You are on page 1of 142

Ksi ka pobrana ze strony

http://www.ksiazki4u.prv.pl

KORNEL MAKUSZY SKI

PANNA Z MOKR GŁOW


ROZDZIAŁ PIERWSZY

ycie słynnych ludzi opisuje si zwykle od chwili ich narodzin; jest tedy spraw
słuszn , by ywot „Panny z mokr głow ”, któr nale y zaliczy do najwybitniejszych postaci
naszego wieku, rozpocz od owego dnia, kiedy ujrzała ona wiatło słoneczne. Był to dzie
szary, bardzo zwyczajny i niczym nie wyró niaj cy si od pospólstwa dni, chocia powinien
zal ni w kalendarzu, wybuchn jak wulkan i zakrwawi wielk łun chmurne i przepa ciste
niebo historii. Tak si bowiem cz sto działo w bardzo dawnych czasach, e kiedy na wiat
przychodził kto taki, co miał zawa y na jego losach - jaki pot ny król, wspaniały geniusz
czy te potwór, co miał rozla morze krwi - dziwne w naturze działy si rzeczy: ziemia trz sła
si jakby w wielkiej trwodze, padały góry, jakby chciały czołem uderzy o struchlałe padoły,
morze wyst powało z brzegów, lwy ryczały na pustyni, wybuchały po ary, a wszystkimi
lud mi wstrz sał tajemniczy dreszcz. Nic podobnego - ku powszechnemu zdumieniu - nie
stało si owej chwili, kiedy „Panna z mokr głow ” zjawiła si na wiecie. By mo e, e
natura dlatego nie objawiła swojej oszalałej rado ci czy te gro nej trwogi, e w pobli u
miejsca narodzin owego stworzenia nie było ani wulkanu, który by zapłon ł, ani oceanu,
który by wzniósł fale pod niebo, ani lwa, który by zaryczał. W pobli u były jedynie konie i
krowy, które nie kiwn łyby ogonem, nawet gdyby si w ich obecno ci narodził chi ski
cesarz, i była jedna, jedyna, bardzo z natury smutna koza, tak oboj tna wobec wielkich
zdarze , e pod tym wzgl dem mógł j prze cign jedynie taki arcybałwan, jakim z dziada i
pradziada zwykł by - baran.
Jedynym szczególnym zdarzeniem w owym dniu było pojawienie si dwóch wron,
które przysiadłszy na dachu, pokryły dom cały czarnym krakaniem. Nie mo na było jednak
temu zdarzeniu przypisa historycznego znaczenia, nie zwrócono te na nie wi kszej uwagi.
Rozwa ywszy to wszystko, przyzna nale y ze smutkiem, e „Pannie z mokr głow ” stała
si krzywda ju w pierwszym dniu jej istnienia, bo jak si to pó niej oka e, godna była
małego trz sienia ziemi. Nic nie zapowiedziało narodzin istoty wyj tkowej. Wi cej na
wiecie czyni si hałasu, kiedy si narodzi ciel o dwóch głowach, mało za kto rozprawiał o
tym, e si narodziła dziewczyna, której bujne dzieje postanowili my opisa . Nie zdumiała
ludzi tym nawet, czym zasłyn ł tu po urodzeniu jeden z francuskich królów, który si
narodził z czterema z bami, jak gdyby pragn ł od razu zapowiedzie Pary owi, e b dzie
jadał wi cej ni najmniej dziesi ciu jego poddanych, a zapowied sumiennie spełnił.
O ludziach bł kitnie i beztrosko szcz liwych mówi si , e urodzili si w czepku.
Nadaremnie usiłowałem dowiedzie si , czy to nie zdarzyło si naszej dziewczynce. Ludzie,
którzy pami taj chwil jej narodzin, zgodnie przecz temu, jakoby widzieli czepek na jej
małej głowie. Słyszano jedynie przenikliwy wrzask, pełen rozczarowania i gniewu. „Panna z
mokr głow ” wyznała pó niej, nauczywszy si boskiej sztuki mowy, e kiedy ujrzała wiatło
sło ca, usłyszała słowo, które j przej ło zgroz , zdumieniem i gniewem: oznajmiono wiatu,
e narodziła si dziewczynka. Było to tak przera liwe dla niej nieszcz cie, taka dla jej bujnej
i rozwichrzonej duszy niespodzianka, e postanowiła raczej umrze od razu ni by
dziewczynk . Poniewa nikt z obecnych ani nie rozumiał, ani nie mógł poj gł bi jej
rozpaczy, ze nie urodziła si chłopcem, gwałtownie utrzymano j przy yciu. Nie maj c tedy
innego sposobu, ogłosiła protest przeciwko fatalno ci i przemocy przera liwym krzykiem, do
którego doł czyła po niewielu dniach wierzganie nogami. Nieustanny, a adnym rozumnym
argumentem nie uzasadniony wrzask dał jej piastunce sposobno do wygłoszenia zwi złego
proroctwa, które uj te w form uroczyst brzmiało tak: „Nie daj, Bo e, ale pyskata to b dzie
panienka”. Poniewa piastunki myl si rzadko kiedy, przyszło młodej istoty zapowiadała
si w wysokiej tonacji, gro nej dla wieczornej ciszy wiata i dla spokoju spracowanych nocy.
Młoda osoba uciszała si czasem. M dr uprawiaj c polityk doszła do przekonania,
ze nie warto krzycze wtedy przede wszystkim, kiedy nikt nie słyszy, bo po co nadaremnie
zdziera sobie płuca? Tym pot niejsze wydawała z siebie wrzaski, rozs dnie wypocz ta,
kiedy zbli ano si do niej. Zauwa yła równocze nie, e nie nale y drze si nieustannie, gdy
nieprzerwana, ci gła awantura traci na sile, staje si nudna i mo na do niej przyzwyczai si .
Now przeto wymy liła metod i chytrze wszystkich zwiódłszy, czekała cierpliwie i w
wielkiej ciszy takiej chwili, kiedy jej nagły, niespodziewany wrzask musiał sprawi wra enie
i zrywał wszystkich na nogi. Była to diabelska przemy lno dziewczyny obra onej na cały
wiat, e nie narodziła si chłopcem. W objawach tej niech ci tkwiła widoczna przesada, bo
nawet chłopak, mocnymi obdarzony płucami i ciosem najbardziej przera liwym, nie mógłby
tego dokaza , co dla niej było drobnostk .
Aby ukoi to wrz ce ródło najbardziej rozkrzyczanych nami tno ci, usiłowano je
zasypa pro bami i gro bami. Przemawiano do wrzaskliwego berbecia płci e skiej słowami
pełnymi słodyczy, miodu i konfitur. Czarne oczki patrzyły przedziwnie roztropnie, tak e si
wszystkim zdawało, i z osob , patrz c tak rozumnie, mo na pogada „na rozum”.
Przera liwe to było złudzenie. Osoba wysłuchiwała pochlebstw, słodkich słówek,
rozkosznych przyrzecze i obietnic, a kiedy ostatnie słowo spadło na ni jak ci ka i złota
kropla miodu, rozpoczynała nowy koncert na znak, e wolnej duszy, która chce wrzeszcze ,
nie mo na przekupi cukierkowym gadaniem. Wtedy usiłowano woln dusz pogn bi
strachem i przywali brzemieniem gro by. Wywoływano niewinne, białe w sercu i czarne na
g bie widmo kominiarza, z najodleglejszych krajów zwoływano czarownice, zbójców i
nied wiedzie. Na rozkrzyczanej panience nie czyniła ta piekielna mena eria najmniejszego
wra enia, z tego przede wszystkim powodu, e zgoła nie znała ani osobi cie, ani z widzenia
wszystkich tych strachów, i nowym krzykiem prosiła uprzejmie pochylone nad ni
zgromadzenie, aby jej nie zawracano głowy historiami, których nie rozumie i nie ma zamiaru
zajmowania si nimi a do czasu doj cia do jakiego takiego rozs dku, co wedle jej oblicze
powinno nast pi dopiero za lat siedem.
Zrozumiano wreszcie, e ta dziewczyna nie jest zwyczajnym dzieckiem, lecz opinia ta
podzielona była na dwa bardzo rozmaite głosy. Jeden obóz, zło ony z matki i ciotek,
o wiadczył, e jest to dziecko wyj tkowe, niepospolicie m dre, dowcipne i odrobin
przekorne. Obóz drugi: nia ka, słu ca i obcy, którzy widzieli i słyszeli to niemowl staraj ce
si zagłuszy lokomotyw - daj c wiadectwo ponurej prawdzie - mówili po cichu, e jest to
niemowl pomylone, czarnooki diabeł, zbrodniczy berbe , przedziwnie m dry, co swoim
zachowaniem wstyd przynosi słodkiej płci niewie ciej. Ten drugi obóz, któremu nie mo na
było nie przyzna wiele słuszno ci i rozs dku w rozumowaniu, wiele nadziei pokładał w
akcie chrztu wi tego i w tajemniczej mocy wody. Oczekiwano tedy niecierpliwie owego
dnia, w którym zwariowan ju w kołysce panienk miano wprowadzi w szeregi spokojnych
i cisz miłuj cych chrze cijan. Stało si to po pokonaniu najdziwaczniejszych przeszkód,
niemowl bowiem usiłowało na wszystkie sposoby trwa w poga stwie, tym zapewne
zatrwo one, e po chrzcie wi tym b dzie musiało przerwa swoje niecne praktyki, słucha
starszych i przesta budzi w ród nocy dobrych ludzi. Trzeba było u y poł czonej
przemocy, aby to dziewczynisko, wierzgaj ce wszystkimi ko czynami na wszystkie strony
wiata, obezwładni i owin w poduszki jak w kaftan bezpiecze stwa. Widz c wreszcie
czarnymi jak główki szpilek oczyma, e przeciwko zrzeszonej przemocy niczego nie zdoła,
przestała wierzga przeciw o cieniowi. Piastunka, która ju umiała czyta w owych m drych
oczach, byłaby przysi gła, e wyczytała zaczajon w nich gro b : „Dobrze, dobrze!
Prawdziwe przedstawienie odb dzie si w ko ciele!”
Z wielkim tedy strachem niosła j do wiejskiego ko ciółka, dokoła którego rosły
pot ne lipy pachn ce miodem, a niepoliczone mnóstwo pszczół mruczało sennie swoje ółte,
pracowite modlitwy. W ko ciele tym jak w drewnianej chacie mieszkał siwy Pan Bóg jak
s dziwy bartnik, zbieraj c miody dla najbiedniejszych ludzi na czas wielkiego głodu. Ksi dz
proboszcz, dobry i wierny Jego słu ka - z wygl du taki staruszek, jakby jednych lat był z
Panem Bogiem - przechadzał si pod lipami i burczał na pszczoł , co usiadła na r kawie jego
sutanny:
- Po co tu siedzisz i czas tracisz? Na takiej jak ja pokrzywie miodu nie znajdziesz.
Wobec tego pszczoła usiłowała usi na jego ustach, na których wiele było słodyczy,
ale j sp dził r k , gdy orszak z pobliskiego dworu wchodził wła nie na ko cieln ziemi ,
nios c diablika, aby go zmieni w anioła. Ksi dz proboszcz wiedział ju co nieco o
niezwykłych, bojowych zdolno ciach tego niemowl cia, albowiem zła jego sława, w druj c
opłotkami, doszła i do jego ciszy. Przybrany do uroczysto ci, spojrzał na nie ciekawie i
u miechn ł si do czarnych oczów dziewczynki swoimi oczyma, tak niemal siwymi jak jego
włosy. Wtedy stało si co bardzo dziwnego. Dziewczynka, która miała serdeczny zamiar
urz dzenia piekielnej awantury w domu bo ym i niebywałego skandalu podczas podniosłej
uroczysto ci, spojrzała ciekawie w twarz tego olbrzymiego, u miechni tego staruszka i -
u miechn ła si równie . Było to wyra nie powiedziane: „Podoba mi si twoja twarz, wi c
b dzie spokój. Co si odwlecze, to nie uciecze!”
Chrzest odbył si w podniosłym nastroju; w pewnej chwili sło ce, zajrzawszy przez
okno i dostrzegłszy okruszyn wła nie Bogu ofiarowan , ucałowało ja w czoło złotym,
gor cym pocałunkiem. Nie nale y jednak ukrywa , ze równocze nie w owej chwili dokonane
zostało jedno z najgło niejszych kłamstw w historii ludzko ci; najbardziej bowiem
rozwrzeszczanemu niemowl ciu ni kuli ziemskiej nadano imi Ireny, a nikomu do głowy nie
przyszło, ze „Irena” znaczy „pokój”.
Od stworzenia wiata nigdy i nikt nie widział bardziej niespokojnego pokoju. Gdyby
istniało imi Wiercipi ta, byłoby ono jeszcze za dostojne i zbyt powa ne dla tej Ireny, której
wi ta patronka w dniu tym usiadła na wełnistej chmurze i skar yła si gwiazdom, e jej
opiece po wi cono niemowl , wi cej z siebie wydaj ce hałasu ni gromada oszalałych srok
przed deszczem.
Irenk odniesiono do domu z najwi kszymi ostro no ciami, aby nie budzi licha,
które albo naprawd pi, albo tylko udaje, e pi. Wida jednak, e razem z promieniem
sło ca spadła na ni łaska boska i ukoiła niedowarzony jej rozum. Brak pi tej klepki, o który
z wielkim prawdopodobie stwem pomawiano to dziecko, nie był ju tak bardzo widoczny.
Piastunka patrzyła na nie nieufnie, z m tn i płochliw rado ci , nios c je ukwiecon dro yn
w ród pola do wielkiego, białego domu. Był to dom wspaniały, a tak stary, e jak człowiek
wiekiem pot nym zgarbiony na kijach si wspiera, tak on wsparł si na sze ciu kolumnach,
aby si nie pochyli ku ziemi, która jest grobem ludzi i domów. W tej chwili otworzył
szeroko drzwi na przyj cie radosnego orszaku, a oczami okien patrzył ciekawie, jak ostro nie
nios nowego małego człowieka, co przez cale swoje ycie ma tutaj mieszka i kocha go tak,
jak go liczne przedtem kochały pokolenia. Dusza starego domu, piastunka odwieczna,
zgarbiona i siwa, wzruszona była i pełna szcz cia. Za chwil usłyszy, jakie w innym domu,
nale cym do Pana Boga, nadano imi tej okruszynie. Dom musi wiedzie wszystko o
wszystkich. Uradował si , kiedy narodziło si to male stwo, i z wyrozumiałym m drym
spokojem słuchał jego płaczu i wrzasków, teraz za nadstawia uszów, aby usłysze , jak na nie
ma woła . (Uszy domu s to dwa otwory w dachu, pomi dzy kominami, któr dy koty wyła
ze strychu na dach).
Uroczysto przyj cia Irenki do gminy chrze cija skiej obchodzona była z wielkim
przepychem. Piastunka pomy lała sobie, e rado powszechna jest zbyt mała, niezmiernej
bowiem dokazano sztuki, skoro ta dziewczyna tak łatwo i bez pot nych protestów wyrzekła
si diabła. Nale ało to zawdzi cza przede wszystkim temu, e ksi dz proboszcz, człowiek
niemal wi ty, tak niezmierne ma w sobie moce. Kto inny mo e nie dałby był rady tak szybko
i skutecznie. Ona zna dobrze to dziecko i wie, co wie.
Na razie Irenka le ała spokojnie i cicho, jak gdyby chc c da pozna , e nie my li
m ci uroczysto ci, podczas której ona jest osob główn . Gdyby to szło o kogo innego,
wtedy nie odbyłoby si wszystko tak spokojnie i zgodnie, chocia by dlatego tylko, e w
wielkim zielonym salonie zebrało si wielu krewnych i s siadów; nie ma za nic
przyjemniejszego na wiecie, jak rozpocz op tany wrzask wtedy wła nie, kiedy tylu zebrało
si słuchaczów. W takich wypadkach ka dy koncert ma zwyczajne powodzenie, ludzie
spogl daj niespokojnie, podnosz c oczy ku niebu, błagaj je o lito , a uszy zatykaj r kami.
By mo e, e obecno tego słodkiego, starego człowieka, który podczas chrztu u miechał si
do niej, powstrzymała Irenk przed zbrodniczym wyst pem. Słyszała jego głos i postanowiła
nie obra a nikogo z obecnych. Wyznała znacznie pó niej, ze j to wiele kosztowało trudu i
e dała dowód wielkiego po wi cenia. Nie mogła jednak nawet wtedy powstrzyma si od
straszliwej my li. Kiedy ja pokazano raz jeszcze w pełnej chwale wielu zebranym, otworzyła
czarne oczy i przenikliwie spojrzała na całe zgromadzenie, stoj ce pod wielkim i ci kim
wiecznikiem, co jak olbrzymi paj k zwisał z pułapu. Pomy lała wtedy, e byłaby to
awantura pierwszorz dna i godna tego uroczystego dnia, gdyby ten wiecznik nagle zerwał
si i wpadł z hukiem pomi dzy u miechni tych i cmokaj cych nad ni z zachwytu zebranych
go ci.
Wida z tego, e wprawdzie dziewczynka wyrzekła si diabła, ale diabeł nie tracił
nadziei i kr ył w pobli u.
ROZDZIAŁ DRUGI

Biały dom, na sze ciu wsparty kolumnach, panował dawniej nad tak szerokim kr giem
ziem, e kra ca ich nie mo na było dojrze z najwi kszego nawet komina. Skowronek
Szaragrudka, na tych ziemiach piewaj cy, musiał wzlecie bardzo, bardzo wysoko, aby je
ogarn bystrym spojrzeniem. Tak si z czasem zacz ły te ziemie kurczy , bo z nich obcy
ludzie całe zabierali połacie, e mo na je było zmierzy oczyma: najpierw z okien pierwszego
pi tra, potem ju z okien tych komnat, do których zagl dały wysoko urodzone kwiaty.
Wreszcie, kiedy Irenka zjawiła si w białym domu na sze ciu wspartym kolumnach, dom ten
otoczony był małym tylko skrawkiem ziemi: wygl dał jak wietny grobowiec, co włada ju
tylko trawnikiem i kilkoma cie ynami. Jeszcze spozierał dumnie i wynio le, lecz serce domu
toczyła zgryzota i czasem, kiedy nikt tego nie widział, w pos pne noce jesienne grube łzy
spływały po jego szklanych oczach. Wygl dał jak olbrzym, któremu odebrano jego moc,
dumny i biedny był jak ów król Jan, który zwał si „bez Ziemi”. Niwy dokoła domu zjadał
czas, co wszystko po era, i czarny, zachłanny smok, którego podjudziła wojna, aby po arł las,
jeden i drugi, potem słodkie ł ki, aby wypił stawy, a groble rozdarł pazurami. Ojciec Irenki
piersi własn zasłaniał te umiłowane ziemie i o ka d ich pi d walczył z uporem, lecz jak
rybak w tł piersi nie zdoła powstrzyma naporu morza, tak i on nie mógł ziemi swojej
zasłoni przed t fal k liw i arłoczn , co wci gruda po grudzie zbierała ziemi i niosła
mi dzy obcych ludzi. Z przera eniem w struchlałym sercu czekał owej chwili, kiedy b dzie
musiał pozby si ostatnich zagonów, a wtedy fala daleka przypełznie a do drzwi białego
domu i b dzie go szturmowa jak skał w ród morza, na której kilkoro ludzi mieszkało jak
mewy. Podczas bezsennych nocy nasłuchiwał, jak pluszcze i niecierpliwie wirem bulgocze -
daleko jeszcze - lecz si ju oznajmia, lecz nieuchronnie si zbli a. Obliczał, dodawał i
mno ył; walczył o t swoja ziemi i ostatkiem sił utrzymał jakby niezbyt rozległa wysp z
białym domem po rodku.
Irenka nie znała jeszcze tych zmartwie , bo nigdy czarnymi swymi oczyma nie
widziała zmartwienia. Zmieniły si te oczy z czarnych główek od szpilek na dwa w gielki, w
których czasem błyskały wietlne, złociste iskierki. Pomimo takiej piekielnej, smolnej
czarno ci cały wiat odbijał si w nich bł kitnie i jasno. Wszystko na wiecie było
u miechni te i kwitło u miechem. Drzewa pokryte nim były jak kwiatami, wody miały si
naj liczniej; ka da trawka miała si i ka de stworzenie; wiewiórka nosiła swój u miech na
ko cu wesołej kity ogona, pies gryzł swoja u miechni t rado w białych, l ni cych z bach,
ptaki były pełne rado ci roz piewanej, prócz kury, która rado swoj objawiała krzykliwie
jak stara przekupka, co ma na sprzeda jedno mizerne jajko. Irenka miała si do wszystkich,
a wszyscy do niej. Najdziwaczniej miał si dom: stary był i nieruchomy, wi c nie mógł,
oczywi cie, fika kozłów, lecz objawiał swoj rado trzaskiem podłóg, brz kiem szyb i
stukaniem drzwi. miał si i cieszył jak staruszek ksi dz proboszcz, któremu te trzaskały
palce, kiedy z wielkiej rado ci zacierał r ce. M dre, czarne oczy Irenki szybko spostrzegły, e
na wiecie nie ma rzeczy martwych; s czasem nieruchome, lecz zawsze ywe. Wszystko
yje, a poniewa yje, wi c albo cieszy si , albo smuci. Kamie jest smutno zadumany, bo nie
mo e ruszy si z miejsca. Zawodowo smutna jest wielka brama na zardzewiałych zawiasach,
bo jej ci gle wyłamuj stawy i nigdy nie zamkn jej dobrotliwym ruchem, lecz z silnym,
nagłym trzaskiem. uraw przy studni mógłby by wesoły, gdyby mu dano odpocz , jak e
jednak nie ma skrzypie albo czasem j kn bole nie, skoro sto razy dziennie zanurzaj
nieszcz sny jego dziób w zimnej wodzie? Niewiele poza tym istot okazuje smutek, wi cej,
stokro wi cej jest takich, które raduj si yciem. Czyni to jedne m drze i roztropnie, inne
bez opami tania. S te takie bo e stworzenia, które rado z ycia okazuj w sposób zgoła
wariacki i do niczego niepodobny; do nich przede wszystkim nale y ciel , którego formy
rado ci wszelkie dozwolone przekraczaj granice i budz niesmak nawet w o le wo cym
beczk z wod , objawiaj cym swoj rado w sposób wzniosły i rozumny: rykiem
niespodziewanym i pełnym serdecznej rozpaczy.
Najdziwaczniej objawiał swoj rado zaprzysi gły i najwierniejszy przyjaciel Irenki:
pies nazwany Drab. Nigdy wi cej prawdy nie było w psim imieniu. Gdyby psy s dzono wedle
ludzkiej sprawiedliwo ci, pies ten powinien by skazany co najmniej dziesi razy na mier
przez powieszenie. Najłagodniejszy s dzia podpisałby taki wyrok szybko i bez drgnienia r ki,
nie było bowiem na sto mil dokoła wi kszego złodziejaszka, urwipołcia, rzezimieszka,
włóczykija, łgarza, kurokrada i fanfarona. Kiedy w okolicy ukradziono konia, było rzecz
oczywist , e pies nie mógł ukra pot nej kobyły, mimo woli jednak patrzono podejrzliwie
najpierw na Draba. Był to kundel z nieprawdziwego zdarzenia. Nie wiedziano, sk d si wzi ł.
Znaleziony pod płotem, wychudzony jak szkielet i wi cej umarły ni ywy, zdołał
poczciwym spojrzeniem tak ocygani Irenk , e został oddany pod jej opiek . Był to pierwszy
dzie jego grzesznego ywota. M dry był nad podziw i niesko czenie brzydki. Min miał
zawsze u miechni t , po kilku za dniach Wiedział wszystko, a sto razy wi cej ni psy
miejscowe, z dawna tu osiadłe. Poznał wszystkich na wylot, wybornie rozumiał, kogo nale y
unika , a przed kim merda ogonem. Najdokładniej za wiedział, gdzie, co i kiedy mo na
ukra tak zr cznie, e nigdy go nie schwytano na gor cym uczynku. Stare kury płakały
rzewnymi łzami i straszliwymi głosami skar yły si przed całym wiatem, bo
najszlachetniejsze z nich, najbardziej tkliwe i przystojne gin ły bez ladu. Kiedy za szukano
ich z wielkim rwetesem i narzekaniem. Drab wzdychał ci ko i dawał do poznania, e serce w
nim p ka z wielkiego alu, bo nie mo e bez wzruszenia słucha o mordowaniu niewinnych
skrzydlatych stworze . Groza padła na zaj ce, które wytrzeszczały lepia podczas
miesi cznych nocy, nie wiedz c, sk d wychynie nagle i bez szelestu kudłate, obłudnie
u miechni te widmo tego piekielnego psa. Umiał on nie tylko mia si cała g ba, umiał te i
płaka , i stroi miertelnie smutne miny. wiat nie widział tak przemy lnego oszusta,
kradn cego w jasny dzie spod r ki i pomagaj cego w chwil potem szuka złodzieja. Ten
arcyrzezimieszek umiał otwiera drzwi, wskakiwa do kuchni przez otwarte okno i wiedział
dokładnie, kiedy klucznica pójdzie na plotki do kucharza. W porze dojrzewania owoców
stawał si jaroszem, przestawał kra kury, a kradł za to z krzaków maliny i porzeczki. Kiedy
był najbardziej ob arty, udawał głodnego i wypraszał ebracz mina jaki ochłap, który
porzucał na mietniku. Mianował si sam psim władca całej okolicy i jak gdyby miał sto
oczów, wszystko widział i o wszystkim wiedział. Kiedy jego łajdactwa stały si zbyt gło ne,
przepadał na czas niejaki i wracał po kilku dniach niezwykle wesoły, wierz c w krótka
pami i dobre serce poczciwych ludzi. Szczytem jego perfidii było skierowanie podejrze w
stron poczciwego biedaczyny, starego psa na uwi zi: zakatrupiwszy mizerne kurcz , zaniósł
je i podrzucił pod buda starowiny, który, swoim kaprawym i załzawionym nie wierz c oczom,
pocz ł zajada nieszcz snego kurczaka. Wtedy Drab narobił piekielnego hałasu i zwołał cała
ludzka czered , aby wszyscy jasno ujrzeli, kto jest złoczy ca i kto morduje kury. Przez cały
dzie uchodził za uczciwego psa najwi kszy wisielec, jakiego znaj nowo ytne dzieje.
Nie uznawał adnego pana prócz Irenki. Na pochwał tego obwiesia powiedzie
nale y, e dla niej byłby poszedł naprawd na mier . Była to jego królowa i jego bóstwo. Dla
niej byłby wymordował wszystkie kury wiata i najmniej połow zaj cy, sam za ch tnie
umarłby z głodu. miał si na jej widok oczami, z bami i ogonem, wydawał z siebie niepoj te
głosy rado ci i a płakał czasem z zachwytu. Jej wolno było wszystko, na jej rozkaz ciskał si
jak kula w gł bi stawu, chocia woda gardził ponad wszelkie pojad , właził za ni na
rosochate drzewo i nie odst pował jej jak kudłaty cie . Razem tworzyli gro na par
zabijaków, oboje włóczykije po lesie i wertepach. Pies rozumiał ka de jej słowo: wył na jej
rozkaz i na jej rozkaz milczał. Wiedział, e go to bóstwo zawsze ochroni, skoro wpadnie w
takie tarapaty, e sam wyłga si nie zdoła. Przed ni nie łgał nigdy i wyszczekiwał swoja
smutna prawd jak skruszony morderca. Roz alonym spojrzeniem obiecywał popraw ,
zwalaj c ponure grzechy na swoj psi natur i na brak uczciwego wychowania. Kar z jej
r k przyjmował z pokornym poddaniem, tym tylko zdumiony, sk d to drobne ludzkie
stworzenie mogło dowiedzie si o tym, o czym nie wiedział ani kucharz, ani klucznica.
Irenka wiedziała o wszystkim równie dobrze jak sam Drab. Była na wszystkich
strychach i na dnie studni, znała wszystkie zakamarki i schowki, wiedziała o ka dej truskawce
w ogrodzie i o najmniejszym słoiku konfitur w spi arni. Czarnymi oczkami wypatrzyła
najmniejsz szczelin , wiedziała, gdzie si l gn myszy i gdzie w stajni maj nory króliki.
Znała ka de gniazdo os i wszystkie gniazda ptasie. Mo na było mniema , e rozumie mow
zwierz t i ptaków i e słyszy, jak trawa ro nie. Rozpacz z tego powodu, e urodziła si
dziewczynk , osładzała sobie szata stwami, b d cymi wedle naturalnego porz dku rzeczy
udziałem chłopców bez pi tej klepki, bez której wycieka woda z głowy wraz z odrobin
rozs dku, danego znarowionym p drakom przez łaskawo nieba. Diabeł, odp dzony od tej
dziewczyny za spraw wi conej wody, teraz wcielony w jej oszalałego psa, towarzyszył jej
zawsze i wsz dzie. W płon cych, czarnych oczach Irenki przyczaiła si swawola najlepszego
gatunku, wybrana z wybranych. Były to nieustannie u miechni te oczy drapichrusta, który nie
tylko łazi po drzewach jak zawodowe małpi tko, nie tylko wschodzi ustawicznie tam, gdzie
go nikt nie posiał, i wsz dzie wetknie swoje trzy grosze, lecz tak e nad tym rozmy lała, jak to
sprawi , aby cały dom stan ł na głowie. Ta rogata dziewczynka, liczna jak anioł, m dra jak
filozof, ale taki, któremu co w m drej pomieszało si głowie, wesoła jak szczygieł o
poranku, gotowa była na ka de szale stwo, ł cznie z połamaniem r k i nóg, a do skr cenia
karku. Wi cej bowiem, mimo najszczerszych ch ci, ani połama , ani skr ci ju nie było
mo na. Człowiek nie jest stonog i ma, licho wie czemu, ograniczon liczb kruchych
członków. Gdyby istniał urz dowy wykaz oszalałych przygód tej dziewczyny z okresu jej lat
ciel cych, kiedy d wigała na sobie straszliwe brzemi lat sze ciu, musiałby by spisany na
wołowej skórze, a w ka dej przygodzie brakowało jej trzech wierci do mierci.
Obok tysi ca zdarze tak zwyczajnych jak si ce, zadrapania, krew z nosa, przebicie
gwo dziem bosej i na czekolad opalonej nogi - grubymi literami pisane pyszniłyby si takie
przygody, jak: dwadzie cia siedem przypadków zlatywania z drzewa; czterokrotna, nieudana
próba utoni cia na gł bokiej wodzie; trzykrotne wywrócenie si wozu z sianem, na którego
szczycie siedziała Irenka i jej pies; cudowne jej ocalenie, kiedy mogła ugotowa si w kotle,
czemu przeszkodzono w ostatniej chwili przez schwycenie jej za nogi; niedoszła mier od
kuli, kiedy chc c uczci imieniny matki, dwukrotnie wystrzeliła z dubeltówki i nakryła si
nogami z niezwykłego wra enia; trzydziestokrotne zlatywanie z grzbietu konia, wysokiego
jak sło ; awantura ze zwariowan krow , która powzi ła niespodziewany, wesoły zamiar
chwycenia jej na rogi; wielka wojna z gniazdem os, które wyprowadzone przez ni z
równowagi, postanowiły zje j na surowo; wreszcie gło na na cał okolic awantura, kiedy
usiłowała na grzbiecie starej”, statecznej kobyły wjecha po drabinie na dach stodoły co si
sko czyło nagłym obł kaniem poczciwego zwierz cia, złamaniem drabiny i dwóch
panie skich eber. Nale y nadmieni , ze strata po ytecznej drabiny była nierównie wi ksza
ni mizerna szkoda nadwer enia dwóch eber. Ludzie w ogóle byli zdziwieni, ze osoba
zwana Irenk nie rozleciała si dot d na drobne ułamki przy jej zwariowanym trybie ycia,
któremu nie dałoby rady dziesi ciu zrzeszonych urwipołciów płci m skiej. Zdawało si
czasem, e Irenk przynios do domu w osobnych pakunkach, osobno głow , osobno r ce i
nogi, a kto lito ciwy b dzie niósł na dłoni, jak ziarnka młodej kukurydzy, jej nieliczne
jeszcze z by. Straszliwa ta kobieta postanowiła bowiem zwiedzi ziemi i niebo, przekona
si naocznie, co si dzieje na dnie rzeki i stawu i co si odbywa na szczycie najwy szych
drzew. Pieniła si w niej dza przygód jak rozrobione mydło w balii. Nie bała si niczego i
nikogo. Kiedy cały dom, zasłoniwszy oczy ci kimi powiekami okiennic, spał sprawiedliwie,
małe półdiabl , cicho gwizdn wszy na swego piekielnego towarzysza i wspólnika zbrodni.
Draba, wyłaziło z nim przez okno, aby zapolowa na starego puchacza, który na szczycie
stajni popłakiwał rozdzieraj cym głosem. Wtedy nagle, w ród nocnej ciszy, rozpoczynał si
diabelski rwetes: Irenka wykrzykiwała gro nie, Drab odchodził od zmysłów, a m dry
puchacz, nie kiwn wszy im nawet ogonem, odlatywał mi kko, puszy cie na ko cieln wie .
Nazajutrz odbywał si s d, na który pies przezornie nigdy nie stawał, bo przeczuwaj c
awantur zmykał przed srogim okiem sprawiedliwo ci, na Irenk za sypały si kl ski, gro by
i narzekania. Stoj c potem długo w k cie miała wiele czasu, aby wymy li wyborn wypraw
do lisiej nory, nieustraszona i przemy ln .
W ród takich zaj , wymagaj cych nat enia umysłu i hartu serca, zaledwie
zauwa yła, ze narodził si jej braciszek, którego zwano krótko Janem. Dowiedziawszy si o
tym, zdziwiła si powszechnej rado ci: wzruszyła ramionami, kiedy dostrzegła bezradne
male stwo, ss ce gorliwie własny palec, pomy lała bowiem, ze du o wody upłynie, zanim
takie chuchro wylezie na szczyt drzewa albo kamieniem b dzie trafiało w szczura. Tym
skwapliwiej wzi ła si do roboty, westchn wszy ci ko, gdy musiała pracowa za dwoje.
Miała przed sob dokładne zbadanie tej cz ci strychu, do której dost p był trudny i dok d nie
dotarł jeszcze aden z uczonych geografów, badaj cych nieznane ziemie. Przez dwa lata
obmy lała drog przez komin wiod c przez wielki kominek w salonie a na dach. Historia
tej wyprawy została przerwana w połowie, kiedy j na poły uduszon wydobyto z czelu ci
komina i prano długo w gor cej wodzie. Jej nieodł czny pies został wytrzepany z sadzy na
sucho, przez czas długi jednak e ywo przypominał kosmatego diabła zaj tego przy
fabrykacji smoły.
Był to okres wielkich w jej yciu burz i niepowodze . Wszyscy wielcy ludzie, pot ni
zdobywcy i nieustraszeni podró nicy, maj takie chwile, kiedy ich ratuje cud i łaska boska. J
wyratował wtedy słodk wymow ksi dz proboszcz, siwy goł b, który miał niepoj t słabo
do tego jastrz biego piskl cia. Dobry ten człowiek dawno ju zapomniał o tym, e to kochane
przez niego dziewczysko, wpuszczone nieopatrznie do jego ubo uchnej spi arni, aby sobie
wzi ło z półki odrobin piernika, pozostawiło w spokoju ółty ze zgryzoty piernik,
spustoszyło natomiast kilka słoików z konfiturami, w czym jej niepospolicie musiał pomaga
jej ha b okryty pies. Niemo liw bowiem było rzecz , aby człowiek, maj cy osiem lat, mógł
zje tyle konfitur, e na jeden rok ywota jeden przypadał słoik. Według takiego rachunku
człowiek siedemdziesi cioletni byłby smokiem, co potrafi po re siedemdziesi t słoików.
wi ty ksi dz i o tym zapomniał, e jego ukochana Irenka, dobrawszy sobie kompani
basałyków, pas cych g si i krowy, wprawiła w jedno ciche, senne popołudnie wszystkie
ko cielne dzwony w ruch tak gwałtowny, e ludzie przera eni przybiegli z pól, gło no
wołaj c boskiego zmiłowania, a z pobliskiego miasteczka przyp dziła na złamanie beczki
stra po arna, wioz c dwa wiadra wody.
Ksi dz kochał t dziewczynk całym sercem, jak zawsze wielka m dro kocha
niewinn słodycz. Czarne Cygani tko siadało nieraz obok wi tego m a i słuchało z
rozgorzałymi oczyma, w których zapalały si płomyki, jak opowiadał o ziemi, któr kochał, i
o niebie, do którego t sknił. Mówił jej o pszczołach i o ptakach, i o tym, e najmniejsza
trawka cierpi i e gwiazdy piewaj złotymi głosami, aby si spracowanej ziemi słodko spało.
Opowiadał jej o Panu Bogu tak licznie, e oczarowana dziewczynka patrzyła na zapylone
sło cem pola i ł ki, szukaj c oczami tego Pana Boga, co chodzi po miedzach, ki cie kłosów
bierze w dr ce dłonie i bada, czy w nich jest do ziarna, aby głód nie przyszedł na ludzi,
potem jednym skinieniem odgania chmury jak ci kie, brunatne krowy, co lez nierozumnie
w szkod , albo czasem krzyknie na pioruny, jak na złe psy, aby poszły sobie precz i biednej
wiosce nie czyniły krzywdy. O zwierz tach mówił przedziwnie pi knie i wzruszaj co, e s
bardzo czasem nieszcz liwe i e nale y by dla nich dobrym i miłosiernym. Ju tego samego
dnia, kiedy zapadł rosisty zmierzch, Irenka dała dowód, e wi ty ksi dz nie gadał do niej jak
do obrazu: przekonana, e sp tane konie postały pokrzywdzone, zwołała tajn rad
wyrostków i pot g wymowy to sprawiła, e rozp tano konie, gwałtem i namow wp dzano
je na zagony młodych zbó , aby sobie biedactwa podjadły. Gruba si z tego uczyniła
awantura, kiedy Irenka z wielk prawd w piskliwym głosie oznajmiła przed trybunałem
domowym, e dokonała zbrodniczej wyprawy, bo „ksi dz proboszcz tak nauczał”. Wszystkim
s dziom r ce opadły, a oskar yciel publiczny, ekonom, uderzał głow o twardy róg stodoły,
przekonany, e zmysły postradał i e nast pił koniec wiata, kiedy ksi dz proboszcz ka e
liczn czered koni p dzi na młoda pszenic . Staruszek jednak nigdy nie gniewał si na tego
małego herszta, co najdziwniejsze wymy lał zbrodnie. Czasem srogo do niej zagadał i niby
mocno burczał, kiedy wszyscy słuchali, uprosiwszy go, aby swoj siw powag przywiódł do
Opami tania zwariowan dziewczyn . Ona słuchała niezmiernie skruszona, ale, kiedy nikt nie
widział, mrugała znacz co w jego stron , daj c mu do poznania, e rozumie jego przykre
poło enie. Biedny staruszek urywał w połowie słowa, j kał si , bladł i czerwieniał, wreszcie
nie doko czywszy wzniosłej nauki, porywał kapelusz i parasol i uciekał, aby nie by
wspólnikiem jakiej wyrafinowanej awantury.
Nazajutrz czekał niecierpliwie na dziewczyn i pytał zatroskany:
- Bardzo było gor co?
- Troszeczk - odpowiadała Irenka - Sze klapsów.
- Sze ? - zdumiał si ksi dz, drapi c si za uchem. - Nale ało ci si dwana cie, ale,
prawd powiedziawszy, sze to było za wiele.
Wobec tego szybko dreptał po pachn cy miód, aby nim osłodzi bole swojej
dziewczynki, na której cała kopa klapsów byłaby przyschła jak na młodym psiaku, a sze
najmizerniejszego na niej nie czyniło wra enia.
Nad tym tylko staruszek pilnie czuwał, aby mu kiedy nie podpaliła przypadkiem białej
jego plebanii, ukwieconej i pachn cej rumiankiem. Na razie nie le ało to w jej zamiarach,
wi c yli sobie w rozkosznej zgodzie, bardzo w sobie rozkochani. Kiedy ten uprzykrzony
p drak zacz ł ró szybko jak malwa pod oknami i doszedł do ju za ywnej liczby lat
dziewi ciu, awantury działy si niepoliczone i coraz bardziej zdumiewaj ce. Przepłyn rzek
w najgł bszym miejscu, siedz c jak małpa na grzbiecie przera onej szkapy - było dla Irenki
drobnostk . Podczas powodzi potrafiła, siadłszy okrakiem na belce, dotrze do płyn cej po
m tnych rozlewiskach chałupy i wyratowa z niej zapomnianego psa. Odprawiała s dy w ród
wiejskich niedorostków, kiedy za nie mo na było zagmatwanej sprawy rozwikła rozumem,
staczała bój i winowajc , który długo potem nosił jej piecz i podpis w kształcie si ca pod
okiem. Wtedy to ksi dz proboszcz miał do niej dług mow i usiłował wydoby ze swoich
siwych oczów dwa pioruny; ju jej zagroził pogard wiata i gniewem bo ym i ju si gał po
piorun, kiedy Irenka rzekła:
- Albo si myl , albo rój pszczół siadł na jabłoni! Ksi dz opuszczał wzniesion do
karcenia r k , piorun padał na traw i bzykał w niej nieszkodliwie. Staruszek wolał zdyszany:
- Gdzie, gdzie??
Irenka bardzo długo i pilnie patrzyła w stron drzew.
- Zdawało mi si : to nie pszczoły - mówiła z wielkim alem.
Staruszek na pró no starał si odnale w sobie furi i pioruny. Machn ł r k i
mruczał:
- Ciebie to nawet w piekle nie przyjm !
- Tak? Za to, e si pomyliłam, to mi ksi dz proboszcz piekłem grozi? Mój Bo e! Mój
Bo e!
Wsadzała pi stki w oczy i, u miechni ta, patrzyła przez palce, jak zacne, przedobre
ksi ysko czerwienił si jak piwonia i, obj wszy straszliwie pokrzywdzon , mówił szybko:
- Wcale tego nie powiedziałem!…., A je li powiedziałem, to w gniewie, bo mi
pszczołami zawróciła w głowie… Nie płacz, na Boga, bo mi si serce kraje! Przesta ,
dziecino…
Dziecina dawała si wreszcie ukoi i rzucali si sobie w obj cia, bo jedno bez
drugiego y nie mogło, młody diabeł ze starym aniołem.
Ksi dz j nazwał „Pann z mokr głow ”. Sprawiedliwe to nazwanie było odmian
popularnego okre lenia człowieka, który postradał pi t klepk i wskutek tego najdziksze
wyprawia swawole. O takim mówi si wesoło, e to „wariat z mokr głow ”. Wsadza łeb do
wody bez najmniejszej potrzeby. Poniewa Irenka była wspaniałym okazem tego gatunku, co
łeb wsadziłby nie tylko do wody, lecz mi dzy pokrzywy, w m k albo w smoł , przydomek
nie był dla niej zbyt krzywdz cy. Przyj ła go z uznaniem, jak medal za waleczno , słusznie
rozumuj c, e lepiej mie mokr głow ni adnej. Nazwanie pochodziło zreszt z
najsłodszych ust i serca pełnego miło ci, wi c zgodziła si na nie z rado ci i odt d sława jej
pod t zacz ła si szerzy firm . Na dziesi mil wokoło wiedziano o „Pannie z mokr
głow ”, co była liczna, do Cygani tka podobna, co nikomu - chyba sobie - nie uczyniła
krzywdy i co odj łaby sobie od ust ostatni kruszyn chleba, aby ni nakarmi człowieka lub
zwierz . O tym, e posiadała maniery rozbrykanego cielaka, wiedziano równie ; jednym było
to oboj tne, innych to gorszyło, ona za , poniewa mało j to obchodziło, co mówi o niej „za
granic ”, nie zwracała na to uwagi. Wi ksze miała zmartwienia. Z wysokiej gruszy zleciał,
jak dojrzała gruszka, p katy Wojtek, jej adiutant, a ko kopn ł kowala, swego elaznego
dobrodzieja. Brata jej, Janka, bolał brzuch, wi c w domu był rwetes i bolej ca awantura. Poza
tym pan le niczy gło no o wiadczył, e przy pierwszym spotkaniu w lesie zastrzeli Draba,
najwi ksz ha b psiego rodu. Z tych wszystkich zmartwie najdotkliwsze było to, e lato
przymykało ju oczy i stawało si senne: zm czone było ogromnym urodzajem i spieczone na
sło cu, wi c, nie czekaj c ko ca dnia, owijało si o zmierzchu we mgły i, oddychaj c ci ko,
kładło si na spoczynek na posłaniu z pachn cego cudownie siana. Ze schyłkiem lata
ko czyła si wolno , ta obł dna i liczna, ła ca po drzewach jak wiewiórka i jak srebrna
ryba w srebrnej pluskaj ca si wodzie. Zbli ała si za to sm tna niewola, chmurna jak jesie i
nios ca pod pach niezliczon ilo ksi ek, a w ród nich najstraszliwsz , przem dr ,
nielito ciw i nie znaj c pomyłki: arytmetyk . Wszystko zwiastowało zbli anie si uczonej
pory i, wida , przed ni chciały uciec m dre bociany, i przed ni wesołe uciekn jaskółki.
Twarde jest ycie. „Trzeba si uczy ”, przemin ło lato.
Irenka, płosz c nierozumne aby, które skakały w wod na łeb, na szyj , patrzyła jak
sło ce siało si powietrzem przez przetak nieba jakby złota m ka. Wał sała si przez
cierniska, które orano. Pomy lała wtedy, e rzeka powinna wezbra od ludzkiego potu, który
spływa po twarzach i grzbietach ludzi, co w spiece słonecznej li niedawno zbo e, a teraz
orz w trudzie.
W powietrzu latała srebrna prz dza, z której w niebie robi sukienki dla Matki
Boskiej. Jaskółki pokrzykiwały niespokojnie jak panny przed dalek podró . Dziki goł b
frun ł jak strzała, nieufny i szybki. Leniwy wiatr p dził łaciaste chmury na zachód, jak senny
pastuch p dzi krowy. Ju pachniał zmierzch palon macierzank i gorzkim dymem
rozpalonego gdzie na ciernisku ogniska. Było słodko i wonnie. Szcz liwy dzie szedł
wolnym, mi kkim krokiem na spoczynek, a ziemia patrzyła w sło ce jak w zegar, czekaj c tej
godziny, w której b dzie jej wolno przemy oczy ros i usn z u miechem. Okna białego
domu, wspartego na sze ciu kolumnach, wyzłociły si i przenikliwym szkliły blaskiem, a
niedaleko, w ród lip, egnał si ze sło cem drewniany ko ciół i domek ksi dza, mrugaj cy
wesołymi oczkami małych szybek, które pannom malwom słu yły za zwierciadła.
Irenka dojrzała biał głow ksi dza. Wyszedł z domku pomi dzy ule i, w druj c
dro yn , czytał brewiarz. Czasem przystan ł i siwiutk głow podnosił jak człowiek, co
patrzy na lot ptaków. Dziewczyna pomy lała, e te wi te słowa, które wymawia, lec jak
ptaki w gór , a on, prostaczek bo y, patrzy, czy nie zmyliły drogi i czy prosto kieruj lot w
niebo.
Podeszła bli ej i patrzyła przez badyle umieraj cych malin, maj c w roze mianych
oczach wilgotne jakie rozrzewnienie. liczny był ten srebrny staruszek, gadaj cy sobie z
Panem Bogiem dobrotliwie i m drze. Chciała krzykn wesoło, ale nie miała, bo ksi dz
patrzył wci jeszcze w brewiarz; czasem odp dzał r k pszczoły wracaj ce z daleka, czasem
przystawał i trz s c si r k dotykał serca. Znowu i zacz ł, lecz jako niepewnie i jakby
bł dnie. Brewiarz wypadł mu z r ki. Irenka przesadziła płot jak sarna i w jednej chwili była
przy nim. Wła nie si słaniał i byłby upadł, gdyby go nie podtrzymała silnymi r kami.
Drogi mój, złoty! Co ksi dzu proboszczowi?
On spojrzał na ni jakby bardzo zdziwiony niespodziewanym zjawieniem, i z trudem
u miechn ł si .
- Irenka! - szepn ł ze słodycz .
Usta miał bardzo blade i dr ce.
Dziewczyna obejrzała si w stron domku i zacz ła woła .
- Daj spokój - szepn ł ksi dz - nie ma nikogo.
Nie mógł i , a ona nie miała do sił, aby ud wign pot n jego posta . Pomogła
mu uło y si na ciepłej trawie i głow jego oparła o zielony ul, w którym dr ało cicho
rozszemrane, złote ycie. Serce si w niej tłukło, kiedy pobiegła po wod i kiedy poiła go, jak
dziecko bezbronne i jakby bardzo chore.
Przez lipy s czył si zmierzch, jak ró ana woda, i coraz bardziej gasły dalekie głosy z
pól i ł k. Tylko spó nione pszczoły brz czały cichutko, lecz niespokojnie, i zacz ły kr y
nad jego głow . Czasem która , ci ka jak kropla miodu, padała w traw , jakby chc c by
przy tym, który im królował. A on ci ko dyszał, coraz bledszy i bledszy, taki bez krwi, jak
ten gasn cy dzie .
Wielka, lodowata trwoga wion ła na serce tej dziewczyny, która nigdy nie znała
trwogi. Obj wszy ramieniem ukochan , star głow mówiła cichutko jak matka do dziecka:
- Czy ksi dzu lepiej? Co mam robi ? O, mój złocisty! Przecie ksi dz nie umrze.
- Zdaje mi si , dziecinko, e umr - mówił on z trudem.
- Matko Boska!
- Nie odchod ode mnie… Zanim kto przyjdzie, ju mnie nie b dzie… Zbyt długo
yłem i zabierałem zbyt długo miejsce na bo ej ziemi… Miło jest umiera pod lipami… Co to
tak szumi?
- To pszczoły…
- Dobre i poczciwe pszczoły. Czy ja ci nie ci , Irenko?
Dziewczyna nie odpowiadała, bo nie mogła schwyta oddechu. Oczy jej napełniły si
łzami, które ci ko zacz ły pada na jego twarz, biał jak ciana domku.
- Rosa pada… Fiorate coeli… Czy to ju noc?
- Nie jeszcze…
- Ach, to moja lampa zagasła… Czy mnie słyszysz?
- Słysz …
Serdeczny płacz wstrz sn ł ni nagle jak burza młodym drzewkiem.
- Bardzo ci kochałem… B d zawsze dobra, dziecinko…
Wariat jeste , ale serce złote. Zosta ju taka! Czasem ci zburczałem… ale chyba mi
przebaczysz…
- O, Jezus Maria… - łkała dziewczynka.
On odpocz ł, ci ko dysz c. Potem mówił cichutko:
- Módlmy si !
Zacz ł szepta jakie urywane słowa, a ona, załzawionym spojrzeniem obj wszy jego
wi t głow , zacz ła si te modli bez ładu i składu:
- Matko Boska, nie daj mu umrze ! Panie Bo e, je li chcesz, abym była jaka taka, nie
daj mu umrze ! Lepiej niech ja umr , bo jestem wariat, ale nie on, ale nie on. Co to za
urz dzenie, abym ja yła, a ten najlepszy człowiek umierał? Zdrowa Mario, łaski pełna…
O, ju si u miecha!… B d wola twoja, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…
U miecha si , u miecha! Ksi e proboszczu!
Ju jej nie odpowiedział, cho ze słodkim u miechem patrzył na ni . Przytuliła do
piersi jego głow , zdumiona i niewiedz ca. Ju nie było w niej l ku. Czuła, e si stało
niezmierne nieszcz cie i e pewnie umarł, bo jej nie odpowiada. Serce w niej dygotało,
bardzo roz alone i pełne płaczu. Oparła znowu jego biedn głow o szumi cy ul, podniosła
si , pomy lała o czym i bł dnym krokiem poszła ku dzwonnicy. Uj ła sznur najwi kszego
dzwonu i, wszystkich z siebie dobywaj c sił, pocz ła dzwoni .
Serce dzwonu było takie ci kie i rozpłakane jak jej serce.
ROZDZIAŁ TRZECI

Kiedy umarł zacny ksi dz, Irenka czuła si tak, jak sparta ski wojownik, co postradał
tarcz i nie ma czym zasłoni si przed chmura barbarzy skich pocisków. Wyt yła przeto
baczna czujno , jak drapie ca, co uszy nastawia pod wiatr, gotowa do zapami tałej walki o
swoj wolno , o której my lała, ze j mo na ju było snadnie sprzeda na publicznym
przetargu. Biały dom, na sze ciu wsparty kolumnach, pocz ł buntowa si jak małe pa stwo
przeciw tyranowi, który sp dzał sen z jego powiek. Najpierw nie miałe, potem coraz
wyra niejsze słycha było głosy, jak podziemne pomruki, e „dziewczyna z kretesem
zwariowała” - e „cyga skie dzieci lepiej s wychowane” - e „mi dzy t dziewczyn a
diabłem nie ma zbyt wielkiej ró nicy” i e „kto nie słucha starszych, ten posłucha psiej
skóry”. Poetycka ta metafora oznacza bardzo zło ony rodek na poskromienie małej
wietrznicy: bierze si psa, oczywi cie pozbawionego przedtem ywota, ci ga si z niego
skór , kraje si j w cienkie paski jak makaron, wi e si je w jeden p k, przytwierdza do
rzeczy tak niewinnie niewinnej jak sarnia nó ka i tym aparatem łoi si skór , w której, jak w
skórzanym worku, mieszka duch przekory. W białym domu niewielu było zwolenników tej
metody, ł cz cej w sobie psa i sarn , wiedziano bowiem powszechnie, ze gdyby j
zastosowano wobec Irenki, Irenka albo rzuciłaby si z dachu, albo skoczyłaby do wody, ale
nie prze yłaby ha by. Wiedziała ona zreszt wybornie, e w tej gro bie jest wi cej łoskotu
słów ni powa nych zamiarów. Pomimo jej szale stw kochano j gor co, bo diabełka tego
musiało si kocha . Prawda, ze rz dziła domem, lecz rz dziła sprawiedliwie. Nie skłamała
nigdy i je li trzeba było dobrze komu uczyni , byłaby bez namysłu skoczyła w ogie .
Dlatego ludek, przy białym domu yj cy, uwielbiał j . Stary wo nica opowiadał z
rozrzewnieniem, ze czarna panienka zawsze pomaga mu chwyta konie i ze wlazła po pas w
bagienko na polnej drodze, aby uporz dkowa spl tan uprz : biedna kobiecina, w ród
najgor tszych i najbardziej skutecznych błogosławie stw, opowiadała, jak ta cudowna
panienka wyratowała jej berbecia, który z wysokiego nasypu wpadł do rzeki jak kamie :
kucharce nikt tak nie wytłumaczył zawiłych snów jak to najm drsze dziecko, a kiedy niła si
jej szafa, w której zamiast ko ucha wisiał ywy baran i czytał ksi k , jedna Irenka umiała
wyja ni , ze syn kucharki przyjdzie na wi ta ze szkół, co si nieomylnie stało i o czym
wszyscy z góry wiedzieli, a jednak nikt na to nie wpadł; dziesi cioro ludzi opowiadało o tej
dziewczynie, bo ka demu uczyniła co dobrego. A yd, mleko kupuj cy, nic ju nie mówił,
tylko cmokał, z wielkiego zachwytu przymkn wszy oczy.
Wszystkie te historie nie czyniły jednak e zbyt wielkiego wra enia w białym domu.
Tam dano, aby panienka dobrze wychowana wchodziła do domu przez drzwi, nie przez
okno, nie wje d ała konno po schodach, a co najwa niejsze, aby go ciom nie mówiła prawdy
w oczy, jak to uczyniła z pani Targow , która miała prawie siedemdziesi t lat i malowała
sobie brwi i rz sy, bo chciała szósty raz wyj za m . Do jej pokoju przyszła Irenka i
zamalowała zwierciadło wapnem.
- Po co to czynisz? - zapytała j matka,
Aby si ta pani nie przestraszyła, kiedy niespodzianie spojrzy w lustro! - rzekła Irenka
uprzejmie,
Skutki tej uprzejmo ci sko czyły si dla niej bole nie, Ojciec Irenki, pan Borowski,
miał si ze wszystkich jej awantur. Był to dobry człowiek i tak zapracowany, ze patrzył w t
dziewczyn jak w promyczek sło ca, co do smutnego zabł kał si domu. Najwi ksza sterta
zbo a na jego polu była jeszcze mniejsza od tej sterty trosk, która go przywaliła. Irenka
patrzyła czasem z wielka zaduma na licznym swoim czole, jak on chodził bł dnie, sam do
siebie gadał i taka czasem miał min , jakby mu si płaka chciało. Gładził j po czarnej
głowie, ale my lał o czym innym i patrzył gdzie w dal, na drog . Ta droga przeje d ał cz sto
powa ny pan i wtedy pan Borowski był najsmutniejszy, bo ten pan długo siadywał w
kancelarii, potem szedł mi dzy stajnie i stodoły, ogl dał konie i krowy, i wci pisał i pisał.
- Nie podoba mi si ten go ! - rzekła Irenka sama do siebie. Poszła potem do pana
Borowskiego i mówi:
- Tatusiu, czy chciałby , aby ten pan nigdy ju tu nie przyjechał?
- Dałby Bóg! - rzekł pan Borowski.
- To si da zrobi ! - mrugn ła na niego Irenka.
- Jak e to mo na zrobi ?
- Jest kilka sposobów. Je li tylko nie b dzie o to awantury, to nast pnym razem ten
pan wleci do potoku, bo mostek b dzie rozebrany, a tam jest do wysoko. Mogłabym te
szepn słówko Drabowi, który b dzie czekał na drodze przy lesie, a jakby ju tu dojechał, to
mog mu wsadzi do kieszeni szczura, a do jego teki ze trzy…
- Ani si wa ! - zawołał gro nie ojciec. - Przyje d a, bo musi.
- To wielka szkoda, ze nie mo na - zasmuciła si Irenka. - Za wiele robi si ceremonii
na wiecie.
Matka Irenki pochodziła ze wspaniałej rodziny, co krzywo patrzyła na jej mał e stwo
z panem Borowskim, bo był dla nich zbyt mał i zbyt nieznaczn figur . Nikt z tej rodziny nie
bywał w białym domu. Było to i lepiej, gdyby si bowiem ta wspaniała rodzina pogodziła
nawet z panem Borowskim, straszne działyby si rzeczy, gdyby dostojne, senatorskie ciotki i
karmazynowe babki ujrzały Irenk i jej psa. Dostojne ciotki i dostojniejsze jeszcze babki
uciekałyby, jak gdyby ujrzały zaraz , i zrozpaczonymi, pop kanymi głosami wołałyby
rozsro onego gniewu nieba. Najbardziej atłasow pani , która przysi gła, ze nigdy nie
przebaczy hrabiance, e wyszła za mizeraka i byle szlachetk , była jej ciotka, pani Zofia
Opolska, strasznie bogata i siedz ca na złocie jak kwoka na jajach. Irenka słyszała o niej
cz sto i przychodziły jej do głowy tysi c dwa sposoby, których nale ało u y , aby t
pozłacan , mityczn posta nauczy szacunku dla biedaków. Na wszelki wypadek
zakarbowała j sobie w pami ci i szepn ła Drabowi, e gdyby kiedy spotkał pani Opolsk ,
ma „woln r k ” w działaniu. Drab mrugn ł, e b dzie pami tał.
Pani Borowska zdrowie miała w tłe, a nieustanne zmartwienia gł boko kochanego
m a sprawiły, e patrzyła smutno i u miechała si rzadko. Była to kwietna w jej yciu
niedziela, kiedy mogła za mia si gło no. Irenka uwielbiała t cich , smutn matk , której
oczy gasły, chocia były jeszcze młode. Łzy mog zgasi oczy najbardziej płon ce. Irenka
byłaby bez wahania wsadziła obie r ce w ogie , gdyby to mogło zdziała , aby pani Borowska
nie płakała.
Matka brała czasem czarn , murzy sk główk Irenki w swoje r ce i tuliła j z całej
siły do piersi. Wtedy w Irence działy si najdziwniejsze rzeczy: harde jej serce topiło si jak
wosk przy ogniu, a oczy napełniały si gor cymi łzami. Było jej wtedy niewypowiedzianie
dobrze. Z obł kanej rado ci właziła potem na najwy sze drzewo, aby cały wiat widział, jak
bardzo jest szcz liwa. Matka wzywała j czasem do opami tania, a czyniła to głosem tak
słodkim i ciepłym, e dzika wolno Irenki zaczynała mrucze pieszczotliwie jak kot.
Najmniej przez dwa dni potem „Panna z mokr głow ” okazywała maniery wietniejsze ni
infantka hiszpa ska. Zawsze jednak tak zdarzało si , ze trzeciego dnia trzeba było gołymi
r kami łowi raki albo polowa po dachach na kota, który dybał na goł bie. Trudno
równocze nie łowi uszczypliwe raki i by hiszpa sk infantk , co kiedy powie słowo, to si
kłania, a kiedy wyj ka wreszcie całe zdanie, kłania si siedem razy. Zwariowa mo na z
takim ceremoniałem, podczas kiedy brodzenie po błocie jest spraw zajmuj c i zaostrzaj c
wrodzon bystro . Matka wiedziała, e Irenka jest to serce w ród złotych najbardziej złote, a
Irenka wiedziała, e napuszona hrabina nie przyjedzie, wi c nie warto kr powa pot nego
wołania wolnej duszy. Panowała w ród nich miło najtkliwsza i wielka, wielka przyja .
Brat jej, czteroletni Ja , odgrywał w jej yciu mała rol . Zgodziła si na to, z by był.
Usiłowała przez pewien czas natchn go duchem bohaterskim i nauczy umiłowania
swobody; kiedy jednak, wsadzony jednego razu na szczyt dachu w tym celu, aby
samodzielnie zlazł i okazał hart woli i nieustraszono , haniebnie stchórzył i krzykiem
rozpaczy napełnił wiat, machn ła na niego r ka. Uczyniła jeszcze druga, łagodniejsz prób i
spu ciła go w wiaderku na dno studni, aby ujrzał jej gł bok tajemniczo i aby oswoił si z
groz czelu ci. Nierozumny berbe jednak e omal nie stracił mowy ze strachu, omal nie
postradał ywota.
- Nic z niego nie b dzie! - rzekła Irenka.
Wszystkie jej nadzieje, ze go wychowa na bohatera, rozwiały si . Trzeba było dalej
pracowa w pojedynk i samej przerabia wiat, aby si zacz ł kr ci w przeciwn stron .
Nie mogła jednak zapomnie chłopcu tej słabo ci i dawała mu pozna na ka dym kroku, e
go nie uwa a za m czyzn . Kiedy rozpłakał si raz z powodu urojonej jakiej krzywdy,
Irenka rzekła surowo:
- Czemu Janek tak si drze?
- Kiedy była mała, krzyczała wi cej ni on - odrzekła jej piastunka.
- By mo e, ale ja miałam powody…
Poniewa młodzieniec nie chciał uspokoi si i nie mo na było znale na to rady,
Irenka znalazła sposób:
- Przywi cie go za nog do sznura i niech na mrozie wisi przez cał noc za oknem.
Brat spojrzał na ni z nagłym przera eniem i oniemiał, jak gdyby ju zamarzł.
Matka, ojciec i brat to była rodzina cisła, koło której yła liczna gromadka
rozmaitych krewnych, przygarni tych na tym skrawku ziemi, co siódmego z siebie dobywał
potu, aby wszystkich wy ywi . Nale y przyzna sprawiedliwie, e najmniej jadała osoba
czcigodna, co miała ju około dziewi dziesi ciu lat. Była to przyszywana babka pana
Borowskiego, która zjechała tu przed dwudziestu laty w odwiedziny na dwa tygodnie i została
na amen. Dokładnie nie wiedział nikt, ile ma lat, a ona sama raz twierdziła, ze ma
sze dziesi t, a innym razem, e dziewi dziesi t dziewi . Wła nie przed trzema laty miała
tych dziewi dziesi t dziewi , lecz z wła ciwej sobie kokieterii nigdy nie chciała
przekroczy stu. Co poniedziałek zapowiadała w wielkiej tajemnicy, e nie prze yje ju tego
tygodnia, ale we wtorek zapominała o przyrzeczeniu i yta szcz liwie. Codziennie o pi tej
rano odziewała si starannie i udawała si na dłu sz przechadzk do s siedniego pokoju,
okr ała znudzony tymi spacerami stół i wracała do siebie. Zdejmowała czarny szal,
r kawiczki i kalosze, codzienny swój spacerowy rynsztunek, i zaczynała odczytywanie gazety
sprzed lat czterdziestu, w której był ulubiony jej opis trz sienia ziemi w owym czasie. Potem
rozmawiała godzinami sama ze sob , czasem do kłótliwie i podniesionym głosem. Mówi
lubiła nami tnie, kiedy za wpadła w wyborne usposobienie, co si zdarzało codziennie, Te
dopuszczała nikogo do słowa: nieraz zdarzało si , ze ostatni jej cierpliwy słuchacz dawno
poszedł spa , a ona mówiła jeszcze. Mało dbała o słuchacza, wi cej za to o sztuk wymowy.
Nosiła si godnie ta babka całego wiata, gdy nikt jej nie nazywał inaczej. Babka była nawet
dla ksi dza proboszcza, który, przera ony niepospolit płynno ci jej wymowy, za adne
skarby nie byłby z ni pozostał sam. Co si dobrej babinie pokr ciło w bystrym niegdy
rozumie, a czas tak si jej pomieszał, e ró nica jakich tam stu lub dwustu lat bynajmniej jej
nie przestraszała. Twierdziła z wielka moc charakteru, e znała osobi cie ka dego, o kim
tylko była mowa. Nic to nie znaczyło, e mowa była o nieboszczyku, od stu lat zasiedziałym
w niebie. Gadaj cej babki nie zdołałby nikt przekona , e go nie znała i e nie utrzymywała z
nim serdecznych stosunków. Kto na ten przykład był tak lekkomy lny, e w obecno ci babki
wymówił dostojne słowo: „Ko ciuszko”. A babka jak w dym:
- Ko ciuszko? Mój Bo e! Znałam, znałam, i jeszcze jak znałam. Pami tam, powiada
on raz do mnie: - Panno Anielo, a gdyby my tak pota cowali? - a ja mu na to: - Nie mog , bo
jestem w ałobie! - Dałam mu wtedy kwiatek, aby si , biedaczysko, nie bardzo zmartwił, bo
zaraz wszystko brał do serca. Co te si z nim stało? Dobrze si chłopiec zapowiadał…
- Babciu! - krzyczała Irenka, bo babcia była na lewe ucho mocno głucha, a na prawe
troch wi cej. - Ko ciuszko dawno umarł.
- Dobrze zrobił! - rzekła z uznaniem babcia, która nie dosłyszała. - On był na to, jak na
lato.
W galerii bliskich znajomych babci był słynny skrzypek Paganini, z którym (jak dzi
pami ta) była w mena erii, kiedy raz do Suwałk cyrk przyjechał; był jeden arcyksi , bardzo
przystojny, z którym je dziła na odpust na Bielany i który trzy razy jej si o wiadczał, ale
potem wyjechał. Szli parami w tym wietnym korowodzie wszyscy poeci, malarze, ksi ta i
hrabiowie, atleci, połykacze ognia i tenorzy.
Ludzie słuchali tych opowie ci z tysi ca i jednej zwariowanej nocy i kiwali głowami.
Kto babci nie znał i słyszał j po raz pierwszy, kazał sobie po dłu szej z ni rozmowie la
wod na głow i szczypał si w ucho, tym domowym sposobem sprawdzaj c, czy jest przy
zdrowych zmysłach, ci za , co j znali, usiłowali wymy li tak osob , która, urodzona w
Japonii, umarła na biegunie południowym, ale nie mogli da rady. Babcia znała wszystkich na
wiecie, ywych, dogorywaj cych i umarłych. Nie narodzonych znała te .
Asyst jej stanowiły dwie tak zwane ciotki, tez dalekie krewne pana Borowskiego,
które przytuliły si cicho do białego domu jak skromne malwy. Jednej było na imi Amelia,
drugiej Barbara. Imi pierwszej było poetyczne i jak gdyby pełne łez, dlatego te mo e ciotka
Amelia pisała wiersze; w imieniu drugiej była twardo , duma i hardo ; i mo e dlatego
bujny ten duch zajmował si twórczo ci malarsk . Poetessa hołdowała dawnym strojom i
dawnym zwyczajom. Była cienka w pasie, od lat bowiem u ywała przedziwnej maszyny,
zwanej „sznurówk ”. Wygl dała tak, jakby j straszliwy jaki siłacz chwycił w kleszcze r k i
tak cisn ł w pasie, ze jej poetyczny oł dek wypchn ł w stron szyi, na której z tego powodu
powstało niewielkie wzgórze. Była to osoba pełna wielkiej słodyczy, rozmarzona i t sknie
patrz ca byle gdzie, w pował , w szaf , w pie drzewa, ale nie tam, gdzie wła nie nale ało
patrze . Kiedy zlatywał na ni anioł poezji, opuszczał j zwyczajny ludzki rozum. Ciotka
wpadała w natchnienie i w rów, nad którym wła nie znajdowała si , lub w wod . Miewała
pot ne wizje i wtedy zamieniała si w wieszczk , która potrafiła mówi niepoj te rzeczy o
duchach, demonach i wró kach. Dreszcz przechodził po grzbiecie słuchaj cych, kiedy
improwizowała i wołała: „Na kolana! Id duchy, czy słyszycie ju ła cuchy?!” Wprawdzie
duchy nie przychodziły, ale ła cuchy cz sto było słycha , kiedy prowadzono krowy do
wodopoju. Wielkim cieszyła si powa aniem, tym bardziej e była przedziwnie dobra i cicha,
oczywi cie, je li nie była w transie. Pisała wiersze na wszystkie chwile ycia, na ka de
imieniny i na ka d uroczysto . Wtedy deklamowała pi knie swoje wyborne utwory, z
których jeden Pod tytułem: „Na bój” cieszył si sław wielk i zasłu on , Bohaterski ton tej
pie ni brzmiał jak wojenna surma i wielka to szkoda, ze nazbyt ko czył si smutno. Oto on:

Hej, młodzianie, hej, młodzianie!


We mij jedna ze swych zbrój,
Wsta czym pr dzej i w witanie
P d na bój! P d na bój!

Ja ma wst g ci opasz ,
Błogosławie stw dam ci rój,
A ty, nasze ptasz lasze,
P d na bój! P d na bój!

A gdy legniesz, bo tak tusz ,


Noc przyjd na twój grób,
Tam wywołam twoj dusz ,
By miertelny wzi z ni lub.
W licznym tym wierszu tkwiła, jak gwó d w trumnie, ta tragiczna prawda, ze nikt z
ywych nie miał odwagi poj za mał onk lubej Amelii. Umarłemu było wszystko jedno.
Poniewa ciotka Amelia była pann , wi c skarga jej była uzasadniona, a tak rzewna, ze ludzie
gło no płakali, kiedy załamuj c r ce, zapowiadała swój lub z młodzianem, co poległ „w
jednej ze swych zbrój”.
Twórczo ciotki Amelii miała w sobie nie tylko tony tragiczne. Rozpi ta, jak t cza na
lazurowym niebie poezji, l niła wszystkimi kolorami, w ród których były i te, co wesoło ci
barwy ciesz ludzkie oko. Dowodem tego jest inny jej liczny wiersz, nazwany „Figlarna”:

Czemu oczy twe si miej


I cala tryskasz nadziej ?
Czemu swym si cieszysz zdrowiem?
- Ja to wiem, ale nie powiem!

My lisz pewnie, ze nikt nie wie,


Jak przy wielkim czekasz drzewie.
A kto skryty za listowiem?
- Ja to wiem, ale nie powiem!

Ej, dziewczyno, ej, figlarko,


Czemu tam tak bie ysz szparko?
Teraz powiem, by ci dopiec:
Tam kochany czeka chłopiec!

Taka jest moc i władza poezji, e sympatyczna ciotka Amelia, podobna z wykroju do
litery X z powodu osiej cienko ci talii, stawała si pi kna, kiedy swoje rymy piorunowym
wygłaszała głosem. Jednej tylko hołdowała manierze, tej mianowicie, e czy wiersz był
smutny jak pogrzeb, czy wesoły jak przedstawienie w cyrku, ona wydzwaniała go
niezmiennie głosem dzwonu pogrzebowego, tak ze si zawsze serce krajało obecnym, nawet
wtedy, kiedy „figlarka biegła szparko” i „cieszyła si zdrowiem”. Nie inaczej grecki
w drowny pie niarz wygłaszał ust p o mierci Hektora ni ciocia Amelia wiersz: „Jestem
dziewuszka ho a i szcz liwa, chłopcy mnie pragn , jak słodkiego piwa”. Tak to mo na
pot g i moc ognist nala do ka dego najmizerniejszego nawet słowa. Czyniła to kobiecina
wiotka i jagni cej dobroci.
Przeciwie stwem jej całkowitym była ciotka Barbara. Pomin wszy jej imi , podobne
do gryzienia z bami orzechów, w całej jej postaci była jasnoko cista twardo . Nosiła si
zuchwale, wzorem tych malarzy jaskiniowców, co myli si przed Wielkanoc , a nie czesali
nigdy. Miała krótk czupryn , któr wstrz sała nieustannie, bo spadała jej na oczy, pluła na
odległo o miu metrów sze dziesi ciu centymetrów (rekord wiatowy i olimpijski!), paliła
krótk , angielsk fajeczk i gardziła całym wiatem. Było to wła ciwie jej główne zaj cie,
poza tym dopiero zajmowała si malarstwem. Wysoka, chuda, sierdzista i zwalista, wszystkie
cz ci ciała miała w porz dku - prócz serca, które było złamane od lat trzydziestu. W
zamierzchłych tych czasach zakochała si w przystojnym młodzianie, który był jakim
zamorskim ksi ciem, i gotowa była stan z nim na lubnym kobiercu. Ju j krok jeden
zaledwie dzielił od tego kobierca, kiedy ksi cia zamkni to w wi ziennym lochu za
fałszowanie banknotów; była to zwyczajna zazdro władz, okazało si bowiem, e on
sporz dzał banknoty pi kniej i lepiej ni władze, czego obra ony rz d nie mógł przebole . Od
tego czasu ciotka Barbara dotrzymała przysi gi, ze nigdy nie uwierzy zakl ciom i zachwytom
adnego m czyzny. Przysi gła równocze nie pogard wiatu, co odbijało si wyra nie w
malowanych przez ni portretach, nie zdarzyło si bowiem, aby namalowany przez ni
człowiek był podobny do człowieka. Stawał si podobny do szczura, lisa, wielbł da lub
barana, lecz przenigdy nie było w jego twarzy iskry człowiecze stwa. Gdyby namalowała
nawet anioła, byłby on podobny do zło liwie patrz cego nietoperza. Portretowani przez ni
ludzie mieli nieodmiennie dziwny sposób patrzenia: oko lewe takiego nieszcz nika nigdy nie
widziało, k dy patrzy prawe. Ka dy portret patrzył zezem, a na domiar wszystkiego zdawał
si zgrzyta z bami. Obrazy te jednak e sprawiały pot ne wra enie, szczególnie barw
twarzy portretowanej osoby, zawsze bladosinej, z zielonym odcieniem w okolicy ust i oczu.
Je li mo na było czyni niejakie zastrze enia jej malarstwu portretowemu, z cał
sprawiedliwo ci nale ało przyzna niepospolite zalety uprawianemu przez ni malarstwu
rodzajowemu. Zdumiewaj ca jego oryginalno polegała na tym, ze wybitna ta artystka nie
uznawała banalnych zasad perspektywy i stosunku wymiarów jednego przedmiotu do
drugiego. Na tym samym na przykład obrazie jabłko było trzykrotnie wi ksze od fili anki, a
kiedy na rzewnym obrazku lis porywał kaczk , kaczka była dwa razy wi ksza od lisa, co
nikogo razi nie mogło, ka dy bowiem wie, ze najmniejszy lis zjada kaczk , a najwi ksza
kaczka nie zje lisa. My l gł boka tkwiła w tym, e morderca zakatrupił niewinno , bo tak
zawsze dzieje si na wiecie. A oboj tne jest, ile wa y niewinno , a ile morderca. Proporcje
te doprowadzały do rozpaczy Irenk , znaj c na wylot wszystko, co yło w przyrodzie;
jednak e uwagi jej, przyjmowane lekcewa co, nie mogły wpłyn na twórczo mistrzyni.
Wiodła ona równocze nie wojn z ksi dzem proboszczem, który nie przyj ł ofiarowanego
przez ni dla ko cioła obrazu pt. „ wi ta Barbara, patronka górników”, naj mielszy bowiem
górnik uciekłby z kopalni, gdyby mu si tam pokazała taka wi ta, jak namalowała ciotka
Barbara. Najbardziej zatwardziały złoczy ca ma wi cej słodyczy na g bie, ni li jej na swojej
twarzy miała owa wi ta z wyszczerzonymi z bami i ze wzrokiem mówi cym, e patronka
górników ch tnie zjadłaby tłuste niemowl .
Ciotka Amelia i ciotka Barbara ywiły wobec siebie wzajemn niech ; malarka
twierdziła, e poetka powinna wi za nie rymy, ale kozie ogony, poetka za była zdania, ze
je li mowa o ogonach, w takim razie krowa, której do ogona przywi zano by p dzel,
namalowałaby, oganiaj c z siebie muchy, arcydzieło wobec obrazów Barbary. Ulegaj c
pro bom i gro bom, całowały si dwa razy do roku i czyniły zgod : Na Bo e Narodzenie i na
Wielkanoc. Były to jednak krótkie, jednodniowe przystanki wzdłu nieprzerwanej kolei
niech ci. Ju nazajutrz cicha Amelia pisała w tajemnicy krwaw satyr na malarstwo, a
Barbara pluła dalej ni zwykle, własne bij c rekordy, kiedy poetka cał dusz piewała od na
cze wiosny lub zimy. Tre była zawsze ta sama, tylko troch inne rymy, raz ciepłe, a raz
zimne. Gniewy wzajemne były tak za lepione, e kiedy przy obiedzie podano półmisek
najpierw ciotce Amelii, ciotka Barbara nie tkn ła ju jedzenia pod pozorem, ze nie jest
głodna. Poniewa t polityk wzgardy uprawiała tez i ciotka Amelia, wi c podawano jedzenie
jednego dnia najpierw poetce, a drugiego dnia, na odmian , najpierw malarce, mogło si
bowiem zdarzy przy zaniedbaniu tego ceremoniału, ze jedna z ciotek wyschnie jak szczapa i
zemrze. Lecz, o dziwo! Kiedy ciotk Barbar bolały z by i kiedy nadaremnie smarowała
dzi sła spirytusem, rumiankiem i tytoniowym sokiem z fajki, ciotka Amelia odmawiała
nieustannie nowenn do wi tej Apolonii, patronki od bólu z bów, i pi kn , wierszowana
po wi ciła jej od („ wi ta Patronko, we te rymy w darze, lecz wylecz z by nieszcz snej
Barbarze”). Wzruszona zacna wi ta podała - za po rednictwem klucznicy - wyborny sposób
pozbycia si bólu z ba wraz z z bem. Był to sposób z dawna praktykowany i niezawodny:
przywi zywało si do z ba długa, mocna ni , a drugi jej koniec nale ało uwi za do klamki u
drzwi; potem kto nagle otwierał drzwi i z b wyskakiwał ze szcz ki jak korek z butelki.
Harda Barbara umiała odpłaci sercem za serce. Kiedy ciotka Amelia, chc c z bliska ujrze
groz natury, co zawsze powinien czyni poeta, wychodziła sobie po jesiennym parku
zapalenie płuc, ciotka Barbara sp dziła przy niej wiele bezsennych nocy. Ciotka Amelia była
bliska mierci i wygadywała w gor czce niestworzone rzeczy, których słuchano jednak
ciekawie, nie wiadomo bowiem było, czy dobra Amelia bredzi, czy tez improwizuje, ale
ciotka Barbara płakała ci ko. Tych łez zamiast wody u yła do akwareli pod tytułem:
„ mier poetki”, zrobionej na wszelki wypadek. Poetka, z jednym okiem otwartym, a drugim
zamkni tym, le ała w trumnie, na głowie miała wieniec laurowy, a w r kach ksi k ,
zapewne przez siebie napisan : nad ni pochylony stał ko ciotrup z w ami w oczodołach, z
kos w jednej r ce, a z gał zk choiny w drugiej, jak gdyby ni chciał od zwłok poetki
odp dzi muchy. Ciotk Barbara tak cudownie jednak piel gnowała nienawistn istot , e
wspaniały ten obraz stał si bezprzedmiotowy na domowy u ytek i mógł by ofiarowany do
muzeum. Kiedy ciotka Amelia podniosła si z ło a bole ci, ucałowała serdecznie tego
dragona co nad ni czuwał, jasnoko cist ciotk Barbar i - rzecz oczywista - ju tego samego
dnia przestały z sob rozmawia . Irenka, chc c wprawi dom cały w ruch, nie omieszkała
pokaza cioci Amelci obrazka z jej zwłokami, zwróciwszy jej niewinnie uwag na zbytnie, ze
złym zamiarem uczynione, wydłu enie nosa, co miało ten skutek, ze dobrotliwa w troba
ciotki wywróciła si i stan ła na głowie. Skutkiem tego skutku był mocny wiersz pod tytułem:
„Krótkowłosa wied ma”, zaczynaj cy si szata skim okrzykiem: ..Ha! ha! My lała , e ju
spoczn w grobie!” - a ko cz cy si zjadliw apostrof : „ e młody zawsze starszego
pogrzebie, przeto, Barbaro, ja pochowam ciebie!” Nie trzeba dodawa , e Irenka tego samego
dnia odczytała ten wiersz Barbarze i przyprawiła j o szale stwo.
A najweselsze było to, co babcia mówiła o ciotkach:
- Ach, te dzierlatki! Kiedy sobie co nuc albo przekomarzaj si ze sob , to tak jakby
kanarki szczebiotały…
ROZDZIAŁ CZWARTY

Irenka uczyła si wybornie; chłon ła w siebie wszelkie m dro ci jak g bka: szybko i
łatwo. Wszystko, cokolwiek czyniła, było robione z rado ci , wi c chocia nauki nie mo na
było nawet porówna z galopem na nie osiodłanym koniu albo z jazd na tratwie ze starych
drzwi przez staw, jednak cz stka wielkiej rado ci dostawała si i nauce. Pomagał jej w tej
gł bokiej dziedzinie młody człowiek w okularach, tak powa ny, e zdawało si , jakoby tylko
we dnie ył yciem ludzkim, na noc za tajemna siła zamieniała go w ksi k i stawiała na
półce bibliotecznej. Musiał by bardzo wygłodzony, bo zjadał niepomiernie wiele, ile za razy
która z ciotek nie chciała tkn jedzenia, on nie dał mu zmarnowa si nigdy. Nazywał si
pan Podkówka i był bardzo sympatyczny. Mo na było wprawdzie przez lat sto i dwa czeka
na to, aby pan Podkówka roze miał si albo podskoczył w gór , ale wyborna jego powaga
wiele miała w sobie wdzi ku. Wygl dał tak, jakby ka dej chwili był przygotowany do
uło enia si na katafalku, taki był spokojny, uroczysty i wpatrzony w gł bin swego ducha.
Nauczał Irenk sumiennie, nie podniósłszy nigdy głosu, r ki i spojrzenia. Przemawiał smutno,
a wielkie zdanie na temat, ze osiem razy osiem jest sze dziesi t cztery, wygłaszał tak
rzewnie, ze si serce krajało. Wszyscy lubili go bardzo, a ciotka Barbara malowała go kilka
razy, a cho ka dym razem inaczej, wygl dał zawsze tak, jak gdyby słup telegraficzny wdział
czarne ubranie, zbyt wielkie buty i zezem patrzył w dal. Wszystko, co zarabiał, posyłał
biednej matce, sobie nie zostawiaj c ani grosza nawet na papierosy, które nami tnie lubił
pali . Dlatego pewnie nigdy nie u miechał si , e nie miał na to czasu i u miech uwa ał za
marnotrawstwo. Czasem ci ko westchn ł, a wtedy Irenka pilnie patrzyła mu w oczy. Ona tez
jedna wiedziała, sk d w pokoju pana Podkówki znalazło si czasem troch papierosów albo
tytoniu. Równocze nie jednak e ciotka Barbara dziwiła si , ze od pewnego czasu znacznie
pr dzej wypala swój tyto . Nikt nigdy nie mógł doj tej zawiłej sprawy.
Pan Podkówka przed dwoma laty sumiennie wygłodzony, zacz ł nabiera połysku i
t yzny. Uczył Irenk , a sam pilnie studiował grube ksi ki i cienkie zeszyty. Przera liwa
jego melancholia cokolwiek po pewnym czasie zel ała, gdy pan Podkówka coraz cz ciej
spogl dał w niebo. Na swoj zdoln uczennic patrzył szklanym wzrokiem, jak na ułamek
dziesi tny albo nieprawidłowe słowo. Niczemu nigdy si nie dziwił, nawet nieporównanym
opowie ciom babki. Mo na go było zbudzi o północy i rzec: „Panie Józefie, ju dziewi ta
rano, trzeba wsta i rozpocz lekcje!” - a on byłby wstał, ukłoniłby si i rzekł: „Zaczynamy!”
Irenka przygl dała si coraz bystrzej jego trumiennej powadze i jednego dnia, w
drugim roku jego pobytu, powiada, jak gdyby nigdy nic:
- Prosz pana profesora, pójdziemy łowi raki!
Pan Podkówka spojrzał na ni , jak gdyby jeszcze nigdy w swoim smutnym yciu nie
widział wariata. Zdj ł okulary, przetarł je sumiennie i spojrzał raz jeszcze. Wesołe czarne
oczy patrzyły w niego rado nie. Wtedy pan Podkówka wyrzekł tylko jedno słowo:
- Chod my!
Straszliwo zuchwałych podst pów Irenki brn ła coraz dalej. Nikt nie zdołałby tego
opowiedzie . Prawd ostateczn jest to, ze dnia jednego, kiedy jabłka padały na ziemi jak
ci kie, rumiane pociski, ciotka Amelia wyszła na bo y wiat pomi dzy drzewa. Nagle
krzykn ła, jakby zobaczyła diabła, czym pr dzej pobiegła z powrotem do domu i wywiodła z
niego wszystkich ywych. Babka dreptała na ostatku, pytaj c rozdzieraj cym głosem: „Kto
umarł? Kto umarł?” Wszyscy, id c za wskazówk dr cego ramienia ciotki Amelii, zadarli w
gór głowy i stan li jak wryci: na szczycie jabłoni siedziała Irenka i chwiała si na gał zi jak
młody pawian, a ni ej na grubym konarze, rozparty w jego rozwidleniu, siedział pan
Podkówka, gryzł jabłko i piewał wniebogłosy.
- wiat si ko czy! - rzekła ciotka Amelia. - Ta dziewczyna wi tego przywiedzie do
obł du.
- Dzielny Podkówka - z uznaniem rzekł pan Borowski. - A Irenka m dra dziewczyna.
Jazda, ciotki! Le cie na drzewo!
Ciotki spojrzały na niego jak na w a i odbiegły jak sarenki. Babka tylko, nie wiedz c,
o co idzie, pytała pana Borowskiego, czego da, bo mo e ona to zrobi.
Tak to si stało, ze powa ny pan Podkówka wyra nie postradał zmysły i od tego czasu
widziano go i na tratwie, i na koniu, a czasem na dachu. Razu jednego za miał si tak
dono nie, jakby ko zar ał, i odt d miał si ci gle. Lekcje stały si wesołe, ra ne i
przyjemne. Pan Podkówka mówił pi knie, wymachiwał r kami i zna było, ze kocha to,
czego naucza. Do niedawna dyktował Irence zdania wzniosłe, uroczyste i tak naje one jak
ry owa szczotka:
- „Módl si i pracuj”. - „Cierpienie jest udziałem człowieka”. - „Kto rano wstaje, temu
Pan Bóg daje!” - Teraz, w porywie radosnej lekkomy lno ci, wolał wskazuj c palcem na
kajet: - „Kochajmy sło ce!” - „Bóg cieszy si rado ci człowieka!” - „B d radosny, a
b dziesz szcz liwy!” - „Unikaj łez, uciekaj przed smutkiem!” - Wreszcie wynalazł w jednej
ze swych ksi ek zdanie przedziwnie pi kne, które kazał Irence wypisa jak mo na tylko
najstaranniej: „Stracony jest ka dy dzie bez u miechu”.
- Wariat znajdzie wariata w korcu maku - uroczy cie wyrzekła jednego pi tku przy
obiedzie ciotka Amelia. Poniewa wła nie jadła ryb , wi c jej te straszliwe słowa stan ły
o ci w gardle.
- Kara boska! - mrukn ła ciotka Barbara.
Irenka mrugn ła w stron pana Podkówki, który jednak wcale tego nie zauwa ył,
gdy , korzystaj c z zamieszania, jednym szerokim ruchem zgarn ł wszystko z półmiska na
swój talerz. „Panna z mokr głow ” myliła si jednak, s dz c, ze ciotka Barbara jest po
stronie tych, co wielbi rado , sło ce, wiosn i s napełnieni duchem wolno ci jak drzewo
wiatrem szumi cym. Ciotka z twardym imieniem uradowała si na chwil , e poetka z
imieniem rozpłakanym jak wierzba nad grobem b dzie miała niejakie trudno ci z
przełkni ciem o ci. Była jednak e jednego z ni zdania, ze Irenka i jej nauczyciel s dzikimi
istotami, na które za ycia czeka powszechna pogarda, a po krótkim yciu piekło. Dot d
otaczała szacunkiem tego ponurego okularnika, co smutno wał sał si , jak gdyby codziennie
za własnym chodził pogrzebem, kiedy jednak udało si Irence powoli i z przemy lnym
trudem napełni rado ci ten ywy karawan i ponurej, zabiedzonej, posiwiałej, zmi tej
młodo ci pana Podkówki przypi skrzydła, ciotka Barbara splun ła z niesmakiem. Obie
ciotki nie mogły poj , jak ojciec i matka mog pozwoli na to, aby ich córka przemawiała
odwa nie, rozs dnie i jasno, aby miała by samodzielna, silna i wesoła, zamiast mówi
cicho, l ka si ciemnego pokoju, burzy i psa, rzewnie czasem popłakiwa i my le ci gle o
kwiatkach zamiast o czarnym chlebie powszednim. Na domiar wszystkiego oszalał i jej
nauczyciel i zacz ł sprawia takie wra enie, ze dnia jednego, kiedy szał przybierze ostre
formy, zacznie pl sa jak król Dawid przed Ark . Ciotki zmarszczyły czoła, serca ju miały
dawno zmarszczone. Chocia nie rozmawiały ze sob wprost, udało im si jednak na tajnej
konferencji pod prezydencj babki, która nic z tego wszystkiego nie słyszała, doj okr nymi
drogami do przekonania, e niebezpiecze stwo jest gro ne i ze dziewczyna jest stracona.
Postanowiły przedstawi groz poło enia panu Borowskiemu, za da zmiany w systemie
wychowania i natychmiastowego wygnania oszalałego Podkówki. Babka, usłyszawszy
d wi czne to nazwisko, wykrzykn ła uradowana:
- Podkówka? Znałam, doskonale go znałam!
Stan ło na tym, e ciotki pójd w deputacji do pana Borowskiego. Kiedy si to stat.0,
zacz ła mówi jedna przez drug , długo, obficie i kwieci cie. Przera ony ojciec dowiedział
si , ze ma córk najwi ksze na wiecie ladaco, półdiabl , kozaka, p dziwiatra, wariata z
mokr głow , co wszystko razem musi sko czy si nie le, ale najgorzej. Dziewczyna ma
okropny wpływ na otoczenie, czego najlepszym dowodem jest pomieszanie zmysłów tego
Podkówki, który b dzie miał złamane ycie, bo taki obszarpaniec, jak on, powinien pokornie
si smuci , a nie mia si i weseli .
Pan Borowski słuchał cierpliwie, mru ył oczy, gładził w sy, potem rzekł:
- Ciesz si bardzo, e Irenka jest taka, jaka jest. A pana Podkówk uwa am za
wybornego nauczyciela, od czasu kiedy poweselał.
Ciotka Amelia zmieniła si w słup soli, a w ciotk Barbar uderzył bezgło ny i zimny
piorun. Jej pierwszej wróciła przytomno ; co jej zaskrzypiało w szcz kach, kiedy rzekła:
- Nas tak nie wychowywano!
- Otó to, otó to! - miał si pan Borowski. - Gdyby cie przed stu czy ilu tam laty
robiły to, co ona, byłyby cie do dzi młode i wesołe! Nie chc , aby z Irenki zrobił si
dziwol g.
Amelia spojrzała na Barbar , a Barbara na Ameli z niemym pytaniem, czy która z
nich wie, co to znaczy „dziwol g”? Pan Borowski obja nił uprzejmie:
- Dziwol giem jest ciel z dwiema głowami albo kura maj ca trzy nogi. Lepiej
wprawdzie jest mie dwie głowy ni adnej, ale najlepiej mie jedn , byle uczciw . Irenka ma
jedn głow w doskonałym porz dku, a serce cudowne. A wy co?
- Och! och! - wykrzykn ły ciotki po raz pierwszy w yciu zgodnie.
Irenka - mówił nielito ciwie pan Borowski - nie da sobie naplu w kasz , sama si
broni i da sobie w yciu rad . Nie nosi wprawdzie gorsetu, opalona jest jak Cygan i je razowy
chleb. Co to wam szkodzi, e dziecko jest jasne, radosna i silne? Niech sobie taka b dzie!
Ziemia j ywi, a ona j za to kocha jak wesoły ptak. Uwielbiam za to tego smarkacza, i rzecz
sko czona. A co si tyczy pana Podkówki, to czy on smutny, czy wesoły - to jego sprawa. Daj
mu. Panie Bo e, zdrowie, i tyle. A teraz, drogie ciotki, w tył zwrot i do widzenia! No! no!
Tylko spokojnie! Je li która zemdleje, to j ka obla wod .
adna z nich nie zemdlała; wypłyn ły z pokoju pana Borowskiego jak dwie gradowe
chmury. Za drzwiami ciotka Amelia westchn ła, jak gdyby jej wsadzono w serce nie nó , lecz
korkoci g, a ciotka Barbara plun ła na wspaniał odległo .
- Wszyscy powariowali w tym domu! - krzykn ła Barbara do ucha babki. - Pan
Borowski te …
- Borowski? - uradowała si babka. - Czekaj no! Ale tak! Znałam go, doskonale go
znałam.
A niech e babka przestanie wreszcie - j kn ła ciotka Amelia.
Dobrze, zaraz ci opowiem dokładnie, ilu ja znałam Borowskich. Przede wszystkim…
Nagle uczyniło si pusto w pokoju, co niezłomn babk zdumiało, ale nie bardzo;
długiego wywodu doko czyła sama dla siebie, mocno uradowana, ze si okazało, jako jeszcze
jednym Borowskim z tych, których znała, jest jaki Borowski, który gdzie blisko mieszka i
którego do cz sto widuje.
W dwa dni pó niej pot piona para (mistrz Podkówka i jego uczennica), uko czywszy
lekcje, siedziała nad stawem, co wydymał swój połyskliwy brzuch i grzał si w sło cu.
Paskudny pies Drab le ał obok i, ł cz c przyjemne z po ytecznym, lewym okiem patrzył na
miej ca si wod , a prawym łypał w stron za ywnej muchy. Irenka zanurzyła długie nogi w
wodzie, maj c troch nadziei, ze jaki głupszy cokolwiek rak do jednej z nich si przyczepi, a
pan Podkówka, mile rozmarzony, cigał oczami obłoki, których dot d nigdy nie widział, bo
bardzo niedawno odkrył niebo.
- Bo e! Jakie to pi kne - mówił cicho. - Panu Bogu powinno si przede wszystkim
dzi kowa za to, ze nam dał oczy. Ja nigdy dot d z tak bliska nie ogl dałem nieba.
- Czemu, prosz pana, przecie niebo jest wsz dzie?
Pan Podkówka za miał si cicho.
- Wsz dzie? Niestety, nie zawsze. Ja w moim yciu nie widziałem go zbyt cz sto.
Mieszkali my w takim podziemiu, sk d nie było wida nawet bł kitnego skrawka, bo mój
ojciec, Irenko, byt szewcem, i to nie takim szewcem, co szyje nowe buty: łatał tylko stare,
takie beznadziejne, na nic schodzono. To te był cud, ze mogli my mieszka nawet w tym
podziemiu. Strasznie tam było mokro. Ze cian lało si i z oczów ludzkich tez si lato…
- Nie rozumiem.
- To jasne. Moja matka płakała nad nami, a nas było siedmioro: i my cz sto
płakali my dlatego tylko, ze ona nad nami płacze. Ci ko było…
- I długo tak?
- Potem było przestronniej, bo ojciec biedaczyna umarł i troje dzieci umarło. Chcieli
nas usun z tej piwnicy, bo nie było czym płaci , ale matczysko zacz ło tak harowa , e my
si jako utrzymali. Irenka nie ma poj cia, jak matka potrafi pracowa , aby dzieci nie pomarły
z głodu. My lałem sobie, ze Pan Bóg, kiedy na to patrzy, to musi mie łzy w oczach. O
czwartej rano w zimie ona ju stała przy balii. Ja to widziałem, bo tez w tym czasie
zaczynałem si uczy . Na cianach był szron, a zimno było takie, ze kiedy chciałem odwróci
kartk ksi ki, nie mogłem tego uczyni , takie miałem zgrabiałe palce, i jako si wy yło.
- Mój Bo e! - szepn ła Irenka cichutko.
- Dlatego nie widziałem cz sto nieba - mówił spokojnym głosem pan Podkówka. -
Kiedy wychodziłem z tej st chłej nory, nie miałem czasu na przygl danie si obłokom,
Biegłem, czym pr dzej biegłem, aby zd y na drugi koniec miasta na korepetycje. Stamt d z
powrotem, tu, tam, do szkoły, znowu na lekcje. A kiedy wracałem do domu, była ju noc.
Wtedy oni, biedacy, jedli to, co ja przyniosłem.
- A pan7
- A ja leciałem z nóg i spałem, spałem. Ale teraz to nam wszystkim lepiej - dodał
wesoło i pokazał z by w u miechu.
- Teraz to sobie moja matka yje jak hrabina, bo siostry szyj , a ja posyłam flot . Za
rok, za dwa czym ju b d i zacznie si ycie. Moja starowina, kiedy o tym mówi, to płacze.
To takie dziwne! Biedota płacze, kiedy si martwi, a kiedy si cieszy, płacze tym rzewniej.
Dok d pami moja si ga, widz tylko łzy i łzy. Teraz niech sobie popłakuje, bo jej to
sprawia przyjemno , byle nie płakała ze zgryzoty…
- Prosz pana!
- Co takiego, panno Irenko?
- Kiedy pan b dzie pisał do matki, niech j pan serdecznie ode mnie pozdrowi…
Niech j pan ucałuje…
- Masz tobie! - za miał si Podkówka. - B dzie z rozczulenia popłakiwała ze trzy dni.
Irenka, której oczy uczyniły si wilgotne, roze miała si w głos, bo Podkówka miał
si szcz liwie. Tak bardzo ucieszył si , ze usiadłszy nagle na brzegu wetkn ł obute nogi w
wod i wtedy dopiero rykn ł z rado ci i zawył tak przedziwnie, ze ptaki zerwały si z wody.
- Irenka - wykrzykiwał - jest to panna z mokr głow , a ja jestem wariat z mokrymi
nogami!
W tej chwili Drab zawarczał ostrzegawczo.
- Ciotki id ! - rzekła Irenka.
Obie muzy, wymieniaj c mi dzy sob głuche milczenie, niosły swoj rozgoryczon
ha b na pola i ł ki. W jednej i drugiej odbywało si co dziwnego. Spojrzały na Irenk ,
potem na Podkówk bole nie i niesko czenie smutno - i poszły dalej.
- Tak, to ciotki - szepn ł Podkówka - dobre to kobiety, tylko jakie takie. Ja tak e
miałem tak ciotk , co była ni w pi , ni w dziewi . Kiedy była trze wa, to j mo na było do
rany przyło y , ale kiedy sobie podpiła, właziła na szaf i godzinami piewała. Bieda była z
tym, ze prawie nigdy nie złaziła z szafy. A raz zleciała z niej na głow i oddała Bogu ducha.
Jak si trafi taka pomylona ciotka, to nie daj Bo e! Na co Irenka tak pilnie patrzy?
Co niezwykłego musiało sta si w pobli u, skoro Irenka miała wyraz niebotycznie
zdziwiony.
- Niech pan patrzy! Niech pan patrzy! - krzykn ła.
Pan Podkówka obejrzał si i postawił oczy w słup. W niewielkiej odległo ci ciotka
Amelia, zdj wszy pantofle i po czochy, zanurzyła cienkie, patykowate nogi w wodzie i
pryskała ni wesoło, a ciotka Barbara wyprawiała opodal dzikie skoki w gór i w dal, wydaj c
przera liwie radosne okrzyki. Czasem si zdarzy, ze dostojny uraw, kiedy mu jaka ma
padnie na bystry rozum, zaczyna podskakiwa i pl sa , pr dzej jednak mo na było uwierzy ,
ze nieboszczyk zacznie ta czy z własn trumn , ni ciotka Barbara zata czy nad zdumion
wod .
Po krótkiej chwili zdumienia Irenka pobiegła do domu i wpadła do ojca.
- Tatusiu! Ciotkom co si stało!
Pan Borowski spojrzał przez okno i, gdyby nie był chwycił si biurka, byłby upadł, tak
si zatoczył ze miechu.
- To twoja szkoła. Ratujcie mnie, bo p kn ! Powiedziałem ciotkom, ze byłyby do dzi
młode, gdyby… Id , zatrzymaj ciotk Barbar , bo si zatchnie!
Nie trzeba było ciotki zatrzymywa , bo jak derwisz ta cz cy, co, okr ciwszy si tysi c
razy, pada na ziemi , tak i ona legła na pachn cej trawie. Zatrzymały si przera one obłoki, a
wiatr nie miał odetchn . Cała przyroda wybałuszyła swoje wielkie, niebieskie oczy, widz c
ten szał radosny i pi kny. Jeden tylko przedstawiciel natury, pies Drab, zacz ł wy
nierozumnie. Albowiem nigdy nie wiadomo, co strzeli psu do głowy.
Ciotka Amelia, która nieznacznego jedynie dokonała bohaterstwa, patrzyła na czyn
ciotki Barbary z nie ukrywan zawi ci , kiedy za na jej niewinnym obliczu ujrzała nie miały
jak jutrzenka rumieniec, serce zabiło w niej gwałtownie na widok tego cudu. Pan Borowski
jednak miał racj i ta mała wietrznica, Irenka, wie dobrze, co robi, staj c na głowie i burz c
swoj krew. Ciotka Amelia przysi gła sobie bezszelestnie, dr eniem warg zaledwie, ze, kiedy
nikt tego widzie nie b dzie, wykona taniec, jakiego wiat nie widział.
Irenka nie chełpiła si swoim zwyci stwem. Ucieszyła si , widz c, e i ciotki chc
sobie troch poskaka , co mogło mie ogromny wpływ na zmian octu ich usposobie na
złote wino rado ci, a co wa niejsze, na zmian ich stosunku do niej. Je eli ciotki b d miały
„mokre głowy”, mniej b dzie gadania o jej głowie, słynnie mokrej i nie wysychaj cej w
najwi kszym sło cu. Wszystko przemawiało za tym, e ciotki odmłodniej , zacz ły bowiem z
pasj uprawia sporty i y z przyrod .
~ Na Boga! eby tylko nie zacz ły łazi po drzewach! - mówiła przestraszona matka
Irenki.
Tak wysoko jednak nie mierzyła nagła ciotek odmiana. Wody i koni bały si zawsze,
lecz goniły radosn młodo po polach i ł kach, a kiedy czasem, brn c przez paprocie le ne,
zacz ły huka i przekomarza si z ptakami, poczciwi ludzie zegnali si znakiem krzy a
wi tego, ka dej chwili gotowi do ucieczki, gdyby poczciwe stare panny nagle zacz ły lecie
przez powietrze.
Wreszcie jednak stało si co , czego nigdy nikt przewidzie nie mógł. Ciotka Amelia
chodziła przez kilka dni blada i wzdychaj ca, rozmawiała sama z sob wierszami i wa yła co
w sercu jak na czułej wadze. A jednego dnia stan ła przed zgromadzeniem powszechnym i
rzekła dono nie:
- Niech si dzieje wola boska. Wyrzuciłam gorset!
Krzyk podniósł si tak wielki, e dotarł a do babki.
- Kto umarł? - spytała babka, przestraszona.
Kiedy jej wytłumaczono, sk d ten zgiełk pochodzi, babka najpierw zmartwiała, potem
machn ła r k :
- Ona jeszcze za m pójdzie! Wstyd i ha ba… Jak mo esz pokazywa si bez
gorsetu?
- Nikt tego paskudztwa ju nie nosi! - krzykn ła ciotka Barbara głosem pot nym
królowej Amazonek.
- Jak to nikt? - odgrzmiała jej babka. - Ja nosz !
Wszyscy zdumieli si . Od paru dni babka miała dziewi dziesi t lat. Straszliwe rzeczy
dziej si na wiecie, a nikt o tym nie wie. Piekielna tajemnica łagodnej babki odebrała
wszystkim mow na czas dłu szy, a ona tymczasem wyszła, gro na nad podziw i
rozsierdzona.
Wtedy dopiero szepn ła Irenka do pana Podkówki:
- Trzeba b dzie nawróci babk .
Pomimo tego zgrzytu, rado była powszechna z dzielnego post pku ciotki Amelii, na
któr z kolei ciotka Barbara patrzyła z zazdro ci , sama bowiem niczego z siebie zdj nie
mogła. Z milcz cym jednak poszanowaniem wysłuchała, jak wszyscy zreszt , pi knego opisu
tej niezapomnianej uroczysto ci, który boska Amelia wygłosiła tego wieczoru, kiedy dzie
zagasn ł, a cisza sprzyjała wzlotom ducha. Był to wiersz bardzo kunsztownie uczyniony, bo
tylko na dwóch rymach oparty jak kulawy na dwóch szczudłach. Biła z niego moc. Oparłszy
r ce na grzbiecie krzesła, a oczy na pułapie, mówiła ciotka Amelia:

Ju godzin, ju dni tych nie zlicz


Co w czasu zapadły odm ty,
Gdy ciskał me łono dziewicze
dzi b d przekl ty!

Ty w piersi tłumiłe mej znicze


l ogie gasiłe w niej wi ty.
W me słowa wlewałe gorycze
Dzi b d przekl ty!

Do dzisiaj mnie trele słowicze


l marne kusiły pon ty
Lecz teraz jak burza zarycz !!!
Dzi b d przekl ty!

Noc długo rozbrzmiewała gromowym echem tych stów. Wobec tego wra enia Irenka
nie powiedziała nikomu, tylko pod najgł bszym sekretem panu Podkówce, ze słu ebne
dziewcz ta, znalazłszy za oknem pancerz ciotki Amelii, długo rozmy lały, do czego ma
słu y dziwna ta maszyna. Wiedzione jednak dobrym instynktem, zasznurowały w ni
wreszcie ciel , podejrzane o to, ze ma „opuszczenie oł dka” i wskutek tego odmawia
spo ycia pokarmów. A ciel do wieczora zdechło.
- Nie trzeba tego mówi ciotce - szeptała Irenka.
- Pewnie, bo jej b dzie wstyd - rzekł pan Podkówka.
- Ej, nie to! - rzekła Irenka. - Tylko e napisze wiersz na mier tego ciel cia.
ROZDZIAŁ PI TY

Na czystym, rozel nionym, zimowym niebie ukazała si chmura i wlokła si powoli w


stron białego domu.
Pan Borowski długo chodził po pokoju, wreszcie kazał przywoła Irenk .
- Moje dziecko - rzekł dobrym, ciszonym głosem - czy potrafiłaby uczy si sama?
Irenka odgadła wszystko od razu. Oczy jej bardziej jeszcze pociemniały i tak
wygl dały, jakby na nie padła ciemna mgła.
- Ja potrafi - odpowiedziała - ale pan Podkówka ma bardzo biedna matk .
Ojciec rozło ył r ce bolesnym ruchem i spojrzał na ni prosz co.
- Rozumiem - dodała Irenka spuszczaj c głow . - Tatusiu!
- Co, moje dziecko?
- Czy nie ma adnego sposobu?
- Rad bym z całego serca, ale nie mog , córeczko, nie mog !
- A czy mo e on zosta jeszcze przez wi ta?
- Oczywi cie, oczywi cie! - odpowiedział ojciec po piesznie. - Po wi tach dopiero
powiem mu o tym. al mi go tak, ze wypowiedzie tego nie mog …
- Ja wiem, tatusiu.
Irenka tak przygasła, e wszyscy patrzyli na ni z niepokojem. Jeden pan Borowski
wiedział, czemu dziewczyna spogl da smutno na pana Podkówk , kiedy chłopczysko patrzył
w inn stron , i nagle u miecha si , kiedy na ni spojrzał. Pan Podkówka w wybornym był
humorze. Posłał matce opłatek i wszystkie zaoszcz dzone pieni dze. Rozpierała go rado i
nadmiar ciała, gdy wspaniale odkarmił si w tym domu: je eli jeden guzik przy kamizelce
p kał od naporu rado ci, drugiemu za to groziło to samo z przyczyn bardziej materialnych.
Pot nie piewał kol dy w dzie Bo ego Narodzenia i wybornie uczcił Pana Boga. Ciotki
patrzyły na niego łaskawie, z wdzi cznym pobła aniem dla rozigranej młodo ci.
Kiedy za w kilka dni po wi tach pan Borowski wezwał go na dłu sz rozmow ,
Irenka usiadła w k cie i nieruchomym wzrokiem patrzyła, jak si za oknami miota wichura.
Dobry pan Podkówka zginie w niej niedługo, uniesiony daleko jak li . Wyszedł on z
gabinetu pana Borowskiego blady i ze ladem łez w poczciwych, mru cych si oczach. Nie
to go bolało, ze traci posad , lecz ze musi odej z tego domu, gdzie mu było tak
niesko czenie dobrze, gdzie było kilkoro ludzi dziwacznych, lecz wszyscy
niewypowiedzianie zacni. A najbardziej, najserdeczniej było mu al tej cudownej
dziewczyny, co go nauczyła miechu, rado ci i młodo ci. Rozumiał racje pana Borowskiego i
egnał si z nim, rzuciwszy si mu w ramiona. A jednak krzywda mu si wielka stała, ze tej
licznej duszyczki, tak czystej jak nigdy nie zm cone ródełko, i tak prawej, jak sama
prawo , nie b dzie ju o wiecał i nie b dzie jej ju pokazywał tych daleko ci, które zaledwie
przed ni zamajaczyły. Dlatego miał ci kie łzy w oczach.
- Niech si pan na nas nie gniewa - zaszemrał głos z k ta.
Pan Podkówka odwrócił si szybko i ujrzał skurczon na fotelu Irenk .
- Irenko droga - rzekł dziwacznym głosem - ja b d za was modli si przez całe
ycie… Tacy jeste cie dobrzy. A za ciebie, dziecinko, b d modli si najgor cej. Ech, co
tam! Po co my o tym gadamy? Wszystkim ci ko, wi c dlaczego mnie ma by l ej? Ja ju
umiem cieszy si , a przedtem tego nie umiałem. Co tam! Było nie było… jeszcze si w yciu
spotkamy. Głowa do góry i miejemy si ! Ha!
Wobec tego rozpłakał si jak dziecko i uciekł z pokoju.
egnali go wszyscy jak kogo bardzo bliskiego. Pani Borowska ucałowała go
serdecznie, jak biednego brata u ciskał pan Borowski. Ciotki Amelia spłakała si uczciwie, a
ciotka Barbara obj ła go mocnymi ramionami i dławi c swój wstyd dziewiczy, ucałowała go
w czoło. Biedny Podkówka miał wra enie, e kto mu z bicza trzasn ł nad głow . Potem
poszedł egna si do babki.
- Witam pana, witam! - krzykn ła babka wesoło.
- Ja, prosz pani, przyszedłem si po egna .
- Jak to, po egna ? A czy pan tu był?
- Prawie przez dwa lata! - hukn ł pan Podkówka.
- To dziwne! - krzykn ła babka. - Nigdy pana nie widziałam…
Irena sama powoziła, odwo c go na stacj kolejow . Dzie był pi kny, wiat
wygl dał tak biało, jak chałupa wybielona na wi to. Czasem patrzyła spod oka na swojego
nauczyciela, co zachłannym, głodnym wzrokiem ogarniał niebo i las, i pola pi ce pod
pierzyn niegów. Chciał to wszystko zabra w mro nym, bł kitnym wspomnieniu do miasta,
w którym tylko najwy sza wie a ogl da czasem te cuda z daleka. Irenka, któr kochał
najwi cej po matce, obiecała, e je li b dzie kiedy w Warszawie, natychmiast da mu zna o
tym. Jeszcze z ni nie po egnał si , a ju my lał o tym radosnym spotkaniu. Patrzył na ni i
mówił do siebie:
„Jak to by mo e, aby takie male stwo mogło wszystkich dokoła nauczy rado ci?
Gdyby nie ona, smutno byłoby w białym domu. Biedny pan Borowski wtedy tylko mieje si ,
kiedy j widzi i słyszy. Ja byłem jak dr g, a za jej spraw co odmieniło si we mnie. Ona
nawet o matce mojej pami ta… Wielka sztuka! Ona o wszystkim pami ta. Mocna
dziewczyna! Płaka si jej chce w tej chwili, a do mnie u miecha si , aby mnie nie było
smutno. «Panna z mokr głow »! Jasno byłoby na wiecie, gdyby wszystkie panny były takie.
Dobre, dobre dziecko… Niech ci Bóg błogosławi!”
Nie umiał tego wszystkiego powiedzie przy po egnaniu, bo go ciskało co za
grdyk . Co tam zacz ł b ka , a ona te .
Wreszcie rzucili si sobie w obj cia. Pan Podkówka płakał, jak gdyby miał cztery lata,
a Irenka przypomniała sobie najlepsze czasy. Dawno ju , dawno nie wylała tyle łez, ile ich
wylała w tej chwili, na intencj swego dobrego towarzysza, wesołego pana Podkówki.
- Psiako ! - krzykn ła nagle. - Byłabym zapomniała. Pobiegła do sanek i odwi zała
przytroczony z tyłu tobół.
- Niech pan to zabierze do wagonu - rzekł? szybko.
- A co to jest?
- To nie dla pana, to dla pa skiej matki.
Potem stała długo jeszcze, chocia oddal za nie ona połkn ła poci g jak g sienic .
Nazajutrz zwołała na narad obie ciotki: wygl dało to tak, jak gdyby młody jastrz b
wezwał na konferencj dwie zastrachane kuropatwy. Ciotki, nie wiedz c nic o sprawach tego
wiata, były przera one, dowiedziawszy si , ze pan Podkówka był ofiar oszcz dno ciowych
konieczno ci i ze nawet taka nieznaczna pozycja, jak jego płaca, musiała zawa y na
okrojonym bud ecie. Wszechwiedz ca Irenka tłumaczyła im jasno, w sposób najbardziej
przyst pny, ze im krowa jest chudsza i im mniej dostaje po ywienia, tym mniej daje mleka.
Ten ostatek ziemi, przy którym utrzyma si zdołał pan Borowski, był krow bardzo chud .
Coraz wi cej było skóry i ko ci, coraz mniej krowy. Irenka wie o tym dobrze. Wszyscy
my l , ze ona dlatego napełnia dom cały graniem i piewaniem, ze ma pstro w głowie. A to
nieprawda. Ona pragnie, aby matka zapomniała o tym wszystkim, co trapi ojca, a ojciec, eby
chocia raz jeden u miechn ł si w ci gu dwudziestu czterech godzin. Kiedy bowiem jest
sam, nigdy si nie u miecha. Czasem głow r kami obejmie, oprze łokcie o stół i godzinami
tak siedzi, nieruchomy. Ciotki o tym nie wiedz , nikt o tym nie wie, ale ona wie. Płaci trzeba
wci i wci , a nie ma z czego. Czy ciotki widziały, e we włosach pana Borowskiego
pokazały si siwe pasma, jak gdyby był we młynie i osypała go m ka? Niech si przyjrz . On
ci gle jest w młynie, w którym troska miele zgryzot . A noc czasem chodzi długo po pokoju,
co mo na słysze doskonale. Jak gdyby pielgrzymk odprawiał. Po takiej nocy nieodmiennie
przyje d a ten chudy, sm tny pan z czarna tek i długo rozmawia z panem Borowskim.
Irenka wie doskonale o tym, kiedy ten pan ma si zjawi .
- Czy ciocie my l - mówiła zamy lona - ze tatu byłby odprawił pana Podkówk ,
gdyby nie musiał?
- Bo e, Bo e, co to b dzie? - westchn ła ciotka Amelia.
- Porad , Irenko, ty wszystko wiesz.
Irenka nie wiedziała, jak pomóc biednemu ojcu. My lała długo, potem rzekła:
- Tylko nie płaczmy, bo tatusiowi b dzie przykro. Có my mo emy poradzi ?
Ciotki jednak cichutko szwargotały przez pół nocy, rozchodziły si i znowu do siebie
wzajemnie powracały: szeptały o jakich sprawach, bardzo wa nych i smutnych zarazem, bo
cz sto ciche było słycha westchnienie, jak gdyby kto niewinnego za gardziołko dławił
ptaszka. Wszystkie gniewy, octy i kwasy wsi kły w noc jak w niezmiern g bk , a w dobrych
ciotczynych sercach, jak czysta woda w ródełkach, zacz ła bulgota słodycz i tkliwo . A
rano zapukały nie miało do pana Borowskiego, który zatrwo ył si , widz c na ich twarzach
niezwykł powag . Zdawało mu si w pierwszej chwili, ze si pomylił i e to nie ciotki przed
nim stoj , bo w oczach miały tyle wzruszenia, e padał z nich lekki, perłowy blask na twarze i
dokonał najdziwniejszej przemiany: ciotki były niemal pi kne.
Dygn ły obie w jednym takcie, nast pnie Amelia zacz ła mówi , a Barbara
potwierdzała prawd ka dego jej słowa pochyleniem głowy, nie pomijaj c odda tej niemej
czci wszystkim zaimkom i przyimkom. Kiedy Amelii brakło słowa, Barbara zatrzymywała
ruch głowy w połowie i znowu zaczynała ni kiwa , kiedy Amelia znalazła słowo na dnie
duszy jak kamie na dnie jeziora.
Amelia mówiła wzruszona:
- Od osoby godnej zaufania dowiedziały my si , e kochanemu panu kuzynowi jest
bardzo ci ko. li ludzie nastaj na kuzyna i zatruwaj mu ycie. Osoba ta, godna zaufania,
powiedziała nam, ze kuzyn martwi si po nocach i nie sypia. O, niech kochany kuzyn nie
przerywa… Barbara i ja bardzo wzi ły my to do serca. My wiemy, ze jeste my ci arem.
Niech kuzyn nie przeczy!… Biedne, stare panny. . (w tym miejscu zadławiło co zacn ciotk
Ameli , a zacna ciotka Barbara wstrzymała ruch głowy).. tak, nie wstydz si tego
powiedzenia! Otó my, biedne stare panny, korzystamy z dobroci drogiego kuzyna… A
kuzynowi ci ko… Postanowiły my wi c uczyni , co w naszej mocy, aby w tych złych
dniach ul y kuzynowi… Niech to kuzyn we mie… To same drobnostki, mało warte… A
chusteczk ofiarowała babcia… Ale mo e przydadz si cho na sp dzenie jednej troski…
Basiu, daj kuzynowi to, o czym wiesz…
Pan Borowski patrzył i słuchał zdumiony. Barbara si gn ła za gors i wydobywszy
małe zawini tko, z jedwabnej uczynione chusteczki, starej i wystrz pionej, poło yła je na
stole nie miało, mi kkim ruchem.
- Na Boga! Co to znaczy? - pytał z wielkim zakłopotaniem pan Borowski.
One nic nie odpowiadały, tylko spłon ły lekkim, lecz bardzo szcz liwym rumie cem:
wi c odwin ł płaty starej chusteczki, jak płaty zwi dłej ró y, i nagle pochylił głow , jak
gdyby chciał ukry swoje oczy, bo nie lubił, aby kto widział jego wzruszenie. Patrzył na
niego jednym turkusowym okiem mizerny, panie ski pier cionek, zaczerwienił si blado
sznurek koralików; w ród skarbów tych była i ogromna broszka z wyobra eniem pi knej
głowy młodego neapolita czyka, i srebrna własn pych wyd ta bransoletka: a w ród tego
Sezamu tykał wesoło mały zegarek, który ongi strojnisie przypinały sobie na piersi, jak medal
dany im przez Czas za waleczno wielu smutnych dni. Pan Borowski dotykał wszystkiego
po kolei, a wida było, e r ce mu dr ały.
Spojrzał potem długim i wilgotnym spojrzeniem na wzruszone twarze ciotek. W tej
chwili obie znowu były pi kne.
Mówił cicho:
- Ja tego przyj nie mog … Jeste cie bardzo, bardzo zacne, ale ja tego nie wezm .
„Osoba godna zaufania” przesadziła, opowiadaj c wam niestworzone rzeczy… To jeszcze nie
powód, abym was obdzierał z ostatnich skarbów… Moje drogie panienki! Zabierzcie to
wszystko… Niech ch starczy za uczynek… A ja wam to tylko powiem, ze jak długo ja b d
miał kawałek chleba, to si nim z wami z cała rado ci podziel . A teraz tym bardziej…
Wiedziałem, ze jeste cie dobre, ale nie przypuszczałem, z by a tak… No, no! Tylko bez łez!
Troch mi ci ko, ale nie tak jeszcze. Niech wam to jednak Bóg pami ta… ja nigdy nie
zapomn … Nigdy…
Owin ł skarby w chusteczk i podał zawini tko Barbarze. Ona jednak jedn r ka
natychmiast otarła łzy, a druga wyci gn ła przed siebie tragicznym ruchem.
- Przysi gły my sobie - zawołała gromko. - My tego z powrotem nie we miemy!
Pan Borowski, widz c ten gwałtowny wybuch, zwrócił si do Amelii, ta jednak dodała
niezłomnie:
- Je li kuzyn tego nie przyjmie, rzucimy to w wod !
Pan Borowski wa ył w r ku ten sierocy skarb pokornych, jak gdyby wa ył dwa
ludzkie serca, Zrozumiał, ze wi ksz im krzywd uczyni, je li nie przyjmie tego daru, ni
wtedy, kiedy go zatrzyma.
- Dobrze - rzekł - przyjmuj !
Im twarze pokra niały i zjawił si na nich u miech: jesienny, słodki u miech. Dygn ły
uroczy cie i zwróciły si ku drzwiom.
- Jeszcze chwil , moje kochane - rzekł pan Borowski.
- Ta „osoba godna zaufania”, to Irenka, nieprawda ?
Jedna ciotka spojrzała na drug i odpowiedziały równocze nie:
- O tym nikt si nie dowie!
Pan Borowski wiedział jednak, ze to Irenka. Bynajmniej go to nie zdziwiło,
niepomiernie za to zdziwiły si ciotki.
- Sk d on to mógł tak od razu wiedzie , ze rozmawiały my z Irenka? - mówiła Amelia
do Barbary.
- Rozumny człowiek! - rzekła Barbara z uznaniem.
Były zadowolone z siebie i szcz liwe: zwi dłe serca, zbudzone przypływem gor cej
fali krwi, piewały w nich jak ptaki o witaniu, Patrzyły z radosn dum na bo y wiat, a
Amelia, dusza tkliwa i napełniona poezj , czuła najwyra niej, ze u jej ramion wyrastaj
skrzydła.
Pan Borowski przyjrzał si raz jeszcze rozrzewnionym wzrokiem biednym ich
bogactwom, westchn ł ci ko i poło ył je na biurku. W tej chwili usłyszał za oknami wojenn
wrzaw Irenki, co pochylona nad kopczykiem, uczynionym ze zgarni tego niegu, wydawała
krótkie, urywane wrzaski, a jej obł kany pies rozgarnywał nieg mocnymi łapami. Pan
Borowski zastukał palcami w szyb i dał jej znak, aby natychmiast przyszła do niego. Irenka
kiwn ła głow , e rozumie, potem, spojrzawszy na kopczyk niegu, zacz ta drapa si w
głow . Przez krótk chwil patrzyła niepewnym wzrokiem w stron domu, wreszcie
krzykn wszy psu jakie tajemne rozkazy, pobiegła do pokoju ojca.
Wpadła zadyszana, oszroniona, osypana niegiem i mówiła szybko:
- Jestem, tatusiu! Niech tatu mówi pr dko, bo ycie ludzkie jest w
niebezpiecze stwie!
- Nie ycie ludzkie, tylko twoja skóra jest w niebezpiecze stwie - rzekł ojciec.
Wymówił gro nie te wyrazy, ale do mi kko. - Co ty nagadała ciotkom?
- Ja? Ciotkom? Mo e mi co kolwiek si wymkn ło, a ciotki robi zaraz ze
wszystkiego wielkie historie. Ja ju sobie z nimi pogadam!
- Wcale sobie z nimi nie pogadasz, bo wtedy ja z tob pogadam. Czy wiesz, co zrobiły
ciotki?
- Jak Boga kocham, e nie wiem…
- Zawróciła zacnym kobietom w głowie, nagadała im niestworzonych rzeczy…
Czemu ty ci gle wygl dasz przez okno?
- Nic, nic… Niech tatu mówi.
- Oto poczciwe ciotki zebrały cały swój maj tek… Irenko! Mówi do ciebie, patrz mi
w oczy, nie w okno!… Ten cały maj tek: broszki, pier cionki i bransoletki przyniosły do
mnie, aby mnie poratowa . To bardzo pi kne, moje dziecko, ale niepotrzebne. Wezwałem ci ,
Irenko, aby ci o tym powiedzie . Wiem, e kochasz te zacne kobiety, ale trzeba je kocha
jeszcze wi cej… Czy ten twój pies oszalał? Czego on tak wyje?…
- On, ma swoje powody - rzekła Irenka z przekonaniem. - A ciotki b d bardzo,
bardzo kochała.
- To dobrze. Widzisz to zawini tko?
- Widz .
- To cały ich maj tek. Schowam go do tej szuflady wraz z karteczka, na której b dzie
napisane, ze to ich własno . Kiedy albo ja im to zwróc , albo ty. B dziesz pami ta ?
- B d , ale ja ju musz i .
- Poczekaj chwil … Otó twoim b dzie obowi zkiem…
Pan Borowski nie doko czył, bo id c za jej wzrokiem spojrzał za okno, gdzie si co
dziwnego odbywało. Przyjrzał si pilnie zbli ywszy twarz do szyby i ujrzał, e kopczyk
niegu usiłuje si poruszy , a zwariowany pies rozgrzebuje go, przera liwie szczekaj c.
- Co tam si dzieje, Irenko?
Irenka odrzekła ze mierteln powag :
- Podró ny zabł dził w ród zamieci i nieg go zasypał. Ale ja i pies z Góry Sw.
Bernarda usiłujemy go ocali .
Panu Borowskiemu zacz ło co wita w głowie.
- Na Boga! Jaki podró ny?
- To Jasia tak zasypało - odrzekła smutno Irenka.
- Ale on si udusi! - krzykn ł ojciec.
- Bardzo mo liwe, jako przestał si rusza . Gdyby tatu mnie nie był zawołał…
Pan Borowski ju tego nie słyszał, bo wybiegł w najwy szym po piechu i po chwili
odgrzebywał swego syna spod sterty niegu. Mo na było os dzi na oko, e w sam czas, bo
lekkomy lny podró ny ledwie zipał. Ojciec uj ł go w ramiona i czym pr dzej zaniósł go do
pokoju, gdzie zapobiegliwe starania przywróciły mu ycie i zdolno my lenia, która była
bliska zamarzni cia. Ja spojrzał przera onym wzrokiem i, teraz dopiero zrozumiawszy swoj
krzywd , ju otwarł usta, jak wrota wielkiego i tłustego miasta, aby j ojcu i całemu
o nie onemu wiatu ogłosi przera liwym krzykiem. W tej chwili jednak spotkał si z
roziskrzonym wzrokiem Irenki i ostatnim wysiłkiem wtłoczył krzyk z powrotem do brzucha.
- Kto ci zakopał w niegu? - pytał ojciec gro nie.
Odpowied na pytanie była łatwa, bo zbyt oczywista. Wobec czego Ja zwrócił uwag
w stron Irenki, lecz od razu wyczytał w jej oczach, e, je li nie oka e si raz w yciu
bohaterem, zginie w m kach, b dzie łamany kołem, oblany naft i podpalony od strony
głowy.
- Ja sam! - odrzekł niepewnie.
Pan Borowski u miechn ł si niewidocznie.
- Je eli zakopałe si sam, nie ma o czym gada . Ale je li jeszcze raz sam si
zakopiesz, sam si te b dziesz ratował. Rozumiesz?
- Irenka mnie zawsze wyratuje! - odrzekł p drak z gł bokim przekonaniem. - I Drab
te .
- Drab? Dobrze, e mi przypomniał tego powsinog . Irenko, gdzie jest pies?
Irenka rozło yła bezradnie r ce i wierzgn ła równocze nie lew nog , aby na
wypadek, gdyby Drab wlazł za całym towarzystwem do pokoju, wtłoczy go pod kanap .
Okazało si jednak, e m dry pies zwiał przezornie na samym pocz tku awantury, słusznie
rozumuj c, ze je eli pan Borowski wmieszał si do zabawy, w takim razie cała sprawa nie
była zupełnie czysta. Ukazał si na widowni dopiero nazajutrz, zapytuj c Irenk wzrokiem,
czy atmosfera jest ju bezpieczna.
- Ju mo na - mrugn ła do niego Irenka - ale za bardzo nie le w oczy.
Do Jasia za powiedziała cicho:
- Pomyliłam si . Z ciebie, Jasiu, b d jeszcze ludzie. Jestem z ciebie zadowolona,
ołnierz, któremu na polu wódz krzy do piersi przypina, nie ma tak dumnej miny,
jaka w tej chwili miał tłusty i ró owy Ja . Od dawna ju wiedział, ze dobre stosunki z Irenka,
chocia groz czasem skr ceniem karku w porze letniej, a uduszeniem w zimie, s jednak
cenne i zajmuj ce, Byłby tez poszedł za ni na mier , gdyby wiedział, jak to si robi, i stroił
miny zuchwałe i bohaterskie. Przysi głszy, ze wiernie dochowa tajemnicy, chocia by go
„wbijano na pal”, coraz cz ciej brał udział w wyprawach niebezpiecznych i krew w ytach
mro cych, bo od wielu dni był mróz. Czasem z wielkiego strachu zamykał oczy, ale szedł na
zatracenie na ciemny strych, gdzie w ka dym załamaniu dachu mieszkało widmo, a obok
komina grzały si zzi bni te upiory. Pani Borowska niepokoiła si , nasłuchuj c, jak Ja przez
sen wydaje okrzyki i mordercze głosy. Łatwo to jednak mo na było przypisa niestrawno ci,
rzadko bowiem który z znanych bohaterów objawiał tak pot n nami tno do jedzenia.
Była to słaba strona tej dzielnej duszy. Mo na było polega na tym m u, wiernym i coraz
bardziej walecznym, lecz nie mo na było by pewnym, czy za placek ze liwkami lub za
marn misk konfitur nie sprzeda wrogom twierdzy i najgł bszej nie zdradzi tajemnicy.
Achilles miał tajemnic w pi cie, a Ja w oł dku. Nie znaj ce słabo ci serce Irenki cz sto
nad tym płakało, my l c, e ob arstwo ze re działalno tego ob artucha.
Ona mogła wytrzyma głód i pragnienie. Zdrowa jak ryba, gi tka jak leszczyna,
zr czna jak sarna, a silna jak liczne, drapie ne zwierz tko, miała w ywej pogardzie wszelkie
słodycze i marcepany. Mogła je kapust z konfiturami albo lody z tłuczonym grochem, albo
suchy chleb. Okoliczne panienki - a do było w s siedztwie tego tałałajstwa - blade i smutne,
jak kwiaty dr ce przed chłodem, patrzyły zdumionymi oczyma na to dziwo, które w celu
skrócenia sobie drogi skakało konno przez rowy i płoty, na t dzik dziewczyn , co
gdziekolwiek si znalazła, natychmiast obejmowała rz dy, a nikomu przez my l nie przeszło,
aby mogło by inaczej.
Czyniła to tak rado nie i z takim ujmuj cym wdzi kiem, e nikt jej nie zazdro cił.
Mogła wprawdzie pobi całe zgromadzenie, cho by najliczniejsze, ale zdarzało si to
niezmiernie rzadko, nie było bowiem potrzeby wobec powszechnego uznania jej duchowej
przemocy.
Lubiła wszystko załatwi sama, bez odwoływania si do cudzej pomocy, co
zajmowało wiele czasu i wywoływało długie gadaniny, kiedy nale ało rozstrzyga szybko.
W jaki tydzie po próbie uduszenia Janka w nie nym grobie, Irenka, lez c w łó ku,
nasłuchiwała płaczliwego opowiadania wichru o tym, ze jest bardzo nieszcz liwy. Cały dom
spał w zimie bowiem wcze nie usypiał. Czasem gdzie daleko we wsi zaszczekał smutno i
niech tnie zzi bni ty pies, jak gdyby szczekaniem chciał odstraszy mróz cicho st paj cy, a
czasem j kn ło drzewo, któremu wiatr usiłował wykr ci zgrabiałe ramiona. Pies Drab musiał
by gdzie na polowaniu, bo go ju nie było wieczorem, inne psy musiały zapewne zagrzeba
si w sianie, machn wszy łap na wszystko w taki czas.
Nagle wydało si Irence, ze słyszy jak gdyby brz k szklany. Podniosła głow i zacz ła
nasłuchiwa . Nic nie słycha , tylko wiatr. Znowu zabrz czało cichutko, jakby kto wytłaczał
szyb . Kr c słuchem po wielkiej ciszy domu, Irenka doszła do przekonania, ze co
dziwnego odbywa si w gabinecie ojca, naprzeciwko jej pokoju. W gabinecie tym nie było
nic takiego, na co mógłby si złakomi nocny złodziej. Gospodarskie ksi ki, sarnie rogi,
troch broni i ci kie meble. Nikt nie obłowiłby si w ród tego mizeractwa. Nigdy zreszt nie
zdarzyło si , aby si złoczy ca zakradał do białego domu. Je eli jest przy zdrowych
zmysłach, wie o tym zapewne, e pan Borowski pieni dzy nie ma i dlatego nigdy nie zamyka
biurka nawet na noc. Ach! W tej chwili jest tam w biurku po prawej stronie ubo uchny skarb
ciotek. Nikt o nim nie wie, ale ten jaki zrozpaczony człowiek, który usiłuje dosta sr do
gabinetu, znajdzie go i zabierze. Irenka drgn ła. Nie b dzie nikogo budzi , bo ani nie starczy
na to czasu, ani te nie chce przerazi matki i ciotek. Babka i tak nie usłyszy, ale inni si
przera . Nie doko czyła rozwa a , a ju była ubrana. Zapaliła wiec i osłaniaj c j r k ,
stan ła pod drzwiami gabinetu, nasłuchuj c. Tak, tam kto jest. Co czyni ? Je li wejdzie
nagle, mo e narazi si na to, ze ten kto rzuci si na ni i unieszkodliwi. Gdyby krzykn ła,
rozbudzi cały dom, a nocny go ucieknie. My li latały po jej głowie, jak nietoperze, szybko i
bezszelestnie. Wprawdzie nie l ka si , ale jest jej niemiło. A mo e myli si ? Mo e jej si
przesłyszało? To byłoby najlepsze. Strach pomy le , ze tam kto kradnie. Je li był głodny,
mógł przyj za dnia i nakarmiono by go, gdy w tym domu nie odmówiono nikomu jeszcze
chleba. Wiedziano o tym na dwadzie cia mil dokoła. To nie głodny, to kto inny.
Starała uspokoi si i działa przezornie, a m drze. Odeszła cichutko od drzwi i nagle
zacz ła powraca w to samo miejsce, cicho sobie pod piewuj c, jak kto , co niczego nie
podejrzewa i przypadkiem przechodzi. Ten kto , je li był w gabinecie ojca, musiał j słysze .
Przeczekała krótk chwil i chocia serce w niej tłukło si jak ptak, otworzyła drzwi. Weszła
miało, jak gdyby na nic nie zwracaj c uwagi. Spłoszony szelest upewnił j , ze kto znajduje
si w pokoju i ze ukrył si szybko. Płomie wiecy chwiał si i zataczał. Irenka zdołała
jednak dojrze k cikiem oka, ze wisz ce na cianie futro ojca napełniło si czym znacznie
grubszym ni powietrze i jak gdyby znudziło mu si wisie na gwo dziu, postarało si o par
nóg, ci ko obutych, które starały si nie zwraca niczyjej uwagi tak długo, a niepo dana
osoba ze wiec pójdzie tam, sk d przyszła. Nieruchome buty rozumiały, e ten cienki głos,
tak spokojnie sobie nuc cy, nie przeczuwa ich obecno ci i nie nale y go obawia si .
Irenka najspokojniej w wiecie zbli yła si do biurka, ale baczna i czujna. Troch r ce
jej dr ały, kiedy zwinnym ruchem zdj ła dubeltówk ze ciany. Wymierzyła j w futro,
dotkn wszy go niemal luf , i głosem, który wydał si jej straszliwym, krzykn ła:
- Wyła pan!
Spoza futra wyjrzała zdumiona i przera ona głowa, mocno kudłata i mocno
nieprzyjemna. Spojrzały na ni rozbiegane, sprytne oczy, badaj c przenikliwie sytuacj .
Błysn ły ywiej, ujrzawszy wysok wprawdzie, lecz bardzo młod dziewczyn , wnet jednak
pociemniały, zrozumiawszy, ze dziewczyna jest tylko skromnym dodatkiem do strzelby, która
wpiła w niego czarne oczodoły luf.
- R ce do góry! - krzykn ł gro ny duch Irenki, ona sama bowiem nie mogła
zakrzykn tak pot nie.
Spoza futra wysun ła si powoli wielka ludzka bryła, z której mo na było wykroi ze
dwóch ludzi mizerniejszej postawy. Podniosły si w gór dwie r ce, z których mo na było
sporz dzi konary dla młodego d bu. Zjawisko było gro ne, cie bowiem tego człowieka
rozpostarł si w ogromnym zwi kszeniu na cianach i powale. Irence uczyniło si cokolwiek
słabo w okolicach oł dka, na co jednak jej serce nie zwróciło uwagi. Przez krótk chwil
chciała uciec, ale nie mogła d wign nóg, które nagle stały si ci kie i wyra nie wrastały w
podłog .
„Bo e drogi, co to b dzie?” - pomy lała ci ko.
Nocny dryblas musiał zauwa y , e duch w niej zachwiał si , wi c uczynił nagły ruch.
Irenka cofn ła si w tej chwili o krok i podniosła strzelb , mier c wprost w szerokie jego
piersi.
- Po co tu przyszedł? - krzykn ła nagle zdławionym głosem.
- Zabł dziłem… - mrukn ł olbrzym. - Zimno było… Wszedłem przypadkiem…
- Przez okno?
Zgrzeszyłem! Moja wina… Niech mnie panienka pu ci.
- Ani my l !
Przecie mnie panienka nie zastrzeli?
- Zastrzel albo nie zastrzel . Zaraz zbudz cały dom!
- To i co? Pana Borowskiego w domu nie ma, tylko same baby.
- Jest, jest! Mój ojciec jest. A wy cie my leli, e go nie ma?
Go spojrzał ciemno i stał si czujny.
- Ukradli cie co? - zapytała Irenka,
- Nie! Nie przyszedłem kra … Wlazłem, to i wylez . Niech panienka strzelb nie
grozi. Pójd sobie, i tyle…
- O Jezu! - krzykn ła nagle dziewczyna.
Wielki chłop, patrz c pilnie w jej oczy, spu cił nagle obie r ce jak cepy, zagarn ł w
nie strzelb , usun ł luf od swojej piersi, wyrwał jej dubeltówk z rak i błyskawicznie w ni
wymierzył.
- Teraz ty, goł bko, odrobin sobie postoisz. R czki do góry! Dzielna pannica, nie ma
co, ale jak krzykniesz, to dwa naboje wpakuj w ciebie. Nie b dziesz krzycze ? To dobrze!
M dra dziewczyna. Mówiłem ci ju : r ce do góry!
Wtedy padł grom z jasnego nieba na kudłat głow opryszka. Irenka zacz ła si mia .
Gdyby ten człowiek miał wyrobione, muzykalne ucho, byłby zauwa ył, ze miech ten
dziwnie przypomina suchy trzask kastanietów albo metaliczne dzwonienie z bów o z by.
- Głupi jeste ! - powiedziała nieswoim głosem. - Strzelba jest nie nabita. A ja tu mam
na cianie drug .
- Ach, ty czorcie! - zawyło wielkie chłopisko.
Odwrócił strzelb , uj ł r koma za luf , a kolb zamierzył si na Irenk , której
pociemniało w oczach. W tej chwili załomotało straszliwie, bo strzelba wypaliła z obu luf.
Irenka zachwiała si i krzykn ła przera liwie, a chłopem rzuciło pod cian . Był tak
zdumiony, e oczy postawił w słup. Jakby nie rozumiej c, co si stało, chwiał w obie strony
głow pełn huku i łoskotu, wreszcie, całkowicie ogłupiały, obejrzał si poza siebie, jakby
własnego tam szukaj c trupa.
- Tatusiu! - krzykn ła Irenka.
Pan Borowski stał we drzwiach z rewolwerem w r ku, nie mniej zdumiony ni kudłaty
opryszek. Za nim w ciemno ciach wstawały krzyki, narzekania i płacze, za oknami słycha
było ujadanie psów i ostre gwizdy nocnego stró a, którego obudził huk z czujnej drzemki.
Gdzie w oddali słycha było krzyk babki:
- Kto umarł? Powiedzcie mi wreszcie, kto umarł?
Kiedy nocnego go cia wyprowadzono w mocnym towarzystwie, Irenka rzuciła si z
płaczem w ramiona ojca. Dziewcz ce serce przeraziło si własnej odwagi.
- Tatusiu… - płakała cicho - ja ju nigdy nie b d … To było straszne…
- My l sobie! - mrukn ł pan Borowski. - Strzelba ma dwie lufy.
ROZDZIAŁ SZÓSTY

Irenka była nieco zdumiona, e ojciec nie tylko nie sławił jej bohaterstwa, ale raczej
przeraził si nim i wcale chmurno o nim wspominał. Ni tak e silne wzruszenie wstrz sn ło
zbyt gwałtownie. Noc miała niespokojn , a ile razy szafa trzasn ła, grzej c si przy piecu,
Irence zdawało si , ze strzelaj do niej ze stu strzelb, wi c si zrywała w nagłym strachu. Nie
mogła my le o tych ci ko obutych nogach przy cianie i o kudłatej głowie, ukazuj cej si
powoli. Była zadowolona, e kudłata głowa, wzi ta pod stra na folwarku, okazała
zdumiewaj cy spryt i wysadziwszy drzwi, nie przygotowane do roli drzwi wi ziennych,
uciekła przed witem, zabrawszy na tułaczk niewinnego prosiaka. Zawsze we dwóch ucieka
si ra niej.
Czujny i wierny pies Drab zjawił si w sam por , w południe nast pnego dnia,
zm czony jak zbrodnicz wypraw . Mo na było przysi c, e gdzie w za nie onym lesie
jaki stary zaj c płakał nad strat ony, która zapadła si pod ziemi . Irenka spojrzała na
swego psa z pogard .
- Twoj pani chcieli zamordowa - mówiła cierpkim głosem - a pana psa ani ladu.
Jeste podły pies. Nie rób takich głupich min, bo mnie nie oszukasz, zły, wstr tny zwierzaku.
Pies Drab tłumaczył si g sto merdaniem ogona, pokazywaniem białych kłów i
cichym skomleniem, e miał do załatwienia sprawy bardzo wa ne i nie cierpi ce zwłoki. Tym
razem jednak e nie udało si i pies wpadł w niełask . Zrozumiawszy, e sprawa jest powa na
i adne cyga stwo nie pomo e, podtulił ogon pod siebie i cicho łkaj c przepadł gdzie w ród
zabudowa . Miał tak min , jak gdyby chciał powiesi si na pierwszej suchej gał zi. Szkoda,
e pozory tak cz sto myl .
Tymczasem owa chmura, co tak niedawno narodziła si na bł kitnym widnokr gu,
zbli ała si , kieruj c swój lot ponad biały dom, co silniej oparł si na swoich sze ciu
kolumnach, jak gdyby przeczuwaj c wstrz s i jak gro b . le dzia si zacz ło w tym
domu. Troska była w nim ju od dawna, a teraz, jakby zimowym wichrem przyniesiona,
powiała po nim zgryzota. Matka Irenki, zawsze niedomagaj ca, z sercem chorym, nad którym
ustawiczna wisiała gro ba, rzadko kiedy wychodziła ze swego pokoju. Nie miała do sił, aby
wyj z domu i przej si po ogrodzie. Babka była wobec niej okazem zdrowia i t yzny.
Wci smutno zamy lona i gdzie przed siebie bez celu patrz ca, obejmowała nieraz
ramionami dwoje swoich dzieci i kurczowo tuliła je do siebie, jak gdyby usiłowała swoim
w tłym, wymizerowanym ciałem zasłoni je przed czym niezmiernym, co czyha na nie,
przyczaiwszy si w mrocznym k cie. Wtedy Irenka pilnie patrzyła w jej oczy, a matka
odwracała nieznacznie twarz, aby jej dziecko nie widziało tego, co matka zawsze przed
dzieckiem ukrywa: aby nie dostrzegło wielkich, ciepłych łez. Przed Irenka niczego ukry nie
było mo na. Irenka wiedziała. Wiedziała, e ta jej cichutka, schorowana matka zbiera
wszystkie troski i zgryzoty całego domu i aby innym ul y , ukrywa je w swoim niemocnym
sercu, e sama płacze, aby inni czasem u miechn si mogli. Tak bowiem od pocz tku
wiata czyni ka de serce matczyne.
Chocia mało kiedy wychodziła ze swego pokoju, wiedziała o ka dym drgnieniu
domu i słyszała ka dy w nim szmer. Cz sto, głuch noc podnosiła si z trudem z łó ka i
cichutko podchodziła do posłania jej albo Jasia i pochylała si nad nim. Irenka, udaj c, e pi,
widziała nieraz jej biał posta patrz c przez mrok, czy jej dzieci pi spokojnie. Najczujniej
jednak nasłuchiwała powolnych, ci kich, jakby ołowianych kroków swego m a, który
szukał rady w m drej ciszy nocy. Wreszcie jednego dnia zawołała do siebie Irenk .
- Moje dziecko - rzekła cicho, pokazuj c jej list. - Nie trzeba, aby ojczulek wiedział o
tym, bo nigdy nie zgodzi si , abym ten list wysłała.
Irenka spojrzała bystro.
- To do pani Opolskiej?
- Tak, do niej. Opolska jest moja najbli sz krewn . Długo, długo namy lałam si ,
zanim napisałam ten list. Ojciec m czy si i trapi. Mo e pani Opolska, która jest bardzo
bogata, zgodzi si na niewielk po yczk , aby ojciec mógł odetchn … Widzisz, córeczko, ja
ci dlatego o tym wszystkim mówi , ze ty wszystko rozumiesz i ze b dziesz umiała dochowa
tajemnicy.
- Dochowam! - rzekła Irenka.
- Próbuj , a nu si uda. Ojczulek mo e nam przebaczy, kiedy sprawa b dzie
załatwiona, zreszt b dziemy starały si zachowa tajemnic jak najdłu ej. Teraz o to idzie,
aby ten list sama zawiozła na poczt i aby nikt o nim nie wiedział. Nie wiem, gdzie moja
ciotka znajduje si w tej chwili, ale ma pałacyk w Warszawie, tam adresuj , a list j gdzie
znajdzie. Zrobisz to, Irenko?
- Mamusiu! - szepn ła gor co Irenka. - Ja go piechot zanios do Warszawy.
- Nie potrzeba, nie potrzeba, moje dziecko. Zawie go tylko na poczt .
Irenka, przej ta tajemnic , schowała list na piersi i odeszła z powa n min ,
Na poczt do pobliskiego miasteczka je d ono w zimie raz jeden w tygodniu, bo
droga była ci ka, a listów znik d nie spodziewano si . Do tego „pocztowego” dnia było
jeszcze daleko, a list ukryty chytrze w ksi eczce pt. „Bezgrzeszne lata”, która była ródłem
niejednego szale stwa Irenki, a dr ał z niecierpliwo ci, tak mu pilno było w drog po
pomoc. Irenka nie chciała go powierzy nikomu, a najmniej je d cemu po listy wyrostkowi,
który nie zapowiadał niczym, ze mo e zosta filozofem i wygadałby si od razu. Trzeba było
zaryzykowa . Tote kiedy cały dom jeszcze spał, Irenka odziała si po cichutku i w lizn ła do
stajni jak Cygan kradn cy konie. Osiodłała swoj własn ładn szkapin , spokojne stworzenie
na wysłudze, i wyprowadziła j a na drog . Tam dopiero dosiadła konia wyjechała w g sty
o nie ony mrok jak w zamarzaj c wod . Obliczyła, ze dojedzie na poczt na godzin ósm ,
a o dziewi tej b dzie z powrotem. Mo e zdarzy si , ze ojciec do tego czasu ani zajrzy do jej
pokoju, ani nie b dzie o nic pytał.
Do miasteczka jechała powoli, była bowiem dopiero godzina szósta i trzeba było
brn przez zaspy, zbałwanione i wysokie. M dra szkapina szła powoli, zaj ta rozmy laniem,
co strzeliło do głowy młodej osobie, aby po ciemku brn przez niegi? Młoda osoba patrzyła
bystro przed siebie, aby nie zjecha z drogi na obł dne pola, mrok jednak rzedniał powoli, jak
gdyby kto nalał do czarnej kawy odrobin mleka, i gdzie daleko dzie brn ł przez gł bokie
niegi, zapadaj c si po pas. Najpierw dostrzegły go wrony i zacz ły kraka zjadliwie - ciotki
diabła, co nie lubi sło ca. Po godzinie uczyniło si szaro, jakby kto nad całym wiatem
zgrzebne porozwieszał płótna. Irenka zagadała do konia i równo o godzinie ósmej stan ła
przed urz dem pocztowym, który z trudem odemkn ł dopiero jedno okno, a na gwałtowne
dobijanie si Irenki otworzył wreszcie drzwi, mocno zdumiony, ze w małym miasteczku
znalazł si po wielu, wielu latach kto , komu pieszy si . Z powag przyj ł potem list,
słuchaj c napomnie Irenki, z by nie było adnego cyga stwa i aby list natychmiast posłano
do Warszawy, co solennie przyrzeczono.
Teraz trzeba było p dzi na złamanie karku. Irenka ogarn ła wzrokiem dobrze jej
znan okolic , jakby szukaj c sposobu, czy nie da si przelecie przez powietrze, pewniejsza
jednak była jazda drog zamulon niegiem, lecz wytyczon przez drzewa. Zacz ła pop dza
konia tatarskimi okrzykami, a od czasu do czasu przemawiała mu do rozumu, a ko , stary
wyjadacz, zrozumiał, ze wida trzeba goni szybko, jego pani bowiem słynna jest z
roztropno ci i wie, co czyni. Gnał te , jakby mu ubyło lat co najmniej dwadzie cia, i rwał z
kopyta. Mróz gonił za nim i zachłannie chłon ł w siebie buchaj c z niego ciepł par ,
niepomiernie zdziwiony, ze jest co ciepłego tym wiecie. Wkrótce ukazał si w oddali dach
białego domu, wreszcie on cały wynurzył si z m tno ci poranka. Wiatr wiał z tamtej strony i
Irenka usłyszała najwyra niej krzyk od stajen. Skr ciła przeto czym pr dzej mi dzy opłotki,
aby dotrze najkrótsz drog i wjecha chyłkiem od strony folwarku. Krzykn ła na konia,
mocno dysz cego, i zacz ła gna na przełaj. Nagle wyszczerzył przed ni z by płot. Irenka
zdarła, konia do skoku, ko jednak, nagle osłupiały, pozostał z tej strony, a Irenka,
uczyniwszy w powietrzu dwa misterne koziołki, przeskoczyła płot sama, jak sierota. Dała
nurka w nie n zasp , głow w dół, a nieg rozprysn ł si jak fontanna z m ki. Kiedy
przetarła oczy, ujrzała, e ko , statecznie m dry, powrócił na prawidłow drog , a j
własnemu pozostawił losowi. Nikt tego nie mógł widzie z folwarku, wi c porwała si czym
pr dzej i chyłkiem, jak lis, zacz ła biec ku domowi. Zdyszana i zziajana wpadła w mroczn
sie , przemkn ła jak duch cokolwiek o nie ony do swego pokoju, wsun ła si do łó ka,
nakryła kołdr i zacz ła ci ga z siebie odzienie. Serce waliło w niej jak młot, który za
wszelk cen chce wbi gwó d w cian , tak e kiedy kto zastukał do jej drzwi, nie
wiedziała od razu, czy to naprawd kto stuka, czy to jej serce takie wyprawia harce.
Usłyszała jednak głos ojca:
- Irenko! Twego konia ukradli!
- Masz babo placek! - j kn ła złamanym głosem.
- Wyjd czym pr dzej!
- Za chwil wyjd ! - krzykn ła w stron drzwi.
Skoro ukradli jej konia, trzeba go szuka . Starała si jednak zacz te poszukiwania
jak najpó niej, wiele te min ło czasu, zanim znalazła si na folwarku w ród gromadki ludzi
biadaj cych nad niebywał zbrodni . Ogólna opinia zwalała j na tego kosmatego opryszka,
co zacz ł karier od ukradzenia prosiaka, po wyłamaniu si z wi zienia. Irenka wzniosła oczy
do nieba, błagaj c je, aby jak najdłu ej ukrywało konia w ród niegów, niebo jednak, cho
zachmurzone, nie miało zamiaru brania udziału w cyga stwie. Wła nie pan Borowski
zarz dził pogo i rozsyłał ludzi we wszystkie strony, kiedy opłakany ju ko , adnego nie
zdradzaj c wzruszenia, zjawił si w bramie jak ko ski duch i zd ał spokojnie ku stajni.
- O, o! Ko !… - krzykn ła Irenka.
Ogl dano go ze zdumieniem. Ko był mokry i osiodłany. Poniewa wiejskim ludziom
wiadomo, e najm drszy nawet bachmat nie umie osiodła si sam ani wyj sobie na
poranny spacer z zamkni tej stajni, jasne było, e kto to uczynił za konia. Ale kto? Wiejscy
ludzie zacz li drapa si w głowy, chc c z nich wygrzeba odpowied na to pytanie,
wygrzebali jednak tylko troch pierza i d bła słomy. Stary wo nica, nawykły do gadania z
ko mi, zwrócił si wprost do zm czonej kobyły:
- Gdzie była, wywłoko?
Kobyła odmówiła odpowiedzi.
Pan Borowski spojrzał podejrzliwie na Irenk , która widz c, ze trudno b dzie
udowodni jej to ko skie matactwo, z odwag , wesoło u miechni ta, wytrzymała spojrzenie.
Ojciec kr cił głow , ale nic nie rzekł, kmiotkowie za orzekli, ze diabeł chyba je dził na
kobyle po nocy. Cała sprawa rozwiała si w zimowej mgle. Irenka zdołała jedynie przy
obiedzie szepn do ucha matce:
- Mamusiu, zrobione!
Nic jednak nie było zrobione. Po trzech tygodniach przyw drował niech tnie list z
ciepłych krajów, i zapewne skostniał w ród drogi, bo ka de w nim słowo było kawałkiem
lodu. Był niebieski, a słowa w nim były czarne. Pani Opolska tłumaczyła si , e pro ba pani
Borowskiej długo kr yła po wiecie, zanim j odnalazła w Cannes; odpisuje czym pr dzej i
prosi, aby nikt nigdy na ni nie liczył, bo ona sama znajduje si w ci kich warunkach.
Przykro jej, e jej wró by spełniły si , jednak wcale si nie dziwi, e pan Borowski ma
nó na gardle. Ona jednak na to poradzi nie mo e.
„…Pracujcie i oszcz dzajcie, oto wszystko, co wam mog powiedzie !” - ko czyła
swój list, suchy jak uschłe drzewo, nielito ciwy jak dusza sk pca, oschły i sztywny, bez
jednego, nawet zdawkowego, serdecznego słowa. List ten nie odmarzł wtedy nawet kiedy
padły na gor ce i pal ce łzy pani Borowskiej, a pewnie i wtedy tak e, kiedy go rzuciła w
ogie . Nikt nie wiedział o tej odpowiedzi, nawet Irenka, która jednak co przeczuwała,
widz c, e matka jednego dnia bledsza była ni zwykle i zaczerwienione miała oczy. Chciała
w nie zajrze ukradkiem, ale ile razy pani Borowska poczuła na sobie jej widruj ce
spojrzenie, opuszczała powieki jak zasłony.
„ ebym ja tak mogła pogada z pani Opolska! - my lała Irenka. - Byłoby jej ciepło!”
Westchnienie było gro ne, lecz niepo yteczne. Czuj c, ze z matka dziej si niedobre
rzeczy, dziewczyna, zawsze serdeczna, stała si dla niej sama słodycz . Najdziwaczniejszych
u ywała podst pów, aby jej nigdy nie zostawi samej, wymy lała sto sposobno ci, aby
przybiec do niej cho na chwil , i dokazywała sztuk niepospolitych, aby u miech, chocia by
najbledszy, chocia by jasny cie u miechu wywoła na jej najdro sze usta. Usiadłszy w
ciemnym kacie, rozmy lała ze zmarszczka na czole, jak poeta, co z własnym rozmawia
sercem, co nale y uczyni lub co nale y powiedzie , aby jasno na jedna chwil uczyniło si
dookoła. Wtedy to przyszła jej do głowy my l, ze matka jest blada i twarz ma zn kana, ona
za jest czerstwa, zdrowa i ma na twarzyczce rumie ce, niade i gł bokie. Tak by nie
powinno. Zacz ła wi c głodzi si i umartwia na wszelkie sposoby. Poniewa słyszała
kiedy opowiadanie babki, ze w minionych czasach panny, chc c mie na obliczu interesuj c
blado , pijały ocet, zacz ła go pi jak pijak wódk . Przychwycona przez ojca na gor cym
uczynku, wpadła w rozpacz.
- Czy ty zmysły straciła, dziewczyno? - krzykn ł. - Po co to robisz?
- eby le wygl da !
- Jezus, Maria! Co tobie jest?
Irenka nie wytrzymała i odpowiedziała nagł powodzi łez i słów równie
rozpłakanych:
- Musz le wygl da ! Niech tatu spojrzy, ile mam zdrowia na tej przekl tej mojej
g bie. Czerwona jestem jak pomidor!
- Ale , dzi ki Bogu!
- Tatu nie zna si na tym. Mamusia jest blada jak opłatek, a ja mam by taka zdrowa?
Wstyd mi, ile razy staj przed mam … Przecie temu, co jest chory, mo e by przykro, ze
drugi jest taki rumiany, jakby go w piecu przypiekli.
Pan Borowski westchn ł ci ko, zamiast wybuchn miechem, i mówił powa nie:
- Czy ty mi wierzysz, moje dziecko?
- Strasznie wierz …
- Wi c mi uwierz, e niczym bardziej nie zmartwiłaby mamy, jak tym, ze i ty jeste
chora i blada. Płakałaby cz ciej, ni płacze… Zakrwawiłaby jej serce. Matka, dziecko
drogie, własn oddałaby krew, aby tylko jej dziecko było rumiane. A twoja matka, Irenko,
oddałaby nawet ostatni jej kropl . Rozumiesz, male ka?
- Rozumiem… teraz rozumiem…
- Przesta wi c robi dzieci stwa. Taka stara pannica, a …
- Ju nie b d ! Nie cierpi mojej g by, ale ju nie b d . Mo e tatu by spokojny.
Janka tez chciałam odchudzi , ale mu dam spokój.
Janek jednak był bardzo rozkapryszony, a poniewa zdawało mu si , ze jest stale
pokrzywdzony, wi c potrafił wielkim głosem woła o sprawiedliwo , kiedy za szło
op dzenie, wtedy nie znał miary w rozdzieraniu gardła. Organ głosu miał pot ny i
przenikliwy, nieproporcjonalnie jednak e mała obj to rozumu w stosunku do rozmiaru
gardła nie pozwalała na u ycie rozs dnych uwag i perswazji. Wpadł razu jednego w
szale stwo, kiedy pani Borowska, zm czona bardzo, zasn ła po południu. Po oznajmieniu, e
chce krzycze , nie dawał uspokoi si nikomu. Wtedy wdała si w t spraw Irenka.
Przyniosła ze spi arni dwa kurze jaja i nie zwracaj c na niego uwagi, pilnie zacz ła
przygl da si im przy oknie; potrz sała nimi i przykładała do ucha, jakby nasłuchuj c.
Tajemne te sztuki zwróciły wreszcie uwag Jasia. Nie zaniechał wprawdzie krzyku, ale
cokolwiek zel ał, zbli aj c si powoli do Irenki i bucz c ju tylko od czasu do czasu, aby
zaznaczy , e „przerwał, lecz róg trzymał” i ka dej chwili mo e zacz na nowo.
- Co to jest? - zapytał na koniec.
- Zaczarowane jaja - rzekła Irenka. - Ciebie jednak nic to nie obchodzi, bo to jest
tajemnica.
Je li tajemnica, w takim razie trzeba po wi ci cał tre serca i ducha, aby j pozna .
Musiała to by wielka tajemnica, bo inaczej taka m dra dziewczyna, jak Irenka, nie b dzie
nasłuchiwa , co si dzieje w jajku. Chłopcu za wieciły si oczy i czym pr dzej o wiadczył
gotowo przyst pienia do spółki w celu zbadania tajemnicy.
- Z tob nie mo na gada o tym, bo wci drzesz si jak stary worek.
- Ju nie b d !
- Przysi gasz?
- Przysi gam!
- To ci powiem, ale gdyby komu słówko pisn ł, wszystko b dzie na nic!
Ja zacisn ł usta na znak, ze na m kach nawet słówka nie wyrzeknie. Wobec tego
Irenka, obejrzawszy si , czy nikt nie podsłuchuje, powiedziała mu tajemnym szeptem:
- To s jaja zaczarowanej kury, wa ne tylko w pi tek. Dzisiaj wła nie jest pi tek…
Ja zaledwie oddychał z wielkiego wra enia.
- Otó je eli kto b dzie te jaja trzymał: jedno w jednej, a drugie w drugiej r ce,
najkrócej przez godzin , wtedy po godzinie wyl gnie si z ka dego złote kurcz .
Przed Jasiem otworzyło si niebo.
- Ja b d trzymał! - szepn ł gor cym szeptem.
- Niemo liwe! Ta cudowna sztuka wtedy uda si , je eli ten, co trzyma, ani poruszy
si , ani jednego nawet słowa nie wypowie.
- Ja ani nie porusz si , ani nie wypowiem!
Irenka spojrzała na niego podejrzliwie.
- Naprawd ? Jak mnie kochasz?
- Jak ciebie kocham!
Irenka robiła bardzo wielkie trudno ci, dała wreszcie ubłaga si nami tnym jego
szeptom.
- Siadaj tutaj i ani mi si wa ruszy . Wtedy mo esz dopiero poruszy r kami, kiedy
zobaczysz dwa złote kurcz ta. Zreszt ja b d niedaleko i kiedy b dzie trzeba, wtedy przyjd .
Ja usiadł na krzesełku i ostro nie trzymał na dłoniach złote, kurze czarodziejstwo. Na
twarzy miał rumie ce, a w oczach zachwyt. Nie widział nawet, jak Irenka przyło eniem palca
do ust zaleca mu straszliwe milczenie. Ja nie byłby gł biej odetchn ł, gdyby nawet widział,
ze dom si nad nim pali.
Został sam z wielk tajemnic , a słodka cisza spłyn ła na dom.
- Nie przeszkadzajcie Jasiowi - oznajmiła Irenka wszystkim zainteresowanym. - Teraz
b dzie spokój.
Sama zaj ta si geografi i wypłyn wszy na dalekie morza, zapomniała o rodzinnej
ziemi. Min ła godzina jedna i druga, nad Polsk był ju senny i lepki od niegu zmierzch, a
ona w pełnym sło cu kr yła po ród cudownych, koralowych wysepek Archipelagu
Polinezyjskiego, gdzie wiatr szumi w ród palm, a senne morze ma perłowe blaski. Nagle
usłyszała gro ny okrzyk z dalekiej, dalekiej Polski:
- Jasiu, na Boga, co si z tob dzieje?
Palmy przestały szele ci , a perłowe morze przestało szumie .
- O rany! - szepn ła Irenka. - Na mier zapomniałam!
P dem pobiegła do pokoju Jasia, gdzie zastała całe zgromadzenie, skrzykni te
wołaniem pani Borowskiej. Wszyscy w najwi kszym zdumieniu patrzyli na Jasia, który
wyobra ał obraz ostatecznej n dzy i beznadziejnej rozpaczy. Od trzech godzin siedział
nieporuszony, blady i przera ony. Nie miał krzykn i oczekiwał cudu. Jedno jajko upadło
na dywan i rozbryzn ło si lepk , biało– ółt fontann , drugie za nieszcz sny czarodziej
kurczowo zacisn ł w omdlałej r ce, tak ze sm tna jajecznica przeciekała przez palce. On sam
nie wiedział ju dobrze, co si z nim dzieje, i ol niony wiatłem lampy, łypał oczyma, jak
taki, którego na wpół martwego wydobyto z wody. Kiedy zdj to z niego czar i jako tako
przywiedziono do przytomno ci, rozpocz ł si s dny dzie , a raczej s dna noc. Na szcz cie
pan Borowski znajdował si na folwarku, wi c kiedy zatarto lady zaczarowanych jaj,
usiłowano zatrze równie cał histori i przekupi rozsro onego Jasia ogromn ilo ci
konfitur. Nieprzytomny smyk był jednak do przytomny, skoro szło o słodycze, i zacz ł
targowa si nieust pliwie. Zastrachana i zgromiona Irenka przyrzekła mu wszystkie swoje
leguminy przez ci g całego tygodnia, byle tylko milczał. Interes był dobry, wi c Ja wreszcie
przystał i obiecał milczenie. Wymyty i doprowadzony do statecznej równowagi zasiadł o
godzinie siódmej do wieczerzy, ponuro od czasu do czasu spogl daj c na Irenk . Wtem ojciec
rzucił wzrokiem na Jasia i zapytał niespokojnie:
- Czemu Ja taki blady?
- To tak od lampy - b kn ła Irenka.
Pani Borowska i ciotki zacz ły nie miało twierdzi , ze Ja doskonale wygl da, pan
Borowski jednak e dobrze widział i rzekł:
- Co mu jednak jest, chłopiec wygl da jak zmyty. Jasiu, nie b dziesz tego jadł.
Irenko, skocz do kuchni i powiedz, aby Jasiowi dano dwa jaja na mi kko.
Ziemia zatrz sła si , kiedy Ja to usłyszał: dwa mizerne jajka wyrosły nagle przed jego
oczami do potwornych rozmiarów i zakryły cały wiat, wobec czego krzykn ł przera liwie:
- Tatusiu! Nie chc jajek, nie chc , nie chc !
Zleciał z krzesła i zacz ł ucieka przed straszliwym widmem.
- Mówiłem, ze on jest chory! - rzekł pan Borowski. - Jasiu, stój! Czemu nie chcesz jaj
na mi kko?
- Niech Irenka zje! - wrzasn ł Ja i uciekł.
Pani Borowska pobiegła oczywi cie za nim, a ciotki spojrzały na Irenk z wyrzutem.
Ojciec nic nie rozumiał i wydał straszliwy wyrok, ze je li Ja nie jest chory i tylko
grymasi, b dzie jadł jaja na mi kko a do odwołania: wobec tego zrobiono biednego Jasia
chorym na jeden dzie i Irence upiekło si , Ja jednak e powiedział jej nazajutrz gro nie:
- Je eli my lisz, ze mnie ocyganisz z legumin za dzisiaj, to grubo si mylisz.
Dzisiejszy dzie nie jest wa ny, bo mi nic nie dadz je , ale od jutra zaczyna si tydzie .
- Nie było tego w umowie - odpowiedziała Irenka. - Ale niech ci b dzie, znaj pana!
I ju tego samego dnia Ja po arł chyłkiem dwie leguminy, co go od razu podniosło z
łoza bole ci. Na widok jajek jednak e słaniał si przez czas długi i był bliski omdlenia.
Zapomniano wkrótce o tej sm tnej historii. Zima wlokła si ci ko, bo jej nogi p tał lód, wi c
nie mogła odej . Wszystko zamarzło i wszystko było senne, tylko troski pana Borowskiego
nie zamarzły jak rw cy, górski potok. Nie mógł sprzeda zbo a, a miał jakie pilne wypłaty.
Wci je dził po okolicy i do miasteczka, a zaledwie powrócił - znowu wyje d ał. Irenka,
siedz c w wielkiej ciszy nad ksi k , usłyszała, jak ojciec mówi do matki zbiedzonym i
bardzo zm czonym głosem:
- Musz jutro zapłaci trzysta złotych. Sk d ja to wezm , sk d ja to wezm ?
- Nie mog poczeka ? - zapytała matka.
- Prosiłem, błagałem, wszystko na nic. Ju i tak dano mi spokój przez dwa miesi ce.
Ale jutro zapłaci musz . My lałem, ze sprzedam yto, ale nikt kupi nie chce. Co ja zrobi ,
Bo e drogi…
Potem zapadło smutne milczenie, a w Irence serce omdlało. Obj ła głow r kami, a
łzy zacz ły pada na le c przed ni ksi k . Była to niezwykła historia o ksi niczce, co
miała sto pałaców i gadaj cego ptaka - i nigdy nie płakała.
- Matko naj wi tsza, zmiłuj si nad tatusiom - szepn ła Irenka.
Z ka dego jej słowa pociekły łzy.
Jako dziwnie smutno było w całym domu. Wszyscy czuli, ze pan Borowski czym si
bardzo martwi, a pani Borowska smutno na niego patrzy. Ciotki te milczały poczciwie i w
jaki sposób dały zna babce, aby nie czyniła wielkiego zamieszania.
Za oknami wyła nie yca i wicher bardzo płakał, jakby wiecznym zm czony
narzekaniem.
Oni wszyscy siedzieli w du ym pokoju, cichym i wyzłoconym przez mi kkie wiatło
lampy. Pan Borowski usiadł w rogu odwiecznej kanapy i milcz c palił papierosa. Irenka
udawała, e czyta ksi k , lecz cz ciej ni w ni patrzyła ukradkiem w zamy lon twarz
ojca. Zwykle o takiej porze kto gło no czytał, tego jednak e dnia nikt jako o czytaniu nie
wspomniał, jak gdyby wszyscy chcieli w ciszy przebrn przez smutek długiego wieczoru.
Jeden Ja pragn ł u y przed snem towarzyskiego ycia i p tał si po pokoju do hała liwie,
aby go przeto uspokoi i przysposobi do snu, matka, siedz c przed płon cym kominkiem,
obj ła go ramieniem i jak to czyniła cz sto, zacz ła półgłosem opowiada mu bajk , zbyt
gro n na noc dla Jasia, lecz była to jedyna bajka, jak umiała: o biednym szewcu, który
został królem, bo odwa ył si sp dzi noc w starym, okropnym zamczysku, dok d po ród
wielkiej wichury przychodziły gro ne i pot ne duchy, aby go porazi trwog i zmusi do
ucieczki. Szewc jednak e znał tak liczn modlitw , która sprawiła, e nie obawiał si
niczego na wiecie.
Wszyscy zasłuchali si mimo woli, kiedy pani Borowska mówiła cicho:
- „Przyszedł dzielny szewc do strasznego zamku, usiadł i czekał cierpliwie, kiedy
wybije północ. Wiatr płakał w ród pustych komnat, a tam, gdzie ten szewc siedział, było tak
cicho, ze słyszał swoje bij ce serce. Była to siódma noc jego próby i ostatnia noc. Zwalczył
ju wszystkie strachy i ciemne pot gi, ale tej nocy miały si zjawi najgorsze i najbardziej
mocne. Nagle zacz ł nasłuchiwa : to bije północ. Jego serce tez uderzyło dwana cie razy. -
Bóg jest ze mn ! - rzekł cicho i czekał. - Bóg nie opu ci nigdy biedaka! - Znowu uczyniło si
bardzo cicho, a wtem kto zapukał do drzwi trzy razy: stuk! stuk! stuk’..,”
- O, Bo e! - krzykn ła cicho ciotka Amelia.
Kto stukn ł najwyra niej trzy razy w drzwi białego domu. Było to tak
niespodziewane, ze wszyscy zdr twieli. Spojrzeli po sobie.
- Kto stuka! - powiedziała Irenka.
- Wszelki duch… - rzekła ciotka Barbara.
- aden duch, tylko kto przyjechał! - odrzekł pan Borowski powstaj c i szedł ku
sieni.
Oni zamarli w oczekuj cej ciszy, a ich dobiegł głos:
- Niech b dzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Człowiek! - zawołała uradowana ciotka Amelia.
Po chwili pan Borowski wprowadził do pokoju nowego ksi dza, który władał
drewnianym ko ciółkiem od czasu mierci siwego proboszcza. Bywał on czasem w białym
domu, lecz nigdy o tej porze, patrzono tez na niego z radosnym zdziwieniem. Ksi dz miał
ostre rysy, lecz u miechni te oczy, wysoki był, ko cisty i silny. Nie bał si wichury i zamieci,
przytupywał tylko, aby rozgrza nogi, i zacierał r ce.
Kiedy Jasia i babk , po przywitaniach, odesłano na spoczynek, ksi dz powiada:
- Przepraszam za tak spó nion wizyt , ale ja w wa nej sprawie…
- Słu ksi dzu proboszczowi - skłonił si pan Borowski.
- Kiedy ja nie do pana - za miał si ksi dz - ja mam spraw do Irenki.
- Co ona znowu zmalowała? - szepn ła ciotka Amelia do ciotki Barbary.
Wszyscy spojrzeli mimo woli na dziewczyn , która okazywała niepokój. Licho nie
pi…
Ksi dz tez na ni spojrzał, bardzo jako poczciwie, i mówił:
- Czyniłem dzisiaj porz dki w domu i przepatrywałem wszystkie zakamarki, Zacny
nieboszczyk ksi dz wi ty to był człowiek, ale ze swego małego domku uczynił muzeum z
najdziwaczniejszych rupieci, Samych suszonych grzybów starczyłoby na dziesi lat dla
wszystkich moli całego wiata. Zebrał staruszek macierzanki, rumianku i piołunu tyle, ze w
stu aptekach takich zapasów nie maja.
- Tak, tak! - szepn ła Irenka, która znała te składy. - Konfitur tez kiedy było bardzo
wiele.
- Konfitur jest mniej - za miał si ksi dz. - Rozmaite panny nie jadaj suszonego
piołunu. Ale wracaj c do rzeczy: ci ko było znale co w tym wielkim składzie. Długo tego
nie ruszałem, my l c, e kto zgłosi si kiedy po to mizerne dziedzictwo, ale nikt nie zgłosił
si dot d.
- Ksi dz proboszcz nie miał nikogo - obja nił pan Borowski.
- Istotnie - mówił ksi dz, - Zrobiłem te generalny porz dek i, patrzcie, pa stwo, co
przed godzin znalazłem w zegarze, który nigdy nie chodził.
Wydobył z zanadrza zniszczon gazet , a z niej wielk , biał kopert .
- List! - zauwa yła bystrze ciocia Amelia.
- Tak, list. A na li cie napisano: „Po mojej mierci odda to prosz «Pannie z mokr
głow », a ka dy wie, ze to jest Irena Borowska, bo j bardzo kochałem - i za mokr głow , i
za najlepsze serce. Na imi Boga zaklinam, aby jej to odda , bo to wszystko, co mam, a ona
niech z tym zrobi, co zechce, i niech czasem westchnie za moj grzeszn dusz ”. Dalej podpis
i data.
Ksi dz odczytał ze wzruszeniem ten prosty, biedny testament i dr c r k oddał list
zdumionej Irence. Ona dotkn ła listu nabo nym ruchem, potem nagle przycisn ła go do
piersi,
Wszyscy mieli łzy w oczach; zdawało si , ze przez ciepły, smutny pokój przeszedł
powoli staruszek ze licznym u miechem na ustach, rad i szcz liwy, ze na jego wspomnienie
drgn ły w nich serca.
- Irenko - mówił ksi dz - bardzo ci kochał ten wi ty człowiek, Nie otwieraj teraz
tego listu, a ja sobie pójd . Pogadasz sobie z tym listem, jak gdyby z Nim rozmawiała.
Dobranoc, moje dziecko.
Ksi dz odszedł, cho go serdecznie zatrzymywano, a Irenka stała nieruchomo,
załzawionymi oczami patrz c na biały list, taki dziwny, jakby wystany z nieba przez zmarłego
staruszka. Po chwili zacz ła otwiera kopert , powoli i niezmiernie ostro nie, i wyj ła z niego
garstk banknotów.
- Trzysta złotych! - zakrzykn ła ciotka Amelia, która liczyła je wzrokiem. - Ale to
maj tek!
Irenka u miechn ła si nagle wilgotnymi oczami. Jednym ruchem znalazła si przy
ojcu.
- Tatusiu, we to! - zawołała.
Pan Borowski nie pozbył si jeszcze zdumienia, lecz odsun ł łagodnie jej r k .
- To twoje! - rzekł.
- Wi c ci to po yczam… Kiedy mi oddasz. Bo e drogi! e to wła nie dzisiaj, ze to
wła nie dzisiaj… Przez całe ycie zbierał, drogi kochany człowiek…
Nagle spojrzała tam, gdzie złota po wiata lampy dr ała w powietrzu, bo jej si
zdawało, e jaka słodka twarz łagodnie do niej u miecha si i daje jej oczami znak, jakby
chciała powiedzie : „A co, Irenko, a co! Dobrzem to wymy lił!”
ROZDZIAŁ SIÓDMY

Irence przybyło trzy lata, a babce ubyło pi , czyli - e naturalny porz dek rzeczy
został zachowany. Wedle tego magicznego obliczenia musiało kiedy doj do zupełnego
wyrównania wieku. Babcia była coraz bardziej wawa, a Irenka coraz bardziej powa na.
Prawd powiedziawszy była to powaga dziwnego nabo e stwa, czasem bowiem uderzało jej
co do głowy, powaga p kała z hukiem, a jakie nowe szale stwo Irenki napełniało wiat
radosnym zgiełkiem. Mogło zdawa si , e w chudym, czarnym, zdrowym ciele tej
dziewczyny mieszkały dwie dusze, które na zmian odbywały wart : jedna była rozwa na,
cz sto gł boko zamy lona, pełna słodyczy i tkliwo ci, druga za uradowałby si Tatar, gdy
dziewczyna przypominała sobie nagle, e młodo bucha z niej jak ar ze sło ca. Wtedy
pytała wiatru, kto kogo przegoni, i pytała wiosny, kto roze mieje si ja niej i d wi czniej?
Gdyby nie ona, smutno byłoby w białym domu. Ona jednak widruj cymi oczami
umiała wypatrzy sm tek w najbardziej mrocznym k cie i biegła tam czym pr dzej
wypłoszy go krzykiem i czarodziejstwem miechu. Wszelki smutek bał si jej jak diabeł
wi conej wody. Poj ła bystrze, e zgryzota, podobnie jak m tna woda, wci przybiera od
deszczu łez; e je li smutkiem ywi si j , ro nie bujnie jak chwast i wreszcie wszystko
zagłuszy. Najlepiej jest nie podda si sm tkowi i gna go na cztery wiatry, póki czas:
otworzy serce, jak okno, aby mógł przez nie wej promie sło ca, który wypija wilgo łez i
m tno zgryzoty. Smutek jest płochliwy i napada na tych tylko, co nie umiej obroni si ,
załamuj r ce i głow pochylaj na piersi, z daleka jednak obchodzi tych, co go oczekuj
odwa nie i z pogodnym czołem. Trzeba tytko strasznie, z całej siły wierzy , ze b dzie lepiej,
a b dzie lepiej. Rado jest sprawiedliwa, chocia nierychliwa. Pan Podkówka jednak mówił
prawd , powtarzaj c jej cz sto złote zdanie, co w m drej narodziło si głowie, e „stracony
jest ka dy dzie bez u miechu”.
Szkoda pana Podkówki… Co si z nim dzieje w tej chwili? Irenka my lała o nim
cz sto, przygotowuj c ksi ki i zeszyty, aby napi si z nich m dro ci. Co pół roku je dziła
do miasta na egzaminy i przywoziła papier wiadcz cy, e posiada głow mokr wprawdzie,
ale doskonale umeblowan i tak zasobn w wiedz jak ul w miody. Starczyło jej tej m dro ci
nie tylko na u ytek własny, lecz i na uczciwy podział z Jasiem, którego uczyła cierpliwie i
roztropnie wyborn metod swojego mistrza, pana Podkówki. Ja miał wprawdzie głow
otwart , lecz b d c w takiej przemy lanej spółce z brzuchem, e je li nie mo na było
przemówi mu do rozumu, Irenka u ywała drogi po redniej przez oł dek. arłoczny
braciszek nie mógł zrozumie zadania rachunkowego przez dwa dni, za cen jednak dwóch
jabłek lub kilku kawałków cukru rozwi zywał je natychmiast i ol niewaj co. W ten sposób
p czniała jego głowa, ale i brzuch p czniał odpowiednio. Daleko mu było wprawdzie do
wspaniało ci szale stw Irenki, zdradzał jednak wybitne w tym kierunku zdolno ci, i gdyby
nie nadmierne zamiłowanie do jedzenia, mógłby z czasem doj w tym wzgl dzie do
znacznych wyników. Na razie poza jednorazowym wybiciem sobie czterech, chwiejnych
zreszt i jeszcze nieustatkowanych z bów, nie miał wspanialszych w swoim yciu
przypadków. Tote z nie tajon zazdro ci patrzył na dumny i długi spis wietnych czynów
Irenki, która zdołała ju nawet otrzyma w spadku cał fur pieni dzy. Zachwycała go
czasem ta dzielna siostra. Je li tylko nie kazała mu trzyma w r ku kurzych jaj, wierzył jej
lepo i na jej rozkaz byłby za ni poszedł nawet w ciemno nocy, czego l kał si najwi cej.
Wła nie znowu ol niła wszystkich, dokonawszy znamienitego dzieła.
Było lato i ziemia sma yła si na patelni na słonecznym arze. Cały naród ł yto na
polach, koło pustych chałup wał sały si drobne dzieci, a psy spały w cieniu, aby zdoby siły
na nocn słu b . Nagle na ko cu wsi wypełzn ł w gór kł b czarnego dymu, a po chwili
strzecha na niebiesko pomalowanej chaty buchn ła ogniem. Zdyszany, rozpaczliwy krzyk
pobiegł przez pola i zwoływał wszystkich na ratunek. Złe, rude płomienie, jakby przera one
tymi głosami, zacz ły po era chat szybko i zachłannie, aby im jej nie wydarto. miertelna
trwoga sp dziła ludzi z pól. lrenka, usłyszawszy o po arze, biegła, skacz c przez rowy i płoty,
a za ni gonił pies Drab, zawsze gdzie opodal wokół niej kr cy. Wbiegła w ludzk
gromad , bezradn i przera on , i piskliwym głosem zacz ła wydawa rozkazy, tak za u
wszystkich budziła wiar i zaufanie, ze rozpacz ludzka ockn ła si i zrozumiała, co nale y
czyni , aby zdławi ogie , szydercze wydaj cy głosy, i nie da mu rozszerzy si na inne
chaty, co zbite w gromad , jak zastrachane kuropatwy, patrzyły na po ar malutkimi oczyma
okienek.
Płon ca chata nale ała do biednej młodej wdowy, maj cej swoje pólko daleko st d, a
pod lasem. W tej chwili dopiero przybiegła, padaj c co krok, rozepchała ludzi i krzykn ła
nieludzkim głosem:
- Tam jest moje dziecko!
Usiłowała skoczy w ogie , ale miertelnie zm czona długim biegiem zwaliła si jak
kłoda.
- Matko Boska! - krzykn li ludzie.
St piałym, bezradnym wzrokiem wpatrzyli si w chat , która po raz pierwszy w
swoim szarym i w ziemi zapadłym yciu pyszniła si - wspaniałym pióropuszem ognia.
Przez drzwi i okna buchał r cy dym skł bion , g st chmur .
- Tam jest dziecko! - ozwał si piskliwy, rozdzieraj cy głos Irenki.
Na wszystkich twarzach wida było zgroz . Ten i ów uczynił ruch, jakby gotował si
do skoku, lecz nikt nie skoczył. Chata płon ła jak pochodnia, a ogie , ze w ciekłej uciechy,
ciskał w gór płon ce szczapy z krokwi. Jeszcze chwila, a wszystko runie i zapadnie si ,
czyni c stos dymi cy i sycz cy.
- Jezus, Maria! - krzykn ł kto w tej chwili.
- Panienka! Panienka! - buchn ł głos tak gor cy jak ten po ar,
Irenka prze egnała si i jednym susem skoczyła przez niskie, czarno ci dymu
buchaj ce drzwi. Za ni - o dziwo! - skoczył jej m dry pies, wydawszy z gardła jakie głuche
bulgotanie. Króciutka chwila wydała si wszystkim ci kim, długim wiekiem. Ludzie nie
mieli odetchn , a serca w nich umarły. Matka dziecka wparła dzikie, oszalałe spojrzenie w
drzwi swojej chaty, blada jak mier . Poruszyła ustami, lecz nie mogła wymówi słowa. A po
chwili, udr czonej i strasznej, wydarło si z ludzkich piersi jakie wielkie, szcz liwe,
radosne szlochanie: w otworze drzwi ukazała si Irenka, osmolona, czarna, słaniaj ca si na
nogach. Sukienka tliła si na niej, kosmyki włosów były spalone. Jedn r k zasłaniała usta,
drug cisn ła do piersi dziecko, na pół uduszone, lecz ywe. Wtedy po ar, jakby
rozw cieczony, e wydarto mu łup, zasyczał z nienawi ci, buchn ł bardziej ni dot d krwawo
i ci arem swego rudego gniewu tak przytłoczył nieszcz sn chałup , ze nagle zapadła si ,
jakby z góry uderzona obuchem. Spo ród trzasku belek i spo ród syczenia ognia wydobył si
wtedy nagły, przejmuj cy skowyt: to pies Drab gin ł bohatersk mierci , przywalony
po arem, którego nie ul kł si , albowiem wierne jego, psie serce kazało mu pój za swoj
pani , któr miłował a do mierci.
Niedługo potem wydawało si Irence, ze j wzi to do niewoli i mocno skr powano
postronkami. Ostro nie otworzyła najpierw lewe oko, potem prawe, badaj c, gdzie jest i
dlaczego nie mo e poruszy r kami. Z wielkim zdumieniem ujrzała, ze ma na r kach białe
banda e. Poruszyła si niespokojnie, a wtedy kto poło ył jej r k na czole. To matka.
Dziewczyna u miechn ła si do niej, ale jako bardzo sm tnie.
Irenka zaczyna my le na gwałt. „Musiałam zmalowa co nadzwyczajnego, kiedy
taka gala”… W tej chwili zacz ł w jej dziwnie rozkołysanej głowie szumie po ar i błysn ł
jej przed oczami.
„Aha! ju wiem… - pomy lała. - Wyratowałam z ognia jakie dziecko… Ja
poparzyłam si , a Drab, biedaczysko, usma ył si na amen”. - Mamusiu!
- Co, córeczko? Lepiej ci?
- Mnie jest zupełnie dobrze. Czy tatu bardzo si gniewa?
- Nie gniewa si , ale bardzo si przestraszył. Wszyscy bardzo przestraszyli my si , a
ciocia Amelia zemdlała.
- Daj jej. Bo e, zdrowie. A mamusia bardzo zagniewana? Przecie ja musiałam ratowa
dziecko!
- Dlaczego ty? Tam był tłum ludzi.
- Tak, ale potracili głowy.
- A ty mogła swoja utraci na zawsze.
- Ja? Niemo liwe! Ja mam „mokr głow ”, a mokrej głowy ogie si nie chwyci. Kto
to tak gło no mówi?
- Ojciec. Przemawia do ludzi i przysi ga, e nie umrzesz. Cała wie jest przed domem.
Kobiety płacz , a m czy ni patrz w okna i nie mo na ich namówi , aby sobie poszli. Oj,
Irenko, Irenko!
- Oj, mamusiu, mamusiu! Niby burczysz, ale jeste zadowolona.
- Cicho b d , pij!
- Jak ja mog spa , kiedy przed domem taki rwetes? Tyle hałasu o jedno dziecko.
Prawdziwy rwetes uczynił si jednak wtedy dopiero, kiedy Irenka po dwóch
tygodniach zjawiła si w ko ciele na niedzielnym nabo e stwie. Troszeczk była jeszcze
blada i na jednej r ce miała niewielkie lady po oparzeniu, ale u miechała si do ludzi,
szcz liwa i rozja niona. Do niej jednak nikt si nie u miechn ł ani razu, gdy bowiem kto
spojrzał na ni , zawsze miał oczy wilgotne. Patrzyli w ni wszyscy jak w zjawisko, a
wzdychano na jej cze tak g sto i arliwie, e mogła na tych westchnieniach wzlecie jak na
obłoku. Po nabo e stwie otoczono ja przed ko ciołem i rozpocz ło si drugie nabo e stwo.
Błagano Pana Boga w głos o wszystko szcz cie całej ziemi, o wszystkie łaski i
dobrodziejstwa, o wszystka jasno sło ca dla tej dziewczyny, co zawstydzona, wzruszona i
szcz liwa przechodziła przez szumi cy ludzki tłum jak przez rozkołysane zbo e. Dzieci
patrzyły na ni z zabobonnym, przel kłym zachwytem jak na istot nieziemsk , a nieziemska
istota mrugała w stron ojca z szelmowskim u miechem, co miało znaczy . „Spróbujcie mi
teraz wymy la za mokr głow , a ja wam zbuntuj cał wie !”
Nikt jej jednak nie wymy lał. Kiedy pierwsze o ni min ły strachy, tulono j z
miło ci , bez słowa, do wzruszonych piersi, jeden Ja tylko rzucił si jej na szyj z wielkim
krzykiem, bo nie uznawał milcz cej ceremonii. Gdyby była spaliła si na piecze , wtedy co
innego, ale teraz nie było powodu do milczenia. Wrzask jest naturalnym głosem wielkiej
rado ci i nie ma potrzeby zmiany odwiecznych urz dze .
Irenka dziwiła si cokolwiek tym owacjom i wzruszeniom. Była szcz liwa - to
prawda - strach jednak mign ł jej przed oczami; zacz ła obawia si , czy przypadkiem taka
wspaniała awantura nie zobowi zuje do jakiej powagi i uroczystych min. Nie daj. Panie
Bo e! Łatwo jest wej do płon cej chałupy, bo nie ma nad to nic łatwiejszego, i je li zdarzy
si jaki mały po ar, mo na b dzie zaryzykowa raz jeszcze, ale robi bohaterskie miny i
wzdycha na ten temat - nie! - tego ona nie potrafi. To gorsze od stu po arów i od trz sienia
ziemi. Wa yła tedy przezornie w m drej głowie, kiedy b dzie mo na uwa a uroczysto za
sko czona. Sposobno zdarzyła si wyborna, bo po kilku dniach piorun zabił krow na
pastwisku, zwrócił na siebie powszechna uwag i rozpocz ł nowa epok w sielskim ywocie.
Umarł po ar, niech yje piorun! W ród wspaniałego łomotu zdj ł czar z Irenki, która uznała,
e nale y powróci do szaro ci ywota i rozprostowa r ce i nogi. Czas ju był najwi kszy,
gdy dłu szy okres spokoju był dla niej tak gro ny, jak nieruchoma cisza na oceanie zabójcza
jest dla aglowego okr tu. Ona musiała by w ci głym ruchu jak młody pies, który ma t
wła ciwo , e pozornie ma cztery nogi, naprawd ma ich ze szesna cie, bo go wci nosi we
wszystkie strony, bez rozumnego powodu. Podczas owej ciszy kilkudniowej Irenka cz sto
stawała przed lustrem i przygl dała si sobie pilnie.
- Starzej si ! - westchn ła smutno.
Zacz ła w swojej oszalałej czuprynie szuka siwych włosów, a chocia nie znalazła
ani jednego, pewna była, e znajdzie je: nie dzisiaj, to jutro. Zbyt wiele bowiem zmartwie
waliło si zewsz d na t nieszcz sn głow . Nie miała ani jednej wolnej chwili. Sło ce
ujrzawszy sennym, zamglonym jeszcze okiem, e Irenka wstaje z łó ka, wschodziło czym
pr dzej, bo zapewne dzie ju rozpocz ł si , kiedy ona jest na nogach. Rozdzieraj ce
ziewanie niczego nie dowodziło. Bez niej nie mogło zacz si ycie w białym domu i na
folwarku. Wszyscy mogli jeszcze spa , ale ona nie mogła. Niech pi . S albo zm czeni, albo
chorzy, ona za nigdy nie wiedziała, co to jest zm czenie, a najzdrowsza ryba w stawie była
mniej zdrowa ni ona. Równocze nie za najweselszy ptak na sto mil dokoła był mniej
wesoły ni ona. Kiedy weszła do mrocznej krowiej stajni, wtedy nawet tam czyniło si jasno
od jej głosu; gdy weszła pomi dzy ludzi ci ko pracuj cych, praca wydawała im si nagle
l ejsza. Wsz dzie zostawiała złote okruchy miechu i ju biegła w inn stron . Sama szyła
sobie sukienki. Nie były one do wytworne, aby mo na było ukaza si w nich na dworskim
balu u zakochanego królewicza, ale nie były szyte na bal. Po czochy za to nosiła przedziwne i
tak cudowne, jakich adna na wiecie nie miała ksi niczka: z własnej, ciemnej skóry. Wida
było na nich ciekawe wzory i najpi kniejsze desenie: krwawe pr gi, zadrapania i ukłucia.
Najpi kniejsza jednak ksi niczka nie miała takich czarnych diamentów, przeczystych i
l ni cych, jak Irenka miała w spojrzeniu, ani takich bogactw niezmiernych, jakie ona miała w
u miechu ust. Mało jednak dbała o te wspaniało ci, nie wiedz c, e je posiada. Rosła sobie
jak drzewo w lesie i, chocia miała lat dwana cie, równego niemal była wzrostu z matk , jak
gdyby jadła dro d e.
Bardzo, bardzo rzadko, kiedy pomimo bohaterskich wysiłków nie udało si stłamsi
jakiej piek cej troski albo kiedy pogorszyło si zdrowie matki, Irenka czuła, e musi si
wypłaka . Tygodniami całymi zbierała si w niej ało , a wreszcie nadchodził taki czarny
dzie , kiedy zebrała si nad ni chmura smutku, z której musiał lun deszcz. Nikt jednak nie
mógł widzie jej łez. Irenka zaszywała si w jaki mroczny k t, najcz ciej na strychu, siadała
na belce z powag , jak gdyby miała spełni jaki obrz d, i otwierała luzy sm tnej wodzie.
Pochlipała sobie serdecznie przez jakie pół godziny, potem ocierała starannie oczy.
- Ul yło mi! - mówiła cicho i wracała z mrocznych wy yn z rozja nion twarz .
Wystarczyło tej pociechy na miesi c lub dwa, a czasem, kiedy Bóg był niezwykle
łaskawy, na całe pół roku. To jednak było najdziwniejsze i najbardziej j zdumiewało, ze
czasem było jej smutno bez najmniejszego powodu, jak gdyby smutek siał si przez powietrze
albo jak gdyby wiatr przynosił go z daleka jak puchy kwiatów. Rodził si czasem taki dziwny
dzie zasmucony, cichy i jakby ci ki. Sło ce wieciło jasno, a jednak na wiecie było
mroczno. Ptaki piewały ciszej i jakby nie miało, dymy snuły si nisko, a koniki polne
milkły. Dziewcz ce serce czuło jaki ucisk i pełne było niepoj tej, dr cz cej rzewno ci. Nie
wiadomo czemu łzy same napływały do oczu. Wtedy Irenka płakała na zapas. Te nie wołane
łzy byty wliczane do ogólnego zbioru łez i kiedy prawdziwe i znane zjawiało si zmartwienie,
musiało obej si bez opłakania.
- Ju w tym miesi cu raz jeden beczałam - mówiła Irenka do swoich trosk - to
wystarczy. Nie mam czasu na głupstwa!
Gdyby była spojrzała wtedy na niebo, byłoby w niej drgn ło m ne serce. Ta chmura,
która od wielu w drowała lat, chmura nad białym domem, spot niała w czarnej swojej,
gro nej pysze i rzuciła szary, mroczny cie na białe ciany domu. Dom jak gdyby skurczył si
i przeraził oczekuj c uderzenia piorunu.
Była pó na jesie , wyciem wiatru piewaj ca pogrzebowe pie ni struchlałej ziemi,
pokrytej w ka de rano mierteln blado ci szronu. Rado lata ju umarła, a na jej grobie
dr ały zeschłe badyle. Drzewa na pró no wyci gały ramiona ku ołowianemu niebu, j cz c
ostatkiem li ci o zmiłowanie.
- Nie ma lito ci, nie ma lito ci! - ur gał im wicher.
Dnie były smutne, a noce złe. Płakały one wielkimi głosami nad niezmiernym
umartwieniem ziemi, a wiatr wył czasem jak głodny pies. Od chmur padał ci ki l k i
zasnuwał cały wiat. Człowiek tylko, sercem i dusz mocny, nie przeraził si i pracował bez
przerwy, uparcie i niezmordowanie. Po skisłym, błotnistym polu chłop odbywał za pługiem
swoj milcz c w drówk , tam i z powrotem, tam i z powrotem. Zmokły chłód wtoczył si za
nim przez bruzdy jak zzi bni ty pies. Wrony zwoławszy si w wielkie czeredy krzykiem
oznajmiały wiatu zagład , jak złe wró ki-j dze, uradowane, e mog wywró y nieszcz cie
i czarny smutek.
Pan Borowski codziennie wychodził do tego skrawka lasu, który mu pozostał. Były to
ostatnie jego drzewa, a teraz miał rozsta si z nimi. Sprzedał je z tym uczuciem, ze własne
sprzedaje dzieci. Ogl dano je i mierzono, potem na ka dym wypalono sycz c piecz
rozpalonym elazem. Oznaczało to, e nieszcz sne drzewo zostało nieodwołalnie skazane na
ci cie toporem. Do wykonania wyroku przyst piono niedługo, kiedy zwalił si nieg i ziemi
w miertelne, białe spowił płótno. Łatwiej wtedy było wywie trupy drzew do dalekiej kolei.
R bano z powolnym rozmachem, pokrzykuj c, a one waliły si z j kiem. Drwale, id c drog
mierci, zbli ali si do niewielkiego wzgórza, na którym rosło kilka drzew, najwi kszych i
najbardziej pot nych, tworzyły one jak gdyby koron na czole tej ziemi, co ywiła biały
dom. Była to stara gwardia lasu, olbrzymy, co wiele zmogły burz, a ten i ów pier miał srodze
rozdart piorunem. Ongi w rzymskim szyku bojowym szły przeciw nieprzyjacielowi najpierw
kohorty ołnierzy najmniej wytrwałych, a kiedy ich zmorzono - szli do walki ołnierze coraz
to gro niejsi i wspanialej zbrojni; dopiero gdy bitwa rozgorzała jak po ar i pole spłyn ło
krwi , szły na wroga ci kim st paniem ostatnie szeregi najstraszliwszych wojowników
elaznych, niewzruszonych, w stu bitwach zaprawnych. Byli to triarii, ywe pos gi. Te
ostatnie drzewa przypominały ich niezwalczon swoj pot g . mier szła ku nim
nieuchronnie z siekier w dłoni, a one ani drgn ły. Wparły si korzeniami w ziemi i patrzyły
ponuro oczodołami, w których mieszkały wiewiórki. Wiatr w ich górnych gał ziach
odmawiał ci kim szumem modlitw za umarłych. Jeden z nielicznej garstki olbrzymów
rozkrzy ował ramiona i zwalił si ci ko. Tylko ziemia j kn ła, rozumiej c, e spełniono
morderstwo. Zwalił si drugi i trzeci. Ju pozostało niewiele, jeszcze trzy, jeszcze dwa,
jeszcze jeden, najwspanialszy.
Pan Borowski zjawił si w lesie i zamglonymi oczami patrzył na spustoszenie. Ile razy
drzewo spadło, on poruszał wargi, jak gdyby egnał si z nim albo odmawiał modlitw . Dzie
był napełniony wichrami, co porwały si nagle i d ły z w ciekło ci . Pan Borowski brn ł
przez zaspy le ne, kiedy cinano ostatnie jego drzewo: szedł, wbiwszy oczy w ziemi , jakby
nie mógł patrze na mier pot gi i mocy.
- Na Boga, ostro nie! - krzykn li drwale.
Pan Borowski spojrzał i zrozumiał niebezpiecze stwo, chocia drzewo miało pa w
inn stron , nie tam, gdzie on si znajdował w tej chwili. Uskoczył jednak, ale wpadł w
wykrot. Wtedy stała si rzecz straszliwa. Wicher, skł biony w nie n chmur , zerwał si
nagle z ogromn sił , obj ł podci te drzewo i wykr cił tak, e zwalił je w t stron , w której z
wykrotu usiłował wydoby si pan Borowski. Ponad łomot padaj cego drzewa podniósł si
przera liwy krzyk. Drzewo nie powinno tam było pa , a jednak padło. Ostatnie drzewo.
Pan Borowski le ał na niegu biały jak nieg. Razem przestało bi jego serce i serce
drzewa. miertelna cisza nagłym wybuchn ła lamentem. Nikt nie mógł przewidzie tego, co
si stało: mier przyleciała na wichrze, co zwalił drzewo.
- O, Jezu! O, Jezu! - powtarzał kto nieustannie.
Krzyk z lasu pobiegł za nie onym polem, wpadł do wsi, zapukał w okna, wywołał
ludzi, potem w jeden wielki zwi zany lament zacz ł brn przez nieg i rozpłakał si wielkim
szlochem u drzwi białego domu. Okropna wie zastukała w nie ko cian r k . Dom drgn ł
nagle zal kły i przez dług chwil nie mógł wydoby z siebie głosu. Potem musiał zakołysa
si , bo Irenka, stan wszy na ganku, pod kolumnami, zachwiała si jak kto , co nie mo e
schwyta równowagi. Rozszerzonymi oczami patrzyła na usta ludzi i, jakby nie mog c poj
znaczenia ich słów, przygl dała si krwawym, zm conym okrzykom, z których g stymi
kroplami krew ciekała na biało niegu. wiat z ni zawirował obł dnym kr giem. Chciała
przemówi , ale nie mogła, wi c z niezmiernym wysiłkiem podniosła palec do ust na znak, aby
przestano mówi . Ona ju wie, ale tamci w domu jeszcze nie wiedz . Przecie musi ich
przygotowa , aby matce nie p kło serce.
Czuła, e kto przypadł do jej r k i całuj c je, oblewa gor cymi łzami. Ona nie
płakała. Nie wolno jej płaka . Musi by mocna za wszystkich i za wszystkich cierpie w
milczeniu. Oni b d płaka , ale ona tego uczyni nie mo e. Powoli, jakby senna, z
niezmiernym trudem powlokła si do wn trza domu.
Jeszcze nigdy w ustach dziecka nie było tyle miło ci, jak kiedy Irenka wyszeptała
słodko:
- Mamo! Mamo!…
ROZDZIAŁ ÓSMY

Przemin ł rok tak długi jak ycie nieszcz liwego człowieka, zanim Irenka odnalazła
swój u miech. Wyjrzał on spoza łez jak promyczek sło ca spoza wilgotnych mgieł poranka.
Blady był i nikły. Ju był jednak czas najwi kszy, aby ukazał si i ozłocił mroczne ycie
białego domu. Potrzeba go było jak cudownego lekarstwa smutnym ludziom, co w nim
mieszkali. Trwoga padła na nich wraz ze zwalonym drzewem, była z nimi we dnie i w nocy.
yli zal kłym yciem, jakby z trudem, jakby bardzo ci ko. Najsilniejsz z nich okazała si
ona - Irenka. Dławi c ból i uciszaj c rozpacz, ona dodawała wszystkim otuchy i
przejmuj cym szeptem kazała im wierzy , e nie zgin i e Bóg odwróci od nich zgub .
Mówiła o tym z dzieci c arliwo ci , niewyszukanymi słowami, po prostu i jasno. Jakby
ptak na gał zi piewał nieuczenie nad smutnym człowiekiem, chc c go pocieszy . Zdawała
sobie doskonale spraw , e je li im wszystkim zbraknie siły do przetrwania tego sieroctwa,
nowe na nich runie nieszcz cie i usunie si im spod nóg ta odrobina ziemi, któr ojciec
zdołał obroni , krwawo walcz c. Cztery - poza ni - były w domu kobiety i dziecko: matka
była chora, ciotki co chwila wybuchały łzami, babka yła poza czasem. Na ni spadł
obowi zek ratowania okr tu w ród nawałnicy, kiedy kapitan zgin ł w morskich odm tach.
Serce miała m ne, oczy bez łez, lecz jak e ona tymi drobnymi r czynami utrzyma ster, kiedy
wiatr wieje przeciwny, zrywa agle i niesie okr t na rafy i skały? To ju nie art i radosna
swawola, lecz obowi zek ci ki, twardy i ponad jej mizerne siły. Có ona wymy li swoja
biedn „mokra głowa”, skoro ojcowska głowa okryła si siwizn ?
Dzieci ce serce dodawało jej odwagi, gł boko wierz ca jasna duszyczka patrzyła
miało w dalekie mroki. Zal kłe oczy czterech kobiet i dziecka spogl dały na ni , od niej
oczekuj c zbawienia. Niech e tedy stanie si wola boska! Spróbuje sta si sercem smutnego
domu, spróbuje go ocali . Ma dokoła siebie ludzi uczciwych, co sprawili, z niezmiernym
wysiłkiem pracuj c, e po mierci jej ojca gospodarstwo szło jako tako. Proboszcz pomagał
poczciwie, ten i ów z s siadów doradził, wszyscy starali si podeprze pochylony biały dom,
lecz nie mo na było tak bez ko ca woła o pomoc. Na cud jaki licz c, dziecko postanowiło
zast pi ojca.
Patrzono na ni ze zdumieniem, pełnym zarazem zachwytu i lito ci. Na pozór pani
Borowska kierowała nieszcz snym dobytkiem, lecz prawdziwym rz dc jego była Irenka.
Wychudła, z płon cym spojrzeniem czyniła to, co zwykł czyni ojciec. Była wsz dzie i
wiedziała o wszystkim, niemal o ka dym dziebełku słomy. Zwracano si do niej w ka dej
sprawie, jak gdyby to było najzupełniej oczywiste, e nikt inny tylko ona mo e rozwikła
gmatwanin gospodarskich zagadnie i popl tanych jak ciernie kłopotów. A ona, z
kropelkami potu na zamy lonym czole, rozmy lała długo, co nale y czyni . Gdzie tylko
mogła, tam szukała rady, jednego niezbicie pewna, e jej ka dy ze szczerego poradzi serca.
Przez my l nikomu nie przeszło, aby wyrz dzi jej chocia by cie krzywdy. Nie było nawet
takiego złodzieja, który by miał okra t dziewczyn . Na powszechn pogard naraziłby si
ka dy, kto wa yłby si na najdrobniejsze wobec niej przewinienie. Handlarz nabiałem czy
zbo em, który rodzonego ocyganiłby ojca, j zostawiał w spokoju i ostrzegał przed
wszystkimi zasadzkami, które by jaki przybysz mógł na ni zastawi .
Wlokło si ycie z trudem, ale si wlokło. Coraz to groziła nowa jaka katastrofa i
cudem ko czyła si nieszkodliwie. Czas mijał, a biały dom stał jeszcze. Wtedy to Irenka
u miechn ła si . U miech ten wychylił si jak krokus spod niegu. Dokoła jednak była
jeszcze zima i jeszcze nie zazieleniła si nadzieja. Trzeba jednak było za wszelk cen
podtrzyma we wszystkich wiar w t radosn nadziej . Irenka czyniła to dziwnym
sposobem. Wiedziała, e w pokoju obok skupiła si jej gromadka, bezbronna i bezsilna, e w
milczeniu rozmy la i z trudem wstrzymuje łzy. Wiedzieli przecie , e ona d wiga ci ar,
którego nie ud wignie, i e jej wreszcie musi zbrakn siły. Trzeba im doda otuchy. Irenka
jest zm czona, czuje szum w głowie i oczy jej si klej , bo zerwała si o pierwszym brzasku,
a to ju pó ny wieczór. Udaje jednak, e nie wie o ich obecno ci w pobli u, i zaczyna nuci .
Wszyscy spojrzeli po sobie z nagłym, nie miałym, lecz radosnym zdziwieniem.
- Irenka piewa! - szepn ła ciotka Amelia.
- piewa… - cichym, jakby oczarowanym głosem powtórzyła matka.
Ciotka Barbara nie rzekła nic, lecz poruszyła ustami.. Modliła si cichutko za „Pann z
mokr głow ”.
Ona jednak wiedziała, e łatwo jest zwie te poczciwe, naiwne serca, lecz nie uda si
jej zwie tych, którzy dobrze wiedz . Nie b dzie piewa na widok urz dowego listu lub
wielkiej gro nej niebieskiej koperty, opatrzonej tajemnicz piecz ci . Ile razy przyniesiono z
poczty taki list, biegła z nim do ksi dza albo gnała konno do najbli szego s siada, który
patrzył na ni z serdeczn lito ci , bo nie mógł znale rady. A listów tych było coraz wi cej i
wi cej jak gdyby ka dy nast pny gonił poprzedni. Nie mówiła o nich matce, bo i na có to si
zda mogło? Co mogła biedna matka poradzi , kiedy kto da pieni dzy, a tych pieni dzy
nie ma? Nie mówiła jej tym bardziej, ze z sercem matki było gorzej.
Przyjechał z miasteczka lekarz, pan Lipie , jej ojca serdeczny przyjaciel. Był to
znakomity lekarz i cudowna figura; zagrzebał si w małym miasteczku, cho mógł zyska
sław w stolicy, i filozofował w wesoły sposób. Mały człowieczek patrzył bystrze i układał
usta w taki sposób, jak ryba, która postanowiła umrze , lecz łapie jeszcze powietrze. Lipie
nazywał si , a ze to nazwa ryby, wi c rybie stroił miny. Znał dobrze Irenk , lecz dawno jej
nie widziawszy, przygl dał si jej teraz z prawdziwym upodobaniem.
- Czy mam - powiada - mówi z pani jak z dzieckiem, czy jak z dorosła panna?
- Jak z dorosła. Ja mam ju prawie czterna cie lat. Niech pan doktor wszystko powie
mi otwarcie. Jak jest z mamusi ?
- Nie bardzo, ale nic złego. Teraz lepiej i b dzie lepiej.
- Chwała Bogu!
- Zgoda. Pan Bóg to najlepszy lekarz i nie potrzebuje apteki. Ale w tym domu to nie
matka jest ci ko chora.
- Panie doktorze! A kto? Babka?
- Babka, jak dobrze pójdzie, mnie pochowa. Teraz mo e jeszcze podnosi ci ary. A
ile ona ma lat?
- Babka? Rozmaicie… Tego nikt dobrze nie wie. Przed trzema laty miała
dziewi dziesi t, a przed kilku dniami osiemdziesi t.
- To doskonale. Niech sobie kobiecina młodnieje, i nie babka jest chora, tylko pani.
- Ja? - u miechn ła si Irenka. - Ja jestem zdrowa jak rebak.
- Tak to si panience zdaje, bo panienki od tego s , aby im si wci co zdawało.
Ciałem Irenki mo na by na dobr spraw rozbija mury, ale ja nie o nim mówi . Jak długo ja
pani nie lecz , b dziesz, kobieto, zdrowa jak rydz, wi c niech pani Pan Bóg przede mn
zachowa jak najdłu ej. Ale z czym innym jest gorzej.
- Z czym, panie doktorze?
- Pani długo nie wytrzyma. Ja wiem, co panienka wyprawia. Nie je, nie pi, nie ma
spokojnej chwili. Tak nie mo na, drogie dziecko. Zbli a si pani wprawdzie do s dziwego
wieku lat czternastu, ale jest pani dzieckiem, i jednego dnia, co nie daj Bo e, dziecko złamie
si jak młoda brzózka.
- Ja musz - rzekła cicho.
- Czy nikt pani nie mo e pomóc?
- Nikt. Pan wie, ze mamusia chora, a ciotki i babka…
- Wiem, wiem. Ciotek nie mo na zaprz c do pługa, bo nie uci gn , a babka te krowy
nie wydoi. Biedactwa s to poczciwe… Ale pani tez nie uci gnie. Niech pani nie gniewa si ,
e do nie swoich spraw si mieszam. Troch jestem na ten temat pomylony, a i pani te , jak
ludzie opowiadaj . Swój swojemu nie wyrz dzi krzywdy.
Irenka u miechn ła si serdecznie.
- A ja b d swoje robiła!
- Zgoda. Wariatom sprzeciwia si nie nale y, mog tylko zapisa okład z lodu na
głow . Ale jedno niech mi Irenka przyrzeknie…
- Co takiego, panie doktorze?
Doktor mówił wesoło, ale tak, jak gdyby pod t wesoło ci chciał co ukry .
- Niech mi Irenka przyrzeknie, e kiedy poczuje w głowie zbyt wielki galimatias, to
wtedy do mnie jak w dym. A jak jakie nieszcz cie, to tez do mnie. Nawet gdyby mnie
trzeba z łó ka wyci gn za łeb, bo ja bardzo ceni piwo, tylko e mi po nim spa chce si
bardzo. A jakby co tego… no… jak to si zowie… aha!… jakby co tego z gotówk , tez do
mnie. W dzie czy w nocy. Niech pani takich zdumionych min nie robi, bo ja si nie
przestrasz . Ja jestem stary sknera i składam talary, a mnie to po co? ony nie mam, dzieci
nie mam, a piwo tanie. Mam czerwon , bawełnian po czoch po prababce i ju do pi ty
napełniłem j srebrem i miedzi . Po czoch , oczywi cie, nie prababk … Dobrze, drogie
dziecko?
Uło ył usta w „ciup” i udawał, e jest znakomicie ubawiony. Irenka patrzyła w niego
rozrzewniona, my l c, dlaczego wszyscy tacy s dla niej dobrzy. Widzi tego człowieka mo e
drugi, mo e trzeci raz w yciu, a on do niej przemawia jak kto bliski i bardzo serdeczny. Bez
wielkiego namysłu rzuciła mu si na szyj i ucałowała cudaczn jego twarz. Doktor
pokra niał, zdumiał si i rzekł ze mierteln powag :
- Sam po czoch dam pani te .
I wyszedł, gadaj c do siebie gło no, strasznie z siebie rad. Nie byłoby mu jednak tak
wesoło, gdyby mógł odgadn , jak szybko sprawdzi si jego proroctwo. Z lud mi dawała
sobie dziewczyna rad , ale nie mogła podoła papierom. Nagromadziło si ich tyle, ze nie
mogła z ka dym z osobna biec po rad do dobrych ludzi, jak to czyniła dotychczas. Papiery
były wrogiem - licznym i niepoj tym: nie miały serca ani lito ci, szczerzyły tylko czarne z by
liter. Nie mo na było do nich ani zagada , ani ich wzruszy . Dziecko patrzyło na nie z
przestrachem, nie rozumiej c, czego od niego chc , o co je nagabuj . Dziewczyna wiedziała
to jedno, e wci gro i gro . Bała si dotkn ich, a nie mogła oderwa od nich oczu. Co
one oznaczaj , czym strasz ? Musiały by złe, bo matka, przejrzawszy je zbladła, a one
wysun ły si z szelestem z jej dr cych r k. W Irence rósł l k. Jednej niedzieli poprosiła po
mszy trzech s siadów i zatrwo onym głosikiem ubłagała ich w imieniu matki, aby zaszli do
białego domu i zbadali tajemnic tych papierów. Uczynili to ch tnie i przejrzeli papiery
szybko, z doskonał wpraw . Spojrzeli po sobie - potem na Irenk , wpatrzon w nich tak, jak
patrzy chory na twarze zebranych przy nim lekarzy.
- To nic złego, nic złego, drogie dziecko… - rzekł wreszcie stary, siwy pan. - Małe
kłopoty, i tyle.
Irenka wyczuła jednak, e głos jego brzmiał niepewnie i nie miało. Potem jeden z nich
poszedł z ni obejrze gospodarstwo, a dwaj inni chcieli porozmawia z matk . Rozmawiali z
ni długo i cicho. Nikt tej rozmowy nie słyszał, kiedy jednak odjechali i Irenka spojrzała na
matk - zrozumiała wszystko, bo łzy w oczach pani Borowskiej wymowniejsze były od słów.
Biały dom umarł.
Mieszkali w nim jeszcze przez kilka miesi cy, a kiedy wiosna przystroiła sobie młod ,
niedowarzon , roze mian głow kwiatami, odbył si cichy pogrzeb białego domu. Przybyło
mnóstwo obcych ludzi i jakie urz dowe osoby. Wszyscy oni, jakby wielk ogarni ci lito ci ,
zachowali si cicho i z szacunkiem. Wszyscy s siedzi byli obecni i czynili jakie wysiłki, aby
ocali jak najwi cej, jakby z po aru. Ludzie ze wsi otoczyli dom gromad i patrzyli w
wielkim milczeniu na tych, co tu długo mieszkali, nigdy nikomu nie czynili zła. a zawsze
czynili dobro.
Irenka była bardzo blada, lecz spokojna. Ju po egnała si z grobem ojca, a teraz,
kiedy nikt nie widział, całowała ciany tego domu, co j tak bardzo kochał. Gładziła r k
meble, zegnała si z ka dym przedmiotem. Pozwolono im zabra niewiele. Na jednej furce
siedli oni wszyscy, a na drugiej wieziono te rzeczy, które dla nich ocalały. egnano ich z
serdecznym wzruszeniem, całowano po r kach i gło no błogosławiono. Irenka chciała
u miechn si do wszystkich, uczyniła to jednak tak niezr cznie, ze zamiast napełni si
u miechem, oczy jej napełniły si łzami.
- Trzymaj si , Irenko - szepn ł jej ksi dz.
- Dobrze! - rzekła Irenka.
Pojechali do miasteczka, w którym ju przedtem wynaj to dla nich mizerny domek
przy uliczce spokojnej i pełnej kurzu. W dwóch izdebkach ustawiono biedne sprz ty, w
oknach za kwiaty zabrane przez Irenk , bo tego nikt jej nie bronił. W domku tym było
przera liwie ciasno. W jednej izdebce mieszkała pani Borowska z Jasiem, ciotki z babk w
drugiej, a Irenka obj ła we władanie kuchenk , do której przez okno zagl dały zakurzone
badyle. Z gor czkowym po piechem zdobiła swoj now siedzib , zmiótłszy senne
paj czyny. Zauwa yła z rado ci , e sło ce przyw drowało tutaj za nimi, bo domek zwrócony
był ku południowi i małymi oknami patrzył na dalekie wzgórza, tak wyro ni te, jak ogromne
bochenki chleba. Miasteczko było niewielkie, lecz wesołe i miłe. Irenka znała je wybornie,
była to bowiem jej „stolica”, do której przyje d ało si na dworzec kolejowy, na poczt i do
szkoły na czas składania egzaminów.
Po m drej głowie Irenki zacz ły szybko kr y bardzo wa ne my li. Trzeba było za
wszystkich obmy li , jak urz dzi teraz ycie, czym nakarmi nieszcz sn gromadk , a
przede wszystkim: jak to sprawi , aby zapomnie o tym, co było, i d wign si z trz sawiska
smutku. Po cichej, roztropnej naradzie z matk dowiedziała si , e starczy im rodków mo e
na rok, a mo e na krócej. Trzeba b dzie jednak oszcz dza przera liwie. Irenka skin ła
głow .
- Ale co potem, co potem? - szepn ła matka.
- Na zmartwienie jest zawsze czas - odrzekła Irenka. - Niech tylko mamusia b dzie
spokojna. Ja co wytrzasn z mojej kudłatej głowy.
Biedna ta głowa pracowała istotnie tak, e a trzeszczało. Wielkim jej wezyrem i
tajnym radc stał si teraz doktor Lipie , mieszkaj cy opodal. Szwargotał on czasem z Irenka
przez długie godziny i rad udzielał jej znamienitych. Zdarzało si te , e zamiast dobrej rady
przyniósł ukryt w przestronnym parasolu par kurczaków, które otrzymał jako zapłat za
lekarsk porad , albo, ostro nie krocz c, jakby był ze szkła, dobywał z licznych kieszeni
dwana cie jaj z tego samego pochodz cych ródła. Sławny bowiem to był lekarz. Leczył za
tak, jak aden lekarz na wiecie. Przychodzi na ten przykład stare chłopisko, wyn dzniałe i
zbiedzone tak, e tylko skóra wisi na ko ciach jak płaszcz na wieszaku. Ka dy lekarz
powiedziałby, e chłop jest wyn dzniały i musi dobrze si od ywi , aby nabra sił. A doktor
Lipie mówi tajemniczo do chłopa i jego ony:
- We miesz, bracie, czarn kur . Nie mo e by ani biała, ani czerwona, tylko czarna.
Niech j baba zar nie o witaniu, a potem niech poza siebie splunie trzy razy. Jakby splun ła
cztery razy, to nie b dzie wa ne. Słuchajcie dobrze! Potem t kur musi gotowa przez dwie
godziny, a kiedy b dzie mi kka, niech j podzieli na trzy cz ci i trzy razy niech wa to da do
zjedzenia. Ale nim j , bracie, zjesz, powiedz przedtem: „Twoje zdrowie, moje zdrowie!” I
tyle. A jak sobie zjesz wszystkie kury, które masz, b dziesz zdrów jak sam pan starosta.
Ksi dz proboszcz mówił do doktora:
- Czy konsyliarz zmysły postradał, czy co? Po co doktor ludzi ogłupia i ka e im plu
trzy razy po zar ni ciu kury? Czy chłop bez tego nie mo e jej zje ?
- A wła nie, e nie - odpowiedział doktor. - Najpierw dlatego, ze mu jej b dzie al, a
nast pnie, co to za wielka sztuka zje kur ! I jaki ze mnie doktor, co zamiast proszków
zapisuje kur , któr mo na sprzeda i co z tego mie . Ale ja znam swoich pacjentów. Skoro
musi by czarna, przy jej zar ni ciu trzeba odmawia diabelskie zakl cia i gada do niej po
nagłej i niespodziewanej mierci, w takim razie co w tym jest. To takie niewinne czary,
ksi e dobrodzieju, ale chłop po ywi si i wyzdrowieje.
- A dlaczego ma by potem zdrów „jak sam pan starosta”?
- To tez bardzo proste. Je li powiem chłopu, e b dzie zdrów jak ryba, wcale mu nie
przemowie do wyobra ni. A starosta to troch wi cej ni ryba.
Ksi dz machał r k z wielk rezygnacj , a doktor Lipie leczył na swój sposób, i
doskonale leczył. Kiedy musiał zapisa proszki, które trzeba było połyka co dwie godziny,
najprzedziwniejsze do tego zabiegu wymy lał ceregiele.
- Pierwszy raz - mówił - za yjesz, kiedy w ko ciele odprawiaj msz w. Wtedy to
najbardziej pomaga. Potem patrz, kiedy dzieci id do szkoły. Wtedy staniesz tyłem do sło ca i
znowu za yjesz proszek. Trzeci raz wtedy połkniesz, kiedy usłyszysz gwizd lokomotywy na
kolei, a czwarty raz, kiedy w ko ciele zadzwoni na południe.
I tak a do nocy, a chłop, nie maj cy zegara, nie opó nił pory ani na minut . Bo jak e
to nie wierzy takiemu lekarzowi, co ka e tyłem stawa do sło ca? aden nie kazał, a ten
kazał. Ju on tam swoje wie! Tajemnica to wielka rzecz, a bez czarów najlepszy proszek
nikomu nie pomo e. Irenki w ten sposób nie leczył, lecz mówił po prostu:
- Nie martw si , dziewczyno, bo nos ci si wydłu y. Masz tu kuraka, którego ja nie
zjem za adne skarby wiata, bo krzywo na mnie spojrzał. Zar niesz go o witaniu… tfu! Do
licha! Rób sobie z nim, co chcesz. A je li sama tez nie zjesz, to ci przekln .
Chytry doktor wiedział o machinacjach Irenki, bo cz sto udawała tylko, e je, byle
tylko zachowa co dla matki albo dla Jasia, który chodził do szkoły, ci ko narzekaj c na
tego, co wymy lił t instytucj . Nawet okruszyny zbierało si w tym biednym domku.
Trzeba było nakarmi głód i smutek, ciała i dusze. Tym drugim, dziwnym pokarmem
zaj ła si Irenka, maj ca w tym wzgl dzie do wiadczenie. Powoli i ostro nie zacz ła prz
rado jak srebrny paj czek swoje prz dziwo. Z wesołym uporem wmawiała we wszystkich,
e mieszkanie jest wygodne i przestronne, e miasteczko jest czaruj ce, a sło ce tak samo
złote, jak dawniej było. Leczyła swoich takimi samymi gusłami, jak doktor Lipie leczył
zabobonnych kmiotków. Była szcz liwa, je eli na czyich ustach ukazał si u miech, taki
blady, jak u miech na ustach chorego dziecka. Za jej sprawa smutek zacz ł opada i rzedn
jak mgła przed witem, wzburzony ból serc uciszał si , jak woda na jeziorze przysychały łzy.
Czasem Ja za miał si gło no i z całego serca, słuchaj c obł kanej gadaniny Irenki. Najpierw
słuchano tego miechu z nagłym zdumieniem, jak gdyby nieznanego dalekiego głosu, z
czasem za zacz to oczekiwa z upragnieniem złotej rado ci dziecka. Znu eni ludzie zacz li
odpoczywa i zdawało si , e w dwóch bielonych izdebkach ycie uło yło si jako tako. Tak
jednak tylko zdawało si . W izdebce po lewej stronie zamieszkanej przez babk i ciotki,
odbywały si jakie knowania i spiski. Zdumienie Irenki było bezgraniczne, kiedy
dowiedziała si przypadkiem od Jasia, e ciotka Barbara chodziła na poczt , co odniosło
piorunuj cy skutek, po tygodniu bowiem oszołomiona ciotka otrzymała list - zapewne
odpowied - i czym pr dzej ukryła go na piersi. Poczciwy babiniec co knuł i jak
podziemn prowadził intryg .
Wreszcie ziemia zakołysała si , a wulkan wyrzucił pod niebo wielk wiadomo . Oto
ciotka Barbara miała jak wcale zamo n przyrodni siostr , co, owdowiawszy po raz trzeci,
wiodła siwy i spokojny ywot we Lwowie, najbardziej go cinnym mie cie na obu półkulach
niego cinnej ziemi. Osoba ta, samotna jak ksi yc na niebie, wzruszona listem Barbary,
pisanym łzami, zgodziła si na przyjazd jej i na przyjazd babki. Za wiadczyła to w li cie
bohaterskim, a zarazem rzewnym, dowodz cym, e s jeszcze na wiecie, a w mie cie
Lwowie szczególniej, ludzie dobrzy i miłosierni. adnych nie obiecywała rozkoszy, ale k t
spokojny i k s chleba. Babina miała zacne serce. Babka o wiadczyła z miejsca, e tygodnia
nie prze yje w nieznanym mie cie, ale pojedzie, bo chciałaby na stare lata zobaczy kawał
wiata.
Wysłuchano tej wie ci ze zdumieniem tak gło nym, e nikt nie usłyszał uwagi
obecnego przy tym doktora, który wi cej na u ytek własny ni na u ytek publiczny rzekł
cicho:
- Babka z wozu, koniom l ej…
Zapowied rozstania najbardziej zdumiała ciotk Ameli . Patrzyła na babk i na
Barbar jak na szalone podró niczki, co wybieraj si w afryka sk puszcz . Rozumiała, e
tylko mier je rozł czy. Wiedziała o li cie Barbary, niespodziewała si jednak tak rychłego
rozwikłania. Wida , e tak trzeba, bo w białym domu było wiele miejsca, ale tu go nie ma. W
białym domu był zawsze chleb, a tu go cz sto brakło. Nagle poczuła si strasznie winna, bo
przecie ona te jest ogromnym ci arem i je opłakany chleb tych, którzy go nie maj zbyt
wiele. W niespodzianym ol nieniu, jakby własn , niezawinion ujrzawszy zbrodni , rzekła
cicho, lecz stanowczo:
- Ja te jad !
- Ale dok d? - zawołała pani Borowska.
- Nie wiem… - odrzekła Amelia i rozejrzała si dokoła, jakby szukaj c ratunku.
Doktor Lipie kiwn ł głow z wielkim uznaniem. Przyło ył palec do czoła, jakby nakazywał
czujno swojej m drej głowie i wzywał ja do pot nego wysiłku, a po chwili rzekł:
- Czy pani naprawd chciałaby wyjecha ?
- Chciałabym umrze ! - westchn ła Amelia.
- Przy takim jak ja doktorze mo e to pani zdarzy si bez wielkiego zachodu. Ale
lepiej ju y , bo mierci nie da si tak łatwo odrobi . Ka dy gada, e chciałby umrze , a jak
przyjdzie co do czego, wtedy krzyczy, ze nie chce, i dopiero doktorzy musz mu pomóc, aby
yczenie si spełniło. Co pani powiem, panno Amelio… Nie gniewajcie si , e to wszystko
gadam, ale dla tego berbecia - tu pogardliwym ruchem głowy wskazał Irenk - gotów jestem
narazi si na wyrzucenie za drzwi. Tylko spokojnie!… Otó rzecz jest taka: tak razem, w
kupie, nie dacie rady. Nie ma co ukrywa … Jeszcze dwa miesi ce, jeszcze trzy, a co potem?
Finis, punctum, pauza. Trzeba wi c ul y sobie nawzajem…
- Ale doktorze! - rzekła z wyrzutem pani Borowska.
- Oho! Serce gada, a ja mówi na rozum. Nie przerywajcie mi, bo jestem natchniony i
improwizuj . Otó : babcia dobrodziejka i panna Barbara zrobiły wspaniał karier .
- Kto umarł? - krzykn ła ni st d, ni zow d babka.
- Dot d wszyscy moi pacjenci - hukn ł doktor. - Có jednak uczyni panna Amelia,
która płacze, bo wie, ze wam wszystkim ci ko? Prosz pani! Ja mog mówi , ze pani płacze,
ale to nie powód, aby pani naprawd beczała. Najlepiej niech si pani odwróci fizjonomi do
ciany i popłakuje w tej pozycji, a ja doko cz mojej wielkiej mowy.
- Ja ju nie płacz … Ja słucham, drogi doktorze. Pan jest…
- Na Boga! Prosz nie ko czy , bo dzieci dowiedz si o mnie czego strasznego.
Otó pani , panno Amelio, ska na ci kie roboty. Czy pa stwo słuchaj uwa nie?
- Słuchamy.
- Jest w tym nie bardzo podłym miasteczku jeden stary dziwak. Dobry człowiek, tylko
narwany. Posiada chałup , kanarka, psa i nikogo wi cej na wiecie. Kanarek ma złaman
nog , pies ma pchły, a jego pan ma kiełbie we łbie. W domu jest mała prowincjonalna filia
wielkiego zakładu dla wariatów: obiad jedz tam czasem o północy, w lustrze mo e
przegl da si chyba mier , bo tak za niedziało, ubranie le y pod łó kiem, a buty wisz w
szafie. Nadzwyczajna rozmaito … Gadałem z tym mandrylem, aby wreszcie, cho by przed
mierci , jaki taki ład zaprowadził w swoim domu. Powiadam mu: „Czy panu nie wstyd robi
chlew z katolickiego domu?” Odrzekł mi, ze nie ma czasu na głupstwa. „We pan sobie zacn
i stateczn gospodyni .” - „A sk d ja, u licha, wytrzasn zacn i stateczn gospodyni !” - A ja
mu na to: „A ciotka Amelia to pies?” Och, przepraszam! Nie tak powiedziałem, tylko jako
podobnie.
- Nie szkodzi, nie szkodzi - u miechn ła si Amelia przez łzy.
- Ja wiem, ze nie szkodzi, ale przeprosi trzeba - odrzekł doktor. - Stan ło tedy na tym,
ze stare dziwadło ch tnie i z całego serca odda pod pani opiek swój ohydny dom, co tam
nawet za to zapłaci, nakarmi i napoi. Czy to nie doskonały pomysł?
- wietny! - krzykn ła z entuzjazmem Amelia.
Pani Borowska pokr ciła głow .
- Dobrze - rzekła - ale sam pan mówi, e to bzik. Czy to naprawd wariat?
- Czasem miewa chwile przytomno ci - rzekł doktor z u’ znaniem. - Poza tym nie
bardzo szkodliwy. Nie gryzie, nie wyje i nie k sa.
- Któ to taki?
- No któ ?… Czy to tak trudno zgadn ?
- Pan doktor! - zakrzykn ła z triumfem Irenka.
- Jeden wariat od razu pozna drugiego - rzekł doktor z gł bokim uznaniem.
ROZDZIAŁ DZIEWI TY

Gromadka rozpierzchła si jak stadko kuropatw po wystrzale. Uroczysto rozstania


była w miar ałobna, a w miar komiczna; wzruszaj ca i rzewna była chwila, kiedy Irenka z
niezwykła powaga, jaka musiał mie na twarzy Napoleon, egnaj cy swoj gwardi ,
wydobyła z szafy małe zawini tko i, wr czaj c je oszołomionym ciotkom, rzekła:
- Tatu polecił mi, abym to zwróciła.
Był to ów dostojny a ubo uchny skarb ciotek, ofiarowany panu Borowskiemu w
smutnej godzinie.
Wielk beczk stra y po arnej mo na by napełni łzami, które popłyn ły tego dnia.
Serce nie mogło oderwa si od serca, nie mogły rozple si ramiona. Wreszcie babcia z
rozdzieraj cym okrzykiem: - Ja tygodnia nie prze yj ! - zako czyła ałobn uroczysto , a
rozpocz ła jej ust p wesoły, za adn bowiem cen nie chciała wej do wagonu, gło no
narzekaj c, e kolej wymy lił diabeł, a w elaznych klatkach powinno si wozi małpy, a nie
uczciwych ludzi. Dopiero natarczywy gwizd sapi cej ze zm czenia lokomotywy przeraził
babk , a doktor, korzystaj c z tej chwili, wepchn ł j do wagonu.
- Grubianin! - zdołała krzykn babka i odjechała w sin dal.
Ciotka Amelia zamieszkała w domu doktora i obj ła generalsk władz nad straszliw
graciarni i przeznaczon do posług osob płci e skiej, ywo przypominaj c ołnierza
ci kiej artylerii.
- Jest to dobra dzieweczka - obja nił doktor. - Ma tylko t wad , ze myje si rzadko i
jedynie z polecenia lekarzy. Poza tym od stycznia do grudnia owi zuje sobie twarzyczk , bo
si boi, aby jej nie zawiało. Kiedy przyrz dzi herbat , mo na j uwa a za rosół, a kiedy
ugotuje rosół, mo na go poda jako herbat . Ja jednak nie narzekam, bo sam tego nigdy nie
spo ywam, chyba e odwa ny znajdzie si go , wtedy tym piekielnym odwarem raczy si
go cia, aby ju nigdy nie powrócił. Zdaje mi si , ze pan burmistrz dlatego nie kłania mi si od
roku, bo raz był u mnie na obiedzie. Niech to pani nie przestrasza. Dzieweczka, jak ju
powiedziałem, jest miła, a na staro zrobi z niej pierwszorz dn czarownic .
Ciocia Amelia pomy lała z przestrachem, e je li ona przyrz dzi rosół, to j anielski
ten człowiek zastrzeli albo jej ka e wypi trucizn . Pomy lała jednak, e Irenka, która
wszystko umie, powoli we wszystkie gospodarskie wtajemniczy j kunszty.
Doktor nie zwracał jednak uwagi na drobiazgi; mo na było poda mu sma ony stary
kalosz, a on byłby nie zauwa ył, co pozera. Zaciekawiła go inna sprawa.
- Powiedz mi, nadobna Irenko - rzekł raz tajemniczo - czy dostojna Amelia jest
lunatyczk ?
- Ale nie! - za miała si Irenka.
- A mo e ona uczyniła lub, ze w ród nocnej ciszy b dzie gada sama z sob przez
dwie godziny?
- A czy ciocia tak gada?
- Z gadaniem mniejsza, bo ja sypiam daleko, po drugiej stronie domu, ale ciocia
czasem wykrzykuje, jakby dowodziła wojskiem.
Irenka z wielkiego miechu chwyciła si r kami za to miejsce, w którym wedle
zgodnej opinii uczonych znajduje si oł dek.
- Oj! To pan doktor o niczym nie wie?
Doktor przechylił miesznie głow i tak w ni patrzył jednym okiem, jak kura na
jastrz bia.
- Przecie ciocia pisze wiersze, a kiedy tworzy, gło no je powtarza.
Och! Och! - zdumiał si doktor. - Czy na to nie ma rady?
- Zdaje si , e nie ma.
- A gdyby tak zimne okłady na głow ? To nadzwyczajne!
Patrzysz na kobiecin i niby nic: chuchro! A w kobiecinie mieszka szatan, demon
poezji. Czy ona potrafi prorokowa ?
- Chyba nie, dot d nie zdarzyło si to jeszcze.
- Wielka szkoda, wielka szkoda! Je dziliby my po jarmarkach i zbijaliby my grube
pieni dze. Ja robiłbym hokus–pokus, a ciocia wygłaszałaby proroctwa. Na co Irenka tak
pilnie patrzy?
- Patrz , bo panu doktorowi p kł but.
- Przenigdy! Czasem p ka mi serce, ale dziur w tym bucie ja sam wyci łem. Jest to
pomysł gł boki i dokonany po wielkim namy le, bo w tym miejscu mam odcisk, wi c mu
otworzyłem okno na wiat.
- A kiedy pada deszcz? - zanosiła si Irenka od miechu.
- W okresach burzliwych, mro nych lub deszczowych odnajduj w kieszeni wyci ty
kawałek skóry i wkładam go w miejsce jego pochodzenia. Wtedy cierpi i milcz .
Przyja Irenki z doktorem była bezgraniczna i oparta na całkowitym zaufaniu. Dobry
ten i przedziwnie m dry człowiek wiedział o ka dym drgnieniu dziewcz cego serca. Gdyby
miał własna córk , nie mógłby jej kocha serdeczniej, ona za uwielbiała go razem z jego
niewinnymi dziwactwami, z pokaleczonym butem, ze zbyt obszernym kołnierzykiem
celuloidowym, który mo na było do stanu wietno ci przywróci przez obmycie go zimna
woda, z wesołym sposobem mówienia. Wybiegała czym pr dzej na próg, kiedy ujrzała przez
okno drobna figurk w meloniku na głowie, figlarnie opuszczonym w stron lewego ucha,
gestykuluj ca r kami w jaskrawo ółtych, nicianych r kawicach i krocz ca z powaga
kardynała, który za chwil b dzie błogosławił padaj cy na kolana lud. Na rz siste ukłony i
gło ne powitania - lubiono go bowiem nadzwyczajnie - odpowiadał przyjaznym, lecz
łaskawym skinieniem r ki i poruszeniem głowy takim, jakim kłania si porcelanowa figurka
Chi czyka. W wypadkach szczególnie rzadkich i osobliwych ujmował dwoma palcami kres
twardego kapelusza i unosił go nad czubkiem głowy ruchem najwi kszego eleganta ze
miesznych okresów mody. M dry i przezorny otwór w bucie, o którym wiedziało całe
miasteczko, nie psuł bynajmniej wytwornej cało ci, jak dziurki w nosie nie szpec nosa.
Odwiedzał domek pani Borowskiej codziennie i bawił smutn kobiet w sposób godny
francuskiego markiza, ciekawie jej czasem opowiadaj c o nowych a przedziwnych sposobach
pozbawiania si solitera lub o chorobach ci kich, a mało zbadanych. Kiedy rozumiał, ze pani
Borowska ma do , badał jej serce, oznajmiał poetycznie, e z takim sercem mo na biega na
konnych wy cigach, i egnał j grzecznie, piesz c na konferencj do Irenki. Zaj ła ona izb
po ciotkach, wi c sala konferencyjna zawsze była gotowa.
Wiedli rozmowy wielce powa ne, a im powa niejsze, tym gło niej miała si
dziewczyna. Bez wtóru miechu mówiono wtedy tylko, kiedy omawiano przyszło , chorob
matki lub sprawy codzienne, szare i dokuczliwe. Doktor, sam siebie mianowawszy
opiekunem Irenki, musiał wiedzie o wszystkim, bo i o tym nawet, co Irenka spitrasiła na
obiad i czy buty Jasia trzeba odda do naprawy.
- Bóg nam pana zesłał, drogi panie doktorze! - mówiła czasem Irenka.
- Wida nie miał nikogo lepszego pod r k , wi c zesłał takiego jak ja marcepana.
Czemu dzisiaj wygl dasz jak pi tek ze ledziem i z pieczonymi kartoflami?
- Martwi si …
- To łatwe zaj cie, tylko e niepotrzebne. Czym si martwisz?
- Panie doktorze! Ja musz czym si zaj … Znale jaka prac .
- wietnie! Mo esz uczy ta czy dwóch paralityków w naszym mie cie, bo innej
roboty nie znajdziesz. Albo b dziesz u mnie udawała taka, co była beznadziejnie chora, ale od
razu ozdrowiała, ledwiem na ni spojrzał.
- Naucz si szycia i b d zarabiała.
- Szycia nauczysz si , a kiedy ju b dziesz umiała, zaszyj sobie czarn nitk oł dek,
aby oduczy si od jedzenia, bo tyle wła nie tym szyciem zarobisz. Tu ka dy sobie sam
fabrykuje kieck , a ta kiecka przechodzi naturaln kolej z babki na matk , a z matki na
córk . Siedz tu dwadzie cia pi lat, a moda nie zmieniła si ani razu. Ja te uległem
zwyczajowi i od dwudziestu pi ciu lat nosz te spodenki, nazwane figlarnie „pepita”.
Rozpruj, dziewczyno, swoje marzenia, zanim je uszyjesz.
- Co jednak musz robi …
- To z kabz jest tak le?
- Wida dno, panie doktorze.
- Kiedy wida dno - powiada jeden filozof - to nieomylny znak, ze studnia wyschła.
Nawet butelka ko czy si wreszcie - jak słusznie zauwa ył jeden pijak. A wiele tam tego
jeszcze zostało?
- Na jaki miesi c. Gdyby nie to, e czasem nam z naszej dawnej wsi przywioz
dobrzy ludzie m k albo kartofle, to ju nie byłoby i tego. Ja nawet na nafcie oszcz dzam i po
ciemku sobie z mam gadamy. Dlatego musz my le na gwałt o tym, co b dzie.
- Słusznie. Wiewiórka te zbiera orzechy na zim , ale ty nie jeste wiewiórka. Musimy
wobec tego namy li si gł boko, co robi , ale przed mam ani słowa.
- Mama wie przecie . Oka czasem przez noc nie zmru y, tylko my li i my li.
- To le. M drcy myl si , twierdz c, ze noc przynosi dobre rady, gdy niewyspany
człowiek jest bardziej bezradny ni taki, co przechrapał zmartwienie. Niech tedy mama pi, a
ja b d my lał i ty b dziesz my lała. Najpewniej we dwoje nic nie wymy limy, ale nale y
spróbowa . Na zmartwienie b dzie zawsze czas.
- Ja tez tak sobie zawsze mówiłam, ale teraz nie umiem sobie czasem da rady ze
zmartwieniem.
- Ty? Ty, dziewczyno, dasz rad morowemu powietrzu. Nawet ja, którego los okrutnie
do wiadczył, czuj ulg w twoim towarzystwie.
- O, Bo e! Co si stało? Czym pana doktora los do wiadczył?
- To mi si stało, e jeden chory, który wedle moich oblicze powinien był wczoraj
odda Bogu ducha, dzisiaj wstał zdrowy i pobił on , a ja nie wiem czemu! To znaczy, wiem,
dlaczego pobił on , ale nie wiem, dlaczego wyzdrowiał, wbrew nauce. miej si , miej, ale
mnie jest niesko czenie smutno.
Spod oka patrzył jednak figlarnie, nadzwyczajnie rad, e Irenka mieje si gło no.
Radosny miech czaił si w niej jak iskra pod szarym popiołem i trzeba było lekkiego
dmuchni cia, aby buchn ł złoty płomie . Wiosna popłacze sobie czasem krótkim deszczem,
ale zakochana jest w sło cu.
Nazajutrz przydreptała ciocia Amelia. Była bardzo rozgor czkowana i niespokojna,
ale miej c si nienaturalnie gło no, przypominała list Barbary, opisuj cy podró w
towarzystwie babki, kiedy to babka przera ona p dem poci gu, chwyciła kurczowo za
hamulec bezpiecze stwa, lokomotywa zacz ła przera liwie gwizda i poci g zatrzymano. W
ci gu tego znanego wszystkim opowiadania spłyn ł na jej twarz niespodziewany rumieniec,
lekki i ró owy jak panie skie westchnienie, i ciotka rzekła ni st d, ni zow d:
- Wyobra cie sobie, moje drogie, co mi si wydarzyło. Szukam ja wczoraj w moim
tobołku zaginionej po czochy… Wiecie, co to takiego… Takiej zwyczajnej po czochy…
Wszyscy wiedzieli, co to jest po czocha, wi c ze zdziwieniem patrzyli na ciotk
Ameli .
„Ciocia co zmy la” - pomy lała Irenka.
- …a po czochy nie ma. Albo myszy zjadły, albo przepadła… Szukam, szukam, a
wtem czuj , e dotykam jakich papierków… To dziwne, prawda?
- Có dziwnego? - u miechn ła si pani Borowska.
- Ach, to bardzo dziwne… Bo patrz , patrz i oczom nie wierz … To były pieni dze.
- Pieni dze? Sk d pieni dze?
- Otó wła nie… Sama nie wiem… Przez cał noc my lałam, sk d ja mam te
pieni dze? A tu nad ranem przypominam sobie, o, doskonale sobie przypominam, e przed
kilku laty wi tej pami ci kuzyn dat mi te pieni dze i powiada: „Niech panna Amelcia
schowa, bo ja nie mam gdzie?”… No i ja schowałam, a wczoraj znalazłam… Oto te
pieni dze!
„O, jak ty nie umiesz kłama , droga ciotko!” - pomy lała Irenka.
Pani Borowska uwierzyła poczciwie niezdarnej opowie ci, bo wszystkiemu wierzyła i
wszystkim. Irenka nie rzekła ani słowa, tylko nieufnie kr ciła czarn głow , kiedy jednak
nazajutrz przyszedł doktor, spojrzała mu prosto w oczy, on za z dziwnym po piechem
spojrzał w okno.
- Pan doktor - rzekła Irenka - gubi niewinn dusz ciotki, a tu jest kwit.
Podała mu kartk papieru, która głosiła, e ona, Irena Borowska, winna jest doktorowi
Zenobiemu Lipieniowi sum złotych stu, które zobowi zuje si zwróci w czasie
nieograniczonym.
- Czy tak dobrze? - zapytała.
- Wy mienicie! - b kn ł doktor zapłoniony jak panna.
Nagle gniew go poderwał jak wicher suchy li .
- e te ta ciotka nawet zełga nie potrafi uczciwie!
Wyszedł w wielkiej alteracji i mocno zaperzony, gotów do najkrwawszej awantury,
gdyby mu kto stan ł na drodze. Wymy lił wybornie cał komedi , a Amelcia niezdarnie j
odegrała. A Irenka - te ziółko, nie daj Bo e!
- Spróbuj tak ołga ! - wykrzykn ł na głos z wielkim uznaniem.
- Moje uszanowanie panu doktorowi - zawołał kto uprzejmie.
- Do widzenia… Nast pny! - odrzekł doktor ni w pi , ni w dziewi , machn wszy
r k w stron zdumionego przechodnia.
Tego za dnia, nie mog c jeszcze ochłon ze zdziwienia, e najchytrzejszy jego
pomysł został odkryty, napisał recept na odwrotnej stronie kwitu Irenki.
Wspaniale przemy lny czyn doktora pomógł wprawdzie, ale niewiele: pozwolił jednak
Irence namy li si spokojnie, co odniosło ten skutek, e Irenka dnia jednego podskoczyła w
gór i czym pr dzej pobiegła do doktora. Ucieszył si bardzo i rzekł z wielk powag :
- Je li przyszła po lekarsk porad , to le trafiła . Ja lecz oł dek, nerki, płuca i
w trob , ale nie jestem specjalist od pomylenia głowy. Z tym musisz jecha do Warszawy.
- Ja chc wła nie jecha do Warszawy!
- Nie pomyliłem si - rzekł on smutno. - Głowa… siadaj i mów, byle powa nie, a nie
takim piskliwym głosem jak zwykle. „Kto umarł?” - jak mówiła babka, daj jej, Panie Bo e,
zdrowie.
- Doktorze, drogi doktorze! Ja mam my l…
- I lepemu zdarzy si , ze co znajdzie, kiedy długo szuka.
- Niech sobie pan doktor gada, co mu si podoba, a ja jednak mam my l!
- Gadaj w imi Bo e! Ja wiele wytrzymam, a gdybym osłabł, zawołaj ludzi.
- Drogi doktorze! Moja mama ma ciotk …
- W uczonych ksi gach czytałem, ze rzecz taka jest mo liwa.
- Je eli pan doktor nie spowa nieje i b dzie robił hece, pójd sobie i nigdy nie
powróc .
- Wrócisz za trzy dni na mój pogrzeb, bo ja uschn z rozpaczy jak drzewo w mróz. l
có z t ciotk ? Zauwa yłem, e w waszej rodzinie jest na ciotki urodzaj. Jedna mniej, jedna
wi cej… Sko czyłem.
- Otó ta ciotka, to nie taka zwyczajna ciotka. To hrabina!
- Je li jest chuda i długa, rym do niej b dzie: drabina. Widziała kiedy ciotk hrabin ?
- Nigdy jej nie widziałam, bo ona nie bardzo nas kocha.
- Niech jej za to wypadn dwa przednie z by! - zakrzykn ł doktor z nagłym gniewem.
- A czemu to ona nie bardzo was kocha?
- Ja domy lam si tylko - mówiła Irenka - bo na pewno nie wiem.
Opowiedziała doktorowi obszernie o niech ci pani Opolskiej wobec szaraczka, za
którego uwa ała jej ojca, i histori listu wysłanego przez matk .
- Dziwna rzecz - mówił doktor - zdawało si dot d, e ka da ciotka jest chodz ca,
u miechni t dobroci . Wida , e gatunek zacnych ciotek marnieje i wyradza si . l ty
wybierasz si do takiej ciotki? Po co?
- Panie doktorze! Wolałabym sto mil przeczołga si na kolanach. Serce we mnie
martwieje na my l, e j musz prosi . Gdyby szło o mnie tylko, nie uczyniłabym tego nigdy i
albo umarłabym z głodu, albo wst piłabym do cyrku, bo umiem dobrze je dzi konno. Pan
jednak najlepiej wie, co si z nami dzieje. Przecie ja patrze nie mog , jak si mama m czy w
zat chłej, wilgotnej izbie i musi je suche kartofle wtedy, kiedy jej najbardziej potrzeba
uczciwego jedzenia. A co b dzie z Jasiem? Zima ju jest i zaczn si straszne rzeczy.
- Nic strasznego nie stanie si - mówił cicho doktor. - Jak długo ja yj …
- Otó to… Pan jest kochanym, najlepszym człowiekiem na wiecie, poratował nas
pan ju nie raz jeden. Czy pan jednak my li, ze mnie nie chce si płaka , kiedy musimy
korzysta z miłosierdzia, chocia by takiego zacnego, jak pan, człowieka? Panie doktorze, ja
nienawidz pieni dzy!
- Ja tez - wtr cił doktor. - Lubi jednak e mie wroga w r ku, aby mu to powiedzie
wprost w oczy. A có ty my lisz zrobi z t dostojn ciotk ?
- My l dotrze do niej i prosi , by poratowała mam i pomogła jej w leczeniu.
Przysi gn , ze oddam jej wszystko, co do grosza, kiedy zaczn pracowa . Przecie to uczciwe!
Nie chc adnej jałmu ny, bro nas przed ni . Panie Bo e! Dla niej to b dzie drobiazg, a
mamusi mo e to ocali ycie.
- Raz ju odmówiła…
- Tak, ale mo e nie odmówi, kiedy do niej przemowie serdecznie. Przygotuj sobie
tak mow . ze j wzrusz . Napisz jej uroczyste zobowi zanie, ze wszystko zwróc , cho bym
jej to miała odsłu y jako pokojówka. Zreszt niech mnie wyleje za drzwi, byle mam
poratowała i Jasia. Dlatego wtajemniczam w to pana doktora, bo si boj , czy mnie mama
pu ci na t wypraw , wi c pan mi musi pomóc. Jezus, Maria, co to si stało? Czy kogo
morduj ?
Doktor zacz ł nasłuchiwa , potem rzekł z u miechem:
- To ciocia Amelia deklamuje co przed słu ebn dzieweczk , która jest ju umyta i
uczesana. Ciocia pokrzykuje, a dzieweczka, cho nic z tego nie rozumie, płacze wniebogłosy
z wielkiego wzruszenia. Nie zwracajmy na to uwagi… Wi c musiałaby pojecha do
Warszawy. A dasz tam sobie rad ?
- Ja i w piekle dam sobie rad .
- To nie jest adna sztuka, bo w piekle byłaby w dobranym towarzystwie, ale co ty,
biedactwo, zrobisz sama w wielkim mie cie, którego nie znasz?
- Pójd prosto do pani Opolskiej, i koniec.
Doktor długo my lał.
- Gdyby nie to, ze sprawa z mamusia jest istotnie ci ka, nigdy bym si na t awantur
nie zgodził. Poza tym powzi łem do tej ciotki gł bok niech , o czym mo esz j zawiadomi
przy sposobno ci. Gdybym j przekl ł, a znam pot ne przekle stwa, byłoby z ni le. Na
razie wstrzymam si przed t ostateczno ci i nie spuszcz ze smyczy tych siedemdziesi ciu
siedmiu diabłów, co we mnie mieszkaj i czekaj mojego skinienia. Nie miej si , laskonoga
pannico, bo tak jest istotnie. Do spojrze na moj szata sk twarz… Teraz id do domu, a ja
pod wieczór przyjd do was i co b dzie, to b dzie.
Naradzał si potem z cioci Ameli , która miała wi cej wiadomo ci o pani Opolskiej i
opowiedziała doktorowi jej histori . Była to dama w podeszłym wieku, któr nieszcz cia
uczyniły tward i zamkni t w sobie; najpierw umarł jej m , potem córka, uwielbiana i
pieszczona. Pozostał jej jedynie ogromny maj tek i równie wielka gorycz ycia. Mieszkała
stale w Warszawie, lecz, czy to dlatego, ze dom swój uwa ała za nieszcz liwy, czy te
dlatego, ze wsz dzie czarnym cieniem szły za ni wspomnienia, kr yła wci po wiecie jak
gdyby uciekaj c przed nimi. Wyje d ała najniespodziewaniej, a było jej to oboj tne, dok d
wyje d a. Utraciwszy szcz cie własne, nie mogła patrze na szcz cie cudze: stała si
kamiennie oboj tna na wszelkie cudze cierpienia, jak gdyby jej cierpienie było najwi ksze. Z
nikim prawie nie utrzymywała stosunków, wyniosła i dumna. Mo e byłaby znalazła w ród
ludzi pociech , ale ze swego lodowatego szczytu nie chciała zej w dolin , gdzie ludzie
dziel si uczciwie i rado ci , i cierpieniem. Dlatego przestała istnie dla niej najbli sza
krewna, słodka i dobra pani Borowska, bo wa yła si zej w te doliny, gdzie najtkliwsz
znalazła miło .
- Widz z tego - rzekł zamy lony doktor - e to nieszcz liwa osoba, co ma serce,
tylko e troch pomylona.
- A czemu pan doktor tak si interesuje pani Opolsk ? - zapytała ciocia Amelia.
- Bo chciałbym si o eni , ale tylko z hrabin ! - odrzekł on i poszedł, nie zwróciwszy
na to uwagi, e ona Lota, zamieniona w słup soli, mniej zdumion miała min ni ciocia
Amelia. Po dłu szej dopiero chwili zacz ła porusza szybko powiekami, podniosła r k ,
poło yła j na piersi, jakby szukaj c serca, i westchn ła wreszcie tak rzewnie jak umieraj cy
słowik.
- Tylko z hrabin … O, Bo e wszechmog cy!
Doktor za , w druj c przez błotniste uliczki i omijaj c kału e, dzieci i wracaj ce do
obór krowy, gadał półgłosem sam do siebie i naradzał si ze swoj bystr dusz . Tak
przylgn ł do tej gromadki, ze wszystkie ich sprawy stały si jego sprawami, a pani Borowska
nie dr ała tak o Irenk , jak on o ni dr ał. Pu ci j na t wypraw , czy nie pu ci ?
Najbardziej trwo yło go to, e ucierpi duma Irenki, zmuszonej do pro by. Nie wierzył w t
wypraw . Z drugiej jednak strony - rozmy lał - czy jest na wiecie kto , kto mógłby si
oprze jej spojrzeniu i jej pro bie nie dla siebie, lecz dla matki? W tej dziewczynie jest tyle
jasno ci i tyle dzieci cej rzewno ci, e kamie rozp kłby si i swoje kamienne oddałby jej
serce. A to przecie bliska krewna, samotna, bez rodziny, bez nikogo. Poratuje swoj krew i
swoich najbli szych. Zreszt : to jedyny ratunek. On sam mógł przemyci naiwnym sposobem
troch grosza do tego smutnego domu, ale trudno jest powtarza takie sztuki. Pani Borowska
przyj ła te pieni dze w dobrej wierze, spostrzegłaby si jednak nast pnym razem. A b dzie
coraz ci ej i ci ej. Biednej kobiecie trzeba spokoju i jakich takich wygód. Dzieci
zmarniej …
W tej chwili dobry doktor zamy liwszy si wpadł w kału . Nie zauwa ył tego jednak,
wpatrzony w swoje my li, które kr yły niespokojnie jak jaskółki przed burz .
„Moze to b dzie jednak najlepiej - my lał - je li dziewczyna spróbuje. Uczy my
wró b , zwyczajem staro ytnych! P dz stado krów… Je eli liczba b dzie parzysta niech
jedzie, je eli nieparzysta, na nic wszystko”.
Przystan ł i zacz ł gło no liczy krowy.
- Jedena cie krów i jedno ciel … Czy to parzyste, czy nieparzyste? Diabli nadali ciel !
Wszystko niewa ne… Trzeba b dzie wyprorokowa z liczby wróbli siedz cych na płocie…
Wróble patrzyły ciekawie na tego dziwnego m a, który je po kolei wskazuje palcem i
gło no liczy:
- …trzyna cie, czterna cie, pi tna cie…
Kiedy miał zakonotowa ostatniego wróbla, szesnastego, wróblowi co nie bardzo si
podobało i zerwawszy si z płotu, z g stym wierkaniem, uciekł. Doktor opu cił wzniesion
r k .
- Był, czy go nie było? Oszust nie wróbel - był i uciekł. To nie mo e by wa ne…
Zrezygnował z m tnych wró b i postanowił zaufa niewzruszonej pot dze swojego
rozumu, który wyostrzył jak nó , aby nim ol ni pani Borowska, w razie gdyby przeciwko
podró y Irenki wytoczyła walne argumenty. Pani Borowska jednak e, oprócz łez, nie miała
adnych argumentów. Roz alona była twardym i nielito ciwym listem pani Opolskiej i teraz
nie miała adnej nadziei, aby poselstwo Irenki mogło si przyda . Trwo ył ja wyjazd
dziewczyny, chocia takie dzielne stworzenie, jak Irenka, mo na bezpiecznie wysła na
koniec wiata.
- Wstyd mi - mówiła - e musimy prosi . Wolałabym zapa si pod ziemi ni
wysyła to dziecko. Czy nie ma innej rady?
Nikt nie odpowiedział na to pytanie, bo istotnie nie było rady. Irenka pokazała
doktorowi oczami cian , po której zielonym liszajem pełzała wilgo . Doktor skin ł głow .
- Pani droga - rzekł mi kko - przecie Irenka nie pojedzie prosi o jałmu n . Pani
Opolska ma obowi zek ratowania swoich najbli szych. Gdyby pani była bogata, a pani
Opolska mieszkała w st chłym mieszkaniu i nie miała co je razem z dzie mi, co by pani
zrobiła?
- Ach, to zupełnie co innego!
- Otó Irenka ma tego dokaza , eby to nie było co innego. Skoro Pan Bóg dał
jednemu wi cej ni drugiemu, uczynił to zapewne w tym gł bokim przekonaniu, ze ten
pierwszy czym pr dzej z drugim si podzieli. Zreszt mo emy przyrzec pani Opolskiej, ze jej
kiedy oddamy.
- Jak to: oddamy? Kto?
- My wszyscy razem - odrzekł doktor. - Có to? Czy ja nale do rodziny, czy nie
nale ? Mógłbym równie dobrze by pani wujem, jak pani Opolska ciotk . Powag
odpowiedni do tego mam, z tym tylko bieda, e jestem taki łapserdak. Irenka, b dziesz mnie
nazywała wujem?
- Zrobione! - krzykn ła dziewczyna z entuzjazmem.
- O, widzi pani, jak łatwo jest o uczciwe pokrewie stwo. Niech e wi c dziewczyna
jedzie, a mnie pozostawi opiek nad pani i tym basałykiem. Najgorsza rzecz w tym, eby
dała sobie rad w Warszawie. Nie macie tam kogo bliskiego?
- Nikogo - odpowiedziała pani Borowska.
- Przepraszam - rzekła Irenka. - Ja mam. Tam przecie jest pan Podkówka!
Wyja niono doktorowi, kto zacz jest pan Podkówka, a doktor zanotowawszy sobie
jego imi i nazwisko, stan cywilny, przypuszczalny wiek i adres, skin ł głow z uznaniem.
- Je li Irenka ma w stolicy tak pot ne protekcje, włos jej nie spadnie z mokrej głowy.
Pan Podkówka musi by dzielnym człowiekiem i zyskał mój gł boki szacunek.
Wobec tego postanowiono: wysła Irenk do Warszawy, zawiadomi pana Podkówk ,
a pani Borowska z Jasiem przenie na czas nieobecno ci Irenki do przepa cistego domu
doktora. Podró mogła potrwa kilka dni, oczywi cie, je li wszystkie skrupulatne obliczenia
nie zawiod i je li Irenka nie pogmatwa ich z wła ciw sobie fantazj . Jej jednak ju było
spieszno z powrotem, chocia jeszcze nie wyjechała. Wieczorem zapytała matki:
- Mamusiu, do którego wi tego nale y pomodli si , aby si wszystko udało?
- Czy ja wiem, moje dziecko? Jest jeden taki wielki i cudowny wi ty, co bierze udział
we wszystkich szarych ludzkich troskach. Mo e on ci wysłucha… To wi ty Antoni.
Ja jednak e ywo zaprotestował:
- Po co ma szuka innych wi tych, kiedy w domu jest swój!
- Jaki swój?
- A wi ty Jan to nic?
ROZDZIAŁ DZIESI TY

Pan Podkówka czekał na dworcu kolejowym z wielkim wzruszeniem w radosnym


sercu i na poczciwym obliczu. Dowiedział si z listu Irenki o wszystkim, co si zdarzyło w
ci gu lat kilku, i o szalonej jej wyprawie do Warszawy. Tyle lat, tyle ju min ło lat… To
chude, niade Cygani tko musiało podró cokolwiek. Stracił nadziej , ze je kiedy zobaczy,
a ona o nim pami tała.
Jaka wysoka panienka, w baskijskiej czapeczce, podniosła na jego widok obie r ce w
gór i daje mu znaki przez okno. Bo e drogi! To Irenka… „Panna z mokra głowa”, lecz jak e
wspaniała panna… Jaka wysoka i jaka liczna…
Pan Podkówka podbiegł i roze miał si szcz liwie, a ona roze miała si te , ale jakby
rzewnie. U ciskał przeto najpierw ja, a potem jej tobołek, wprawdzie mizerny, ale wskutek
zapobiegliwo ci doktora do p katy i mog cy swoja tre ci ywi przez tydzie rozbitków
niewielkiego okr tu.
- Panna Irenka! - miał si rozczulony pan Podkówka.
- adna „panna Irenka”, tylko po prostu Irenka! - rzekła dziewczyna. - Niech panu
Bóg zapłaci za to, e pan jest taki dobry. Dok d ja teraz mam pój ?
- Jak to: dok d? Do nas! Do tej pani pójdzie pani jutro, a dzisiaj do nas, bo Irenka u
nas zamieszka. Irenka pewnie nie wie, ze ja si o eniłem… A jak e! Znalazła si taka, co
mnie chciała, zamkn ła oczy i wyszła za Podkówk . Czeka na pani i doczeka si nie mo e.
Moja mama tez… Kiedy usłyszała, e panna Irenka ma przyjecha , rozpłakała si , ale nie tak
jak zwyczajnie, tylko strasznie serdecznie.
- A mo e miejsca nie ma?
- Och, och! - miał si pan Podkówka z ogromnym zachwytem. - Ja mam obszerne
mieszkanie, a list odniesiono mi z dawnego. B dzie panna Irenka mie osobny pokój w moim
gabinecie.
- To pan ma gabinet? - zapytała z szacunkiem.
- Mam, bo ja ju jestem adwokatem, ale gabinet na razie jest mi zgoła niepotrzebny,
bo jeszcze ani jeden klient do mnie nie przyszedł. Jako jednak yj , bo ojciec mojej ony nie
jest adwokatem, tylko rze nikiem, i doskonale mu si powodzi. Mnie si te kiedy zacznie…
O, jak ja si ciesz , jak ja si ciesz !
Rado pana Podkówki udzieliła si całej rodzinie. ciskano Irenk i całowano, jakby
kogo bardzo bliskiego. Mama pana Podkówki wylała jezioro szcz liwych łez, o wiadczaj c
ze szlochaniem, e takiej licznej panienki nie widziała w swoim yciu, czemu z wielk
rado ci przy wiadczyła ona pana Podkówki, osoba wybornie wesoła, bł kitnooka, rumiana i
szcz liwa. M a swojego poznała na uniwersytecie i przejrzawszy go roztropnymi oczami na
wylot, sama mu si o wiadczyła, pan Podkówka bowiem, chocia za spraw Irenki młodzian
odwa ny, nie był zdolny do tak wspaniałego bohaterstwa.
Przypominali sobie teraz z Irenka na wy cigi wszystkie szale stwa, miechem jak
ródlan wod skraplaj c ka de wspomnienie. Mama zalewała si łzami i wydawała trwo ne
okrzyki, ile razy jej syn właził we wspomnieniach na wysokie drzewo, boj c si , aby nie
spadł, ona za zanosiła si od miechu. Było im dobrze i bardzo, bardzo przyjemnie.
Wieczorem przył czył si do kompanii ojciec rze nik, sumiasty i jowialny jegomo , który,
oceniwszy Irenk zawodowym okiem, u miechn ł si do niej z miłym uznaniem, jak do
dorodnej „przedniej ciel cej”.
Wszystko to w obszernym li cie nazajutrz o wicie zostało opisane i wysłane do pani
Borowskiej, jak sztafeta z placu boju Dzie zacz ł si od przygotowa uroczystych i
przezornych.
ona pana Podkówki poczyniła jakie dziwne czarodziejstwa z garderob Irenki i ze
znakomit zr czno ci przydała wdzi ku smutnej jej sukience. Jedynie próby ujarzmienia
oszalałej czupryny spełzły na niczym. Pan Podkówka, wiele maj cy czasu, o wiadczył, ze na
krok jeden nie pu ci Irenki samej, bo nie chce odsyła jej szcz tków wydobytych spod
automobilu, poszli wi c razem: on powa ny, ona za z niespokojnym dr eniem serca.
- To tu! - szepn ł wreszcie wzruszony pan Podkówka.
Pokazał jej pałacyk, odgrodzony od ulicy, zarosły dzikim winem, wytworny i czysty.
W oknach wisiały zasłony, d bowa, pi knie zdobna brama była zamkni ta.
- Ładny dom - rzekła Irenka nieswoim głosem. - Czy to naprawd tutaj?
- Na domu jest tabliczka, niech Irenka spojrzy… Zofia hr. Opolska.
- Boj si ! - szepn ła Irenka.
- Czego Irenka si boi? - mówił gor co pan Podkówka.
- Nie wiem… Nigdy si tak nie bałam… Prosz pana, a je eli ona na mnie krzyknie?
- No, to co! Niech Irenka wtedy krzyknie na ni .
- Prawda! - rzekła Irenka zdumiona prostot pomysłu.
- Irenka wejdzie - układał plan pan Podkówka - a ja zaczekam na ulicy.
- Ale niech pan stoi blisko bramy, bo mnie mog wypchn za ni gwałtownie.
- Niemo liwe!
- Ja te tak my l . Czy zadzwoni ? O, Bo e, jak mi serce bije.
Pan Podkówka jednak e byt spokojny i wyniosły. Bez trwogi nacisn ł guziczek
dzwonka i spojrzeniem dziewczynie dodawał odwagi. Ona wbiła wzrok w bram i zdawało
si jej, e czeka bardzo, bardzo długo. Wreszcie drzwi otwarto i ukazał si siwy lokaj z mił
twarz .
- Panienka do kogo? - spytał uprzejmie.
- Do pani Opolskiej… Ja w bardzo wa nej sprawie.
- Pani hrabiny nie ma w Warszawie.
- O Bo e! - j kn ła dziewczyna. - A kiedy wróci?
- Tego nikt nie wie. Pani hrabina mieszka w tej chwili w Zakopanem, w willi
„Ustronie”, ale jak długo tam b dzie, tego tez nikt nie wie. Je li panienka ma jak wa n
spraw , prosz tam napisa .
- Dzi kuj panu… - szepn ła Irenka.
- Czy panience słabo? - zapytał stary człowiek z niepokojem.
Nie, nie… Pan jest bardzo dobry… Willa „Ustronie”, prawda?
Tak, panienko - odrzekł patrz c na ni dziwnie serdecznie.
Zamkn ł bram powoli i bez trzasku, jakby jej nie chciał uczyni przykro ci.
- Klapa! - rzekła Irenka z cich rozpacz .
Pan Podkówka hardo podniósł głow , jak gdyby zło liwemu losowi chciał spojrze
prosto w twarz.
- Przecie nic nie stało si jeszcze - rzekł z moc . - A Irenka zaraz w krzyk.
- Ja wcale nie krzycz …
- Ja wiem, e nie, ale tylko tak powiedziałem. Klapa byłaby wtedy, gdyby pani
Opolska była, a jednak jej nie było, ale poniewa naprawd jej nie ma…
- Nie rozumiem… Jak to mo e by , e mogła by i nie by ?
- Mo liwe. W tych wszystkich domach, Irenko, mieszka cy s , ale nie dla ka dego.
Taki lokaj od razu wie, dla kogo s w domu, dla kogo s tylko niekiedy, a dla kogo nigdy ich
nie ma.
- A czy ten staruszek powiedział prawd ?
- Ten powiedział prawd . Od razu mo na to było dostrzec, zreszt podał nam adres
pani Opolskiej w Zakopanem.
- Zakopane… Zakopane… - mówiła Irenka, jakby co rozwa aj c. - To bardzo
daleko…
- W ka dym razie nie na ko cu wiata. B dzie sobie Irenka u nas mieszkała, a
tymczasem ta pani powróci…
- Bóg wie kiedy. A je eli pojechała na cała zim ?
- To poczekamy do wiosny.
- Ja nie mog czeka - odrzekła Irenka twardo.
W domu zastał pan mecenas Podkówka niespodziewany list, pisany pismem
zawadiackim, pełnym zakr tasów i esów-floresów. Ka de słowo wypuszczało z siebie cienkie
i długie w sy jak dzikie wino, a podpis przypominał podpis królewski sprzed pi ciuset lat,
poło ony na wyroku mierci. Wiele słów było podkre lonych, co im miało doda wagi i
znaczenia, po wielu wyrastał wykrzyknik jak młode drzewko, aby zwróci uwag czytelnika,
e słowo to jest pot nym okrzykiem. Podkówka czytał zdumiony:
„Doktor Zenobi Lipie , konował i filozof małomiasteczkowy - Józefowi Podkówce,
szlachetnemu młodzianowi, pozdrowienie!
Poniewa pod pa skie skrzydła - jak piskl pod skrzydła orła - schroniła si dziewica
szlachetnego rodu, znana powszechnie pod przezwiskiem: «Panny z mokra głow », pisz do
pana w te p dy z uni ona pro b , aby pan raczył otoczy j opiek , staraniem i zbytkiem!
Gdyby te skromne zapasy, które zabrała na woja , nie wystarczyły, niech pan nab dzie nowe
u odpowiednich specjalistów, sprzedaj cych chleb, masło, kiełbasy i salcesony! l niech jej pan
strze e jak oka w głowie i nie pozwoli pani Opolskiej wydrze jej serca i wypi jej krwi!!!
Czarownice cz sto to czyni , uwa aj c krew niewinnych dziatek za wyborny pokarm! Prosz
te dawa baczenie, aby zwariowana nasza pannica nie postradała w stolicy tej odrobiny
rozs dku, który pa skiej uporczywej pracy zawdzi cza!! Niech u ywa zabawy, byle w miar !
Poniewa wiadomo mi przypadkiem, e pan nigdy nie fabrykował pieni dzy, a w inny sposób
nie mógł pan doj do posiadania maj tku, przeto zał czam par groszy, aby pan mógł ich
u y w razie, gdyby Irenka chciała oblec si w jakie kiecki albo co!!! Niech rozrzuca to złoto
gar ciami, lecz rozwa nie. Gdyby chciała zakupi ze zbytku fantazji Zamek Królewski lub
Łazienki, niech j pan z wła ciwym sobie taktem stara si od tego odwie , l niech czym
pr dzej powraca, notabene, je li wyjdzie ywa z r k tej pani, do której zwróciła swe kroki.
Zwłok odsyła nie potrzeba!!! Wiedz bowiem, szlachetny młodzianie, e chocia zaledwie
niewiele godzin trwa rozł ka, brak nam jej bardzo, a przera liwa cisza trwo y nasze serca!
Gdyby potrzeba było pomocy fizycznej, niech pan mnie wezwie za pomoc telegrafu.
Widziałem w naszym mie cie wiele drutów na słupach, z czego s dz , e maszyna ta działa i
na naszym terenie! W wypadku gwałtownym mog zabra z sob dubeltówk i zakatrupi
kogo trzeba! W wypadku łagodnym wystarczy moja recepta, działaj ca wprawdzie powolniej,
lecz równie skutecznie! Czekam tedy szanownego pisma pa skiego, tymczasem za i j , i
pana polecam łasce Boskiej. B d zdrów cny młodzianie, i s dziwego do yj wieku!!!”
- Pan doktor zawsze jest taki mieszny - obja niła Irenka
- Gdyby jednak wiedział, ze cała moja wyprawa na nic, byłoby mu smutno. Ale moja
wyprawa nie b dzie daremna… Jad do Zakopanego!
- Matko wi ta! - krzykn ła mama pana Podkówki, przera ona wizj niezmiernej dali.
- Jak e tak, sama? - b kn ł zatroskany mecenas. - Irenka jest pod moj opiek , a ja na
to nie zgodz si .
Irenka zmru yła lewe oko na znak, ze uwielbia pana Podkówk , ale lekcewa y sobie
cokolwiek jego powag . Wiedzie na znakomitym instynktem, zwróciła si czym pr dzej do
wesołej jego ony, jakby czuj c, ze u miechni te jej słowo miało w tym domu sił gromu i
ostatecznego wyroku.
- Prawda, prosz pani, ze mi nic nie grozi?
Poniewa równocze nie pogładziła pod stołem mi kkim, kocim ruchem jej kolano,
ona pana Podkówki orzekła po krótkim namy le, ze prawie dorosła panna mo e jecha
bezpiecznie, tym bardziej e ona czytała kiedy , jakoby czteroletnie dziecko z przypi ta na
piersi kartka przejechało przez cała Europ .
- Pojedzie pani! - ogłosiła zdumionemu wiatu.
Tylko powszechna rewolucja albo straszliwe trz sienie ziemi mogło odmieni ten
wyrok. Mama oblała go łzami, a pan Podkówka przypatrywał mu si nieufnie, bladym
wzrokiem.
Wydobyto map , rozkłady jazdy i rozpocz to narady, jak, kiedy i któr dy uda si
Irenka w t niebezpieczna podró .
- Obliczmy przede wszystkim za co? - zapytała Irenka gor czkowo.
Wysypała na stół pieni dze, przeznaczone na powrót; przeliczono je trzykrotnie i
zauwa ono ze smutkiem, e razem z przesyłka doktora starczy ich mo e na połow , mo e na
trzy czwarte dalekiej drogi.
- Reszt drogi odb d pieszo - o wiadczyła Irenka.
Na to mama w płacz, ona w miech, a pan Podkówka, drapi c si za uchem, szukał
rady w pobli u rozumu.
- Mam, mam! - zawołał nagle uradowany.
Mama przestała płaka , jakby no em uci ł, ona spojrzała na m a z uwielbieniem.
- Zdarza si tak szcz liwie - mówił szybko pan Podkówka - e kasjer na kolei to mój
szkolny kolega. Wyborny chłopiec i bardzo uczynny… e te mi od razu nie przyszło do
głowy! Otó ten mój kolega zawsze mi daje po znajomo ci bilety kolejowe znacznie taniej.
- Czy to mo liwe? - spytała Irenka z niedowierzaniem.
- Z cała pewno ci mo liwe! Oni maja jakie takie prawo, tylko e nikt o tym nie wie,
a oni sami o tym nikomu nie mówi . Ile jednak razy ja sam tak je dziłem! Niech pani zapyta
mojej ony…
Poniewa szlachetne łgarstwo zacz ło si pl ta , wi c je czym pr dzej oddał swojej
roztropnej onie, aby je rozplatała jak kł bek nici.
- Tak mówi - o wiadczyła ona. - To si nazywa jecha „ze zni k ”.
O tym, ze mo na jecha ze zni k , Irenka te kiedy słyszała, stan ło wi c na tym, e
pan Podkówka urz dzi przyjacielskie cyga stwo na kolei, wszyscy si zajm przygotowaniem
do podró y, a Irenka napisze natychmiast list do matki z oznajmieniem, ze jedzie na szczyty
gór, gdzie na niegu siedzi w pełnej chwale pani Opolska. Wieczorem, po krwawej pracy,
zjawił si ojciec rze nik, dowiedziawszy si za o wielkim przedsi wzi ciu, bawił krótko i
poszedł. Po godzinie wrócił, nios c ci kie zawini tko, i oddał je Irence.
- To na drog - rzekł serdecznie.
W zawini tku była cała szynka i niewinne prosi , na wolnym ogniu upieczone w
zaraniu swego ywota.
Chocia wszystko przygotowano wybornie, pan Podkówka był bardzo blady i
niespokojny, kiedy nazajutrz wyprawiał Irenk w podró . Niepokoje te opisał z niezwykłym
talentem w długim li cie do doktora, pocieszaj c równocze nie i jego, i siebie, ze Irence,
m drej i rozwa nej, nic nie grozi. Polecił j opiece jakiej statecznej pani, która z trojgiem
dzieci jechała tez do Zakopanego, nale y przeto przypu ci , e dojedzie szcz liwie.
Bystre przewidywania pana Podkówki spełniły si wybornie. Tego jedynie nie
przewidział, e Irenka zwróciła si do owej statecznej pani z uprzejmym zapytaniem, ile
zapłaciła za bilet do Zakopanego? Matka trojga hałasuj cych dzieci odczytała cen na bilecie,
Irenka za sprawdziła, e cena, wydrukowana na jej bilecie, niczym si od tamtej nie ró ni.
Pokr ciła głow , poznawszy, e pan Podkówka szlachetnie zełgał, a reszt tego łgarstwa, w
niewielkiej zreszt kwocie, wło ył jej do torebki, aby miała troch pieni dzy na wszelki
wypadek. Jeszcze jedno rozrzewnienie wiozła w krain mro nych gór. Poza tym dowiozła
mizerne resztki ze zwłok starego wieprza i ko ci z młodzieniaszka, towarzysze podró y
bowiem, których było coraz to wi cej, uprzejmie nie odmawiali serdecznym jej pro bom, aby
wzmocnili nadw tlone podró siły. Chude z pocz tku stosunki towarzyskie, nasycone
tłusto ci wybornej szynki, z godziny na godzin stawały si coraz bardziej za ywne i za yłe.
Młody jaki człowiek, nadobnie blady i uroczo sm tny, drgn ł na widok wspaniałego
przyj cia i chocia na oko niepozorny, okazał si w jedzeniu lwem.
„Ten dawno nie jadł” - pomy lała Irenka, staraj c si ocali dla niego jak najwi cej.
Młodzieniec z wdzi czno ci zacz ł mówi o górach i o ich przedziwnej pi kno ci.
Wpadł w zapał i tak przemawiał, jak gdyby ze licznej ksi ki; słowo tak układał na słowie,
jakby głaz na głazie, a z tego wreszcie urosła góra, a on zaraz nad ni zapalił wietne sło ce,
wnet je jednak zagasił, słowa zwołał czarne i bure i uczynił z nich kł bowisko chmur.
Powiało mrozem i wichrem, wreszcie zacz ł pada ogromny nieg i zasypał jego i wszystkich
w wagonie, i cały wiat. Uczyniło si bardzo ciemno, a młodzieniec zacz ł kaszle
gwałtownie i r kami chwytał si za piersi, jak gdyby si trwo ył, e mu z nich serce
wyskoczy. Potem przymkn ł oczy i ci ko dyszał.
- To musi by poeta - szepn ła do Irenki stateczna dama. - W Zakopanem takich jest
mnóstwo. Niech pani patrzy: bieda z n dz , ze po al si Bo e, a kiedy mówi, to jakby si
błyskało. A wygłodzony jak wilk… Czy pani widziała, jak on jadł? pi, biedaczyna…
Irenka nie odpowiadała. Cichutko zawin ła ocalałe resztki, zawi zała je starannie
sznureczkiem i kiedy nikt nie patrzył, wsun ła je do kieszeni płaszcza bladego młodzie ca.
Musiała potem długo spa , a zbudził j mróz. Otworzyła oczy niech tnie i spojrzała
dokoła ze zdumieniem, jak gdyby nie rozumiej c, gdzie si znajduje. Nagle krzykn ła cicho.
Za oknami szalała wielka, nie ysta, brylantowa jasno . Poci g p dził przez zimow bajk ,
dysz c z uciechy i sapi c, jak gdyby czym pr dzej chciał dobiec tam, gdzie sło ce tarza si po
niegu. Patrzyła oczarowana, zdumiona radosnym, najszcz liwszym zdumieniem. Daleko,
daleko, za nie ystym morzem ukazały si nagle góry, sine u podnó a, a z wyzłoconymi
głowami Ponad nimi, jak niezmierne ptaki, ci kim, powolnym lotem d wigały si chmury
płyn c po lazurowym oceanie. Przypomniało jej si ka de liczne słowo bladego młodzie ca.
Jego ju nie było. Wsi kł gdzie po drodze w t jasno , co si tłoczy rado nie przez okna i
budzi wszystkich w poci gu, jakby wołaj c: „Nie pijcie! Patrzcie na cud! Patrzcie na cud!”
Serce Irenki uderzyło mocniej, jak gdyby tez miało oczy i patrzyło ol nione. Chciało
si jej krzycze z rado ci i z wielkiego szcz cia, e na wiecie jest tak niebiesko i biało, i
złoci cie. Patrze nie mo na było na t blado niepokalan . Oczy Irenki napełniły si łzami,
a ona nie wiedziała dobrze, czy naprawd płacze, czy to ten blask diamentowy łzy wywołał na
jej oczy. A góry znikały i ukazywały si znowu; sło ce, jakby z wielkiej uciechy igraszki
sobie czyni c, złociło si raz z lewej, raz z prawej strony albo chowało si za lasem czarnym,
wysokopiennym i dostojnie powa nym, bo mu nie były dziwne te dziwa.
- Ju ! Ju ! Ju ! - sapn ła lokomotywa i ostatnim wysiłkiem wyci gn wszy poci g na
górk , przystan ła, własnym zdumiona trudem.
Irenka nios c swój tobołek, szła powoli przez zaczarowany wiat. Sło ce było
wsz dzie, jak gdyby w tym cudownym kraju nie było czego innego prócz sło ca. Mo e
dlatego wszyscy ludzie s u miechni ci i maj w oczach rado . Dziwnie przybrani, kr
ulicami, a sło ce chodzi za nimi. Irenka namy lała si długo, którego z przechodniów zapyta
o drog . Wybrała wreszcie do tej misji dziewczynk , co w czerwonej czapeczce i czerwono
rozkrzyczanym szaliku wygl dała jak wesoły gil na niegu, dziewczynka jednak po gł bokim
namy le o wiadczyła, e nie wie. Nale ało zwróci si do kogo powa niejszego ni
dziewczynka, która ma zazwyczaj le dobrane kolory, bo czerwon czapeczk na głowie, a w
głowie jasn , wiosenn zielono .
Przechodził wła nie młody człowiek, tak wietnie odziany, jak gdyby za nim chodził
nieustannie krawiec z elazkiem i wci prasował liczne ubranie. Młodzieniec patrzył jasno i
zwyci sko. Od czasu do czasu u miechał si sam do siebie i ogarniał bł kitny wiat takim
wzrokiem, jak gdyby cały ten wiat i sło ce, góry i doliny nale ały do niego. Zdawało si , e
po skrzypi cej od mrozu ziemi st pa łaskawie, a ziemia, uległa i szcz liwa, rzuca mu pod
nogi brylanty niegu, Przechodz c, spojrzał na Irenk wesoło, co ja o mieliło
nadzwyczajnie…
- Prosz pana… - zatrzymała go, dygn wszy uprzejmie.
On spojrzał na ni , cokolwiek zdziwiony, ujrzawszy jednak liczn twarzyczk ,
u miechn ł si jak król, któremu najpi kniejsza dziewica miasta podaje przy bramie kwiaty, a
za chwil wygłosi wiersz powitalny.
- Mo e pan wie, któr dy si idzie do takiego domu, co si nazywa „Ustronie”?
Cie zawodu przemkn ł po zwyci skim obliczu młodziana, odrzekł jednak uprzejmie:
- Id wła nie w tamt stron . Niech pani idzie ze mn , a ja poka pani ten dom.
- Bardzo panu dzi kuj ! - rzekła Irenka z wielk powag .
Poszła za nim, nios c swoj walizeczk , bardzo rada, e j prowadzi młodzieniec tak
bardzo wytworny.
„Pierwsza klasa” - pomy lała z uznaniem Irenka, dla której uosobieniem elegancji i
doskonałych manier był dot d pan Podkówka.
Młodzieniec zwrócił si nagle do niej z wesołym zapytaniem:
- A czemu pani nie wzi ła doro ki?
- Szkoda pieni dzy na takie hece - odrzekła Irenka wesoło.
On j obejrzał spod oka i pokr cił głow .
- I pani chce zamieszka w „Ustroniu”?
- Albo co?
- Nic… nic… A czy pani wie, e w „Ustroniu” jest bardzo drogo i ze tam mieszkaj
same hrabiny?
Irenka pokazała w u miechu wszystkie zdrowe i białe z by.
- Je li pan nikomu nie powtórzy, to panu co powiem.
- Nikomu nie powtórz - za miał si młodzieniec. - No, niech pani mówi.
- Ja te jestem hrabianka, ale podró uj incognito. On najpierw bardzo si zdumiał, a
potem za miał si tak gło no, jak gdyby usłyszał najlepszy dowcip. Irenka wybuchn ła
miechem równie dono nym, tylko bardziej perlistym.
„ mieszny berbe !” - pomy lał, patrz c na ni z przyjemno ci . A gło no dodał:
- Ju niedaleko. Przejdziemy jedn tylko ulic …
- Prosz pana…
- Co takiego?
- Czemu wszyscy ludzie tak dziwnie na pana patrz ?
Ka dy si odwraca… Przystojny pan jest, nie ma co, ale i m czy ni tez pana ogl daj
jak wielkie dziwo.
Młodzieniec wpadł w wyborny humor i raz po raz miał si gło no.
Droga wiodła pod gór , a poniewa nieg zacz ł taja w sło cu, zrobiło si lisko.
Irenka rozbita nocn podró , niewyspana i d wigaj ca walizk , zacz ta i z trudem.
- Pan mówił, ze to niedaleko, ale zapomniał pan powiedzie , ze jest lisko.
- Troszeczk cierpliwo ci!
- Prosz pana…
- Czym mog słu y ?
- Prosz pana… Czy ja jestem dama?
- Oczywi cie! Oczywi cie! - za miał si młodzieniec.
- W takim razie mógłby pan pomóc damie i ponie troch moj walizk . Ja ju nie
mog .
Bezgraniczne zdumienie odmalowało si na jego twarzy. Wida było, ze nie wie, czy
za mia si , czy te porwa bezczeln panienk i cisn w rw cy potok, co płyn ł wzdłu
ulicy. Spojrzał na ni gro nie, lecz ujrzawszy oczy wesołe i szczere, a na ustach u miech
serdeczny zarazem i figlarny, pomy lał, ze ten podlotek musi pochodzi z dalekiej prowincji i
ma sielskie maniery, ale wcale go nie chciał obrazi .
- Prosz mi to da ! - zawołał nagle.
Wzi ł jej parciane bogactwo i pocz ł i szybciej.
- Dzi kuj panu… Pan jest nadzwyczajny!
- Pani te … Sk d pani przyjechała?
- Ja mieszkam od urodzenia na wsi, a teraz mieszkam w małym miasteczku. A pan?
- Ja mieszkam wsz dzie. Raz w Rzymie, raz w Pary u…
- To musi by cudownie! - rzekła Irenka z uznaniem. - Gdybym była bogata,
mieszkałabym co tygodnia w innym mie cie… Czemu te panie tak patrz ?
Przechodz ce dwie panie przystan ły i tr ciwszy si łokciami, spogl dały ze
szczególnym zdumieniem na t par zło on z wytwornego młodzie ca i czarnej, biednie
ubranej panienki.
- Bo jest na co patrze - odrzekł młodzieniec, ju mocno rozbawiony. - A oto pani
„Ustronie”. Niech pani zabiera swoj walizk …
- Jeszcze nie, jeszcze nie, prosz pana… Niech pan b dzie taki kochany i zaniesie j a
do samego domu!
- Po co? Na co?
- Bo mnie tam lepiej przyjm skoro ujrz , ze taki wspaniały pan niesie moj walizk .
- Ach, tak?… Jazda!
Wszedł wesoło do ogródka przed domem i gło no zakrzykn ł ujrzawszy kogo w
oknie, aby ten kto wyszedł na spotkanie hrabianki, podró uj cej incognito. Ten kto musiał
równie krzykn , bo cały dom zaroił si od razu i na ganku zjawiło si kilka osób. Wszystkie
twarze, jak na komend , oblekły si w u miech. Nikt nie patrzył na Irenk , lecz wszyscy
patrzyli z zachwytem na młodzie ca, on za , gło no miej c si , rzekł, wskazuj c Irenk :
- Przyprowadzam go cia z poci gu…
Kto podbiegł i wzi ł z jego r k walizeczk .
Irenka, oszołomiona cokolwiek tym przywitaniem, dygn ła przed nim i, wyci gaj c
r k , powiedziała:
- Niech Bóg panu zapłaci. Nazywam si Irena Borowska.
- Bardzo ładnie nazywa si pani… Do widzenia! Kiedy pani b dzie wyje d ała, niech
mi pani da zna , a ja odnios walizk na kolej.
Ukłonił si najpierw jej, potem całej werandzie, a wtedy cała weranda westchn ła, jak
gdyby wielkie jakie spotkało j szcz cie.
Splendor z tego słonecznego młodziana musiał spłyn i na Irenk , bo j otoczono
czym pr dzej i z honorami wprowadzono do wn trza domu. Nie mogła wypowiedzie ani
słowa, gdy panie zarzuciły j pytaniami:
- Sk d go pani zna? Dlaczego on niósł walizk pani?
- Bo go o to prosiłam. A kto to jest?
Piorun z zimowego nieba spadł z niezmiernym łoskotem. Na twarzy jednej bladej
panienki wida było zgroz .
- Jak to? Pani nie wie, kto to jest?
- Nie wiem… Sk d mog wiedzie . Ja mu si przedstawiłam, a on mnie nie.
- Przecie to Jerzy Zadora!
- Pierwszy raz słysz - rzekła Irenka.
Wtedy zgroza stała si ogólna, a blada panienka chwyciła si r kami za głow i
spojrzała w niebo, patrz c, czy przypadkiem nie wali si na t głupi dziewczyn , która nie
wie, kto to jest Jerzy Zadora.
ROZDZIAŁ JEDENASTY

Stawiono Irenk przed pani Mileck , osob dystyngowan i przyjemn , maj c we


włosach siwe pasma: umiała ona u miecha si podczas rozmowy, po jej uko czeniu za
twarz jej przybierała wyraz ci głej troski, tak jakby po ostatnim słowie zdejmowała ten
obowi zkowy u miech, jak ozdob , i kładła go byle gdzie, aby go znowu uło y na twarzy,
kiedy j kto zagadnie. W oczach jej było wiele dobroci i to Irenka dostrzegła przede
wszystkim.
- Czego sobie panienka yczy? - zapytała pani Milecka, ogarniaj c j szybkim
spojrzeniem. - Prosz usi …
Irenka, nie korzystaj c z zaproszenia, rzekła czym pr dzej:
- Ja przyjechałam do pani Opolskiej…
- Niestety, pani Opolska przed dwoma dniami wyjechała.
- Jezus, Maria! - krzykn ła dziewczyna tak zbolałym głosem, ze pani Mileck szczerze
si przel kła.
- Niech e pani usi dzie… Co panience jest? Czemu pani tak zbladła?
Irence tak zakr ciło si w głowie, ze musiała usi . Podniosła r k do czoła i otarła z
niego krople potu.
- To jest nieszcz cie, to jest wielkie nieszcz cie… - mówiła, a wida było, ze z
trudem broni si przed łzami. M nie jednak zacisn ła usta.
- Jakie nieszcz cie? Niech pani uspokoi si , drogie dziecko, i powie mi, co si
takiego strasznego stało?
Patrzyła na dziewczyn serdecznie, zdj wszy z twarzy niepotrzebny zdawkowy
u miech.
„Biedne jakie , a takie liczne stworzenie” - pomy lała i wzi wszy jej zzi błe, drobne
r ce w swoje, dobrym i łagodnym głosem zacz ła j zach ca , aby przemówiła.
Irenka opowiedziała jej, ze pani Opolska jest ciotk jej matki, ze szuka jej w sprawie
niezmiernie wa nej i e nie mo e jej znale . Kiedy wymieniła jej swoje nazwisko i
powiedziała, sk d pochodzi, pani Mileck rzekła z wielk czuło ci :
- Znałam twego ojca, drogie dziecko, bo pochodzimy z jednych stron, i o waszym
nieszcz ciu tez słyszałam. Ja tak e wychowałam si na wsi… Mój Bo e! Wi c pani Opolska
jest twoj krewn … Nie chc o nic pyta , dlaczego jej tak szukasz, bo to twoje sprawy, niech
mi tylko Irenka… - wszak Irenka, prawda? - niech mi Irenka to jedno powie: czy musisz
widzie si z pani Opolsk ?
- Piechot pójd tam, gdzie pani Opolska teraz si znajduje.
- A tak?! Jest ona teraz na wsi pod Krakowem, ale piechot tam, biedactwo kochane,
nie zajdziesz.
- Droga, złota pani, co ja mam teraz zrobi ?
- Czy ja wiem, czy ja wiem?… - zatroskała si pani Mileck . - Pozwól, niech si
zastanowi .
Milczała przez dług chwil , rzekła wreszcie serdecznie:
- Napiszesz, moje dziecko, w tej chwili do matki, e na kilka dni zostaniesz w
Zakopanem.
- Napisa to ja napisz , ale gdzie ja si podziej ?
- U mnie. Zapraszam ci z całego serca.
- Strasznie pani dzi kuj , ale to na nic… Ja musz albo wraca , albo pow drowa za
pani Opolsk .
- A jak e pow drujesz? Masz jakie pieni dze?
- Tyle, eby nie umrze .
- No, to niewiele. Zosta wi c tutaj, a ja wymy l jaki sposób, aby mogła zobaczy
si z pani Opolsk .
- Prosz pani… Pani jest strasznie kochana, ale ja nie miem… Przecie to wielki
kłopot i cała awantura.
- Taki kłopot i taka awantura, jak gdyby zzi bni ty i głodny ptak wleciał do domu
przez otwarte okno. Czy nie przytuliłaby ptaka, drogie dziecko? Ale, ale.. Sk d ty znasz
Zador ?
- Tego pana, co przyniósł mi walizk ? Ja go wcale nie znam. Spotkałam go po drodze
i poprosiłam, aby mi pomógł, a on to ch tnie uczynił. Bardzo miły pan. Kto on jest, prosz
pani?
- To sławny piewak, znany na obu półkulach i dlatego tylko nieznany na trzeciej, e
jej nie ma. Ale eby obcej panience niósł walizk - to nadzwyczajne!
- To dlatego tak si wszyscy za nami ogl dali! - u miechn ła si Irenka.
- Masz szcz cie, moja mata - za miała si pani Milecka prawdziwym miechem, a nie
tym „od go ci”. - Wszystkie powariowane panienki z rozkosz nosiłyby za nim lask albo
parasol, a ty mu kazała nie walizk . Doskonale. A teraz zdejmij płaszczyk i pójd zje
niadanie. Bardzo jeste głodna?
- Nie bardzo. Troch mnie przed chwil cisn ło w oł dku, ale my l , ze to z
rozpaczy, a nie z głodu.
- Niech ci ju nie ciska. Co ty wyprawiasz, dziewczyno?
- Ja nic nie wyprawiam… Ja tylko chciałabym pani ucałowa …
Pani Mileckiej zwilgotniały oczy: otworzyła ramiona i przygarn ła Irenk do piersi.
- Ucałuj e mnie, ucałuj, drogie dziecko.
U ciskały si solennie, po czym pani Milecka, niezwykle zadowolona i o ywiona,
zapukała do s siednich drzwi, wołaj c:
- Zbyszek. Chod no tu na chwil ! To mój syn - obja niła serdecznym głosem.
Zbyszek wszedł, nie bardzo si piesz c; odziany był w gimnazjalny mundurek, ale
miał min znudzonego filozofa, któremu ka uczy si takich rzeczy, które go stanowczo nic
a nic nie obchodz .
- To jest panna Irenka Borowska, która zabawi u nas przez kilka dni. Bardzo ci
prosz , Zbyszku, aby j uwa ał za kogo bliskiego i aby serdecznie si ni zaj ł.
Zbyszek podał Irence r k , obejrzał j krytycznym spojrzeniem i skin ł głow
protekcjonalnie.
- Jestem na pani rozkazy - b kn ł pod nosem i poszedł.
- Ładny chłopiec, nieprawda? - zapytała pani Milecka takim tonem, jakby sobie od
razu odpowiedziała na pytanie.
- liczny! - zawołała Irenka z takim entuzjazmem, ze pani Milecka za miała si
gło no.
Irenk naprawd zachwycił ten chmurny młodzieniec i wielkie na niej sprawił
wra enie: pana Podkówki nie mo na było nawet z nim porówna , a ten sławny piewak tez
nie mógłby z nim wytrzyma konkurencji. Zbyszek jest „jaki taki”… Patrzy pochmurno,
głos ma mi kki i wida , ze jest bardzo znudzony, jak wielki pan, który nie wie, co wła ciwie z
sob pocz . Irenka nie widziała dot d takiego zajmuj cego młodzie ca. A w pani Mileckiej
mo na od razu si zakocha .
„Je eli mi kto powie - my lała Irenka - ze na wiecie nie ma dobrych ludzi, to ja mu
powiem jakie wielkie głupstwo”.
Tego dnia wysłano z „Ustronia” dwa obszerne listy. Irenka napisała epistoł pot n ,
obszern , barwn i tak prze wietlon promieniami nadziei jak wiat sło cem. Drugi list
wysłała pani Milecka. Pisała go bardzo długo i starannie dobierała słów.
Irenka poznała Zakopane. Pogoda była taka przecudowna, jak gdyby sło ce chciało
uradowa dziewczyn , na któr w ostatnich czasach zbyt wiele spadło udr cze .
Melancholijny Zbyszek został wyznaczony do towarzyszenia jej w nie ystych wyprawach,
zacz ły si one jednak od awantury. Kiedy usłyszał polecenie matki, u miechn ł si
ironicznie, po czym rzekł:
- Dobrze, ale musz postara si o wózek…
- O jaki wózek?
- Taki, w którym wo niemowl ta…
Irenka, usłyszawszy to, chciała w pierwszej chwili chwyci przyzwoicie ci k lamp
i cisn ni w pi kny łeb znudzonego młodziana, pomy lała jednak, e ze wzgl du na pani
Milecka nale y wytrwa w dostoje stwie.
- Je eli ja panu przeszkadzam… - zacz ta.
- Przede wszystkim nie jest on adnym panem, tylko zupełnie po prostu Zbyszkiem, a
nast pnie Zbyszek powinien pami ta , e Irenka jest naszym go ciem - rzekła pani Milecka
surowo.
- My, z siódmej klasy - bekn ł znudzony melancholik - wiemy, co to jest savoir vivre.
Słu pani!
To „pani” było bardzo ironiczne. Irenka udawała jednak, e wcale tego nie zauwa yła.
Poszli przez rozsłonecznione ulice, potem drog do Ku nic; długie szeregi jarz bin,
obwieszone sczerniałymi koralami owoców, d wigały na gał ziach puszysty, brylantami
jarz cy si nieg.
Zbyszek obja niał oczarowan dziewczyn :
- To jest sło ce, a to s góry. Dawniej ich było wi cej, ale zeszłego roku kilka
najwy szych ukradziono…
Oczy Irenki zapaliły si jak dwa ogniki. Przystan ła i mówiła cichym, ale gro nym
głosem:
- Je eli Zbyszek nie przestanie ze mnie kpi …
- To co? - za miał si krwawo melancholik.
- …to go tak wyr n głowa w brzuch, e fiknie kozła a tam, do tego rowu.
On spojrzał na ni z nagłym zdumieniem i s dz c po błysku jej spojrzenia, zrozumiał,
ze gro ba była uczciwa i bardzo bliska spełnienia. Nic nie powiedział i szli dalej w gro nym
milczeniu. Najpierw odtajał gniew kobiecy. Irenka, jak gdyby wstydz c si swoich słów,
spojrzała na niego z boku raz i drugi, wreszcie rzekła do mi kko:
- Czemu Zbyszek jest taki nieuprzejmy?
On nagle spochmurniał i przyoblekł twarz w grymas piekielnej bole ci.
- Ja Zbyszka przepraszam… Mnie si tak wyrwało… Czy Zbyszek mnie nienawidzi?
Co ja złego zrobiłam?
- Nic - odrzekł on takim bulgotem, jaki wydaje burzliwa chmura, z daleka
pomrukuj ca grzmotem. Jego głos wyra nie pochodził z przepa ci brzucha. - Ja nie mam do
Irenki adnej pretensji, ale ja w ogóle… no!… W ogóle nienawidz wszystkich kobiet na
wiecie.
- O, Bo e! - zakrzykn ła Irenka. - I za có to? Pochmurne serce Zbyszka otwarło si
na chwil . Spojrzał na ni bokiem, nieco nieufnie, spostrzegłszy za , ze dziewczyna jest
szczerze zdumiona, mówił czarnymi słowami:
- Wszystkie s przewrotne i wszystkie s chytre.
- Ja nie jestem ani przewrotna, ani chytra - rzekła Irenka serdecznie.
- Mo e by … Nie wiem… To wiem, e wszystkie cierpienia zadaje kobieta.
- Zbyszku! - mówiła Irenka głosem dobrym i ciepłym, jakby ogrzanym na sło cu. -
Czy Zbyszek bardzo cierpiał przez kobiety?
Melancholik zel ał ju całkowicie i pocz ł wyci ga z ust czarny kir bole ci, jak
magik wyci ga z nich długie skrawki papieru. Mówił tajemniczo i zdławionym szeptem:
- Cała siódma klasa jest tego zdania. Cierpimy wszyscy, a ja najwi cej… Widz , ze
Irenka jest dobra dziewczyna, bo i to si czasem zdarza w ród kobiet, wi c co Irence
wyznam… Czy dasz mi słowo honoru, e nie powiesz nikomu?
Irenka podniosła r k i przysi gła w obliczu gór, e kamie padnie na dno studni.
- Ja jestem miertelnie zakochany! - ogłosił Zbyszek zdumionemu wiatu.
Sło ce cokolwiek pociemniało, a wiatr, wypadłszy nagle z lasu, porwał w zgrabiałe
r ce troch niegu i uczynił z niego mał tr b . Wnet jednak ucichł, aby nie zamrozi
rozpłakanych zwierze .
- Kto ona? - szepn ła Irenka szeptem takim bladym jak nieg.
- Nazywaj j „białym płomieniem Szwecji” - mówił Zbyszek patrz c przed siebie
nieprzytomnym wzrokiem jak lunatyk.
- „Biały płomie Szwecji” - powtórzyła Irenka. - Co to znaczy?
- To znaczy, e pali, a nie grzeje. To takie cudowne okre lenie jej duszy.
- Rozumiem - rzekła Irenka. - Mnie nazywaj „Pann z mokr głow ”.
Zrozpaczony melancholik zaledwie usłyszał, bo w dalszym ci gu rwał swoje serce na
strz py i rozrzucał je po za nie onej drodze.
- Trzech z naszej klasy kochało si w niej miertelnie, dzisiaj jednak kocham si w
niej ja jeden tylko.
- A tamci dwaj?
- Odeszło ich. Jeden przerzucił si na Marlen Dietrich, a drugi zakochał si na
miejscu, w Zakopanem. Ja tylko wytrwałem i có mi z tego?
- Biedny Zbyszek… - szepn ła Irenka z wielkim przej ciem.
- Czy „biały płomie Szwecji” przebywa w Zakopanem?
On a przystan ł ze zdumienia.
- Czy ty udajesz, czy kpisz? - zapytał przera liwym szeptem.
- Naprawd nie udaj …
- Nie wiesz, kim jest „biały płomie Szwecji”?
- Sk d mam wiedzie ?
- To Greta Garbo!
- Ach! - zawołała Irenka.
Słyszała to nazwisko i czytała o nim w gazetach. Teraz sobie przypomina. To słynna
aktorka. Spojrzała na Zbyszka z niewymownym zdumieniem i z trwo nym zachwytem. Teraz
nie dziwi si wcale, e człowiek, który uwielbia tak wielka sław , nie chciał z pocz tku gada
nawet z ni , ze smagłym podlotkiem. Odrobina bole ci ws czyła si do jej serca, al si jej
uczyniło Zbyszka, a do Grety Garbo poczuła niech .
- Czy ona wie o tym? - zapytała serdecznie.
- Jak e nie ma wiedzie ? - odrzekł Zbyszek, dr cz c własne serce. - Pisałem do niej…
- A có ona?
- Nawet mi nie odpisała. Otó masz… Kobieta!
Ka de słowo tego zdania było ostrym no em, który Zbyszek nie tylko e wbijał sobie
w serce, ale wbiwszy obracał ostrze kilkakrotnie, dla tym wi kszej m ki.
Irenka z wielkim wzruszeniem rozmy lała o tej rozmowie, pełnej rozpaczy. Biedny
chłopak ten Zbyszek… Taki ładny i taki „jaki taki”, a zła kobieta zza morza złamała mu
serce. Nawet mu nie odpisała, a przecie powinna była uczyni to natychmiast. Je li nie jest
wolna, powinna mu była napisa : „Bardzo mi przykro, mój Zbyszku, ale nie zawracaj sobie
nadaremnie głowy. Ty pójdziesz gór , a ja dolin !” A ona ani słowa… Pewnie! Có j , gdzie
tam daleko, obchodzi to, ze w Zakopanem m czy si i dr czy biedny chłopiec! „Gdyby był do
mnie napisał - my lała - odpisałabym mu natychmiast. Uło yłyby my list z mam , a
zako czenie dorobiłaby ciocia Amelia wierszem. Tylko ze do mnie nikt nie napisze…” -
machn ła r k .
Nie mogła jednak przesta my le o tym tak potwornie nieszcz liwym chłopaku.
Przebaczyła mu od razu wszystkie jadowite słowa, pod jej wypowiedziane adresem, i
wszystkie miny. Czułe jej serce roztkliwiło si i roz aliło. Patrzyła teraz na niego inaczej i za
wszelk cen chciała go pocieszy . Gdyby ona miała taki straszliwy dramat w yciu, poszłaby
do matki i wypłakałaby si na jej piersi, on jednak tego nie uczynił, l nie mo na mu si
dziwi , bo jest ju w siódmej klasie, a na czole ma wspaniał , niezłomn dum . Jedna jest
tylko rada na to przera liwe nieszcz cie: niech uczyni tak, jak jego dwaj przyjaciele, co te
kochali si miertelnie w „białym płomieniu Szwecji” Albo niech go to „odejdzie”, albo niech
si zakocha w innej. Wida , e jest to dobre lekarstwo i u ywane z powodzeniem. Inaczej
bowiem albo mu p knie serce, albo znienawidzi wszystkie kobiety, bo ju jest na drodze do
tego obł dnego przedsi wzi cia. Do tego dopu ci nie mo na! Niech zakocha si w kim
innym. Ale w kim?
- We mnie! - szepn ła z wielkim dr eniem serca.
Tak przeraziła si własnej, ol niewaj cej my li, e zrobiło jej si słabo. Wszystko w
niej osłabło: serce, dusza, ale przede wszystkim głowa. Poczuła w niej wielki zam t, bo wiat
si z ni zakr cił, a góry, na pozór wieczy cie nieruchome, zmieniły poło enie.
- O, mamo! - szepn ła, jakby wołaj c o ratunek. - Czy ja zakochałam si , czy co?
Nikt jej nie odpowiedział.
W tej chwili weszła pani Milecka z depesza w r ku. Spojrzała na Irenk zdziwionym
wzrokiem i zapytała z wielka czuło ci :
- Czy tobie słabo, moje dziecko?
- Nie - odrzekła Irenka. - Tylko mi jako dziwnie.
- Nie przywykła do górskiego powietrza. A mo e ty masz słabe serce?
- Co mi si zdaje, e bardzo słabe… Ale to nic… Czy to do mnie, prosz pani?
- Depesza jest do mnie, ale i do ciebie te . Pani Opolska…
- I co? I co?
- Pani Opolska prosi, aby u mnie zaczekała kilka dni, a ona…
- Przyjedzie?
- Nie wiem. Zapowiada obszerny list.
- Dzi ki Bogu, dzi ki Bogu!
- Nie ciesz si , male ka, bo jeszcze nic nie wiadomo. Ale czekaj spokojnie. Nie wiesz,
gdzie jest Zbyszek?
Irenka poczuła, e chocia stara si by twarda jak granit, jednak oblał j rumieniec.
- Zdaje mi si , e wzi ł narty… - b kn ła cichutko.
Pani Milecka przyjrzała si jej z nagłym zainteresowaniem i serdecznie si
u miechn ła.
- O, wiosno, wiosno! - powiedziała cicho, jakby sama do siebie.
Irenka przyjrzała si po jej wyj ciu tym wiosennym słowom i zastanowiła si gł boko.
„Czy ja jestem ze szkła - pomy lała - czy te na tej mojej nieszcz snej twarzy od razu
wszystko wida ?”
Ka dy co spostrzegł, tylko on nic nie widział. On, Zbyszek. Sma ył swoje serce na
„białym płomieniu Szwecji” jak na szwedzkim prymusie i nie widział rozczulonych,
przel kłych, wilgotnych, sarnich spojrze Irenki. Nie zrozumiał, ze „mokra głowa”
postanowiła bohatersko wyrwa go z „białego płomienia”, aby nie zgorzał z kretesem. A
serduszko Irenki dr ało na ró owym wietrze, który przywiał znik d. Była sroga zima, a ono
rozwin ło si jak p czek kwiatu na wiosn . M dra głowa Irenki pełna była niem drych my li.
Z marsem na czole szukała takiego sposobu, który by bez u ycia słów zwrócił uwag
miertelnie sm tnego Zbyszka, ze jest niedaleko kto , co my li o nim tkliwie i z gł bokim
wzruszeniem. Rozmaite pomysły przychodziły jej do głowy. Mogła zazi bi si umy lnie i
dosta zapalenia płuc. Mo e wtedy spojrzałby na ni i u miechn ł si do niej. Nie najgorszym
te sposobem byłoby wło enie r ki do rozpalonego pieca. Pr dko jednak pomy lała, e
wprawdzie Zbyszek zwróciłby uwag na jej wielkie cierpienie, ale bohaterskie te czyny wcale
nie zachwyciłyby jej matki. Trzeba było znale na dnie wzburzonego serca sposoby inne,
mniej bolesne, a równie skuteczne, ci ko jednak było je wymy li .
Najbardziej subtelne pomysły zawodziły od razu. Zbyszek siedział przy oknie i z
wzniosł pogard studiował rozdział historii staro ytnej, ona za w drugim k cie dziergała
mistern robótk wedle m drych polece pani Mileckiej.
„Je eli teraz gł boko westchn - my lała Irenka - musi na mnie spojrze !” Nabrała w
płuca pot ny zasób powietrza i westchn ła bardzo tkliwie.
Na nic! On nawet nie spojrzał.
Nale y powtórzy kilka razy, bo jest tak zamy lony, e mógł nie zauwa y .
Powtórzyła wzdychaj cy zabieg tak wspaniale, ze kamie , mchem obrosły, byłby si
odwrócił. Zbójca zapytałby, czy jej przypadkiem serce nie p ka, ale on nie zapytał. Wydała
przeto ze zbolałych piersi prawie j k, długi, bolesny, przeci gły. Och, nareszcie!
Zbyszek podniósł głow przywalon cierpieniem i z trzaskiem zamkn ł ksi k .
- Z b ci boli, czy co? Słowo daj , ze w tym domu nawet pracowa nie mo na.
Zamkn ł za sob drzwi z gniewnym hałasem, co zwalił si na jej biedn głowin jak
stokrotnie powi kszony grzmot. W oczach błysn ły łzy.
- Nie dasz rady, nieszcz liwa kobieto - rzekła sobie głosem suchym i złamanym jak
badyl na jesiennym wietrze.
Wieczorem zaniosła swój smutek do pokoju na poddaszu, sk d był przepyszny widok
na góry. Noc była ciemnogranatowa, ale zacz ła powoli srebrzy si jak połyskliwa woda.
Wielki, srebrny ksi yc, który dzie przespał w jakiej górskiej pieczarze, gramolił si po
chmurach na niebo i, pusz c si swoj srebrna jasno ci , w drował w ród biedniutkich
gwiazd, co na jego widok z zachwytu mru yły złote oczy. On łaskawie u miechał si dobrym
u miechem, a kiedy wreszcie stan ł na samym szczycie nieba, rozejrzał si po białym
wiecie, który rozbłysn ł wielk jasno ci . Ju nie było nocy, tylko niezmierny czar, srebrna
cisza i tkliwy, rzewny spokój. Irenka patrzyła wielkimi oczami.
Góry miały na głowicach srebrne korony, a srebrzyste płaszcze osuwały si po ich
stokach a do tej nisko ci, gdzie mieszkali ludzie. Stały si jako wy sze, jakby urosły w
ksi ycowej łasce i jakby w jego rozja nionym bogactwie stały si wspanialsze. Na niegi
padły liliowe cienie, prz dzone cienko i misternie. Zdumionej dziewczynie wydało si , ze
cały wiat, cała ta ci ka, głazem zimy przywalona ziemia zacz ła za tajemn spraw
ksi yca d wiga si ze swego padołu i na promieniach podnosi si w gór . Wszystko stało
si wiatłem i cisz , uczyniło si lekkie i powiewne, smutne i zarazem radosne. Wielka bajka
miesi cznej nocy ogarn ła cały wiat i szeptała co w niezmierzonej ciszy.
A ona te stała si jaka inna. Zdawało si jej, ze wszystkie smutki i udr czenia,
wszystkie my li i zadumania opadaj z niej jak ci kie, wilgotne odzienie, a ona, lekko, jak ta
biała chmurka, szybko po niebie lec ca, leci przez powietrze na srebrny ksi yc.
W tej chwili wszystko rozumie. Ju wie, dlaczego czasem chciało si jej płaka bez
powodu. Nie umie tego wypowiedzie , ale teraz ju wie, dlaczego nagle zaczynała t skni ,
nie wiadomo za czym. Pewnie z ka dym na wiecie człowiekiem dzieje si to samo, co si
czasem działo z ni . Teraz rozumie: wszystko to, co si dokoła niej odbywa, to małe sprawy.
Kłopoty, pieni dze, troski, to drobne kamienie zawalaj ce drog . Człowiek pragnie je min i
uczyni wielki wysiłek w gór , tam gdzie jest wiatło i bł kit, nabijany gwiazdami. O, jak e
cudnie jest w tym zaczarowanym kraju! Zdaje si , ze to wiatło d wi czy. A mo e to gwiazdy
szemrz , jak złote pszczoły na niezmiernej ł ce?
Dziwne… dziwne… Jest w tej chwili bardzo szcz liwa, bo leci ponad ziemi , a
jednak czuje, ze sił musi powstrzyma łzy. Mo e dlatego, ze trzeba b dzie wraca , bo wci
nie mo na lata pod bł kitami… Nie zawsze jest ksi ycowa noc…
- Bo e mój, Bo e mój! - westchn ła cichutko.
Ksi yc musiał j posłysze , bo przystan ł na wprost jej twarzy i u miechn ł si do
niej jak kto bardzo, bardzo kochany. Zalał srebrzyst wod jasno ci jej pokoik, a j otoczył
promieniami jak prz dz . Zdawało si jej, e cała jest wiatłem dobrym, łagodnym i słodkim.
Serce przestało w niej bi , bo tez zamieniło si w jasno . Jak gdyby promie zad wi czał o
promie , tak w niej zad wi czał nieznany głos, prosz cy Boga, aby to trwano długo, długo…
A je li trwa nie mo e, niech jak najcz ciej nachodz j takie chwile, kiedy mo na wylecie
ponad ziemi , gdzie jest tak jasno i tak niezmiernie słodko.
W tej chwili ksi yc ucałował jej głowin , bo musiał i dalej, Ona patrzyła za nim jak
kto , co stoi na brzegu wielkiego morza i zegna spojrzeniem srebrn łód . Ale ten, co
odpływa, zostawił jej srebrn okruszyn m dro ci o ludzkiej t sknocie zatym, co jest pi kne i
mieszka na wysoko ciach, i zostawił jej du e srebrne łzy, szcz liwe, dobre łzy, co ci ko
spływaj po jej twarzy.
Nikt nie wie, gdzie jest ródło takich łez.
Ona te nie wie. Nikt tych łez nie widział i nikt si o nich nie dowie. A m dry
samotnik, ksi yc, który o nich wie, ma usta na wieki zamkni te.
ROZDZIAŁ DWUNASTY

Pani Borowska, ciocia Amelia i doktor Lipie czytali list Irenki, Pani Borowska
czytała gło no, a oni słuchali, łowi c ka de słowo w locie. List był długi jak droga przez
pustyni do studni a tak zszyty z najdziwaczniejszych zdarze , jak te dawne dywany z
okrawków ró nokolorowych materiałów, które nasze babki zawieszały nad łó kiem. Czytano
go ust pami, w słusznej obawie, ze odczytanie go od razu, za jednym zap dem, groziło
czytelnikowi pomieszaniem zmysłów. Była to powie o wszystkim, przewyborny galimatias,
zupa ze stu siedemdziesi ciu ingrediencyj, czyli - wedle wyra enia doktora - groch z kapusta.
Irenka opisała sumiennie wszystkie swoje przygody w Zakopanem, poza tym ludzi, zwierz ta,
drzewa i kamienie, niebo i ziemi , powtórzyła swoje my li i słowa.
Pani Borowska czytała:
„… Walizk moj odniósł z dworca kolei sławny na dwóch półkulach, bo trzeciej nie
ma, piewak Jerzy Zadora…”
- Oszalała dziewczyna! - krzykn ł doktor,
- Przecie Irenka nie kłamie - rzekła pani Borowska.
- W takim razie on oszalał. Co niesłychanego. Sk d ona wytrzasn ła słynnego
piewaka do noszenia walizek.
- Ona wszystko potrafi! - wtr ciła z uwielbieniem ciotka.
- Niech pani czyta dalej, a ja ka przynie lód na głow , na wszelki wypadek.
Pani Borowska brn ła przez list jak przez dziewicz puszcz , a wreszcie odczytała
zmienionym głosem, jakby sama sobie nie wierz c:
„… I w tym Zbyszku, który kocha si w «białym płomieniu Szwecji», ja sama
zakochałam si miertelnie…”
- Demencja! - wrzasn ł doktor.
- To nie demencja, to miło - westchn ła ciocia.
- To dzieci stwo! - u miechn ła si pobła liwie pani Borowska.
Po takiej niespodziewanej wiadomo ci musieli odetchn .
- Niech pani przerwie, bo musz zmysły zebra - gadał doktor. - A mówiłem, eby lód
był pod r k … Zakochała si ! Przecie tak wyra nie pisze?
- Tak pisze, bo jej si co zdaje.
- Ale co znaczy ten jaki „biały płomie Szwecji”? Czy mo e mnie kto obja ni ?
Mo e to szwedzka zapałka? Nie! Zapałka pali si płomieniem ółtym… A je eli nie zapałka,
to co? Biały płomie … biały płomie … To musi by powiedziane pod figura. Wiem! To jest
szwedzki poncz. A je eli to jest szwedzki poncz, który jest wybornym, lecz mocnym
napitkiem, w takim razie młodzieniec, zakochany w ponczu, jest obrzydliwym pijakiem. Otó
macie! Pu koz na drzewo, a ładne b dzie przedstawienie. Licho nadało niedowarzone
panny! Rozumiem, e Pan Bóg stworzył lwy, tygrysy i słonie, ale po co stworzył panny, tego
nie mog zrozumie .
Ciotka Amelia skrzywieniem twarzy dała mu do poznania, e art jest w złym gu cie,
bo i ona jest panna.
- Nikt nie wie - zrz dził doktor - co uczyni kot, któremu przywi zano p cherz do
ogona, i co uczyni taka panna, której przywi zano do ogona pi tna cie lat.
- Co tez doktor wygaduje! - za miała si pani Borowska.
- Ja wiem, co mówi . My tu nie wiemy, co z sob zrobi , a ona zakochała si . Niech
pani czyta dalej, mo e ju si odkochała.
Nic o tym nie było w li cie. Na widowni natomiast wypłyn ł ksi yc.
„… Przecudowna była ta noc ksi ycowa. Było tak licznie, e mi si chciało
płaka …”
- O, Bo e! - westchn ł doktor, ale zaraz gro nie warkn ł. „… Czemu was tu nie ma?
Czemu nie ma tu ciebie, najdro sza i jedyna, wi ta moja mateczko…”
Pani Borowska zacz ła czyta z trudem, bo oczy jej zaszkliły si łzami.
„… Czemu tu nie ma cioci, która napisałaby najpi kniejszy w yciu swoim wiersz…”
- Male stwo moje ukochane… - szepn ła ciotka.
„… Czemu tu nie ma takiego najlepszego człowieka na wiecie, wujaszka doktora?
Zdawało mi si , ze go widz na ksi ycu, jak si do mnie u miecha, mój drogi i kochany…”
- Powoli! - rzekł doktor bardzo cicho. - Czemu pani tak pr dko czyta? Niech pani
przeczyta to raz jeszcze…
Pani Borowska odczytała po raz drugi, a doktor wlazł w jaki ciemny k t i pytał
stamt d:
- Napisała: „mój drogi i kochany”?
- Tak, panie doktorze…
Nagle doktor wrzasn ł ni st d, ni zow d:
- Czego panie wła ciwie chc od tej dziewczyny?! Je eli zakochała si , to jej rzecz.
Ho, ho! Ona wie, co robi… Irenka, złota moja Irenka… Ale ja nie pozwol jej krzywdzi .
Je li panie chocia jedno złe słowo o niej powiedz , to ja si upomn o to biedne dziecko!
Pani Borowska spojrzała ze zdumieniem.
- Ale , doktorze kochany, przecie to pan…
- Ja? W imi Ojca i Syna!… ebym siebie samego leczył, je li cokolwiek
powiedziałem.
- Mo e nam si przesłyszało - u miechn ła si pani Borowska.
- Nawet z cał pewno ci - o wiadczył doktor.
List sko czył si wiadomo ci o depeszy pani Opolskiej, co wielkie na wszystkich
uczyniło wra enie. Pani Borowska gładziła go r k , jak gdyby to była sama Irenka, a doktor
szybko kr y pocz ł po pokoju. Nagle przystan ł i podniósł w gór wskazuj cy palec, jak
człowiek, który bada kierunek wiatru.
- Jestem tak wzruszony - rzekł rado nie - e musz pój zaczerpn wie ego
powietrza i zobaczy gwiazdy.
- Uroczy człowiek - powiedziała po jego wyj ciu ciotka Amelia. - Szkoda tylko, ze
wci gubi swoje gumowe mankiety.
Doktor, nuc c ari z opery, o której wszyscy ju na całym wiecie zapomnieli, nawet
nie spojrzał na niebo, gdy nie trzeba było kierowa si gwiazdami, aby trafi do jedynej w
tym mie cie knajpy, tym si odznaczaj cej, e w lecie było w niej wi cej much ni go ci, a w
zimie tyle go ci, ile much. Siedzieli w niej w tej chwili dwaj wytrwali: burmistrz ze
skłopotan głowa i nauczycie! kaligrafii, tak długi i chudy, jak chuda i długa jest litera f,
yrafa abecadła. Doktor, nale cy do odmiennego ni oni stronnictwa, którego był jedynym
członkiem, skłoniwszy si uprzejmie, usiadł przy osobnym stole, w najlepszym towarzystwie,
jakie mo na było znale w tym miasteczku, bo sam ze sob . Wiódł te sam z sob rozmow
zajmuj ca i wesoła, bo wci si u miechał. Po niejakim czasie jednak e zawołał półgłosem:
- Europejska heca! Słowo daj …
Tamci spojrzeli na niego ciekawie.
- Jaka heca? Co si stało, panie doktorze?
- Nic… nic… Tylko, ze słynny tenor niósł walizk za Irenk . Ha! Ha!
Burmistrz mrugn ł na yraf .
- Pi te piwo! - szepn ł.
Po półgodzinie doktor za miał si po raz drugi.
- „Pokocha mo na, wierzy nie trzeba - rzekła matka do swej córki” - głosił doktor.
Oni spojrzeli ze zdumieniem.
- Szóste piwo! - z gorzk zawi ci b kn ła yrafa.
Rado zacnego doktora nie byłaby jednak tak rozszumiana jak piana na piwie, gdyby
był wiedział, jakie serdeczne cierpienia przezywa Irenk .
Dni w Zakopanem były promieniste, a jej dusza tułała si w mroku. Nie mogła
wyratowa Zbyszka, który, je li nawet na ni spojrzał, patrzył tak, jakby była ze szkła i jakby
przez ni , jak przez powietrze, mo na było widzie stół czy krzesło. Na nic przeto wszystkie
westchnienia, na nic serdeczna ofiara. On jest zgubiony, a ona b dzie smutna do ko ca
swoich dni. Có dla takiego wspaniałego melancholika znaczy taki laskonogi podlotek, dla
człowieka z siódmej klasy pi tnastoletni skrzat! Trzeba b dzie zapa si w ało jak w
trz sawisko, kupi sobie olbrzymi dzban na łzy i patrze z p kni tym jak szklanka sercem,
jak jaki zamorski dziwol g zwyci a polsk pann . O, bole ci! Jak wytłumaczy temu
op tanemu Zbyszkowi, e ona nie jest dzieckiem, lecz dorosł , zdoln do najwi kszych
po wi ce osob , gotow do czynów miałych i zdumiewaj cych, i e posiada serce
najczulsze na wiecie? Jak zwróci jego uwag ?
Przypadek, wspaniały przypadek sprawił, e musiał przekona si o jej znaczeniu we
wszech wiecie. Nikt tego nie mógł przewidzie , a ona poj ła w lot, e je li teraz nie skorzysta
z dziwnego zbiegu zdarze , przypadek taki ju nigdy nie powtórzy si . Szła przez zalany
sło cem park, kiedy usłyszała za sob miech i gło n rozmow . Zdawało si jej, e poznaje
głos Zbyszka, mi kki jak mech. Co tam mech! Mi kki jak aksamit. Szedł w towarzystwie
dwóch dryblasów, swoich kolegów, i gło no o czym rozprawiali. Przy pieszyła kroku, a
wtem zal niło co w jej duszy, jak błyskawica. Tuz przed ni , szczerz c zdrowe z by do
sło ca, siedział na ławce wielki On, słynny Zadora. Z oszołomionej jej głowy, wytrysn ł
nagle pomysł perlisty jak fontanna. Tamci ju si zbli aj . Za chwil Zbyszek b dzie t dy
przechodził. Wszystko jedno!.. zegna si z przyjaciółmi i nadchodzi…
Podbiegła do Zadory i usiadła przy nim tak niespodziewanie, jak gdyby zleciała z
drzewa. Słynny człowiek zdumiał si zupełnie tak jak zwyczajny człowiek.
- O, to pani! - rzekł wesoło.
- Tak, ja… Drogi, złoty, kochany… Potem panu wszystko powiem… Ale teraz niech
pan powie gło no, jak najgło niej: „0, cudna pani, szalej za tob !” I niech pan oczy wywróci
albo r k złapie si za serce… Ju , ju , niech pan mówi!
Zadora, wesoły chłopak, poczuwszy jak radosn awantur , o nic nie pytał, tylko
wrzasn ł z niezmiernym przej ciem:
- O, cudna pani, szalej za tob !
A od siebie, z własnej pilno ci, dodał:
- Albo ty, albo mier !
Zbyszek spojrzał! Spojrzał! Jest cokolwiek zdumiony, lecz có to… Wzruszył
ramionami i u miechn ł si tak lito ciwie i tak drwi co… Spokojnie poszedł dalej.
Zimny, bezgło ny piorun padł u stóp Irenki.
- Dobrze było, co? - za miał si Zadora z całego serca.
- To o niego szło? Rozumiem! O, có to panienka taka smutna?
- Nawet pan nie pomógł - szepn ła Irenka. - W takim razie ju nic nie pomo e…
Dzi kuj panu… Jest pan strasznie dobry.
- Przejdzie, przejdzie, moja mała - u miechn ł si Zadora bardzo czule.
Patrzył za ni długo, kiedy odchodziła wolnym krokiem.
„To jaka pomylona dziewczyna - pomy lał - ale bardzo zabawna”.
Tego samego zdania byli wszyscy, kiedy przy wspólnym obiedzie, podczas chwilowej
ciszy, Irenka rzekła niedbale:
- Ten sławny Zadora o wiadczył mi si dzisiaj w parku, ale go nie przyj łam.
Jednej pani wypadła ły eczka z r ki, kto inny znieruchomiał z wzniesionym w gór
widelcem. Trwało to jednak krótk chwil , nagle bowiem wszyscy - oprócz Zbyszka -
wybuchn li rozgło nym miechem.
„ Klapa” - pomy lała Irenka i pochyliła głow nad talerzem.
- Koza - b kn ł Zbyszek.
Do ko ca obiadu była celem artów. miano si serdecznie, dziwi c si jedynie, e
Irenka, zrobiwszy taki wyborny dowcip, sama si z niego nie mieje.
„Paln łam nie miertelne głupstwo - my lała Irenka w swoim pokoiku. - Ale tej kozy
nigdy mu nie przebacz . Sk d on od razu przejrzał, e to była heca! Albo słyszał wszystko,
kiedy prosiłam Zador , albo tez ten Zadora zbyt miesznie wygłosił wspaniałe słowa…
Musiało to niem drze wypa i wszystko na nic, Po co on zreszt dodał: «Albo ty, albo
mier », kiedy tak nie było umówione? A tak to jako powiedział, jakby za piewał. Po co
zaraz ta mier ? mier teraz dopiero jest potrzebna… Mo e byłoby to najlepsze, gdybym
teraz umarła… O, wtedy to ju nie byłaby koza, panie Zbyszku!”
Zacisn ła powieki i przestała oddycha , by mo e bowiem, ze jest to doskonały
rodek na rozstanie si z tym n dznym wiatem… Mo e byłoby si nawet udało, gdyby kto
nie był gwałtownie zapukał do drzwi.
- Irenka, zejd czym pr dzej! - wołała pani Milecka.
Irenka odsun ła mier łagodnie i otrz sn wszy z głowy ponure my li, zeszła do
pokoju pani Mileckiej.
- Mam dobre wiadomo ci, moje dziecko - mówiła ona, pokazuj c jej trzymany w r ku
list. - Pani Opolska pisze…
Miło odleciała z serca Irenki jak ptaszek i usiadła za oknem na gał zi drzewa, bo jej
pani miała w tej chwili wa niejsze sprawy.
- Pani Opolska pisze, e jest chora i sama nie mo e przyjecha - mówiła pani Milecka,
dziwnie u miechni ta. - Przysyła za to swoja zaufana przyjaciółk czy te krewna, bo
niewyra nie o tym wspomina i ta pani z tob si rozmówi.
- Czy to dobrze, prosz pani, czy to le?
- O ile znam pani Opolska, to bardzo dobrze. Z pewno ci przyjechałaby sama,
gdyby nie była chora. A ta pani przyjedzie dzisiaj wieczorem, moje dziecko!
- Co, prosz pani!
- Odziej si starannie, jak mo esz najstaranniej, a włosy spróbuj jako uło y , bo to
awantura, a nie włosy, l b d dla tej pani uprzejma. Dobrze, dobrze! Ja wiem, e zawsze
jeste uprzejma, ale dzisiaj prosz ci o to szczególnie. I jeszcze jedno! Nie skar si na pani
Opolsk …
- Jak e ja mam skar y si na pani Opolsk ? Ja mam do niej tylko al…
- Wi c nie miej nawet alu. O czym b dziesz rozmawia z t pani , tego nie wiem, ale
niech ci twoje dobre serce nauczy najserdeczniejszych stów. To ci tylko chciałam
powiedzie . Czy da ci jak wst k do upi cia włosów?
- Nie, prosz pani, dzi kuj . Ja znam swoj głow ! Mo e elazna obr cz z beczki
cokolwiek mogłaby pomóc, ale wst ka na nic.
- Och, ty „Panno z mokr głow ”! - za miała si pani Milecka, ciskaj c wzruszon
Irenk .
„Matka anioł, a syn zbrodniarz…” - pomy lała Irenka z gorycz , id c stroi si na
przyj cie posła pani Opolskiej.
Obrz d ten nie trwał długo, polegał bowiem na oczyszczeniu sukienki i na
przejechaniu przez g stwin włosów rozczapierzonymi palcami jak bron po grudzie.
Królowa buszme skiego plemienia nie czesze si inaczej.
Irenka, maj c jeszcze wiele czasu, rozmy lała w ciszy, co powie tej damie, która ma
zjecha do Zakopanego, aby j obejrze . Có jej powie? Wszystko - miało, odwa nie i jasno.
My lała o tym spotkaniu spokojnie, kiedy jednak usłyszała zgiełk i nawoływania słu by w
dolnych pokojach, co zapowiadało nieomylnie przyjazd znamienitej osoby, serce jej zacz ło
bi niespokojnie. Potem wszystko ucichło, zapadł gł boki wieczór, a jej jeszcze nie wołano.
Widocznie pani Milecka rozmawia z ow dam . Musiała ona napisa wzruszaj cy list do pani
Opolskiej, skoro pani Opolska pragn ła sama przyjecha . Niech jej to pan Bóg wielkim
szcz ciem wynagrodzi… O czym one tak długo rozmawiaj ? Pewnie o niej.
Nareszcie, nareszcie!
Pani Milecka weszła do pokoju Irenki i powiedziała cicho:
- Ta pani musiała odpocz , a teraz chce ciebie zobaczy .
Chod ze mn , drogie dziecko… Pami tasz, o co ci prosiłam?
- Pami tam, prosz pani.
- I nie bój si . Przyjaciółka pani Opolskiej ma wprawdzie gro n min , ale zdaje mi
si , e to dobra kobieta. Chod my! Ta pani mieszka w wielkim pokoju. Wejd sama…
Irenka zapukała nie miało do drzwi.
- Prosz wej - odpowiedziano stłumionym głosem.
Dziewczyna weszła i przystan ła przy drzwiach, szukaj c oczyma tej pani, w pokoju
bowiem paliła si jedna tylko lampa, stłumiona kolorowym aba urem. Bystre oczy Irenki
ogarn ły pokój. W fotelu siedziała siwa, starsza pani, wietnie wytworna, w czarnej sukni.
Spojrzenie jej było ywe i m dre: nos miała cokolwiek ostry. Barwa twarzy przypominała
barw ko ci słoniowej. Musiała by kiedy bardzo pi kna. W nieskazitelnej pi kno ci
zachowały si jej r ce, drobne, białe, starannie wypiel gnowane. Dwie rysy, opadaj ce z
ko ców ust ku dołowi, łobiły si bardzo widocznie, tak samo jak pionowe zmarszczki
mi dzy oczami.
Irenka poczuła, ze oczy te patrz w ni mocnym, natarczywym spojrzeniem, jak gdyby
chciały przebi nie tylko mrok s cz cy si z powały, ale i jej piersi, i jak gdyby chciały ujrze
serce. Ukłoniwszy si z czaruj cym wdzi kiem, dziewczyna spojrzała w te oczy wzrokiem
jasnym, rozbły ni tym i szczerym.
Przez chwil trwało milczenie, Irenka bowiem nie miała przemówi pierwsza, a siwa
pani patrzyła… patrzyła… Wreszcie zapytała cicho:
- Nazywasz si , moje dziecko, Irena Borowska?
- Tak, prosz pani.
- Szukasz pani Opolskiej?
- Tak, prosz pani.
- Pani Opolska prosiła mnie, abym porozumiała si z tob . Mo esz mówi wszystko, a
ja jej wiernie wszystko powtórz . Nie mamy przed sob tajemnic. Uprzedzam ci jednak, ze
ode mnie b dzie zale ało, czy zobaczysz kiedykolwiek pani Opolsk , czy jej nigdy nie
ujrzysz. Teraz mów!
- Co ja mam mówi , prosz pani?
- Wszystko! Pani Milecka cuda o tobie opowiada, o twojej roztropno ci i o czym tam
jeszcze, wi c pewnie słów ci wystarczy… Usi d … A teraz patrz mi w oczy i odpowiadaj.
Kto ci wysłał do pani Opolskiej?
- Nikt, prosz pani. To był mój pomysł.
- M dry pomysł i głupi pomysł. Matka twoja, oczywi cie, wie o twoim wyje dzie?
- Moja matka wie.
- A wi c to taka mała zmowa!
Irenka spojrzała na ni wzrokiem pełnym wielkiego alu.
- Prosz pani - rzekła dr cym głosem - niech pani mówi ze mn jak chce, i niech pani
nawet mnie zwymy la, ile si tylko zmie ci, ale niech pani o mojej matce ani le nie mówi,
ani le nie my li. Moja matka jest chora, bardzo ci ko chora na serce. Gdyby mi nie
pozwoliła pojecha do pani Opolskiej, byłabym mo e uciekła… ja nie wiem… ale ja
musiałam pojecha wła nie dlatego, e moja matka jest taka chora. Mama nie sprzeciwiała
si , bo tylko jedna pani Opolska potrafiłaby j poratowa .
- Bardzo ładnie. A czemu tylko pani Opolska?
- Bo my nie mamy nikogo poza ni na wiecie. Wprawdzie raz ju jeden mamusia
pisała do niej, ale odmówiła. Sama woziłam list na poczt w wielkiej tajemnicy.
- Przed kim?
- Przed ojczulkiem. Mama nie chciała, aby ojciec o tym wiedział, ze mama szuka
ratunku.
- Ach, tak… I pani Opolska odmówiła… No, a teraz? Co masz teraz do powiedzenia
pani Opolskiej? Przyjechała po pieni dze. Czy nie tak?
- Nie! - odpowiedziała Irenka mocnym głosem.
- Wi c po co wła ciwie?
- Uło yłam sobie - mówiła Irenka - ze padn do nóg pani Opolskiej i wybłagam, aby
ratowała moj matk i mojego brata. To jeszcze dziecko… Mo e pani Opolska wzi łaby ich
do siebie na wie albo do Warszawy na tak długo, zanim ja nie b d mogła pracowa .
- Aha! Pani Opolska miała wzi do siebie matk i brata… Ale czemu nie mówisz o
sobie? Co miało sta si przez ten czas z tob ?
- Ze mn ? Ja dobrze o tym nie my lałam, prosz pani.
Gdzie byłabym si przytuliła i uczyłabym si pracy. Co tam ja! Ja mog je byle co i
spa na gał zi, ale mama nie mo e i brat nie mo e. Ja nawet my lałam…
- Mów miało.
- My lałam nawet o tym, e pani Opolska zajmie si nimi, a ja chocia cz tego, co
im da, odsłu jako pokojówka…
- U kogo?
- My l , ze u pani Opolskiej.
- Jako pokojówka… jako pokojówka… - powtarzała siwa pani bezd wi cznie. -
Czemu tak wpatrujesz si we mnie? - zapytała nagle bardzo szorstko.
- Bardzo pani przepraszam. Ja mam takie niem dre przyzwyczajenie patrzenia w
oczy. Ju nie b d …
- Patrz albo nie patrz… Jak ci si podoba… Ile masz lat?
- Prawie pi tna cie, a brat sko czy osiem.
- A matka bardzo chora?
- Bardzo. Trzeba jej wielkiego spokoju.
Siwa pani odwróciła głow i przez chwil patrzyła w noc, kład c si do snu za
oknami.
- Co powiedziała twoja matka po otrzymaniu listu od pani Opolskiej? Pami tasz?
- Pami tam. Nic nie powiedziała, tylko miała bardzo czerwone oczy… Od łez.
Wytworna pani drgn ła, jakby mróz powiał spoza okien.
- Pani Opolska o tym nie wiedziała - powiedziała cicho.
- Jak mogła wiedzie ? - mówiła smutno Irenka. - Mo e gdyby była widziała łzy mojej
matki…
- No, to co? Nikt ci o to nie pyta - zawołała gwałtownie siwa pani.
Irenka spojrzała na ni ze zdziwieniem, ale widz c, e siwa pani znowu patrzy w
okno, odwa yła si rzec cichutko:
- Bo ja my l , prosz pani, e pani Opolska nie jest taka zła, jak si wydaje.
Wytworna pani odwróciła powoli głow i zapytała głosem niespodziewanie
łagodnym:
- Dlaczego tak my lisz?
- Dlatego, e ja sobie nie wyobra am, aby kto mógł by zły dla swojej najbli szej
krewnej, kiedy obcy ludzie byli dla nas dobrzy. Musi by jaka inna przyczyna. Pani dobrze
zna pani Opolsk . Mo e ona jest nieszcz liwa albo mo e kto jej wyrz dził co złego, wi c
pogniewała si na cały wiat i na nas przy sposobno ci? Ja cz sto o tym my lałam, ale nic nie
wymy liłam, bo jestem głupia.
- A gdyby zobaczyła pani Opolsk , co by jej powiedziała?
- Dobrze nie wiem, ale powiedziałabym jej tak: je eli pani jest zła, to trudno, Pan Bóg
pani os dzi, ale je eli pani pozwoli umrze mojej matce tylko dlatego, ze pani ma al do
niej, nie wiem za co, to pani nie b dzie miała w yciu spokojnej chwili, bo pani sumienie
zadr czy. Powiedziałabym jej to takim głosem, e by struchlała. Siwa pani spojrzała na ni z
dziwnym błyskiem w oczach.
- Czy tak bardzo kochasz swoj matk ?
- Moj matk ? Ponad ycie!
- A pani Opolskiej nie kochasz chyba?
- Na to trudno odpowiedzie . Gdybym j była spotkała wtedy, kiedy mama przez ni
płakała, byłoby jej gor co. Byłabym jej powiedziała straszne rzeczy… Teraz to ju mi
przeszło. Zreszt , co innego list, a co innego ywa osoba. Mojej pro bie pani Opolska nie
odmówi!
- Och, a czemu to tobie nie ma odmówi ?
- Bo nie mo e. Nawet krokodyl nie odmówiłby dziecku, które prosi o ycie dla swojej
matki. Zreszt , ja słyszałam, ze pani Opolska miała te córk , która, biedactwo, umarła.
- Umarła… - powtórzyła szeptem siwa pani.
- Mo e ona dlatego jest taka nieszcz liwa?
- Moje dziecko, przesta o tym mówi . Powiedz mi teraz jasno: co zrobisz, je eli pani
Opolska odmówi nawet tobie?
Irenka odpowiedziała smutno:
- Je eli tak si stanie, wtedy nie wiem, co my zrobimy. Moja droga, moja złota, moja
jedyna pani. Niech pani tak urz dzi, abym ja mogła zobaczy pani Opolsk ! Ja zrobi
wszystko, co ona ka e, ja b d pracowała od witu do nocy, byle tylko j wzruszy i byle
wyratowała mamusi . Mo e mnie nawet bi codziennie, mo e mi kaza mia si albo płaka ,
ja wszystko…
- Uspokój si , moje dziecko. Zrobi , co mo na… Zobaczysz pani Opolsk … Co ty
wyprawiasz dziewczyno?
Pytanie było uzasadnione, bo bujna i czuła dusza Irenki wybuchn ła płomieniem
wdzi czno ci; nie zwa aj c ani na dostojno , ani na wietne maniery siwej pani, Irenka
zarzuciła r ce na jej szyj i zacz ła ciska jej dostojno z całego serca. Dostojno broniła
si słabo, wreszcie udało si jej posadzi Irenk na fotelu.
- Strasznie pani przepraszam, ale taka jestem głupia. Kiedy mi kto przemówi do
serca, sama nie wiem, co robi . Czy pani wie, jak mnie nazywaj w narodzie? „Panna z
mokr głow ”! Dobre, co?
- Lepiej nie było mo na.
- Niech pani tylko tego nie mówi pani Opolskiej, bo mo e pomy li, ze jestem po
prostu wariat. Ja tylko pani mówi w zaufaniu.
- Tak mi wierzysz?
- Bardzo! Pani musi by bardzo, bardzo dobra, tylko…
- Tylko co?
- Przepraszam, wymkn ło mi si . Pani nie pogniewa si na mnie?
~ Nie pogniewam. Wi c?
- Tylko, e pani ani razu nie u miechn ła si do mnie. Do mnie zawsze wszyscy si
mieje. Ale mo e pani nie u miecha si , ja i bez tego wiem, ze pani jest dobra, tylko ze z
pocz tku to si troch pani bałam.
Siwa pani starała si u miechn , ale nie bardzo jej si to udawało. Gł bokie bruzdy
koło ust nie mogły si rozprostowa . Spojrzeniem jednak e starała si okaza Irence odrobin
yczliwo ci. Była bardzo jaka zmieszana i r ce jej dr ały.
- Zdaje mi si , e ciebie niełatwo nastraszy - rzekła z jedn dziesi t u miechu. -
Wracajmy jednak do rzeczy. Czy mo esz mi, moje dziecko, opowiedzie o wszystkim, co
działo si z wami od tej chwili, kiedy to pani Opolska tak niemiłosiernie odpisała twojej
matce? Mów, jak umiesz, ale o wszystkim, o wszystkim. O ludziach i o zdarzeniach. Jeszcze
nie jest pó no, mamy czas. Mów, Irenko…
Dziewczyna rozpocz ła powie barwn i obszern ; wzi ła do r k długi, długi
ró aniec dni i cichym głosem, jak gdyby modliła si , przesuwała paciorki. Jedne były liczne,
z pereł utoczone, inne smutne, z czarnego drzewa. Głos jej czasem zadr ał albo wilgotniał od
łez, kiedy mówiła o mierci ojca; brzmiał cudownie, kiedy mówiła o matce. Jak złote nitki w
szarej tkaninie błyskały dziecinne słowa, kiedy opisywała swoje dni szcz liwe, wyprawy i
szale stwa. Potem głos jej roze miał si , kiedy przed nieruchome, wpatrzone w ni oczy
starszej pani wywlokła Jasia, zagrzebanego w niegu lub odprawiaj cego medytacje z jajkami
w r ku. O babce i ciotkach opowiadała rzewnie, wreszcie skrzesał ognia pan Podkówka.
Mówiła o dobrotliwym ksi dzu i o jego testamencie, o wszystkim, o wszystkim. Ust p
osobny, wspaniały i rozgło ny, przeplatany miechem i wzruszeniem, po wi ciła
najwi kszemu swojemu przyjacielowi na wiecie, doktorowi. Krótko i kwieci cie zdawała
raport o swojej wyprawie i o przyje dzie do Zakopanego.
Siwa pani nie przerywała jej ani jednym słowem. Słuchała pilnie, zamykaj c czasem
oczy, kiedy Irence głos zadrgał, lub patrz c na ni ciekawie, kiedy powie stawała na głowie
i wyra ała rado . Co musiało dzia si z wytworn pani , bo jej twarz, zakrzepła w smutnej
powadze, zacz ła taja , jakby słoneczny płomie padł na lodow powłok . Irence zdawało si
czasem, e zmarszczki koło ust czyniły gwałtowny wysiłek, aby uczyni miejsce u miechowi,
co cieniutk strug spływał z oczu wyniosłej damy.
- A teraz, na sam koniec - mówiła Irenka, zni ywszy głos - powiem pani co , ale w
najwi kszej tajemnicy.
- Mów, mów, moje dziecko!
- Otó tu, w Zakopanem, spotkało mnie wielkie i miertelne nieszcz cie.
Dama wzdrygn ła si .
- Co ci si stało, na Boga?! zapytała z wyra nym ju wzruszeniem.
- Zakochałam si - ogłosiła Irenka z cichym j kiem. - W Zbyszku Mileckim…
miertelnie, powiadam pani: miertelnie!
- A on? - zapytała siwa pani po piesznie.
- A on gwi d e na mnie!
W tej chwili stało si co nadzwyczajnego. Wytworna pani zacz ła dusi si ,
najwyra niej dusi si . Zatrzepotała r kami jak ton cy człowiek i chwytała ustami powietrze,
te jak topielec. A jak na rzece, kiedy sło ce przygrzeje, lód trzaska i uchodzi do morza, a
woda wygładza si i u miecha do sło ca, taka sama radosna awantura odbyła si na twarzy
owej pani. Lód spłyn ł z jej gro nej twarzy, wygładziły si zmarszczki, odetchn ły wreszcie
usta. Dostojna, mro na, twarda twarz zel ała i wietna pani wybuchn ła miechem.
Irenka chciała si obrazi , ale przez krótk chwil . Ten nieoczekiwany,
niespodziewany, mo e od wielu, wielu lat wygl dany miech tak j rozradował, ze zacz ła
mia si tak e. A teraz z kolei siwa pani podniosła si nagle z fotela i obj wszy ramionami
Irenk zacz ła całowa jej głow .
- Och, ty mieszne, drogie dziecko… - mówiła szybko.
- Głupi ten Zbyszek, e ciebie nie kocha, bo jak e ciebie nie kocha ?
~ eby tak pani Opolska to powiedziała - westchn ła Irenka.
Siwa pani uj ła jej głow w obie dłonie i rzekła ze wzruszeniem:
- Pani Opolska nie wiedziała o niczym. To biedna, stara kobieta, która wiatr nosi po
wiecie, bo jej serce nie zna spokoju. Prawd o niej powiedziała , Irenko moja złota. Ale
teraz, kiedy o wszystkim dowie si ode mnie, b dzie inaczej, z cała pewno ci b dzie
inaczej… Pani Opolska te miała córk … A poniewa jej ju nie ma, chciałaby mie taka jak
ty… Tak jak ty… Co dla matki oddałaby ycie… Kochane, drogie dziecko… Niech ci Bóg
błogosławi!… Za miałam si po raz pierwszy od wielu lat za twoj spraw , a teraz znowu
mam łzy w oczach… Te za twoj spraw … Co ty ze mn wyprawiasz, zła dziewczyno?…
Powiedz swojej matce, e pani Opolska ałuje z całego serca. I e b dzie inaczej…
Nagle Irenka cofn ła si o krok. Zbladła i usta jej zadrgały.
Dobywaj c słów z trudem, szepn ła:
- Pani jest pani Opolsk !
- Tak! - odpowiedziała jej siwa pani. - Nie gniewaj si . Chciałam usłysze prawd o
sobie… Nie chciałam ci przestraszy … Przebaczysz mi, córuchno?
Irenka zawahała si na jedno króciutkie mgnienie. A po tym mgnieniu siwa pani i
czarnowłose Cygani tko obj ły si w mocnym u cisku.
A chocia to była zima, w Zakopanem wielka tej nocy była ulewa.
Albowiem powiada m drzec: kiedy jedna kobieta płacze, wtedy pada rosa. Kiedy
jednak płacz dwie kobiety, i to z rado ci, wtedy jest ulewa.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Pani Opolskiej zdawało si nazajutrz, e po ci kiej chorobie obudziła si zdrowa i


szcz liwa. Nie powiedziała Irence wszystkiego tego, o czym ciotka Amelia mówiła
doktorowi. Nie powiedziała jej, e załamała si w niej twarda, nieust pliwa duma, która dot d
lodowym pancerzem osłaniała jej serce. Odgrodziła si od wszystkich, przekonana, e jej
nieszcz cie jest innym nieszcz ciem, wi kszym i bardziej zbolałym ni szare nieszcz cia
szarych ludzi. A ci ludzie byli jej obcy i je li musiała zetkn si z nimi, czyniła to z
niecierpliw niech ci . Nie obchodził jej los i ywot nawet najbli szych. Umie ciła si na
wysokiej skale swojego cierpienia i było jej to oboj tne, e i inni cierpi . Dopiero kiedy
słuchała opowie ci Irenki, cichej, niewymy lnej, a tak napełnionej pokornym i wielkim
cierpieniem, jak noc mrokiem i cisz , zdumiała si , jak gdyby objawiło si jej co nieznanego.
Wi c szare istoty te tak cierpi . Cierpi dotkliwie, bole nie i gorzko, a nie skar si i nie
zamykaj si w swoim cierpieniu jak w trumnie, lecz dziel si nim tak samo, jakby dzielili
si rado ci . Przełamuj serca jak chleb i mówi sobie: „Posil si moim sercem, je li twoje
osłabło w bole ci”. Dreszcz po niej przeszedł. Ci odsuni ci od niej Borowscy, sami maj c
zaledwie k s chleba, dziel si nim z biednymi krewnymi, a kiedy go Borowskim zabrakło,
jaki cudaczny doktor, obcy człowiek, otwiera im swoje serce i dom. Staruszek ksi dz za
grobem my li jeszcze o tym, aby ratowa ton cych. Jaki mizerak Podkówka kłamie
serdecznie, aby pomóc temu licznemu dziecku. A có ona wtedy czyniła? Ona, bogata,
wspaniała i tak strasznie, strasznie dumna? Odepchn ła wszystkich, zamkn ła si jak limak
w skorupie w swojej złotej, dostatniej ciszy i nie słyszała szelestu łez, najgro niejszego głosu
na wiecie.
„Przebacz mi. Bo e, przebacz mi, Bo e!” - szeptała bez słów, słuchaj c Irenki.
„0, jakie to szcz cie - my lała - e to rozs dne i m dre dziecko nie ma w swoim
najczystszym sercu tyle m dro ci, aby rozumie , co w niej dzieje si i co w niej łamie si ; e
nie widziało tej koszmarnej dumy, oschłej, nielito ciwej i nie znaj cej miło ci, bo mo e
przeraziłoby si tego widoku i odeszło, przel kłe. Niech niebu b d dzi ki, e wzruszyło si
dziecinnie i swoje r czki zarzuciło na jej szyj . Cudowne, drogie dziecko…” Pani Opolska
jeszcze słyszy stuk wzruszonego serduszka, jeszcze widzi wielkie łzy w czarnych,
zamglonych oczach.
Pokochała t dziewczyn gwałtownie, cał moc obudzonego serca. Rozeszły si
pó n noc , a ona ju za ni t skni. Rozmawiały długo, długo jeszcze, a ka de słowo Irenki
zakwitało jak p k i oto ona, stara siwa kobieta, ujrzała za jej spraw wiosn w ród mro nej
zimy; w mroku swego serca ujrzała u miech, a z dumy jej, jak ze skały, tryskało ywe ródło
łez. Pragn łaby mie ci gle t dziewczyn przy sobie, móc j tuli do piersi, całowa te oczy,
co tyle widziały smutków, i ogrzewa w swoich dłoniach te r ce drobniutkie, co usiłowały
d wign ci ar ogromny i ratowa rodzon ziemi .
W ród wzrusze pani Opolskiej błyskały czasem rzewne, nie znane jej dot d
u miechy, kiedy sobie przypominała niektóre ust py z opowie ci Irenki. Ta dziewczyna
rzuciła na ni czar. A przy tym wszystkim taka jest liczna, zgrabna, miała i roztropna.
- Moje dziecko najdro sze! - powiedziała gło no pani Opolska sama do siebie i sama
słów tych słuchała ze zdumieniem jak dalekiego echa. Tak przecie kiedy mówiła do swojej
córki.
Tak tedy stało si , ze hrabina Opolska rozpocz ła nowe ycie w dniu dwudziestym
stycznia o godzinie dziewi tej wieczorem, a „Panna z mokr głow ”, wyspana, wesoła i
szcz liwa, rozpocz ła je nazajutrz, w dniu dwudziestym pierwszym stycznia o godzinie
jedenastej rano. O tej godzinie odebrano jej, niemal przemoc jej skromn sukienk , która
miała wybitne skłonno ci do zupełnego rozpadni cia si , i przybrano w prze liczne,
kolorowe, wyborne kiecki, zakupione w ród rado ci i miechu. Pani Opolska naraziła sw
powag na wielki despekt, kiedy z młodzie cz werw , staczaj c z Irenk wesołe boje,
usiłowała zakupi dla niej cały sklep. Uj wszy si pod r ce, szły potem słoneczn ulic , a
pani Opolska a oczy mru yła z rado ci, widz c ze ka dy przechodzie patrzy na Irenk tak,
jak gdyby zobaczył przed sob cudo, jak na licznego ptaka, co zleciał na nieg zbiera
okruszyny sło ca.
- Babciu! - rzekła Irenka, nazywaj c tak pani Opolsk wedle murowanej umowy. -
To za pi kne dla mnie.
- Nie ma na wiecie takiej rzeczy, która by była za pi kna dla ciebie - odrzekła pani
Opolska z tak serdeczn przesad , jakby od razu chciała odrobi wszystkie zaniedbania.
- Wszyscy na mnie patrz !…
- To dobrze, bo przy sposobno ci mo e kto spojrzy i na mnie - za miała si pani
Opolska.
- Oj, babciu! - szepn ła nagle Irenka.
- Co si stało?
- Nic, nic… Zaraz b dzie wielka heca!
Pani Opolska spojrzała przed siebie w sam czas, aby ujrze wyborne widowisko.
Naprzeciwko nich szedł młodzieniec, w którego nagle piorun strzelił i tak dziwnie go poraził,
e młodzieniec otworzył oczy i cokolwiek otworzył usta.
- Dzie dobry panu! - zakrzykn ła Irenka mijaj c ów słup soli.
- Kto to był, ten niemowa, co ci nawet nie odpowiedział na przywitanie? - spytała pani
Opolska.
- Ten? To sławny piewak, Zadora - odrzekła Irenka tak, jakby z ka dego r kawa
mogła wytrz dziesi ciu słynnych poetów, malarzy, tenorów, a na ostatek ksi cia Walii. -
Ale go wzi ło, co? - dodała z mrugni ciem lewego oka.
Nie tylko jego „wzi ło”. W „Ustroniu” patrzono na ni jak na ksi niczk , co do tej
pory udawała kopciuszka. Jeden tylko oparł si zjawisku, jeden, i to ten, który… Ech!…
Zbyszek znowu spojrzał na ni jak na powietrze, po którym tułaj si resztki kolorowej t czy.
Było to tym okrutniejsze, ze pani Opolska wyje d ała z Irenka wieczorem tego dnia do
Warszawy. A on o tym wiedział…
Ju niedaleka była godzina odjazdu; Irenka siedziała w salonie i rozgarniaj c
wzrokiem liliowy zmierzch, chciała raz jeszcze spojrze na góry. Pani Opolska rozmawiała z
pani Mileck w pokoju obok; Irenka słyszała wyra nie, jak jej nowa babcia mówi o czym
ze miechem. Nagle rozległ si wielki tupot ci kich narciarskich butów i gwałtowne
trzaskanie drzwi, nieomylny znak, e wraca Zbyszek. Zawsze wkraczał z hałasem, w tej
chwili jednak awanturował si z nadprogramowym dodatkiem przera liwych odgłosów.
Zdejmuj c w przedpokoju płaszcz, najwyra niej piewał. Było to tak niezwykłe u tego
melancholika, e Irenka zacz ła nadsłuchiwa , zdziwiona. Zdziwiłby si ka dy, usłyszawszy,
e na ten przykład zacz ł piewa kamie albo lód.
Zbyszek wpadł do pokoju rozpromieniony i burzliwy.
- Irenka, ty tu? - za miał si wesoło. - Taka jeste kolorowa, e nie wiedziałem w
pierwszej chwili, czy to ty sterczysz, czy lampa z kolorowym aba urem. Wyje d acie?
- Wyje d amy - rzekła ona głucho. - Czy dlatego jeste taki rozradowany?
- Bynajmniej. Mo esz tu siedzie przez cały rok… Mam inne powody do rado ci!
- Mo na wiedzie jakie?
- Mo na! Wiedziała , dlaczego byłem smutny, mo esz dowiedzie si , dlaczego
jestem wesoły. Zreszt , za godzin wyje d asz, wi c wszystko pojedzie z tob . Irenko, jestem
szcz liwy!
- Och, to dobrze, to dobrze! - szepn ła Irenka gor co.
- A wiesz, czemu? Odkochałem si ! Z Gret Garbo koniec, amen, finis. Mo e do mnie
pisa na Berdyczów!
Liliowy wiat zakr cił si z Irenka. Z serca spadł jej ogromny kamie i bez szelestu
potoczył si po dywanie.
- Zbyszku! - rzekła z rado ci . - Ju nie b dziesz cierpiał?
- Tego jeszcze nie wiem - odpowiedział z nagł chmur na czole. - Wprawdzie odeszło
mnie tamto, ale przyszło nowe. Ja nie mog y bez miło ci. Zakochałem si na nowo…
- W kim? - zakwiliła Irenka.
Zbyszek wydobył z kieszeni na piersi fotografi jasnowłosej niewiasty, tak szeroko
u miechni tej, jak gdyby prosiła publiczno o staranne policzenie jej z bów. Irenka spojrzała
rysim wzrokiem.
Widzisz? To jest Liliana! - mówił Zbyszek.
- To jest czupiradło! - krzykn ła Irenka.
Chciał ja od razu zabi wzrokiem, ale ze zdumieniem spostrzegł, ze jeszcze yła.
Usiłował przeto dobi ja jadowitym miechem jak gwałtown trucizn . miech silniej
podziałał, bo Irenka cokolwiek zbladła i rzekła głosem zataczaj cym si z osłabienia:
- A co b dzie ze mn ?
- Jak to z tob ? - zdumiał si Zbyszek.
- Przecie ja… przecie ja… ja jestem zakochana.
Zbyszek najpierw otwarł usta z wielkiego zdumienia; poznawszy za wielk tajemnic
Irenki, zamiast chwyci si za serce, chwycił si niespodziewanie za brzuch. Ze miechu
zar ał jak młody rebak, ze miechu zatoczył si na najbli sz kanap i wił si tez ze
miechu.
- Ludzie, ratujcie mnie, bo zgin ! - ryczał wesoło. - Ten p drak jest we mnie
zakochany!
- To to tak? - zapytała Irenka swego zrozpaczonego serca.
- Oj, skonam ze miechu! - darł si Zbyszek.
- Owszem! - krzykn ła Irenka. - Ty skonasz, ale nie ze miechu!
I zanim miał czas poj , co si stało, skoczyła ku niemu jak ry na ogłupiał ofiar . W
wielu bojach zaprawna, zr czna i silna, wparła si nogami w dywan, a dla równowagi r kami
wparła si w jego czupryn . Zrozpaczona miło , zamkn wszy oczy dla tym wi kszej odwagi,
zacz ła go okłada z cudown pomysłowo ci , a jemu zdawało si , e spadł na mego grad
wielko ci g sich jaj. Ona pokrzykiwała czasem głucho jak Amazonka, co pragnie zabi ducha
we wrogu, a melancholik, broni c si r kami i nogami, stchórzył w małym, robaczywym
sercu i zacz ł drze si jak op tany.
- To za Gret Garbo!… A to za Lilian L. - zapowiadała Irenka ka dy cios, aby nie
było pomyłki, który pada za któr .
Pani Opolska i pani Milecka wpadły przera one do pokoju i stan ły jak wryte.
- Co tu si dzieje? - krzykn ła pani Milecka.
Nikt jej nie odpowiedział, bo ka dy widział, co si dzieje.
W tej chwili kanapa, zadr awszy na czterech nogach, jak zmordowany ko , zwaliła si
z wielkim trzaskiem, a zrozpaczona miło w dalszym ci gu tłukła czarn zdrad ju bez
wyboru miejsca, na o lep i bez wytchnienia.
Poł czonym siłom, które przybyły na plac boju, udało si z trudem rozdzieli
gladiatorów, z których jeden z roziskrzonymi oczami i z rozd tymi chrapami dr ał,
pom ciwszy swoj krzywd serdeczn , a drugi wyobra ał obraz n dzy i rozpaczy, blady,
pobity, zha biony do ko ca swoich dni. Na domiar wszystkiego pani Opolska, zrozumiawszy,
e tu krzywdz Irenk , odrzuciła na najbli sze krzesło swoj wytworno i jak lwica post piła
ku Zbyszkowi, jakby chciała zem ci si za swoje lwi tko. Lwi tko jednak rzekło zdyszanym
głosem.
- Niech mu babcia da spokój! Ja to ju zrobiłam dokładnie!
- Podła! Podła! Podła! - darł si Zbyszek uciekaj c do swego pokoju.
- Pogadaj z piecem! - mrukn ła Irenka, któr ju „odeszło”.
Potem, nieco bezładnie, zacz ła wyja nia zdumionej i zawstydzonej pani Mileckiej,
e miała ze Zbyszkiem krwawe porachunki, ale nie mo e powiedzie , na jaki temat, i
serdecznie j błaga, aby si nie gniewała, ze z jej rodzonego syna uczyniła kwa ne jabłko.
- Przyda mu si to - rzekła pani Milecka, bardzo niezadowolona z syna.
Pani Opolska szepn ła jej do ucha:
- To miłosna awantura i po egnanie.
Pani Milecka dała jej znak oczami, ze wie o wszystkim, u miechn ła si z przymusem
i odeszła.
- Babuniu - rzekła wtedy Irenka cicho - ja bardzo przepraszam. Ja wiem, ze nie
powinnam bi si z takim dryblasem, ale on mnie strasznie obraził.
Pani Opolska udawała bardzo niezadowolona i wygładzała na niej sukienk .
- Co ty tak zaciskasz w r ce? - zapytała w pewnej chwili.
Irenka spojrzała, sama nie wiedz c, co dzier y tak kurczowo.
- Ach! - zdumiała si . - To kosmyk jego włosów. Zabior je na pami tk .
W pokoju Zbyszka trwała długa, gor ca rozmowa, podczas której pani Milecka cz sto
podnosiła głos na wy yny bardzo mro ne. W chwil potem weszła tam i pani Opolska z
palm zgody i melancholik musiał wysłucha drugiego kazania. Stan ł pakt, ze ten krwawy
ust p historii powszechnej zostanie zachowany w tajemnicy, aby na rycerskim honorze
Zbyszka nie było plamy, wreszcie długie targi doprowadziły do tego, e obie walcz ce pot gi
nie b d si przepraszały wzajem, ale po egnaj si przy rozstaniu. Koszty bitwy miała
zapłaci kanapa ze złaman lew tyln nog .
Przy rozstaniu Irenka z niewinn min wyci gn ła r k do chmurnego melancholika.
- egnam ci , Zbyszku - powiedziała gło no. - Było mi bardzo przyjemnie.
A cicho dodała:
- Trzymaj si ciepło, zielony płomieniu Zakopanego.
Zbyszek dotkn ł jej r ki, jak gdyby dotykał w a, i odrzekł gło no:
- egnaj, Irenko!
A potem cicho:
- Jeszcze ja ci kiedy przyłapi .
Irenka za miała si gło no, pomy lawszy, ze jej zbiór włosów, wydartych ze
Zbyszkowej głowy, mo e powi kszy si bardzo łatwo.
Rzuciła si potem w obj cia pani Mileckiej, która dodała ze miechem na
zako czenie:
- A je eli, droga Irenko, zechcesz jeszcze kiedy łama meble, zrób to, ale u
konkurencji, w pensjonacie naprzeciwko.
Poci g potoczył si szybko na doliny, szerokie i sm tne, pełne mgieł i smutnej
rozwydrzonej zimy, nie takiej jak ta, co w górach toczy po niebie złot kul sło ca.
Irenka, jad ca po raz pierwszy w yciu w wagonie sypialnym, nie mogła długo usn .
Wracała lekka, wesoła i szcz liwa. Ka dy obrót elaznych kół zbli ał j do ukochanej
gromadki, wypatruj cej oczy. „ miertelna” miło odeszła j ju zupełnie, wobec czego
Irenka doszła do przekonania, e to nie była ci ka choroba, tylko lekka „wysypka”.
„Zbyszek nie był wart niezmiernej mojej m czarni” - rzekła sobie, ziewn wszy, i
usiłowała machn r k , ale nie chciało si jej wyci ga r k spod okrycia. Wobec tego usn ła.
niło si jej, ze pi na poduszce wypychanej nie pierzem, lecz skalpem Zbyszka.
Obudziła si dopiero przed Warszaw z wielkim krzykiem:
- Jak to? To ju ?… Ledwie zmru yłam oczy.
Po upływie pół godziny wchodziła do pałacyku pani Opolskiej.
Stary lokaj, przywitawszy z chłodnym szacunkiem pani hrabin , ciekawie zacz ł
przygl da si Irence.
- Pan mnie nie poznaje? - za miała si Irenka.
- Nie, panienko… Zaraz… zaraz…
- Przed dwoma tygodniami!…
- Ju wiem! Panienka szukała pani hrabiny.
- To ja jestem, ta sama! - wykrzykn ła Irenka. - Niech si pan ze mn przywita.
Wyci gn ła do niego r k . Stary człowiek spojrzał na ni dziwnie, lecz r ki jej nie
dotkn ł.
- No! Niech e mi pan poda r k !
On obejrzał si zal kłym wzrokiem, czy pani Opolska nie patrzy, potem z
rozrzewniaj c rado ci w starych poczciwych oczach, uj ł szybko jej r czyn w swoje
spracowane dłonie i tulił j , zbli ywszy do swojej piersi.
- Niech pani Bóg zapłaci, złota panienko - szepn ł i podreptał szybko w gł b domu.
Nie min ła godzina, a Irenka zwiedziła dom od piwnicy do strychu. Przywitała si
serdecznie z reszt domowników, a smutny, wytworny pałacyk napełniła zgiełkiem i wrzaw .
Co chwila wystrzelał w napuszonych cisz jak adamaszkiem wybitych pokojach jej okrzyk
wesołego zachwytu. Pani Opolska chodziła za ni jak matka, która cieszy si rado ci
swojego dawno nie widzianego dziecka. Smutny dom wydał si jej jaki inny. Wszystko w
nim, dot d senne i drzemi ce w ciszy, otwierało zdumione oczy i patrzyło na dziwnego
go cia, co niepowa nie biegał po wszystkich pokojach i pokrzykiwał rado nie. Przodkowie
pani Opolskiej spojrzeli ze cian i zdawało si , e wszyscy u miechn li si . Najwi ksza
jednak przemiana odbyła si tego dnia na twarzach słu by: stary lokaj. Piotr, pokojówka,
ruchliwa jak b k, i kucharka, nieruchliwa jak omszały d b, uczyniwszy krótk narad orzekli
społem, ze pani Opolska odmieniła si jak pod wpływem czarów. Piotr przysi gł, e słyszał,
jak pani Opolska miała si i nuciła sobie półgłosem. Było to zdarzenie tak niesłychane, e
kucharka, wytr cona cokolwiek z równowagi, posypała wyborne ciastka sol , a Piotr po
dziesi razy brat ten sam przedmiot do r ki i nie wiedział, po co to uczynił. Od lat
czterdziestu był u pani Opolskiej i od lat czterdziestu po raz pierwszy wa ył si na
bohaterstwo, bo nie wołany stan ł przed ni i odwa ył si na zadanie jej pytania:
- Prosz pani hrabiny, czy panienka zostanie ju u nas na zawsze?
Stał si cud. Pani Opolska, zamiast porazi go spojrzeniem, u miechn ła si :
- A czemu Piotr o to pyta?
- Bo, nie daj Bo e, aby odjechała.
- Nie odjedzie, nie odjedzie - mówiła wzruszona pani Opolska. - Tak j Piotr polubił?
- Czy mo na nie polubi sło ca? - odpowiedział stary sługa pytaniem na pytanie.
Irenka jednak chciała wyjecha czym pr dzej.
- Babuniu złota - rzekła przytuliwszy główk do piersi pani Opolskiej. - Ja musz
czym pr dzej pojecha do mamy.
- Wiem o tym, jutro pojedziemy.
- Jak to: pojedziemy? - zapytała Irenka, zatrzymuj c oddech w piersiach.
- Bo ty pojedziesz i ja pojad .
- O, Bo e! - krzykn ła dziewczyna. - Babunia jest cudna, droga, wi ta!
„Ładna wi ta…” - pomy lała pani Opolska tul c j z miło ci .
Pani Opolska miała jeszcze kilka spraw do załatwienia; musiały to by sprawy bardzo
wa ne, bo zamy lona chodziła długo po pokoju, potem rozmawiała przez telefon. Irenka
słyszała, e prosi do telefonu jakiego adwokata, ale zmartwiona odło yła słuchawk .
- Masz tobie - rzekła. - Mój adwokat wyjechał, a ja za wszelk cen musz z nim
mówi jeszcze dzisiaj.
- Babuniu… - szepn ła Irenka. - Je eli o to idzie, ja babuni wytrzasn adwokata za
pi minut.
- A któ to taki?
- Najwi kszy adwokat na wiecie, tylko ze nie ma szcz cia. Gdybym miała wielkie
sprawy, tylko jego pytałabym o rad . To pan Podkówka.
- Ach, to twój dawny nauczyciel?
- I nauczyciel, i przyjaciel, i opiekun. Strasznie go kocham, chocia to wielki Cygan.
Ja babuni opowiadałam, jakie on zrobił szachrajstwo z moim biletem kolejowym do
Zakopanego.
- Prawda! - za miała si pani Opolska. - Dawaj go tutaj, tego adwokata.
Pan Podkówka, wezwany do telefonu, najpierw na długo zaniemówił, usłyszawszy
głos Irenki. Kiedy za dowiedział si , e go wzywa pani Opolska w sprawach urz dowych,
wywrócił stół razem z telefonem, po drodze omal nie wywrócił rodzonej matki, jak okr t na
raf wpadł na on i krzykn wszy zdławionym głosem: - pierwsza sprawa! - bie ał p dem,
wdziewaj c na schodach płaszcz.
- Mój syn zwariował - zapłakała matka wielkim głosem.
ona nic nie rzekła, tylko podniosła wdzi czne spojrzenie w stron nieba.
Jej ma zyskał tymczasem wielkie łaski u pani Opolskiej. Rozmawiała z nim długo, w
wielkiej tajemnicy, wreszcie wyraziła uznanie dla wiatłego jego umysłu. Po uko czeniu
urz dowej cz ci konferencji skierowała pani Opolska rozmow na Irenk , a wtedy powa ny
adwokat oszalał tego dnia po raz drugi. Z niepoliczonej liczby słów, którymi włada mowa
polska, wybrał same słodycze, same rodzynki, słowa najtkliwsze, złociste, rumiane, pełne
rado ci, wesela, chwały i szcz cia.
Pani Opolska a oczy zmru yła i z wielkiego ukontentowania, i dlatego tez, e mowa
pana Podkówki była tak promienista i pełna niezmiernych blasków. Proste, uczciwe serce
tego szewskiego syna piewało hymn, a pani Opolska słuchała i oczarowana, i dziwnie tym
zdumiona, ze taki mizerak, co do niedawna mieszkał na dalekim przedmie ciu, ma w sobie
tyle radosnego zachwytu.
- Widz - rzekła z dr eniem w głosie - e ta dziewczyna i pana op tała.
- Ona? - wołał pan Podkówka. - Ona najgorszego diabła owin łaby dokoła palca.
Prosz pani! Mój te jest rze nikiem. To twardy człowiek i, jak wiadomo, zalany krwi , a
kiedy wspomni Irenk , to słycha , jak mu w sercu krew bulgoce. A moja matka, a moja
ona!… Irenka to jest człowiek! Ho! Ho!
Bezmiar podziwu zamkniony był w tym okrzyku, a w spojrzeniu pana Podkówki był
bezmiar miło ci.
- B dzie pan jej adwokatem - rzekła pani Opolska. - Ju pan wie, ze Irenka b dzie
miała swoje sprawy, a nikt inny nie b dzie ich prowadził, tylko pan.
- Ja wiedziałem, ze ta dziewczyna przyniesie mi szcz cie - powiedział pan Podkówka
łzawym głosem. - Ona pani te przyniesie szcz cie, na Boga przysi gam, ze przyniesie!
- Ju przyniosła… - odpowiedziała pani Opolska.
Dziwna rzecz! Głos pani hrabiny był tak samo łzawy, jak głos pana Podkówki.
Niczym nie ró nił si . Wida , e szcz cie i nieszcz cie równa z sob wszystkich ludzi.
- Jutro wyje d amy - mówiła po chwili. - Wyje d amy do pani Borowskiej, a
niedługo znowu j pan zobaczy. Bardzo pan jest miłym człowiekiem, panie mecenasie. Czy
pan chce jeszcze co powiedzie ?
- Tak… ale nie miem…
- Niech pan mówi, bardzo prosz …
- Troch boj si , ale pani hrabina jest taka dobra, tak bardzo dobra… Niech pani
uczyni mi wielk łask … Niech pani pozwoli pannie Irence pój chocia by na pół godziny
do nas… J spotkało wielkie szcz cie… Niech i moja matka zapłacze nad ni z rado ci, a
moja ona niech j u ciska… Pani hrabino!
Pani hrabina miała łzy w oczach.
- Irenko! - zawołała przez otwarte drzwi.
Dziewczyna weszła rozpromieniona i szelmowsko mrugn ła w stron pana Podkówki.
- Jeste zaproszona na całe dwie godziny do pana i do jego rodziny.
- Cudo! - krzykn ła Irenka.
Pani Opolska wzi ła j na stron i mówiła szeptem:
- Kupisz po drodze troch kwiatów i oddasz je w swoim imieniu jego matce. A ode
mnie powiedz tym ludziom, e im bardzo dzi kuj za to, e ciebie kochaj … Pan Podkówka
jest dzielnym człowiekiem.
- Z mojej szkoły - za miała si Irenka cicho.
- A wracaj pr dko! Do widzenia, drogi panie! Kiedy wrócimy, damy panu zna przez
telefon.
Dotkn ła r k dzwonka, który wywołał na widowni u miechni tego Piotra.
- Niech Piotr pomo e odzia si panience - rzekła.
- Tak e co ! - zawołała Irenka. - W naszym miasteczku jest dwóch paralityków, ale ja
mam jeszcze zdrowe r ce.
U ciskała pani Opolsk i wybiegła na ulic , a pan Podkówka za ni . Uj ła go pod
r k .
- Miał pan kiedy take babk ? Klasa, nie babka!
I czym pr dzej zacz ta mu opowiada o pobycie w Zakopanem, a kiedy doszła do tej
chwili, kiedy zdj ła skalp ze Zbyszka, za miała si tak gło no, ze wszyscy przechodnie
obejrzeli si niespokojnie. Ujrzawszy jednak, e w chmurny, zas piony dzie idzie
dziewczyna taka roze miana jak sło ce, u miechn li si tak e.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Nikt nie wie, o czym długo ze sob rozmawiały panie: Opolska i Borowska. Zamkn ły
si w pokoju ciotki Amelii w domu doktora, a kiedy stamt d wyszły, obie miały czerwone
oczy, a na ustach u miech.
Triumf Irenki był wspaniały: zjednoczyła wszystkie serca. Dom doktora był pełen
gwaru, miechów, gadaniny, płaczów, opowiada , wzrusze i miło ci. Ciotka Amelia
promieniała, jakby odmłodzona, mały Ja wylazł po drabinie zachwyce a do siódmego
nieba, obdarowany wspaniale ksi kami i zabawkami, którymi raduje si wiek ciel cy. Jeden
doktor wał sał si , niemal e przera ony, i była taka chwila, e chciał uciec z własnego domu.
Uradował si nieprzytomnie wszystkim tym, co si stało: po swojemu, dziwacznym j zykiem
podzi kował Panu Bogu, e jego ukochana Irenka, licznie odziana, mieje si w głos,
niewypowiedzianie szcz liwa, i ze pani Borowska mogła u miechn si , spokojna. Stary
samotnik i przezacny oryginał nastraszył si zgiełku i towarzyskiego ycia. Z trwo nym
l kiem patrzył na pani Opolsk , przekonawszy si za , ze nie mo e jej zastrzeli , jak to
gro nie zapowiadał, i e musi jej by wdzi czny za tych, których kochał, uznał, e jako
człowiek niezwykłej kultury, musi przez czas pobytu osoby tak wytwornej, jak pani Opolska,
sta si równie wytwornym, l to przera ało go najbardziej. Uciec nie ma dok d, zreszt nie
wypada, aby gospodarz uciekał, a go ci zostawiał w rozterce.
- Kobieta do rzeczy, chocia hrabini - rzekł sobie gło no - a Irenka ma zbrodnicz
dusz .
Irenka bowiem, przedstawiaj c go pani Opolskiej, mówiła wzruszona:
- A to jest pan doktor Lipie , który własnym sercem nakarmiłby głodnego… Ostatnia
oddałby koszul … Taki dobry, kochany…
I w bek. A on spłonił si jak ró a najbardziej purpurowa. Stał jak ak,
niewypowiedzianie zawstydzony, i nie umiał wydusi z siebie ani jednego słowa. Pani
Opolska ciskała jego r ce i powtarzała szeptem: „Niech pana Bóg nagrodzi… niech pana
Bóg nagrodzi”… Chciał zapa si pod ziemi z tego powodu, e on, filozof, któremu słu yło
siedemdziesi ciu siedmiu szatanów, pora ony łzami tej zwariowanej Irenki, stał jak kołek z
d bowego drzewa. Musiał przyzna , e serce za piewało w nim z wielkiej, najszcz liwszej
rado ci, ale co tam serce, kiedy nogi, chude, patykowate, głupie nogi, odmówiły mu
posłusze stwa. Nie mógł post pi kroku, tylko stał w purpurze rumie ca, oszołomiony,
nie miały, pełen rozpaczy. Postanowił tedy naprawi złe wra enie. Stan ł przed lustrem w
swoim gabinecie, splun ł na nie i z gro nym mrukni ciem: „Przekl te muchy!” wytarł je
chustk do nosa. Przyjrzał si sobie uwa nie i z lito ciwym u miechem, nakrapianym
bole ci , westchn ł:
- Tej g bie nic ju nie pomo e. Stary but jest równie przystojny…
Zakrz tn ł si przeto, po raz pierwszy od niepami tnych czasów, aby przynajmniej
wietnym strojem wzmóc wytworno swojej figury. Odnalazł krawat, czerwony i
płomienisty i przewi zał go tak przemy lnie przez kołnierzyk, bardzo rogaty, e tylko
Aleksander Macedo ski mógłby rozwikła uczyniony w zeł ci ciem miecza. W krawat wraził
złot szpilk , kształtu ko skiej podkowy, a tak wspaniałej, e mo na ni było oku małego
huculskiego konika. Koszul wyszukał niebiesk , w misterne białe groszki, za czym ubranie
wdział uroczyste, w którym pragn ł by pochowany. Mankiety przypi ł do koszuli białe i od
wi ta płócienne i ozdobił je spinkami niebywałej wspaniało ci i ogromu. Były to talerze ze
złotej blachy, zaopatrzone w kółka takie, jakie na pot nych przybijaj bramach.
Niesko czenie wytwornego stroju dopełniały kamasze, jaskrawozółte jak ludzka zawi .
Tak strojny, oblekł twarz w powag i poszedł pełni rol gospodarza przy wielkiej
wieczerzy, obmy lonej starannie na wzór dworskich uczt. Wielkie wi to zbratania nie mogło
si odby bez wielkiej uczty, a hrabina nie mogła - wedle roztropnego pomysłu doktora -
obej si bez lokaja. W tym celu wypo yczył doktor chłopca do posług z zaprzyja nionej
knajpy i długo go pouczał, e palca nie nale y wsadza do talerza z zup nie dlatego, e zupa
mo e by gor ca, lecz e nie jest to w zwyczaju w wielkim wiecie. Znakomity lokaj w
czarnym obleczeniu i w białych r kawiczkach, które jeden starozakonny całym pokoleniom
wypo yczał do lubu, obiecał posłusze stwo i rozwag .
Irenka ujrzawszy doktora a zawyła z rado ci:
- Bo e, jaki wujaszek jest liczny!
- Dziewczyno - rzekł doktor krwawym głosem - je li mnie b dziesz ha bi publicznie,
zastrzel ciebie, siebie i wszystkich.
- Irenka mówi prawd - szepn ła zachwyconym szeptem ciocia Amelia.
W tej chwili zły wiatr powiał przez jej serce.
- Czy pan doktor przystroił si tak dla pani Opolskiej? - zapytała gorzko.
- A panna Amelia my lała mo e, e do trumny?
- Niech pan odpuka, na Boga, niech pan doktor odpuka!
Na szcz cie weszła pani Opolska pod r k z pani Borowsk .
„Je eli - my lał doktor - hrabini krzyknie przera liwie i ucieknie, podpal dom i
skocz w ogie ”.
Pani Opolska spojrzała jednak na niego wesołym wzrokiem i nieznacznie mrugn ła w
stron pani Borowskiej.
„B d ył na ha b wiata” - pomy lał doktor wesoło.
Wpadł w przedni humor i stał si przedziwnie rozmowny.
wietny wytworni usiłował i słowom nada polot i złocist barw . Widz c, ze pani
Opolska je niewiele, mówił pi knie:
- Niech pani machnie tego ledzia. Zacna to jest ryba i ma smak niebywały, a ze j
czasem czu na dwie mile, to nie jej wina, lecz przede wszystkim cebuli.
- Nie mog , panie doktorze, nie mog ! - miała si pani Opolska. - Z moim oł dkiem
nie jest zbyt dobrze.
- Pewnie jaki konował wmówił w pani chorob . Niech si pani strze e ognia, zarazy
i doktorów.
- A jak by pan doktor mnie leczył? Pan doktor przepisuje podobno cudowne zabiegi i
trzeba si egna , modli czy co takiego.
- Poznaj jaszczurczy j zyk tej oto dziewicy. Owszem! Mógłbym pani wyleczy .
Niech pani we mie codziennie o wschodzie sło ca kawałek ananasa, dwie ostrygi i sma one
fiołki. Prosz to razem pomiesza , dola odrobin esencji pachn cej, u ywanej do skraplania
włosów, troch cynamonu i perskiego proszku.
- I wszystko to zje - miała si pani Opolska.
- Zaraz, zaraz… Potem prosz doda do tego laurowych kropli, proszków na bóle
głowy, wszystkich pigułek, które pani ma w domu, zwin razem i kaza wrzuci do zlewu, a
uczyniwszy to, prze egna si nabo nie, gło no krzykn i zje piecze wieprzow z kapust
i kartoflami. Je li pani potem nie wyzdrowieje, to za trzy dni b dzie pogrzeb. My l jednak,
e pani wyzdrowieje.
Pani Opolska miała si w głos. Było jej niewypowiedzianie dobrze. Była szcz liwa
dlatego przede wszystkim, e wszyscy patrzyli na ni z miło ci . Pachniał led , jedynym
napojem była woda, mi so mo na było r ba katowskim toporem, a jej to nie dra niło, ani
nawet nie zwróciła uwagi na t go cinn biedot . Przed niewielu dniami byłaby dostała
mdło ci i uciekłaby przera ona na widok lokaja, który miał min tak , jakby oderwał si od
szubienicy. Teraz nie byłaby st d odeszła za adne skarby, bo tu obok niej siedzi słodka,
wpatrzona w ni pani Borowska, siedzi Irenka, dziecko najukocha sze, jest Ja , smyk wesoły
i ładny, i ta ciotka Amelia, dobra, cicha, u miechni ta jak kwiat w jesieni. A ten doktor
rozrzewnia j , serdecznie j rozrzewnia. Ma wra enie, ze przez czarne, złe morze dopłyn ła
do jakiej malutkiej wyspy szcz liwo ci, gdzie jest pogoda wieczysta, a ludzie tacy jak
dzieci. miej si , ciesz i raduj , a przecie los bił w nich niemiłosiernie, a przecie tej
dobrej pani Borowskiej ju czasem brakło łez. Pani Opolska teraz czuła, e jak ten m dry
lekarz pragnie podzieli si z nimi chocia by ostatni koszul . Jakim wielkim szcz ciem
wywdzi czy si im za to szcz cie, e na dnie serca odnalazła u miech spokojny, łagodny i
taki cudownie dobrotliwy jak u miech jesiennego dnia. Nie mogła utai swoich my li i nagle,
kiedy cisza powiała nad stołem, powiedziała dono nie:
- O, jacy wy jeste cie dobrzy, jacy dobrzy!
Doktor podniósł w gór palec.
- Pani myli si łaskawie - rzekł ponuro. - Mo e by , e s tu mi dzy nami ludzie
dobrzy, ale s i zbrodniarze.
- Och, doktorze! - u miechn ła si pani Opolska. - Którzy to?
- Ja jestem jeden, człowiek niegodziwy, mieszny i cokolwiek tkni ty na rozumie, a ta
oto Irenka to drugi zbrodniarz. Byłem spokojny, a przez ni przypominam furiata, nikogo nie
kochałem, a teraz na tym punkcie jestem pomylony i kocham nawet ja, robiłem w domu, co
mi si podobało, a teraz musz wyciera obuwie przed drzwiami, goli si codziennie. Ona ze
wszystkimi tak robi… Zobaczy pani, ze nie minie rok, a b dzie pani kr ci jak kucharz g si
na ro nie… to jest… przepraszam… nie tak chciałem powiedzie .
- Babuniu! - krzykn ła Irenka. - Wujaszek tak wła nie chciał powiedzie , a teraz to si
wykr ca. On tak zawsze!
- Oto widzi pani mij , któr nakarmiłem własn piersi . Tfu, do licha! Znowu jako
nie tak… Zreszt wszystko jedno.
Ja wujaszka jeszcze o eni - rzekła Irenka.
Doktor skrzywił si tak, jakby napił si octu z musztard .
- Swatano mnie raz - mówił głosem u ywanym na pogrzebach - z nadobn pann .
Miała ona zeza, garb i jedn nog krótsz . ebrak spod ko cioła zrobiłby z tymi ozdobami
karier . Niezbadane jest jednak serce kobiety! O wiadczyła, e jestem dla niej za brzydki, i
st d pochodzi moja melancholia.
Pan doktor ma pi kn dusz ! - pocieszała go szmerem głosu ciocia Amelia.
- Dusz , powiada pani? Szkoda, ze nie mog da kaza si przenicowa , bo wtedy to,
co jest na wierzchu, byłoby ukryte, a na jaw wyszłaby promienista pi kno .
Pani Opolska poznała w lot t dusz prost i uczciw . Rozmawiała z doktorem z
przyjemno ci , a czasem przyciszonymi głosami radzili nad przyszło ci Irenki i całej
rodziny Borowskich. Wtedy doktor, jak ojciec najlepszy, rozprawiał o tej dziewczynie, poza
któr wiata nie widział. Na jego stare, w małym miasteczku za niedziałe -lata padł promie z
jej dzieci cych oczów; drgn ł stary doktor i spojrzał na ycie jak na bł kit. Ucieszyła si jego
samotno , bo miał do kogo przemówi , ucieszyło si jego poczciwe serce, bo miał zatroska
si o kogo. W tej chwili nie dawał tego pozna po sobie, lecz dr ał na my l, ze niedługo
zniknie z jego ycia ta jasna, radosna młodo , bo Irenk wywioz daleko, daleko.
Dzie ten nadchodził nieuchronnie. Pani Opolska zapowiedziała wyjazd wspólny,
jeszcze tylko na co czekała. Codziennie otrzymywała depesze lub po pieszne listy: to
mecenas Podkówka pracował sumiennie, wykonuj c jakie tajemne jej zlecenia. Nigdy
jeszcze poczta w miasteczku nie wiodła tak niespokojnego ywota jak za owych dni.
Dot d zdarzało si , e raz jeden w miesi cu wystukiwał telegrafista radosn wie :
„Jest g na sprzeda . Nu?” - a potem przyjmował odpowied : - „Ile za te ko ciotrupy?”
Teraz czasem dwa lub trzy razy w ci gu dnia spadały na ni zdyszane depesze pana
Podkówki. A razu jednego zjawiła si depesza bardzo obszerna. Pani Opolska u miechn ła
si . Wieczorem za , kiedy zebrali si wszyscy przy stole, spojrzała po wszystkich twarzach.
Zacz ła mówi na pozór bardzo spokojnie, lecz głos jej dr ał ze wzruszenia:
- Mam dziwn wiadomo , moi drodzy. Biały dom, w którym mieszkali cie tak długo,
został znowu kupiony.
Oni wszyscy umilkli, jakby ujrzeli białe, smutne widmo czego , co bardzo, bardzo
kochali. Zdziwieni byli, e pani Opolska o nim wspomina.
- Któ go kupił? - zapytał doktor, chc c tymi słowami sp dzi smutn cisz , co
cichym lotem zleciała na nich jak mi kkopióra sowa.
- Irenka! - odpowiedziała ze wzruszeniem pani Opolska.
„Hrabini musiała napi si spirytusu z mojej apteczki” - pomy lał doktor, sam
przera ony swoim pos dzeniem. Gło no za dodał: - Pani raczy artowa …
Wszyscy byli tego zdania i u miechn li si blado. Ona za mówiła głosem drgaj cym:
- Mo e by , gdybym była w odpowiednim czasie zjawiła si w ród was,
mieszkaliby cie tam do dzisiaj… Nie zjawiłam si i stało si nieszcz cie… Przebaczcie mi…
- Babuniu! - wykrzykn ła Irenka bole nie. - Po co o tym mówisz?
- Bo mi to sprawia ulg … l ty mi przebacz, moje dziecko… Ty chciała , biedactwo
drogie, ratowa ten dom… Ja wszystko wiem… Zaraz, zaraz… Wszystko wam powiem…
Otó pan Podkówka doniósł mi dzisiaj, ze z polecenia jednej pani odkupiono ten dom dla tej,
która go tak kochała… Dla Irenki.
- Rozumiem! - ogłosił doktor.
- Dom b dzie wolny na wiosn … Na wiosn wrócicie do swojego domu… A je eli
Irenka mnie zaprosi, na wiosn zjad tam i ja… Chlebem i sol powitam ja we drzwiach… i
doktor przyjedzie, i… wszyscy… i wszyscy… Czy tak b dzie dobrze, córuchno?
Nikt nawet słowa jednego nie wypowiedział. Szerokimi oczyma patrzono na pani
Opolsk , która szcz liwa i rozja niona obj ła ich spojrzeniem jak ramionami. Irenka
podniosła si powoli: była blada i r ce jej dr ały: chwiej c si , podeszła do pani Opolskiej i z
nagłym szlochem rzuciła si w jej ramiona.
Doktor patrzył potem z rozrzewnieniem, jak cały wiat zamienił si w rado
wzruszon do gł bi serca: wszyscy ciskali wszystkich, a zjednoczonymi siłami czyniono to z
pani Opolsk , która wykrzykiwała:
Czego ode mnie chcecie!… Có tak nadzwyczajnego!.. Udusisz mnie, Irenko…
Doktor podszedł do niej ostatni i podniósłszy palec w gór , wygłosił uroczy cie:
Morowa z pani kobita!
Zwróciwszy si za ku Irence dodał:
Widziałem grube dziedziczki i cienkie dziedziczki. Widziałem takie, co miały czworo
dzieci, i takie, co miały o mioro dzieci Widziałem rozmaite, ale takiej dziedziczki, co ma
mleko pod nosem, jako ywo nie widziałem.
Irenka miała si do niego przez łzy.
Kiedy wielki rwetes tego dnia opadł wreszcie dopiero nast pnego dnia wieczorem (z
przerwa nocn ) i ukoił si jak ciepły wiatr, co przyleciał z ko ca wiata, gdzie jest wieczyste
lato, pani Opolska dała znak do wyjazdu Wszyscy mieli na reszt zimy pojecha do
Warszawy aby tam niecierpliwie czeka owej wiosny najszcz liwszej Doktor miał pozosta
na gruzach i strzec tych mizernych pami tek, które kurczyły si z zimna w dwóch izdebkach
mieszkania pani Borowskiej. I one wróc z wiosn tam, sk d je osypane łzami jak ros
wywieziono na wygnanie. Doktor przysi gł Irence, ze ich b dzie pilnował jak renicy lewego
oka.
- Co nocy b d chodził tam z dubeltówk - przyrzekł gro nie - l biada temu, kto
chciałby oderwa nog od twojego stołu. Przede wszystkim za b d miał oko na burmistrza.
Doktor dziwnie nadrabiał min . Coraz cz ciej gadał sam do siebie i coraz cz ciej
zdarzało mu si , ze na swojej drodze spotykał ciany domów lub latarnie. W wielkim
roztargnieniu wołał: „przepraszam!” i szedł dalej, zadumany. ywił wielki szacunek
wzgl dem pani Opolskiej, równocze nie jednak i wielki al. Jej dziełem jest ta cała rewolucja
i to całe trz sienie ziemi. Ale trudno: stało si , co najlepszego sta si mogło. Niech jej Pan
Bóg da zdrowie… Wyratuje t gromadk z rozbicia i z potopu, bo co byłoby si z nimi stało?
Doktorem wstrz sn ł dreszcz na my l, ze musieliby zmarnie na nic, chocia by on
najdziwniejszych dokazywał sztuk. Co tam kiedy bredził w rozmowie z Irenka, ze ma po
prababce po czoch pełn pot nych skarbów. Po czocha mo e by si znalazła, tylko z tymi
skarbami to było łgarstwo. A teraz Irenka zamieszka w białym domu. To szcz cie, to wielkie
szcz cie, bo to przecie niedaleko. B dzie j widział cz sto albo tez nie b dzie jej widział.
Zjedzie na wiosn , ale potem b dzie musiała pojecha do miasta, do szkół, a maj tkiem
b dzie gospodarzył jaki zawodowy rolnik Była ju wczoraj o tym mowa. Nie b dzie Irenki.
Dobry wieczór, panie doktorze! - zawołał przechodzie .
Daj mi pan spokój, do stu diabłów! - wrzasn ł doktor. - Ja mam ci kie zmartwienie
mruczał oddalaj c si po piesznie - a ten do mnie z jakimi interesami.
Ci kie zmartwienie doktora zacz ło si naprawd nast pnego dnia dopiero. Mieli
wyjecha o zmierzchu, a od witu rozpocz ł si rwetes, pakowanie, przypominanie,
nawoływania. Zdawało mu si ze w jego domu wybuchn ł po ar, podczas którego rozlegał si
miech Jedna ciocia Amelia nie za miała si ani razu i tak mogło zdawa si ze ona jedna
wyje d a nie ch tnie Gdyby w tym domu naprawd był po ar, ona byłaby go straszliwie
rozd ta swoimi westchnieniami. Ile razy spojrzała na doktora, wzdychała smutno. Gdyby kto
był jedno wyszeptał słowo, aby pozostała, za piewałaby z rado ci. Nikt nie wiedział dlaczego.
Jej serce wiedziało tylko. Chciało si jej płaka , ale udawała, ze u miecha si , kiedy doktor
dawał jej roztropne rady:
- …A w Warszawie niech panna Amelia nikomu nie dowierza. Zjawi si tam pewnie
jeden z drugim fatygant i powie: „Kocham ci , luba Amelio!” Wspomni pani moje słowa! A
pani niech nawet okiem nie mrugnie i serca nikomu nie oddaje, bo im tam nie o serce idzie,
ale o posag.
Posagu nie mam, a serca nie oddam nikomu - rzekła ona cicho.
A czemu to, szlachetna ciociu Amelio?
Bo moje serce jest p kni te! - powiedziała ona z trudem i łatwo uciekła.
Niech i ciebie, biedactwo. Bóg pocieszy - mruczał doktor serdecznie
Ale i jemu zdawało si ze ma p kni te serce kiedy zacz li go zegna . Nawet pani
Opolska u ciskała go serdecznie i tkliwie. Wszystko zniósł m nie.
A wreszcie podeszła ku niemu ona - Irenka.
Doktor chciał przemowie wesoło ale co go chwyciło za gardło W piersiach uczyniło
mu si zimno jak w piwnicy Spojrzeli sobie w oczy takim spojrzeniem, w którym prócz
niezmiernej miło ci nie było nic innego Irenka tez nic nie mówiła ale on słyszał najwyra niej
słowa dr ce i rozpłakane.
Niech ci Bóg zapłaci za wszystko, ty najlepszy na wiecie. Otarłe nasze łzy r k
mi kk i miłosiern . Oddałe nam serce, jasne złote serce. Pocieszałe nas. kiedy byli my
smutni. Kocham ci jak ojca, ty dobry, ty złoty, ty samotny człowieku. B d modliła si za
ciebie a póki mego ycia b d pami ta o tobie. A gdyby kiedy potrzebował pociechy
pomy l tylko o mnie, o swojej ukochane) Irence, a ja przybiegn . egnaj, egnaj, wujaszku.
A nagle powiedziała szeptem:
Wujaszku! Wujaszku! Co to? Taki stary i płacze…
On za odrzekł nieswoim głosem:
- Ja miej si … ale czemu ty beczysz?
Obj ł jej głow i całował wiele, wiele razy.
- Dziecko moje - powtarzał - dziecko moje jedyne… Niech ci Bóg…
Wi cej ju nie mógł powiedzie , bo chocia szukał z ogromnym trudem, nie mógł
znale słowa.

KONIEC

Ksi ka pobrana ze strony


http://www.ksiazki4u.prv.pl

You might also like