej na plecy. Nic nie mówię. Nie poruszam się. Nie robię nic
poza wpatrywaniem się w nią, bo zepsułem już wystarczająco dużo.
Chciałem, żeby Banner do mnie przyszła.
Następny ruch musi wykonać ona.
28 - BANNER

Nie muszę być tak zarozumiała, żeby czuć, że jestem bez wad.
Mogę czuć się piękna i nieidealna w tej samej chwili.
Mam zdrowy związek z moimi lękami dotyczącymi wyglądu.
Lupita Nyong’o
zdobywczyni Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej
„Czemu tu przyszłaś?” Całkowicie rozsądne pytanie tłucze mi się po
głowie.
Jestem tylko dziewczyną stojącą przed chłopakiem i proszącą go o…
Czego chcę od Jareda? Już dawno skończyliśmy etap zwykłego lubienia się,
ale nie jesteśmy gotowi na słowo zaczynające się na „m”. Dwa razy się
bzykaliśmy. To ja naciskałam na własny pokój. Czyli co tak naprawdę
chciałabym, żeby teraz zrobił?
„Zobaczył mnie”.
Słyszę odpowiedź wyszeptaną zza muru, który wokół siebie
zbudowałam, zza zwodzonego mostu, który jestem gotowa opuścić.
Dlaczego właśnie on? Dlaczego Jared, facet, którego latami chciałam
nienawidzić? Wydaje mi się, że tak silnie trzymałam się tego
postanowienia, bo tak bardzo mi się podobał i gdyby zrobił to, o co
oskarżył go Prescott, to nie byłoby szansy, żeby odwzajemniał moje
uczucia. Moja nieufność tamtej nocy w pralni, kiedy mnie pocałował i
powiedział, że marzył o tym od bardzo długiego czasu, może równać się
tylko z szokiem, który przeżyłam po opowiedzeniu mu o tamtej blogerce.
Zastanawiałam się, jak ktoś taki jak Jared, ze swoimi zastępami królowych
piękności, mógłby wybrać kogoś takiego jak ja. A dziś usłyszałam
odpowiedź.
On mnie widzi. Naprawdę mnie widzi. Dwadzieścia kilo w tę czy w
tamtą, a spojrzenie w jego oczach – ta intensywność, tęsknota, pragnienie –
nigdy się nie zmieniło.
I jeśli ja zapytałam siebie, dlaczego tu stoję, to ciekawość Jareda wręcz
buzuje pod jego skórą.
– Tamta noc była dla mnie bardziej traumatyczna, niż zdajesz sobie
sprawę – mówię, zaczynając od środka zamiast od początku, ale mam
nadzieję, że Jared za mną nadąży. – Bardziej traumatyczna, niż pewnie
powinna być. Nie jestem pierwszą dziewczyną przyłapaną nago z
chłopakiem.
Śmieję się, choć nic z tego nie wydaje się śmieszne. Jared przygląda
mi się uważnie przez wciąż unoszące się obłoczki pary wodnej.
– Ale ja już byłam niepewna siebie – przypominam mu.
– Chciałaś, żebyśmy zgasili światła.
– Tak. – Oblizuję wargi i bawię się paskiem mojego puchatego, białego
szlafroka. – Miałam chłopaka, który, delikatnie mówiąc, nie był mną
zachwycony i opowiadał o tym każdemu, kto chciał słuchać.
Jared robi krok w moją stronę, tłumiąc przekleństwo, ale podnoszę w
górę dłoń, żeby go zatrzymać. Dzielą nas jedynie strzępki materiału i jeśli
podejdzie za blisko, ta rozmowa zajmie się ogniem, a ja muszę się
wypowiedzieć.
– Po prostu… pozwól mi mówić.
Zatrzymuje się i opiera biodrem o blat, nie spuszczając ze mnie oczu.
– Zawsze miałam trudne relacje z jedzeniem. – Przełykam
zażenowanie, które mogłoby uwięzić to wyznanie w moim gardle. –
Zawsze walczyłam z nadwagą, a w college’u zaczęło robić się jeszcze
gorzej. Mocno utyłam, ale byłam też w związku z facetem, który mnie
wykorzystał. Udawał, że jest mną zainteresowany, żebym pomogła mu z
nauką. Zdradzał mnie.
Wydaję z siebie głuchy, pusty chichot.
– To kolejny powód, dla którego obiecywałam sobie, że nigdy nikogo
nie zdradzę. Wiem, jakie to okropne. Pewne rzeczy, które powiedział, nawet
dzisiaj sprawiają, że w siebie wątpię i to bardzo. Nie mogę znieść tego, że
on i inni ludzie, którzy nie życzyli mi dobrze, mieli taki wpływ na moje
życie, ale niestety tak właśnie było.
– Banner, nie musisz mi mówić tego wszystkiego – wtrąca Jared ze
złością. – To sprawia, że chcę znaleźć tych dupków i stłuc ich na miazgę.
Są ślepi i głupi.
Maleńki uśmiech podnosi kącik moich ust.
– Dlatego właśnie chcę ci powiedzieć. – Łamię własną zasadę i
podchodzę do niego. Zatrzymuję się kilka centymetrów przed nim, ale
nasze spojrzenia już się rozgrzewają. – Nie ma różnicy w sposobie, w jaki
patrzyłeś na mnie dziesięć lat i dwadzieścia kilo temu, a w tym, jak
patrzyłeś na mnie przy basenie.
– Nie ma – potwierdza Jared, gdy podchodzę bliżej. – Byłaś
niesamowita wtedy i jesteś niesamowita teraz. Nigdy nie spotkałem kobiety
takiej jak ty, a podobałaś mi się od pierwszego dnia zajęć.
– Wiem. Nie byłam w stanie w to na początku uwierzyć, ale teraz
wiem. Dlatego z taką łatwością dałam się zranić Prescottowi. Uwierzyłam,
że ty…
– Pragnąłem cię – przerywa mi cicho.
– Tak. – Waham się, obserwując czerwony lakier na moich
paznokciach u stóp. – Po tym, co powiedział i zrobił mój eks, rzeczach,
które mówiono całe moje życie, ciężko było mi uwierzyć, że ktoś taki jak ty
pragnął właśnie mnie.
– Ale tak było. – Pokonuje dystans między nami, podnosząc dłoń i
odrzucając pasmo moich mokrych włosów za ramię. – Tak jest.
Pociąga mnie do siebie za szyję, delikatnie, ale stanowczo, aż moje
piersi ocierają się przez szlafrok o jego nagą klatkę piersiową. Nie mogę
sobie odmówić dotknięcia go, przesunięcia palcami po twardych mięśniach,
muśnięcia sztywnych sutków opuszkami. Wciąga gwałtownie powietrze,
ale nie zatrzymuje mnie. Dłońmi kreślę koła na jego ramionach, pieszcząc
skórę. – Jesteś taki przystojny – szepczę, moje ręce są uzależnione od
dotykania go.
– To tylko skorupa – mówi Jared, a jego słowa uwodzą mnie. – Rozbiję
ją dla ciebie i pozwolę wszystkiemu wypłynąć.
Przesuwa dłonią w dół po mojej szyi do ramienia, pieszcząc nagość
pod szlafrokiem.
– Widzisz? Tego się właśnie obawiałam. – Śmieję się chrapliwie.
Odsuwam się od jego dłoni, od idealnie wyrzeźbionej piersi i brzucha. –
Miałam tak dużo do powiedzenia.
– A potem będziemy mogli się pieprzyć? – pyta Jared niecierpliwie.
Jego wulgarne słowa mogłyby równie dobrze być dwuwierszem,
sonetem, odą – tak właśnie na mnie działają. Niezmienność tego, jak mnie
pragnie, sprawia, że sama pożądam go jeszcze bardziej.
– Już prawie kończę. – Śmieję się znowu i nerwowo przebiegam dłonią
po mokrych włosach. – Podzieliłam się z tobą tym wszystkim, żeby
wyjaśnić, że zawsze miałam kompleksy z powodu mojego ciała. Polepszyło
mi się. Terapia i kariera bardzo mi pomogły.
Uśmiecham się szeroko, podnosząc wzrok.
– I nie, nie trzeba już gasić świateł.
Jared też się uśmiecha, a jego oczy błyszczą żarem, ale pozostają
poważne.
– Utrzymuję dyscyplinę – opowiadam. – Robię rzeczy, które pozwalają
mi pozostać konsekwentną w kwestii moich zdrowotnych celów. Liczę
punkty. Ćwiczę.
Patrzę na niego i ciągnę za sznurek szlafroka.
– Raz dziennie oglądam się w lustrze zupełnie naga.
Wzrok Jareda prześlizguje się po moim ciele ukrytym pod białą
tkaniną frotte.
– Oglądanie cię nago każdego dnia nie brzmi jak smutny obowiązek –
mówi, jego głos wybrzmiewa pożądaniem. – Raczej jak moja fantazja.
Milknę, moje palce pieszczą materiał, a oczy jego twarz.
– Pierwszej nocy, kiedy się kochaliśmy, kazałam ci zgasić światło.
Spojrzenie Jareda zsuwa się na mój pas, podąża za prostymi ruchami
moich palców.
– Tym razem chcę, żebyś mnie zobaczył. – Zmuszam słowa, by
przecisnęły się przez gulę w gardle. – Nie dlatego, że jestem idealna, bo
wciąż nie jestem, ale dlatego, że ufam ci, że pragniesz mnie takiej, jaka
jestem naprawdę.
Dłoń Jareda przykrywa moją przy pasku szlafroka. Drugą sięga do
mojego policzka i patrzymy sobie prosto w oczu.
– Tak właśnie jest, Ban – mówi czule. – Widziałem cię. Wiem, że
straciłaś na wadze, ale bardziej robi na mnie wrażenie to, jak niesamowicie
dojrzałaś. Stałaś się pewniejsza siebie, bardziej współczująca, sprytniejsza,
bardziej zdeterminowana. Wszystko to, co mnie do ciebie przyciągało na
samym początku, teraz oczarowuje jeszcze mocniej.
Mrugam, żeby zwalczyć łzy, które napływają mi do oczu. Nie chodzi o
to, że Zo nie widział prawdziwej mnie. Wiem, że tak było i że kochał mnie
za to, kim byłam w środku. Ale próbowałam czuć to w stosunku do niego i
nigdy nie potrafiłam. Nie wiem, kiedy myślenie o nim, gdy jestem z
Jaredem, i myślenie o Jaredzie, kiedy byłam z Zo, przestanie wydawać się
nielojalne w stosunku do nich obu.
Teraz skupiam się jednak na mężczyźnie stojącym przede mną.
Dziesięć lat temu zmusiłam go, żeby zgasił światło. Owijałam ciało
warstwami ubrań, aby zakamuflować moje wady. Schować się. Teraz stoję
pod jasnym, nieznającym litości światłem w łazience, a między Jaredem i
moimi niedoskonałościami jest tylko szlafrok.
I nie przejmuję się kilogramami, które wciąż muszę zrzucić. Nie
zastanawiam się, czy coś będzie się trzęsło, kiedy zaczniemy się kochać.
Mam zupełnie gdzieś wałeczki i szerokość moich bioder.
Jestem urzeczona akceptacją w jego oczach. Zwłaszcza że Jared o
mało kogo dba i mało kogo toleruje. Ale powiedział, że podobam mu się
bardziej niż jakakolwiek inna dziewczyna. Nigdy nie sądziłam, że zadurzę
się w kimś takim jak Jared, kimś tak różnym ode mnie. Oboje gramy
według pewnych zasad i stanowimy dla siebie wyjątki od pewnych reguł.
Cokolwiek nas ze sobą łączy, zmusza mnie do czegoś, czego do tej
pory nie zrobiłam z nikim innym.
Nie odrywając oczu od Jareda, całkowicie rozluźniam pasek szlafroka.
Potrząsam lewym ramieniem, aż część materiału spada, odkrywając nagą
pierś i kawałek talii oraz uda. Jared gwałtownie wciąga powietrze przez nos
i zaciska pięść. Gdy potrząsam prawym ramieniem, szlafrok spada na
podłogę.
Maleńka siatka rozstępów znaczy mój brzuch i uda, a Jared… widzi ją.
Podobnie jak to, że moje piersi są nierówne – jedna jest odrobinę większa
niż druga. Widzi też brzuch, który nigdy nie wydaje mi się wystarczająco
płaski.
Jestem pewna, że dostrzega wszystkie moje niedoskonałości. Chcę,
żeby je wiedział i pragnął mnie mimo to. I tak jest. – Czy mogę cię teraz
dotknąć? – Jego głos wyraża głód. Pragnie mnie. Dziewczyny z ołówkiem
na spotkaniu dla pierwszaków. Tej, której nawet nie zauważył i sobie nie
przypominał. Ta dziewczyna stoi tutaj, pokazując mu wszystko, ufając mu
bezgranicznie.
I czuje się całkowicie widziana.
Kiwam głową. Jego ręce… Boże, jego ręce są takie pełne czci, kiedy
głaszcze krzywiznę mojej szczęki i obrysowuje palcami twarz. Przesuwa
dłonie w dół szyi, wolno pieszcząc skórę, jakby delektował się każdym
centymetrem. Mrużę oczy, gdy ujmuje moje piersi. Schyla się i bierze sutek
w usta, drugi głaszcząc kciukiem.
Chwytam pobliski blat, próbując utrzymać się na nogach, kiedy on
agresywnie ssie, jednocześnie zsuwając drugą rękę w dół i łapiąc mnie za
pupę.
– Ten tyłek – mówi półgłosem i jednocześnie przekłada rękę pomiędzy
moje nogi. Najpierw mnie masuje, potem wsuwa w pochwę trzy palce, po
czym powoli wyjmuje je i przesuwa w inne miejsce. Ogarniają mnie
niespodziewane doznania, gdy tak bez skrępowania odkrywa moje ciało.
– Czy ktoś cię kiedyś pieprzył w tyłek? – pyta, przesuwając kciukiem
po małej dziurce, jego oczy płoną ciekawością i pożądaniem.
– Tak – szepczę, stwierdzając, że całkiem pozbyłam się zahamowań. –
Kocham anal.
Muska mnie kciukiem, ale nie próbuje wepchnąć go do środka.
Wymieniamy spojrzenia, a wraz z nimi fantazje, na które do tej pory sobie
nie pozawalaliśmy.
– Dogadamy się bez problemu. – Jared wraca do słodkiego
torturowania mnie powyżej i poniżej pasa, aż dyszę, zdesperowana i drżąca.
Nasze oddechy mieszają się ze sobą, czoła stykają, a Jared masuje moje
plecy.
– Byłoby szkoda nie skorzystać z łóżka. Skoro tym razem się tu
znajduje.
Całujemy się, nasze języki walczą ze sobą. Ledwo zauważam, że
prowadzi mnie do sypialni. Kiedy moje kolana uderzają tyłem o twardy
materac, jestem już niemal nieprzytomna, wplatam palce w jego włosy,
drapię plecy. W naszych pocałunkach jest dzikość zrodzona z pragnienia,
którego długo sobie odmawialiśmy. Nie ma w tym nic słodkiego ani
delikatnego. Wygłodniałe pociągnięcia języków, ostre ugryzienia.
Obnażone zęby. Smak krwi sprawia, że pocałunek staje się zwierzęcy.
– Czekaj. – Jared łapie mnie za włosy i odciąga głowę, gdy przyciskam
się do niego, by dostać więcej. – Chcę wolniej. – Jared. – Sięgam między
nas i zaciskam dłoń na jego fiucie. – Możemy zrobić to wolno później.
– Nie. – Śmieje się i delikatnie popycha moje ramiona, aż siadam na
łóżku. – Teraz będzie wolniej.
Odczuwam szok, widząc, że pada przede mną na kolana. Kiedy się
poprzednio kochaliśmy, Jared włożył w to dużo pracy. Jestem już w
zupełności gotowa na trzeci akt, ale on znowu mnie zaskakuje. Bierze moją
stopę w dłoń i całuje jej podbicie. Dreszcz przebiega wzdłuż nogi, cała się
wzdrygam. Jared wyrusza w podróż w górę, ssie łydkę i skórę pod kolanem,
jego język to ciepłe, aksamitne narzędzie tortur. Dłońmi dotyka moich
piersi. Kiedy zaczyna zasypywać pocałunkami wnętrze uda, opadam na
łóżko z odchyloną głową, nie przejmując się mokrymi włosami na pościeli.
Lekka pieszczota, delikatne pocałunki, ostrożne ugniatanie mojego
ciała, wszystko to Jared robi specjalnie. To pełna pasji prowokacja, bym
zaczęła go błagać. To pojedynek sił woli, taki, w którym wynik jest już
przesądzony. Ponieważ Jared może posuwać się wolno lub szybko, ale i tak
będzie mnie pieprzył, zanim to się skończy.
Ja wygrywam.
Jestem jednak zdeterminowana, żeby opierać mu się tak długo, jak
mogę. Zgniatam w pięści luksusową lnianą pościel, naciskam czubkami
palców u stóp na zimną, kamienną podłogę, nie wydaję z siebie żadnego
dźwięku. Nie dam mu tej satysfakcji, póki mnie nie zadowoli.
Wtedy Jared szeroko rozkłada moje nogi. Sztywnieję, w pełni
świadoma, że nie mam żadnej obrony przed jego językiem. Naciskam
dłońmi na głowę Jareda, bezwstydnie prosząc o to, czego pragnę.
Przygotowana, by tego żądać, jeśli będzie próbował działać wolno.
– Banner – szepcze, jego włosy są mokre i chłodne na moim udzie. –
Patrz, jak zjadam twoją cipkę.
Ledwo słyszę go przez bicie mojego serca, ale opieram się na łokciach,
by wypełnić polecenie. Jego oczy płoną, gdy zakłada sobie moje nogi na
ramiona, podnosząc mnie i trzymając unieruchomioną, otwartą przed nim.
Nie odrywając ode mnie wzroku, wkłada głowę między moja uda, a ja
patrzę na jego usta. Widzę spokojną fasadę, która pęka pod naporem głodu i
rozsypuje się na tysiąc kawałków przez pożądanie. Zdaję sobie sprawę, że
w tym starciu sił woli opanowanie Jareda jest równie kruche jak moje. Po
pierwszym pociągnięciu językiem tracimy wszelką kontrolę. Oboje się
poddajemy.
– Cholera, Ban – mamrocze.
Przysuwa mnie bliżej i patrzę, jak porusza się jego język. Przeciąga
nim w górę i w dół, napawając się każdym centymetrem mojego ciała.
Stękam i ciągnę go za włosy. Zginam nogi i wpijam pięty w jego ramiona.
Nie ma we mnie poczucia przyzwoitości, pozbyłam się wszelkiej dumy.
Potrzeba, by się z nim złączyć, jest najważniejsza. Chcę poczuć, jak wbija
się w moje ciało, pragnę tego bardziej niż własnego orgazmu, nie muszę
jednak dokonywać takiego wyboru. Palce i usta Jareda nie ustępują, póki
się nie rozpadam. Dochodzę, uwalniając się ze wszystkich sieci, które mnie
wiążą. Każda obelga, krytyka, każde słowo wypowiedziane w moim
kierunku traci swoją moc. Świadomość, że ktoś pragnie mnie tak bardzo,
przyćmiewa wspomnienia chwil, kiedy czułam się niedowartościowana.
Pozbywam się lęku i… jestem zupełnie wolna.
Wciąż się unoszę, dryfuję, kiedy Jared dołącza do mnie na łóżku.
Pokrywa pocałunkami moje ramiona, szyję i piegi na nosie. Czuję swój
zapach i to znów powoduje gorączkowe podniecenie. Łapię go za ramiona i
nakłaniam, by zajął pozycję między moimi nogami.
– Czy mam użyć kondoma? – pyta, jego głos jest niecierpliwy, pełen
nadziei.
– Nie. – Ciągnę go za włosy i ściskam twardą krągłość tyłka. – Proszę,
pieprz mnie.
– Jak chcesz, żebyśmy to zrobili?
– Chcę być na górze.
Nie chodzi o to, że nigdy tak tego nie robiłam, ale mój brak pewności
siebie nadal nie zniknął na dobre. Zawsze boję się, czy nie jestem za ciężka.
– Pragnąłbym tego – odpowiada.
– Więc chcesz, żebym się na tobie przejechała, Jared? – pytam
figlarnie, gdy on rozciąga się pode mną, a ja siadam okrakiem na jego
udach.
– Czy chcę, żebyś się przejechała? – Rzuca mi wyzwanie z jedną
uniesioną brwią. – Nie, do diabła. Skoro jesteś na górze, najpierw musisz
mnie ujeździć.
Śmiejemy się jak dzieciaki w pralni, z wolnymi sercami i jasnym
umysłami. I na kilka sekund wszystko między nami staje się proste, ale
kiedy unoszę się nad nim, rozbawienie mnie opuszcza. Znajduję się na
progu czegoś, a nie mam pewności, czy jestem na to gotowa. Pragnę, żeby
się to wreszcie stało, ale chodzi o intymność bez żadnej bariery między
nami. Bez sekretów, bez kłamstw, bez nieporozumień, bez kogokolwiek
innego. Ścieżka do celu jest prosta, lecz boję się, że gdy zacznę nią iść, nie
będzie już odwrotu. Jared to bilet w jedną stronę.
Biorę w dłoń jego fiuta i przyjmuję w moje ciało. Gorący, ciasny
uścisk sprawia, że oboje dyszymy, nasze czoła się spotykają. Pierwsze
pchnięcie daje mi poczucie, że to niemal za dużo. Jestem mokra, a więc
gotowa, ale nie jestem przygotowana, by czuć jeszcze więcej niż fizyczne
pożądanie, by otworzyć serce i duszę przed tym mężczyzną. Jared obejmuje
moje plecy i chowa twarz w mojej szyi, pocierając mnie, liżąc, gryząc,
powarkując i znacząc jako swoją niczym zwierzę. Z każdym wepchnięciem
i wysunięciem dotyka czegoś, o istnieniu czego nie wiedziałam. Czegoś, o
czym nie wiedziałam, że musi zostać odnalezione.
Jedną dłonią odsuwa mi wilgotne włosy z twarzy, drugą ściska mnie za
biodro.
– Jesteś taka piękna – wzdycha. Jego twarz wykrzywia się. Podnoszę
nogi i zaplatam kostki na plecach Jareda, pragnąc go jeszcze głębiej,
jeszcze mocniej. Nachylam się i jego usta muskają moje ucho.
– Chinga – mówi, lubieżny szept, wspomnienie z naszego pierwszego
razu.
Pozbawiony tchu śmiech wyrywa mi się z ust.
– Chinga – odpowiadam szeptem.
„Kurwa”.
Wymieniamy to wulgarne słowo niczym pieszczotę, przekazując je
sobie, rozpaleni jego dźwiękiem. A potem nie ma już słów. Tylko nasze
oczy wpatrzone w siebie, kiedy ciała się jednoczą. Jedno serce uderza tuż
przy drugim. Oddechy spotykają się między naszymi ustami. Ciała i serca
zawiązują rozejm. Następuje jedno ostatnie pchnięcie, ostatni pocałunek i
wreszcie spokój.
29 - JARED

Podstawowa zasada negocjacji: jeśli warunki są lepsze, niż się


spodziewałeś, zastanów się nad zrezygnowaniem z umowy.
Banner jest czymś więcej, niż się spodziewałem. Wcześniej
uprawialiśmy seks dwa razy w ciągu dziesięciu lat, a ja pamiętałem każdy
najdrobniejszy szczegół obu stosunków. Ale miniona noc była… czymś
więcej. Banner rozebrała się do naga, zrzuciła szlafrok i bariery ochronne,
pokazała mi nie tylko ciało, ale i prawdziwą siebie, całkowicie odsłoniła
przede mną swoje wnętrze. Zaufanie, które mi okazała, zbliżyło nas do
siebie w sposób, jakiego nigdy do tej pory nie doświadczyłem. – Chyba
zamówię stek. – Banner uśmiecha się do mnie w świetle zapalonych świec.
Restauracja jest jedną z najlepszych na wyspie i posiada taras, który wisi
nad mieniącymi się różnymi odcieniami niebieskiego wodami Karaibów.
Łagodna bryza bawi się luźnymi pasemkami włosów Banner. Gdyby nie
kelner, który zagląda do nas co kilka minut, mógłbym sobie wyobrazić, że
siedzimy tu zupełnie sami.
– Do diabła z punktami – mówi ze śmiechem. – Jestem na wakacjach.
A co ty weźmiesz?
Wpatruję się w oczy koloru espresso, okolone długimi rzęsami, i
jedyne, o czym potrafię myśleć, to jak patrzyła na mnie, kiedy byłem
między jej nogami. Banner jest tak słodka, że nie uświadamiasz sobie z
początku, jak bardzo umie być niebezpieczna – uderzy ci do głowy i nie
zauważysz tego, aż zaczniesz zataczać się z jej powodu. Nie zdajesz sobie
sprawy, że jest piękną pułapką, a gdy w nią wpadniesz, nie tylko nie
możesz się wydostać, lecz nawet tego nie chcesz.
– Jared? – Rzuca mi pytające spojrzenie. – Co zamawiasz?
Zerkam na menu, które trzymam już od dziesięciu minut, ale nawet nie
zacząłem go czytać.
– Paella wygląda dobrze.
– Och. – Mruży oczy i kiwa głową. – Zmieniłam zdanie. Chyba też ją
wezmę. To jedno z moich ulubionych dań.
– Dużo gotujesz?
Kiedy muszę zadawać pytania tego rodzaju, uświadamiam sobie, jak
niewiele Banner i ja wiemy o sobie nawzajem. Poza tym, że czuję się tak,
jakbym zostawił w niej zeszłej nocy części siebie, których już nigdy nie
odzyskam, i że zachowam sekrety jej ciała aż po grób, wiele straciliśmy
przez dekadę, gdy żyliśmy osobno.
– Sporo. – Wzrusza ramionami, oliwkowa skóra jej barków błyszczy
od pocałunków słońca. – O ile mam czas.
– Może mogłabyś ugotować coś dla mnie?
Patrzymy na siebie nad stołem, a przed nami w ciszy rozciąga się
perspektywa prawdziwego związku – coś, czego do tej pory nie mieliśmy
nawet szansy rozważać.
– Dobrze. Przyrządzę ci moje ulubione danie.
– Czyli?
– Enchilady z kurczakiem w sosie mole. Potrafię zrobić lepsze niż
moja mama.
– Jesteś blisko z mamą?
– Tak, w sposób, w jaki mogą być blisko matki i córki, które są bardzo
do siebie podobne. Zazwyczaj kłócimy się po dziesięciu minutach
przebywania razem. – Popija owocowy drink, który sobie zamówiła, i
krzywi się. – Nie wiedziałam, że jest w tym ananas. Fuj.
Śmieję się z miny, jaką robi.
– Zakładam, że tego nie pochwalasz?
– Nienawidzę ananasa. Od zawsze.
Odstawia kieliszek z powrotem na stół i nasza rozmowa na chwilę
zamiera. Nie ma tu miejsca na kłopotliwą ciszę, bo mamy tak wiele
tematów, że nie wiemy, od czego zacząć. Waham się, nie jestem pewien,
czy powinienem powiedzieć, co czuję, ale potem przypominam sobie, jak
odważnie Banner odsłoniła się przede mną wczoraj, i wiem, że musimy po
prostu iść naprzód. Sięgam przez stół, by złapać ją za rękę, i uśmiecham się,
gdy widzę jej nieufne spojrzenie. Ona także jest niepewna.
– Czuję, że musimy wiele się o sobie nauczyć – mówię. – Z jednej
strony mam poczucie, że znam cię od lat i mogę przewidzieć twój kolejny
ruch, zanim ty o nim pomyślisz, z drugiej myślę, że zupełnie nic o tobie nie
wiem.
Ściska mnie za rękę i uśmiecha się.
– Masz rację. Nie wiem nawet, czy oglądasz telewizję, a tym bardziej,
jaki może być twój ulubiony serial.
– Billions.
– Naprawdę nie jestem zaskoczona. – Uśmiecha się do mnie przez stół.
– Niech no zgadnę, twój ulubiony bohater to Bobby Axelrod, prawda?
– Pudło – odpowiadam, zadowolony, że się pomyliła.
– Więc kto? – pyta, mrużąc oczy z zastanowieniem.
– Wendy Rhoades.
Szczęka jej opada.
– Jestem zaszokowana, że nie Bobby albo chociaż Chuck. Czemu
Wendy?
„Ponieważ przypomina mi ciebie”.
Nie mówię tego. Nie mogę złamać każdej zasady negocjacji. Nie mogę
dać jej wszystkiego już na starcie.
– Bobby to miliarder, Chuck rządzi miastem jako prokurator federalny.
A Wendy ma kontrolę nad obydwoma. Zrobią dla niej wszystko. Nagną
swoją moralność, złamią zasady. Dla niej są w stanie działać nawet na
przekór własnemu interesowi, co jest sprzeczne z ich charakterami.
– Jesteś tego pewien?
– Jeśli istnieje jedna rzecz, której jestem pewien – śmieję się
chrapliwie – to zachowania tych dwóch egoistycznych dupków, którzy dla
Wendy zrobiliby wszystko. Właśnie to w końcu sprawiło, że żona
Bobby’ego odeszła. Wiedziała, że może i jest żoną, ale Wendy była
królową.
– Nie spodziewałam się ich rozwodu.
– A ja tak – mówię z drwiną. – To oczywiste, że Bobby przeleciałby
Wendy, gdyby dała mu jakikolwiek sygnał, że może mieć szansę.
Milknę i przytrzymuję jej spojrzenie w świetle księżyca.
– Tak zachowują się egoistyczni dranie. Pieprzymy dziewczynę, której
pragniemy, przy pierwszej nadarzającej się okazji. W powietrzu niemal
słychać wyładowania elektryczne, które przybliżają nas do siebie, choć
żadne nie porusza się ani o centymetr. To przyciąganie jest nieubłagane i
mam nadzieję, że Banner już naprawdę skończyła się mu opierać.
– A jak sobie radzisz z poczuciem winy? – pyta cichym głosem, ledwie
głośniejszym od szeptu. – W związku z tym, że bierzesz i robisz, co tylko
chcesz?
– Jakim poczuciem winy?
Rzucam prawdę na stół między nami. Banner ma sumienie, a ja nie.
Zanim ma szansę drążyć ten temat dalej, kelner zbliża się do nas, by
odebrać zamówienie. Kiedy odchodzi, przenoszę konwersację na inne tory,
zamiast rozmawiać dalej o moim braku moralności.
– Ulubiony film wszechczasów?
– Skazani na Shawshank. A twój?
– Ojciec chrzestny.
– Zaskakujące.
– Czyż nie? – Oboje się śmiejemy.
– Ulubiona potrawa?
– Lasagne. – Popijam drinka, margaritę jalapeño czy coś takiego.
Tęsknię za moim Jamesonem. – Najlepsza lasagne, jaką w życiu jadłem,
była robiona przez moją mamę.
– Nigdy nie słyszałam, żebyś mówił o swojej matce. Tylko o macosze.
Za każdym razem, kiedy myślę o matce, czuję ból w piersi. Niektóre
uczucia są tak silne, że serce nie potrafi ich pomieścić, więc całe ciało
absorbuje uderzenie. W ten właśnie sposób opłakuję matkę.
– Umarła. – Odchrząkuję i biorę kolejny łyk ostrej margarity. – Rak
piersi.
Banner ma w sobie coś, co sprawia, że czujesz się w jej towarzystwie
jedyną osobą w pomieszczeniu, może na świecie. Nie mruga, jak gdyby
przez to mogła stracić jakiś ważny szczegół tego, o czym jej opowiadasz.
– Ile miałeś lat? – pyta, a pełne współczucia spojrzenie wciąż mnie nie
opuszcza.
– Dziesięć. – Kaszlę, mniej z powodu przypraw w drinku, a bardziej
dlatego, że mówienie o tym, o niej, jest mi zupełnie obce. – Wszystko
potoczyło się bardzo szybko. Była już w czwartym stadium i…
Zazwyczaj daję radę posunąć się tylko tak daleko i zakładam, że zrobi
to, co inni ludzie w tym momencie. Wymamrocze kondolencie i
przejdziemy dalej. To stara rana, nie ma sensu się przy niej zatrzymywać,
ale Banner robi to, co zwykle robi Banner.
– Opowiesz mi o niej? – mówi cicho. – Jak miała na imię?
– Angela. – Mój śmiech jest krótki. – Tata nazywał ją Angie. Boże,
wykrzykiwał jej imię bez przerwy. „Hej, Angie, gdzie są moje skarpetki?
Angie, odebrałaś moje rzeczy z pralni? Angie, w lodówce nie ma piwa”.
Milknę i posyłam jej sugestywne spojrzenie.
– Siedząc tutaj, mogę usłyszeć twoje myśli – mówię z krzywym
uśmiechem. – I tak, miał szowinistyczne tendencje, z których macocha
wyleczyła go niemal natychmiast.
Śmiech Banner i ciepło w jej oczach łagodzą trochę ból w mojej piersi.
Rzadko o tym mówię, bo nienawidzę czuć się w ten sposób. Słaby i
bezbronny, jak gdybym nie był w stanie sprawić, by bolało mniej. Ale
opowiedzenie jednej niezwykłej kobiecie o drugiej wydaje się słuszne.
– Mama nie była jednak popychadłem. – Bawię się serwetką, którą
owiązane są moje sztućce. – Po prostu bardzo kochała tatę. Chciała
uszczęśliwiać go na każdym kroku. Zawsze pragnęła, żeby wszyscy wokół
byli zadowoleni.
– Twój ojciec nadal był wtedy w armii?
Nawet nie pamiętam, żebym mówił Banner, że mój tata był
wojskowym, ale kiwam głową.
– Tak. Dlatego często się przeprowadzaliśmy. – Wzruszam sztywnymi
ramionami. – Tata odszedł z wojska niedługo po tym, jak umarła. Przeszedł
na emeryturę.
– Chciał być z tobą? Mogę sobie wyobrazić, że to był bardzo ciężki
czas, biorąc pod uwagę twój wiek.
Dotąd nie myślałem o tym w ten sposób. Nigdy nie przyszło mi na
myśl, że mógł zrobić to dla mnie, ale może tak właśnie było. Kiedy służył
w wojsku, rzadko bywał w domu i gdyby został gdzieś przeniesiony,
musiałbym zostać z krewnymi.
– Może. – Patrzę na stół, ale przez chwilę nie widzę białego, lnianego
obrusa. Przed moimi oczami jest tata płaczący na grobie matki. Czuję, jak
ściska mnie za rękę, jakbym był jego kołem ratunkowym. – Wydaje mi się,
że wtedy zaczęliśmy się do siebie zbliżać.
– Masz jakieś zdjęcia?
To pytanie mnie zaskakuje i wpatruję się w nią, jakby pytała, czy
wiem, gdzie pochowano Jimmy’ego Hoffa.
– Uch, tak się składa, że mam. – To jedyne zdjęcie, które przy sobie
noszę. Wszystko inne jest cyfrowe, ale lubię to jedno potrzymać w dłoni od
czasu do czasu. Wygrzebuję portfel i z sekretnej kieszonki wyjmuję
podniszczone zdjęcie.
– Nieźle. – Banner przygląda się fotografii. – Jest przepiękna. Ta
skóra!
– Była Włoszką. Pewnie dlatego jestem odrobinę ciemniejszy. Troszkę
więcej całorocznej opalenizny w genach.
– To jedyna różnica między tobą a twoim tatą. – Banner podnosi na
mnie wzrok. – Poza tym moglibyście uchodzić za bliźniaków.
Na zdjęciu mój ojciec był odrobinę młodszy niż ja teraz, i Banner ma
rację. Podobieństwo jest uderzające.
– Było ci ciężko? – Oddaje mi zdjęcie. – Kiedy tata zaczął spotykać się
z twoją macochą?
– A wiesz, że nie? Miałem tatę tylko dla siebie przez kilka lat, zanim
ona i August pojawili się w naszym życiu. Byłem trochę starszy i gotowy
na powrót kobiety do domu. Mój tata nie umiał gotować.
Śmiejemy się i nie odrywamy od siebie oczu, bo rozmowa na te tematy
wydaje się taka… zbliżająca. Mam poczucie, że ośmielamy się wstąpić w
coś nowego, głębszego. Woda sięga mi do kostek, ale dla Banner mogę
wejść aż po kolana.
– A więc przeznaczenie przywiodło przyszłego koszykarza i
przyszłego agenta sportowego pod ten sam dach, a reszta historii jest już
znana, co?
– Mniej więcej. – Rozglądam się za kelnerem, żeby przyniósł mi
drinka. – Przepraszam, że zrobiło się tak poważnie. – Nie przeszkadza mi
powaga – mówi cicho. – Życie bywa poważne.
Cała Banner. Nie należy do osób, które czują się nieswojo w obliczu
bólu innych. Nie jest to dla niej trudne. Nie mówi dziwnych rzeczy,
wyświechtanych frazesów, które tak naprawdę nic nie znaczą.
Kelner przynosi nam zamówione potrawy i zabieramy się za jedzenie,
obydwoje wydając przy tym pełne zadowolenia pomruki zamiast
rozmawiać. Potem zadajemy sobie pytania nad kolejnymi drinkami. Banner
znajduje jeden owocowy bez ananasa, za to z dużą ilością alkoholu. Ja
błagałem kelnera o Jamesona i dalej przekopujemy się przez ostatnie
dziesięć lat naszego życia. Powietrze wokół nas zagęszcza się z każdym
wypitym drinkiem i każdym sekretem, którym się dzielimy. To, co pijemy,
musi być zaprawiane jakimś afrodyzjakiem, który sprawia, że nasze
powieki są coraz cięższe, oblizujemy wargi, pod stołem zaplatamy łydki,
dotykając się, kiedy to tylko możliwe. Jestem rozdarty pomiędzy
pragnieniem kontynuowania tej najbardziej inspirującej rozmowy, jaką
odbyłem od lat, a zabraniem Banner do domu, żeby przeżyć najlepszy seks
w życiu.
– Teraz, gdy wiem już wszystko, począwszy od twojego ulubionego
koloru, a na ulubionym filmie skończywszy – mówię – czas podrążyć
głębiej.
– Głębiej? – Banner rozsiada się wygodniej, sącząc miksturę, na którą
kelner namawiał ją całą noc. – Dawaj. Pytaj, o co tylko chcesz.
– Najdziwniejsze miejsce, w którym uprawiałaś seks?
Wypowiedzenie słowa „seks” sprawia, że robię się twardy. W oczach
Banner widzę pełen pożądania błysk. Odchyla głowę do tyłu i wciąga w
płuca morskie powietrze. Wygląda zupełnie jak poprzedniej nocy: z
odchyloną głową, ujeżdżająca mnie, kontrolująca tempo, z jakim zderzały
się nasze ciała. A ślad na jej szyi, którego nawet nie próbowała ukryć, w
kształcie moich ust, otoczony moimi zębami, jest kolejnym
przypomnieniem tego, jak braliśmy się w posiadanie.
– Hmm. – Patrzy w górę, jakby musiała się nad tym zastanowić. – Cóż,
uprawiałam seks na moim biurku w pracy w zeszłym tygodniu.
– Daj spokój, to nie może być najdziwniejsze miejsce, w jakim się
pieprzyłaś.
Jej uśmiech byłby wstydliwy, gdyby nie wyglądała, jakby chciała
przeczołgać się po stole i usiąść na mnie okrakiem. – A jednak naprawdę tak
jest. – Śmieje się odrobinę niepewnie. – Wydaje mi się, że nigdy nie byłam
zbyt żądna przygód. – Lub nie miałaś odpowiednich kochanków –
podpowiadam z łobuzerskim uśmiechem. – Nie ma za co.
– Dupek. – Jak można było przewidzieć, Banner przewraca oczami, ale
nadal się uśmiecha. – A co z tobą, Panie Uprawiam Seks Wszędzie?
– Najdziwniejsze? Niech się zastanowię. Za kulisami koncertu U2.
– Cholera, naprawdę masz dobry gust muzyczny.
– Mówiłem ci. Raz robiłem to w sali sądowej. Była sędziną. O, i
między półkami w supermarkecie.
Wyraz twarzy Banner staje się bardziej zaciekawiony i pełen
niedowierzania wraz z każdą rewelacją. Ponieważ jest katoliczką,
powinienem chyba opuścić stosunek w konfesjonale.
– Spotkanie komitetu rodzicielskiego. – Śmieję się z przerażenia na jej
twarzy. – Jeden z moich klientów był poza miastem i prosił mnie, żebym
porozmawiał z nauczycielką.
– Zakładam więc, że podoba ci się dreszczyk emocji, że możesz zostać
przyłapany?
– Nie, po prostu lubię seks i uprawiam go, kiedy tylko mam
odpowiedni nastrój. – Wzruszam ramionami i posyłam jej krzywy uśmiech.
– Powinnaś teraz zobaczyć swoją minę. Wyglądasz jak wyjęta z książki dla
dzieci Theodora Seussa Kto zje zielone jajka sadzone, edycja erotyczna.
– Co? – Marszczy nos, wyraźnie zdezorientowana. – Co to ma w ogóle
znaczyć?
– „Nie zrobię tego tu, tam też nie” – mówię ze śmiesznym akcentem,
cytując Seussa. – „Nie zrobię tego nigdzie”. – O Boże – parska śmiechem. –
Jesteś niedorzeczny.
– W pociągu, w pociągu! – Nie daję za wygraną. – Chciałabyś,
mogłabyś? Nie w pociągu. Nie na drzewie. Nie w samochodzie. – Oj, siedź
cicho. Nie jestem pruderyjna ani nic z tych rzeczy. Nie miałam po prostu
okazji.
– Ooo, nie miałaś okazji? – powtarzam, zdeterminowany, żeby
wywołać jakąś reakcję. – A ja myślałem, że jesteś takim typem kobiety,
która sama tworzy okazje.
Jej wzrok krzyżuje się z moim spojrzeniem, rozświetlonym mieszanką
podniecenia i determinacji. Rozgląda się po pustym tarasie i nie jestem
pewien, czy jej figlarny uśmiech powinien mnie przerażać czy podniecać.
Decyduję się postawić na podniecenie, bo to mój podstawowy stan przy
Banner.
– Wiesz co? – zaczyna, rzucając serwetkę na stół. – Masz rację.
Właśnie takim typem kobiety jestem.
Ześlizguje się ze swojego krzesła i znika pod stołem.
– Banner, co…
Świst mojego rozporka pociągniętego w dół sprawia, że natychmiast
się zamykam. Jej ręce unieruchamiają mnie na krześle. Podoba mi się
kierunek, w którym zmierza ta kolacja.
– Czy to się dzieje naprawdę?
– Mhm – mruczy spod stołu.
Rozkładam szerzej nogi. Chcę, żeby było jej jak najłatwiej.
Wyjmuje mojego kutasa ze spodni. Dłonie Banner są suche i chłodne,
usta gorące i mokre.
„O kurwa”.
Cały wypity alkohol zaczyna mi się gotować w żyłach. Mam zamiar
pławić się w każdej cholernej minucie tej chwili i jeśli kelner wróci,
zadźgam go nożem do steków.
– Lubię, gdy robi mi się loda w pewien określony sposób – mówię,
walcząc ze sobą, żeby nie brzmieć na pozbawionego tchu. – Potrzebujesz
wskazówek?
– Ty mi powiedz – odpala Banner, a potem wkłada mojego fiuta w usta
tak głęboko, że prawie dotyka tyłu jej gardła. Zaciskam zęby,
zdeterminowany, by nie jęczeć.
– Dobrze ci idzie – wykrztuszam.
– Mmm. – Ten pomruk jest wibracją, która rozchodzi się po moim
ciele. Banner wyciąga fiuta z ust i liże jak tamtego loda o smaku wódki.
Całego, zachłannie, jakbym był warty miliard punktów. Uderzam dłonią o
stół, szkło i porcelana podskakują z brzękiem.
Śmiech Banner sprawia, że jest prawie po wszystkim.
– Pan wybaczy?
„To chyba jakiś żart”.
– Uch, tak? – Uspokajam się na tyle, żeby moja odpowiedź miała
znamiona sensu, kiedy Ban ściska dłonią moje jądra.
– Deser? – pyta kelner.
„Cholera, zaraz dojdę. Jestem pewien, że facet się domyśli”.
– Co? – wyduszam z siebie.
– Czy chciałby pan deser? – powtarza pytanie, rzucając zaciekawione
spojrzenie w stronę pustego siedzenia Banner. – A może pani chciałaby coś
zamówić?
– Nie wiem, ja… – Rozszerzam nogi jeszcze bardziej i zsuwam się
odrobinę na krześle, wpychając kolejny centymetr w jej usta. – Chyba nie
zostawiłem miejsca na nic więcej.
– A pani? – pyta ponownie.
– Ona… ona… – „Boże, ona jest mistrzynią”. – Uch, poszła do
łazienki.
W tym właśnie momencie Banner porusza głową w górę i w dół tak
entuzjastycznie, że uderza w stół. Szklanki i talerze podskakują z głośnym
brzękiem. Kelner robi wielkie oczy i odchrząkuje.
– Gościu, dam ci podwójny napiwek, jeśli się stąd teraz wyniesiesz, do
cholery – chrypię na krawędzi orgazmu. Kelner bez słowa znika z tarasu.
Kiedy już go nie ma, przesuwam stół na tyle, żeby widzieć wydęte
wargi Banner rozciągnięte wokół mojego fiuta. Obraz do zapamiętania na
przyszłe fantazjowanie. Wplatam palce w jej włosy, nakłaniając, by wzięła
do ust więcej. Drugą dłoń wsuwam pod sukienkę bez ramiączek. Ciągnę ją
za włosy, a spojrzenie, jakim mnie obrzuca, jest ciężkie od namiętności,
wolne od krytyki i gotowe, żeby dać mi wszystko to, czego zapragnę.
– Chodź tutaj – rozkazuję i staję się jeszcze twardszy, kiedy Banner
natychmiast wstaje z kolan. Sięgam pod jej sukienkę, znajduję majtki i
ściągam je. Nasze oczy nie odrywają się od siebie, gdy jedwab opada na
podłogę, a Banner zajmuje pozycję na mnie. Jej uda spoczywają na moich,
a jaskrawopomarańczowa sukienka zbiera się w talii. Pochyla się, by mnie
pocałować, jej usta to otwarte zaproszenie, ale odsuwa się, bym za nią
gonił. Chrapliwy śmiech owiewa mi twarz wraz z karaibską bryzą, kiedy
Banner sięga między nas i prowadzi mnie w siebie.
Z pierwszym pchnięciem kontrola, którą nad sobą mam, rozpada się na
kawałeczki. Chwytam ją za biodra, a ona zarzuca mi jedno ramię na szyję,
drugie zaś wisi bezwładnie wzdłuż jej boku, gdy ujeżdża mnie zapamiętale,
z odchyloną głową, mocno zaciśniętymi powiekami. Jedyny dźwięk na
tarasie to nasze nierówne oddechy i jęki.
Nie mogę oderwać od niej wzroku. Coś we mnie irracjonalnie obawia
się, że jeśli się odwrócę, Banner zniknie. Muszę mocno ją trzymać,
upewniać się, że mi nie ucieknie – że nie będzie chciała uciec. Nawet
ściskanie jej w talii mi nie wystarcza. Próbuję łapać za każdą część ciała
Banner, ale piersi i pośladki wyślizgują mi się z rąk.
Nawet kiedy nasze ciała są połączone, doprowadzając się nawzajem
do szaleństwa, jest między nami jakaś przestrzeń, do której wkrada się
wątpliwość. Głód czegoś głębszego niż fizyczne posiadanie. Myślałem, że
to mnie zadowoli. Do tej pory zawsze tak było, ale instynktownie wiem, że
dojście teraz oznaczałoby, że będę jej pragnął więcej i więcej.
– Czekaj – dyszę i choć to olbrzymia tortura dla mojego kutasa,
zaciskam ręce na biodrach Banner i zatrzymuję ją.
– Coś nie tak?
Banner z trudem łapie oddech, jej pierś faluje. Podnoszę jeszcze wyżej
sukienkę, wystawiając na chłodne powietrze miejsce, w którym są złączone
nasze ciała.
– Popatrz na nas.
Konsternacja maluje się na jej twarzy, aż wreszcie patrzy w dół i widzi
to, co ja – mnie znikającego w niej. Ciało Banner wchłania moje.
Nakłaniam ją do delikatnego ruchu i oglądamy wilgotne wsuwanie się i
wysuwanie. To właśnie te śliczne wargi pragnąłem ujrzeć rozciągnięte na
moim penisie dzisiejszej nocy. Z jedną ręką pomiędzy jej piersiami, a z
drugą na szyi Banner, przyciskam nasze czoła do siebie.
– Widzisz? – pytam. – Widzisz, jak bierzesz mnie w siebie? Jak ta
mała, zachłanna cipka pochłania mojego kutasa?
Kiwa głową, jej oddech jest urywany.
– Odpowiedz mi, Banner – mówię ostro.
– Widzę – dyszy, podnosząc na mnie wzrok.
– Chcę bez przerwy być w tobie – ciągnę, a niecierpliwość sprawia, że
mój głos jest chrapliwy. – Chcę być w twojej głowie. Całuję jej skroń.
– Żeby wiedzieć, o czym myślisz. – Odsuwam Banner od siebie
wystarczająco, żeby pocałować ją między piersiami i nad sercem. – Co
czujesz. Czego potrzebujesz.
Nasze ciała znów przejmują kontrolę i wbijam się w nią pomimo
najlepszych intencji. Mięśnie jej nóg zaciskają się na moich. Całuje mnie,
język Banner drażni się ze mną.
– Dobrze – szepcze.
Chwytam jej twarz, nasze spojrzenia znów się spotykają.
– To dla mnie więcej niż seks. Rozumiesz?
Oczy Banner rozszerzają się, kiedy dociera do niej sens moich słów.
– Rozumiem. Dla mnie też.
To wyszeptane zapewnienie zaczyna wypełniać tę dziurę, pustą
przestrzeń, której nie wypełniło posiadanie tylko jej ciała. Całuję ją wzdłuż
szczęki, a potem gryzę lekko obojczyk.
– Powiedz to na poważnie, Ban – szepczę żarliwie. – Potrzebuję tego.
– Mówię. – Jej oddech się urywa. Palce plączą się w moich włosach.
Kolana zaciskają na moich biodrach, kiedy pieprzymy się coraz mocniej i
szybciej. – Obiecuję, że to coś więcej.
– Nie podzielę się tobą. – Odchylam się i łapię ją za podbródek,
zmuszając do spojrzenia na mnie. – Wiem, że to hipokryzja. Wiem, że cię
komuś zabrałem. Mam to gdzieś. Nie będę się tobą dzielić.
– Nie będziesz musiał. – Z ust Banner pada wymarzona obietnica i
wypełnia tę dziurę jeszcze bardziej. Łagodzi jej pusty ból. – I ja nie
podzielę się tobą.
Sam pomysł, że mógłbym narazić moją relację z Banner na szkodę,
jest śmieszny. Nie śmieję się jednak, bo w jej oczach widzę te same pytania,
tę samą potrzebę zapewnienia.
– Istniejesz tylko ty, Ban. – Sięgam między nas, głaszczę i szczypię jej
łechtaczkę, kiedy wyładowanie elektryczne przeskakuje od podstawy
mojego kręgosłupa w dół nóg. – Obiecuję.
Ta przysięga odbiera mi resztki kontroli, a wątpliwości i wahanie
znikają, gdy dochodzę w jej gorącym wnętrzu. Ona również ma orgazm i
oboje krzyczymy, nasze głosy są przeszywające i odbijają się echem po
pustym tarasie. Zapomnieliśmy, że kelner może nadejść w każdej chwili.
Nie bierzemy pod uwagę tego, że jakiś zabłąkany klient mógłby tu zajrzeć.
Istnieje tylko Morze Karaibskie tuż pod nami. Tylko nasze spocone ciała.
Tylko obietnica wyszeptana, zanim oboje doszliśmy, twardsza niż stal i
delikatniejsza niż promyk światła księżyca, które nas oświetla.
30 - BANNER

– Zostawiłeś sobie miejsce na deser?


Moje pytanie przypomina mi kelnera, który nas obsługiwał. Musiał
być przerażony, kiedy uświadomił sobie, co robiliśmy na tarasie. Ponieważ
siedziałam pod stołem z fiutem Jareda w ustach, nie widziałam jego twarzy.
Mimo to wspomnienie rozpala mi policzki, chociaż moje wargi rozciągają
się w szerokim uśmiechu.
– Co cię tak śmieszy? – pyta Jared. – A jeśli chodzi o deser, to jestem
już najedzony. Wręcz napchany.
– Dobrze. – Wstaję z krzesła, biorę swój talerz i sięgam po talerz
Jareda.
– Ja się tym zajmę – mówi, zbierając naczynia i niosąc je do kuchni. –
A teraz powiedz, co sprawiło, że uśmiechałaś się jak kot, który dobrał się
do śmietanki?
Wyrywa mi się nietypowy dla mnie chichot.
– Cóż, jeśli mam być szczera, myślałam o tym biednym kelnerze z
restauracji.
– Po napiwku, jaki mu zostawiłem, na pewno nie jest biedny. – Śmieje
się Jared i wkłada naczynia do zmywaki. – Zrobił większe oczy, kiedy
zobaczył mój dowód wdzięczności, niż gdy zorientował się, co robiłaś pod
tym stołem, uwierz mi. Chowam przykrytą porcję enchilady, której nie
zdołaliśmy zjeść, i rozkładam buñuelos przygotowane na deser.
– Świetnie wyglądają – mruczy Jared, wyciągając jedną słodką,
podobną do pączka kulkę z koszyka, w którym je umieściłam. – Są
przepyszne. – Wdycham ich zapach i wzdycham. – Kiedyś mama robiła je
dla nas bez przerwy. Nie jadłam ich od lat. Jared żuje jedną, mrucząc znów
na znak aprobaty.
– Bardzo smaczne. – Bierze kolejną, odgryza połowę i daje mi resztę. –
Spróbuj.
Waham się, nie będąc w stanie wyłączyć wewnętrznego kalkulatora,
który przelicza punkty.
– Tylko jeden gryz – namawia mnie Jared, wsmarowując słodkie ciasto
w moją dolną wargę. – Jesteśmy na wakacjach.
Kiwam głową i zaciskam powieki, kiedy smak eksploduje mi na
języku wraz z tysiącem wspomnień z dzieciństwa.
– Jakie dobre – wzdycham, przełykając resztki deseru. – Ostatnio
jadłam je na Boże Narodzenie kilka lat temu.
Spoglądam w górę i widzę zamyślone spojrzenie Jareda. Już się
nauczyłam, że zazwyczaj następuje po nim jakieś dociekliwe pytanie.
– Jak myślisz, jak zareaguje twoja rodzina na wieść, że zerwaliście ze
sobą?
Próbowałam odsunąć od siebie to pytanie, zostawić je na progu tej
willi, ale się nie udało. Im bliżej wyjazdu jesteśmy, tym trudniej zapomnieć,
że czeka mnie kilka ciężkich rozmów, w tym jedna z moją rodziną.
– Będą zaskoczeni. – Wyłączam światło w kuchni i wracamy do
salonu. Jared łapie moją rękę, łącząc nasze palce i przytulając mnie mocno
do swojego boku. Dotyka mnie bez przerwy, zaborczo. Każda pieszczota,
pocałunek i dotyk ugruntowują jego prawo własności. Nie przeszkadza mi
to. Dotykam go w ten sam sposób. Czuję, jak gdybym musiała oznaczać
terytorium, chociaż nie ma tu nikogo, kto chciałby zagrozić moim
roszczeniom.
– Zaskoczeni i smutni?
Jared opada na skórzaną kanapę ustawioną w centralnym miejscu
pokoju i pociąga mnie na swoje kolana. Był czas, kiedy siedziałabym
sztywna i spięta, ciągle zastanawiając się, czy nie jestem za ciężka, czy
moja waga to nie za dużo dla niego. Teraz jednak rozluźniam się, siedząc
przytulona bokiem do klatki piersiowej Jareda i z głową złożoną na jego
ramieniu. – Będą smutni. Moja rodzina była jednym z powodów, dla
których zignorowałam ten cichy głosik w głowie mówiący mi bez przerwy,
żeby nie zaczynać nic z Zo. Zawsze chcieli, żebyśmy zostali parą. – Bawię
się kołnierzykiem jego koszulki i ściskam dłoń złączoną z moją. – Nie
jestem w stanie uczynić tego łatwiejszym do przełknięcia. Będą mieli
milion pytań i muszę się zastanowić, jak zamierzam na nie odpowiedzieć.
– Szczerze. Powiedz im o wszystkich wątpliwościach, jakie miałaś, i o
tym, co cię przekonało, by je zignorować. Opowiedz im o nas. Oczywiście
nie musisz zagłębiać się w szczegóły tego, jak prawie zniszczyliśmy twoje
biurko.
Powstrzymuję uśmiech, jeszcze niegotowa, żeby widzieć w tym
cokolwiek zabawnego, choć dopuszczam do siebie myśl, że pewnego dnia
się to zmieni.
– A ja? – pyta z wymuszoną lekkością. – Co pomyślą o mnie? O nas?
Wiem, że w przeciwieństwie do Zo nie jestem typem chłopaka, którego ma
się ochotę przedstawić mamie.
Zerkam na niego i widzę niepokój w oczach, które przyglądają mi się
badawczo.
– Nie myślałam, że będzie cię obchodziło, co pomyślą – odpowiadam i
głaszczę go po twardych mięśniach brzucha pod koszulką. – Nie obchodzi.
Mam to gdzieś. Będziemy razem, nawet jeśli sam papież tego nie
zaaprobuje.
– Nie wydaje mi się, żeby nasz związek wymagał aprobaty Ojca
Świętego. – Śmieję się i teraz pieszczę jego plecy. Moja dłoń zamiera na
chwilę pod koszulką Jareda, kiedy zdaję sobie sprawę, że wypowiedziałam
słowo „związek”. Nawet po tym wszystkim, co powiedział na tarasie,
zapewniając mnie, że chce czegoś więcej niż seks, że nie podzieliłby się
mną z nikim, a ja nie będę musiała dzielić się nim… wciąż mam poczucie,
że zbyt wiele sobie wyobrażam, nazywając to, co razem budujemy,
związkiem.
– Od Ojca Świętego nie – zgadza się z beztroskim uśmiechem. – Ale
od Matki Świętej? Jest ktoś taki? Myślę, że twoją matkę najtrudniej będzie
oswoić z nową sytuacją.
– Prawda. – Niemal się wzdrygam na myśl o tym, jaka czeka mnie
awantura.
– Wiem, że kochasz swoją rodzinę – mówi Jared, wyciągając dłoń, by
ująć mnie za brodę. – Ja też kocham moją, ale oni nie mają tu nic do
powiedzenia. Nikt nie ma, nikt poza nami.
Szukam w jego oczach czegoś, co mogłoby wzbudzić mój niepokój,
ale widzę tylko tę samą pewność, którą zauważyłam w nim wczorajszej
nocy. Pewność dotyczącą mnie i naszego związku, więc po prostu kiwam
głową i znów opieram się o niego, słuchając bicia jego serca i szumu fal.
Gdzieś w głębi domu dzwoni telefon, burząc komfortową ciszę, w
której odpoczywamy.
– Uch – wzdycham, poprawiając się na jego kolanach. – Mój telefon.
– Nie odbieraj – namawia mnie, całując moją szyję. – Zostań tutaj i się
pieprzmy. Uprawialiśmy dziś seks tylko raz. Czy już nam to powszednieje?
Parskam śmiechem i całuję go w policzek.
– Choć to bardzo kuszące, ten dzwonek ustawiłam dla Cala.
Wstaję i idę na górę. Powiedziałam szefowi, że potrzebuję kilku dni
wolnego i że mój zespół jest w stanie poradzić sobie sam, kiedy będę z dala
od firmy. Ale pracujemy nad wieloma projektami i to może być coś, czym
będę musiała zająć się osobiście. Lub może Zo powiedział mu, że opuszcza
Bagley, bo nie można mi ufać w kwestii rozkładania nóg. To byłby dużo
bardziej żenujący scenariusz, ale jestem przygotowana na wszystko.
– Cześć – odbieram, oddychając szybko, bo niemal biegłam.
– Gdzie jesteś, do diabła? – żąda odpowiedzi, nie bawiąc się w
uprzejmości.
– Powiedziałam ci, że potrzebuję trochę wolnego. – Podnoszę
poduszkę z łóżka, na którym kochaliśmy się mnóstwo razy w tym tygodniu.
Straciłam rachubę, ile dokładnie. Poduszka pachnie Jaredem.
– Tak, cóż, to naprawdę fatalne wyczucie czasu, skoro twój
najważniejszy klient jest w szpitalu, a ty w tym czasie zajmujesz się
wąchaniem róż czy co tam, do cholery, robisz w tej chwili.
Zamieram z poduszką przyciśniętą do twarzy.
– O czym ty mówisz? – Pytanie z trudem przechodzi mi przez usta. –
Jaki klient? Kto?
– Zo. A kto inny jest twoim najważniejszym klientem?
– Zo? – Ledwo daję radę wymówić jego imię.
Jared staje w drzwiach z założonymi rękoma i zmarszczonymi
brwiami.
– Tak, Zo, Banner. Gdzie twoja głowa, do diabła?
– Co… co się stało? Gdzie on jest?
– Tak jak powiedziałem, w szpitalu – odpowiada Cal, w jego głosie
pobrzmiewa niecierpliwość. – Od trzech dni.
– Trzech dni?! – krzyczę. Dezorientacja, frustracja i złość kotłują się
we mnie. – Zo nienawidzi szpitali.
Od kiedy umarła mu rodzina, unikał ich za wszelką cenę. Myśl o nim,
leżącym samotnie w szpitalu przez trzy dni…
– Co się stało?
– Był w Vancouver, załatwiał różne sprawy. Robili mu test
obciążeniowy i nagle zemdlał.
Zo nie zemdlał ani razu przez dziesięć lat, od kiedy go poznałam,
nawet gdy przeżywał potworny ból z powodu przerwania więzadła
krzyżowego przedniego.
– Drużyna uznała, że powinniśmy wiedzieć, więc zadzwonili do biura
– mówi Cal.
– Dlaczego natychmiast do mnie nie zadzwonili? – Frustracja wyostrza
mój ton. – Powinni to zrobić.
– Zo im zakazał. – Ciekawość Cala aż iskrzy się po drugiej stronie
linii. – Co się, do cholery, dzieje, Banner? Jeśli wy dwoje macie jakąś
sprzeczkę kochanków, nie muszę o tym wiedzieć, ale kiedy to gówno
wpływa na interesy, masz to naprawić.
– Mam wszystko pod kontrolą.
Moja odpowiedź brzmi pewnie, choć wcale się tak nie czuję. Twarz
Jareda jest jak z kamienia, gdy słucha tylko jednej strony tej konwersacji. A
gdzieś w szpitalu w Vancouver mój najlepszy przyjaciel cierpiał przez trzy
dni w samotności. Nic nie jest pod kontrolą, a zwłaszcza walące serce,
niepokój i strach, które zagnieździły się w moich trzewiach.
– Lepiej, żeby tak było – ostrzega Cal. – Jedź tam, sprawdź co się
dzieje i raportuj do mnie.
Rozłącza się, a ja przez kilka sekund wpatruję się w telefon,
unieruchomiona przez zmartwienie i szok.
– Zo jest w szpitalu? – pyta zdezorientowany Jared, nadal stojąc w
progu.
– Tak. – Przełykam łzy i dławię wszystkie pytania i obawy, które
walczą, by wydostać się na zewnątrz. Jared nie jest osobą, z którą
powinnam rozmawiać o Zo. Nie może być. Podchodzę do szafy, wyciągam
walizkę i zaczynam się pakować.
– Hej. – Jared ujmuje moje dłonie i zmusza mnie do zatrzymania się na
tyle długo, bym na niego spojrzałam. – Powiedz mi, co się dzieje, Ban.
– Zo zemdlał. – Zamykam oczy i próbuję nie dopuszczać do siebie
najgorszych scenariuszy. – Jestem pewna, że istnieje rozsądne
wytłumaczenie, ale robią badania już od trzech dni.
Moje oczy wypełniają się łzami i przez chwilę chcę być słaba, ale nie
mam na to czasu. Zo będzie potrzebował mojej siły. Najgorsze jest to, że
będę musiała go przekonać, żeby w ogóle pozwolił mi sobie pomóc.
– Więc wyjeżdżasz?
– Muszę, Jared. – Dotykam dłońmi jego twarzy i dostrzegam
zmartwienie oraz niepewność w jego oczach. – Zo nie powiedział im
jeszcze, że odchodzi z agencji. Cal nie miał o tym bladego pojęcia.
– Może mimo wszystko nie zamierza cię zwalniać – mamrocze Jared,
pełne usta wykrzywiają się, ale w tym uśmiechu nie ma rozbawienia. – Nie
zrobiłbym tego, gdybym chciał cię z powrotem.
– Tu nie chodzi o to, że on chce mnie z powrotem. – Znów obracam się
do szafy i zdejmuję z wieszaków ubrania, po czym wrzucam je szybko i
niechlujnie do walizki. – Lekarze nie byli w stanie dojść do tego, co się
stało, a on nienawidzi szpitali.
– A ty oczywiście lecisz mu na ratunek. Jestem pewien, że ma przy
łóżku zarezerwowane miejsce dla ciebie.
Zatrzymuję się w pół kroku i obrzucam go piorunującym spojrzeniem.
– To niesprawiedliwe! – wybucham. – Czy mógłbyś przez cholerną
sekundę myśleć o kimś innym niż ty sam?
Na moje ostre słowa twarz Jareda zmienia się w maskę bez wyrazu.
Robi krok w tył, byle dalej ode mnie.
– Jared, nie miałam na myśli…
– Ale to prawda. Sam to powiedziałem. Jestem egoistycznym dupkiem,
ale nie będę udawał, że mnie to nie rusza.
– Rozumiem, ale proszę, uwierz w to, co powiedziałam zeszłej nocy. –
Zbliżam się do niego i znów ujmuję jego przystojną twarz w dłonie,
pozwalając mu zobaczyć, że naprawdę myślę to, co mam zamiar
powiedzieć. – Istniejesz tylko ty.
Czuję, że spięte mięśnie rozluźniają się pod moimi palcami. Jared
przyciąga mnie bliżej i wsuwa mi palce we włosy. Nie mogę stwierdzić, że
kiedykolwiek widziałam czułość na twarzy Jareda Fostera, ale sposób, w
jaki na mnie patrzy, jest bardzo bliski temu uczuciu.
– Nie chciałem wyjść na dupka. – Krzywi się. – Wiesz, to mój
naturalny stan, ale dociera do mnie, że Zo leży w szpitalu.
Jest twoim klientem. Przyjacielem. To jasne, że pojedziesz, żeby się
upewnić, że wszystko z nim w porządku.
– Muszę.
– Musisz – zgadza się, kiwając głową i zaciskając na mnie swoje
dłonie. – Tylko pamiętaj o nas, dobrze? Że mamy coś…
Szuka słowa, przez chwilę bijąc się z myślami, tymczasem ono jest na
czubku mojego języka.
– Wyjątkowego? – podsuwam cicho.
Kiwa głową i schyla się, żeby pocałować mój obsiany piegami nos.
– Tak. Mamy coś wyjątkowego.
31 - BANNER

– Kto, do cholery, po ciebie zadzwonił?


Wściekłe pytanie Zo to pierwsze, co słyszę, kiedy wchodzę do
szpitalnej sali. Odkładam na bok własne lęki. Jest taki duży, a taki
bezbronny. Za duży na szpitalne łóżko, zbyt bezbronny, by być tym silnym
facetem, który przez ostatnią dekadę był moim najlepszym przyjacielem.
– Myślę, że lepsze pytanie brzmi – zaczynam, przybierając na twarz
maskę nieustępliwej agentki, którą muszę teraz być – dlaczego mnie nie
wezwałeś?
– Czy naprawdę chcesz, żebym powiedział wszystkim tym miłym
ludziom, dlaczego jesteś ostatnią osobą, którą chciałbym oglądać? – pyta po
angielsku.
Napotykam zaciekawione spojrzenia lekarzy tłoczących się przy łóżku
Zo. Odkąd zaczęliśmy pracować razem, Zo i ja przeskakiwaliśmy na
hiszpański, gdy musieliśmy omówić coś osobistego. Może było to
niegrzeczne, ale nigdy nas to nie obchodziło. Byliśmy drużyną. Widać
wszystko się zmieniło.
– Nie obchodzi mnie, co im powiesz – odpowiadam szczerze, bo
jestem gotowa prać brudy przy nieznajomych, jeśli będzie trzeba. – Ale
kontrakt zobowiązuje cię, by informować swoją agentkę o jakichkolwiek
problemach zdrowotnych w ciągu dwudziestu czterech godzin.
– Bzdura. – Zo wypluwa to słowo.
– Słusznie przypuszczałam, że możesz potrzebować przypomnienia. –
W nogach łóżka kładę moją torebkę Bottega Veneta Cabat i wyjmuję z niej
kopię umowy, po czym podaję mu plik papierów. – Strona dwudziesta
czwarta.
Zo przerzuca kartki do strony, którą mu wskazałam i zaznaczyłam
czerwoną karteczką samoprzylepną.
– Mam gdzieś umowę. – Rzuca papiery w moją stronę, kartki lądują na
torebce. – Nie chcę cię tutaj.
– Trudno. – Przybieram minę twardej negocjatorki, choć te słowa mnie
ranią. – Moja kariera jest nierozerwalnie związana z twoją tak długo, jak
pozostaję twoją agentką, więc wszystko, co dzieje się z twoim ciałem, ma
wpływ na moje życie.
– Nie jesteś moją agentką.
– Zgodnie z tą umową nadal nią jestem, chyba że możesz mi
dostarczyć dokumentację stwierdzającą, że formalnie zakończyłeś naszą
relację agentka-klient. A na razie nie tylko mam prawo być tutaj, ale jest to
mój obowiązek.
– Wynoś się – warczy.
– Nie.
Utrzymuję spokojny wyraz twarzy i chowam trzęsące się dłonie w
kieszeniach świetnie skrojonych spodni o szerokich nogawkach. Jedwabna
bluzka, szpilki, diamentowe kolczyki, drogie perfumy, zaczesane do góry
włosy… to wszystko profesjonalna zbroja, w którą się ubrałam na tę
konfrontację. Zo nie potrzebuje wspierającej ukochanej. Potrzebuje
wojowniczki, a idealny makijaż, który z bólem sobie nakładałam, to moje
barwy wojenne.
– Kto tu rządzi? – Zmieniam temat, adresując moje pytanie do
wszystkich obecnych w pokoju.
– Wygląda na to, że pani – odpowiada jeden z mężczyzn w białym
fartuchu, z cofającą się linią włosów i okularami.
– Muszę być jak najszybciej na bieżąco – rzucam, ignorując jego żart,
bo nie mam na to teraz czasu. – Panie doktorze… Jak się pan nazywa?
– Clintmore. – Robi krok do przodu i podaje mi rękę.
– Jaki jest stan mojego klienta? Co wiemy?
Doktor Clintmore zerka na Zo, bez słów prosząc o pozwolenie, by
podzielić się informacjami, zanim cokolwiek wyjawi.
Spojrzenie Zo przeskakuje z kontraktu w nogach łóżka do mojej
twarzy i choć marszczy brwi, to kiwa głową, by lekarz kontynuował.
– Ciśnienie pana Vidalego jest niebezpiecznie niskie – odpowiada
Clintmore. – Zemdlał podczas testu obciążeniowego, ale to nie był
pierwszy raz. Zgłosił zasłabnięcie dwa razy podczas ostatnich kilku
tygodni.
– Co? – Nic nie poradzę na swoją reakcję. Niepokój przebija się przez
moją maskę i szukam wzroku Zo, który mnie unika. – Kiedy? Dlaczego mi
nie powiedziałeś?
– Czy teraz ma to jakiekolwiek znaczenie? – Zo wypuszcza z siebie
długi wydech.
– Tak – mówię, mój głos jest nieustępliwy. – Powiedz mi.
– Raz w szatni pod koniec sezonu – mamrocze, jakby słowa były z
niego wyciągane siłą. – I kilka tygodni temu w sierocińcu w Argentynie.
– I nie uznałeś za stosowne podzielić się tą informacją? – Nie wiem,
czy bardziej chcę nim potrząsnąć, czy go przytulić, ale jestem oszalała ze
złości i cholernie przerażona.
– Myślałem, że to nic takiego. Pierwszy raz stało się to zaraz po
meczu, kiedy grałem przez prawie cały czas. Założyłem, że to z
wyczerpania i z braku odpowiedniego nawodnienia.
A w Argentynie pracowałem cały dzień na słońcu. Budowaliśmy
kantynę.
Coś błyska w oczach Zo, gdy napotyka moje spojrzenie. Pewnie
przypomina mu się, że wybudowanie kantyny było moją sugestią. – Tak
więc pan Vidale założył, że te przypadki i utrata wagi były czymś
normalnym – wtrąca doktor Clintmore.
Pytałam go o kilogramy, które stracił, ale zbył to gadką o meczach i
treningach. Dlaczego nie naciskałam? Jak mogło to umknąć mojej uwadze?
Poczucie winy przebija mnie na wylot niczym strzała, ale staram się
skoncentrować na tym, co mówi lekarz.
– Czy pan powiedział „biopsja”? – Domagam się ostro odpowiedzi,
kiedy znów koncentruję się na jego słowach. – Miał biopsję?
– Tak i wyniki wróciły w normie – kontynuuje doktor Clintmore. –
Zbadaliśmy serce i płuca. Wszystkie wyniki były dobre poza…
– Poza czym? – przerywam, łapiąc się poręczy łóżka.
– Poziom albuminy we krwi jest niezwykle wysoki. – Doktor rzuca
ostrożne spojrzenie reszcie lekarzy stojących za nim, po czym ciągnie dalej:
– Istnieje wiele przypadłości, przy których może się to przytrafić, więc nie
będziemy snuć domysłów, tylko poczekamy na pozostałe wyniki badań.
– Co to jest albumina? – pytam.
Clintmore daje znak głową jednemu z młodszych lekarzy, by
odpowiedział, i uświadamiam sobie, że to studenci.
– To białko, które produkuje wątroba – tłumaczy. – Pomaga
utrzymywać płyn ustrojowy w krwiobiegu i zapobiega wyciekowi do
innych tkanek.
– A na co zazwyczaj wskazuje jej wysoki poziom we krwi? – pytam,
napinając mięśnie w oczekiwaniu na odpowiedź. Lekarz zerka niepewnie
na Clintmore’a, który kiwa głową.
– Jeżeli występuje to w odosobnieniu, nie jest rozstrzygającym
symptomem, by wystawić diagnozę. Kiedy zrobimy biopsję nerki…
– Biopsję nerki? – Zaskoczenie sprawia, że opada mi szczęka. – Na
czym to będzie dokładnie polegało?
– Zrobimy nakłucie igłą biopsyjną – wtrąca Clintmore, spoglądając raz
na mnie, raz na Zo – i pobierzemy próbkę nerki do zbadania.
Przełykam ślinę, ale zachowuję spokojny wyraz twarzy, kiedy dociera
do mnie wszystko, czego się dowiedziałam.
– Ile będziemy czekać na wyniki? – pyta Zo, tylko maleńkie drganie
szczęki sygnalizuje jego niepokój. Poza tym wygląda, jak gdybyśmy
dyskutowali o tym, co ma zjeść na kolację.
– Kilka dni.
– A w międzyczasie mogę wrócić do domu? – Jego ramiona
sztywnieją, gdy czeka na odpowiedź lekarza. Wiem lepiej niż ktokolwiek
inny, jak bardzo nienawidzi szpitali. Przez ostatnie dni musiał dosłownie
wyłazić ze skóry.
– Oczywiście – potwierdza Clintmore. – Proszę tylko poczekać na
wypis. I nie przemęczać się. Zadzwonimy, żeby przedyskutować wyniki,
najszybciej, jak się da.
– Brzmi dobrze, doktorze. – Zo przerzuca długie nogi przez krawędź
łóżka i schodzi z niego, prostując się na swoją pełną wysokość ponad
dwóch metrów. Jego ciemne włosy urosły przez lato i układają się w fale za
uszami. Podchodzi do szafy nieczuły na widownię podziwiającą twarde
mięśnie na gołym tyłku i plecach, widoczne przez rozcięcie w szpitalnej
koszuli. Spędza połowę swojego życia nago w szatni z innymi
mężczyznami, a Bóg jeden wie, że widziałam go bez ubrania wystarczającą
ilość razy, żeby się przede mną nie wstydził. Zespół lekarzy chrząka i
kieruje się do drzwi. Cicho proszę doktora Clintmore’a, aby zadzwonił do
mnie bezpośrednio, żebym była na bieżąco.
Przechodzę przez pokój i staję przy oknie. Mam wzrok utkwiony w
parkingu przed budynkiem, ale w głowie podsumowuję informacje, których
udzielili lekarze. Moja odwaga i sztuczny spokój, które przywdziałam
niczym zbroję, na nic się zdadzą, jeśli z Zo dzieje się coś niedobrego, i
pozwalam sobie na poczucie bezradności i strachu przez kilka uderzeń
serca, zanim znów okrywam się udawaną odwagą niczym kolczugą i
odwracam do Zo. Jest w pełni ubrany i wygląda, jakby miał wszystko
gdzieś. Znam go na tyle dobrze, żeby zauważyć oszustwo.
– Dlaczego nie było tu nikogo z drużyny? – pytam, żeby odwlec to, co
na pewno powie, skoro zostaliśmy sami. – Wpadli wcześniej – odpowiada.
– Wyszli tuż przed przyjściem lekarza. Słuchaj, oboje wiemy, że to żałosne.
Nie miałem okazji powiedzieć Calowi, że odchodzę. Twoja obecność tutaj
tylko pogarsza sprawę. Chcę, żebyś zniknęła z mojego życia. Myślałem, że
wyraziłem się jasno.
Ten komentarz odczuwam niczym nóż wbity pod żebra, ale naciskam
dalej.
– Niech to będzie mój łabędzi śpiew. – Chwytam torebkę i patrzę mu w
oczy, jakby był pierwszym lepszym klientem, a nie dobrym człowiekiem,
którego zdradziłam. Zakopuję wstyd, żebym mogła wykonywać swoją
pracę jako jego agentka i przyjaciółka. – Cóż, idę do domu – mówi. – Mam
nadzieję, że masz wynajęty pokój w hotelu i nie planujesz zostać u mnie. –
Nietypowa dla niego złośliwość sprawia, że na moment milknie. – Chyba
że według kontraktu muszę uprawiać z tobą seks, póki go nie zerwę?
Przygryzam wargę i mrugam, żeby powstrzymać łzy. Nie chodzi nawet o to,
że jego słowa sprawiają mi ból, lecz że ja skrzywdziłam go pierwsza.
Sprawiłam, że ten mężczyzna o złotym sercu, który żyje po to, by pomagać,
chce ranić. – Zatrzymałam się w hotelu – mówię, ściskają torebkę.
– Dobrze – wzdycha i odwraca się do mnie plecami. – Zrób z niego
użytek.
***

– On ma co takiego? – pyta Lowell przez zaciśnięte zęby.


Kierownik Tytanów do spraw koszykówki siedzi na jednym z trzech
krzeseł naprzeciwko doktora Clintmore’a. Zo i ja zajmujemy dwa
pozostałe. Fakt, że nadal nie rozumiem, na co cierpi Zo, niczego nie
zmienia. Coś jest nie w porządku. Coś, sądząc po ponurej minie lekarza,
jest bardzo nie w porządku.
– Uważamy, że ma amyloidozę – powtarza lekarz.
– Czy to rodzaj raka? – pyta Zo. Patrzę na niego i wiem, że czuje na
sobie moje spojrzenie, ale nie odwzajemnia go.
– Formalnie rzecz biorąc, nie – odpowiada Clintmore ze spokojem
człowieka nawykłego do przekazywania ludziom złych wiadomości. –
Nazywamy ją kuzynką szpiczaka mnogiego, który jest rakiem krwi. Rakiem
plazmocytów, komórek plazmatycznych. Często można zauważyć, że te
schorzenia występują w parze, ale kategoryzujemy amyloidozę jako rzadką
chorobę, nie raka.
– Powiedzieliście, że uważacie, że to ma – mówię, czepiając się
każdego okrucha wątpliwości, każdej możliwości, że to pomyłka. – Istnieje
szansa, że jednak chodzi o coś innego?
– Chcielibyśmy przeprowadzić biopsję szpiku kostnego, żeby
potwierdzić tę diagnozę – odpowiada Clintmore, współczucie przeciska się
przez jego profesjonalną maskę. – Niestety jesteśmy prawie pewni.
– Biopsję szpiku? – Zo marszczy brwi i przełyka ślinę. – O czym my
tutaj rozmawiamy? To znaczy, jakie są moje szanse? Jakie są prognozy?
Kiedy będę mógł znowu grać?
Z każdym pytaniem wyrzeźbiona z marmuru maska lekarza kruszy się
coraz bardziej. Ostatnie pytanie sprawia, że doktor wzdycha.
– Myślę, że gra jest… – Clintmore waha się, wyraźnie ważąc słowa –
mniejszym zmartwieniem, biorąc pod uwagę, że spodziewana długość to
około sześć miesięcy, do dwóch lat.
„Długość?”
– Czy ma pan na myśli długość życia? – To pytanie wypada z moich
ust niczym kula armatnia. – Mówi pan, że on ma od sześciu miesięcy do
dwóch lat życia?
– To nie moja specjalizacja – mówi szybko Clintmore. – Istnieje wiele
zmiennych, które wpływają na indywidualną prognozę każdego pacjenta.
Nie chciałbym powiedzieć czegoś pochopnie. Potrzebujemy wyników
biopsji i jak najszybciej należy zacząć leczenie pod nadzorem lekarzy,
którzy wiedzą więcej o tym schorzeniu. Natychmiastowe i agresywne
działanie zwiększy szanse pacjenta.
– Jakiego rodzaju leczenie? – pyta Lowell, pocierając podbródek.
Dokładnie wiem, co się dzieje w jego głowie. Myśli o swojej drużynie,
która została zbudowana wokół Zo. I o nadchodzącym sezonie.
– Chociaż nie jest to rak – odpowiada Clintmore – tę chorobę leczy się
bardzo podobnie. Chemioterapią.
– Chemią? – Zo przeczesuje palcami swoje lśniące włosy. – Czyli
wypadną mi włosy, będę miał mdłości i nie dam rady grać w kosza?
Wystarczy. Mam dosyć tych bzdur. Lowell siedzi tu, w ciszy
zastanawiając się, jak ograniczyć straty swojej drużyny, a Zo martwi się,
kiedy będzie mógł wrócić na boisko.
– Pieprzyć koszykówkę! – wybucham. – Słyszałeś, co ten człowiek
powiedział, Zo? Sześć miesięcy do dwóch lat. Ostatnia rzecz, która mnie
teraz obchodzi, to kiedy wrócisz na przeklęte boisko. Dosłownie walczysz
teraz o życie. Czy ty to rozumiesz?
– Myślisz, że nie?! – odpala ostro, jego ciemne oczy błyszczą od
strachu i frustracji. – Że nie uświadamiam sobie, jak ciężka jest przede mną
droga? Ale potrzebuję celu, Banner. Czegoś, co pomoże mi na końcu tej
drogi. Potrzebuję…
„Ciebie”.
Nie mówi tego, ale wiem to, nawet jeśli on jeszcze sobie tego nie
uświadamia. Nawet jeżeli tego nie powie. I buduje się we mnie silne
postanowienie. Zdrowaś Mario, modlitwy, różańce, cuda… Zo potrzebuje
zdeterminowanej osoby, która nie pozwoli mu umrzeć.
„A tym kimś jestem ja”.
Jared miga mi w głowie niczym błyskawica. Gwałtowny i porażający.
Jasny i pełen energii. Jego nagrzane słońcem ciało zaplątane w luksusową
pościel w naszej karaibskiej willi. Złoty zarost i głębokie dudnienie
śmiechu, kiedy zostajemy w łóżku i rozmawiamy, albo zadajemy sobie
dziesiątki pytań i cieszymy się z każdej odpowiedzi, bo sprawiają, że
poznajemy się coraz bardziej i bardziej. Wiem już, co muszę zrobić dla Zo,
choć przekonanie go, żeby mi na to pozwolił, będzie cholernie uciążliwe i
nie wiem, co na ten temat pomyśli Jared.
Wiem jednak, że nie mam wyboru.
Przez następną godzinę rozpracowujemy plan na najbliższe tygodnie.
Bazując na informacjach od Clintmore’a, dzwonię do jednego ze szpitali,
które mają doświadczenie w leczeniu amyloidozy, Cedars-Sinai, ale tam
nikt nie da rady nawet spotkać się z Zo wcześniej niż za półtora miesiąca.
Na szczęście Stanford ma oddział zajmujący się tym schorzeniem, Centrum
Amyloidozy, i testy kliniczne, do których Zo może się zakwalifikować.
Każde kolejne drzwi, do jakich pukam, otwierają się na oścież i
przedstawiają nowe możliwości. Widzę, że rozpościera się przed nami
droga ku wyzdrowieniu, ale nie jest ona ani krótka, ani prosta.
A każdy krok będę musiała zrobić razem z nim.
Lowell przygotowuje się do wyjścia, kiedy zaczynam kolejną rundę
telefonów.
– Banner, będziemy w kontakcie w kwestii tego, jak dalej postępować
– mówi, wymierzając odpowiednią dozę współczucia w spojrzeniu, jakim
obdarowuje Zo.
– Oczywiście – mamroczę, kończąc połączenie, bo przekierowuje mnie
na automatyczną sekretarkę. – Odprowadzę cię do wyjścia. Gdy tylko
opuszczamy gabinet lekarza i idziemy wzdłuż korytarza, odkrywam przed
nim karty.
– Nawet przez sekundę nie myśl o usuwaniu go z drużyny – walę
prosto z mostu.
– Banner… – zaczyna, potrząsając głową i patrząc na mnie, jakbym
była przekleństwem jego egzystencji, co jak najbardziej może stać się
rzeczywistością, jeśli będzie trzeba. – Muszę działać w najlepszym interesie
drużyny. Wiesz to. Liga ma rewelacyjne zasiłki zdrowotne, więc zadbają o
Zo, ale nie mogę zagwarantować, że będzie miał możliwość powrotu. Kto
wie, w jakiej będzie formie i czy w ogóle przeżyje?
– Coś ci powiem, Lowell – warczę przez zaciśnięte zęby. – On
potrzebuje celu. Potrzebuje czegoś, co sprawi, że będzie walczył i parł do
przodu. I to jest koszykówka.
– Nie mogę tego zagwarantować.
– A więc będziesz kłamał.
– Co? – Jego zaskoczenie przeradza się w pogardę. – Nawet ty nie
możesz zmusić mnie do złożenia tego rodzaju obietnicy. – Niespecjalnie
obchodzi mnie w tym momencie twoja drużyna i nadchodzący sezon. –
Podpieram się pod boki pięściami i unoszę podbródek. – Spróbuj usunąć go
z drużyny, a zostaniesz obrzucony taką ilością błota, że nie będziesz w
stanie zobaczyć swoich stóp w tym bagnie. Zostaniecie zespołem, który
wykopał dyżurnego świętego ligi, kiedy przytrafiło mu się nieszczęście. Po
tym wszystkim, co zrobił dla bardzo wielu ludzi, w tym dla ciebie. A jak
skończę, żaden sponsor nie dotknie kijem niczego związanego z twoją
drużyną.
Patrzę na niego twardo.
– Chcesz się przekonać?
Jego brwi się obniżają, a moje unoszą w górę. Bez słowa ścieramy się
ze sobą w korytarzu, ale to walka, której nie mam najmniejszego zamiaru
przegrać. Lowell wie, że naprawdę zrobię to, czym mu grożę, i kręci głową,
kiedy idzie w stronę wind. Stoję przed gabinetem Clintmore’a chwilę dłużej
i pozwalam ciężarowi osiąść na moich barkach. Oddycham równo pomimo
nacisku, od którego uginają mi się kolana. Ignoruję łzy i obiecuję sobie, że
zacznę płakać, dopiero gdy będę sama, po czym wchodzę do gabinetu. Zo
siedzi na kanapie przy oknie z lekko opadniętymi ramionami i głową ukrytą
w dłoniach. Podchodzę bliżej, niepewna, na co się przygotować. Na więcej
uszczypliwego gniewu, odrazy, rozgoryczenia? Strachu?
Patrzy na mnie, a łzy w jego oczach sprawiają, że i ja prawie się
rozklejam. Moje kroki zamierają w obliczu jego lęku przed śmiercią.
Przygotowuję się, by z tym walczyć. Nie mogę sobie pozwolić na
niepewność.
– No dobrze, więc zespół ze Stanford sprawdza, czy może cię przyjąć
na badania – mówię, mój ton jest pełen werwy, chociaż ktokolwiek
zbadałby teraz mój puls, wiedziałby, że to pozory. – Jeśli oddzwonią z
odmową, znajdę inny sposób. W międzyczasie zaczniesz chemioterapię
tutaj.
– Banner.
– Mój przyjaciel zajmujący się pośrednictwem w handlu
nieruchomościami znalazł nam dom w Palo Alto, niedaleko szpitala –
kontynuuję. Za bardzo się boję, by dopuścić go do głosu. Boję się, co powie
i jak spróbuje mnie powstrzymać. – Możemy zatrzymać się tam na trzy
miesiące, kiedy będziesz brał chemię. Lub dużej, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Nam? My? – Zo unosi głowę i szuka wzrokiem moich oczu. – Jedziesz
tam ze mną? Do Stanford?
– Oczywiście, że tak. – Grzebię w torebce, jak gdybym czegoś szukała.
– To będzie ciężka przeprawa. Nie możesz przechodzić przez to sam.
– Nie, nie mogę – zgadza się szeptem. Łapie mnie za rękę i przyciąga,
aż stoję przed nim. – Bannini, tengo miedo.
„Boję się”.
Jego ciche wyznanie załamuje moją silną wolę szybciej, niż mogłyby
to zrobić jakiekolwiek wściekłe słowa, i gorące łzy spływają mi po
policzkach. Ogrom emocji, które do tej pory utrzymywałam w ryzach, z
rykiem wyrywa się na powierzchnię i przejmuje nade mną kontrolę. Zo
pociąga mnie na kanapę i bierze w ramiona.
Płaczemy oboje. Moczymy łzami swoje ubrania i ściskamy się na tyle
mocno, by powstawały siniaki. Pozwalam sobie na ten moment słabości, ale
on się skończy, a ja wstanę i będziemy walczyć. Ocieram ostatnie łzy i
próbuję podnieść się z kanapy, ale Zo łapie mój nadgarstek, by mnie
zatrzymać. Wsuwa dłoń w moje włosy i zanim odgaduję jego intencje,
całuje mnie. Desperacko, jak gdyby lekarstwo na to, co go zabija, kryło się
za moimi wargami. Odpycham go, delikatnie, lecz wystarczająco
stanowczo, żeby między nami powstała przestrzeń.
– Zo, nie. – Odsuwam się. – Nie możemy.
– Czemu nie? – pyta z rozgoryczeniem. – Z jego powodu?
Zastygam bez ruchu, wstyd przykuwa mnie do kanapy.
– Nie mogę rozmawiać o tym teraz, Zo – mówię i łzy znowu palą mnie
w policzki. – Muszę się skupić na następnych trzech miesiącach, na tym,
żeby ci się polepszyło.
Patrzę w górę i obdarowuję go bladym uśmiechem.
– Żebyś żył – szepczę. – Więc pozwól mi sobie pomóc.
Odchyla głowę do tyłu i słaby uśmiech igra na jego pełnych wargach.
– Pozwolę ci sobie pomóc pod jednym warunkiem.
Czegokolwiek chce, dostanie to i dobrze o tym wie.
– Co to? – pytam z wahaniem, ostrożnie.
– Wstrzymaj to, cokolwiek z nim budujesz. Nie rób żadnego kroku
naprzód.
Zaszokowana patrzę na niego wystarczająco długo, by kontynuował,
nie dając mi szansy na odpowiedź.
– Znam cię, Banner – wzdycha, ściskając moje ręce w swoich. – Przez
dziesięć lat nigdy mnie nie zawiodłaś. Jesteś najbardziej lojalną osobą, jaką
znam. A dziś weszłaś do pokoju, przejęłaś kontrolę, postanowiłaś się o
mnie zatroszczyć… Wiem, że tego właśnie chcę. Ty jesteś tym, czego chcę.
Czego potrzebuję. Na zawsze. Chcę o ciebie walczyć, ale wygląda na to, że
w najbliższej przyszłości będę walczył o życie. Nie dam rady robić obu
tych rzeczy jednocześnie.
– Zo, ja nie… Nie mogę ci nic obiecać – wyznaję mu tak szczerze, jak
mogę bez bycia okrutną. – Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek
powinniśmy byli uprawiać… Cóż, czy nie myślisz czasem, że może
powinniśmy byli pozostać przyjaciółmi?
– To mój warunek – mówi, zaostrzając ton i ignorując moje pytanie. –
Nie oczekuję, że będziesz ze mną w związku lub że będziesz ze mną sypiać,
ale z nim też nie możesz spać. Obaj poczekamy, aż mi się polepszy i walka
będzie sprawiedliwa, a szanse równe.
Całe powietrze opuszcza moje płuca. Myślałam, że może mnie
poprosić o cokolwiek i spełnienie tego nie będzie nawet trudne, ale okazuje
się, że wręcz przeciwnie. Wiem, że nie chcę wracać do Zo. Moje uczucie do
Jareda, jest prawdziwe i głębokie, jednak to, co powiedziałam Lowellowi,
również jest prawdą. Zo potrzebuje czegoś, o co może walczyć. Sama
walka o życie nie wystarczy. Musi mieć powód, by żyć.
„Mamy coś wyjątkowego”.
Ostatnie słowa Jareda odbijają się echem w mojej głowie, pieszcząc
myśli i uwodząc wyobraźnię. Raniąc moje serce.
Tak, Zo potrzebuje czegoś, żeby miał po co żyć.
„A teraz ma mnie”.
32 - JARED

– Iris, możesz wziąć udział w telekonferencji z Nike? Zerkam znad planu


marketingowego nadchodzącej kampanii na moim iPadzie i widzę moją
bratową wpatrującą się we mnie wielkimi oczami i z rozdziawionymi
ustami.
– Ja? – Wskazuje na siebie.
– A mamy w zespole jeszcze jedną Iris? – odpowiadam z nutą
sarkazmu w głosie, po czym odwracam od niej wzrok i ponownie skupiam
się na iPadzie.
Z Iris muszę postępować ostrożnie, nie mogę poświęcać jej zbyt dużo
uwagi lub okazywać specjalnych względów. Ma naprawdę ogromny
potencjał, ale jest także żoną mojego brata, cichego partnera w Naprzód i
gwiazdy koszykówki. Nie chciałbym, żeby jej kariera śmierdziała
nepotyzmem. Byłaby to niedźwiedzia przysługa dla silnej kobiety, jaką jest.
Pod wieloma względami przypomina mi Banner i nie dziwi mnie, dlaczego
Iris tak ją podziwia. Zostałyby prawdziwymi przyjaciółkami, gdyby miały
taką możliwość.
A ja planuję dać im tę możliwość. Znając Banner, będzie chciała
utrzymać nasz związek w sekrecie, jako że opinia publiczna dopiero
niedawno dowiedziała się o jej relacji z Zo. Nie wiem, co się stanie, kiedy
wycieknie informacja, że Zo zmienia agencję i że on i Banner nie są już
parą. Lepiej zachować dyskrecję. Mogę się na to zgodzić, jeśli tylko nie
będzie to spowalniało naszego powrotu do siebie. Chcę jednak, żeby moja
rodzina wiedziała. Przyjęcie z okazji rocznicy ślubu moich rodziców to
idealna okazja, żeby przedstawić im Banner. Początkowo przeżyją szok na
wieść, że przyprowadziłem do domu kobietę, ale na pewno szybko ją
pokochają.
Wszyscy kochają Banner.
A ja wypowiedziałem do niej już wiele różnych słów, ale nie
„kocham”.
Pieprzyć. Potrzebować. Pragnąć. Moja.
Świetnie opisują to, co istnieje między nami, ale nie określają w pełni
mocy mojego uczucia. Zepchnąłem je na bok, kiedy przez lata wierzyłem,
że nigdy nie odzyskam Banner. Próbowałem je zignorować, kiedy
budowaliśmy nasze oddzielne życia i szliśmy własnymi drogami, ale teraz,
gdy Banner znów jest u mojego boku, nie mogę przestać o tym myśleć.
Poszukiwałem innego słowa, zamiennika, czegoś wyrażającego mniejsze
zaangażowanie, mniej znaczącego, żeby określić to, co do niej czuję, ale
bezskutecznie.
Widziałem miłość, prawdziwą miłość. Widziałem ją między ojcem a
matką. Byłem świadkiem cudu, kiedy mój tata ponownie odnalazł to
uczucie wraz z macochą. Widziałem, jak rozkwita w tragicznych
warunkach między Augustem i Iris. Za bardzo szanuję to słowo, by używać
go lekkomyślnie, i nigdy wcześniej nie znalazłem się w sytuacji, w której
chciałbym wypowiedzieć je do drugiej osoby.
Ale Banner… jest moja. Mogę to przyznać. Mogę powiedzieć, że to
mój ideał, moje dopełnienie. Że do siebie należymy. Dla faceta takiego jak
ja wypowiedzenie tego słowa jest jednak czymś ostatecznym. Świętym.
Nawet nie lubię zbyt wielu ludzi. Są beznadziejni, irytujący i sprawiają
zawody. A Banner nie tylko lubię, ale wręcz uwielbiam spędzać z nią czas.
Chcę ją pieprzyć i mieć na wyłączność. Nie mogę uwierzyć, że ją
odnalazłem, i dobrze wiem, jakie to uczucie ją stracić. Póki nie upewnię się,
że to się nie powtórzy, słowo „kocham” będzie czekało na odpowiedni
moment.
O tym właśnie myślę podczas spotkania zarządu. A właściwie od
momentu, gdy Cal wezwał Banner do Vancouver. Nie rozmawiałem z nią
zbyt wiele przez ostatnie kilka dni. Wsiedliśmy do osobnych samolotów,
mój zabrał mnie z powrotem do L.A., a ona poleciała do niego. Do Zo.
Mam paranoję. Zo nie jest taki jak ja. To facet o złotym sercu, który
pewnie nie widział ani jednego odcinka Billions. Poza tym znam Banner.
Musi walczyć o ludzi, na których jej zależy. Musi ratować, bronić.
Postępuje tak i z klientami, i z przyjaciółmi. A Zo to jej najlepszy
przyjaciel, o czym przypomniała mi miliony razy, więc jeśli jest naprawdę
chory, nawet nie chcę myśleć, co by dla niego zrobiła.
Facet leży w szpitalu. Z mojej ostatniej, niestety bardzo krótkiej,
rozmowy z Banner zapamiętałem, że wczoraj mieli dostać wyniki badań.
Jestem na tyle rozwinięty emocjonalnie, żeby móc wyobrazić sobie, co w
takiej chwili czuje człowiek.
Powinienem odczuwać współczucie. Powinienem się martwić.
Zamiast tego, jako że nigdy nie przestaję być dupkiem, łapię się na tym, że
zastanawiam się, jak on to wykorzysta, by zdobyć ją z powrotem, bo ja bym
tak właśnie postąpił.
Moja jedyna nadzieja leży w tym, że Zo jest lepszym człowiekiem niż
ja.
– A, Bill – mówię, przyglądając się twarzom zebranym wokół stołu w
naszym pokoju konferencyjnym. – Ten turniej w Australii jest idealną
okazją, żeby…
Mój telefon rozświetla się na stole, a na ekranie pojawia się imię
Banner.
– Muszę odebrać. – Wstaję i idę do drzwi, które prowadzą na korytarz.
– Chyna, przejmiesz stery, dobrze?
– Jasna sprawa, szefie.
Przechodzę kilka metrów korytarzem, opieram się o ścianę i odbieram.
– Hej.
– Hej – odpowiada Banner cicho. – Jak się masz?
– Tęsknię za tobą. – „Brzmię jak totalna ciota”. – Kiedy mogę cię
zobaczyć?
„Cholera, jest ze mną coraz gorzej”.
– Też za tobą tęsknię. Uch, czy możemy porozmawiać?
– Jasne. – Zerkam na zegarek. – Trwa spotkanie, ale…
– Jestem w twoim budynku – przerywa mi. – Mam tylko kilka minut.
Mogę wejść?
Moje serce wali jak oszalałe, a potem spowalnia. Ten wewnętrzny
barometr, który pomógł mi bezpiecznie przejść przez niejedne trudne
negocjacje, podpowiada mi, że zbliża się nawałnica. Wiatr się zmienia.
Słyszę to w jej spokojnym głosie. To cisza przed burzą.
– Tak – mówię po pauzie. – Wejdź.
Czekam na nią przy windzie. Wygląda ślicznie, moje serce aż
podskakuje na jej widok. Nawet z włosami związanymi w luźny warkocz,
ubrana w prosty, wzorzysty top i ciemne, obcisłe dżinsy podarte na
kolanach emanuje siłą. To kobieta, która zbudowała siebie od podstaw.
Ubrania można zmieniać, a waga może się wahać, ale jej siła jest stała.
Mogłaby stać tu naga i byłaby równie pociągająca.
W sumie wolałabym ją w takiej wersji.
Po rzuceniu ukradkowego spojrzenia na salę konferencyjną, gdzie mój
zespół udaje, że nie obserwuje, jak bratam się z agentką konkurencyjnej
firmy, ciągnę Banner za rękę do mojego biura. Kiedy tylko jesteśmy w
środku, przyciskam ją do drzwi. Jeśli mózg wysyła sygnały typu „zwolnij”,
wiadomość nie dociera do rąk. Pośpiech sączy się z każdego dotyku, moja
dłoń zaciska się na jej szyi, uwalnia włosy, ściska talię, ugniata tyłek,
wsuwa się pod bluzkę, by masować piersi. Jedwabista skóra, czysty zapach,
słodycz ust… To wszystko sprawia, że czuję desperację, jakiej nigdy nie
doświadczyłem. Nie mogę tego znieść. Jakbym wiedział, że to nie może
trwać, że nie będę mógł jej zatrzymać.
Odwzajemnia pieszczoty, staje na palcach i przyciska się do mnie,
jedną ręką obejmując moją szyję. Drugą chwyta podbródek, by mogła
zrobić z ustami, co jej się tylko podoba.
– Ban – szepczę w jej szyję, dłonią rytmicznie pocieram cipkę przez
gruby dżins. – Powiedz, że mamy czas, bo chcę cię pieprzyć opartą o te
drzwi.
Wzdycha, jej palce sztywnieją w moich włosach, po czym Banner
całuje mnie powoli, odsuwa usta i przykłada policzek do mojego. Choć jej
biodra poruszają się w takt mojego dotyku, kręci głową.
– Nie.
– Nie, nie mamy czasu? Czy po prostu nie?
Opuszcza głowę i widzę tylko ciemne włosy i przygarbione ramiona.
– Po prostu nie.
Odtrącenie ochładza płynącą w dół do mojego fiuta krew.
– Jak się ma Zo? – mówię spokojnym głosem, choć pod powierzchnią
wszystko jest wzburzone. Odczuwam niepokój. Wiem, że cokolwiek się
dzieje, dotyczy Zo, że ona odmawia mi z jego powodu.
– Usiądźmy. – Nie czeka na mnie, tylko siada na lśniącej, skórzanej
kanapie.
Zajmuję miejsce obok i wciągam ją na kolana.
– Jared, jestem za ciężka – protestuje, wyrywając się.
– Wcale nie. – Łączę palce na jej brzuchu i przyciągam ją do swojej
piersi. – Trzymałem cię tak na wyspie. Pamiętasz?
Nie tylko przypominam jej, że siedziała mi na kolanach, ale że
wykonaliśmy wielki krok naprzód. Zaufaliśmy sobie. To, co ja jej
podarowałem, a ona mnie, te rzeczy, których nie dzieliliśmy z nikim
innym… Jedynie to się liczy. Cokolwiek dzieje się z Zo, te dni i noce, które
z nią spędziłem, mają znaczenie i Banner musi o tym pamiętać.
Nieruchomieje, a po chwili rozluźnia się w moich ramionach i potakuje,
miękkie włosy dotykają mojego podbródka.
– Czuję, jakby to było w jakimś innym świecie – szepcze, pieszcząc
moje palce. – Jakby wydarzyło się dawno temu.
Jedyna rzecz, jaka pozostała po tamtym błogim czasie, to nasza
opalenizna. A teraz Banner zbiera się w sobie, by mi coś powiedzieć.
– To było kilka dni temu. – Potrząsam nią lekko. – Powiedz mi, co się
dzieje.
Patrzy na mnie i wyraz nieszczęścia na jej twarzy ściska moje serce.
– Jest źle – wzdycha, słowa zmieniają się w łkanie. Łzy zaczynają
płynąć po jej gładkich policzkach. – Mówią, że zostało mu jeszcze sześć
miesięcy, góra dwa lata.
Szok na kilka sekund zaburza moją zdolność myślenia.
– Życia? – Odchylam głowę, przekręcając ją, bym mógł widzieć twarz
Banner. – Mówisz, że Zo zostało tylko sześć miesięcy życia? Góra dwa
lata?
Mięśnie jej twarzy napinają się, usta tworzą ponurą kreskę.
– Nie, oni tak mówią. – Mruży oczy. – Mylą się. Będzie żył dużo
dłużej, bo ja nie pozwolę mu umrzeć.
Muszę wiedzieć, czy ma urojenia, jest zdeterminowana czy to
mieszkanka obu tych rzeczy.
– Opowiedz mi.
Przez kilka kolejnych minut mówi mi wszystko, co przekazał jej
lekarz, i to, czego sama zdążyła się dowiedzieć.
– Czyli to nie rak?
– Wykryli też szpiczaka – odpowiada. – Ale to mniejszy problem.
Amyloidoza często współwystępuje ze szpiczakiem, ale tego drugiego
można się pozbyć.
– Czyli to nieuleczalne? – pytam, zaczesując jej pasmo włosów za
ucho.
– Tak, nieuleczalne. Ale wiele osób żyje z tym przez długi czas. Na
swojej stronie internetowej Stanford ma nagranie człowieka, lekarza,
którego stan był zaawansowany, ale nadal żył pięć lat po diagnozie. Skakał
ze spadochronem, przeprowadzał operacje, żył pełnią życia.
– Stanford? Tam będzie leczony Zo?
Banner opuszcza rzęsy i zsuwa się z moich kolan, stając przede mną z
rękami w tylnych kieszeniach dżinsów.
– Tak, musi mieszkać blisko Centrum Amyloidozy w Stanford. –
Patrzy na mnie, wydaje się zupełnie sztywna. – Już znalazłam szeregowiec
w okolicy. Chemia została zaplanowana na trzy miesiące, więc zatrzymamy
się tam na ten czas.
Patrzymy na siebie, pozwalając, by te słowa wybrzmiały. Słowa, o
których wiedziała, że mnie rozwścieczą.
– My? Będziesz z nim mieszkać w Palo Alto przez kolejne trzy
miesiące? Dobrze zrozumiałem?
– Owszem. – Opór błyszczy w jej oczach. – On nie ma nikogo, Jared.
Jego rodzina nie żyje. Nie będzie w stanie sam dojeżdżać do kliniki.
Gotować dla siebie. W pewnym momencie pewnie nawet nie będzie mógł
się umyć.
– Ten szczegół mogłaś sobie odpuścić. – Wstaję i zaczynam chodzić po
pokoju, przeczesuję palcami włosy. – Obraz ciebie kąpiącej Zo
niespecjalnie przekonuje mnie do tego pomysłu.
– Nie muszę cię do niego przekonywać – mówi delikatnie, ale
stanowczo. – To musi tak wyglądać. Wiesz o tym.
Dotyka mojego ramienia i czeka, aż popatrzę w dół, na jej wypełnione
współczuciem oczy.
– Znasz mnie, Jared. Wiesz, że nigdy nie pozwoliłabym mu przejść
przez to w pojedynkę.
Nakrywam jej dłoń na moim ramieniu swoją i kiwam głową,
wyrażając zrozumienie. Cholera, rozumiem, naprawę rozumiem. Facet
umiera. Nawet ja nie mogę mu odebrać towarzystwa Banner.
– No dobrze. Czyli będziesz w Stanford przez trzy miesiące. – Biorę ją
za rękę i przyciągam do siebie. – Okej. Nie podoba mi się to, ale rozumiem.
Kiedy będziemy się widywać?
Banner nabiera powietrza głęboko w płuca, rozluźnia palce i odsuwa
się ode mnie.
– Na początku Zo był na mnie wściekły. – Potrząsa głową i przygryza
dolną wargę. – Oczywiście nie mogło być inaczej. Nie po tym, co zrobiłam.
– Banner, kiedy będziemy się widywać? – powtarzam, ignorując jej
wymijającą odpowiedź.
– I nie chciał mnie tam – kontynuuje, jakby nie słyszała pytania. –
Dosłownie musiałam wykorzystać jego kontrakt i zmusić go, żeby pozwolił
mi zostać.
Nie odpowiadam, ale czekam na coś, co wiem, że mi się nie spodoba.
– Po tym, jak otrzymaliśmy diagnozę i oczywiste stało się, jak bardzo
jest poważna, wszystko się zmieniło. Pojął, że potrzebuje mojej pomocy i
że zrobię, co mogę, by dostał to, czego będzie potrzebował. Powiedział, że
pozwoli mi sobie pomóc pod jednym warunkiem.
– Warunkiem? – Ściskam nasadę nosa. – I cóż to takiego?
– Muszę się wstrzymać – szepcze cicho, lecz stanowczo. – Odłożyć na
jakiś czas to, co mam z tobą. Cóż, on nie wie, że chodzi o ciebie, ale…
– Co, kurwa? – Przekleństwo wyrywa się z moich ust, zanim zdążę nad
nim zapanować. – Nie może cię do tego zmusić! – On mnie nie zmusza –
odpowiada opanowanym głosem, ale słychać w nim drżenie. – Jared,
proszę, nie utrudniaj mi tego jeszcze bardziej.
– Dlaczego? – domagam się odpowiedzi. – Dlaczego myślisz, że
wymyślił taki właśnie warunek, Banner? Nie widzisz, że chce cię
odzyskać?
– Widzę. – Patrzy na mnie bez mrugnięcia okiem. – Powiedział mi to.
– Och, naprawdę? Co dokładnie powiedział?
– Powiedział, że chce o mnie walczyć, ale teraz musi walczyć o swoje
życie i nie może robić obu tych rzeczy naraz. „Skurwysyn. Co mam niby
zrobić w tej sytuacji?”
– Powiedział, że chce sprawiedliwej walki – wzdycha ciężko. – I
równych szans, a nie może tego mieć, kiedy jest chory. „Ona wie, że to
jakaś brednia”.
– A ja mam stać z boku i cierpliwie czekać, gdy ty będziesz mieszkać z
nim przez kolejne trzy miesiące? – pytam, przełykając gniew i frustrację.
Walczę ze sobą, by sprawiać wrażenie rozsądnego. – Tak właśnie widzisz
najbliższą przyszłość?
Drżącą dłonią przesuwa po włosach, które zmierzwiłem, kiedy się
całowaliśmy.
– Nie mogę cię prosić, żebyś na mnie czekał, Jared – mówi ze
znużeniem. – Wiem o tym. Rozumiem, że to długi okres czasu, a ty masz…
potrzeby. Rozumiem to i nie będę cię obwiniać, jeżeli powiesz, że z nami
koniec. Jeśli znajdziesz sobie kogoś innego.
„Znaleźć kogoś innego? Co ona wygaduje, do cholery?”
Czego Banner sobie najwyraźniej nie uświadamia, to że dla mnie nie
ma nikogo innego. Nikt nie potrafi jednocześnie uspokajać mnie i
doprowadzać do szaleństwa tak jak ona.
– Nie miałem na myśli tego, że znajdę sobie kogoś innego. – Trzymam
jej podbródek między dwoma palcami, a drugą obejmuję. – Chodziło mi o
to, że zobaczymy, jak długo wytrzymasz beze mnie.
Uśmiech rozkwita jej na twarzy, kiedy uświadamia sobie, o co mi
chodzi, ale po chwili marszczy brwi i kręci głową. – Nie będę go
okłamywać. I nie będę oszukiwać. Wyraził się bardzo jasno, że ty i ja
mamy ze sobą nie sypiać.
Nie znam wystarczającej ilości przekleństw na określenie sukinsyna,
takiego z rakiem czy bez, który mówi, kiedy mogę lub nie mogę pieprzyć
swojej dziewczyny. Mam gdzieś to, czy mu ją zabrałem. Teraz jest moja. I
wiem, jak ją zatrzymać. Taką mam nadzieję.
– Doprecyzował to, czyż nie? Wiesz co, wydawało mi się, że to my
jesteśmy negocjatorami i mistrzami strategii. Ale wygląda na to, że Zo też
dokładnie wie, jak zdobyć to, czego pragnie.
Przyciskam dłonie do jej pośladków z taką siłą, że piersi zderzają się z
moją klatą i Banner jęczy, jej głowa opada na moje ramię. Jeśli to ma być
cierpienie dla mnie, to z cholerną pewnością będzie też dla niej.
– Problem polega na tym – szepczę do ucha Ban, jak gdybyśmy wcale
nie byli jedynymi osobami w pomieszczeniu – że on chce czegoś, czego nie
dostanie. I może przez trzy miesiące udawać, że jest inaczej, ale to nie zrobi
żadnej różnicy. – Nie zrobi? – wykrztusza Banner, gdy ocieram swoją
erekcję o jej podbrzusze. Chcę, żeby była mokra i napalona, kiedy będzie
lecieć z nim do ich domku w pieprzonym Palo Alto.
– Nie. – Ściskam oba pośladki, napawając się faktem, że moje dłonie
nie są w stanie chwycić całego jej tyłka. – Ponieważ ta dupcia jest moja.
Moja piękna, błyskotliwa dziewczyna z ustami Julii Roberts i boskim
tyłkiem. On naprawdę myśli, że może mi ją zabrać?
– Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła, Ban. – Obsypuję lekkimi
pocałunkami jej szyję, a ona odchyla do tyłu głowę.
– Co? – Ma ciężkie powieki i gdybym wsunął palce w jej cipkę, na
pewno byłaby mokra. Do ust napływa mi ślina na wspomnienie tych
słodkich jęków, które wydaje z siebie, kiedy dochodzi.
– Dziś w nocy, w twoim nowym łóżku po drugiej stronie korytarza od
sypialni Zo… – mówię, a mój głos jest ochrypły, pełen pragnienia. – Chcę,
żebyś się dotykała.
Jej oddech się urywa i Banner opiera się o mnie, obejmując moją szyję
dłonią.
– Dotykaj się i myśl o mnie – namawiam, biorąc płatek jej ucha w
zęby. – Chcę, żebyś wsunęła w siebie palce i myślała o tym, że to nie
wystarcza. Że to nie ja.
– Jared – dyszy, z trudem łapiąc powietrze.
– Myśl o tym, jak moje usta wyglądały na twojej cipce. Moja ręka
między twoimi nogami. Pamiętaj, jak klęczałaś na kolanach pod stołem,
dławiąc się moim kutasem.
– Boże, Jared. – Potrząsa głową, jej palce drżą, kiedy przyciska je do
mojej piersi. – To już jest wystarczająco ciężkie. – Ciężkie? – Łapię ją za
rękę i przyciskam do mojego krocza, a przez spodnie garnituru łatwo
wyczuć, jak ciężki i nabrzmiały jestem. – Taki będę przez kolejne trzy
miesiące.
Odsuwam ją, żeby spojrzeć jej w oczy i przesuwam kciukiem po
pełnych wargach.
– Czekając na ciebie.
Wtula się w moją pierś, a ja głaszczę ją po włosach. Trwamy w takiej
pozycji przez ostatnie kilka minut, które mamy dla siebie, zanim będzie
musiała iść do niego, pomagać mu, być z nim. Żadne z nas nie wypowiada
tego słowa, ale jeśli istnieje inne określenie dla tego, jak czuję się, gdy ona
jest blisko, dla ogromu mojej tęsknoty, kiedy odchodzi, dla oszalałego
strachu, że ktoś mógłby mi ją odebrać, to nie wiem, jak ono brzmi.
Dopiero gdy Banner wychodzi, a ja wracam do sali konferencyjnej, jak
gdyby najważniejsza osoba w moim życiu nie odeszła właśnie, żeby być u
boku innego mężczyzny, uświadamiam sobie, co się wydarzyło. To ironia,
która wykrzywia mi usta w uśmiech pełny niechętnego szacunku.
Muszę ponownie ocenić przeciwnika. Zo może i umiera, ale jeszcze
nie skończył. I może jest dobrym człowiekiem, ale uciekł się do podstępu,
by zdobyć to, czego pragnie.
Mogę to szanować. Zrobił coś, co uszło na sucho bardzo niewielu
osobom.
„Sukinsyn zablokował mój rzut”.
CZĘŚĆ TRZECIA

Nie mogę kochać cię delikatnie, nie znajduję w sobie możliwości, by


kochać tylko częściowo, więc będę cię kochał całkowicie i trochę szalenie…

Matt Spencer, poeta

33 - BANNER

Kiedy idziesz z kimś przez piekło, płoniesz razem z nim.


Płomienie nie szanują twojej prywatności, twoich granic. Pochłaniają
czas, puszczają z dymem godność i zmieniają spokój umysłu w popiół.
Ostatnie sześć tygodni tutaj, w Palo Alto, było najtrudniejszymi w moim
życiu. Nawet mówiąc to, czuję się źle, bo w porównaniu z tym, przez co
przechodzi Zo, nie mam na co narzekać.
Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak miałby poradzić sobie z tą
sytuacją sam. Nie chodzi o to, że Zo nie ma przyjaciół. Ma wielu, ale to
mężczyzna, dla którego prywatność jest niezwykle cenna. To dumny
człowiek, a ta choroba ukradła mu już tak wiele. Nie może znieść tego, że
widzę go takiego słabego, a jeszcze gorzej byłoby, gdyby na moim miejscu
znajdował się ktokolwiek inny.
– Banner! – woła ze swojej sypialni.
Zawsze wydawało mi się, że matki przesadzają, gdy mówią, że
potrafią określić potrzebę dziecka po brzmieniu głosu, ale teraz to
rozumiem. Nie chodzi o to, że Zo jest dzieckiem, jednak jego głos brzmi
inaczej, kiedy jest odwodniony, niż gdy na przykład potrzebuje pomocy, by
dostać się do łazienki. Skutkiem chemii jest najgorsza biegunka, jaką
można sobie wyobrazić. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy po wyjątkowo
trudnej sesji weszłam do jego pokoju i znalazłam go czołgającego się do
łazienki. Piżama była ubrudzona. W nienaturalnej, bolesnej ciszy
pomogłam mu się umyć i przebrać. Odwrócił ode mnie głowę, ale
zobaczyłam łzy spływające po policzkach. Cieszę się, że nie patrzył na
mnie, bo zobaczyłby, że takie same płyną po mojej twarzy.
Ton, który słyszę w jego głosie teraz, sprawia, że łapię butelkę olejku
do masażu, którą trzymam przy łóżku. Szybko idę do pokoju Zo, żeby
przekonać się, czy mam rację. Uśmiecha się, patrząc na butelkę w mojej
ręce, kiedy dochodzę do łóżka. – Crees qué me conoces tan bien? – mówi, a
ciemne oczy na jego wymizerowanej twarzy są wielkie i pełne bólu.
„Myślisz, że tak dobrze mnie znasz?”.
Odkręcam buteleczkę i wsmarowuję łagodzący olejek w jego stopy o
rozmiarze czterdzieści osiem i pół.
– Sí lo se – odpowiadam z niewielkim uśmiechem.
„Tak jest”.
Całymi dniami możemy nie mówić po angielsku i w ogóle go nie
słyszeć. Poza wizytami w szpitalu rzadko wychodzimy z domu. Jesteśmy
zalewani prośbami o wywiady, specjalne wystąpienia, zbiórki pieniędzy na
cele charytatywne. Akceptujemy zaledwie kilka, na które Zo ma siłę.
Media są zafascynowane chorobą Zo. Jako agentka rozumiem, jak
działa sława. Wiem, że zachodzi tu wymiana – twoja prywatność w zamian
za rozgłos i sukces – ale istnieją granice, które nie powinny być
przekraczane, a żyjemy w czasach i kulturze, które usunęły te ograniczenia.
Jesteśmy tak uwarunkowani, że mężczyzna, który chce kroczyć tą trudną
drogą bez widzów, bez specjalnych programów w telewizji, bez podcastów
czy serialu dokumentalnego na YouTubie, tylko podsyca ciekawość publiki.
„Dlaczego nie możemy wiedzieć wszystkiego?”
– Zgłodniałeś? – pytam w przyjaznej ciszy, kiedy masuję jego ręce i
ramiona. Jednym ze skutków ubocznych leczenia jest ból. Nie wiem, jak
bardzo pomagają mu moje masaże, ale lubi być dotykany. Dla mnie są one
bolesne, bo dotykając go, uświadamiam sobie, jak bardzo kruchy się stał.
Zo zawsze był pełen siły, był ostoją. Już wcześniej zaczął tracić na wadze,
ale dopiero podczas chemioterapii zrobiło się naprawdę źle. Przez ostatnie
sześć tygodni ten gigant z wyrzeźbionymi mięśniami wyparował. W tak
krótkim czasie jego kończyny stały się niemal rachityczne. Wyglądają na
zbyt delikatne, by mogły go utrzymać.
Kończę masaż i zamykam butelkę. Jedno spojrzenie mówi mi, że on
już odpływa. Zmęczenie jest niczym deszczowa chmura, która pojawia się
niespodziewanie. Pracuję, kiedy śpi, choć mam do zrobienia równie dużo
dla niego, jak dla innych klientów. Ale coraz mniej jestem zaangażowana w
codzienność biura w L.A.
Boże, powiedzenie Calowi, że powinien znaleźć kogoś innego, by
zarządzał biurem, było bolesne. Ciężko pracowałam, żeby zasłużyć sobie
na tę szansę, ale nie dałabym rady dobrze wykonywać swojej pracy i
jednocześnie zajmować się Zo. Na szczęście jestem w stanie zapanować
nad sprawami moich klientów. Pielęgniarka przychodzi kilka razy w
tygodniu, co nieco mnie odciąża. Ale nie pozwoliłabym, żeby wyglądało to
w jakikolwiek inny sposób. Zo zrobiłby to dla mnie. Zrobiłabym to dla
mamy, Camilli, Anny i kogokolwiek, kogo kocham.
Zrobiłabym to dla Jareda, ale odrzucam myśli o nim tak bardzo, jak to
możliwe. Mówi się, że trzeba obliczyć koszt, zanim podejmie się
wyzwanie. Nie mogę sobie pozwolić na kalkulacje, co mogę stracić przez
mój wybór, by być tutaj. Opiekowanie się Zo wymaga ode mnie
całkowitego skupienia. Nie mam czasu na użalanie się nad sobą i wątpienie.
Nie w momencie, kiedy czas nie gra na korzyść Zo.
Tak jak podejrzewałam, Zo niemal natychmiast zasypia. Wczoraj miał
chemię i jest wyczerpany. Wykorzystam ten czas, żeby przejrzeć kilka
kontraktów dla Hakeema. Ale najpierw sprawdzam aplikację, która
pozwala mi zapanować nad tonami leków, jakie przyjmuje Zo. Amyloidoza,
nienaturalne białka wytwarzane w szpiku Zo, odkładają się w wielu
organach. Dzięki Bogu nie dotarły do jego serca, ale nerki, wątroba, układ
pokarmowy, a nawet centralny układ nerwowy są zainfekowane. Z czasem
może potrzebować przeszczepu organów i dializ. Na ten moment polegamy
na zespole specjalistów. Jako że białka przemieszczają się wraz z krwią,
hematolog Zo jest prowadzącym lekarzem, który współpracuje z
gastroenterologiem, nefrologiem i neurologiem. Na każdy organ przypadają
inne leki zapisane przez innego lekarza. To przytłaczające.
Sprawdzam dwukrotnie nowe dawki leków, kiedy dostaję wiadomość.
Quinn: Cześć, nieznajoma!
Ja: Hej, chica. Jak się czujesz w trasie?
Oficjalnie podpisałyśmy kontrakt z AesThetics kilka tygodni temu i
Quinn natychmiast została zaangażowana do pracy jako ich nowa
rzeczniczka. Jeździ teraz po konwentach oraz konferencjach i bierze udział
w targach oraz wystawach w całym kraju. W przyszłym tygodniu wybiera
się do Europy.
Quinn: Nie jest źle. Czuję się wykończona, ale nie mogę narzekać.
Teraz idę na spotkanie, ale zadzwonię wieczorem, żebyś mogła pomarudzić.
Brzmi dobrze?
Uśmiecham się, bo ona dobrze wie, że nie będę marudzić. Odwiedziła
nas kilka razy, ale jest tak zajęta, że ciężko jej się tu wybrać.
Ja: Jasne. Na co tylko masz ochotę. Jak Ci idzie z książką?
Quinn: Uch. Ty NIGDY nie odpuszczasz, co?
Ja: LOL! To przecież nic nowego. Odpowiedz na pytanie.
Quinn: Jaką książką? Nie jestem pisarką.
Ja: Nie, jesteś kimś, kto PRZEŻYŁ. Jesteś chodzącym poradnikiem,
jak przetrwać piekło. Zainspirujesz ludzi swoją historią. Napisz ją, żebym
mogła ją sprzedać. Mam krótką listę agentów literackich, z którymi
powinnyśmy się spotkać.
Quinn: No jasne, że masz. Przemyślę to. Muszę lecieć. Pozdrów Zo i
trzymaj się. Kocham Cię.
Mrugam, by powstrzymać łzy, które tak bardzo chcą spłynąć po mojej
twarzy. Tęsknię za naszymi rozmowami. Tęsknię za kolacjami z
przyjaciółką, śmiechem i wszystkim, co brałam za pewnik, kiedy myślałam,
że wtedy miałam dużo na głowie.
Ja: Też Cię kocham.
Odkładam telefon, żeby nareszcie ruszyć z pracą, gdy nagle zaczyna
dzwonić.
Madre.
– Mamo, hola. – Zakładam słuchawki i przełączam się na Bluetooth,
żebym mogła robić kilka rzeczy na raz.
– Hola – mówi mama. – Jak on się czuje?
Przygryzam wargę, zanim odpowiem. Nie mogę znieść martwienia jej.
Mama widzi w Zo drugiego syna i przyleciała tu z San Diego, gdy się
przeprowadziliśmy, żeby pomóc mi dostosować dom do potrzeb chorego.
Przyjeżdżała jeszcze kilka razy – ale nie od czasu, kiedy Zo tak strasznie
schudł.
– Dobrze, mamo. – Wyświetlam kontrakt Hakeema i przeskakuję do
sekcji, którą muszę zmodyfikować.
– Czy już stracił swoje piękne włosy?
– Hm, nie. – Wycinam i przeklejam podobny fragment innego
kontraktu. – Znalazłam takie zimne czepki, które nosi, by zmniejszyć utratę
włosów. Wydają się naprawdę działać. Utrata jest minimalna, ale i tak ściął
włosy na krótko.
– Czy dostał różaniec, który przesłałam? – pyta. – Wiesz, że używałam
tego różańca, kiedy twoja ciocia Valentina miała raka piersi.
– Wiem, mamo. Opowiadałaś nam.
– Modliłam się każdego dnia. W zeszłym roku przebiegła maraton –
mówi mama z nadzwyczajną satysfakcją. – To czterdzieści dwa kilometry,
Bannini.
– Tak… Wiem, jak długi jest maraton, mamo.
– Remisja – powtarza to słowo trzykrotnie, trzy sylaby stają się
modlitwą.
– Nie ma remisji w przypadku amyloidozy – przypominam jej. – Jest
nieuleczalna. Kiedy Zo oczyści się z białek, będzie w stanie, który nazywa
się reakcją. Lecz one w końcu wrócą. Zawsze wracają.
– Nie zawsze.
– Tak, mamo, zawsze. Na tym polega natura tej choroby.
– Jeszcze zobaczymy – oznajmia mama z pewnością. – A co z jego
spermą?
Zastygam z dłońmi zawieszonymi nad klawiaturą.
„Co, do…?”
– Z jego spermą? – Śmieję się, zaskoczona tym pytaniem.
– Będziesz chciała mieć dzieci – wzdycha mama, jak by przemawiała
do wioskowego głupka. – Nie zamroził spermy?
Nie wpadłam na to. Powinnam. Nie jestem w stanie myśleć o każdym
najdrobniejszym szczególe, ale wszystko, co mi umyka, napełnia mnie
poczuciem winy. Mimo że ja i Zo nie będziemy mieć razem dzieci,
powinnam pomyśleć o zadaniu mu takiego pytania. Może przedyskutował
to na osobności z lekarzem, choć rzadko spotyka się z kimkolwiek beze
mnie.
– Zajmę się tym.
– To moje wnuczęta, Bannini – mówi mama pełnym bólu głosem. –
Nie pozwól się im usmażyć.
– Zo nie ma radioterapii – odpowiadam. Nie dodaję, że jego sperma to
nie jej wnuki. Mamie byłoby trudno to przetrawić. Postanowiliśmy z Zo nie
dyskutować na temat naszego związku ani ze sobą, ani z nikim innym.
Media praktycznie ochrzciły go świętym męczennikiem, a ja jestem małą
kobietką stojącą u boku swojego mężczyzny. Zo wie, że uszanowałam jego
prośbę, by nie posuwać się naprzód z Jaredem, choć nie ma pojęcia, że
chodziło właśnie o niego. A raczej „chodzi”.
Nie widziałam Jareda od sześciu tygodni. Nie wiem, czy powinnam
mówić o naszym związku w czasie teraźniejszym czy przeszłym, ale
tęsknię za nim. Często o nim marzę. O rozmowach, jakie
przeprowadziliśmy, żartach, które wymieniliśmy w pralni lata temu. I tak,
śnię o nas kochających się. Cały czas. Jest to tak rzeczywiste, że prawie
oczekuję, że moja pościel będzie nim pachnieć, że znajdę na poduszce złoty
włos. Ale moje łóżko pozostaje zimne i puste. Mogę tylko mieć nadzieję, że
jego także. Znam seksualny apetyt Jareda. Ufam mu, gdy mówi, że będzie
na mnie czekał, ale nie obwiniałabym go, gdyby nie był w stanie. Dobiłoby
mnie to, ale nie miałabym do niego żalu, zwłaszcza w sytuacji, kiedy
kobietę, którą uważa za „swoją”, wszyscy sławią jako ukochaną kogoś
innego.
– Wrócicie, by wziąć udział w quinceañerze? – pyta mama.
– Hmm, tak. – Przesyłam poprawiony kontrakt do Hakeema, żeby na
niego spojrzał. – Do tego czasu powinniśmy skończyć chemioterapię i
wrócić do L.A., ale wątpię, żeby Zo dał radę wziąć udział w imprezie.
Będzie miał wymianę komórek macierzystych. To wykończy jego układ
odpornościowy i pewnie przestanie wychodzić przez bardzo długi czas.
Po drugiej stronie zapada cisza, która mojej mamie nigdy się nie
zdarza.
– Mamo? – pytam, zamykając laptopa i w pełni się na niej
koncentrując. – Słyszałaś mnie?
Stłumione łkanie dźga mnie prosto w serce.
– Kiedy to się skończy? – Płacze cicho. – To taki dobry człowiek. Żeby
musiał tak wiele znosić… Dios ten piedad.
Nie jestem w stanie tego robić. Nie mogę być kimś, kto ją pociesza,
kto słucha jej płaczu. Też cierpię. A teraz nie ma czasu na łzy. Przed nami
zbyt długa droga, by poddać się smutkowi.
– Mamo, muszę lecieć.
Znów cisza. Tym razem wyczuwam, że mama poczuła się zraniona.
– Banner, wiem, że to dla ciebie trudne, ale musisz z kimś
porozmawiać. Nie możesz być silna cały czas. Załamiesz się. Jeszcze nie,
nie załamię się. Nie widziała twarzy ściągniętej bólem po biopsji szpiku
kostnego. Nie przyłapała go na tym, jak wpatruje się w nieznajomego w
lustrze, skulonego i nieszczęsnego. Nie doświadczyła jego bezradnego
gniewu, kiedy biegunka zmusiła go do noszenia pieluch dla dorosłych.
Mężczyzna tak dumny został tak poniżony. Wiem, jak bliski jest załamania.
Nie, nie czas na moje łzy. Ja nie mogę się załamać.
– Mamo, ze mną wszystko w porządku.
– Nie łamiesz się, prawda? Mam na myśli twoją miłość do niego.
Wiem, że ciężko oglądać mężczyznę, którego się kocha, w takim stanie, ale
ty nie jesteś słabą kobietą.
– Nie, nie jestem słaba. – Kocham Zo, ale wiem, jaki to rodzaj miłości.
– Niedługo przyjadę znowu – oznajmia mama. – Ugotuję wszystkie
jego ulubione dania.
– On nie jest w stanie niczego utrzymać w żołądku. Robię mu
waniliowe smoothie z małą ilością ananasa. To właściwie jedyne, co
toleruje. Inne pokarmy po prostu zwraca.
– Zo kocha ananasa, a ty go nienawidzisz – mówi mama, lekko się
śmiejąc. – Na pewno jest coś, co mogę dla niego zrobić, może mogłabym…
Czuję, że zaraz zafiksuje się na tym temacie.
– Mamo, po prostu przyjedź – szepczę cicho. – Nie musisz nic robić
ani próbować tego naprawić. Zo cię kocha. Nie może widywać zbyt wielu
ludzi, bo jego układ odpornościowy praktycznie nie istnieje, ale chciałby
zobaczyć ciebie.
– Tak bardzo pragnę coś zrobić. – Słyszę, że płacze. – On nie może
umrzeć. Modlę się. Chodzę na mszę. Jest w rękach Boga. Powiedz mi, że
wierzysz, że będzie z nim dobrze.
Moja wiara to rzut monetą. Rewers. Awers. Pół na pół.
Robię więc dla niej to, co dla siebie, każdego dnia. Rzucam monetę
wysoko w górę, mając nadzieję na jak najlepszy wynik, i zmuszam się,
żeby brzmieć pewnie w kwestiach, na które nie mam żadnego wpływu.
– Mamo, wierzę.
34 - JARED

A więc tak wygląda dwadzieścia lat z tą samą kobietą. Z odpowiednią


kobietą. Mój ojciec i macocha dosłownie promienieją, gdy są razem.
Zobaczyłem to pierwszego dnia, kiedy przyprowadził ją do domu, i widzę
to dwadzieścia lat później.
Nigdy nie żywiłem urazy do Susan West za to, że poślubiła tatę. Utrata
mojej matki odcisnęła na nim ogromne piętno i myślałem, że ojciec do
końca życia nie przestanie być smutny. Z Susan na powrót stał się radosny,
a tylko to się dla mnie naprawdę liczyło.
Przy okazji robiła też obłędne mięso duszone z warzywami.
tą do ust, a drugą trzymając bilety na Hawaje, które wręczyłem im
jako prezent na rocznicę. – To za dużo.
Tata podchwytuje moje spojrzenie i bezgłośnie mówi:
– To nie za dużo.
Wymieniamy się uśmiechami i nie mogę przestać wspominać
rozmowy z Banner o ojcu. Nigdy nie brałem pod uwagę możliwości, że
przeszedł na emeryturę ze względu na mnie, ale teraz uświadamiam sobie,
że pewnie tak się stało. Dotykam jego ramienia, żeby zwrócić na siebie
uwagę, zanim wróci do otwierania kolejnych prezentów.
– Hej – zaczynam, czekając aż na mnie popatrzy. – Chciałem tylko…
Podnosi jasne, gęste brwi i czeka, aż zrobię coś, czego nigdy nie robię.
– Podziękować za wszystko, co dla mnie poświęciłeś – mamroczę,
zabierając dłoń i czując się jak idiota. Zerkam na Susan, która uśmiecha się,
gdy otwiera kolejny prezent. – Cieszę się, że ją znalazłeś. Zasługujesz na
szczęście.
Jestem gotów się odsunąć, czuję się zażenowany. Dlaczego tak fatalnie
idzie mi bycie miłym? Mój tata jednak to zupełnie inny typ człowieka.
Bierze mnie za ramiona, a choć jego oczy nie wypełniają się łzami, są pełne
emocji.
– Nic, co kiedykolwiek zrobiłem, nie było poświęceniem, Jared.
Wychowywanie cię to przywilej, który potraktowałem bardzo poważnie.
Zazwyczaj nienawidzę tego uczucia pieczenia w gardle oraz
szczypania pod powiekami, ale nie dziś. To dowód miłości, jaką żywię do
taty, miłości, którą czułem do niego od zawsze. W uśmiechu, którym się
wymieniamy, jest zrozumienie, jakiego do tej pory nigdy nie dzieliliśmy.
Pewnie dlatego, że pojawienie się Banner w moim życiu stworzyło we mnie
coś, czego wcześniej tam nie było. Nie stałem się o nic uboższy, to ona coś
do mnie dodała. Jedną z rzeczy, które kocham w Banner, jest to, jak
wywraca wszystko do góry nogami. Dzięki niej widzę rzeczywistość w
nowym świetle.
„Jedna z rzeczy, które kocham w Banner” to nie to samo, co
powiedzieć „kocham Banner”. Byłbym głupcem, gdybym pozwolił sobie na
tego rodzaju słowa, kiedy sytuacja wygląda w taki sposób. Nie widzieliśmy
się od sześciu tygodni. Ledwo rozmawialiśmy. Cały świat planuje jej ślub
ze stojącym nad grobem Zo. To makabryczne. Nie mogę tego znieść.
Nienawidzę świadomości, że nikt nie wie, że Banner jest moja. Wszyscy są
przekonani, że to tragiczna bohaterka, tak bardzo zakochana w Zo, że nigdy
nie opuści jego boku – podczas gdy w nocy Banner dotyka się, myśląc o
mnie.
„Boże, mam nadzieję, że to robi”.
A może jestem samotny w tej żałosnej farsie, w której nawet nie wiem,
jaką rolę tak naprawdę przyszło mi grać? Może recytuję moje kwestie cały
czas przekonany, że pozostaję głównym bohaterem, podczas gdy w
rzeczywistości gram durnia marzącego o dziewczynie, a nie tego, który
zdobędzie ją na koniec.
Rodzice otwierają resztę prezentów, potem kroimy wielki tort,
wreszcie następują tańce i wszystko jest wściekle romantyczne. A ja na nic
z tego nie mam ochoty. To przypomnienie o moich ograniczonych
możliwościach. Kobiety, której pragnę, nie ma tu ze mną, nie pozna mojej
rodziny, jak sobie zaplanowałem, ale przebywa w Palo Alto ze swoim…
chłopakiem? Nie wiem, jak go nazywać. Nie mam pojęcia, kim dla siebie
są.
Co, jeśli zdobył ją z powrotem? Sześć tygodni w jednym domu… Coś
musiało się wydarzyć, prawda? Nie wytrzymałbym jednego dnia z Banner
bez pieprzenia jej.
„Ale to tylko ja”.
Codziennie świat przypomina mi, że Zo i ja bardzo się od siebie
różnimy. On jest filantropem. Dyżurnym świętym. Ambasadorem dobrej
woli. Ja wręcz przeciwnie.
Ale mam to gdzieś. Ona nadal należy do mnie. Ani Zo, ani wszyscy
komentatorzy ze Sports Center czy Good Morning America razem wzięci
nie przekonają mnie, że jest inaczej. Tylko co z Banner? Czy ona pamięta,
czyja jest? I że po drugiej stronie kraju, w Maryland, siedzi napalony
sukinsyn o czarnym sercu, który jakimś cudem przekonał sam siebie, że
należy do niej? Potrzebuję świeżego powietrza lub przynajmniej
przestrzeni. Odchodzę od radosnych imprezowiczów i siadam na kanapie.
Telewizor zawsze jest włączony i nigdy nie widziałem, żeby odbierał
jakikolwiek inny kanał niż ESPN. Opadam na skórzany fotel, zazwyczaj
zarezerwowany dla Jego Wysokości, i sadowię się wygodnie, żeby
sprawdzić wyniki.
Tylko że to nie wyniki są tematem dyskusji.
– Mamy nowe informacje o Alonzie Vidalu – mówi komentator z
odpowiednio poważną miną – który, jak pewnie większość z was już wie,
walczy z rzadką chorobą o nazwie amyloidoza.
– Na Instagramie pojawiło się kilka zdjęć wrzuconych tam przez
innego pacjenta z ośrodka, gdzie leczony jest Vidale – wtrąca kobieta,
trzepocząc sztucznymi rzęsami, jak gdyby powstrzymywała się od płaczu. –
Myślę, że wszyscy ślemy do Zo najlepsze życzenia i modlitwy.
Rozmawiają dalej, a na ekranie zostają wyświetlone zdjęcia. Po raz
kolejny stwierdzam, że ludzie są do niczego. Kto robi takie gówniane
rzeczy? Zobaczyć chorego człowieka i dzielić się w Internecie jego
zdjęciami, na których widać, że jest w najgorszym momencie życia. Zo ma
zapadnięte policzki i wygląda źle. Oczywiście nie skurczył się, ale kiedy on
i Banner wychodzą ze szpitala, wydaje się, że ona go podtrzymuje, choć tak
naprawdę tylko trzyma Zo za rękę.
Dlaczego to robi? Czy chodzenie za rękę jest naprawdę konieczne?
Nienawidzę czuć się w ten sposób. Te myśli są okropne – nawet dla
mnie. Zo toczy ciężką walkę o życie, a jedyną rzeczą, jaka zdaje się mnie
obchodzić, jest to, że nie powinien trzymać Banner za rękę, kiedy ja nie
mogę się z nią widywać. – Wszystko w porządku?
Podnoszę wzrok i zostawiam egoistyczne rozważania, żeby kiwnąć
głową do Augusta.
– Tak, jestem tylko zmęczony. – Opieram głowę o zagłówek fotela i
zamykam oczy. – Długi lot.
– Ach, dobrze. Myślałem, że to ma jakiś związek z Banner Morales i
Zo Vidalem.
Otwieram oczy i wolno przekręcam głowę w jego kierunku.
– Możesz powtórzyć? – pytam, mrużąc utkwione w twarzy Augusta
oczy.
– Tak tylko zgadywałem. – Wzrusza ramionami i proponuje mi Stellę.
– Chcesz?
Wyciągam rękę po piwo i zapada między nami niezręczna cisza.
Niezręczna, ponieważ wiem, że nie potrwa długo.
– Po prostu zapytałem – kontynuuje August po kilku łykach. – Bo Iris
wspominała, że widziała Banner w waszym biurze tuż przed pojawieniem
się wiadomości o zdrowiu Zo. Pomyślała, że to, co się działo między wami,
było pełne emocji.
– Naprawdę? – Wlepiam wzrok w telewizor.
– Tak, a potem przypomniało mi się, że Iris opowiadała o tym, że
poszedłeś na wykład Banner i wyglądało na to, że bardzo podobało ci się to,
co mówiła. Wy dwoje znacie się podobno z college’u.
– Ha, ta Iris jest naprawdę spostrzegawcza, co? – Biorę łyk, wciąż nie
patrząc na Augusta.
– Słuchaj, jeśli chcesz z kimś pogadać… a podejrzewam, że chcesz…
zawsze możesz na mnie liczyć. Nie będę cię oceniał.
– Och, więc jeśli ci powiem, że pieprzę Banner Morales, nie będziesz
uważał, że to złe?
Opada mu szczęka, ale po chwili zaciska usta, które tworzą cienką i
zdecydowaną linię.
– Brachu, nie myślałem, że zaszedłeś tak daleko – mówi i ciężko
wzdycha. – Jared, nie możesz tego robić. Będziesz społecznym
wyrzutkiem.
Pochyla się, żeby zajrzeć mi w twarz.
– Ona również – dodaje cicho. – Wiesz o tym, prawda? Jeśli to się
wyda, zniszczy jej reputację. Zostanie napiętnowana. – Racja. Wiem to! –
wybucham. – I możesz spać spokojnie. Nie pieprzę jej.
– Ale robiłeś to? – naciska.
Patrzę na niego, po czym mówię wolno i z naciskiem.
– Wiele razy.
– Człowieku. – August ściska nasadę swojego nosa. – Zacznij od
początku.
Opowiadam mu o mojej dawnej przyjaźni z Banner i katastrofie ze
Stadem, a potem o ponownym spotykaniu.
– Więc latałeś za nią, wiedząc, że jest w związku z Zo? – pyta August
ze zbolałą miną, co mnie wkurza.
– Jasne, ty przecież nic nie wiesz o zdobywaniu kobiety, która jest z
kimś innym, czyż nie? – warczę, dobrze wiedząc, że zachowuję się jak
dupek.
– Jared, przestań. – August potrząsa głową, rzucając mi pełne zawodu
spojrzenie. – Wiesz, że z Iris było inaczej. Caleb był socjopatą.
Prawda. Przecieram zmęczone oczy i wzdycham.
– Tak, wiem, Gus. Ja tylko… – warczę i wbijam palce we włosy. –
Chcesz, żebym czuł skruchę, ale nie czuję. Chcesz, żebym był lepszy, ale
nie będę. Po prostu zamierzam pozostać sobą. Nie jestem szlachetny jak ty
czy tata, nie jestem święty jak Zo. I szczerze mówiąc, wcale nie pragnę taki
być.
August często czuł, że nie pasuje do reszty naszej małej rodziny. Ja i
ojciec jesteśmy blondynami, a Susan ma rude włosy i niebieskie oczy. Z
wyglądu brat nie przypomina żadnego z nas, ale w rzeczywistości to ja
odstawałem. Jako jedyny oglądałem rzeczywistość przez upaprane sadzą
okulary i nie chciałem zbawiać świata.
Chciałem nim rządzić.
– Człowieku, nikt nie oczekuje, że będziesz taki jak ja, twój tata czy
ktokolwiek inny. I wcale nie jesteś aż tak zły, jak o sobie myślisz.
– Jak zły bym nie był, ona o tym wie i wciąż mnie pragnie.
Wskazuję oskarżycielskim palcem na szeroki ekran telewizora
zamontowanego nad kominkiem.
– I za każdym razem, kiedy słyszę opowieści o tym, jak Banner jest
opoką Zo lub jak są dla siebie stworzeni, lub jak to ona trwa przy nim…
– Wszystko to jest prawdą – wtrąca August.
Obrzucam go wściekłym spojrzeniem. Jest moim bratem. Powinien
stać po mojej stronie, ale jest zbyt pochłonięty tym, co uważa za słuszne.
Zawsze był taki cholernie dobry. Nie mogę tego znieść. Jestem otoczony
ideałami.
– Nie – wypalam po wzięciu uspokajającego oddechu. – Ona nie
należy do niego. Należy do mnie.
– Ten mężczyzna walczy o życie, Jared.
– Należała do mnie, zanim on zachorował. Ty masz swoją kobietę. –
Uderzam się pięścią w pierś. – Ja mam prawo do swojej, a jest nią Banner.
– Masz na myśli, że masz do niej prawo, czy że ona jest dla ciebie
stworzona?
– Jedno i drugie! – wybucham. – I mam gdzieś to, że będziesz mnie
oceniał.
– Powtarzasz, że masz wszystko gdzieś, ale nie uważam, żeby tak było.
– Dlaczego? Bo ty byś się przejmował? Jesteśmy braćmi, Gus, ale nie
mamy wielu cech wspólnych. I to nie dlatego, że w naszych żyłach nie
płynie ta sama krew. Nigdy nie byłem taki jak ty i tata. Lub twoja mama.
Chcesz, żebym się zmienił i zaspokoił twoje przekonanie o tym, co jest
słuszne, ale ja tego nie zrobię.
– Tylko że właśnie to robisz – cicho sprzeciwia się August. –
Zmieniasz się dla niej.
Zaciskam zęby, bo to prawda. Gdyby cokolwiek zależało ode mnie,
byłbym z Banner. To niesprawiedliwe, że Zo wymógł na niej, na nas, takie
wyrzeczenia.
– To, co robi Zo, jest podłe – odpowiadam. – A jednak to on został
ogłoszony świętym.
– Bardziej podłe niż fakt, że wykorzystałeś charytatywny turniej golfa,
żeby dobrać się do Banner, wiedząc, że jest w poważnym związku?
– Tak, bo wiedziałem, czego ona pragnie, i to nie był on.
– Powiedziała ci to?
– Nie musiała. Gdyby Banner kochała Zo, nie dałbym rady zachwiać
jej uczuciami. Chciała być ze mną. Zawsze chciała, a ja zawsze jej
pragnąłem. Nie miałem zamiaru pozwolić, by inny mężczyzna
uniemożliwił mi zdobycie Banner.
– Więc po prostu bierzesz sobie to, czego chcesz?
– A ty tak nie zrobiłeś?
– Nie i dobrze o tym wiesz – mówi, a między jego brwiami pojawia się
zmarszczka. – Czekałem, aż Iris będzie gotowa, i dałem jej czas. Wyczucie
czasu ma znaczenie, Jared. Jeśli zmusisz Banner do czegoś, co jest
sprzeczne z jej zasadami, możesz stracić ją na zawsze.
– To się nie stanie. – Wykonuję świadomy wysiłek, żeby przestać
zaciskać pięści.
– A jeśli przyjdzie do ciebie, bo postanowi odrzucić wszystko to, co w
niej kochasz? Dobro, współczucie i moralność? Czy wtedy nadal będzie
kobietą, którą kochasz?
– Nie mówiłem, że ją kocham.
Jego pełne zrozumienia spojrzenie wciska mnie w fotel.
– Nie musiałeś. A myślisz, że Zo ma problem z mówieniem Banner, że
ją kocha? Po tym wszystkim, co dla niego robi?
Wstaję z fotela i wpycham ręce w kieszenie, żeby nie uderzyć mojego
brata. Chodzę w kółko, wciąż chcę w coś przywalić, przywalić komuś, ale
nie mam gdzie przekierować gniewu. Poza Zo nie ma nikogo, kogo
mógłbym obwiniać, a nie mogę się zmusić, żeby go nienawidzić. Wściekam
się na życie. Jest jak ptak przelatujący ci nad głową. Nie patrzy w dół, żeby
sprawdzić, gdzie wylądowało jego gówno. Każdy z nas czasem dostanie
gównem, bez dyskryminacji.
„Nie przeszkadza mi powaga. Życie bywa poważne”.
Powiedziała to na Karaibach, kiedy rozmawialiśmy o mojej matce.
Ona naprawdę zawsze myśli to, co mówi. Jest kobietą, na jakiej możesz
polegać. Nie ma płochego serca.
„Banner Lwie Serce”.
– Słuchaj, wiem, że to brzmi, jakbym był przeciwko tobie – mówi
August.
– Hm, tak. Tak właśnie brzmi.
– Chcę, żebyś był szczęśliwy. Chcę, żebyś miał to, czego pragniesz, i
osobę, której pragniesz.
– To Banner.
– Ale kochanie kogoś to najbardziej bezinteresowna rzecz, jaką możesz
zrobić – ciągnie August cicho. – Nie zawsze chodzi o to, czego chcesz od
danej osoby, ale czego pragniesz dla niej. Co dla niej jest najlepsze. Co
sprawia, że staje się najlepszą wersją samej siebie. Nie mówię, że nie jesteś
kimś takim dla Banner. Cholera, mam nadzieję, że jesteś. Zaczynałem się o
ciebie martwić.
– Zamknij się – prycham, rozluźniając się na tyle, że mogę się
roześmiać.
– Stwierdzam tylko, że to inny rodzaj patrzenia na świat, taki, który
zmienia perspektywę.
– Masz świadomość, że to ja jestem starszym bratem i według
wszystkich zasad to ja powinienem dawać ci dobre rady?
– Age ain’t nothing but a number.
– Pozwól Aaliyah spoczywać w pokoju.
– Pozwolę, jeśli i ty to zrobisz.
– To nie ma sensu.
– A musi mieć?
– August, co ty pleciesz? – Śmieję się, bo prowadziliśmy takie
bezsensowne rozmowy przez większość mojego życia. Zawsze wtedy,
kiedy ich potrzebowałem.
– A musi? – Wygląda, jakby zastanawiał się nad najważniejszym
zagadnieniem w życiu, a nie bredził byle co, żeby tylko odciągnąć moje
myśli od tego bałaganu.
Na szczęście zanim mogę odpowiedzieć, Susan, Iris i mój ojciec
przyłączają się do nas. Iris podchodzi i wtula się w Augusta, obejmując go
ramionami w talii. Mój tata zajmuje swoje zwyczajowe miejsce na fotelu, a
Susan siada mu na kolanach.
Trzymają się za ręce, a maleńki diament, ten sam, który dał jej
dwadzieścia lat temu, lśni na palcu Susan.
– Gdzie Sarai? – pyta August, całując Iris we włosy.
– Torturuje jakiegoś nieznajomego miliardem pytań. – Iris wzrusza
ramionami. – Cieszę się, że przez pięć minut to nie ja jestem ofiarą. Padło
chyba na któregoś z twoich kuzynów.
– Chyba? Więc nasza córka mogła już zostać zakneblowana i
porwana?
– Zdecydowanie zakneblowana – wtrącam, czym doprowadzam
wszystkich do śmiechu. – Ale jeśli ją porwą, uwierzcie mi, zaraz oddadzą.
Iris uderza mnie w ramię.
– Wiesz, że mam rację. – Śmieję się.
– Tylko ja mogę mówić o niej w ten sposób. – Iris rzuca mi udawane
groźne spojrzenie. – Swoją drogą, poprosiła mnie dzisiaj, żebym zaśpiewała
od tyłu Gwieździsty sztandar. To normalne, prawda?
– Spokojnie, siedzi z jednym z kuzynów i jego córeczką – wyjaśnia
Susan. – Sarai po prostu potrzebuje rodzeństwa. – Ja jestem gotowa – mówi
Iris, patrząc znacząco na Augusta. – To twój syn się spóźnia.
– Mówisz, że jesteś gotowa – odpowiada August, odsuwając pasmo
ciemnych włosów z jej twarzy – po czym narzekasz, że nie możesz jeździć
na konferencje, na których ci zależy. Mamy czas. Jesteśmy młodzi. Nie ma
pośpiechu. Zrób wszystko, na co masz ochotę.
– Mam ochotę na dziecko – mruczy, wyciągając się, żeby pocałować
go w policzek. W końcu August jest o pół metra wyższy od niej. – I na
pozostałe rzeczy także.
Zerka na mnie i jej uśmiech trochę blednie.
– Bardzo mądra kobieta powiedziała raz, że nie powinnam bać się
chcieć tego wszystkiego – wspomina, uśmiechając się i przyglądając mojej
twarzy. Nie wątpię, że August opowie jej później o naszej rozmowie.
„Oszalał na jej punkcie”.
Pamiętam, jak Banner mówiła o tym na konferencji w Denver. O tym,
że chce być najlepszą agentką, a także mieć męża i czworo dzieci. Chce
tego wszystkiego i niech Bóg dopomoże komukolwiek, kto stwierdzi, że nie
może tego mieć.
Cholera. Czworo dzieci? Nawet jedno takie jak Sarai doprowadziłoby
mnie do szaleństwa.
„Czemu ona musi być taka katolicka?”
Co, jeśli Banner miałaby czworo dzieci z kimś innym? Co, jeśli
skończy z Zo? Lub z innym facetem? Lepszym?
Szybko opuszczam pokój, bo fatalnie czuję się w otoczeniu par, które
już wiedzą, jak będzie wyglądać ich kolejne kilkadziesiąt lat. Nie
widziałem kobiety, której pragnę, od sześciu tygodni, a ona śpi pod jednym
dachem z mężczyzną, który jest w niej szaleńczo zakochany. Tak bardzo, że
wybaczył jej zdradę. I niech mnie cholera, jeśli nie zrobiłbym tego samego,
bo dziewczyny takie jak Banner nie rosną w końcu na drzewach. Kiedy ją
stworzono, spalono zaraz formę. Wiem o tym. Przez dziesięć lat nie
spotkałem nikogo nawet zbliżonego do niej, a teraz, gdy dostałem drugą
szansę, znów czuję, że ją tracę. Potrzebuję drinka, bo jeśli uważam, że
August oszalał, to co mogę powiedzieć o sobie?
35 - BANNER

Pocałunki Jareda są jak muśnięcia piórka na moich plecach. Lekkie


dotknięcia, które drażnią skórę i szepczą do zakończeń nerwowych. Kiedy
dociera do satynowego brzegu majtek, ściąga je w dół zębami, przewraca
mnie na brzuch i przyciska otwarte usta do zaokrąglenia mojego tyłka.
Jęczy, gdy mnie naznacza.
Odpowiadam mu tym samym, moje nogi są szeroko rozłożone i
chłodne powietrze dociera między uda.
Jestem na czworakach, z twarzą wtuloną w poduszkę, która tłumi
wydobywające się ze mnie gardłowe krzyki. Ciężka dłoń gładzi moje plecy,
długie palce wplątują się we włosy. Jared rozsuwa moje pośladki. Nie
jestem przygotowana na mokre ciepło jego ust na moim tylnym wejściu. To
zbyt cudowne uczucie, żebym pozwoliła wtrącać się niepewności. O nie.
Jared dociska miękkie wargi, a zachłanny język krąży po dziurce.
Trzyma mnie unieruchomioną, gdy się wiercę, i bierze tyle, na ile ma
ochotę.
Przyjemność owija się wokół mojego kręgosłupa, aż wreszcie nadmiar
doznań uderza niczym wysoka fala, podnosząc tak wysoko, że osiągam
szczyt, szybuję, spotykam się ze słońcem. Potem spadam, łapczywie
chwytając ustami powietrze, kiedy woda mnie pochłania i tonę.
– Boże, Banner.
Głos Jareda opływa mnie niczym gorący olej, parząc skórę,
pozostawiając mnie śliską.
– Banner.
– Oh mi Dios, sí – mamroczę.
„O mój Boże, tak”.
– Banner.
Coś jest nie tak z jego głosem. Ma w sobie inny rodzaj desperacji.
Najgorszy typ ponaglenia. Budzę się, półprzytomna i zdezorientowana, z
poduszką między nogami. Naprawdę mam nadzieję, że nie pieprzyłam się z
poduszką. To byłby rzeczywiście bolesny upadek.
– Banner.
Głos Zo jest słaby, strasznie słaby, ale niesie się przez korytarz. Po raz
pierwszy nie umiem odgadnąć, czego potrzebuje. Odrzucam kołdrę i
rzucam się biegiem.
Gdy docieram do pokoju Zo, zostawiam serce przed drzwiami, ale
ciało rusza naprzód i przez chwilę wydaje mi się, że straciłam rozum. Zo
leży na podłodze.
„Wciąż śpię. Wciąż śpię. Wciąż śpię”, powtarzam w głowie, ale
wszystko jest zbyt prawdziwe. Śmiertelna bladość jego twarzy. Słaby puls.
Płytki oddech.
– Zo! – wrzeszczę i potrząsam nim. – Obudź się.
Nie reaguje.
Mdlał już wcześniej, wyjątkowo niskie ciśnienie to jeden z objawów
choroby, ale nigdy w taki sposób.
– Zo, proszę, obudź się! – Porzucam resztki spokoju i krzyczę. Gorące
łzy parzą mi policzki. Trzęsę się.
– Levántate! – błagam. – Por favor. Despierta.
„Wstawaj! Proszę, obudź się”.
Rozglądam się po pokoju, jak gdyby nagle ktoś mógł się pojawić, by
mi pomóc. Na szafce, po drugiej stronie łóżka, dostrzegam różaniec, który
przesłała matka. Ten, który uleczył ciocię Valentinę. A obok różańca telefon
Zo.
Podbiegam do niej i chwytam urządzenie, po czym wystukuję numer.
– Dziewięć-jeden-dziewięć – odpowiada operatorka.
– Ayuda! – błagam o pomoc, mój umysł jest mieszaniną paniki i ulgi. –
Por favor ayúdame.
– Proszę pani, no habla español – odpowiada spokojnym i
beznamiętnym głosem. – Czy jest w pobliżu ktoś, kto mówi po angielsku?
– Ja… ja mówię. Mój przyjaciel. Jest nieprzytomny.
Próbuję odpowiedzieć spokojnie na wszystkie pytania. Po kilku
minutach słyszę upragnione wycie syreny. Zo porusza się odrobinę, długie
rzęsy trzepoczą.
– Banner? – Jego głos to bardziej oddech niż szept. Na ślepo wyciąga
rękę, chociaż mnie nie widzi, nie może wiedzieć, że przy nim siedzę.
Ale wyczuwa, że tak jest i że tak zawsze będzie.
***
– Banner, nic mi nie jest. – Twarz Zo wyraża rozdrażnienie. – Wisisz
nade mną.
– Nie wiszę – mówię, stojąc przy łóżku i… wisząc nad nim. – Ja
tylko…
Rozglądam się za czymś do zrobienia i w końcu poprawiam poduszki
pod jego głową i plecami. Jaki ma sens ich układanie? Nie mam pojęcia, ale
to daje mi wymówkę, żeby zostać w pokoju.
Minęły trzy dni, odkąd znalazłam go nieprzytomnego w sypialni.
Przez zaburzenia pracy nerek i przy nieustającej biegunce łatwo o
odwodnienie. Mdleje, bo spada mu ciśnienie. Jeśli nie zrobi się z tym
czegoś natychmiast, może umrzeć. Wydaje mi się, że moje serce wciąż leży
na progu drzwi jego pokoju, gdzie je zostawiłam, biegnąc do niego. Waham
się między paraliżującym strachem a odrętwieniem.
Wszystkie „a co, jeśli” mnie torturują. Co, jeśli bym go nie usłyszała?
Co, jeśli nie udałoby się dowieźć go do szpitala na czas? Co, jeśli stanie się
to znowu? Pielęgniarka zagląda do nas często, ale wciąż śpię obok niego na
kołdrze, tak strasznie się boję, że mogłabym go nie usłyszeć.
– Przynajmniej spróbuj wypić trochę więcej smoothie. – Odwracam
się, żeby wziąć kubek z szafki nocnej i przyłapuję go na gapieniu się na mój
tyłek. – Serio, Zo?
Ostrość, którą próbuję nadać swojemu głosowi, ledwo maskuje
śmiech. To takie typowo męskie zachowanie, a nasze życie było całkowicie
nietypowe przez ostatnie dwa miesiące.
– Jesteś piękna, Banner – mówi Zo, przesuwając wzrokiem po moich
spodniach dresowych i koszulce. – Facet może sobie popatrzyć, nie?
– Jasne. A rób, co chcesz. – Wywracam oczami i podaję mu smoothie.
– Wypij trochę. Musisz się nawodnić i nie jadłeś wystarczająco dużo.
– Jadłbym, gdybym mógł. Uwierz mi, moje kubki smakowe są do
niczego. Nawet rzeczy, które lubię, smakują jak gówno.
Pociąga kilka łyków smoothie. Kiedy się odsuwam, zaskakuje mnie
ruchem, który wykonuje, i siłą, z jaką to robi. Z palcem zaczepionym o
gumkę moich spodni przyciąga mnie do siebie, a ja tracę równowagę.
Upadam na łóżko, a on się przysuwa, żeby mnie pocałować. To nie jest
delikatny pocałunek. Smakuje wanilią i ananasem. A przede wszystkim Zo.
Przez chwilę mam ochotę po prostu leżeć i pozwolić, by to się działo tylko
dlatego, że to znane mi uczucie. Niczym nasza stara rzeczywistość,
normalność przed tym, jak choroba zburzyła nasz świat. I zanim złamałam
mu serce i zawiodłam jego zaufanie. Ale tamten czas minął, a ten nie jest
łatwy. Jest ciężki i choć to byłoby proste, nie będę go więcej okłamywać.
– Zo – mamroczę, delikatnie naciskając na jego kruchą klatkę
piersiową. – Nie. Nie możemy.
Opada z powrotem na poduszkę, marszcząc brwi i krzywiąc się z
niezadowolenia.
– Dotrzymałaś obietnicy?
– Co? – Staję obok łóżka, oniemiała, że w ogóle mnie o to pyta. – Co
masz na myśli?
– Mam na myśli, czy pieprzysz swojego drugiego chłopaka?
Czasem się to zdarza, efekt uboczny leków. Dzikie zmiany nastrojów.
Nie wiem, czy tym razem to leki, czy powstrzymywał się przed zadaniem
tego pytania, czekając na idealną okazję, żeby rzucić mi w twarz moją
niewierność.
– Nie masz nic do powiedzenia, Bannini? – pyta, a jego głos jest
silniejszy, wzmocniony sarkazmem.
– Tak, mam coś do powiedzenia. Nie mam chłopaka. Nie uprawiam
seksu. Nie mam biura. W tej chwili nie mam życia.
Macham rękoma, wskazując ze złością na jego pokój.
– Mam to. Mam ciebie, mojego najlepszego przyjaciela, który mnie
nienawidzi.
Łapie mnie za rękę i nie pozwala mi się wyrwać.
– Nie mógłbym cię nienawidzić – szepcze cicho. Natychmiast okazuje
skruchę. – Nie powinienem był cię pocałować. Nie powinienem był tego
powiedzieć. Zrezygnowałaś dla mnie ze wszystkiego. Wiem o tym.
Wydycham powietrze z frustracją. Oboje możemy być już odrobinę
szaleni. Poza wychodzeniem na wizyty do lekarzy i na zabiegi nie
opuszczamy domu. Niewiele osób może nas odwiedzać, bo Zo ma obniżoną
odporność. Jego biegunki są wyniszczające, a wychodzenie w pielusze go
poniża. Jest chory, a ja wykończona i oboje przedzieramy się przez
płomienie, których końca nie widać.
– Nie ma innego miejsca, gdzie chciałabym teraz być, Zo. – Zaciskam
zęby i wstrzymuję łzy, na które nie mogę sobie pozwolić. – Jesteś moim
przyjacielem. Nic tego nie zmieni. Uśmiecha się szeroko, choć jego
powieki już opadają z powodu leków, które pomagają mu wytrzymać ból i
mdłości.
– To chyba dobrze, że mnie powstrzymałaś – bełkocze. – Zasnąłbym w
połowie.
Nasza kłótnia przemija tak szybko, jak się zaczęła. Nigdy nie byliśmy
w stanie długo się na siebie gniewać. Przynajmniej to się nie zmieniło.
Wychodzę na palcach z sypialni i zamykam za sobą drzwi. Teraz mogę
trochę popracować. Maali ma zadzwonić w ciągu najbliższej godziny, żeby
przedyskutować kilka spraw, które zostawiłam w jej zdecydowanie
profesjonalnych rękach. Kiedy dzwoni telefon, zakładam, że to ona, i
obieram, nawet nie patrząc na wyświetlacz.
– Słucham. – Po drugiej stronie panuje przez chwilę cisza. Jestem
gotowa odsunąć telefon i sprawdzić, kto to, gdy słyszę jego głos.
– Cześć, Ban.
Moje biedne, nic niepodejrzewające serce nie jest gotowe na dźwięk
tego głosu. Na to, jak uwalnia stado motyli w moim brzuchu i odbiera mi
dech.
– Jared? – Mój głos jest cienki i wysoki.
– Tak. – Chwilę się waha, ale kontynuuje: – Czy to w porządku, że
zadzwoniłem?
„Boże, tak”.
– Jasne. – Przygryzam wargę i próbuję się uspokoić, odzyskać nad
sobą kontrolę, ale nie wiem, jak to zrobić. – Dobrze usłyszeć twój głos.
– Jestem w mieście.
– Tutaj? – Wskazuję palcem na podłogę. – W Palo Alto?
– Tak. Chciałbym cię zobaczyć. Możemy się spotkać?
Moje nadzieje i podniecenie opadają. Pieprzyć moje życie.
– Nie mogę teraz wyjść z domu – mówię cicho. – Zo się pogorszyło, a
pielęgniarki nie będzie aż do jutra.
– Jasne – odpowiada zbyt szybko, jakby spodziewał się, że nic z tego
nie wyjdzie. – Rozumiem. Może następnym razem.
– Och. – Moje myśli szaleją, żeby wymyślić jakiś powód, by dłużej z
nim rozmawiać. – Więc… masz tu coś do załatwienia? Spotkanie?
Przez dłuższy czas panuje kompletna cisza i wydaje mi się, że go
straciłam.
– Jared? – pytam ponownie. – Przyjechałeś w interesach?
– Do ciebie. Przyjechałem, żeby cię zobaczyć.
W jego głosie jest coś przenikliwego i czuję, jakby wydarł mi z piersi
kawałek serca. Jak gdyby też cierpiał z powodu tej samotności, która
przyprawia mnie o ból. Jakby też o mnie śnił i budził się, marząc o naszej
willi na wyspie. O nadmorskiej bryzie. Każdej nocy moja skóra na nowo
przeżywa wspomnienie jego dotyku, a usta wspominają pocałunki.
– Zo teraz śpi – mówię cicho, z nadzieją. – Może wpadłbyś na kilka
minut, jeśli masz ochotę?
– Mam ze sobą kilka kontraktów… Wiesz, od ludzi zaangażowanych w
turniej golfa. Mógłbym powiedzieć, że ci je podrzucam, skoro już jestem w
mieście. Ale czy na pewno nie masz nic przeciwko?
„Nie mam chłopaka. Nie uprawiam seksu. Nie mam biura. W tej
chwili nie mam życia”.
Głuchy dźwięk moich własnych słów brzęczy mi w głowie. Jestem tak
blisko załamania, jak jeszcze nigdy. Coś we mnie pęka i boję się, co z tego
wyniknie. Potrzebuję pomocy.
Potrzebuję jego.
– Na pewno – odpowiadam.
36 - JARED

Musiała na mnie czekać, bo drzwi otwierają się, zanim zdążę nacisnąć


dzwonek.
– Nie chciałam, żeby Zo się obudził – wyjaśnia.
Wpatrujemy się w siebie. Banner wygląda inaczej. Nie jest szefową,
którą zazwyczaj widuję, ale to nadal Banner. Widziałem już kilka wersji tej
kobiety, ale zawsze tli się w niej niewzruszona siła, to niedające za wygraną
światło, które nie pozwala się osłabić. Nie zmienią tego niechlujny kok,
poplamiony podkoszulek i spodnie od dresu. Wciąż jest moją kopiącą tyłki
dziewczyną.
Podmuch wiatru rozwiewa pojedyncze kosmyki ciemnych włosów na
jej twarzy i Banner wzdryga się, zaplatając ramiona na piersi i chroniąc się
przed chłodnym powiewem.
– Wejdź do środka. – Robi krok do tyłu, a ja podążam za nią do salonu
z wielkim, niskim stolikiem, dywanikami i olbrzymim telewizorem.
– Wynajmujemy to mieszkanie – mówi, oblizując swoje śliczne usta i
rozglądając się po pokoju. – Było już umeblowane. – Doprawdy? – „Gówno
mnie to obchodzi”.
– Tak. – Kiwa głową, pociera kark i wskazuje kciukiem przez swoje
ramię. – Jest idealne, bo na dole są gabinet i sypialnia. Schody byłyby zbyt
dużym wyzwaniem dla Zo. Śpię tutaj w gabinecie, więc jestem blisko,
kiedy on czegoś potrzebuje.
Cień przemyka po jej twarzy i zastanawiam się, czego potrzebował w
nocy, by wywołać taką minę. Ta rozłąka jest dla mnie trudna, ale nie po raz
pierwszy zastanawiam się, jak ciężkie to wszystko jest dla niej. I
podejrzewam, że cięższe, niż sobie wyobrażałem.
– Pracuję za to w jednej z sypialni na górze – kontynuuje Ban, jej głos
staje się cienki od nerwów. – Taki układ działa. I…
– Nie po to tu przyszedłem – przerywam. – Te banały, które teraz
wygadujesz. Cała ta gadka szmatka. Nie po to tu jestem, Banner.
Mruga, a ja patrzę na piegi obsypujące jej nos.
– Nie? – Przesuwa dłonie tam, gdzie powinny być tylne kieszenie, i
krzywi się, gdy uświadamia sobie, że ma na sobie spodnie od dresu. – Ach,
no dobrze. Więc po… po co?
Rozglądam się i zauważam drzwi wiodące do pomieszczenia, które
może być kuchnią. Łapię ją za rękę i ciągnę w tamtym kierunku. Otwieram
je z impetem i zatrzaskuję za nami. Drzwiczki spiżarni otwarte są na tyle,
że widzę półki z jedzeniem. Tam właśnie się udaję, nadal mocno ściskając
jej dłoń.
Kiedy tylko drzwi spiżarni zostają zamknięte, przyciskam ją do półki,
z jedną ręką na jej tyłku, a drugą na szyi. Dosłownie się trzęsę, niczym
chłopiec bez wprawy, narkoman, który wreszcie dorwał się do działki.
Wezmę Banner w jakikolwiek sposób dam radę. Wciągnę, zapalę,
wstrzyknę sobie w żyłę. Pragnę jej. To głód, którego nie da się opanować.
Za mocno ssę jej język. Za ciasno ściskam talię. Boję się, że to się zaraz
skończy. Wiem, że to nie może się skończyć. A pocałunek nie wystarcza.
Ubrania stoją mi na drodze. Warczę sfrustrowany, bo wreszcie mam to,
czego potrzebuję, i nie jestem w stanie dostać się do tego wystarczająco
szybko. Podciągam w górę jej top i wpycham rękę pod stanik, ściskam
pierś, szczypię sutek, przypominając ciału Banner, jak to działa. Jak
czujemy się, kiedy jesteśmy razem. Zrywam spodnie i majtki z jej tyłka.
Skóra. Potrzebuję tego.
Padam na kolana, obracam ją i gryzę jeden twardy pośladek,
rozszerzam oba i przejeżdżam językiem po rowku.
– Jared – jęczy, uderzając czołem o półkę. – Jezu.
Podążam w dół, aż docieram do cipki, mokrej i oczekującej. W ustach
zbiera mi się ślina, gdy pocieram łechtaczkę, a ona staje się śliska.
Dopingują mnie stłumione jęki Banner. Rozszerza nogi, bez słów błagając
mnie, bym ją spenetrował. Jeden palec. Dwa palce. Wpycham trzy, pieszczę
ścianki pochwy, kiedy ona pieprzy moją dłoń.
– O Boże! – wykrzykuje. – Musimy przestać.
– Nie, nie musimy. – Chcę ją mieć, gdy on znajduje się tylko metry od
nas.
– Jared, proszę. – Jej głos nabrzmiewa łzami. – Nie chcę znów tego
zrobić. Nie mogę go okłamać. Nie mogę go zranić. Nie teraz.
Głos Banner się załamuje.
– Proszę.
Moje palce wciąż się w niej poruszają i z typowym dla siebie brakiem
wyczucia czasu słowa Augusta rozbrzmiewają mi w głowie.
„A jeśli przyjdzie do ciebie, bo postanowi odrzucić wszystko to, co w
niej kochasz? Dobro, współczucie i moralność? Czy wtedy nadal będzie
kobietą, którą kochasz?”
Nie mogę tego zrobić. Chociaż zwierzę we mnie chce ją pieprzyć tuż
pod jego nosem, ukarać Zo za trzymanie Banner z dala ode mnie, nie mogę
tego, kurwa, zrobić. Bo zrobienie tego jemu oznacza zrobienie tego jej, a
nie jestem w stanie uczynić czegoś takiego.
Opieram czoło o nagi, krągły tyłek Banner i wydycham z siebie
powietrze. Całuję ją po raz ostatni w pupę i wysuwam z niej palce. Opiera
się o szafkę, patrzy na mnie wilgotnymi oczami z pozlepianymi rzęsami.
– Dziękuję – szepcze, ocierając łzy.
Kiwam głową, ale nie jestem w stanie odmówić sobie bardziej
zmysłowego aktu oporu. Wpycham trzy palce, mokre i pachnące jej cipką,
do ust i zlizuję każdą kroplę. Patrzę Banner w oczy tak długo, że zamyka
swoje i przygryza wargę.
– Tęsknię za twoją cipką – mówię.
Otwiera z zaskoczeniem oczy i z opuchniętych od pocałunku ust
wyrywa się jej śmiech.
– Nie powinieneś był tego mówić! – karci mnie, poprawiając ubranie z
niechętną czułością w spojrzeniu.
Ciągnę ją za rękę, aż siada ze mną na podłodze. Przesuwam się i
opieram o ścianę, a Banner usadawia się pomiędzy moimi zgiętymi
kolanami, z głową złożoną na moim ramieniu.
– Powinieneś mówić romantyczne rzeczy – kontynuuje, zerkając na
mnie w górę i szeroko się uśmiechając. – A nie, że tęsknisz za moją cipką.
– Co romantycznego powinienem mówić? – Podnoszę lok opadający
jej na skroń. – Powinienem powiedzieć, że myślę o tobie bez przerwy?
Nieruchomieje, przytulona do mojego ciała. Długie rzęsy są
opuszczone i widzę cienie pod jej oczami.
– To byłby dobry początek.
– A może, że obejrzałem Niezapomniany romans, bo nie mogłem
zapomnieć o naszej nocy w kinie samochodowym? Że śnię o nas budzących
się razem? Albo że za każdym razem, kiedy widzę zachód słońca, myślę o
tamtej pomarańczowej sukience, którą miałaś na sobie na kolacji na
wyspie?
Szeroko otwarte oczy w kolorze espresso znajdują moje i Banner
uśmiecha się jeszcze szerzej.
Patrzymy na siebie, aż powietrze staje się pełne pożądania. Pełne jest
także czegoś zdecydowanie zbyt czułego, żebym wciąż to od siebie
odsuwał lub nieodpowiednio nazywał.
Odchyla się do tyłu i wyciska pocałunek na moich wargach, tak słodki,
tak czysty, że kiedy się odsuwa, dłońmi unieruchamiam jej głowę, by
została tu na chwilę dłużej. Nie mam zamiaru pogłębiać pocałunku lub
prosić o więcej, ale chcę to dobrze zapamiętać. Zachować dotyk warg
Banner na moich.
– Smakujesz ananasem – szepczę w jej usta. – Nienawidzisz ananasa.
To idiotyczna uwaga i nie jestem nawet pewien, czemu to
powiedziałem, ani czemu ona wygląda na winną.
– Ja… tak. Nienawidzę ananasów.
– Zrobiłaś wyjątek? – Palcem przesuwam po jej brwiach.
– Hm, nie do końca. – Wzdycha szybko, po czym patrzy mi w oczy. –
Zo lubi ananasa w smoothie, które mu robię.
Unoszę brwi, bez słów zachęcając ją, żeby kontynuowała, żeby
wyjaśniła, jak to się wszystko składa w jedną całość.
– On, cóż, pocałował mnie wcześniej.
Moje zęby i pięści natychmiast się zaciskają.
– Jared, to nie tak, jak myślisz. To długa historia.
– Taka, która kończy się z jego językiem w twoich ustach?
– Nic się nie działo – zapewnia mnie, odsuwając mi z twarzy włosy i
wsuwając w nie palce, tak jak wie, że lubię. – To była chwila słabości.
– Twojej czy jego?
– Może obojga. – Wzrusza ramionami, jej oczy są zmęczone. – Nie
pragnęłam go w ten sposób, ale czułam się… Nie wiem, źle z tym, że tego
nie chcę?
– Nie lubię, kiedy opowiadasz mi takie gówniane rzeczy. – Pocieram
szczypiące od zmęczenia oczy.
– To trudna sytuacja – wzdycha cicho. – Ale Jared, co byś chciał,
żebym zrobiła?
– Nie chcesz wiedzieć, czego ja chcę, i nie powiem ci, bo będziesz
myśleć, że jestem złośliwy i egoistyczny.
Przesuwa palcami po moich policzkach, podbródku i ustach, jakby
mnie uspokajała. Nie znoszę myśli, że jeśli posiedzimy tu wystarczająco
długo, to zacznie działać. Chwytam jej palce w niewolę przy moich ustach.
– Może nie jesteś – odpowiada wreszcie ze smutnym uśmiechem. –
Czasem, kiedy dzień jest wypełniony rzeczami, których nie chcę robić, po
prostu patrzę w lustro i mówię na głos wszystko, co bym zrobiła, gdyby to
ode mnie zależało.
– A to pomaga? – „Bo mam wątpliwości”.
– Tak. Po prostu to mówię, nawet jeśli to okropne, i tego nie oceniam.
Potem idę do przodu i robię to, co jest właściwe. Wiem, że to brzmi głupio.
– Owszem, brzmi głupio.
Pochyla się, prawie prowokując mnie spojrzeniem – ale nie do końca,
bo to wszystko jest trudne i Banner pewnie wie, jak niewiele trzeba, żebym
zrobił coś głupiego.
– Ale nie próbowałeś tego. Co ci szkodzi? Spróbuj. Po prostu powiedz,
czego chcesz. Nieważne, jak źle to zabrzmi. Obiecuję, że nie będę tego
oceniać.
– Nie będziesz mogła mnie osądzać?
– Nie. Ale kiedy skończysz, gdy wyrzucisz z siebie wszystko, zrobimy
to, co musimy. To, co właściwe.
– Dobrze. Chcesz usłyszeć, czego pragnę? Proszę bardzo. Chcę, żebyś
go zostawiła i żebyś przyszła do mnie. Nie rozpatruję tego w kategoriach
dobra i zła. Po prostu mówię ci, że każdej nocy, gdy jestem sam w łóżku,
nie mogę przestać mieć nadziei, że pojawisz się w moim progu. I powiesz,
że jestem dla ciebie tym jedynym. Że nic innego nie jest dla ciebie tak
ważne jak ja. Ponieważ ja mówię to do ciebie. Mówię ci, że nic nie jest dla
mnie tak ważne jak ty.
To najbliżej, jak dałem radę dotrzeć do wyznania, które z każdym
dniem coraz trudniej mi negować. Pragnę nazwać to po imieniu, ale wciąż
nie czuję się gotowy to zrobić, nie teraz, gdy Zo wciąż trzyma tyle kart.
Nadal ma przewagę.
– Och, Jared…
– Nie, słuchaj. Chcę, żebyś go zostawiła i przyszła do mnie, ale żart
polega na tym, że pragnę cię tak bardzo, ponieważ nigdy byś tego nie
zrobiła. Twoje serce, uczciwość, siła charakteru… to one mnie do ciebie
przyciągają.
Milknę na chwilę i biorę jej twarz w dłonie.
– I… – Kaszlę, odchrząkuję i szukam słowa, na którym mogę teraz
poprzestać. – Za bardzo mi zależy, żeby pozwolić na zniszczenie tego.
Przysuwa się do mnie jeszcze bliżej i obejmuje, wtulając głowę pod
mój podbródek. Jest taka ciepła, miękka, dobra i słodka, a do tego pachnie
płynem do płukania Ładne Pastele.
– Mnie też na tobie zależy, Jared – mówi cicho. – Gdybym mogła
zrobić to, co uważam za słuszne, i być z tobą w tym samym czasie, tak bym
zrobiła. Mam nadzieję, że w to wierzysz.
Dzwonek telefonu okrada mnie z szansy na odpowiedź. Banner wstaje
i poprawia spodnie.
– To pewnie Maali – wzdycha z żalem w głosie. – Muszę odebrać.
Kilku moich klientów ma problemy.
Otwiera drzwi do spiżarni, wpuszczając do niej z powrotem cały świat.
– Dobrze. – Wstaję i podążam za nią.
– Daj mi kilka minut. – Patrzy na mnie, stojąc u podnóża schodów z
niepewnym wyrazem twarzy. – Poczekasz tutaj?
Kiwam głową i siadam na kanapie, by dusić się we frustracji.
Odchylam głowę i próbuję wymazać z mózgu obrazy, w których on ją
całuje. Jestem jednak zbyt zmęczony, by wydobyć z siebie tyle energii,
więc maluję w głowie pełną scenę, w której jej dotyka, bierze. Mogę się
zdobyć jedynie na znużone westchnięcie.
Pokończyłem miliard projektów, żeby móc sobie pozwolić na jeden
dzień tutaj. Po prostu wskoczyłem do samolotu. Nie dzwoniłem ani nie
pytałem, żeby nie mogła mi powiedzieć, abym nie przyjeżdżał.
Odchodziłem od zmysłów, tak bardzo byłem stęskniony i napalony.
No dobrze. I zazdrosny. O umierającego człowieka. Wiem, że to
szaleństwo, ale kiedy usłyszałem, że ją pocałował, moje niepokoje tylko się
ożywiły.
– Jared.
Otwieram oczy, kiedy słyszę swoje imię. Zo stoi w progu. Zmuszam
mięśnie twarzy, by ukryć szok. Widziałem go w telewizji i na kilku
zdjęciach od postawienia diagnozy, ale minęło już trochę czasu. Jest
boleśnie chudy i wyniszczony. Na wymizerowanej twarzy ma maseczkę
ochronną i przygląda mi się ze zmarszczonymi brwiami.
– Zo, cześć. – Siadam prosto, ale zakładam, że skoro nosi maskę, to nie
powinienem zanadto się zbliżać.
– Dlaczego tu jesteś? – pyta i, choć mogę się mylić, w jego głosie
wyczuwam wrogość. Zazwyczaj nie mylę się w przypadku, gdy ktoś chce
skopać mi tyłek.
– Uch… Podrzuciłem tylko kilka dokumentów.
– Z L.A.? – Sceptycyzm i irytacja są wyraźne na widocznej połowie
jego twarzy.
– Byłem w mieście. – Wzruszam ramionami i pochylam się do przodu,
opierając łokcie na kolanach. – Mam nadzieję, że to nie problem.
Jego twarz się uspokaja. Może uświadomił sobie, że patrzy na mnie
wilkiem.
– Oczywiście, że nie. – Wchodzi głębiej do pokoju, ostrożnie siada na
krześle kilka metrów dalej i zdejmuje maskę. – Pomijając wszystko inne,
rozumiem, że ty i Banner znacie się od lat.
Nie jestem pewien, co mu powiedziała, więc tylko kiwam głową,
zachowując neutralny wyraz twarzy.
– No to jak się czujesz?
– Jakby każdy mój organ był systematycznie atakowany.
– Wybacz. – Wykrzywiam usta, pełen dezaprobaty dla własnych słów.
– To pewnie było głupie pytanie. Nie potrafię sobie wyobrazić, przez co
przechodzisz.
– Byłoby tysiąc razy gorzej bez Banner. – Maleńki uśmiech wykrzywia
surową linię ust Zo. – Dobrze się mną zajmuje. Obserwuje mnie spod
zasłony rzęs.
– Gdyby nie ona, pewnie już bym nie żył… – Potrząsa głową i patrzy
na swoje dłonie. – Kobieta taka jak Banner pojawia się raz w życiu.
Nie odpowiadam. Nasze oczy się spotykają i pierwszy spuszczam
wzrok. Nawet ja nie mam ochoty na walkę na spojrzenia z umierającym
człowiekiem.
– A więc studiowałeś z Banner w Kerrington, tak?
– Tak. Oboje tam uczęszczaliśmy.
– Szkoda, że nie mogłem zobaczyć Banner w tamtych czasach. – Jego
uśmiech jest pełen czułości. – Spotkałem ją, kiedy była tuż przed
ukończeniem studiów, podczas jej stażu.
– U Bagleya, tak? Wtedy podpisała z tobą kontrakt.
– Raczej ja podpisałem z nią. – Uśmiecha się cierpko. – Natychmiast
zauważyłem jej potencjał. Czy wtedy też była najbystrzejszą dziewczyną?
W college’u?
Moje ramiona opadają, mięśnie się rozluźniają. To dobry temat do
rozmowy.
– Zdecydowanie. – Uśmiecham się mimowolnie, przypominając sobie
Banner z tamtych czasów. Skupioną i szczerą. – Była wybitnie uzdolniona.
– Twierdzi, że była… jakie to słowo? – Wydaje się przeszukiwać swoją
pamięć. – Chemia wpływa na mózg i czasem nie mogę sobie przypomnieć
odpowiedniego wyrażenia, kiedy go potrzebuję. Niemodna? Czy to by
miało sens?
– Niemodna? – Śmieję się. – Myślę, że dałoby się tak ją określić.
Ubierała się zupełnie inaczej, to na pewno.
– Ale to nie robiło ci różnicy, prawda? – Odchyla się na krześle i łączy
patykowate palce na wychudzonym torsie. – Nie uważałeś, że jest
niemodna, prawda, Foster?
Moje rozbawienie i uśmiech znikają i siedzimy, przyglądając się sobie,
obaj z mocno zaciśniętymi ustami.
– Nie, nie uważałem tak – zgadzam się w końcu. – Miałem ją za… –
Waham się, niepewny, jak kontynuować, nie wiedząc, co mogę zdradzić i
odkryć.
– Piękną? – kończy cicho.
Widzę, że uważnie mi się przygląda.
– Tak. – Nie pozwalam, by w moim głosie pojawiły się emocje. – Była
piękna.
– Więc wtedy też jej pragnąłeś?
Przez moment powstrzymuję się od odpowiedzi, zerkam na schody,
zastanawiając się, jak blisko jest Banner i czy usłyszy, co tu się za chwilę
wydarzy.
– Chyba nie zrozumiałem? – pytam.
– Zapytałem, czy zawsze pragnąłeś Banner? – Wyraz jego twarzy
może być neutralny, ale oczy są pełne gniewu.
Wolę otwartą walkę, więc nie mam zamiaru go okłamywać. Chce
przeprowadzić tę rozmowę? Proszę bardzo. I tak jest spóźniona. – Owszem,
pragnąłem jej od momentu, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy.
– I jesteś jednym z tych mężczyzn, którzy po prostu biorą to, czego
chcą, tak? Nawet jeśli ona należy do kogoś innego?
– Banner nigdy nie należała do nikogo innego. – Próbuję zmiękczyć tę
deklarację, by brzmiała jak przeprosiny, ale chcę również, żeby moje
stanowisko było jasne. – Nie tak naprawdę.
„W razie gdyby miał wątpliwości”.
– Ośmielę się nie zgodzić – mówi sztywno. – Skoro jest moją
dziewczyną.
„Była!”
Chcę stanąć przed nim i wykrzyczeć, żeby użył czasu przeszłego.
Chcę mu powiedzieć, że miałem ją pierwszy i od tamtej pory była moja, a
on pojawił się w jej życiu jak postawiony w złym miejscu przecinek.
Kiedy wpatrujemy się w siebie, nie myślę o jego chorobie ani o tym,
jak wściekła będzie Banner, jeśli go zdenerwuję. Widzę jedynie zagrożenie,
przeszkodę pomiędzy mną i tym, czego pragnę najbardziej.
– Wiem, że to z tobą mnie zdradziła. – Nawet teraz głos Zo jest
stanowczy, tak jak i spojrzenie. – Nie możesz jej mieć.
– Już ją mam – odpowiadam po prostu.
Gniew błyska w jego zmęczonych oczach.
– To, że raz ją pieprzyłeś, nie sprawia, że jest twoja.
„Raz? A co z tuzinem razów? Na tuzin sposobów? A co z lizaniem jej
cipki, aż płakała? Co musiałoby się zdarzyć, Zo, żebyś zaakceptował fakt,
że ona jest moja? Po prostu mi powiedz. Pewnie już to zrobiłem. Chciałbyś
posmakować jej soków na moich palcach?”
Chcę powiedzieć to wszystko, ale zachowuję ciszę. Siedzenie z nim
tutaj i dyskutowanie o Banner wydaje się niewłaściwe. Nie chcę być w jego
domu i nie chcę, żeby i Banner tu była. Na szczęście przynajmniej jedno z
nas może odejść.
– Powiedz Banner, że musiałem lecieć. – Wstaję i idę w kierunku
drzwi. – Nie wydaje mi się, żeby to był odpowiedni czas na tę rozmowę.
– Kiedy powinniśmy ją przeprowadzić? – pyta. – Jak już umrę? Na to
masz nadzieję? Zbroisz się w cierpliwość, co?
Wpatruję się w jego zapadnięte oczy i osłabioną sylwetkę. To
wywołuje wspomnienie, które rzadko przywołuję. Moja matka w łóżku.
Wybrała śmierć w domu ze „swoimi chłopcami”. Z moim ojcem i ze mną.
Widzę, jak z trudem siada i sprawdza moją pracę domową. Ma głowę
owiniętą szalikiem i blade usta. Przez nanosekundę oszałamia mnie
cholerna bezradność, którą zawsze czuję w takich momentach. Bezradność
wtedy, bo nie byłem w stanie zatrzymać tego, co się działo, i bezradność
teraz, bo nic, co mógłbym zrobić, nie przywróci matki do życia.
Zastanawiam się, czy Zo czuje się bezradny. Powiedział, że walczy o swoje
życie, i widzę to. Wygląda na znużonego walką i tak też wyglądała moja
matka.
– Nie. Mam nadzieję, że pokonasz to gówno – odpowiadam wreszcie,
wzruszając beztrosko ramionami, choć moje gardło płonie. Nie ucieszyłby
się z mojej litości, więc mówię to, co sam chciałbym usłyszeć. –
Powinniśmy sprawić, żeby… Jak to ująłeś? Walka była wyrównana?
Wybucha śmiechem, to głęboki, wibrujący dźwięk, który wydaje się
zbyt głośny dla jego wyniszczonego ciała.
– Wkurza cię, że przekonałem ją, żeby nie była z tobą, gdy pomaga mi
przez to przejść. Że wybrała mnie, a nie ciebie. Boisz się, że kiedy do tego
dojdzie, ona zostanie ze mną. I masz rację, bo tak się stanie.
Moja niechęć i złość natychmiast wracają. Przyjmuję je z
entuzjazmem, boleśnie potrzebując czegoś innego niż stary ból ściskający
moje serce.
– Nigdy bym nie pomyślał, że jesteś człowiekiem, który w taki sposób
wykorzystałby chorobę.
Poważnieje, a jego wzrok znów staje się mętny.
– Myślisz, że tylko ty zrobiłbyś wszystko, żeby ją przy sobie
zatrzymać?
Wstaje powoli, jak gdyby każdy ruch był okupiony bólem.
Powstrzymuję się od wyciągnięcia ramienia, by mu pomóc. Wyraz twarzy
Zo mówi mi, że pomoc rywala nie byłaby mile widziana. Nie mogę go za to
winić. Odprowadza mnie do drzwi i będzie pewnie tak zadowolony,
zamykając je za mną, jak ja będę po wyjściu. Nabieram w płuca czystego
powietrza, kiedy tylko znajduję się na werandzie.
– Powiedziałbym: niech wygra lepszy – zaczynam, gdy on stoi w
progu, czekając, by za mną zamknąć. – Ale obaj wiemy, że jesteś lepszym
mężczyzną ode mnie, a nie mam najmniejszego zamiaru jej stracić.
– Ja też nie miałem. Wszystko szybko się zmienia. Powinieneś o tym
pamiętać. – Zerka przez ramię w głąb domku, a potem z powrotem na mnie.
– Banner zestresowałaby się, gdyby wiedziała, że odkryłem, że to ty. Co
powiesz, abyśmy zatrzymali to między nami?
– Skąd wiedziałeś? – Niczego nie obiecuję w kwestii wspólnego
sekretu.
Uśmiecha się kwaśno.
– Przyszedłeś tamtego wieczoru do naszego domu z jakąś głupią
wymówką na temat spotkania.
Marszczę czoło, próbując przypomnieć sobie każde słowo, które
wypowiedziałem podczas tamtej wizyty, i nie mogę dojść do tego, co mogło
wydać moje uczucia. Albo zamiary.
– Chodziło o sposób, w jaki na nią patrzyłeś – odpowiada na moje
niezadane pytanie.
– Czyli jak?
Zakłada maskę na twarz. Jego odpowiedź jest stłumiona, ale dla mnie
idealnie klarowna.
– Patrzyłeś na nią tak jak ja.
37 - BANNER

– Zo, nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Myślę o zatłoczonej sali, od
ściany do ściany wyładowanej najjaśniejszymi gwiazdami świata sportu.
– Bannini, czuję się dobrze. – Układa moją rękę w zagłębieniu swojego
łokcia. – Naprawdę czuję się lepiej.
Pewnie to prawda, ale nie ufam jego samopoczuciu. Zo skończył
trzymiesięczną chemioterapię. Nasze rzeczy są w drodze z Palo Alto do
L.A., ale my przyjechaliśmy kilka dni wcześniej, żeby wziąć udział we
wręczeniu nagród przyznawanych przez SportsCo, największy po ESPN
kanał sportowy. Podczas ceremonii odbywającej się dzisiejszego wieczoru
chcą uhonorować Zo i poproszono go, by wystąpił z przemówieniem.
Odbierze wyróżnienie Jimmy V Perseverance Award podczas gali ESPY.
Już wziął udział w dwóch kolacjach charytatywnych, odkąd wróciliśmy. To
dużo i mam tylko nadzieję, że to nie za dużo w zbyt krótkim czasie.
– Niepotrzebnie się martwisz. – Zo schyla się, by pocałować moje
włosy. – Poza tym pokażemy tym ludziom, że wciąż jestem wśród żywych.
– Nie musisz niczego nikomu udowadniać.
Wzrusza ramionami.
– Może udowadniam to sam sobie. – Uśmiecha się szeroko i z
uznaniem przesuwa po mnie wzrokiem. – A jeśli już nic innego nie ma
znaczenia, to dobra okazja, żeby się tobą pochwalić. Ładna z nas para, nie
uważasz?
Nie komentuję użycia słowa „para”. Wszyscy tutaj, jak i na całym
świecie, zakładają, że jesteśmy parą, a my nie prostowaliśmy tego
nieporozumienia. To zbyt skomplikowane i to wyłącznie nasza sprawa.
No i Jareda.
Rozglądam się uważnie po dużym pomieszczeniu, poszukując
jakiegokolwiek śladu Jareda. Przez ostatni miesiąc nie rozmawiałam z nim
tak często, jak bym chciała. Kiedy wróciłam na dół po rozmowie
telefonicznej z Maali, już go nie było, a w salonie siedział Zo. Powiedział,
że Jared otrzymał pilny telefon i musiał jechać. Nie kwestionowałam tego i
podczas jednej z niewielu rozmów Jared potwierdził, że został wezwany
przez klienta. A jednak na myśl o nich obu w jednym pokoju włączają mi
się syreny alarmowe. Między mną a Jaredem coś się zmieniło. Chciałam
zapytać Zo, czy w ogóle ze sobą rozmawiali, czy może coś mu powiedział,
ale Jared to ostatni temat, jaki chcę z nim poruszać. Wszystko jest już
wystarczająco skomplikowane. – Widzisz swoją rodzinę? – pyta Zo,
wyciągając szyję, by rozejrzeć się w tłumie.
– Nie, ale mama zadzwoniła, że utknęli w korku. Wydarzył się
paskudny wypadek, ale w końcu dotrą.
Zerkam na zegarek i marszczę brwi.
– Jak tak dalej pójdzie, to mogą się spóźnić na twoje przemówienie.
Idziemy do naszych miejsc, co wydaje się trwać wiecznie, ponieważ
każdy pragnie się zatrzymać i z nami porozmawiać, zapytać Zo, jak się ma,
powiedzieć mu, że dobrze wygląda, i dopytywać, kiedy wróci na boisko.
Mam ochotę ich wszystkich przegonić. System odpornościowy Zo powoli
wraca do normy i modlę się, żeby spędzanie czasu w takim tłumie nie
sprawiło, że zachoruje. Czekam, aż taktownie zakończy rozmowę z
dziennikarzem, który nęka nas o wywiad, gdy dostrzegam Kenana. Nie
chcę zostawiać Zo samego z tym bezczelnym typem, więc macham na
Kenana, żeby podszedł.
Jego surowe rysy i imponujący wygląd sprawiają, że większość osób
uważa go za twardziela. W wielu aspektach się nie mylą, ale serce ma
wyjątkowo czułe.
– Jak się masz? – Wyciągam ręce, by go przytulić. – Mam wrażenie, że
nie rozmawialiśmy całe lato.
– Przekazałaś mnie tamtej początkującej agentce – oskarża mnie bez
emocji. Był jednym z klientów, których mogłam tymczasowo komuś oddać.
Ma kontrakt podpisany na dwa lata i celowo wycofał się z wszelkich
wydarzeń poza turniejem golfowym, żeby skupić się na córeczce i sprawie
rozwodowej.
– Co słychać na froncie? – pytam.
– Jest nieźle. Bridget powiedziała…
Kenan zatrzymuje się w pół zdania, jego intensywne spojrzenie
utkwione jest nad moim ramieniem. Zerkam w tamtym kierunku, żeby
zobaczyć, co przykuło uwagę mężczyzny. To nie coś, ale ktoś. Piękna
kobieta odwzajemnia jego spojrzenie. Jest szczupła, ma skórę w kolorze
gorącej czekolady. Jej platynowe włosy obcięte w stylu pixie i nietypowa
sukienka odróżniają ją od reszty gości. Chyba nie jest sławna, ale ma w
sobie coś hipnotyzującego. Odrywam od niej wzrok i przenoszę go na
Kenana, który wciąż pozostaje skupiony na kobiecie. Kiedy znów zerkam
przez ramię, nieznajoma rozmawia z małą dziewczynką, którą gdzieś już
chyba widziałam.
– Kto to, Kenan? – Uderzam go w ramię, gdy nie odpowiada. – Ziemia
do Kenana. Co to za kobieta, którą pożerałeś wzrokiem? Mruży oczy. Nie
jest łatwo droczyć się z Kenanem, ale czasem mi na to pozwala.
– Jaka kobieta?
– Serio? – pytam, rzucając mu przenikliwe spojrzenie. – Tamten elf, od
którego nie mogłeś oderwać wzroku. Kto to?
Wpatruje się we mnie przez kilka sekund, jak gdyby zastanawiał się,
czy będzie żałował, jeśli czymkolwiek się ze mną podzieli.
– Ma na imię Lotus – mówi niechętnie.
– Cóż, albo powinna się z tobą umówić, albo wnieść pozew o sądowny
zakaz zbliżania się.
Jego głęboki śmiech sprawia, że i ja się uśmiecham. Ale rozbawienie
powoli znika z przystojnej twarzy Kenana.
– Raczej nie byłaby mną zainteresowana.
– Chyba nie pozwolisz, żeby to cię powstrzymało? – Rzucam mu
wyzwanie. – Kenana „Gladiatora” Rossa?
Przewraca oczami, ale jego wzrok znów odpływa w jej kierunku.
Ryzykuję ostatnie spojrzenie i tracę dech. Mała dziewczynka, którą skądś
kojarzyłam, to Sarai, córka Augusta i Iris, poznałam ją na meczu
koszykówki. Teraz Iris i August do niej dołączyli, a wraz z nimi Jared.
I dziewczyna, z którą spędza tę noc.
Cóż, zakładam, że to jego dziewczyna. Jest bardziej w typie Cindy niż
oryginalna Cindy. Jeszcze bardziej blond. Jeszcze chudsza. Jeszcze
ładniejsza. Całkowicie idealna. Zazdrość przebija się przez fasadę
ucywilizowania i mam ochotę wyrwać jej te naturalne blond włoski.
Skandynawska uroda kpi sobie ze mnie, przypominając, że ona dużo
bardziej wpasowuje się w gust Jareda. Odwracam głowę, zanim zauważy,
że wpatruję się w niego i tę tanią boginię, którą poderwał i tu
przyprowadził. Nie rozmawialiśmy wiele, ale kiedy mieliśmy taką
możliwość, Jared był bardzo zdecydowany w kwestii czekania, aż skończy
się chemioterapia Zo i będziemy mogli postanowić, co dalej. Początkowy
gniew i rozgoryczenie Zo przeszły. Jestem pewna, że pozwoli mi sobie
pomóc, gdy zajdzie taka potrzeba, nawet jeśli będę umawiać się z kimś
innym. Być może jednak Jared zakończył już ten rozdział i nie wiedział, jak
mi o tym powiedzieć.
– Gotowa? – pyta Zo, po czym odzywa się do Kenana. – Kenan,
dobrze cię widzieć.
Wymieniają uprzejmości, kiedy we mnie wszystko rwie się, by wybiec
stąd z krzykiem. Gdyby nie przemowa Zo, po prostu bym to zrobiła. Nie
patrzę w kierunku Jareda, ale nawet kątem oka widzę, że oboje lśnią, jak
gdyby byli ze złota. Będąc z Jaredem w jednym pomieszczeniu, zawsze go
w pewien sposób wyczuwałam, jak gdybyśmy dzielili telepatyczną więź.
Działo się tak nawet w czasach, kiedy nie chciałam, żeby tak było. Teraz
tego nie czuję, nie czuję na sobie jego uwagi. Może jest w całości
poświęcona tej dziewczynie.
– Możemy już wejść, Zo? – pytam, starając się zapanować nad głosem.
– Proszę?
– Oczywiście. – Bierze mnie za rękę, a ja się nie opieram. Świat może
myśleć, co chce, o tym, kim dla siebie jesteśmy. Zo i ja wiemy, że to tylko
przyjaźń, choć on przy każdej nadarzającej się okazji pokazuje mi, że
chciałby czegoś więcej. Ale oboje znamy prawdę.
Myślałam, że Jared też ją zna. Myślałam, że to on był moją prawdą,
ale może to wszystko było tylko kłamstwem, w które on pozwolił mi
wierzyć.
Podczas przyznawania pierwszych nagród siedzę sztywna i otępiała,
świadoma tego, że Jared zajmuje miejsce kilka rzędów z przodu razem z
Cindy 2.0. Ani razu nie odwraca się, aby na mnie spojrzeć. Lub by mnie
poszukać. Może nawet nie wie, że tu jestem.
Kiedy dochodzą do nagrody dla Zo, zmuszam się, by skoncentrować
się wyłącznie na nim, szukać oznak słabości lub przemęczenia. Gdy idzie
na scenę, widać oczywiście, że jest słaby, ale zachowuje się po królewsku.
Publiczność zrywa się z miejsc i zapewnia mu owacje na stojąco, zanim Zo
wypowie choćby słowo. Cała sala jest naładowana emocjami i miłością dla
tego mężczyzny, który zrobił tak wiele dla tak wielu.
Pokazuje im z uśmiechem, żeby usiedli. Zajmuje miejsce na środku
sceny i opowiada o swojej drodze i o tym, jak ważne było to, by zachować
optymizm. Dziękuje wszystkim za wsparcie, chociaż to nie koniec, a przed
nim jeszcze długa podróż. Jestem tak dumna, jak gdybym to ja stała na
scenie.
A potem to właśnie się dzieje.
– Nie byłoby mnie tu gdyby nie Banner Morales.
Moje imię i nazwisko wypowiedziane ze sceny zaskakują mnie, a moja
twarz zaczyna płonąć, kiedy uświadamiam sobie, że kamera i wiele oczu
zwróciło się w moim kierunku. Próbuję wyglądać naturalnie, ale to nigdy
tak naprawdę się nie udaje.
– Banner, chodź. – Zo przywołuje mnie ręką, jego oczy płoną od
emocji i wdzięczności.
Chcę energicznie pokręcić głową, jak dziecko, które odmawia
zjedzenia warzyw, ale nie mogę tego zrobić, nie wobec Zo, który stoi
odważnie przed tymi wszystkimi ludźmi, choć jest skorupą dawnego siebie.
Wstaję więc i idę, ostrożnie przeciskając się do przodu, świadoma faktu, że
nie ćwiczyłam regularnie i wystarczająco intensywnie, by nie przybrać na
wadze kilku kilogramów. Zastanawiam się, jak bardzo kwadratowy i
szeroki mój tyłek może się wydawać gościom. Żałuję, że nie założyłam dziś
bielizny Spanx, i pragnę mieć na sobie coś mniej obcisłego. I oczywiście
modlę się, żeby te cholernie wysokie szpilki nie zawiodły mnie teraz i
żebym nie wywaliła się na schodkach prowadzących na scenę.
Światła są tak jasne, że przypominam sobie, czemu nigdy nie chciałam
być po tej stronie sławy, a zawsze cieszyłam się, wpychając kogoś w blask
reflektorów.
– Nie byłoby mnie pośród żywych, gdyby nie ta kobieta – ciągnie Zo,
mrugając przez łzy, choć rzadko okazuje publicznie emocje. – Ta nagroda
jest nasza, Bannini.
Nigdy nie nazywa mnie tak przy obcych i imię to ocieka intymnością,
ponieważ nikt inny w tym budynku nie rozumie jego znaczenia.
Przyglądam się uważnie twarzy Zo i pod emocjami widzę kalkulację.
Trzyma trofeum w jednej ręce, ale drugą zaborczo obejmuje mnie w talii.
– Pokornie przyjmuję tę nagrodę w imieniu swoim i kobiety, która jest
moim największym błogosławieństwem. Moim aniołem. – Patrzy na mnie
w dół. Chemia, ból, męka, które przeżył, zostawiły ślad na jego twarzy,
która zawsze była niezwykle przystojna. Teraz wyżłobiły się na niej
głębokie zmarszczki świadczące o przebytym cierpieniu i z trudem zdobytej
mądrości, przez co wydaje się jeszcze bardziej atrakcyjny. W jego oczach
widać pasję i miłość.
„Do mnie”.
– Te amo – mówi ze wzrokiem utkwionym we mnie, jak gdybym była
światłem na końcu bardzo ciemnego tunelu.
Pomieszczenie wypełnia się „ochami” i „achami” na dźwięk jego
romantycznej deklaracji. Publicznej deklaracji, której nie powinien składać,
biorąc pod uwagę, że oboje wiemy, jaki jest status naszego związku.
Uśmiecham się z wysiłkiem, ale patrzę w górę, by odpowiedzieć na
spojrzenie Zo. Ale on wpatruje się w widownię z pełną niechęci kalkulacją.
Podążam za jego spojrzeniem, żeby odkryć, kto wprawia go w takie
niezadowolenie, kogo przypala tym wzrokiem.
To Jared.
Jego oczy są lodowato niebieskie, wzrok tak napełniony wrogością, że
instynktownie chcę uchronić przed nią Zo. Chociaż może to Jareda
powinnam bronić, nie wiem. Wpatrują się w siebie, jakby toczyli wojnę, a
nie przebywali na gali wręczenia nagród. A potem obaj synchronicznie
zwracają spojrzenie na mnie, jak gdybym ja była nagrodą.
Dezorientacja, gniew i zranienie walczą pod moją spokojną miną.
Otumaniona, pochylam głowę i odpowiednio się uśmiecham. Wreszcie Zo
prowadzi mnie za kulisy, wciąż ściskając obie swoje nagrody, trofeum i
mnie. Kiedy tylko znikamy z pola widzenia gości, wyrywam się.
– ¿Qué fue eso? – pytam głosem wystarczająco cichym, żeby nie
usłyszeli nas stojący obok pracownicy.
– O co ci chodzi? – odpowiada tak samo, ale znam go aż za dobrze.
Doskonale wie, o co pytam.
– Jak długo wiedziałeś? – Czuję zbierające się w kącikach oczu łzy.
Dławi mnie potworny wstyd, ale gniew zmusza do mówienia.
– Że chodziło o Jareda? – pyta cicho.
Wyrywa mi się szloch. Zakrywam usta, by go
– Zawsze wiedziałem, że to on – mówi, a w jego głosie dźwięczy stal.
– Wiedziałem, że to on, zanim to się wydarzyło. – Zanim się wydarzyło? Co
masz na myśli? O co ci chodzi? Czy coś mu powiedziałeś?
– Czy to ma znaczenie?! – wybucha Zo. – Gdybyś nie zauważyła, on
nie jest tu dziś sam. Wiedziałem, że oczekiwanie zabije te jego tak zwane
uczucia. On nie będzie ci wierny, Bannini. Musisz zrozumieć, że ten facet
nie jest dla ciebie. Ty i ja mamy razem sens. Ty z nim… to niewłaściwe.
Nigdy nie było.
Jego słowa tylko podsycają to, co mówił cichy, wszechwiedzący głosik
w mojej głowie od czasu spotkania dla pierwszorocznych, kiedy podałam
Jaredowi ołówek, a on się odwrócił, nawet na mnie nie patrząc. Mrugam
głupkowato, przyglądam się przez kilka sekund Zo, przetwarzając zbyt
wiele rzeczy na raz. To, co zrobił na scenie. To, że wiedział o Jaredzie. To,
że Jared pokazał się tutaj z moim całkowitym przeciwieństwem. Nie
wytrzymuję tego wszystkiego. Chwytam rąbek ciągnącej się po podłodze
sukni i szybko odchodzę od Zo.
– Banner! – krzyczy za mną.
– Nie. – Podnoszę dłoń, żeby go powstrzymać, bez oglądania się za
siebie. – Daj mi chwilę.
Ale nie dostaję swojej chwili, nie ma dla mnie wytchnienia. Gdy tylko
skręcam za róg, natykam się na czekającego tam Jareda w pasującym jak
ulał smokingu i z zaczesanymi do tyłu włosami w kolorze matowego złota.
– Ban, musimy porozmawiać.
Jego głos, a wręcz sam widok Jareda sprawia, że w mojej piersi na
sekundę znów ożywia się nadzieja – ale przypominam sobie tę Cindy, którą
przyprowadził tutaj dziś wieczorem i znów słyszę słowa Zo,
przypomnienie, że ja i Jared do siebie nie pasujemy. Kolejny raz nie wiem,
w co powinnam wierzyć. Świadoma obecności tłumu wokół nas zaciskam
mocno usta, by powstrzymać emocje, które grożą rozlaniem się, i maszeruję
dalej, mijając go bez słowa.
Pod sufitem wisi znak wskazujący, gdzie są toalety, i podążam za nim
do łazienki dla kobiet. Jest pusta, ale nie zatrzymuję się, póki nie docieram
do ostatniej kabiny, tej dla niepełnosprawnych. Opieram się o ścianę i
poddaję łzom. Nie umiem nawet stwierdzić, skąd się wzięły. Czy to z
powodu przedstawienia, które zrobił Zo, publicznej deklaracji miłości z ust
świętego, która sprawi, że będzie mi ciężej go zostawić i sprowadzi na mnie
pogardę opinii publicznej? Czy to z powodu Cindy wiszącej na ramieniu
Jareda i wyglądającej jak jego idealna druga połówka? Czy z powodu
wstydu, że Zo wie o moim związku z Jaredem? Że teraz ten mężczyzna ma
twarz, imię, jest osobą, którą można połączyć z moją zdradą? Czy to ze
strachu, że pomimo pokazu siły dzisiejszej nocy, mogę wciąż stracić
mojego najlepszego przyjaciela z powodu nieuleczalnej choroby? Pod
przygniatającym ciężarem tego wszystkiego osuwam się na podłogę
łazienki i płaczę. Ciche, gorące łzy płyną jak oszalałe i nie zatrzymają się.
– Banner.
„O Boże. Proszę, nie teraz”.
– Ban, wiem, że tu jesteś. – Głos Jareda się przybliża. Słyszę, jak
otwiera kabiny, szukając mnie. To tylko kwestia czasu. Zaraz zobaczę jego
stopy w szczelinie pod drzwiami. Staram się stłumić płacz i podciągam się
do góry, przygotowana na walkę, której chyba nigdy nie przestaję toczyć.
Walkę, by oprzeć się Jaredowi Fosterowi.
– To toaleta dla kobiet. Nie wierzę, że przyszedłeś tu za mną.
– A ja nie mogę uwierzyć, że myślałaś, że tego nie zrobię. – Wchodzi,
zamyka kabinę i idzie w moim kierunku, a przestrzeń kurczy się z każdym
centymetrem, który pokonuje, by zbliżyć się do mnie.
– Nie możesz tu być. – Krzyżuję ręce pod piersiami, świadoma tego,
jak bardzo na widoku jest mój dekolt. Jego oczy przenoszą się na moje
cycki i zaczynają płonąć pragnieniem.
„Nie, do cholery”.
– Ale jestem tutaj – odpowiada z udawanym spokojem. W jego szczęce
drga mięsień. Dłonie ma ściśnięte w pięści i wepchnięte w idealnie skrojone
spodnie. – A ty ze mną porozmawiasz.
– Idź porozmawiaj ze swoją dziewczyną! – wybucham, odwracając się
od niego i patrząc na stolik do przewijania niemowlaków. Łapie mnie za
ramię i odwraca przodem do siebie.
– O nie, nie będziesz sobie tak pogrywać – warczy, a gniew płonie w
jego oczach. – Nie po tym, jak właśnie musiałem oglądać świętego patrona
ligi mówiącego całemu światu, że cię kocha. Musiałem to oglądać i nie
mogłem nic z tym zrobić.
– Jared…
– Nie mogłem nic z tym zrobić przez cholerne miesiące.
– Nie mogłeś mnie pieprzyć miesiącami, o to ci chodzi? – wypalam,
wyrywając ramię z jego uścisku. – To dlatego z nią jesteś? Z twoją nową
Cindy? Mówiłam, że nie oczekuję, że będziesz czekał, ale mogłeś mi
chociaż powiedzieć, żebym nie musiała odkryć tego w taki sposób.
– Odkryć czego dokładnie? – Jego głos spada do temperatury poniżej
zera, a wyraz twarzy jest ostry niczym zbocze klifu. – Że podpisuję umowę
ze szwedzką piłkarką, która chciała przyjść na dzisiejsze rozdanie nagród?
O tym miałem ci powiedzieć? Moje święte oburzenie kurczy się i pryska.
– Co? – pytam otumaniona, zastanawiając się, czy wszystko opacznie
zrozumiałam, czy też po prostu on potrafi być tak przekonujący.
– A co do pieprzenia… – kontynuuje przez zaciśnięte zęby. – Nie
spałem z żadną inną kobietą. Nie chciałem nikogo innego od czasu, kiedy
wróciłaś do mojego życia. Nikogo innego nie pocałowałem. Możesz
powiedzieć to samo o sobie? Bo gdy ostatnio cię widziałem, smakowałaś
nim.
– Mówiłam ci…
– Gówno mi powiedziałaś, Banner. – Jednym ruchem ręki burzy ład
swoich włosów i zaczyna chodzić nerwowo po kabinie. – Poza tym, że
musiałaś to zrobić, i nie mogłem cię widywać, a on był ważniejszy.
– On walczył o swoje życie, Jared.
– Rozumiem, ale wykorzystał to, by mieć cię blisko, by trzymać cię
ode mnie z daleka i żywię do niego za to urazę. Grał w swoją własną grę.
Od samego początku wiedział, że chodziło o mnie. Powiedział mi to, kiedy
byłem wtedy u ciebie. – Zdałam sobie z tego sprawę dzisiejszej nocy.
Dlaczego to zataiłeś?
Wzrusza ramionami, a jego twarz wykrzywia dyskomfort.
– Stwierdził, że to by cię zestresowało, a ja mu uwierzyłem.
Wiedziałem, że go nie zostawisz, gdy on wciąż cię potrzebował, i
zgodziłem się, że to wywołałoby jeszcze więcej problemów.
Bierze moją twarz w dłonie, a jego oczy tracą część lodu, rozpalone
uczuciami i namiętnością.
– Powinienem ci był powiedzieć – mówi cicho. – I tak od samego
początku chciałem, żeby znał prawdę.
Kiwam głową i wtulam się w ciepło jego rąk.
– Zawsze wiedziałem, jak grać w tę grę, Ban. Zawsze kalkulowałem,
jak zostać zwycięzcą. – Kręci głową, a na jego twarzy gości nietypowa
bezradność. – Ale nie miałem pojęcia, jak sobie z tym poradzić, jak
pogodzić się z pragnieniem cię przez tak długi czas i ponowną utratą na
rzecz kogoś, kto jak oboje dobrze wiemy, zasługuje na ciebie bardziej niż
ja.
Jego słowa, tak pełne nieprawdy, krystalizują we mnie ostateczną
odpowiedź.
Jesteśmy dobrani, jesteśmy zaskakująco idealną parą.
Żadne z nas nie widzi w pełni swojej wartości. Nie pojmuje, że nasze
serca zostały zszyte nicią niewidzialną dla całej reszty świata. Połączone
więzami, które dla każdego poza nami nie mają sensu – a czasami nawet i
dla nas samych. Ja myślę, że on zasługuje na kogoś z lepszym wyglądem
zewnętrznym, a on, że ja powinnam być z kimś z lepszym wnętrzem. A tak
naprawdę przez cały ten czas zasługiwaliśmy na siebie. I w tej chwili moje
serce układa odpowiednie słowa na określenie tego uczucia, które rosło,
ewoluowało i nie ustępowało od czasu, kiedy zobaczyłam tego
najpiękniejszego chłopca na kampusie. Moje serce artykułuje coś, czego się
bałam, ponieważ myślałam, że on nigdy nie będzie w stanie w pełni
odwzajemnić tego uczucia.
Kocham go.
Nie pomimo jego wad. Nie dlatego, że jest przystojny. I nawet nie
pomimo tego, że to bezwzględny sukinsyn. Po prostu go kocham, takiego,
jakim jest. Jeśli się nigdy nie zmieni. Jeśli nigdy nie będzie miał mojego
podejścia do życia. Jeśli nigdy się nie poprawi… I tak pozostanie dokładnie
tym, czego chcę. Nie pragnę go zmienić i wreszcie wierzę, że pragnie mnie
takiej, jaką jestem… Mogę ufać namiętności Jareda. Jego pragnienie jest
autentyczne i chociaż czasem bywa mężczyzną o czarnym sercu, to, co
czuje do mnie, pozostaje czyste. Kto goniłby coś z taką determinacją, z jaką
Jared gonił za mną, gdyby nie pragnął tego mocno?
– Pocałuj mnie – szepczę, wbijając w niego spojrzenie. – Chcę
smakować tobą.
Ostrzegawczy płomień wybucha w jego oczach.
– Banner, nie możesz mówić do mnie takich rzeczy, mając na sobie
taką sukienkę.
Boże, po co ja się zamartwiałam moim szerokim, kwadratowym
tyłkiem? Wyrzucałam sobie moje wałeczki, a on patrzy na mnie, jakbym
była jego ostatnią wieczerzą. Obracam głowę i całuję jedną dłoń Jareda, a
potem drugą. Ssę ciepłą skórę nadgarstka, czuję dudniący puls na moim
języku.
– Jezu, Ban – chrypi, zsuwając rękę do mojej talii i chwytając mnie za
tyłek. – Jestem teraz cholernie napalony. Pewnie nie powinniśmy. Nie będę
w stanie przestać.
Sięgam w dół, by ścisnąć przez spodnie jego twardego fiuta.
– Kto powiedział, że musiałbyś przestać.
– Ale Zo…
– Wie, że to byłeś ty – przypominam, stając na palcach, by pocałować
go w szyję. – Skończył chemię tydzień temu i nie powstrzyma mnie przed
dalszym pomaganiem mu.
Przełyka ślinę i mocno zaciska oczy.
– Nie chcę zniszczyć twojej reputacji – mówi, a między jego brwiami
pojawia się zmarszczka. – Wiem, że powiedziałem, że nie dbam o to, ale
nie chcę, żeby ludzie myśleli o tobie cokolwiek innego poza tym, że jesteś
niesamowitą kobietą. To, co zrobiłaś dla Zo… Nie zasługuję na ciebie.
– Ale i tak będziesz mnie miał, czyż nie? – przypominam mu jego
własne słowa.
– Nie mam wyboru – odpowiada ochryple. – Kocham cię.
Te dwa słowa – tak proste, a jednocześnie tak trudne do
wypowiedzenia – usłyszane z jego ust kradną mi wszelką determinację.
– I ja też cię kocham, Jaredzie Fosterze – szepczę w jego usta. –
Takiego, jakim jesteś.
Usłyszenie tego samego wyznania ode mnie otwiera drzwi do klatki, w
której na moją prośbę zamknął swoją namiętność na ostatnie trzy miesiące.
– Takiego, jakim jestem, co?
Łapie rąbek sukienki i ją podciąga. Chłodne powietrze wydaje się
naelektryzowane, co odczuwam każdym kolejnym centymetrem odsłoniętej
skóry. Jared wsuwa palce pod stringi. Już zrobiłam się mokra. Jego czoło
opada na moje, a oddech jest ciężki i gorący.
– Alleluja – mruczy. – Ta cipka sprawiła, że uwierzyłem.
Mój śmiech odbija się od ścian łazienki.
– Nie możesz mówić czegoś takiego. To graniczy ze świętokradztwem.
– Tak długo, jak nie przekraczamy tej granicy, mam dość słuchania
tego, co mogę, a czego nie mogę mówić o cipce, która jest moja. –
Uśmiecha się do mnie jak ten sam szalony mężczyzna, którym był od
czasów naszych dni w Kerrington, ale w jego oczach widzę nowy spokój i
zadowolenie.
– No cóż, jest twoja – zgadzam się, a mój uśmiech znika. – Tak jak ja.
– Cholera – mamrocze mi we włosy, przesuwa ustami po mojej szczęce
i w dół po szyi. – Nie chcę, żeby ktoś nas tu złapał i mówił coś złego na
twój temat.
– Pozwól, że ja będę się martwić o moją reputację.
Jęczymy i warczymy w pocałunku. Gorączkowo wyciągam koszulę z
jego spodni. Jared wsuwa palce w moje zaczesane do góry włosy, a chłodne
pasma, opadając, muskają nagą szyję. Podciąga jeszcze wyżej materiał
sukienki i słyszę dźwięk rwącego się szwu.
– Odwróć się do ściany. – Jego głos jest ostry, natarczywy.
– O Boże, pośpiesz się – dyszę, wykonując polecenie. Jestem mokra, a
sutki twardnieją mi pod obcisłą sukienką. Dźwięk rozpinanego rozporka
wywołuje we mnie odruch Pawłowa i z cipki leje mi się, jakby ktoś
odkręcił kran. Moje dłonie rozpłaszczają się na ścianie, tyłek ustawia pod
odpowiednim dla niego kątem, gotowy, kiedy moja fantazja przeradza się w
najgorszy koszmar.
– Banner! – słychać przenikliwy głos. – ¿Dónde estás?
„To się nie może dziać naprawdę”.
– Mama? – Uderzam głową o ścianę, – Twoja mama? – syczy Jared.
Upuszcza moją sukienkę i szybko zapina spodnie.
– Sí, Madre. – Mrugam jak szalona, gorączkowo poprawiając sukienkę
i przeczesując palcami włosy, w połowie rozpuszczone, w połowie upięte.
– Jak wyglądam? – szepczę.
Krzywi się i pociera kciukiem mój policzek, jakby chciał zetrzeć
smugę.
– Jakbym cię wyruchał.
– Banner! – krzyczy matka. – Wiem, że tu jesteś. Słyszę cię.
„Dios”.
– Już wychodzę, mamo.
– Coś takiego słyszałam – mówi, a w jej słowa wplecione jest
oskarżenie.
Otwieram drzwi i stawiam czoło mojemu lustrzanemu odbiciu,
trzydzieści lat starszemu, kilka centymetrów niższemu oraz dwadzieścia
kilo pulchniejszemu. Ogień i potępienie lśnią w jej ciemnych oczach, które
przeskakują ze mnie na Jareda. – Kim jesteś? – domaga się odpowiedzi.
Jared rzuca mi szybkie spojrzenie.
– Jestem…
– Nie jesteś Alonzem! – wybucha mama. – Oto kim jesteś. Banner,
twój narzeczony cię potrzebuje.
– Mamo, wiesz, że nie jesteśmy zaręczeni – mówię ze znużeniem. –
Wszystko z nim w porządku?
– Teraz się martwisz? – Jej głos to bat tnący moje ciało. – Dios mío!
Co ja zrobiłam? Gdzie popełniłam błąd i wychowałam puta, kiedy Alonzo
zasługuje na królową?
Obelga szczypie, ale nie pozwalam jej dotrzeć aż do mojego serca.
Wiem, że matka będzie tego później żałowała.
Odziedziczyłam po niej temperament. Jestem zaznajomiona z
wyrzutami sumienia, które przychodzą, gdy krew się ochłodzi.
– Jak ona cię nazwała? – pyta Jared, gniew ściąga jego rysy. – Jak pani
ją nazwała?
– Jest moją córką. Mogę nazywać ją, jak mi się podoba.
– Nie. Kiedy stoję obok, nie może pani – odpala Jared, niezrażony i
nieświadomy, że moja matka w walce staje się niczym pożar i spali go do
gołej ziemi.
– Przestańcie. – Przyciskam dłoń do mojego czoła. – Zo, mamo. Czy
wszystko z nim w porządku?
– Miał zawroty głowy i czuł się zmęczony.
Przez głowę przemyka mi wspomnienie Zo leżącego bez ruchu na
podłodze w sypialni i moje obawy wracają natychmiast. – O Boże. –
Podwijam rąbek sukienki wystarczająco, żeby wybiec drobnymi kroczkami
z łazienki.
Zauważam Zo stojącego kilka metrów dalej, otoczonego ludźmi,
którzy nie mają pojęcia, że coś złego się dzieje, ale ja rozpoznaję to
natychmiast. Ta bladość skóry. Pot zbierający się na skroniach.
– Bannini – mamrocze. Zatacza się, na ślepo wyciągając do mnie ręce,
po czym opada na podłogę.
– Nie! Zadzwońcie na pogotowie! Szybko!
Rzucam się do niego, kładę sobie jego głowę na kolanach i liczę każdy
oddech. Na wydarzeniach takich jak to zazwyczaj jest obsługa medyczna.
Modlę się, żebym miała rację, bo liczy się każda sekunda.
– Zo, obudź się. – Klepię go w policzek. – No dalej. Proszę, obudź się.
– Proszę pani, zajmiemy się nim. – Sanitariusz przepycha się do nas
przez tłum. – Co może nam pani powiedzieć?
– Chodzi o jego ciśnienie – mówię, ocierając łzy z twarzy. – Jest
niebezpiecznie niskie. Dopiero skończył chemioterapię. Ma amyloidozę i
jest odwodniony. Musi zostać natychmiast nawodniony, bo inaczej jego
organy przestaną funkcjonować. Stosuje bardzo konkretny protokół
postępowania z Centrum Amyloidozy w Stanford. Zadzwońcie tam.
Podaję nazwisko hematologa, a sanitariusz kiwa głową, kiedy
pozostali wkładają Zo na nosze.
– Jest pani jego żoną?
Podnoszę głowę i widzę Jareda stojącego w tłumie, na jego twarzy
maluje się nieskrywany niepokój.
– Nie, najlepszą przyjaciółką. – Wstaję razem z sanitariuszami. – Idę z
wami.
– Dobrze – odpowiada z ponurym wyrazem twarzy, kiedy sprawdza
puls Zo.
– Ja też idę – mówi płaczliwie mama.
– Jest miejsce tylko dla jednej osoby – odpowiada szybko sanitariusz.
– Jedziemy do Cedars-Sinai. Może pani tam do nas dołączyć.
Oglądam się po raz ostatni na Jareda. Ściska swój kark, kiwając głową
na znak, że rozumie.
– Jedź – szepcze bezgłośnie. – Kocham cię.
Pozwalam, aby to we mnie wniknęło, uspokoiło ból serca, gdy
przygotowuję się na kolejne kilka godzin. Ale czy można się tak naprawdę
przygotować na spacer po piekle?
38 - BANNER

Syreny wyją, kiedy przejeżdżamy przez ruchliwe ulice L.A., ale wciąż
wydaje mi się, że zmierzamy do szpitala w ślimaczym tempie. Niepokój
zaciska mocno palce wokół mojego gardła. Oddycham tak płytko jak Zo.
Słowa wypowiedziane w pośpiechu przez ratowników medycznych
zniekształcają się.
„Wstrząs hipowolemiczny. Reanimacja dożylna. Izotoniczne
krystaloidy”.
Nie rozumiem sensu tych słów, choć już wcześniej wszystkie je
słyszałam.
– Banner – wykrztusza Zo. Na chwilę otwiera oczy, ale powieki znów
opadają. Macha zwiotczałą ręką, szukając czegoś. Szukając mnie. –
Bannini?
Łapię go za dłoń. Wszystkie moje reakcje są opóźnione, szok i panika
sprawiają, że powietrze wydaje się gęste i gorące jak zupa.
– Przepraszam – dyszy, jego wargi są zsiniałe, żyły wybrzuszają się na
szyi.
– Zróbcie coś! – krzyczę, strumienie gorącej męki plamią moje
policzki, szyję i klatkę piersiową. – Musicie coś zrobić. On jest… O Boże,
po prostu… zróbcie…
Moje słowa zamieniają się w szloch.
– Proszę pani, podajemy mu płyny – tłumaczy jeden z ratowników. –
Jesteśmy ograniczeni, jeśli chodzi o to, co możemy i co powinniśmy zrobić,
aż będziemy mieć pełną wiedzę na temat tego, co się dokładnie dzieje.
Działając nieostrożnie, możemy wyrządzić więcej krzywdy niż pożytku.
– Banner, posłuchaj mnie – szepcze Zo, a jego głos to zaledwie szelest.
– Przestań próbować mówić. – Przyciskam dłonie do warg Zo i
przykładam czoło do jego czoła. – Po prostu… po prostu oddychaj, Zo. Już
prawie jesteśmy.
– Tak mi przykro – mówi, a ja ledwo go słyszę. Łzy spływają mu do
uszu. – Z powodu Fostera.
Wciągam gwałtownie powietrze. Nie wiem, czy te łzy są
spowodowane tym, że wykorzystał swoją chorobę, by rozdzielić mnie z
Jaredem, czy boli go, że ja pragnę Jareda. Obie możliwości wbijają sztylet
w moje serce.
– Nie, nie, nie. – Przyciskam twarz do jego piersi. – Nie przepraszaj.
En las buenas.
„Na dobre”.
Jego oczy otwierają się na tyle długo, by mógł pochwycić mój wzrok,
lekki uśmiech gra na szerokich wargach.
– En las malas – szepcze.
„Na złe”.
Powieki mu opadają, jak gdyby były zbyt znużone, by wytrzymać
choć sekundę więcej, i znów go tracimy.
– Zo! – Ściskam jego dłoń jedną ręką, a drugą delikatnie klepię go w
policzek. – Nie waż się umrzeć, ty egoistyczny sukinsynu. Nie waż się…
Szloch pożera moje słowa, łzy parzą, prawie nic nie widzę. Zanoszę
się płaczem i trzęsę się ze strachu i frustracji. – Już jesteśmy – mówi któryś
z ratowników.
Wcześniej wszystko wydawało się spowolnione, a teraz świat
przyspieszył. Widzę tylko smugi ruchu. Mija zaledwie kilka sekund od
naszego przyjazdu, a już odwożą Zo i zostaję sama w poczekalni w
niedorzecznej sukience i obcasach.
– Banner! – Mama wchodzi do pomieszczenia, a za nią mój ojciec,
Anna i Camilla. – Gdzie on jest?
– Dopiero go zabrali. – Gardło mi się zaciska i nie daję rady
powiedzieć nic więcej. Moje lęki są niczym głazy na ramionach i kamyki w
żołądku.
Mama nic nie mówi, ale spojrzenie, którym mnie obrzuca wyraża to
samo, co wcześniej.
Puta.
Patrzymy na siebie, ona i ja, w tej chwili obie wiemy, że mężczyzna,
który walczy o życie, nie jest tym, którego kocham. Przynajmniej nie w
sposób, w jaki życzyłaby sobie tego mama. Nie przeżywam jednak żadnego
fragmentu mojego życia tak, by zadowolić innych ludzi, i czuję się
zmęczona podejmowaniem decyzji pod dyktando kogoś, kto nie jest mną i
moim partnerem. – Mi niña – mówi tata i przytula mnie.
Wpadam w jego objęcia, wdycham znajomy zapach trocin. Tata
większość czasu spędza na placach budowy i nosi go ze sobą wszędzie.
Przypomina mi to, że zawsze ciężko pracował, prowadził firmę, żeby
zapewnić nam najlepsze życie, jakie było w zasięgu jego możliwości.
Ramiona mojego ojca przynoszą wspomnienia tego, jak zawsze wspierał
moje marzenia, nawet jeśli sam nie był w stanie mierzyć tak wysoko, nie
potrafił wyobrazić sobie college’u z Ivy League lub życia w otoczeniu ludzi
obscenicznie bogatych i utalentowanych. Ale wspierał mnie i teraz też to
robi.
Wciąż tkwię w ramionach ojca, kiedy głos matki odbiera mi ten
maleńki skrawek spokoju, jaki byłam w stanie znaleźć w chaosie ostatnich
godzin.
– Że też masz czelność tu przyłazić! – wybucha.
Podnoszę i przekręcam głowę, zaszokowana widokiem Jareda
stojącego w poczekalni w dżinsach i bluzie Wharton School of Business.
Z wystudiowanym spokojem wytrzymuje spojrzenie matki i przyjmuje
jej ostre słowa bez odpowiedzi – wiem, że to dla niego wyczyn.
– Ja… Cóż. – Odchrząkuje i podaje mi małą torbę. – Pomyślałem, że
może będziesz chciała się przebrać, bo pewnie zostaniesz tu na jakiś czas.
Iris przesyła rzeczy, o których pomyślała, że mogą się nadać.
Ojciec wodzi wzrokiem pomiędzy Jaredem, mną i wściekłym
rumieńcem na twarzy matki.
– Dzięki. – Podchodzę do niego i przyjmuję torbę z wdzięcznym
uśmiechem. Moje ciało wibruje, kiedy jestem blisko niego. Nie chodzi tu o
seks. Po prostu chce być trzymane w objęciach. Ale to będzie musiało
zaczekać.
– Tato, to mój przyjaciel Jared. – Ignoruję szydercze prychnięcie matki
na dźwięk słowa „przyjaciel”. – Jared, mój ojciec Marco, a to siostra
Camilla i siostrzenica Anna.
– Cześć. – Jared uśmiecha się lekko i skłania głowę w kierunku
każdego z członków rodziny.
Czuję się tak, jak gdybyśmy byli w bębnie pralki, tak bardzo napięta
jest atmosfera, tak naładowana zdenerwowaniem i pytaniami. A ze strony
mojej siostry także ciekawością i uznaniem. Jej spojrzenie przesuwa się po
umięśnionej sylwetce Jareda oraz jego twarzy i potarganych jasnych
włosach. Kiedyś natychmiast bym ustąpiła, przekonana, że każdy
mężczyzna, wobec którego moja siostra wyraziła zainteresowanie, wolałby
ją, ale nie w tym przypadku. I chociaż mam wiele do wyjaśnienia, chcę,
żeby od początku wiedziała, że ten facet jest poza jej zasięgiem. Potrzebuję
też, by mnie przytulił, a tego nie możemy zrobić przy wszystkich, jeszcze
nie.
– Jared. – Kładę dłoń na jego ramieniu, czym zwracam na siebie
uwagę. – Mogę z tobą chwilę porozmawiać?
Kiwa głową, wygląda, jakby mu trochę ulżyło.
– Zaraz wracam – informuję rodzinę i biorę do ręki komórkę. – Jeśli
lekarz się pojawi, po prostu zadzwońcie.
Ich pełne domysłów spojrzenia podążają za nami, ale przez kilka
następnych minut nie mam zamiaru się tym przejmować.
Zaglądam do pustego pokoju, wciągam za sobą Jareda i zamykam
drzwi. Gdy tylko jesteśmy w środku, obejmuje mnie. Głowa opada mi na
jego pierś i walczę z atakiem łez. Znosiłam tak wiele i przez tak długo, a
dzisiejszy wieczór wydaje się popychać mnie w przepaść. Jared odsuwa mi
włosy za ucho. – Hej, wszystko w porządku – mówi, przyglądając się
uważnie mojej twarzy. – Pozwól sobie na to, Ban.
Jego pełne zrozumienia słowa i fakt, że w ogóle tu jest, sprawiają, że
przez moment naprawdę mogę sobie odpuścić. Na chwilę mogę zdjąć z
ramion ciężar, który noszę od kilku miesięcy.
– O Boże, Jared. – Łzy płyną po policzkach. – Byłam taka przerażona.
Myślałam, że on…
Nie mogę wypowiedzieć tego słowa, tego, o którym nie pozwalam
sobie nawet myśleć.
– Będzie dobrze – zapewnia mnie Jared. – Wiem to. Ten facet nie
umrze w ten sposób. Będzie się tu kręcił, choćby po to, żeby zrobić z
mojego życia piekło.
To wydobywa ze mnie niewielki uśmiech, tak jak na pewno wiedział,
że się stanie. Splatam nasze palce i wpatruję się w przystojną twarz i rzadką
czułość, którą Jared rezerwuje właściwie tylko dla mnie.
– Myślę, że pewnego dnia wy dwaj zostaniecie przyjaciółmi – mówię
mu i naprawdę tak uważam. W sprzyjających okolicznościach z czasem
mogą docenić to, co ich od siebie różni.
Jedna uniesiona brew przekazuje mi sceptycyzm Jareda.
– Mam nadzieję, że będziemy mieć taką możliwość. – Obraca mnie w
stronę małej łazienki. – Przebierz się, żebyśmy mogli wrócić do twojej
rodziny. Już i tak mam u nich krechę.
Może i tak, ale chcę, żeby wiedział, że to nie zmienia tego, co czuję.
– Kocham cię – mówię znowu i idę do toalety bez czekania na
odpowiedź, ale Jared nie pozwala mi tak po prostu odejść. Drzwi otwierają
się, kiedy rozpinam sukienkę.
– Nie możesz tego po prostu powiedzieć, a potem zniknąć – szepcze
drżącym głosem, w jego oczach błyszczy coś zupełnie nowego. Coś, co
narodziło się dzięki moim słowom. – Nie jestem do tego jeszcze
przyzwyczajony.
Zsuwam sukienkę, wdzięczna, że przynajmniej mam na sobie stanik
bez ramiączek, i zakładam T-shirt i dresowe spodnie, które przygotowała
Iris. Jest dużo mniejsza ode mnie, więc cieszę się, że wybrała rozciągliwe
ubrania.
– Powtórz to. – Wchodzi głębiej do łazienki i staje naprzeciwko mnie.
– Muszę to znowu usłyszeć.
– Kocham cię – mówię szczerze. – Myślę, że już od dawna.
Obejmuje dłonią mój policzek i całuje we włosy.
– Ja też – odpowiada. – Od ostatniego roku studiów, jeśli mam być
dokładny.
Nagle dzwoni mój telefon. To mama.
– Hej, jakieś wieści?
– Lekarz właśnie wyszedł – oznajmia głosem sztywnym i pełnym
nagany. – Jeśli możesz poświęcić chwilę swojego cennego czasu, żeby
usłyszeć, co ma do powiedzenia, to przyjdź.
Nawet nie odpowiadam. Nie trudzę się przypominaniem jej, że
poświęcanie czasu to jedyne, co robiłam przez ostatnie trzy miesiące. Nie
muszę bronić się przed moją mamą. Jedynym człowiekiem, który musi
mnie w pełni zrozumieć, jest Zo i mam nadzieję, że teraz już zna prawdę.
Mam nadzieję, że będę mieć szansę, by się upewnić.
Kiedy dołączamy do mojej rodziny, lekarz zaczyna przekazywanie
najnowszych wiadomości.
– Kto z nim przyjechał? – pyta, przyglądając się naszym twarzom.
– Uch, ja – mówię szybko. – Myślałam, że nic mu nie będzie, bo
dopiero skończył chemię, ale zgaduję, że część jego organów wciąż nie
funkcjonuje tak, jak powinna. To było dla niego za dużo i tak mi przykro.
Jeśli on…
– Prawdopodobnie uratowała mu pani życie – przerywa mi lekarz, a
spojrzenie, którym mnie obrzuca, działa jak balsam na poczucie winy, które
nigdy nie oddala się ode mnie zbytnio. – Gdybyśmy sami mieli dojść do
wszystkiego, o czym pani nam powiedziała, i gdybyśmy nie skontaktowali
się natychmiast ze Stanford, prawdopodobnie byśmy go stracili. Jego
organy przestawały pracować.
Nieświadomie ściskam rękę Jareda. Zmuszam się do powolnych
wdechów i wydechów.
– Nawadniamy go teraz solami fizjologicznymi – kontynuuje lekarz. –
Odpoczywa i będzie musiał zostać tu kilka dni, żeby dojść do siebie, ale
sytuacja powinna się stopniowo poprawiać.
– Kiedy możemy go zobaczyć? – pytam, bo muszę sama sprawdzić,
czy Zo rzeczywiście dobrze się czuje.
– Teraz. – Jego spojrzenie przesuwa się po pełnych entuzjazmu
twarzach. – Ale tylko dwie osoby na raz, proszę.
Ściskam rękę Jareda, po czym puszczam ją i idę tam, gdzie odpoczywa
Zo. Nawet nie sprawdzam, kto jest drugą osobą, która kroczy za mną, chcę
jedynie jak najszybciej znaleźć się u boku Zo. Śpi, gdy wchodzę, ale i tak
do niego przemawiam.
– Wystraszyłeś mnie na śmierć – szepczę, biorąc go za rękę, która jest
wielka, ale wychudzona.
– Tak bardzo cię wystraszył, że przy pierwszej nadarzającej się okazji
uciekłaś ze swoim nowym chłopakiem? – pyta mnie stojąca za moimi
plecami matka w naszym ojczystym języku.
Rzucam jej przez ramię znaczące spojrzenie.
– Mamo, nie wiesz nawet, o czym mówisz, a teraz nie jest odpowiedni
czas na tę rozmowę.
– A kiedy przyjdzie czas, Bannini? – Jej oczy są pełne smutku i złości.
– Ten mężczyzna cię kocha.
– I ja kocham jego! – wybucham i odwracam się do niej. – Myślisz, że
przetrwałabym ostatnie trzy miesiące, gdybym go nie kochała? Że byłabym
przygotowana, by uczynić to znowu, gdybym nie darzyła go miłością?
– Och, więc to jest twoja wersja miłości? – Mama wybucha ostrym
śmiechem. – Zdradzać go jak pospolita dziwka?
Milczę, bo nie mogę w pełni odrzucić jej oskarżenia. Naprawdę
zdradziłam Zo i choć bardzo kocham Jareda, choć jestem pewna, że ja i on
należymy do siebie, nigdy nie będę umniejszać tego, co zrobiłam i jak
bardzo skrzywdziłam Zo.
– Widzę, że nie masz nic na swoją obronę – kontynuuje mama. –
Spałaś z nim? Z tym gringo?
– Tak, mamo – szepczę cicho, a łzy kłują mnie pod powiekami. –
Spałam.
– Przyznajesz się. – Potrząsa głową. – Lepiej cię wychowałam. A ty
przynosisz teraz wstyd swojej rodzinie, przynosisz wstyd sobie.
– Wiem, mamo. Przeprosiłam Zo.
– Wie? Więc ma nie tylko tę chorobę, ale i złamane serce?
Boże, nie jestem pewna, ile jeszcze dam radę znieść. Każde słowo to
kolejna ciężka grudka ziemi grzebiąca mnie żywcem.
– Przestań. – To słowo dobiega zza moich pleców, od Zo. Jest słabe,
tak samo jak on, lecz pełne determinacji. – Nie mów tak do niej.
– Ale Zo… – zaczyna mama, podchodząc do jego łóżka. – Ona cię
zdradziła. Była niewierna.
– Umieranie pozwala zauważyć pewne rzeczy – mówi Zo. – Ona nie
jest we mnie zakochana.
Ponury uśmiech unosi kąciki jego pięknych ust.
– Mogę to w końcu przyznać – szepcze, wymieniając ze mną
spojrzenia. – Może nie być we mnie zakochana, ale mnie kocha. Wybrała
mnie, kiedy jej potrzebowałem. Nie pierwszy raz uratowała mi życie i nie
pozwolę nikomu, nawet tobie, mamo, mówić o niej źle.
Powoli przenosi zmęczone, ale uważne spojrzenie z mojej matki na
mnie.
– Dobrzy ludzie mogą robić złe, nieodpowiednie rzeczy. Ale wciąż są
dobrymi ludźmi, nadal są w stanie robić coś wspaniałego i Banner
udowodniła to po wielokroć.
– Zo – wykrztuszam. – Nie musisz…
– Ja też nie zawsze robiłem to, co należy, Bannini – przerywa mi cicho.
– Wybaczam ci. Wybacz sobie i wybacz mnie, że trzymałem cię z dala od
tego, kogo kochasz. Tego, który kocha ciebie. Wiedziałem to od momentu,
w którym jego noga przestąpiła próg twojego domu.
Przez chwilę śmieje się ochryple.
– Cholera, wątpię, żeby on wtedy wiedział, co czuje. W pewien sposób
walczyłem z tym od tamtej pory.
Tłumię szloch. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tego
potrzebowałam. Jak bardzo moja niewierność ciążyła mi niczym kamień
uwiązany u szyi. A teraz czuję się tak wolna, jak nie czułam się od długiego
czasu. Moje serce przepełniają uczucia, które miałam dla Zo od samego
początku, od tego dnia w biurze Bagleya, kiedy wyrwał mnie z niebytu i
uczynił sławną, nadając kierunek mojej przyszłości, która przerosła nawet
to, o czym sama marzyłam.
– Dziękuję, Zo. – Pochylam się, żeby go pocałować w policzek. – Za
wszystko.
Znów odpływa, poddaje się lekarstwom, które mu podano, by
wymusić odpoczynek ciała. Odwracam się i widzę mamę patrzącą na mnie
wielkimi, mokrymi oczami. Nie ma w nich przebaczenia, jeszcze nie, ale
przynajmniej teraz odnajduję w nich więcej zrozumienia.
– Powinnyśmy już iść – mówię sztywno. – Pozwólmy mu odpocząć.
Mama wyciąga z torebki różaniec ze srebrnym krzyżykiem i zaplata
go wokół dłoni Zo. Wychodzimy z pokoju w tym samym momencie i obie
się zatrzymujemy, kiedy widzimy Jareda siedzącego na podłodze pod ścianą
naprzeciwko drzwi. Podnosi się, a ja nie myślę o mamie ani nawet o Zo.
Zarzucam mu ręce na szyję i przyciskam się do niego. Prawie wybucham
płaczem, gdy on przytula mnie mocniej, chowając twarz w moich włosach.
Stoimy tak przez długie minuty. Słyszę szybkie kroki, kiedy moja mama
odchodzi, zostawiając nas samych, ale się nie odsuwam. Jeszcze nie.
– Nadal za mną nie przepada, co? – Jared śmieje się i uspokajająco
gładzi mnie po plecach.
– No cóż, moją fanką też aktualnie nie jest, ale pogodzi się z sytuacją.
– Mam taką nadzieję, ale nawet jeśli nie, to i tak będziemy razem. –
Jego twarz poważnieje. – Za dużo ludzi za wiele razy stanęło między nami.
To się już nie zdarzy.
Ten mężczyzna, ten piękny i nieosiągalny mężczyzna jest mój. Bycie
obiektem takiego uczucia może być przytłaczające, ale to także
najcudowniejsze doznanie na świecie.
– Czy właśnie mówisz, że chciałbyś, żeby to było już na dobre? –
pytam, bardziej pewna siebie niż kiedykolwiek.
– Na dobre? – Marszczy brwi i szybko potrząsa głową. – Na dobre
brzmi zbyt grzecznie. Chcę twojego brudu. Twojego bólu i twojej
ciemności. Twojej słabości i twoich wad.
Obsypuje pocałunkami moje policzki i nos, naznaczając mnie
uwielbieniem.
– Nie chcę cię na dobre, Banner. Chcę cię na zawsze.
Tracę dech, słysząc zapowiedź naszej przyszłości, obrazu, który
malują te słowa.
– Kocham cię – powtarza. – Nie myślałem, że będę w stanie to
powiedzieć, a tym bardziej poczuć, ale to właśnie czuję. Przekręca głowę,
żeby na mnie spojrzeć.
– Przez długi czas nie byłem zdolny wypowiedzieć tego słowa nawet
do siebie, bo myślałem, że muszę być ciebie absolutnie pewien.
– I jesteś? – Obejmuję go w pasie.
– Tak. Kocham cię i nawet gdybyś tego nie odwzajemniała, chciałbym
dla ciebie tego, co najlepsze. – Przesuwa spojrzenie na zamknięte drzwi za
moimi plecami. – Myślę, że on kocha cię w ten sposób. Kocha cię
wystarczająco, by pozwolić ci odejść.
– A czy ty pozwoliłbyś mi odejść? – pytam figlarnie, ale i z nadzieją. –
Gdybym chciała uciec?
Spogląda w dół, a niebieskie oczy błyszczą zaborczością, o której
nigdy nie pomyślałabym, że mogłabym jej chcieć. – Spróbuj znowu ode
mnie odejść, a się przekonasz.
Oboje się śmiejemy, ponieważ wiemy, jak wiele radości Jared czerpie
z pogoni za mną.
I że pozwoliłabym mu się złapać.
39 -BANNER

– Dziewczyno, lepiej wstawaj! Świat nie może się już ciebie doczekać!
Zanim zdążę złapać telefon i wyciszyć aplikację, Jared sięga nad moim
ciałem, bierze komórkę do ręki i ciska nią o ścianę. – Uch… to chyba nie
był najlepszy sposób na wyciszenie mojego telefonu – mamroczę w
poduszkę.
– Ale całkiem skuteczny. – Głos Jareda jest głęboki i zachrypnięty od
snu. – Każdy poranek zaczynamy z tą cholerną aplikacją. Raz jeden pośpisz
dłużej.
Pod kołdrą przytula moje plecy do swojej piersi.
– Muszę wstawać. – Mój protest jest stosunkowo słaby, bo czuję się
wykończona, w tym tygodniu miałam treningi codziennie rano i
pracowałam do późnych godzin wieczornych. Spędzenie sobotniego
poranka w łóżku z Jaredem brzmi całkiem nieźle. – Myślę, że powinnaś
zostać – szepcze.
Psotny uśmiech wypełza na moje usta i wypowiadam słowa, od
których wszystko zaczęło się te dziesięć lat temu.
– Przekonaj mnie.
Zachrypnięty śmiech Jareda przynosi słodkie wspomnienia i
nieprzyzwoite obietnice. Pocałunkami kreśli mapę na moim barku i
ramieniu. Całuje plecy, liże po kręgosłupie. Zrzuca kołdrę z łóżka i dostaję
gęsiej skórki od chłodnego powietrza. Przewraca mnie na plecy, podnosi się
na kolana i patrzy na mnie z góry.
Słońce dopiero wstaje i nie jest jeszcze w pełni jasno, ale
wystarczająco, by oświetlić mężczyznę klęczącego nade mną.
Wystarczająco, bym mogła spojrzeć mu głęboko w oczy. Jego miłość jest
taka oczywista. Nie trzeba słów, Jared wyraża ją spojrzeniem i dotykiem.
Czuję ją, gdy przesuwa palcami po moich żebrach, dociera do biodra i
podąża do cipki.
– Och.
Nie odrywa ode mnie wzroku nawet na chwilę, kiedy drugą ręką
znajduje moją pierś, ściska i ugniata w tym samym zmysłowym rytmie, w
którym torturuje mnie między nogami. Pragnienie rozkwita niczym kwiat
otwierający się na słońce. Po kilku chwilach dochodzę, bezwstydnie
rozrzucając nogi na boki. Całkowicie odsłaniam się na jego dotyk i
spojrzenie.
– Pragnę cię – dyszę, patrząc mu w oczy. – We mnie.
Oddech Jareda staje się urywany, klatka piersiowa szybko unosi się i
opada. Wystarczyło samo patrzenie. W jego spojrzeniu widzę głód.
Wygląda jak bestia, a ja czuję podniecenie na myśl o byciu celem
polowania. O obietnicy, że zostanę złapana i wzięta. Biorę do ręki jego
fiuta. Jared jest bliski utraty kontroli.
Wysuwa kciuk z mojej cipki i wpycha go w odbyt, nawilżając mnie i
przygotowując.
– Chcę tego – warczy.
Kiwam głową. To nie będzie pierwszy raz, kiedy weźmie mnie w ten
sposób. Anal zawsze jest ostry, balansuje na krawędzi bólu i rozkoszy.
I zawsze błagam o więcej.
Wciąż na kolanach, Jared sięga do szafki nocnej i wyjmuje oliwkę, a ja
wykorzystuję ten moment, by się pochylić i wziąć jego fiuta w usta.
– Cholera, Ban.
Ściska małą butelkę w jednej dłoni, a drugą wsuwa w moje włosy.
Butelka upada na łóżko, niepotrzebna i zapomniana. Jared obiema dłońmi
obejmuje moją głowę, kiedy wpycha się głębiej w moje usta i do gardła.
Dławię się trochę przez to agresywne pchnięcie.
– Oddychaj – nakazuje, ale nie zwalnia tempa, nie odsuwa się. Nigdy
tego nie robi. Wie, że nie chciałabym tego. Ostre pchnięcia jego fiuta
podrażniają wnętrze moich ust. Jared jęczy i odrzuca głowę do tyłu.
Obserwowanie jego dzikiej przyjemności sprawia, że coraz bardziej się
podniecam. Wsuwam ręce między nogi i pieszczę się w tempie, które
narzucają silne pchnięcia.
– Nie chcę dojść w ten sposób – oznajmia Jared, po czym wyciąga
fiuta i pochyla się, by chwycić moją brodę. Kciukiem wsmarowuje kroplę
preejakulatu w moje spuchnięte wargi, a potem mnie całuje.
– Połóż się na plecach.
Robię to. Znów bierze oliwkę i przyciąga mnie na skraj łóżka. Sam
staje w jego nogach, nadal patrząc mi w oczy, kiedy nawilża ciasną dziurkę
chłodnym płynem. Przyciąga moje wyprostowane nogi do swojej piersi,
głaszcze wrażliwą skórę po wewnętrznej stronie ud.
– Powiedz, jeśli to będzie za dużo.
Zaciska szczękę i wchodzi w mój tyłek. Główka wciska się do środka i
tracę dech. To zawsze najtrudniejszy moment.
– O mój Boże. – Przełykam ślinę i wyginam szyję, by złapać głębszy
oddech. Jared zaczyna powoli, szukając na mojej twarzy jakichkolwiek
oznak dyskomfortu lub bólu. Jest ostrożny, ale każdy ruch redukuje jego
troskę i delikatność.
Aż wreszcie bestia chce tylko pieprzyć.
Przyciska moje uda do klatki piersiowej i wbija się we mnie z całą siłą.
– Otwórz się dla mnie – rozkazuje.
Wiem, czego chce, i chwytam się za tyłek obiema rękami, rozciągając
pośladki na boki, by ułatwić mu wejście.
– Cholera. – Z trudem łapię oddech. Wszystko jest intensywne.
Penetruje mnie tak głęboko, że rozpadam się na kawałki z każdym
pchnięciem.
Jared przestaje tylko po to, by puścić moje nogi i pozwolić im upaść
na boki, po czym zgina je w kolanach i przyciska do mojej piersi.
Obserwuje swoje wyczyny, przygryzając wargę. Jest niezmordowany.
Wiem, co wydarzy się teraz, i wątpię, żebym mogła to znieść.
Kciukiem zaczyna pieścić cipkę. Na początku delikatnie, prawie
przepraszał, że ją zaniedbał, a potem zaciska szczękę i napiera na mnie
otwartą dłonią. Bezwiednie zaciskam nogi w obronie przed tą
obezwładniającą przyjemnością.
– Przestań. Otwórz! – rozkazuje gwałtownie, rozchylając moje nogi.
Głaszcze łechtaczkę i zatapia kciuk w cipce, cały czas wbijając się w mój
tyłek. Orgazm wybucha i zalewa mnie niczym deszcz meteorytów. Krzyczę
i rzucam głową, chwytając się pościeli.
– Dios. Dios – bełkoczę wyczerpana, a on wciąż utrzymuje tempo. Pot
spływa po jego klatce piersiowej i mięśniach brzucha. Wilgotne włosy
skręcają się w loki.
Jak długo mnie pieprzy? Mam nadzieję, że to się nigdy nie skończy.
– Boże, Banner, jestem blisko – wyrzuca z siebie. – Kurwa, kurwa,
kurwa.
Wychodzi ze mnie i tryska gorącym strumieniem na mój tyłek i uda, a
także na brzuch. Potem Jared patrzy na mnie, w jego oczach widzę
zadowolenie, kiedy podziwia kremowe smugi ozdabiające moje ciało.
Zaczyna je we mnie wcierać.
Zamykam oczy, blokując wszelkie zewnętrzne bodźce i wszystkie
zmysły poza dotykiem. Świat kurczy się do opuszek jego palców, które
wmasowują spermę w moją skórę. Wciera ją w spuchnięte wargi między
moim nogami i w sutki, łącząc nas w najbardziej prymitywny sposób.
Kiedy przyjemność mnie przerasta, znów dochodzę. Inaczej. Bez dźwięku.
Bez krzyku. Moje ciało doznaje ujścia takiej rozkoszy, że aż odbiera mi
głos, a moje serce zatrzymuje się na jedną oszałamiającą chwilę.
***

– Marszczymy się.
Wyciągam nagie, mokre ramię ze stygnącej wody, by pokazać
Jaredowi pomarszczone opuszki palców. Siedzi za mną w wannie,
ramionami obejmuje moje barki, a ja wtulam głowę w jego szyję.
– Widzę. – Ujmuje moje palce i szybko całuje koniuszki. – Co powiesz
na wyprawę?
– Ooo. – Wyciągam szyję, żeby spojrzeć na niego przez ramię. – To
mogłoby być fajne.
– Może Temescal Canyon?
– Nie byłam tam jeszcze. Podoba mi się ten pomysł.
Chwilami dziwnie mi ze świadomością, że po prostu… umawiamy się
ze sobą. Robimy razem normalne rzeczy, takie jak chodzenie do kina lub
teatru, jedzenie kolacji lub spacerowanie po plaży. Dorastałam blisko
oceanu i tęskniłam za nim, gdy mieszkałam w Nowym Jorku. Nasze
rozkłady zajęć są napięte, ale kiedy uda nam się zarezerwować trochę czasu
na spędzenie go razem, robimy zwykłe rzeczy. Po prostu spacerujemy nad
oceanem i podziwiamy majestatyczne zachody słońca, cały czas ucząc się o
sobie nowych rzeczy.
Jesteśmy ze sobą zaledwie kilka tygodni. Niewiele osób o tym wie,
tylko nasza najbliższa rodzina i przyjaciele. Zo i ja wystosowaliśmy
wspólne oświadczenie, wyjaśniające, że nasz związek był platoniczny od
miesięcy, ale zdecydowaliśmy, że nie będziemy informować o tym opinii
publicznej podczas trwania chemioterapii. Wypowiedziane ze sceny „Te
amo” stało się wyznaniem skierowanym do najlepszej przyjaciółki, która
przeszła z nim przez piekło.
– Uch… A o której? – pytam, dotykając silnych nóg Jareda.
Jego skóra ślizga się po mojej, kiedy wzrusza ramionami.
– O drugiej? – Odsuwa mokre włosy z mojej szyi i całuje mnie. – Masz
coś do zrobienia?
Przez kilka sekund siedzę cicho. Wciąż jestem zaangażowana w
opiekę nad Zo. Przygotowują go na następny etap leczenia, wymianę
komórek macierzystych, skomplikowany proces, który obejmuje wiele
badań mających na celu potwierdzenie, że jego organy są wystarczająco
zdrowe, by przeprowadzić operację. Potem nastąpi długa rekonwalescencja,
która w dużej mierze odizoluje Zo od świata, bo cały proces obedrze go z
odporności niemal do zera. Niewiele osób pozwolą mu widywać.
Ale będzie miał mnie.
– Tak, muszę zająć się kilkoma rzeczami. – Odchrząkuję i milczę przez
moment. – Muszę zobaczyć, jak się czuje Zo.
Zapada cisza, jedyny dźwięk to plusk wody w wannie przy każdym
delikatnym ruchu naszych ciał.
– Przeszkadza ci to? Że wciąż przyjaźnię się z Zo? Angażuję w jego
leczenie?
– Tak.
Staram się nie oceniać Jareda. Głęboko się kochamy, ale bardzo się od
siebie różnimy. Jesteśmy oboje bardzo opiekuńczy wobec tych, na których
nam zależy, a Jared nie darzy tym uczuciem zbyt wielu osób. Cieszę się, że
mnie tak.
– Dziękuję, że jesteś ze mną szczery. – Przekręcam się tak, żeby być z
nim twarzą w twarz. – Nie mogę go opuścić.
– Wiem o tym. Nie chcę, żebyś go opuszczała. Wtedy nie byłabyś
sobą, ale wciąż mi to przeszkadza, bo wiem, że jest w tobie zakochany.
Nie mogę zaprzeczyć. To dla nas wszystkich dziwna sytuacja, ale nie
mogłabym dalej żyć ze sobą, gdybym zerwała z nim kontakt. Z czasem
przestanę aż tak się angażować, ale Zo czeka teraz najtrudniejszy etap
leczenia i nie mogę go zostawić.
– Przynajmniej nie mieszkamy razem – mówię, próbując wygładzić
zmarszczone brwi na przystojnej twarzy Jareda. – Mam na myśli siebie i
Zo.
Uśmiecha się, gdy doprecyzowuję, o kogo chodzi, i palcem przesuwa
po moich wargach oraz kościach policzkowych, zostawiając wilgotny ślad.
– Wiem, co próbowałaś powiedzieć. – Całuje mnie w nos. – Moja
umowa najmu kończy się za kilka miesięcy. Moglibyśmy to
przedyskutować, jeśli chcesz.
Mój żołądek się wywraca, a oddech więźnie w gardle. Serce
trzykrotnie przyspiesza.
– Jasne, możemy o tym porozmawiać.
Zerkam w dół, przyglądając się naszym ciało. Moja skóra jest trochę
ciemniejsza, jego pokryta złotymi włosami. Nie wstydzę się już nagości.
Owszem, po części dlatego, że pozostaję w świetnej formie, ale to nie
wszystko. Wciąż jestem dziewczyną o rozmiarze L w mieście samych esek.
Ćwiczę i zdrowo się odżywiam, ale matka natura poświęciła sporo czasu,
rozszerzając te biodra i tyłek. Na szczęście pogodziłam się z tym.
Nauczyłam się je kochać. Jared też je kocha. Kiedyś myślałam, że bycie z
mężczyzną takim jak on sprawiłoby, że stałabym się jeszcze bardziej
niepewna i zakompleksiona. Tymczasem jestem pewniejsza siebie niż
kiedykolwiek.
– Hej. – Jared unosi mój podbródek, żebym popatrzyła mu w oczy,
które są pełne zadowolenia. – To byłaby bardzo krótka rozmowa. Chcę z
tobą zamieszkać. Budzić się obok ciebie każdego dnia. Co ty na to?
Jego uśmiech jest zaraźliwy. Nasze życie zawodowe może być
skomplikowane, ale jeśli chodzi o związek, wszystko wydaje się proste. A
to właśnie jest najlepszą częścią mojego życia.
– Byłoby miło – odpowiadam, pochylając się, by go pocałować, długo,
wolno, głęboko. Gdy się odsuwam i odwracam do niego plecami, znów
opieram się o jego klatkę piersiową, choć woda zrobiła się zimna.
– Jest coś… uch, innego, co chciałbym przedyskutować – zaczyna
niespodziewanie.
Teraz to w jego głosie słyszę rezerwę. Wahanie, które sprawia, że łapię
go za rękę i łączę nasze palce na mojej talii. – Strzelaj. O co chodzi?
Wolną ręką głaszcze mnie po włosach.
– Mam propozycję. Przygotowałem dla ciebie stanowisko w Naprzód.
Gdyby ktoś upuścił teraz szpilkę do wody w naszej wannie,
usłyszelibyśmy plusk. Nie chodzi o to, że znów podejrzewam, że uganiał
się za mną, by przejąć moich klientów. Wiem, że Jared mnie kocha.
Rozważam jego słowa. Oddzielam profesjonalną agentkę od
przytulonej do niego kobiety. Od kobiety, której tyłek wciąż boli po tym,
jak ostro ją wypieprzył. Ta kobieta na piersiach ma otarcia od zarostu i
ślady pocałunków na wewnętrznych stronach ud. Cały świat tej kobiety
mieści się w tej wannie, ze złotowłosym mężczyzną siedzącym za nią.
Podczas apokalipsy tylko tego by potrzebowała.
Świat się jednak nie kończy i kobieta sukcesu wstaje, po czym
wychodzi z wanny, by zacząć spacerować po łazience. By nabrać dystansu
do tej drugiej kobiety i jej faceta.
– Mówisz, że masz dla mnie miejsce w Naprzód?
Odwracam się i odsuwam, aż moje plecy dotykają drugiego końca
wanny. Siedzimy teraz twarzą w twarz. Opieram łokcie o brzegi wanny.
– Tak. – Jego usta wyginają się i widać, że powstrzymuje się od
uśmiechu. Wyczuł zmianę atmosfery. Nie tylko woda się ochładza. – I w
dodatku, moim skromnym zdaniem, to bardzo hojna oferta.
– Masz dla mnie stanowisko w swojej agencji. A dlaczego miałabym je
przyjąć?
– Zapłacę ci więcej niż Cal.
– Cal mi nie płaci. – Napawam się zaskoczeniem w jego wzroku. –
Wynegocjowałam kontrakt, w którym zrezygnowałam z podstawowej
pensji na rzecz wyższych prowizji.
Uśmiecham się niewinnie i trzepocę rzęsami.
– To całkiem sporo – dodaję.
Śmieje się i kiedy ja odchylam się do tyłu, on pochyla się do przodu,
też opierając łokcie o krawędzie wanny. – Więc co cię przekona, żeby
przyjść dla mnie pracować?
– Nie będę dla ciebie pracować.
– Nie będziesz? – pyta, marszcząc czoło.
– Wiem dokładnie, ilu klientów reprezentuje Naprzód i mogę
zagwarantować, że wszyscy moi pójdą za mną, jeśli opuszczę Bagley. To by
podwoiło waszą listę klientów. – Teraz ja pochylam się do przodu i czekam,
aż Jared przestanie wpatrywać się w moje sutki. – Wystarczy jeden dzień.
– Podwoiło?
– Podwoiło – potwierdzam. – W Bagley mam w sumie autonomię i
zarabiam więcej pieniędzy, niż mogłabym gdzieś indziej. Kiedyś
zamierzam zrobić krok do przodu i otworzyć własną
agencję. To, co mi proponujesz, byłoby krokiem w bok i mnie nie
interesuje. Podnoszę kolano i obserwuję, jak jego wzrok wpada między
moje nogi.
– Nie będę dla ciebie pracować – powtarzam znowu. – Ale mogłabym
pracować z tobą, jeśli oferta byłaby odpowiednia. Równorzędna partnerka.
– Równorzędna partnerka? – Szczęka Jareda opada. – W firmie, którą
zbudowałem z niczego? Chcesz wejść i od razu dostać równorzędne
partnerstwo?
– Dostać? – Przekrzywiam głowę i zaciskam usta. – Nie przypominam
sobie, kiedy ostatni raz coś dostałam. Wypruwałam sobie flaki przez
ostatnią dekadę, tak samo jak ty. Moja reputacja i wyniki są równie dobre.
Posyłam mu znaczące spojrzenie i nie mówię nic na głos, ale on i tak
słyszy moje słowa.
„Jeśli nie lepsze”.
Oblizuje wargi i przygryza je, ukrywając przede mną uśmiech.
– Muszę porozmawiać z Augustem. Jest cichym partnerem.
– Zrób to. – Wstaję, naga i pewna siebie, jak gdybyśmy kończyli
negocjacje przy stole konferencyjnym. Wychodzę z wanny i zawiązuję
ręcznik wokół piersi, rzucając Jaredowi sugestywny uśmiech. – I wróć do
mnie.
EPILOG

To prawda, co mówią – kiedy wiesz, to wiesz.

Cindy Cherie, poetka

Epilog - JARED

– Nie ma się czym denerwować – mówi Banner, żując paznokieć kciuka i


marszcząc brwi.
Wyglądając na zdenerwowaną.
– Hm… No dobrze. – Zatrzymuję samochód na parkingu przed willą,
gdzie odbywa się quinceañera Anny, siostrzenicy Banner. – Ja się nie
denerwuję.
Pewnie mi nie wierzy, ale mówię prawdę. Jesteśmy parą od sześciu
miesięcy i bywałem na okazjonalnych kolacjach z jej najbliższymi, ale to
pierwszy raz, kiedy będę brał udział w zjeździe całej, olbrzymiej rodziny.
Najwidoczniej to poważna sprawa, bo Banner wciąż powtarza mi, że nie
powinienem być zdenerwowany. Właśnie skończyła się msza, która
tradycyjnie ma miejsce przed przyjęciem. Byłem w kościele pierwszy raz
od… nie mam pojęcia kiedy. Jestem zaskoczony, że nie trzasnął we mnie
piorun.
– Jeśli mój wujek Javier się upije – odzywa się Banner – nie rozmawiaj
z nim. Zignoruj go. Opowiada szalone rzeczy, gdy jest pijany.
– To jak my wszyscy.
Wysiadam, Banner także.
– I wiesz, żeby się nie angażować w nic z mamą. – Poprawia włosy
zaczesane do tyłu w luźny węzeł. – Naprawdę myślałam, że do tego czasu
już się pogodzi z sytuacją.
Mama Morales okazała się być trudniejsza do zdobycia niż opinia
publiczna, której ciężko było się pożegnać z wizerunkiem Banner jako
wiernej Penelopy. Banner zdecydowanie dostała dodatkowe punkty za to,
że opiekowała się Zo nawet po zerwaniu i chociaż mam wielką ochotę
wytatuować moje imię na jej twarzy, żeby wszyscy wiedzieli o naszym
związku, rozumiem, że powolne posuwanie się do przodu to lepsze
rozwiązanie. Kiedy Banner przeszła do Naprzód, wiele osób założyło, że
nasz związek zaczął się w pracy.
– Myślisz o tym, co mama powiedziała ostatnim razem? – pyta. – Czy
dlatego jesteś taki cichy?
– A co powiedziała? – Marszczę brwi.
– Och. – Przygryza wargę. – Nic. Nieważne.
Przewracam oczami, obchodzę samochód i zatrzymuję się przy
Banner.
– Nie musisz udawać, że twoja mama mnie lubi, Ban. Ona nie udaje.
Banner poprawia mi krawat. Niepotrzebnie. Moje krawaty są zawsze
idealnie ułożone. Po prostu potrzebuje coś zrobić z rękoma. Gdybyśmy nie
musieli iść na to przyjęcie, dałbym zajęcie jej dłoniom. Ustom także.
– Ale ja chcę, żeby cię lubiła – mówi i wydyma lekko wargi.
Schylam się i wyciskam pocałunek na jej ustach, a potem na piegach.
– A czy ty mnie lubisz? – pytam przy uchu Banner.
– Bardziej niż lubię. – Odwraca głowę, by szybko pocałować mnie w
usta. Jak dla mnie zbyt szybko. – Kocham cię.
– Więc uwierzysz mi, jeśli powiem, że opinia kogokolwiek innego
średnio mnie interesuje? Nawet twojej matki.
Kiwa głową, ale na jej czole pojawia się zmarszczka. Wygładzam ją
kciukiem.
– Naprawdę mam to na myśli, Ban. Byłoby świetnie, gdyby twoja
mama lubiła mnie tak, jak kocha Zo, ale oboje wiemy, że to się nie wydarzy
w najbliższej przyszłości.
– Och, jeszcze jedno, Jared. – Zmarszczka powraca. – Skoro mowa o
Zo…
– Naprawdę musimy?
– Przestań. On może się czuć na tyle dobrze, żeby się dziś pojawić. –
Patrzy na mnie w górę.
– Nawet nie próbuj. Ta sztuczka z trzepotem rzęs na mnie nie działa.
– Mam pełną świadomość faktu, że jesteś odporny na moje wdzięki –
mówi ze śmiechem, a następnie odsuwa się i rusza przodem. Uwodzi mnie
kołysaniem zaokrąglonych bioder. A sposób, w jaki sukienka opina
krągłość jej…
– Cholera! Znowu to robisz! – krzyczę, zdając sobie sprawę, że o ile
rzęsami wiele u mnie nie wskóra, to kręceniem pupą jak najbardziej.
Zerka na mnie przez ramię, jej uśmiech jest figlarny. Cieszę się, że
kobieta, która kiedyś zapytała, czy ma kwadratowy tyłek, czuje się
wystarczająco pewna siebie, że wykorzystuje swoje wdzięki przeciwko
mnie.
– Jesteś taki łatwy, Foster, a myślisz, że ciężko cię zdobyć. – Śmieje
się i bierze mnie pod ramię. – Jak już mówiłam, Zo może się pojawić i
proszę cię, żebyś był miły.
Nienawidzę, kiedy ludzie proszą, żebym był miły, bo to oznacza, że
istnieje duże prawdopodobieństwo, że ktoś może wyprowadzić mnie z
równowagi. A to, jak Zo rozdzielił nas i próbował odzyskać Banner…
– Może będziemy się po prostu unikać – proponuję. – Jest tu wiele
osób.
– Nie, proszę cię, żebyś się postarał. – Zatrzymuje się, wyraz jej twarzy
poważnieje. – Wiesz, ile on dla mnie znaczy, a on wie, ile ty dla mnie
znaczysz. Chcę, żebyście się… dogadali.
– Postaram się. – Mój głos jest szorstki. Nie chcę taki być, ale
mimowolnie zaciskam zęby.
– Dziękuję. – Banner przysuwa się bliżej. – Będzie fajnie. To naprawdę
duża sprawa. Pamiętam moją quinceañerę. Naprawdę wyjątkowy dzień dla
dziewczyny.
– Ceremonia w kościele była świetna.
– Tak, a teraz czeka nas mnóstwo picia. Dobre jedzenie. Przepyszne
ciasto. Anna odtańczy pierwszy taniec z moim tatą. – Brzmi bardziej jak
wesele niż słodka… piętnastka.
– Bo to jest podobne do wesela. – Posyła mi pełen zrozumienia
uśmiech. – Ale to co innego, więc się nie martw. Wiem, jak bardzo wesela
stresują facetów-singli.
– Wesela mnie nie stresują. – Łapię ją za rękę, kiedy dochodzimy do
wejścia. – I nie jestem singlem.
Wymieniamy długie spojrzenia, a wtedy jej siostra Camilla,
podchodzi, by nas powitać.
– Wszystko jest takie piękne, Bannini – mówi Camilla, gdy idziemy do
foyer. Przez moment wbija wzrok w podłogę, ale potem patrzy prosto na
Banner. – Dziękuję ci. Anna czuje się tutaj jak księżniczka.
– Ona jest księżniczką – odpowiada Banner, przytulając siostrę. –
Zrobimy wszystko, żeby miała to, za czym my tęskniłyśmy i czego nigdy
nie miałyśmy.
– Dziękuję. Ale naprawdę nie musiałaś.
– Somos familia. – Banner całuje ją w policzek.
– Dziękuję też za przyprowadzenie tego tutaj. – Camilla obrzuca mnie
spojrzeniem pełnym podziwu. – Już dawno miałam ci powiedzieć, że to
niezłe ciacho.
– Słuchaj, Milla – zaczyna Banner ze sztywnym uśmiechem. – Możesz
jeszcze tylko raz spojrzeć na mojego chłopaka w ten sposób. ¿Entiendes?
Camilla i ja zerkamy na siebie i po kilku sekundach parskamy głośnym
śmiechem. Siostra Banner wyciąga banknot dwudziestodolarowy i podaje
mi go.
– Wygrałeś. – Kręci głową i uśmiecha się szeroko. – Jared to
przewidział.
– Czekaj. – Banner patrzy zdezorientowana to na mnie, to na swoją
siostrę. – Wystawiłaś mnie? Ty mnie wystawiłeś?
– To był tylko przyjacielski zakład, żeby zobaczyć, jak bardzo
zazdrosna będziesz – przyznaję, chowając dwudziestkę do kieszeni. – Nie
jest dobrze.
– I oczywiście ta dwudziestka zostanie wpłacona na konto
oszczędnościowe Anny, prawda? – pyta Banner z założonymi na piersi
ramionami.
– Jasne – mamroczę. – W każdym razie większość.
Wszyscy troje śmiejemy się i oddaję z powrotem banknot. Po chwili
idziemy do stołu, który ugina się pod licznymi półmiskami. Nigdy nie
widziałem tak wielu potraw. Tacos, enchilada, barbacoa, salsa, guac i wiele
innych dań, które widzę po raz pierwszy w życiu. Już nie mogę się
doczekać, aż ich spróbuję. Łapię kilka biscohos, które są rodzajem
ciasteczek, i dostrzegam buñuelos, takie, jak te, które zrobiła dla mnie
Banner na St. John.
Kiedy jemy, uważnie obserwuję interakcje Banner z rodziną. Jest
głośniejsza, a jej ręce bez ustanku się poruszają, gdy rozmawia z kuzynami,
ciotkami i przyjaciółkami z dzieciństwa. Cudownie ogląda się tę jej stronę,
która objawia się tylko w towarzystwie najbliższych. Potrafię wyłapać kilka
słów z rozmów prowadzonych po hiszpańsku, ale głównie po prostu z
przyjemnością słucham dźwięków i głosów oraz żywiołowej muzyki
tradycyjnego meksykańskiego zespołu. Na naszych przyjęciach rodzinnych
też dobrze się bawimy, ale cieszę się, że mogę być częścią i tej
uroczystości.
Po posiłku podchodzi do nas blondynka z notatnikiem i okularami na
czubku nosa.
– Panno Morales, mam pytanie odnośnie umowy. I chciałam
potwierdzić szczegóły dotyczące pierwszego tańca.
– Ach, oczywiście. – Banner rozgląda się dookoła, po czym skupia
uwagę z powrotem na mnie. – Dasz sobie radę przez kilka minut?
– Pewnie. – Potrząsam szklanką. – Mam poncz i jestem pewien, że
został odpowiednio doprawiony.
Banner kiwa głową i śmieje się chrapliwie, a potem odchodzi za
koordynatorką.
Nie znam tu wielu osób, a tej garstki, która wie, kim jestem dla
Banner, nie ma w pobliżu. Nalewam sobie więcej ponczu i podpieram
ścianę, obserwując bawiących się ludzi. Czternaście dziewcząt otacza
Annę, Banner nazwała je damas. Chichoczą i poprawiają Annie tiarę oraz
elegancką sukienkę. Same mają sukienki w kolorach tęczy, są jak chmura
satyny i szyfonu. Banner chce przynajmniej czworo dzieci? A co, jeśli
wszystkie będą dziewczynkami? Myślę o Sarai i jej miliardzie pytań oraz
ciągłych wymaganiach godnych małej diwy. Boże, co, jeśli dzieci zawsze
wymagają tyle zachodu, co moja siostrzenica? Wciąż mam dreszcze na tę
myśl, gdy dostrzegam mamę Morales. Przez kilka sekund przyglądamy się
sobie w ciszy. Początek naszej znajomości nie był specjalnie obiecujący, w
końcu prawie przeleciałem jej córkę w toalecie dla niepełnosprawnych. –
Hola, Señora Morales – ryzykuję, kiedy cisza staje się zbyt niezręczna.
– Nie mówisz po hiszpańsku – odpowiada.
– Mówię wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że nazwała pani
Banner dziwką. – Ona mnie nie lubi, a ja mam się starać wkupić w łaski?
Chociaż Banner szybko się po tym otrząsnęła, wiem, że ciągła dezaprobata
ze strony matki dokucza mojej ukochanej. – Ha! A więc jednak masz
cojones. – Ciemny łuk brwi, które Banner po niej odziedziczyła, unosi się, a
usta drgają tak samo jak u córki. – Mówisz wystarczająco dobrze, żeby
wiedzieć, co to oznacza, gringo?
Sztywna linia moich ust trochę się rozluźnia. Jest tak podobna do
Banner, że muszę ją choć trochę lubić. – Zraniła pani Banner – stwierdzam.
Chyba mamy chwilowe zawieszenie broni.
– A ty nie lubisz widzieć mojej córki zranionej?
– Nie, nie lubię – odpowiadam poważnie, bez cienia uśmiechu. –
Nawet przez ludzi, o których wiem, że ją kochają.
Przez chwilę przygląda się uważnie mojej twarzy.
– Czy masz pojęcie, jak wyjątkowa jest Banner?
Zanim zdążę odpowiedzieć, kontynuuje:
– Mówili mi: „Pani Morales, Banner należy do Mensy”. – Pozwala
sobie na błysk humoru w ciemnych oczach. – Myślałam, że obrażają moją
córkę. Mensa oznacza po hiszpańsku głupią dziewczynę.
Mięśnie twarzy lekko podnoszą jeden z kącików moich ust, ale
trzymam uśmiech na wodzy.
– Była taka inna, taka… – Bezradnie wzrusza ramionami. – Nie byłam
na nią przygotowana.
– Ja także nie – stwierdzam cierpko.
– Książki, które czytała, języki, których się uczyła, marzenia, które
miała… Nie byłam w stanie nauczyć jej tych rzeczy. Ale nauczyłam ją
szczerości, lojalności i siły charakteru. Nauczyłam ją, by nie oszukiwała.
Rozbawienie, które dzieliliśmy przez chwilę, znika. Nie oferuję
wymówek bądź wyjaśnień, bo nikomu nie jestem ich winien. Biorę
odpowiedzialność za moje czyny i nic, co ona powie, nie sprawi, że zacznę
żałować, że jej córka należy do mnie. – To dobra dziewczyna – szepcze
cicho pani Morales.
– Wiem o tym. I jeśli zmierza pani do tego, żeby mi powiedzieć, że na
nią nie zasługuję, proszę nie tracić czasu. O tym także wiem.
– Zo to dobry człowiek. – Jej oczy nawet na moment nie opuszczają
mojej twarzy. – A ty jesteś dobrym człowiekiem? Przez chwilę nic nie
mówię, zastanawiam się nad tym pytaniem i moją odpowiedzią.
– Jestem dobry dla pani córki. Nigdy bym jej nie skrzywdził i
zabiłbym każdego, kto by spróbował.
Szczera prawda zawarta w tych słowach zawisa pomiędzy nami na
kilka chwil.
– Cóż, Banner zawsze wiedziała, czego chce – mówi. – A teraz chce
ciebie.
Kolejny uśmiech wykrzywia kąciki jej ust.
– Sądzę, że to więcej niż zwykłe pragnienie.
– Z wzajemnością – zapewniam ją.
Jej oczy nadal nie opuszczają mojej twarzy, mruży je, aż wreszcie
kiwa głową i wydaje się usatysfakcjonowana czymś, co zobaczyła.
– Tak, cóż, moje wnuczęta będą mówić po hiszpańsku – oznajmia
twardo. – I jeśli nie chcesz, żebyśmy rozmawiali o tobie pod twoim nosem,
też się go nauczysz i to szybko.
– Sí – odpowiadam z uśmiechem.
– A więc mówisz, że masz zamiar poślubić Banner, tak? – dopytuje,
rozpraszając krótką chwilę spokoju, i zaplata ramiona na piersi, dokładnie
tak, jak robi to Banner.
– Uch.
– Co? Chcesz mieć ciastko i zjeść ciastko, tak? Chcesz, żeby moje
wnuczęta były z nieprawego łoża?
– Nie, widzi pani, ja…
– Wprowadziłeś się, prawda? – pyta, przesuwając dłonie na biodra. –
Do domu mojej córki? Mieszkasz z nią? Śpisz z nią każdej nocy?
– Tak, owszem, ale…
– Więc z czasem pojawią się dzieci.
Moralesowie są katolicką rodziną, więc wiem, że to dla nich poważna
sprawa. Chciałbym, żeby Banner tu była i odpowiadała na te pytania,
ponieważ ja mogę spieprzyć wszystko jeszcze bardziej. Na szczęście ktoś,
jakaś kuzynka, jeśli dobrze pamiętam, woła panią Morales. Obrzucając
mnie od stóp do głów przenikliwym spojrzeniem, odchodzi tak szybko, jak
się pojawiła.
„Cóż, nieźle poszło. Tak mi się wydaje. Chyba.”
Przydałoby mi się teraz odetchnąć świeżym powietrzem. Wychodzę na
taras i z radością stwierdzam, że jest pusty. Radość nie trwa niestety długo,
bo słyszę zbliżające się kroki. Odwracam się i widzę ostatnią osobę, którą
chciałem tu spotkać. – Zo – witam go spokojnie. – Miło cię widzieć.
Głęboki śmiech lepiej do niego pasuje, kiedy odzyskał część swojej
masy. Jego ciało dobrze zareagowało na wymianę komórek macierzystych,
chociaż z pewnością wciąż nie jest gotowy, żeby wrócić na boisko. Nie
można tego jednak wywnioskować z opowieści, które rozsiewa Banner.
Przystawiła Suttonowi Lowellowi nóż do gardła. Gdyby chociaż
zasugerowali, że usuną Zo z Tytanów, opinia publiczna głośno by
protestowała. Jeśli wyzdrowieje na tyle, by znów zacząć grać, miejsce
wciąż na niego czeka.
– Myślałem, że jesteś bardziej szczery, Foster – mówi z
mikroskopijnym uśmiechem.
– Naprawdę dobrze cię widzieć. Oczywiście, że się cieszę, w końcu
zdrowiejesz.
– Dużo się działo i Banner była nieoceniona. – Milknie na chwilę. –
Dziękuję, że nie kazałeś jej wybierać lub nie trzymałeś z daleka ode mnie.
– Tak, jak ty to zrobiłeś? – Nie jestem w stanie powstrzymać się przed
złośliwością.
– Zasłużyłem sobie na to.
„Tak, zasłużyłeś”.
– Byłem zdesperowany, żeby ją zatrzymać – stwierdza po prostu,
patrząc mi w oczy. – Mam pewność, że to rozumiesz. Naprawdę doceniam,
że pozwoliłeś jej, by mi pomagała przez te ostatnie kilka miesięcy.
– Pozwoliłem? – drwię. – Wiesz, że nie mógłbym powstrzymać Banner
przed zrobieniem czegoś, czego chce. Uwierz mi, próbowałem. Ale Banner
jest jednocześnie całkowicie moja i w pełni swoja. Kocham to w niej.
Kiwa głową, uśmiech pełen zrozumienia pojawia się na jego ustach.
Przez kilka minut nic nie mówimy, pogrążeni w myślach. Ostatnio coś
kołatało mi się po głowie, a on jest jedyną osobą, która mogłaby to docenić.
– Słyszałeś kiedyś o odkryciach wielokrotnych? – pytam, opierając się
o ścianę.
– Nie przypominam sobie takiego terminu – odpowiada Zo, marszcząc
czoło.
– Zazwyczaj mówi się o tym w odniesieniu do naukowców i
odkrywców. To fenomen opisujący sytuację, kiedy dwoje ludzi odkrywa
coś w innych miejscach w tym samym czasie – objaśniam. – Byłbyś
zaskoczony, jak często się to zdarza. Rachunek matematyczny, tlen, piec
hutniczy… Wszystko to odkrycia wielokrotne. Nawet teoria ewolucji
Darwina.
Zo unosi brwi, bez słów pytając, co moja uczona gadka ma wspólnego
z naszą sytuacją.
– Myślę, że to przydarzyło się właśnie nam – kontynuuję. – Obaj
spotkaliśmy Banner w tym samym okresie jej życia i zobaczyliśmy w niej
coś, czego nikt inny nie widział. Dokonaliśmy spektakularnego odkrycia, a
reszta świata nic nie zauważyła. Jeszcze nie potrafiła, a my już tak. To
jakbyśmy we dwóch dzielili wspólny sekret.
– Rozumiem – mówi cicho, podnosząc na mnie podejrzliwe spojrzenie.
– I jak rozwiązuje się takie problemy? Kiedy dwoje ludzi odkrywa coś w
tym samym czasie?
Wzruszam ramionami i wpycham ręce w kieszenie spodni.
– To zależy od tego, kto pierwszy podzieli się sekretem – wyjaśniam. –
Wyścig roszczeń.
– A więc twierdzisz, że gdybym poznał Banner pierwszy, to mnie by
wybrała? – Oczy Zo błyszczą humorem.
– Nie, nie wydaje mi się – odpowiadam. – Banner to moje
przeciwieństwo, ale jesteśmy równi.
„To moje dopełnienie”.
– Jedyny sposób, żeby Banner wybrała ciebie – mówię mu szczerze,
otwarcie, bo mam co do tego pewność – to gdyby nigdy mnie nie poznała.
Jesteśmy magnesami, które odciąga kariera, rodzina i inni ludzie, ale
które w końcu nie mogą oprzeć się wzajemnemu przyciąganiu.
– A ty? Wybrałbyś kogoś innego? – pyta, ale myślę, że już zna
odpowiedź.
– Pewnie nie – odpowiadam cicho. – Znajdziesz kogoś, Zo. Wiem, że
tak będzie, ale dla mnie Banner jest jedyną szansą. Kiwa głową, może
zaczyna rozumieć, dlaczego tak o nią walczyłem. Nie jestem mężczyzną
łatwym do kochania i znalezienie kogoś innego, kogo mógłbym kochać
przez resztę życia, byłoby właściwie niemożliwe. Banner to mój cud. Może
on to rozumie i pewnego dnia mi wybaczy.
Kobieta, o której mowa, wmaszerowuje na taras, jej pełen pewności
siebie krok na chwilę spowalnia, gdy widzi nas dwóch razem. Nie
wypowiada na głos pytania, które ma wypisane na twarzy, ale
prawdopodobnie dyskretnie szuka śladów krwi.
– Zo, powinieneś to nosić. – Wręcza mu maseczkę. – Nie na wiele się
przydaje, leżąc obok wazy z ponczem, gdy ty jesteś tutaj. Nie wiem, czy w
ogóle powinieneś tu być. Słońce zachodzi i robi się trochę chłodno. Może…
– Dobrze – przerywa jej, usta wykrzywiają mu się ze znużeniem. –
Bannini, rozumiem.
Przez chwilę mierzą się spojrzeniami. Jej jest zaniepokojone, jego
trochę zirytowane, choć głównie pełne czułości.
– Dobrze, ale musisz to wypić. – Podaje mu dużą szklankę ze słomką.
– Żadne jedzenie w środku nie jest bezpieczne. Nie byłbyś w stanie nic z
tego strawić. To batat, limonka, ananas…
– Muszę ci coś powiedzieć – wchodzi jej w słowo, zerkając na mnie, a
potem znowu na Banner. – Zatrudniłem pielęgniarkę, żeby się mną
zajmowała, więc nie musisz tyle dla mnie robić i tak często przychodzić.
„Chwalmy Pana! Od dziś będę chodził do kościoła”.
– Pielęgniarkę? – Konsternacja marszczy twarz Banner. – Czemu?
Mogę…
– Nie, nie możesz – mówi delikatnie, ale stanowczo. – Chcę, żebyś
przez jakiś czas nic nie robiła.
Wciąż wygląda na zdezorientowaną, ale ja nie jestem zdziwiony. Zo
musi odkochać się w Banner i nie może tego zrobić, kiedy ona przebywa z
nim bez przerwy.
– Osobiście uważam, że to świetny pomysł – wtrącam, w razie gdyby
mieli wątpliwości.
Oboje obdarzają mnie krzywymi spojrzeniami i znów koncentrują się
na sobie.
– Zrobiłaś więcej, niż było trzeba – ciągnie Zo, biorąc ją za rękę. – Nie
mógłbym wymarzyć sobie lepszej przyjaciółki. – Więc nie chcesz… –
Banner przełyka i łzy gromadzą się na jej gęstych dolnych rzęsach. – Nie
chcesz mnie blisko siebie? O to ci chodzi?
Zo odchrząkuje i moja radość zmniejsza się, kiedy widzę łzy także w
jego oczach. Kiedy ponownie się odzywa, ma głos pełen emocji.
– Przez jakiś czas. Myślę, że tak będzie najlepiej.
Banner i ja mamy coś, czego Zo nie może z nią dzielić, ale ich dwoje
również łączy wyjątkowa więź. A ja ze zdziwieniem stwierdzam, że nie
odczuwam zazdrości. Jak mógłbym? Banner jest po prostu dobra. Obydwaj
rozumiemy, że zrobiłaby dla niego wszystko ze względu na ich przyjaźń. I
nie zazdroszczę mu tego, co go czeka… odkochiwania się.
„Ja bym nie potrafił”.
Zo zakłada maseczkę, którą mu przyniosła.
– Już. – Maska wytłumia słowa. – Zadowolona?
Banner osusza łzy i spogląda na Zo z uśmiechem.
– Byłabym bardziej zadowolona, gdybyś trochę tego wypił.
Potrzebujesz swoich…
Potrząsa głową, na jej twarzy pojawia się zmartwienie.
– Przynajmniej pozwól mi wszystko omówić z pielęgniarką. Istnieje
aplikacja, która pomaga nadzorować podawanie leków. I mam umówione
regularne rozmowy telefoniczne z twoim hematologiem. Po prostu
chciałabym się upewnić, że… hm, rekonwalescencja przebiega zgodnie z
planem.
Zo kiwa głową i podnosi maskę na tyle, by pociągnąć łyk mikstury,
którą mu przyniosła.
– Upewnię się, żeby z tobą porozmawiała. Teraz pójdę poślinić się na
całe to jedzenie, którego nie mogę jeszcze jeść. Przebiega spojrzeniem po
jej twarzy tak powoli, jakby ją zapamiętywał. Jego oczy są poważne.
– Żegnaj, Banner – mówi.
Banner kiwa głową i obserwuje, jak Zo opuszcza taras. Przez minutę
panuje cisza, pomijając śmiech i muzykę dobiegające do nas z wnętrza
domu. Daję Banner czas, by otarła łzy.
– Chcesz zatańczyć? – pytam cicho.
Jej oczy są wciąż lśniące od łez, ale uśmiecha się i przysuwa do mnie.
Kołyszemy się w takt ledwo słyszalnej muzyki meksykańskiego zespołu,
który tym razem gra coś spokojniejszego. Kiedy ostatni raz tańczyliśmy,
Sixpence None The Richer śpiewał Kiss Me. Tamtej nocy ją pocałowałem i
wszystko się zmieniło.
– Przepraszam, że się zdenerwowałam, bo zatrudnił pielęgniarkę –
mówi Banner. – To nie… To po prostu…
– Nie jestem zły. – Sięgam do jej podbródka i podnoszę go, żeby
popatrzyła mi w oczy. – Rozumiem.
Ulga przegania niepokój z jej twarzy.
– Chociaż naprawdę uważam, że to dobry pomysł – stwierdzam, jak
gdyby tego nie wiedziała. – Musisz poświęcić tak dużo czasu, jak to tylko
możliwe swojej pracy, ponieważ słyszałem, że twój nowy szef to twardziel.
Banner parska gardłowym śmiechem.
– Szef? – Zarzuca mi ręce na szyję i przesuwa palcami po moich
włosach. – Jestem pewna, że według umowy zostałam równorzędną
partnerką. Dotrzymałam słowa i podwoiłam liczbę klientów, kiedy
opuściłam Bagleya i Wspólników.
– To prawda. – Uśmiechu rozciągającego się na mojej twarzy nie
powstydziłby się kot z Cheshire.
– Masz pewność, że nie pragniesz mnie tylko ze względu na moich
klientów? – Szczerzy się bez złośliwości. Jej wzrok wyraża miłość.
Zaszliśmy już tak daleko. Kim byliśmy na początku tej drogi?
Dwojgiem ambitnych, zagubionych dzieciaków, które znalazły siebie
nawzajem. Boże, byliśmy tacy bezmyślni. Gdy jest się młodym, nie docenia
się najcenniejszych rzeczy. Bierze się je za coś zwyczajnego, naturalnego.
A to nieprawda. Nie byliśmy zwyczajni. Przez całe lata usiłowałem
dorównać Banner, ale nikt nie dałby rady tego zrobić. Istnieje wiele
wspaniałych kobiet. Wiem o tym. Spotkałem je, lecz nie chodzi tylko o to,
kim jest Banner, ale też kim staliśmy się razem. Kim ja jestem, będąc z nią.
Do nikogo nie pasowałem w sposób, w jaki pasuję do Banner, choć dla
osób patrzących z zewnątrz nasz związek może nie mieć sensu.
– Czy pragnę cię z powodu twoich klientów? – powtarzam szeptem jej
pytanie. – Mam zaciągnąć cię w tamten kąt i pokazać, czego tak naprawdę
chcę?
Odsuwa się i patrzy na mnie, ciemne oczy pełne są ostrzeżenia i
wyzwania.
– Nie możemy – mówi stanowczo, choć w jej oczach widzę pożądanie.
– Kochaliśmy się w różnych miejscach i uszło nam to na sucho, ale myślę,
że quinceañera mojej siostrzenicy byłaby przekroczeniem granic
przyzwoitości nawet dla nas.
Tańczę z nią, kierując się we wspomniany kąt pod wiszącymi
palmowymi liśćmi, po czym przyciskam ją do ściany.
– Mówiłaś coś granicach przyzwoitości? – Wciskam w nią moją
erekcję. – To brzmi coraz bardziej jak zaproszenie.
Przygryza wargi i zamyka oczy, odpowiadając mojemu kutasowi
subtelnym wypchnięciem bioder.
– Powiedziałam „nie” – mówi i bierze płytki oddech.
– Boisz się, że twoja mama znowu nas przyłapie? – Mój śmiech jest
chrapliwy, kiedy słodka krągłość jej bioder wciska się we mnie. – Nie
zrobię tego tu, tam też nie. Nie zrobię tego nigdzie.
Jej chichot jest pełen uznania dla mojej nieprzyzwoitej parafrazy
doktora Seussa.
– Wycieczka na St. John była niezwykle udana – wzdycha i wygina
smętnie usta. – Nie jestem pewna, kiedy znowu uda nam się tak uciec. Za
kilka tygodni będziemy w dogrywkach playoffów.
Chciałbym móc się nie zgodzić, ale wakacje będą musiały poczekać.
Podejrzewam, że tym razem San Diego Waves wreszcie dostaną się do
kolejnej rundy, więc Augusta czekają ważne negocjacje. Nie ma mowy,
żeby mnie przy tym nie było. A Banner będzie wspierać Kenana oraz
innych zawodników, którymi się zajmujemy.
– Może nie wrócimy na naszą wyspę w najbliższym czasie –
mówię, przesuwając ręce w dół i kładąc je na pupie Banner – ale
zamierzam cię pieprzyć, kiedy wrócimy do domu.
Trochę spazmatycznie kiwa głową i staje na palcach, żeby polizać
moją szyję. Chcę, żeby mnie ugryzła, naznaczyła śladami zębów, aby
wszyscy na tym przyjęciu wiedzieli, że należę do niej, ale Banner tego nie
zrobi. Chociaż w łóżku ma w sobie nieujarzmioną dzikość, przy rodzinie
zachowuje powściągliwość. Musi utrzymywać w ryzach nas oboje, bo
dobrze wie, że ja mam to gdzieś.
– Nie możemy po prostu… – Łapię rąbek jej sukienki i podsuwam ją
do góry. – Szybko, obiecuję.
– Choć myśl o tym, że szybko byś się zaspokoił, a ja nie miałabym
czasu dojść, brzmi podniecająco… – Wywraca oczami i się śmieje. –
Mówię stanowcze „nie”.
– Czy kiedykolwiek zostawiłem cię niezaspokojoną? – Całuję
aksamitną i pachnącą skórę jej szyi.
– Nigdy. – Kładzie mi głowę na piersi, a dłoń na moim sercu. –
Zaspokajasz mnie całkowicie, Jared.
Zabieram ręce z pupy Banner i wplątuję w jej włosy. Chcę je
rozpuścić. Uwielbiam gdy są rozpuszczone. Może zostało mi to z czasów,
kiedy cały semestr zastanawiałem się, jak bardzo są długie i jakie byłyby w
dotyku.
– Obwiniaj sukienkę – mruczę. – Podkreśla twoje walory.
– Niech no zgadnę. – Śmieje się. – Tyłek?
Pieszczę jej plecy tuż nad pupą.
– Nie. Ten cudownie seksowny kręgosłup moralny.
Odsuwa się ode mnie, by przyjrzeć się uważnie mojej twarzy. Słońce
zachodzi i niebawem będziemy musieli szukać się w ciemnościach, tak jak
robiliśmy to pierwszej nocy, kiedy się kochaliśmy.
– Twoja siła – kontynuuję, naciskając palcami na delikatne kości. – I
to.
Przesuwam powoli dłonią po krągłości jej piersi, ale nie zatrzymuję się
tam, póki nie dosięgnę nagiej skóry tuż przy dekolcie sukienki.
– Twoje serce. – Mój śmiech jest autoironiczny. – Serce, które jakimś
cudem mi oddałaś, to kolejna rzecz, która jest w tobie najseksowniejsza.
Wodzi palcami po moich brwiach, kościach policzkowych, wargach.
Wiem, co widzi. Dobrze wyglądającego faceta o nie zawsze dobrym sercu.
Sercu tak różnym od jej serca.
– To chyba najbardziej idealna rzecz, jaką ktokolwiek mi powiedział –
szepcze.
Całe życie byłem zmotywowany, żeby zdobywać to, czego chciałem.
W tej chwili zaś znajduję się w rzadkim momencie zadowolenia, po prostu
trzymając ją w ramionach i obserwując zapierający dech w piersiach
zachód słońca. Złota godzina zawsze przenosi mnie w czasie do momentu,
gdy tańczyłem z Banner kilka miesięcy temu. Z jednej strony góry o
zielonych szczytach, z drugiej akwamarynowy ocean. Nie tylko
tańczyliśmy, ale negocjowaliśmy wspólną przyszłość. Walczyliśmy, bo ona
chciała zrobić to, co uważała za słuszne, a ja ciągnąłem ją w przeciwnym
kierunku, do czegoś, o czym wiedziałem, że nie może być niewłaściwe.
A teraz stoję tutaj z nią, a świat sprawia wrażenie, jakby zamarł. Nie
ma nawet bryzy, ale jestem niczym wiatrowskaz i wiem, że nadchodzą
zmiany. Po prostu to wyczuwam.
– Mam dla ciebie propozycję. – Sprawiam, by mój głos wyrażał
pewność siebie, chociaż ten jeden raz w życiu brak mi jej. – Czy to
propozycja, której nie będę mogła odrzucić? – pyta, bawiąc się moim
krawatem z figlarnym uśmiechem na tych pięknych, symetrycznych ustach.
– Uch, myślę, że możesz powiedzieć „nie”.
– Jared, naprawdę? – Śmieje się i kręci głową. – Ojciec Chrzestny?
Twój ulubiony film? „Złożę ci propozycję, której nie możesz odrzucić”?
Macha ręką, żebyśmy zignorowali żart, który powinienem był załapać.
– Nieważne. Wiesz, że jestem fatalna w dowcipach.
– Owszem. – Wydycham powietrze gwałtownie i nerwowo. – Mimo to
zazwyczaj bywam bardziej bystry. Wybacz. Uch, serio. Mam propozycję.
– Dobrze. Zamieniam się w słuch.
Przekonywałem drużyny, żeby ryzykowały przyjęcie graczy, z którymi
z początku nie chcieli podpisywać umów. Nakłaniałem marki, żeby płaciły
moim klientom dwa razy więcej, niż zamierzały. A mimo to nie umiem
dobrać odpowiednich słów, żeby przekonać Banner Morales, aby za mnie
wyszła. To najważniejsze wyzwanie w moim życiu.
– Więc… mamy naprawdę dużo, prawda? – pytam.
– Myślę, że mamy wszystko, czego potrzebujemy. – Wplata palce w
krótkie włosy na mojej szyi.
– Nie wszystko – zaprzeczam. – Mądra kobieta powiedziała kiedyś, że
nie powinienem bać się pragnąć wszystkiego.
– W zasadzie adresowałam te słowa do sali pełnej kobiet, które
zarabiają jedną trzecią tego, co faceci wykonujący tę samą pracę, a ty jesteś
bardzo bogatym, białym, amerykańskim mężczyzną – dokucza mi. – Więc
masz prawie wszystko. Ale co mówiłeś?
Wyrywa mi się krótki śmiech.
– Czy ty mnie właśnie wyzwałaś od bogatych, białych, amerykańskich
mężczyzn?
– Dokładnie tak. – Śmieje się bez skruchy.
– Tym razem ujdzie ci to na sucho. – Kręcę głową i próbuję sobie
przypomnieć, na czym skończyłem. – Więc jak mówiłem, pragnę tego
wszystkiego.
Sięgam do jej włosów, znajduję jedną ze spinek, które je podtrzymują,
i wysuwam ją. Gęsty, ciemny lok spływa na ramię Banner.
– Jared! – protestuje.
– Chcę budzić się z tobą każdego ranka. – Kradnę kolejną spinkę,
uwalniając następne pasmo włosów.
– Już to robisz. – Banner się poddaje i tylko patrzy na mnie z
przekrzywioną głową, a w jej oczach widzę zarówno głęboką miłość, jak i
irytację.
– Chcę cię całować każdego dnia. – Następna spinka wyjęta. Kolejne
pasmo opada. – Codziennie się z tobą kochać.
– To także robisz… każdego dnia. Czasem kilka razy. Nie narzekam.
Jestem całkowicie za tym.
Łapię za ostatnią spinkę, wysuwam ją i obserwuję, jak opada ostatni
kosmyk ciemnych włosów Banner. Patrzę na jej piegi.
Wygląda jak moja dziewczyna z pralni.
– Chcę mojego pierścionka na twoim palcu.
Nawet przy głośnej muzyce dobiegającej ze środka słyszę, jak wciąga
powietrze. Czuję, jak zaszokowały ją moje słowa. Nic nie mówi, ale
wpatruje się we mnie wielkimi oczami.
– Chcę mieć z tobą czworo dzieci – kontynuuję, ale szybko modyfikuję
swoje słowa. – Choć jeśli możemy negocjować tę liczbę, to byłbym za jej
zmniejszeniem. I to bardzo.
– Uch, nie, Jared, ja…
– No dobrze, w takim razie czworo. Wszystko jedno. – Daję za
wygraną i mówię dalej, zanim będzie mogła mi odmówić lub powiedzieć,
że się nad tym zastanowi. Nie takie pierdoły chcę usłyszeć. – Słuchaj,
wiem, że jestem ryzykiem. Nie jestem…
„Nim”.
– Nie jestem Zo i nigdy nim nie będę – ciągnę cicho, patrząc przez
chwilę na podłogę tarasu, po czym wracam spojrzeniem na jej zaszokowaną
twarz. – Ani Augustem, ani moim tatą. Nie jestem ani miły, ani
bezinteresowny. Nie przejmuję się uczuciami innych. Wiem, jak zauroczyć
ludzi, ale nie wiem, jak nauczyć się ich lubić.
Żałuję wszystkich razy, kiedy mówiłem jej, że nie mam kompasu
moralnego, bo kto przy zdrowych zmysłach poślubiłby gościa, który
przyznaje coś takiego?
– Wiem, że mówiłem, że nie umiem postępować słusznie. – Emocje
sprawiają, że trudno mi wyrzucać z siebie kolejne słowa. – Ale nie z tobą.
Odsuwam z jej twarzy włosy, które uwolniłem.
– Banner, jestem na ciebie zdecydowany. I jeśli się zgodzisz, obiecuję,
że nie będziesz tego żałować. Będę cię kochał każdego dnia, przez resztę
mojego życia.
To wszystko, co mam. Właśnie dałem jej więcej siebie, niż
jakakolwiek inna osoba na tej planecie. Wstrzymuję oddech i czekam, żeby
zobaczyć, co ona z tym zrobi.
Banner oblizuje usta i zakłada za ucho kosmyk włosów, a następnie
wreszcie na mnie patrzy. Wcześniej płakała z powodu Zo, ale tamte łzy
nijak się mają do tego, co widzę w jej oczach w tej chwili. Miłość, oddanie
i bezwarunkowa akceptacja, które dla niej czuję, wszystko to widzę
odwzajemnione w mokrych od łez oczach Banner.
– To się nazywa niezła propozycja – mówi głębokim głosem. – I mam
dla ciebie odpowiedź.
Bierze moją twarz w drżące dłonie i w ginącym świetle złotej godziny
jest dla mnie piękniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.
– Nie zasługuję na ciebie, Jaredzie Fosterze – szepcze cicho, ale z
pewnością. – Lecz i tak zamierzam cię mieć.

You might also like