You are on page 1of 117

Jonas Gardell

NIGDY NIE
OCIERAJ ŁEZ BEZ
RĘKAWICZEK

1. Miłość
Przekład: Katarzyna Tubylewicz

Spis treści

Tom 1: Miłość

Podziękowania

Przypisy
Sierpniowy dzień minął bez jednej chmury na niebie, ale przez zamknięte okna izolatki lato
nie przedostaje się do środka.
Wychudzony mężczyzna w łóżku jest bardzo zmieniony przez zaawansowanego mięsaka
Kaposiego. Zostało mu już tylko kilka dni życia.
Zazwyczaj nowotwór ten dotyka starszych mężczyzn w obszarze basenu Morza
Śródziemnego, a przebieg choroby jest tak powolny, że cierpiący na nią zdążają umrzeć z innych
przyczyn, od pewnego czasu jednak odnotowuje się liczne przypadki, zwłaszcza w USA, kiedy rak
staje się o wiele bardziej agresywny.
Ramiona, głowa i szyja mężczyzny w łóżku pokryte są wielkimi brązowymi plamami,
charakterystycznymi dla tego nowotworu.
Ma koszmarne odleżyny na pośladkach i w dolnej partii pleców. Rany zabezpieczono
pianką poliuretanową, żeby skóra nie obcierała się w zetknięciu z materacem, ale niewiele to
pomaga. Jest tak chudy, że niemal przezroczysty. Wymizerowany z powodu ciągłych
biegunek. Nawet własne jelita już z siebie wycisnął.
Mężczyzna jest sam.
Nikt nigdy go nie odwiedza.
Od jakiegoś czasu już nawet nie mówi, popadł w apatię, walczy bez słów.
Nieraz płacze. Nikt nie wie, czy z bólu, czy z rozpaczy.
W ogołoconym pokoju, w którym nigdy nie otwiera się okien i który ma tylko jedno
wyjście, przez śluzę prosto na dziedziniec, dwie kobiety w milczeniu wykonują rutynowe
czynności. Krążą wokół ciała w łóżku jak księża posługujący przy ołtarzu.
Młody mężczyzna w łóżku wpatruje się w sufit. Poci się i płacze, ale nic nie mówi.
Kobiety to starsza pielęgniarka i młoda stażystka. Starsza od wielu lat pracuje w szpitalu
zakaźnym Roslagstull. Młodsza jest tu od niedawna. Obie mają rękawiczki ochronne, maseczki i
żółte fartuchy.
Zmieniły opatrunek na jednej z ran odleżynowych i stażystka zdjęła na chwilę brudne
rękawiczki, pewnie żeby poprawić prześcieradło lub coś takiego.
Nagle pochyla się nad młodym mężczyzną w łóżku i pospiesznie ociera wierzchem dłoni
jego łzy.
Robi to impulsywnie, w przypływie empatii i współczucia.
Oczy starszej siostry zwężają się z dezaprobatą.
Chory opuszcza powieki. Wciąż płacze.
Po wypełnieniu swoich obowiązków kobiety wychodzą bez słowa z pokoju.
– Mam nadzieję, że porządnie odkazisz ręce!
Dopiero co przeszły przez śluzę między drzwiami – każdy pokój jest odizolowany dwojgiem drzwi,
które nigdy nie mogą być otwarte jednocześnie – stoją teraz na dziedzińcu przed pawilonem z
izolatkami.
Starsza z pielęgniarek nie może się powstrzymać i szorstko sztorcuje stażystkę. Młodsza
wydaje się nie rozumieć. Starsza wyjaśnia z irytacją:
– Jeśli już musisz się zajmować ocieraniem łez, rób to w rękawiczkach ochronnych!
– Ale on był taki smutny! – Niedoświadczona dziewczyna nie umie ukryć żalu.
Starsza pielęgniarka prycha.
– Znasz dobrze reguły. Za każdym razem, kiedy wchodzimy do pacjentów, choćby tylko po to, by
poprawić prześcieradło lub spytać, czy chcą pić, przestrzegamy naszej rutyny, starannie myjemy
ręce, wkładamy rękawiczki, maseczkę i żółty fartuch. Nie ma wyjątków. Procedury szpitalne są
zawsze, w każdej chwili, ważniejsze od ludzkich odruchów. Zrozumiano?
– Ale… – próbuje protestować młodsza, jednak tamta nie daje jej skończyć. – Teraz już wiesz.
Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek!
Kręci głową.
Potem odchodzi.

To opowieść o pewnym czasie i o pewnym miejscu.


To, o czym mówi ta historia, wydarzyło się naprawdę.
Rozegrało się tu, w tym mieście, w tych dzielnicach, wśród ludzi, którzy wiodą tu swoje
życie. W miejskich parkach, w ogródkach restauracji, w barach, saunach, kinach porno, szpitalach,
kościołach i na cmentarzach. Wszystko wydarzyło się na ulicach i w domach tego miasta, wśród
jego mieszkańców.
To, o czym mówi ta historia, działo się jednocześnie w wielu innych miejscach, o tym jednak mogą
opowiedzieć inni.
To, o czym mówi ta historia, rozgrywa się także dziś, dzieje się przez cały czas, ale nie jest
częścią tej opowieści, chociaż sięga ona aż do teraźniejszości.
Opowiedzieć to swego rodzaju obowiązek.
To sposób na to, by uczcić, opłakać i zapamiętać.
To walka pamięci z zapomnieniem.
*

Niewielki domek nie ma w sobie nic szczególnego, ale stoi na wysokiej, stromej skale, która
pochyla się nad samym morzem. Widać z niego, jak z gniazda, wodę.
Mama otrzymała ten dom w spadku, rzeczywiście bardziej przypomina ptasie gniazdo niż
letnią daczę. Kiedy był budowany, zdecydowano, że nie będzie stał równolegle do wody, tylko
skosem do zatoki, dzięki czemu z werandy roztacza się wspaniały widok na morze i zachody
słońca, a jednocześnie jest się chronionym przed wiatrem, jeśli nie wieje prosto z północy.
– Nasza własna strażnica! – ma w zwyczaju żartować ojciec. Wszyscy robią wtedy
zadowolone miny, bo to przecież prawda.
To jest ich strażnica.
W mieście jest u nich ciasno i ciemno, ale tutaj mają nadmiar niemal nierzeczywistego
światła, a widok roztacza się tak daleko, jak sięga wzrok.
Przypomina to różnicę pomiędzy światem cienia, w którym żyje dzisiaj ludzkość i który
skazany jest na zagładę, a światem nowego porządku, strumieniem światła, które zapewni bliskość
Jehowy, światem, na którego nadejście czekają.
Za jakiś czas, wspominając dzieciństwo, Benjamin będzie najpierw widział ich letni dom.
Morze, światło – niemal nierealne – werandę, wąskie, rozchybotane schodki prowadzące na pomost
i plażę; w ten sposób wyobraża sobie wieczność.
Jest wiosenny wieczór. Wrzask mew. Słońce świeci w dole nad zatoką i razem z niebem
i morzem odbija się we wszystkich oknach werandy.
Zima nareszcie została pokonana.
Już jej nie ma. Tak jak nie będzie morza, kiedy Jehowa ustanowi już swoje królestwo: „I widziałem
nowe niebo i nową ziemię; albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie
ma”1.
W ciągu dnia byli na dworze i łowili śledzie. Teraz matka stoi przy kuchence i smaży z nich
filety obtoczone w bułce tartej. Benjamin turla się dookoła ze swoją młodszą siostrą, Margaretą.
Przez całą zimę czekali, żeby przyjechać do letniego domu, i nareszcie tu są.
Dom powoli ożywa. Kiedy w sobotnie przedpołudnie otworzyli drzwi i weszli do środka,
było tak, jakby przez całą zimę czas stał tu w miejscu, jakby zegar się zatrzymał.
W środku było duszno i trochę wilgotno. Na ziemi Benjamin znalazł zabawki: trzy zielone
plastikowe żołnierzyki i mały samochodzik. W kącie leżała zamykająca oczy lalka Margarety.
Najwyraźniej zeszłej jesieni opuścili dom, zanim z siostrą skończyli zabawę.
Na stole leżał rozłożony dziennik „Dagens Nyheter” z datą 7 października 1969. Rok temu.
Benjamin przesylabizował tytuł. W zeszłym roku tego nie potrafił. Nauczył się przez zimę.
W ciągu weekendu dokonali otwarcia domu na nowy sezon, posprzątali, wywietrzyli i
powlekli świeżą pościel. Benjamin i Margareta głównie biegali w koło, skakali i bawili się. Jak
znarowione cielaki, powtarza zawsze ze śmiechem ojciec.
Podczas gdy matka przygotowuje posiłek, ojciec myje okna na werandzie. Nie przeszkadza
mu, że Benjamin i Margareta biegają dookoła.
Kiedy Margareta wspina się na balustradę werandy, ojciec nie przerywa pracy, nawet na nią
nie spogląda, tylko upomina, niemal mimochodem.
– Margareto – mówi – nie wspinaj się na balustradę. Możesz spaść.
– Ale ja nie spadnę.
– Tego nie wiesz.
Ojciec kontynuuje mycie okien, jest głęboko skupiony. Kocha taką pracę.
Czyścić. Zmywać plamy. Przywracać porządek.
Jak wtedy, gdy fala zmywa z piasku dziecięce zamki i odciski stóp, zostawiając plażę
ponownie gładką i piękną. W jakiś sposób poprawioną.
Benjamin przerywa zabawę i przechyla się przez balustradę, patrzy w dół na stromą skałę,
która schodzi do morza. Można od tego dostać zawrotu głowy.
Matka wychodzi z talerzami, sztućcami i szklankami, zaczyna nakrywać do stołu.
– Czy jak ktoś stąd spadnie, to umrze? – pyta Benjamin.
Znajdują się tak wysoko. Spaść byłoby grzechem.
Kto tak spada, rzuca wyzwanie Bogu.
– Chcę to zobaczyć!
Jego młodsza siostra też wychyla się z miejsca, gdzie wspinała się po balustradzie. Ona też
chce popatrzeć w przepaść, tak samo jak starszy brat. Benjamin przechyla się jeszcze trochę
bardziej nad balustradą. Margareta śmieje się i naśladuje go.
Świeci słońce. Krzyczą mewy.
Matka układa przy każdym talerzu nóż i widelec.
Starannie. Metodycznie. Nakrywając, nuci.
Benjamin czuje, jak napinają mu się mięśnie, a ciało szykuje się do skoku. Balansuje na
balustradzie, aż niemal traci równowagę, czuje łaskotanie w brzuchu. W dole znajduje się głębia.
Margareta śmieje się i wspina odrobinę wyżej, a potem jakby jeszcze trochę się przechyla i wtedy
nagle dzieje się coś złego – Margareta puszcza balustradę i zaczyna lecieć przed siebie i w dół,
najpierw powoli, potem coraz szybciej.
W tej samej sekundzie ojciec odrywa się gwałtownie od mycia okien i łapie córkę, która
nawet nie zdążyła się wystraszyć. Trzymając dziewczynkę w ramionach, zdejmuje ją z balustrady,
zanim dojdzie do wypadku, i tym samym co wcześniej, spokojnym i zdecydowanym głosem
odpowiada na pytanie syna.
– Myślę, Benjaminie, że nie będziemy tego sprawdzać.
Nic więcej. Koniec dyskusji.
– No, w każdym razie śledź jest już gotowy – ogłasza matka i wchodzi do domu, żeby przynieść
jedzenie.
Rodzina siada przy stole na werandzie. Ojciec rozpoczyna modlitwę, potem jedzą
smażonego śledzia z purée ziemniaczanym. Dzieci pałaszują rybę rękami.
Matka lubi, jeśli obiad, ten czas, kiedy są razem, wypełnia się rozmową, dlatego zagaja:
– W każdym razie mamy piękną pogodę.
Nie jest to pytanie, więc nie dostaje odpowiedzi. To raczej przykład, o czym można mówić,
kiedy je się wspólny posiłek. Miłe zdanie.
– Możemy się potem wykąpać? – pyta z pełnymi ustami Benjamin.
– Benjaminie, kiedy jemy, używamy widelca – odpowiada ojciec, nie podnosząc oczu znad talerza.
– Możemy się potem wykąpać? – powtarza Benjamin.
– Tak, to fantastyczne, kiedy takie wieczory przychodzą już pod koniec maja – mówi ojciec.
– Możemy się potem wykąpać?
– To prawda, lato robi się dzięki temu takie długie – mówi matka.
Ojciec przerywa.

Benjamin, masz siedem lat. Nie jedz rękami. Używaj widelca.
Inny szpital. Inny pokój.
Szpital na Södermalm. Oddział 53. Sala 5.
Biel.
Nagie ściany i tylko jeden obrazek.
Jakaś grafika. Zachodzące na siebie prostokąty. Kto zdecydował, że powinna tu wisieć? Czy
ma na celu stworzenie domowej atmosfery?
Przy łóżku znajduje się stolik z wacikami, solą fizjologiczną i lekarstwami, wazon z
czerwonymi tulipanami, wczorajsze popołudniówki, 10 marca 1989, artykuły o przesłuchaniach
Carla Lidboma przez Trybunał Konstytucyjny w toczącej się bez końca sprawie Ebbego Carlssona2,
szklanka soku ze słomką. W nogach kroplówka, która zaopatruje młodego mężczyznę na łóżku w
morfinę, antybiotyki i płyn infuzyjny, mężczyznę na szpitalnym łóżku z rurkami w nosie i u
ramion. Obok łóżka siedzi na krześle drugi młody mężczyzna. Czuwa. Wcześniej w ciągu
dnia towarzyszyło mu kilku przyjaciół, ale teraz został sam. Czyta choremu na głos wiersze.
– Przeczytam ci wiersz Karin Boye3 – mówi. – Był czas, że nasze lato trwało wieczność
całą. Włóczyliśmy się w słońcu, bez końca to trwało…
Przez chwilę wygląda na zewnątrz. Jest zima. Chciałby otworzyć okno, ale to niemożliwe.
Wszystko jest tu pozamykane. Odizolowane.
Zamyka oczy i przywołuje w wyobraźni wczesny majowy wieczór. Całkowity początek
czegoś. Przez otwarte okno wpadał zapach bzu. Nareszcie nadchodziło lato, na które czekali, które
uczynili swoim celem.
Oby do lata, mówili sobie, to za nie trzymali kciuki. Myślenie o tym potrafi go wpędzić w
totalną rozpacz.
Otwiera oczy, wraca do rzeczywistości. Zamknięte okno. W pokoju unosi się zapach
środków dezynfekcyjnych i czegoś nieokreślonego, mdląco słodkiego, co już zawsze będzie mu się
kojarzyło z tym pomieszczeniem.
Nie ma lata. Jest zima.
– Więcej nie dam rady. Mogę posprzątać ze stołu? – pyta Margareta.
– Najadłaś się już? – pyta matka.
Syn wstaje, niecierpliwi się.
– Ja też się najadłem! Możemy się teraz wykąpać?
Benjamin odwraca się i napotyka wzrokiem swoje odbicie w świeżo umytym oknie.
– Nie jest aby za zimno? – oponuje ojciec.
– Wcale nie jest za zimno – upiera się Margareta.
– Tego nie wiesz – ucina matka. – Ingmarze, napijesz się kawy?
– Bardzo chętnie, najdroższa. Tak czy owak, musicie odczekać pół godziny, żeby nie dostać
skurczu.
Benjamin przegląda się w świeżo umytym oknie.
Zanurza się w swoim odbiciu. Czasami robi coś takiego.
Powoli podnosi ramię i widzi, jak jego odbicie robi to samo. Studiuje swoje oczy, twarz,
przekrzywia lekko głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę.
A potem nagle przyciska obie dłonie do szyby. Powstaje na niej ich wyraźny odcisk.
– No i co ty zrobiłeś? – wybucha z irytacją ojciec. – Przecież przed chwilą to okno umyłem! Dopiero
teraz Benjamin robi się na nowo obecny. Ze zdziwieniem przygląda się odciskom swoich dłoni.
Myśli: „Jestem tutaj”.
To potężna, wspaniała myśl.
Benjamin odkrył, że istnieje.

Przez całe życie będzie pamiętał tę chwilę. Letni wieczór, weranda, morze. Odciski dłoni na szkle.
To, że dostrzegł siebie.
W lustrze szyby zauważył coś. To coś odpowiadało na jego spojrzenie i jakby przytakująco
kiwało głową. Pozostanie jednym z jego najwcześniejszych wspomnień.
Masz zaraz pójść po ścierkę i płyn do mycia okien, żeby zmyć te ślady.
Ojciec kontynuuje jedzenie. Zawsze tak postępuje. Nie podnosi głosu. Nie robi się zły.
Postanawia coś i potem tak już ma być. Inni muszą się dostosować. Chcą być posłuszni.
Benjamin kocha ojca. Kocha też jego ojcowski autorytet. To, że tata decyduje, jak ma być.
– Chętnie – odpowiada radośnie. – Mycie okien jest fajne.
Młody mężczyzna na łóżku otworzył oczy. Przesuwa niespokojnie wzrokiem po suficie.
Poci się. Oddycha. Uparcie, z przerażeniem.
Oddychanie stanowi wysiłek. Chory leży z uniesionymi do góry dłońmi, jak do modlitwy.
Jęczy. Jest bardzo zmęczony i bardzo się boi.
Po jego twarzy płyną łzy. Wciąż płacze. Młody mężczyzna, który siedzi obok, usiłuje nie
zauważać tego płaczu. Próbuje się koncentrować na czytanym wierszu.
Nie podnosić głosu.
Nie dać się zarazić niepokojem.
Zachować spokój. Powagę. Czuwać z tą powagą nad chorym.
Miłość i kontrola. Nie da się ich oddzielić. W rzeczywistości chciałby wrzeszczeć i szarpać
ukochanego, wtrząsnąć w niego życie, bić, pieścić, pocieszać: „Nie płacz, mój ukochany, nie wolno
ci płakać!”.
Ale nie krzyczy. Nie bije, nie pieści, nie pociesza, zamiast tego czyta wiersz Karin Boye, zanurza
się w słowach:
– Nurkowaliśmy w bezdennej głębi woni i zieleni…
Głos załamuje się wbrew jego woli. Musi wziąć głęboki oddech, żeby zdusić wzbierający
płacz, zmusza się, żeby czytać dalej, spokojnie, trzeźwo, dokładnie tak, jak go nauczono w
dzieciństwie, tak, jak by to robił jego ojciec.
– Nurkowaliśmy w bezdennej głębi woni i zieleni, wyzbyci obawy przed godziną cieni…
Chory w gorączce rzuca niespokojnie głową. Ma rozbiegane oczy.
Dusi się. To stąd niepokój i strach. Jest bliski uduszenia się.
Młody mężczyzna na łóżku ma umrzeć i dobrze o tym wie.
Bardzo boi się śmierci.
*

Nadzy Margareta i Benjamin bawią się na brzegu morza w popołudniowym słońcu. Na


dworze jest nie więcej niż szesnaście stopni, ale oni tak bardzo czekali na wiosnę i na lato, że nie
mogą już czekać dłużej.
Rodzice przyglądają im się. Ojciec wykorzystuje okazję, żeby czyścić plażę z kamieni,
wrzuca je z powrotem do morza. Nawet teraz, pod wieczór, słońce świeci tak mocno, że piach
wygląda, jakby się palił. Woda się iskrzy, przy pomoście żarzą się brzozy i osiki.
– Teraz się zanurzę – decyduje nagle syn i robi kilka kroków w głąb wody.
– Ależ Benjamin, woda jest lodowata! – oponuje mama, która stoi na plaży obok taty. Chłopiec
nie słucha jej, wchodzi coraz głębiej. Naprawdę jest lodowato zimno, ale i tak to zrobi.
– Nie dalej niż do pępka! – krzyczy ojciec.
Benjamin zatrzymuje się, krzyżuje ramiona i wciąga powietrze.
Potem powoli i zdecydowanie zanurza się w zimnej wodzie.
Młody mężczyzna, który leży w łóżku, poci się i płacze, ponieważ ma umrzeć. Drugi młody
mężczyzna, siedzący na krześle, usiłuje zapanować nad uczuciami, czytając wiersz Karin Boye.

– Gdzie teraz jest ta wieczność? Co nam po niej? Jak mogliśmy wyrzucić z pamięci to święte
nieodgadnione? Dzień nam się raptem skrócił…
Młody mężczyzna nad książką kontynuuje czytanie.
To jak zaklęcie.
Jak modlitwa, teraz, gdy już nie może się modlić, gdy stracił prawo do modlitwy.
Myśli: „My, co nie mamy już wiary, także się modlimy, tylko że nikt nie słucha naszych
modlitw”.
Zmagamy się w konwulsjach – czyta młody mężczyzna na krześle – w twórczej walce
pochłania nas – pomiędzy każdym zdaniem robi małą przerwę – dzieło wieczne – a jego istotą…
Podnosi wzrok na chorego w łóżku – na chwilę się uspokoił i znowu zamknął oczy. Dwie
pielęgniarki, które zmieniły leżącemu opatrunki na ranach i przewróciły go na bok, zrobiły, co
miały zrobić, i opuszczają w milczeniu pokój.
– …jest czas.
Młody mężczyzna na krześle ostrożnie odkłada tom z wierszami Karin Boye, antologię
kupioną w lutym na wyprzedaży. Śledzi oddech tego drugiego. Nadal jest płytki i przyspieszony,
jak u przerażonego ptaka. Głowa wciąż rusza się na boki na poduszce, teraz jednak dużo mniej
gwałtownie.
Młody mężczyzna wstaje z krzesła, żeby umyć choremu twarz. Chory jęczy, jakby ktoś go
niepokoił. Młody mężczyzna głaszcze go po klatce piersiowej.
Wyczuwa żebra. Zatrzymuje rękę.
Czuje serce, które jeszcze bije.
Benjamin zanurzył się i szybko wybiega z wody.
– Widzieliście, jak zanurkowałem? – krzyczy z dumą, pełen werwy, i natychmiast wbiega z
powrotem do morza.
– Wspaniale! – odpowiada ojciec, chociaż nawet na niego nie zerknął, bo pilnuje siedzącej w
mokrym piasku Margarety.
– Wychodźcie już, bo zamarzniecie.
Britta wsuwa rękę w dłoń Ingmara, żeby choć na sekundę przestał nad wszystkim czuwać.
W gruncie rzeczy kocha go za jego potrzebę kontroli, za odpowiedzialność, jaką na siebie bierze, i
za autorytet, są jednak takie chwile, kiedy człowiek powinien odpuścić, pozwolić, żeby wszystko
przez moment było takie, jakie jest.
Spogląda na gładką jak lustro wodę i kąpiące się dzieci. Wzdycha z radością.
– „Był czas, że nasze lato trwało wieczność całą”… – mówi i delikatnie ściska rękę męża. On
jednak chyba nie rozpoznał wersu z wiersza Karin Boye ani nie zauważył uścisku dłoni żony, bo
ją puszcza i podnosi z piasku duży plażowy ręcznik. Jak zawsze, kiedy uwaga Ingmara skupia się
na czymś innym, przeszywa ją dreszcz zawodu. Tak łatwo mu to przychodzi. Odtrącenie żony to
dla niego pestka.
– Wyłaźcie już, dzieciaki, powiedziałem! – krzyczy Ingmar, unosząc do góry ręcznik, jak
napomnienie dla Benjamina, nadal zanurzonego po pas w wodzie o temperaturze piętnastu stopni,
i dla Margarety, której pupa wciąż znajduje się na zimnym mokrym piasku.
– Wyłaźcie już, mówię, czas się wytrzeć!
Dzieci wychodzą posłusznie, biegną w jego ramiona.
Otula je swoim ciepłem jak Anioł Stróż.
Benjamin śpi na górnym łóżku, a Margareta na dolnym. Dokładnie tak, jak być powinno.
Chłopiec ma na sobie za małą spłowiałą piżamę w słoniki, które stoją na czymś, co przypomina
piłki plażowe. Piżama została na zimę w letnim domu, zapomniana. Benjamin obwąchuje ją.
Jego wakacyjna piżama.

Przesunął się, żeby zrobić na poduszce miejsce dla dwóch ulubionych pluszaków,
zniszczonego misia i szmacianego kotka. Lubi dopilnować, żeby miały jak najwygodniejsze
miejsca, a sam chętnie kuli się na materacu tuż obok poduszki.
Margareta jak zwykle ma w łóżku komiksy z Kaczorem Donaldem. Mama siedzi na
taborecie przy krawędzi dolnego łóżka i czyta im wieczorną modlitwę. Roleta w oknie lekko się
kołysze unoszona przez bryzę, do pokoju wpada struga chłodniejszego powietrza. Wszystko jest
precyzyjnie zaplanowane przez Boga. Wszystko jest takie, jak być powinno.
Matka zmawia za nich na głos pacierze.
– Jehowo Boże – zaczyna.
Benjamin i Margareta zamykają oczy, żeby lepiej słyszeć matczyny głos i wezwania: „Jehowo
Boże. Jehowo Boże”.
Bóg, który objawił się Mojżeszowi w płonącym krzaku. Który przeprowadził swój lud przez
pustynię. Który nakazał, by Morze Czerwone rozstąpiło się i jego wybrańcy przeszli suchą nogą po
morskim dnie. Który sprawił, że z nieba spadła manna, żeby mogli się pożywić.
– Jehowo Boże – modli się matka – dziękujemy Ci za ten dzień i za to, że możemy być twoimi
świadkami. Prosimy Cię, żebyś w nocy miał w swojej opiece Margaretę i Benjamina, a także
mnie i tatę, tak byśmy mogli dobrze się wyspać i obudzić jutro do nowego dnia, a potem dalej
czcić i chwalić Twoje imię poprzez wszystko, co czynimy…
Benjamin zwija się na materacu w pozycji embrionalnej. Na chwilę podnosi oczy, żeby
upewnić się, że miś i kotek leżą tam, gdzie powinny, na poduszce. Słyszy głos matki. W oknie
rozpostarta jest siatka na komary, przez którą wpada chłodny wieczór. Chłopiec syci się
bezpieczeństwem, którym jest Jehowa. Ponownie zamyka oczy i gdyby mama spojrzała na niego,
zobaczyłaby, że się uśmiecha.
Ingmar sprząta ze stołu po kolacji. Przez ramię przerzucił sobie ścierkę kuchenną. Uwielbia
zbierać naczynia i myć je do czysta, przywracać porządek, naprawiać. Również wtedy, gdy to jego
żona zobowiąże się posprzątać w kuchni, potrafi chodzić za nią ze ścierką i przecierać wszystko po
raz ostatni, żeby było idealnie. Nie chodzi o skrytykowanie pracy żony, tylko o to, że ta czynność
sprawia mu wielką przyjemność. Przychodzi mu wtedy do głowy być może niemoralna myśl, że to
samo musiał czuć Jehowa w siódmym dniu stworzenia, kiedy spojrzał na całe swoje dzieło i
zobaczył, że jest dobre.
Dokładnie tak czuje się Ingmar: zadowolony, sprawujący kontrolę i czysty.
Teraz może już nadejść noc, a potem następny dzień, jeśli tego pragnie Bóg.
Są przygotowani.
Nagle dostrzega odcisk ręki syna na błyszczącej w wieczornym słońcu szybie.
W końcu nie został wytarty. Benjamin posłusznie poszedł po ścierkę, Ingmar to pamięta,
jednak potem coś musiało odwrócić jego uwagę, tak to jest z dziećmi.
Teraz już się położyły i nie powinno się ich zrywać z łóżka z takiego powodu, ale Ingmar
nie może zostawić brudnej szyby.
Zdejmuje z ramienia ścierkę i podchodzi do okna. Odcisk dłoni jest dobrze widoczny w
wieczornym świetle. To tłuszcz ze śledzia, którego Benjamin jadł rękami.
Ojciec zatrzymuje się i przygląda śladowi zostawionemu przez syna.
Pięć palców u każdej dłoni. Jest w tym jakaś doskonałość. Na moment obezwładnia go
wdzięczność. Za to, że mu zaufano i mógł zostać ojcem. Że Jehowa podarował mu coś tak
wspaniałego, jak opieka nad dwoma ludzkimi istnieniami.
Przez chwilę czuje się obezwładniony nadmiarem miłości. Stoi bez ruchu i patrzy. Chce
podziękować Jehowie i chwalić go za ten moment. Chce się pomodlić, by dwójka jego dzieci stała
się dobrymi sługami Jehowy, żeby swoim życiem nieustannie czciły imię Boże.
Długo patrzy na ów ślad ręki. Stoi tak, jakby chciał coś zatrzymać.
Dłonie syna, takie małe. Rozczapierzone paluszki. Przypominają rysunki z epoki kamiennej
we francuskich jaskiniach, widział je na zdjęciach.
Słońce zniża się nad lśniącą jak lustro zatoką.
Waha się.
Młody mężczyzna leżący na łóżku jeszcze oddycha. Każdy oddech przychodzi z trudem.
Wszystko w pokoju koncentruje się wokół tych mozolnych, urywanych zaczerpnięć powietrza.
Młody mężczyzna, który siedzi na krześle obok, wpatruje się w jego usta i nadal unoszącą się
grdykę – są jak woda o wyrównujących się falach.
Waha się, ale nie pozwala sobie na wątpliwości.
Wahanie jest szkodliwe, może najbardziej ze wszystkiego.
Dlatego już bez namysłu ojciec wyciera odcisk rąk syna z okiennej szyby, aż przechodzą go
ciarki.
Coś, co musi zostać zrobione.
Szkło jest znów czyste. Odbija się w nim tylko zachodzące słońce i niebo.
Młody mężczyzna w łóżku zaciska nagle dłonie. Ściska mocno, mocno. Potem rozluźnia się.
Młody mężczyzna, który siedzi na krześle, podnosi oczy, jakby przed chwilą nie uważał.
– Rasmus?
Gwałtownie podrywa się z miejsca.
*

– Rasmus?
Słyszy jej głos, ale jakby do niego nie docierał. Jest daleko, nie musi się nim przejmować.
Jeśli się postara, to przecież i tak go znajdzie. Nie schował się ani nic takiego. Po prostu znowu
zniknął w sobie. Jak ma to wytłumaczyć, że zagłębia się w sobie, ma tam cały wszechświat. Inną
rzeczywistość. Świat ze szkła. Rasmus jest szklanym chłopcem.
Rasmus stoi przy oknie w dużym pokoju z twarzą tuż przy szybie. Na zewnątrz znajduje się
ogród, w którym zawsze panuje spokój – ogrodowe meble, dobrze przystrzyżony trawnik, starannie
wypielęgnowane jabłonie, różane rabaty i margerytki wzdłuż wysypanej żwirem ścieżki do furtki;
za nią i za płotem rozciąga się droga, szosa przez Koppom, która prowadzi dalej, daleko stąd.
Koppom jest małą miejscowością. Rzecz jasna są tu wąskie ulice, jak ulica Stara, ulica Grzybowa
albo Wrzosowa, ale tylko jedna szosa z prawdziwego zdarzenia, Droga Koppom. Jeśli skręci się w
prawo, prowadzi do Åmotfors, a jeśli w lewo, to do Årjäng.
Przez całe życie Rasmus będzie kojarzył lewo i prawo z Åmotfors i Årjäng. Witając się,
wyciąga Åmotfors, dzień dobry, dzień dobry, ale ponieważ Rasmus jest leworęczny, pisze Årjäng.
Są takie dni, kiedy Rasmus może godzinami stać przy płocie i tylko patrzeć na szosę, w dal.
Można nią wyjechać. Wydostać się stąd.
Stoi tam, przepełniony tęsknotą, patrząc na przejeżdżające samochody.
Są w drodze dokądś.
Wyobraża sobie ludzi, którzy je prowadzą – kim są, dokąd zmierzają. W jego marzeniach
zawsze są bardzo szczęśliwi i zawsze są mężczyznami.
– Rasmus?
Zaraz wyjdzie z kuchni i zacznie go szukać. Robi tak zawsze, pełna niepokoju, że coś mu się
przytrafiło.
Rasmus opiera czoło o szybę. Na parapecie stoi rząd doniczek z niewielkimi petuniami.
Zawsze tu stoją. Te same małe doniczki. Te same niewielkie petunie. Tak jak wszystko, co mają w
domu. Wszystko, co tu jest, zawsze się tu znajdowało.
Któregoś razu, kiedy Rasmus miał trzy lata, z wielkim skupieniem pozrywał wszystkie
kwiatki. Opowiadają o tym, kiedy odwiedzają ich goście. O tym, jak ich synek zerwał kwiatki.
Potem się śmieją.
Rasmus chucha na szybę. Pisze coś palcem na zaparowanej powierzchni.
– Rasmus!
Teraz stoi w drzwiach do pokoju. Zauważa go i uspokaja się.
– Aha, tu jesteś. A nie mógłbyś odpowiadać, jak się ciebie woła?
Podchodzi do niego i delikatnie przesuwa ręką po jego włosach i karku.
– Co tu robisz? Dlaczego nie bawisz się na dworze?
Siedmiolatek nie rusza się z miejsca, jego twarz jest tylko kilka centymetrów od szyby.
Zafascynowany wpatruje się w napis. Nie może się oderwać od tego cudu.
– Napisałem swoje imię. Zobacz! Napisałem Rasmus.
Jego imię.
– Jest napisane Rasmus, tak!
Matka zmienia temat rozmowy. Stara się, żeby jej głos brzmiał dziarsko i pogodnie. – Wiesz,
widziałam, że Erik bawi się na dworze z jakimś kolegą. Nie zapytasz, czy mógłbyś się z nimi
pobawić?
Jak zwykle zachowuje się, jakby jej nie słyszał, chociaż stoi tuż obok niego. Jest całkowicie
zagłębiony w swoim świecie.
– Patrz, mama! – woła zdumiony i kiwa głową w stronę szyby; litery, które napisał palcem,
zaczynają właśnie znikać.
– Moje imię! Znika!
Do pokoju wbiega pielęgniarka. Szybkimi zdecydowanymi ruchami naciąga rękawiczki.
Partner pacjenta mocno przyciska ucho do ust chorego, głaszcze go po czole i przeraźliwie krzyczy,
że jego chłopak nie oddycha.
Pielęgniarka wyciąga z kieszeni małe lusterko i przytrzymuje je tuż nad ustami pacjenta.
Chciałaby powiedzieć: „Proszę nie histeryzować!”.
Nie mówi tego jednak.
– Ależ tak, oddycha. Proszę spojrzeć! – uspokaja.
Lusterko jest lekko zaparowane.
Litery jego imienia widać jeszcze na zaparowanej szybie.
Matka gładzi go po policzku, jest zmartwiona i pełna podziwu. Syn jest jej wielkim i
jedynym cudem. On jeden nadaje sens jej życiu.
Dotyka go tak ostrożnie, jakby się bała, że w rzeczywistości nie istnieje, że jest tylko
maleńką skalistą wysepką, do której dociera się tylko raz i już nigdy więcej, jakby był wodą
parującą pod wpływem ciepła jej rąk, jakby w każdej chwili mógł się rozpuścić i zniknąć.
On, jedyny cud jej życia.
Jej miłość do niego – oczywiście, że jest radością, szczęściem i tak dalej – ale jest też
zawsze niepokojem i smutkiem.
Wie, że nie wolno jej tak czuć, ale tak czuje.
Smutek jest gęsty jak szare zachmurzone niebo, jak potężny ucisk w piersiach, z którym, wie o
tym, musi się nauczyć żyć, bo to brzemię to ciężar jej syna. Albo raczej – nieobecności jej syna.
Ból fantomowy.
Kiedy był niemowlakiem, stawał na jej piersiach, podtrzymywała go rękami, a on się śmiał,
jego oczy były pełne szczęścia i radości, czuła jego ciężar naciskający na jej ciało.
Ten sam ucisk, to samo brzemię czuje zawsze, a zwłaszcza wtedy, gdy nie ma go przy niej.
Czuje jego ciężar, wagę, gdyby tylko mogła go zobaczyć, sprawdziłaby, czy się śmieje, czy ma
radosne oczy, ale nie może go widzieć, może tylko zawołać, jak echo albo cień, i wtedy rozumie,
czym byłaby prawdziwa rozpacz: stracić go, nigdy więcej nie móc zobaczyć, nigdy więcej dotknąć,
mieć tylko ów ciężar i brzemię, i fantomowy ból w piersi.
Jego brak.
Potrafi być bliska płaczu nawet wtedy, gdy ma go przy sobie, kiedy stoi tuż obok niej, a ona
z niedowierzaniem głaszcze go po karku, po włosach, bo wie, że on zacznie się oddalać. W końcu
tak się musi stać: oddali się od niej.
Rozpłynie się jak para, jak poranna mgła.
Taki kruchy, taki drogocenny.
Dotyka go obezwładniona czułością i niepokojem, widzi, jak Erik sąsiadów bawi się z
jakimiś dzieciakami po drugiej stronie ulicy, Rasmus nie powinien być tu z nią, powinien być tam,
z innymi, powinien biegać dookoła i hałasować, a nie stać tutaj, chuchać na szybę i pisać palcem
swoje imię na zaparowanym szkle.
– Dlaczego nie pójdziesz na dwór pobawić się z innymi dziećmi?
Nie oczekuje odpowiedzi. Jest tak, jakby już teraz był gdzieś daleko.
W innym świecie.
Mijają lata. Przed oczami przesuwają się krajobrazy. Rasmus wygląda na zewnątrz. Odeszło
dzieciństwo. Jego twarz odbija się w szybie.
Przedział, w którym siedzi, jest pusty. Czasem zagląda na papierosa jakiś mężczyzna z
części dla niepalących, pali, nie mówiąc do Rasmusa ani słowa, nawet nie kiwnie głową w jego
stronę. Potem wychodzi. Metalowe popielniczki są pełne petów. Na małej tabliczce pod oknem
napis, że nie wolno się wychylać ani wyrzucać przedmiotów mogących wywołać pożar lub
wyrządzić inne szkody.
Rasmus ma na sobie budrysówkę taty. Jest trochę za duża, może się w niej schować, owinąć
nią. Na zewnątrz pola i lasy, jakaś szosa, jakaś mała miejscowość.
Przedział to kapsuła. Rasmus znajduje się w drodze. Wyjdzie stąd w swoje nowe życie. Już
nigdy nie powróci. Jest w drodze do domu, którego nigdy nie widział.
Drzwi otwiera konduktor. Jego mundur wzbudza respekt. Ma szeroką brodę, ciemny
kilkudniowy zarost. Ciepłe, brązowe oczy.
– Następna stacja Katrineholm – mówi. – Potem Södertälje södra.
Rasmus próbuje uchwycić jego wzrok. Ich spojrzenia na chwilę się spotykają. Jakby się
wzajemnie sprawdzali, zawierali rodzaj umowy. A może tak się tylko Rasmusowi zdaje.
Konduktor zamyka drzwi przedziału i idzie dalej wzdłuż pociągu. Rasmus drży, pochyla się
do przodu, zasłania oczy rękami, potem znów przyciska twarz do szyby.
Pewnego razu na pogotowiu młody lekarz dotknął go z ostrożną miękkością, która
całkowicie go obezwładniła. On też miał ciepłe brązowe oczy, takie jak konduktor.
Pewnego razu w pociągu z Åmotfors do Charlottenberg obcy mężczyzna siedział tak blisko, że go
dotykał. Przyciskał kolano do kolana Rasmusa, chociaż nie musiał. Spędzili w ten sposób niemal
całą drogę.
Był to rodzaj umowy.
Pewnego razu na basenie w Arvice jakiś starszy facet zaczął się dotykać, kiedy zostali tylko
we dwóch w saunie. Rasmus czuł narastającą panikę. Nie miał ręcznika, żeby się zakryć. Facet był
dość przystojny. Rasmus miał może szesnaście lat. Później facet próbował go zwabić do swojej
kabiny w przebieralni. Było to tak przemożne, że aż nie do udźwignięcia.
A teraz konduktor, który popatrzył mu przeciągle w oczy. Małe, krótkie, przelotne kontakty.
Niczego źle nie zrozumiał, nie sądzi, by tak było. Coś się między nimi zdarzyło. Przynależeli do
siebie.
Już pora, żeby nadeszło coś więcej. Ma dziewiętnaście lat. Musi się wydostać na
powierzchnię. I właśnie to robi. Dlatego siedzi w kapsule.
Gdy wysiądzie, wejdzie w coś innego.
Chucha na szybę i pisze swoje imię. Przed oczami przesuwają się krajobrazy.
Poprzedniego wieczoru, kiedy Rasmus się pakował, do jego pokoju weszła Sara z ubraniami
i rzeczami, które jej zdaniem powinien z sobą zabrać. Świeżo wyprasowane koszule, ręczniki, na
koniec w ręce została jej jego maturalna czapka, zakręciła nią.
– Może przyda ci się ta czapka?
– Mamo, błagam, na co mi ona w Sztokholmie?
– Tak… nie… ja… no nie wiem.
Zrobił jej przykrość. Zauważył to. Dotknięta strzepnęła czapkę ręką.
– Aha. Wobec tego ja ją sobie zostawię. Na razie.
Potem położyła czapkę jak trofeum w salonie na reprezentacyjnej półce. Żeby zrobić dla
niej miejsce, ze złością odsunęła fotografię ślubną. Doprawdy, niech chłopak zobaczy, jak cenna
jest ta czapka! Na półce stoją rodzinne zdjęcia i piękny chiński wazon, poza tym kilka książek.
Harald zapisał się do klubu wydawnictwa Dobre Książki i teraz zbiera ich wielotomowy słownik.
Na razie mają cztery części, ale cały czas wychodzą kolejne.
Harald oglądał telewizję.
W dzienniku pokazywali wywiad ze zwycięzcą wyborów, Olofem Palmem. Przez cienką
ścianę swojego pokoju Rasmus słyszał jego dobitny głos.
Teraz tata jest zadowolony, wiedział o tym. Socjaldemokraci wrócili do władzy, zakończyło
się sześć lat bezsensownego błądzenia rządów burżuazyjnych.
Wysokie niebo. Zimny dzień mimo słońca. Dzień, w którym zostawia za sobą swoje
dzieciństwo. Zapach jesieni i rozstania. Drzewa pełne jabłek.
Otwarty bagażnik. Harald pakuje walizki. Sara chodzi w tę i z powrotem między
samochodem a domem, napięta jak struna. Krzyżuje ramiona na piersiach. Jakby się bała, że o
czymś zapomni.
Po drugiej stronie drogi przy stacji benzynowej stoją młodzi chłopcy.
– Zobacz tam, jest Erik i reszta! – Nie może się powstrzymać Sara.
Macha ręką na powitanie. Może chce, żeby ją zobaczyli. W końcu to koledzy Rasmusa z
dzieciństwa. Woła do nich.
– Erik!
Chłopcy widzą ich, ale odwracają się plecami. Rasmus też odwraca twarz.
Sara opuszcza rękę. Niepewnie. Nie wie, co zrobić. Myśli o wszystkich chwilach, kiedy
próbowała tych cholernych gówniarzy jakoś przekupić. Ciastkami, bułeczkami, cukierkami.
Chodźcie pobawić się z Rasmusem! Harald zatrzaskuje bagażnik. Rzuca spojrzenie na chłopaków
po drugiej stronie drogi. Potem ze spokojem sadowi się na miejscu kierowcy.
– No to dobra. Jedziemy.
W samochodzie siedzą w milczeniu. Harald prowadzi. Rasmus siedzi z tyłu. Przejeżdżają powoli
przez Koppom.
Rasmus spogląda na domy, sklepy i warsztaty po drodze: sklep z narzędziami, z obuwiem,
stacja benzynowa, jego stara podstawówka, gimnazjum i Koppom-shop, w którym można kupić
najbardziej beznadziejne dżinsy świata oraz ubranka dla dzieci.
Mijają sklep żelazny, papiernik U Waldemara, Astrid – Fryzjerstwo Damskie i sklep
elektroniczny. Artykuły budowlane, kiedyś był tu też przystanek szynobusu. Bank spółdzielczy,
sklep spożywczy, Wojewódzka Kasa Oszczędności i biblioteka. W jej piwnicy działał klub
młodzieżowy prowadzony przez pastora, Rasmus nienawidził go chyba najbardziej z całego
Koppom. Przejeżdżają obok kolejnego spożywczego, stacji benzynowej Shell, Fagergrens –
Konfekcja Damska, domu kultury i cukierni U Bossego, która rok temu zyskała nowego
właściciela, a że jego żona pochodziła z Filipin, spowodowało to zmianę nazwy na Café
Philippines. Obok cukierni widać dawne zakłady pracy, Frank Dahlbergs AB, gdzie zatrudniony
był niegdyś Harald, zanim firma zbankrutowała w 1973 roku. Potem przyjęli go do fabryki
amunicji Norma w Åmotfors, gdzie pracuje do dziś na stanowisku szefa działu w wytwórni
nabojów.
Mijają stację kolejową, Kasę Ubezpieczeń, pocztę i Bank Warmlandzki, aptekę, w której
pracuje Holger, i ośrodek zdrowia, gdzie pracuje mama.
Jadą przed siebie, widząc to wszystko, a Rasmus myśli, że to po raz ostatni. Już nigdy tu nie
wróci.
Zarazem wie, że przyjedzie ponownie na święta.
– Mogli się chociaż przywitać – przeżywa mama.
Rasmus wzdycha.
– Ja też się nie przywitałem.
– No przecież chodziliście przez dziewięć lat do jednej klasy – wybucha mama, w jej głosie słychać
rozpacz.
Takie niepowodzenie. Kolega z dzieciństwa, który mieszkał naprzeciwko przez wszystkie
lata, po prostu odwraca się tyłem.
Milczą, aż tata czuje, że musi coś powiedzieć.
– Och, Rasmus to dobry chłopak – mówi.
*

– Łapać go!
Krzyk na szkolnym dziedzińcu. Zima dopisała. Spadło mnóstwo śniegu. Trudno biec przez
śnieg w kombinezonie, butach z cholewkami, czapce uszance i rękawiczkach. Nie sposób się
poruszać. Serce wali pod ciepłym podkoszulkiem, swetrem i kurtką. Rasmus się poci. Koledzy z
klasy gonią go, dopadają, przewracają na plecy. Gdzieś tam jest słońce, ale niemal go nie widać na
szarym niebie. Tchórzliwy świadek. Nagie drzewa. Na dziedzińcu brzydkie brudne kopy śniegu
zepchnięte przez pług śnieżny.
Jeden chłopak siada mu na klatce piersiowej, rozkłada ramiona, przyciska je kolanami i
rękami.
Drugi chłopak, Erik, ten ze stacji benzynowej naprzeciwko ich domu, wrzeszczy
przeraźliwie, żeby go nie puszczali.
Jego głos przypomina rżenie konia.
Rasmus ma jeszcze trochę siły. Walczy, żeby się wyrwać. Nie może się poruszać w ciepłych
ubraniach i w kombinezonie. Wszystko jest jakby stłumione. Chłopak, który siedzi mu na piersi,
utrzymuje się tam bez żadnego problemu.
Erik nadal wykrzykuje swoje wrzaskliwe rozkazy, jak oficer.
– Wytarzajacie go! Kurwa, wytarzajcie!
Kolejny chłopak nabiera śniegu i naciera go nim. Wciska mu go w twarz, wpycha pod
koszulkę, na piersi i brzuch. Zmrożony śnieg kłuje w twarz.
Jest zimny, ostry i suchy.
Kolejny chłopak przybiega ze śniegiem obsikanym przez psa. Jest zupełnie żółty. Wcierają
mu go w twarz, wciskają w usta, między wargi.
W oknie pokoju nauczycielskiego stoi nauczyciel, schowany do połowy za firanką. Pali i
wygląda na dwór z obojętną miną, widzi chłopców, którzy przewrócili kolegę na ziemię i nacierają
go śniegiem. Słyszy ich podniecone wrzaski, ale dochodzące do niego dźwięki są wyciszone,
odległe, nie obchodzą go.
Mężczyzna zaciąga się papierosem, wypuszcza dym przez nos. Za nim staje inny nauczyciel
z filiżanką kawy. Miesza łyżeczką. On też wygląda przez okno. Widzi to samo. Czuje, że sprawa
wymaga komentarza. Może dlatego, że należy wyjaśnić, czemu zatrzymał się tuż przy koledze.
Wypadałoby powiedzieć coś grzecznościowego.
– No tak, chłopaki! – mówi.
Potem podnosi filiżankę do ust i wypija łyk kawy.
Drugi mężczyzna wydmuchuje nosem dym i wzdycha.
– Tak.
Przez chwilę milczy. Patrzy na dziedziniec. Na chłopców bijących przewróconego na ziemię
dzieciaka. Na szare niebo. Na słońce, które nie może się przebić zza chmur.
Znowu wzdycha.
– Ależ rozrabiają.
Z namysłem zaciąga się jeszcze raz. Wypuszcza dym. Drugi nauczyciel odchodzi, żeby odstawić
brudną filiżankę.
*

Był czas, że nasze dzieciństwo trwało wieczność całą.


Chociaż można je zmierzyć tym, z czego wyrośliśmy, co spłowiało, sprało się.
Ubraniami już nie do użycia, które uprano, uprasowano i powkładano do pudeł, gdzie będzie się
je przechowywać. Jak relikwie.
Samo dorastanie jest jednak niezauważalne, chyba że przyglądamy mu się z pewnej
odległości – przychodzimy tylko czasem w odwiedziny, powiedzmy raz na pół roku, i możemy
wtedy zauważyć, jak ktoś wystrzelił w górę.
Jeśli jesteś blisko, wydaje się, że nic się nie zmienia.
Jeśli jesteś uwięziony bez drogi ucieczki.
Wczesny ranek. Jest grudzień, jeszcze przez parę godzin będzie ciemno.
Rasmus zjadł śniadanie. Płatki kukurydziane z cukrem i mlekiem oraz bułka maślana z
topionym serkiem. Stoi teraz w swojej brązowej piżamie o zbyt krótkich nogawkach. Są na niej
radosne nagie kobiety na rowerach.
– Co za absurdalny wzór na dziecięcą piżamę! – syknęła Sara, kiedy Christine, ciotka
Rasmusa, mu ją przyniosła. Rasmus kochał jednak tę piżamę bardziej niż jakiekolwiek inne
ubranie, a teraz piżama jest zużyta, spłowiała i za mała, niedługo Sara w ostatnim geście miłości
upierze ją, wyprasuje, złoży i gdzieś schowa.
Gołe stopy na zimnej podłodze. Uda przyciśnięte do ciepłego kaloryfera. Jak zawsze
Rasmus stoi tu i wygląda przez okno w salonie. W szybie oprócz jego twarzy odbija się elektryczny
siedmioramienny świecznik adwentowy. Już wkrótce święta. Przyjdą ciocia Kjerstin z mężem
Stigiem i ciocia Christina, i sąsiad Holger, który nie ma rodziny, on też tu będzie.
Rasmus będzie jedynym dzieckiem. Zawsze tak było. Kjerstin i Stig nie mają dzieci. Wszystko robi
się dla Rasmusa. To on znajduje się w centrum uwagi. Dźwiga tę odpowiedzialność z dużą powagą.
Zostały jeszcze dwa tygodnie do końca semestru. Za dzień, dwa Sara wyciągnie pudła z
krasnalami i mikołajami.
Mają tyle krasnali, że aż trudno w to uwierzyć.
Na jabłoniach, krzakach róży i meblach ogrodowych leży niewzruszenie ciężki śnieg.
Na jednej jabłonce Harald zawiesił huśtawkę.
Rasmus bujał się, aż wypatrzyli go chłopcy z sąsiedztwa. Stanęli przy płocie i się gapili.
Próbował ich zignorować, ale w końcu tak się zawstydził, że już nie dało rady. Od tej pory huśta się
tylko wtedy, gdy ojciec robi mu wyrzuty, że nigdy nie korzysta z huśtawki.
Wszystko jest nieruchome. Jabłonie. Meble ogrodowe. Huśtawka.
Za domem sąsiadów niebo ma różowy odcień. W ich kuchni pali się światło. Pewnie siedzi
tam Erik i je śniadanie.
Rasmus opiera czoło o szybę. Chucha na szkło, pisze na zaparowanej powierzchni. Z
łazienki wychodzi Harald. Goli się elektryczną maszynką. Robiąc to, zawsze chodzi między
łazienką a kuchnią, w tę i z powrotem, i nuci coś pod nosem. Rasmus lubi, kiedy ojciec się goli.
Nie wie dlaczego.
Tata jest z wykształcenia inżynierem i pracuje w laboratorium badawczym firmy Frank
Dahlberg AB, która znajduje się w światowej czołówce, jeśli chodzi o kolce do opon kolcowanych.
Produkcja odbywa się w miejscowości Skillingmark, tuż przy granicy z Norwegią. W Koppom
produkują materiały wygłuszające dla przemysłu samochodowego, samoprzylepne izolacje do
samochodów, które wyciszają rezonans i tym podobne – mają też właśnie laboratorium badawcze,
gdzie zatrudniony jest Harald.
Tata przystaje, bo zauważył Rasmusa.
– Jeszcze nieubrany? – woła zdumiony. – Sara? – krzyczy. – Rasmus jest nadal w piżamie! Sara
wychodzi z kuchni w szlafroku, papilotach i okularach do czytania, z gazetą „Nowości
Warmlandzkie” w ręku.
– Ależ Rasmus – mówi z wyrzutem – przecież spóźnisz się do szkoły! Chyba tego nie chcesz?
Rasmus nie odpowiada. Słyszy, co mówi matka, ale to do niego nie dociera. Opiera czoło
o szybę, czuje tylko chłód na skórze.
– Rasmus! Słyszysz, co mówię? Spóźnisz się do szkoły!
Mama jest jak rozgniewany ptak, który chce rozdziobać jego chłodną powłokę. Dlaczego musi to
robić?
Patrzy na nią. Nie rozumie, dlaczego ona to robi.
Dlaczego go zmusza.
Potem odwraca od niej głowę i wymiotuje.
Czasami, kiedy Rasmus jest w szkole, wchodzi do jego pokoju z jakąś małą sprawą, może to
być książka lub zabawka, którą trzeba odstawić na miejsce. Zdarza się, że przysiądzie na jego łóżku
i przez jakiś czas siedzi tam, gładząc ręką narzutę.
To rodzaj modlitwy. Pokój syna jest jak mała kapliczka. Kiedy wysuwa szufladę, żeby
włożyć do niej jakieś ubranie, coś się w niej rozpada. Ubrania w szufladach Rasmusa są tak
starannie złożone, że przypominają sztywne małe paczuszki lub mocno zaciśnięte pięści.
Rasmus sam je tak układa.
Potrafi całymi godzinami wyjmować w głębokim skupieniu wszystkie ubrania na podłogę, a
potem składać je i chować z powrotem.
To właśnie wtedy, gdy Sara widzi skrupulatnie poskładane koszulki i spodnie, coś się w niej
rozpada. Jakże zdoła ochronić swojego maleńkiego?
Te wszystkie równo złożone, sztywno pozwijane ubrania.
Nigdy, nigdy nie myślała, że można tak bardzo kogoś kochać.
Harald wkłada walizki Rasmusa na półkę bagażową.
Razem z Sarą wszystko mu zorganizują. Tak, wszystko się kręci wokół Rasmusa. Nic nie
można na to poradzić. Jest ich jedynym dzieckiem.
To w ogóle cud, że Harald został jednak ojcem. Przez wiele lat nie wierzył, że to możliwe.
Nie on. Już prawie pogodził się z tym, że zostanie starym kawalerem, zrozumiał, że pewnie taki już
jego los.
Tutaj w północno-zachodniej Warmlandii nie było to znowu takie nietypowe. Żeby się nie
ożenić. Wystarczy popatrzeć na Holgera, ich sąsiada i przyjaciela.
W końcu jednak Harald spotkał Sarę, zupełnie przez przypadek. Dokładnie tak, jak w
piosence Moniki Z. Byli już oboje ciut po trzydziestce, tak, Sara nawet o rok starsza.
Zalecał się do jej siostry, Kjerstin, która mieszkała wtedy w Karlstad. To znaczy zalecał,
nie zalecał, mieli iść do kina i z jakiegoś powodu Kjerstin zapytała, czy jej starsza siostra mogłaby
pójść z nimi. Przyjechała właśnie w odwiedziny do Karlstad, no i tak to się zaczęło. Kjerstin
wyszła potem za chłopaka o imieniu Stig, więc wszystko się dla wszystkich szczęśliwie skończyło.
– Pokaż bilet!
Rasmus podnosi bilet, Sara przekrzywia głowę i mruży oczy, żeby lepiej widzieć.
– Miejsce siódme, to tam, przy oknie!
Pokazuje palcem.
– Co za szczęście! Będziesz mógł sobie powyglądać, nie będziesz się nudził…
– No, jeśli sami nie chcemy pojechać, to musimy wysiadać – przerywa Harald, spoglądając na
zegarek.
Harald, Sara i Rasmus wychodzą, żeby się pożegnać na małym peronie w Åmotfors.
Tuż obok stacji znajduje się nowe miejsce pracy Haralda. Norma. Firma produkująca amunicję.
W sumie to nie taka nowa praca. Harald jest tam, odkąd przedsiębiorstwo Frank Dahlberg
zbankrutowało dziesięć lat temu.
Teraz stoją na stacji. Tak to już jest.
W ich gminie jest tylko zawodówka i szkoła gospodarstwa domowego. Żeby pójść do
prawdziwej szkoły średniej ze sprofilowanymi klasami, trzeba składać papiery do liceum Solberga
w Arvice.
Było oczywiste, że po podstawówce Rasmus będzie się dalej uczył. Co miałby robić w
zawodówce?
Dlatego przez trzy lata każdego ranka wsiadał do autobusu szynowego na przystanku przed
sklepem z artykułami budowlanymi i jechał do Arviki, gdzie uczył się w klasie o profilu
humanistycznym. Wstawał za piętnaście szósta i wracał do domu dopiero wieczorem.
Można było zorganizować mu mieszkanie w Arvice, wracałby wtedy do domu tylko na
weekendy. Uczniowie dojeżdżający z daleka, z Koppom czy Årjäng, zawsze tak robią. Mieszkają
na stancji u jakiejś samotnej pani, która chce podreperować domowy budżet, albo znajdują pokoik
z wnęką kuchenną w prywatnej, mniejszej kamienicy czynszowej i dzielą go z kolegą. Razem z
Rasmusem do liceum Solberga chodzi jeszcze pięcioro dzieciaków z Koppom, wszyscy mieszkają
na miejscu i jeżdżą do domów tylko na weekendy, ale Sara nigdy by się na coś takiego nie
zgodziła.
Poza tym cała piątka należy do kościoła misyjnego w Koppom i Rasmus się z nimi nie
zadaje.
W zasadzie w całej szkole ma kontakt tylko z dwiema dziewczynami. Stają się jego
pierwszymi przyjaciółkami. Gabriella i My.
Gabriella jest duża i pełna energii, uczy się w klasie o profilu ekonomicznym, ma średnią
5,0, bluzkę Lacoste z postawionym kołnierzykiem i sweterek z jagnięcej wełny. Do sweterka
przypięty jest zawsze znaczek MUF – młodzieżówki Partii Moderatów.
W sumie nie powinno jej nic łączyć z Rasmusem, ale z jakiegoś powodu wzięła go pod
skrzydła już w pierwszym tygodniu szkoły, po czym stali się najdziwniejszą parą liceum Solberga.
Gabriella po prostu zaprosiła go oficjalnie na przekąskę w Nordell, najelegantszej kawiarni w
Arvice, z kelnerami, kawą w srebrnym czajniku i napoleonkami, i kiedy naturalnie weszła w rolę
gospodyni, nalewając sobie i jemu kawy ze śmietanką i częstując go ciastkiem, przeprosiła, niejako
przy okazji, za bezpośredniość i po prostu powiedziała:
– Ależ ty musisz być homoseksualistą!
Nie czekając na odpowiedź, wyjaśniła, że była już w związku z dwiema dziewczynami z
klasy, ale jest raczej biseksualna, bo najbardziej kocha się w swoim wychowawcy, co jest zupełnie
beznadziejne, bo wychowawca ma żonę, która jest potwornie nudna i trzydzieści lat starsza od niej.
Roześmiała się, a potem wchłonęła połowę napoleonki naraz.
Gabriella naprawdę wzięła Rasmusa szturmem.
Mówi się, że każdy homoseksualista ma własną historię coming outu.
Rasmus jednak nigdy go nie zrobił. Przyjaźnie, acz zdecydowanie i bez grzecznościowego
pytania, czy można, został wyautowany przez Gabriellę.
Z podobnym zdecydowaniem, z jakim uczyniła Rasmusa swoim powiernikiem, Gabriella
zabiegała o względy wychowawcy.
– Ernst, ze wszystkich paskudnych imion ten cholernik musi mieć na imię Ernst! –
marudziła podczas jednego z wielu popołudni poświęconych wałkowaniu z Rasmusem istnienia i
poczynań wychowawcy, a że – jak wiadomo – wytrwałość popłaca, w ostatniej klasie liceum
Gabriella siedziała w samochodzie nauczyciela, schowanym gdzieś na parkingu, i słuchała jego
płaczu oraz wyznań, że nie kocha żony, bo tak naprawdę to kocha ją, ale to niedobrze, bo ona jest
jego uczennicą.
Potem płakał jeszcze trochę nad swoim okrutnym losem, żeby później niezdarnie się do niej
dobrać i uprawiać z nią seks na tylnym siedzeniu.
Wychowawca zawsze wydawał się bardzo biedny.
O tym wszystkim Gabriella zwykła opowiadać Rasmusowi, kiedy popijali kawę w szkolnej
kawiarence, w Kulturalnej, w Nordell lub w kawiarni domu towarowego Domus.
Związek z wychowawcą miał dramatyczne zakończenie.
Podczas semestru letniego, zaledwie miesiąc przed końcem szkoły, okazało się, że Bella, jak
na nią mówiono, nie jest jedyną dziewczyną w klasie, której dane było siedzieć obok wychowawcy
w schowanym gdzieś na parkingu samochodzie i słuchać jego użalania się nad sobą.
Siadywała tam wiernie co najmniej jeszcze jedna dziewczyna z klasy, Carola; ona także
najpierw współczuła nauczycielowi, słuchając, jak mu trudno z żoną, która go nie kocha, a potem
otworzyła przed nim swe kojące nastoletnie łono, dając to, czego żona odmawiała.
Ernst po prostu nauczył się, jak rozkładać uczennice na tylnym siedzeniu, i robił to
rutynowo.
Trochę łez, opowieść o tym, jak wielki popełniamy błąd, zapewnienie o wiecznej miłości, a
potem już można otworzyć rozporek, z którego wyskakuje nauczycielski fiut.
Kurwa mać, ależ się Bella wściekła, kiedy się o tym dowiedziała. Najpierw chciała wejść w
porozumienie z Carolą i razem skonfrontować się z wychowawcą lub napisać anonim do jego żony
albo dyrektora szkoły, ale potem wyszło na jaw, że jej koleżanka z klasy nadal jest zakochana i
naprawdę się spodziewa, że Ernst się dla niej rozwiedzie; to mniej więcej wtedy Gabriella
wzniosła oczy do góry i przysięgła na wszystkie świętości, że zostanie pełnoetatową lesbijką i już
nigdy nie zbliży się do mężczyzny.
Ojciec Gabrielli jest inżynierem, mieszkają w największym apartamencie w Arvice. Po
szkole Rasmus często ich odwiedza i chętnie zostaje na noc, żeby uniknąć żmudnej podróży
pociągiem do domu. Kiedy tata Gabrielli kończy sześćdziesiąt lat, Rasmus zostaje zaproszony na
przyjęcie w charakterze chłopaka jego córki i zaprezentowany rodzinie, z czego oboje nabijają się
potem przez całe miesiące.
My jest pod wieloma względami całkowitym przeciwieństwem Belli. Podczas gdy Gabriella
nigdy nie zdejmuje znaczka MUF, My jest jedyną w szkole zwolenniczką VPK – Partii
LewicowoKomunistycznej. Jej rodzice są rolnikami, mają gospodarstwo w Gunnarskog,
miejscowości jeszcze mniejszej niż Koppom. W Arvice My wynajmuje mały zakopcony pokoik z
wnęką kuchenną, tylko przecznicę od szkoły, i zazwyczaj nie jeździ do domu nawet na weekendy.
My sama sobie szyje prawie wszystkie ubrania, a resztę kupuje w sklepach z używaną
odzieżą, i to właśnie jej Rasmus zawdzięcza swój nowy ekstrawagancki styl. Sama ubiera się w
stylu lat sześćdziesiątych – z upudrowaną na blado twarzą, fioletową szminką, wyraźną kreską na
powiekach i starannie utapirowanymi włosami. Ma małe, żółte zęby, są żółte od nikotyny, tak jak
i czubki palców. Zawsze marznie.
Chodzą do tej samej klasy i uciekają z tych samych lekcji, przede wszystkim z gimnastyki,
są zgodni, że wuefista to świnia, w dodatku nie znosi uczniów ze wsi i skwapliwie daje im do
zrozumienia, jacy z nich wieśniacy.
W klasie My i Rasmus zawsze siedzą razem. Na angielskim prowadzonym przez
nauczyciela, którego koncepcja edukacyjna ogranicza się do czytania na głos literatury
anglojęzycznej, podczas gdy uczniowie wyglądają przez okno, piszą do siebie karteczki lub
przysypiają. Na francuskim, kiedy słuchają grzmienia Birgitty Gräns. Birgitta czy Birgitte, jak
zwykli ją nazywać, jest mała, pulchna i wściekła, uczy francuskiego od niepamiętnych czasów. Już
w latach pięćdziesiątych była nauczycielką matki My. Wszyscy panicznie się jej boją. Nauczyciele
też.
Podczas lekcji Birgitty Gräns nie można siedzieć w dwóch pierwszych ławkach, bo Birgitta
ciągle pluje i pisze na czarnej tablicy z taką agresją, że wciąż łamią się kredy, co ona zupełnie
ignoruje, wyjmuje tylko nowe z pudełka, nie przestając mówić.
– Francuski to najpiękniejszy język świata! – oznajmia raz po raz, a kiedy lekcja się zaczyna,
uczniowie muszą wstać i ją przywitać.
– Bonjour, mes amis! – wrzeszczy za każdym razem, kiedy wchodzi do klasy.
– Bonjour, madame! – odpowiadają uczniowie.
Nie wiedzieć czemu Rasmus ją uwielbia.
Birgitta ma swój pokój na samej górze budynku szkoły, więc każdego dnia, spiesząc się na
lekcję, mija ją, gdy zadyszana przystaje w drodze na najwyższe piętro.
Innym nauczycielem, którego kocha Rasmus, jest stary profesor od szwedzkiego, Sune
Lindwall. Niesłychanie sympatyczny niski mężczyzna, zawsze w muszce i marynarce. W młodości
wydał powieść. My i Rasmus usiłowali znaleźć ją w bibliotece, ale nigdy nie ma jej na półce.
Najlepsze w Sunem jest to, że tak łatwo go oszukać. Jeśli się go poprosi, pozwala pracować w
szkolnej bibliotece, a wtedy wystarczy tylko szybko odrobić zadania i można spadać na miasto. W
późniejszym czasie Rasmus będzie się śmiał z tego określenia, którego używali razem z My,
„spadać na miasto”, jeśli jednak pochodzi się z małej dziury, jak Koppom czy Gunnarskog, to
Arvika naprawdę jest miastem – pierwszym „dużym miastem”, w jakim byli.
Wspólnie z My i Bellą jeżdżą też czasem na dyskotekę do Karlstad i do Norwegii. Do
Magnor, do Kongsvinger, a czasem nawet do Oslo.
Wcześniej Rasmus bywał z rodzicami na potańcówkach organizowanych na niewielkich
parkietach, dosłownie w środku lasu, w ludowych parkach rozrywki jak Skillingsmark, Eda czy
Hillringsberg – Harald i Sara uwielbiają tańczyć – w końcu jednak przestali tam jeździć, bo rodzice
zrozumieli, że ich syn może zostać pobity przez miejscowych chłopaków.
Harald i Sara bardzo to przeżyli, ich życie się jakoś skurczyło, przestali tańczyć.
My i Gabriella.
Jego dwie przyjaciółki z liceum. Najbliższe koleżanki, jakie miał w dzieciństwie.
Rasmus jest jedną z tych osób, które muszą zaczynać wszystko od początku, narysować grubą
linię i zacząć od nowa. Pozwolić, by to, co było, zniknęło we mgle, przestało istnieć.
Jak poranny opar, ulatniający się, gdy tylko zacznie grzać słońce.
Pójście do liceum w Arvice stało się taką granicą. Ukończenie liceum było kolejną.
*

Jest czerwiec, niebo wysokie i błękitne. Przypominający fabrykę budynek jest jak wielki
kloc na wylanym asfaltem dziedzińcu, na środku którego znajduje się kwadratowy trawnik i kilka
drzewek. Słońce lśni w rzędach dużych okien zdobiących monotonnie jasną, wypucowaną fasadę.
Do tego liceum uczęszczał też kiedyś Harald. Skrzydła budynku połączone są zadaszoną aulą.
Przed wejściem do gmachu rodziny czekają, aż otworzą się drzwi i rozradowana młodzież
wypadnie z nich w roli świeżo upieczonych maturzystów.
Elegancko ubrani i bardzo uroczyści Harald i Sara stoją niemal na samym końcu razem z
sąsiadem Holgerem i przybyłymi z okazji tego wydarzenia ciotkami. Sara ma na sobie kupiony
specjalnie na tę okazję pistacjowy kostium ze spódnicą, bluzką i marynarką. Harald włożył swoją
przybrudzoną czapkę maturalną i ubrał się w ciemny garnitur.
Sara przesuwa palcami po żółto-błękitnej wstążce, którą przywiązała do bukietu czerwonych róż
małą maturalną czapeczkę. Ciotki kupiły szampana Henkell Trocken. Rasmus też będzie mógł się
napić.
Sara przestępuje z nogi na nogę, wspina się na palce, żeby zobaczyć drzwi. Jest
zdenerwowana, zniecierpliwiona, wręcz zła. Powinni byli przyjechać wcześniej, żeby zająć lepsze
miejsce. Przestrzegała ich, że dokładnie tak będzie, ale nie, Kjerstin i Christina oczywiście musiały
się w nieskończoność szykować, podczas gdy ona była już gotowa, nawet nakryła do stołu
poprzedniego wieczoru, żeby nie tracić na to czasu rano. Strasznie ją to gryzie, straszliwie, że tak
późno przyjechali, mimo jej wysiłków. Teraz stoją tu, na samym końcu, i nic nie widzą, tylko
drepczą w tę i z powrotem jak jacyś nieszczęśnicy.
Harald trzyma w górze zrobioną w domu tablicę z powiększonym zdjęciem Rasmusa z
dzieciństwa. „RASMUS MATURZYSTA 82” – głosi napis.
– W każdym razie mają ładną pogodę – mówi Holger, głównie po to, żeby się odezwać, kopie przy
tym czubkiem buta w asfalt.
– Tak, niesamowite szczęście! – dodaje Harald, głównie po to, żeby coś odpowiedzieć.
– Cicho, cicho, już idą! – fuka Sara.
I rzeczywiście, drzwi szkoły otwierają się, maturzyści wybiegają na niskie schodki witani
radosnymi owacjami. Sara wspina się na palce, żeby lepiej widzieć.
Zirytowana syczy do męża:
– Harald, tablica! Machaj tablicą!
Próbuje zobaczyć znajdującego się daleko z przodu Rasmusa i kosztuje ją to tyle wysiłku, że
o mało się nie przewraca.
– Rasmus! – woła. – Rasmus!
Jej głos znika wśród wiwatów i krzyków.
Niecierpliwie drepcze w miejscu. Nie wie, czy powinna pchać się do przodu, czy zostać na
miejscu.
– Nie widzę go. Harald, widzisz go?
Teraz podskakuje na obu nogach, niecierpliwa i podekscytowana.
– Rasmus! Rasmus!
Rodziny i maturzyści szukają się nawzajem. W klasach humanistycznych przeważają
dziewczyny, w liczącej dwadzieścioro siedmioro uczniów klasie Rasmusa było tylko pięciu
chłopaków. Rodziny przytulają swoich maturzystów, obwieszają ich kwiatami, miniaturowymi
buteleczkami z szampanem i winem musującym, szwedzkimi flagami i małymi maturalnymi
czapeczkami. Sara ma wrażenie, że wszyscy rodzice poza nimi znaleźli już swoje dzieci. To czysta
niesprawiedliwość.
– No gdzież on jest? Harald, podnieś do góry tablicę, żeby nas zobaczył! – wrzeszczy na męża. –
Podnieś ją, powiedziałam!
Szturcha męża. Harald protestuje.
– Przecież widzisz, że trzymam ją w górze! Nie mogę, do cholery, wspiąć się jeszcze wyżej!
Sara znowu staje na palcach. Jest bliska łez.
– Nic nie rozumiem. Przecież musiał wyjść razem z innymi.
Nagle Harald wykrzykuje:
– Tam jest!
– Ale gdzie? Nie widzę!
Sara wypatruje syna na palcach, ale wszędzie są tylko ludzie, którzy się przytulają, hałasują i robią
dużo szumu.
– Rasmus! – woła Harald najgłośniej, jak ma odwagę. – Tu jesteśmy! Rasmus!
Rasmus nadal stoi na schodach szkoły, rozglądając się dookoła, aż wreszcie dostrzega na
samym końcu swoich rodziców. Zaczyna przepychać się do nich przez ludzką ciżbę. Jest taki
przystojny w nowym jasnym garniturze, który wspólnie kupili w Karlstad, i w maturalnej czapce
dumnie zdobiącej jego głowę. Sarę przeszywa dreszcz dumy i przerażenia, kiedy go widzi. Przełyka
ślinę, nawet nie próbuje ukryć napływających do oczu łez.
– Rasmus!
– Mamo! Tato!
Sara żarliwie przytula syna i zawiesza mu na szyi bukiet róż z breloczkami, niemal go na
niego zarzuca. Potem wstydzi się trochę tej gorączkowości, robi krok w tył i strzepuje mu jakiś
okruch z klapy marynarki.
Harald wyciąga przed siebie rękę i próbuje przybrać taki ton, jakby to była rozmowa między
dwoma dorosłymi mężczyznami.
– Gratulacje, synu! – mówi. – Cholernie dobrze się spisałeś!
Rasmus prostuje się i patrzy ojcu w oczy.
– Dziękuję, tato!
Wymieniają uścisk dłoni.
Potem przychodzi kolej na gratulacje od Holgera. Rasmus ściska mu rękę, potem przytula
ciotki. Sara szarpie go, chce zwrócić na siebie uwagę.
– Poczekaj, zaraz zobaczysz, co przygotowali Harald i Holger! – mówi ze źle ukrywaną nadzieją. –
Ależ będziesz… no tak, to niespodzianka, sam zobaczysz!
Po chwili idą w stronę parkingu. Sara pod rękę z synem.
Kiedy są już prawie na miejscu, Sara nie może się powstrzymać, pędzi parę kroków do
przodu, a potem idzie tyłem, wołając:
– Zobacz!
Harald i Holger udekorowali pick-upa z otwartą platformą ładunkową gałązkami brzozy. Na
banderolach z obu stron napisali wielkimi literami „RASMUS MATURZYSTA 82”. Pośrodku
platformy przywiązali udekorowane drewniane krzesło.
– Będziesz siedział tu na górze, jak na tronie, Rasmus! – cieszy się Sara. – Całą drogę do domu, do
Koppom!
Rasmus martwieje.
– Będę na platformie sam? Nie będziecie ze mną jechali?
– Kjerstin, Christina i ja pojedziemy do domu saabem. Będziemy jechać za wami!
Sara śmieje się.
– Ależ Rasmus, kochanie, wyglądasz na przerażonego! Harald i Holger dobrze wszystko uwiązali.
Nagle spogląda na Haralda z niepokojem.
– Prawda, że tak, Harald?
– Tak, to przecież oczywiste, wskakuj, Rasmus, i jedziemy!
Rasmus niechętnie wspina się na platformę i z wahaniem siada na krześle.
Inni wsiadają do samochodów, jest teraz sam na swoim tronie.
Harald i Holger wyjeżdżają z parkingu wypożyczoną miniciężarówką. Na pozostałych
udekorowanych ciężarówkach tłoczą się maturzyści4, do pozbawionych dachów samochodów
wsiadają młodzi ludzie w eleganckich ubraniach i lśniących od nowości maturalnych czapkach.
Jadą, żeby świętować z rodziną, z przyjaciółmi i kolegami z klasy na obiadach, przyjęciach i
wielkich imprezach. Tylko Rasmus podróżuje samotnie. Podejmuje niezdarną, trochę lękliwą próbę
machania do innych, stara się też sprawiać wrażenie, że naprawdę docenia wysiłki rodziców, usiłuje
wyglądać tak, jakby się nie wstydził.
Widzi kątem oka My, która wsiada na motor ze swoim starszym bratem. My nie widzi
Rasmusa. Gabriella jest na platformie ze znajomymi z klasy o profilu ekonomicznym. Czeka na
nią w domu przyjęcie, a potem będzie odwiedzać przyjęcia swoich przyjaciół.
Harald i Holger trąbią z zapałem, kiedy wyjeżdżają z parkingu.
Trąbią tak entuzjastycznie, bo wiedzą, że to, iż Rasmus jest jedynym dzieckiem, stanowi
problem; to, że nie ma rodzeństwa ani kuzynów w tym samym wieku, ani przyjaciół, z którymi
mógłby świętować. Są z nim tylko rodzice i sąsiad, i jeszcze siostry matki.
Harald trochę się tego wstydzi. W jakimś sensie jest to oczywista porażka, że tylko tyle osób udało
się zebrać.
Jego syn, jego najukochańszy syn i duma, właśnie teraz kończy dzieciństwo i kiedy
zostawia je za sobą, nie ma nikogo, kto by mu pomachał na pożegnanie.
No bo kogo właściwie ma Rasmus? Kilka koleżanek z liceum, ale żadnych przyjaciół w Koppom,
a w takim dniu dziewczyny ze szkoły, jak można się domyślić, zajęte są swoimi sprawami.
Dlatego Harald stara się to zatuszować, trąbiąc z zapałem, opuszcza też szybę, żeby machać
i kiwać głową do ludzi na chodniku. Po prostu robi, co może.
Na platformie siedzi Rasmus w nowym garniturze i studenckiej czapce. Chwyta się mocno
siedzenia krzesła, żeby nie spaść, gdy cały ekwipaż przechyla się na zakręcie. Próbuje nie
zapominać o uśmiechu, wyglądać na zadowolonego. On też dokłada wszelkich starań.
Za ich ozdobionym liśćmi samochodem z platformą jedzie podobnie ozdobiony saab.
Sara prowadzi. Christina trzyma należącą do Haralda kamerę Super 8.
– Filmujesz, Christina? – pyta niecierpliwie Sara. – Filmujesz, prawda?
– Ciii!
Siostra filmuje. Sara trąbi i macha do Rasmusa.
Rasmus śmieje się zażenowany, śmieje się całą twarzą, wykrzywia się w rozpaczliwym
grymasie, chce pokazać, że jest zadowolony, kiedy tak siedzi w samotnym majestacie na
platformie.
Posłusznie macha ręką, macha do kamery ciotki Christiny.
Sara będzie wielokrotnie oglądała właśnie ten fragment filmu, gdy Rasmus siedzi na swoim
samotnym, ustrojonym liśćmi krześle, kiedy śmieje się i macha ręką, i patrzy w kamerę. Za
każdym razem będzie jej trudno złapać oddech z powodu przytłaczającej ją czułości i miłości, a
także ze smutku. Za każdym razem będzie czuła ściskanie w żołądku, bo przecież widzi.
Widzi to, co widzi.
Dostrzega to, do czego by się przed nikim, nawet przed sobą samą, nigdy nie przyznała.
Mały konwój jedzie swoją drogą triumfalną, sunie powoli własnym królewskim traktem przez
warmlandzki krajobraz, szosą wojewódzką numer 172 z Arviki do Sulvik, skąd skręca się w
kierunku Koppom.
Ze względów bezpieczeństwa Harald nie przyspiesza, zjeżdża na pobocze, żeby
przepuszczać inne samochody. Niektóre trąbią, inne mrugają długimi światłami. To jest dopiero
świętowanie! Podróż się przedłuża. Nie mieli pojęcia, że aż tyle czasu zajmie im dojazd do domu.
Żeby zachować równowagę, Rasmus przez cały czas musi obiema rękami kurczowo trzymać się
krzesła.
Ależ jest wesoło. Taka podróż zdarza się tylko raz w życiu, tak potem powie Harald.
Wydaje się, że po drodze mijają niezliczone gospodarstwa, pastwiska i pola. Od czasu do czasu
Sara opuszcza szybę i macha entuzjastycznie do Rasmusa, jakby chciała poprawić mu nastrój.
Rasmus próbuje pomachać do niej, ale wtedy niemal spada ze swojego tronu. Poza tym siedzi tyłem
do kierunku jazdy, a miniciężarówka cały czas przechyla się i podskakuje, aż robi mu się niedobrze.
Wciąga powietrze przez zęby. Nie może przecież zacząć wymiotować.
W końcu mijają tablicę z nazwą Koppom i zmierzając do domu, robią krótki przejazd przez
całą miejscowość. Jacyś znajomi machają do nich. Pozostali maturzyści z Koppom, bo przecież
kilku ich było, przyjechali z liceum Solberga całą grupą.
Przy stacji benzynowej naprzeciwko domu stoi Erik i kilku innych chłopców z podstawówki
Rasmusa. Chodzili do gminnej zawodówki i nie robili matury.
Erik je kwaśne zielone jabłko. Widzi, jak powoli zbliża się ozdobiona gałęziami ciężarówka.
Jeszcze raz gryzie owoc.
Kiedy samochody mijają chłopców, Sara macha do nich ręką i trąbi. Ciężarówka skręca na
podjazd domu. Harald zatrzymuje się, żeby otworzyć bramę. Rasmus schyla głowę, by uniknąć
pogardliwych spojrzeń chłopaków.
Wie, że nie powinien, ale się wstydzi.
Erik waży w dłoni niedojedzone jabłko, a potem mówi do kolegów:
– Patrzcie teraz!
Z rozmachem rzuca jabłkiem w Rasmusa.
Jabłko trafia go w klatkę piersiową, słychać głuchy odgłos. Rasmus zaczyna się trząść, ale
nie próbuje się zasłaniać, nie przykuca, nic nie mówi, tylko dalej siedzi na swoim udekorowanym
liśćmi tronie na platformie ciężarówki.
Odwraca głowę. Wstydzi się.
Pozostali chłopcy cieszą się, kiedy Erik trafia Rasmusa jabłkiem.
Zachęcony tym Erik krzyczy:
– Cholerny pedał!
Uśmiech na ustach Sary zamiera. To stało się tak szybko.
Widzi przez szybę, jak jej syn zostaje trafiony, i nie może na to nic poradzić. Słyszy, jak
brzydko wołają za jej chłopcem w jego wielki dzień. Że też się nie wstydzą. Dziwne, że Rasmus nie
reaguje. Jakby dawał im przyzwolenie.
Harald otworzył bramę i wraca na miejsce kierowcy. Rozumie, że ktoś w kogoś czymś
rzucił, bo słyszał radosne krzyki chłopaków z sąsiedztwa, a potem ktoś coś zawołał.
Wypytuje Holgera.
– Co jest? Co oni powiedzieli? Co się stało?
– Nic nie widziałem – mówi Holger i wzrusza ramionami.
Sara otwiera drzwi samochodu i wrzeszczy:
– No jedź już, Harald! Jedź, mówię!
Potem znów sadowi się w samochodzie. Harald wdrapuje się na fotel kierowcy. Chłopaki ze stacji
benzynowej naprzeciwko śmieją się. Samochód, podskakując, wjeżdża na żwirowy podjazd przed
domem.
Sara zasłania ręką kamerę siostry.
– Christina, nie filmuj teraz!
Konwój staje. Sara wysiada z samochodu razem z Christiną i Kjerstin. Rasmus wstaje
z krzesła i zeskakuje z platformy. Sara podchodzi szybko, by sprawdzić, czy nie stało mu się
nic złego. Próbuje zetrzeć plamę na kamizelce, ale Rasmus odsuwa ją z zaciśniętymi zębami.
– Nie słuchaj ich – mówi Sara i z rozpędu strzepuje jego marynarkę. – Są po prostu zazdrośni.
Żaden z nich nie zrobił matury. Nie mają żadnego prawdziwego egzaminu.
– Możemy już wejść? – pyta Rasmus, ma smutny głos.
– Tak, już wchodzimy.
Sara łapie Rasmusa za łokieć i matka z synem wchodzą do domu pod rękę przez drzwi
ozdobione liśćmi i balonami.
Rasmus, jak zwykle, próbuje pocieszyć matkę.
– Ale pięknie wszystko przygotowaliście. Naprawdę ślicznie!
Chce, żeby była zadowolona, nie niepokoiła się już o niego, żeby to był dla niej szczęśliwy
dzień i żeby nie musiała myśleć więcej o tamtych.
Sara jednak nie może się powstrzymać. Jakby musiała siebie samą przekonać i uspokoić.
– Bo przecież ty nie jesteś… tym, co oni o tobie powiedzieli…
Przystaje i klepie go czule po policzku, a potem jeszcze raz, żeby przypieczętować i potwierdzić
ten fakt.
– Rasmus! Ty taki nie jesteś!
Odwraca się w stronę ciotek, które stoją za nimi, i dodatkowo wyjaśnia:
– On taki nie jest.
– Jaki?
– Taki, jak o nim wrzeszczeli. Chłopcy w tym wieku wymyślają wiele głupot.
Wchodzą do środka. Sara zamyka za nimi drzwi.
Robiąc to, rzuca ostatnie spojrzenie za siebie. Widzi chłopaków po drugiej stronie ulicy, jak tam
razem stoją.
Potem ciągnie klamkę, przechodzi ją dreszcz.
Powstrzymuje odruch, żeby zamknąć drzwi na klucz.
Harald, Sara i Rasmus wychodzą z pociągu, żeby się pożegnać. Stoją na peronie, są trochę
zmieszani. Żadne z nich nie wie, co powiedzieć.
– Taak… – zaczyna Rasmus, choć nie wie, co dalej.
– W sumie to cały czas jest prawie lato – próbuje Sara, ale milknie.
Zegar na stacji cyknięciem zawiadamia, że upłynęła minuta.
– No teraz to musisz już wsiadać, żeby ci pociąg nie uciekł – mówi nagle Harald i ma rację.
Sara przytula Rasmusa. Harald ściska mu dłoń.
Potem Rasmus już sam ponownie wchodzi do pociągu.
Drzwi zamykają się i pociąg odjeżdża.
Sara i Harald samotnie wracają z Åmotfors do domu. Przez całą drogę siedzieli w
samochodzie w milczeniu. Harald zamyka za sobą drzwi i odwiesza klucze do małej szafeczki z
drewna pomalowanego w niebieskie ludowe wzorki z Dalarna.
Sara rozgląda się ze smutkiem po pustym domu.
– Aha… – mówi, wykręcając ręce.
– Wszystko się udało, zdążyliśmy na pociąg i w ogóle – próbuje Harald, ma to być rodzaj
pocieszenia.
Patrzą każde w swoją stronę. Milczą.
Milczenie. Właśnie teraz się zaczyna. Będzie ich prześladować przez resztę życia.
Tak jakby się z sobą wystarczająco nagadali; nie ma Rasmusa, więc nie ma rozmowy.
– No tak, to może zrobię obiad – postanawia w końcu Sara.
– Tak, zrób – mówi Harald – a ja może… właściwie nie wiem, co zrobię.
Podchodzi do okna w salonie, przy którym zwykł stawać Rasmus.
Wygląda na zewnątrz. Słońce jest już niżej. Liście zaczynają żółknąć. Niedługo zapadnie
wieczór.
Krajobraz przemyka za oknem. Twarz Rasmusa odbija się w szybie. Znowu przychodzi
konduktor, otwiera drzwi przedziału.
– Następna stacja Sztokholm Centralny. Następna Sztokholm Centralny.
Rasmus czuje, jak narasta w nim napięcie, jest mu niemal trudno oddychać. Wstaje,
zdejmuje z półki na bagaż walizki, wkłada swoją budrysówkę, znowu siada, ponownie wstaje,
opiera się ramionami o szybę i wygląda na zewnątrz.
Pociąg przejeżdża przez wysoki most, dla Rasmusa jest to most, który oddziela Sztokholm
od reszty świata. Teraz jest już w mieście.
Sztokholm, to miasto go pochłania, połyka. Pociąg pędzi po torach jak nerwowy impuls
obok domów i parków, w zawrotnym tempie mija ulice, ludzi na chodnikach, w pośpiechu,
niecierpliwie, jest teraz rozkręcony, mknie do przodu niesiony niecierpliwością, już zaraz będzie na
miejscu.
Rasmus próbuje rejestrować wszystko, co widzi. Zapamiętać. Domy, ulice, wszystko, żeby potem
mieć orientację.
W końcu przejeżdżają przez kolejny most, pociąg trzęsie się i przechyla, Rasmus widzi
wodę, a z boku, na wprost, to musi być sztokholmski ratusz. Pociąg zwalnia odrobinę, zasapany
dzikim pędem przez miasto.
Stacja Sztokholm Centralny jest już tylko kilkaset metrów stąd.
Jest na miejscu.
*

Rasmus ma nowe kalosze. Niebieskie. Czerwone sztruksy są poprzecierane na udach.


Materiał w tych miejscach zrobił się miękki i cienki. Chodzą razem z mamą i tatą po lesie, często to
robią w weekendy. Czasem tylko on i tata.
Lubi wędrować z tatą przez las. Las jest wielki i cichy, byłby straszny, gdyby nie było z nim
taty, ale tata jest tu taki pewny siebie, tak dobrze zna las, włóczą się ramię w ramię i tata cierpliwie
przystaje za każdym razem, kiedy Rasmus musi się zatrzymać.
Tata pokazuje palcem rośliny i grzyby, tłumaczy, jak się nazywają, które z nich można jeść, a
których trzeba unikać.
Pokazuje Rasmusowi, jak zrywać zajęczy szczawik, a potem wysysać kwaskowaty nektar,
i jak przedziurawić purchawkę, żeby wypuściła małą chmurkę dymu. Próbuje nauczyć Rasmusa,
jak rozpoznawać po głosie ptaki, a jak po odchodach inne zwierzęta.
W plecaku taty mają gorącą czekoladę i kanapki zawinięte w taki sam papier, jak ten, który
Rasmus rozkłada na okładkach komiksów z Kaczorem Donaldem, żeby je potem starannie i w
skupieniu odrysować.
Siadają na kamieniu i jedzą. Rasmus ma pupę mokrą od wilgotnego ciemnozielonego mchu.
To część przygody.
– Słyszysz?! – mówi tata, nasłuchując kukułki. – Kuka z zachodu, to na szczęście.
– Kuka na zachodzie, radość w gospodzie! – mówi Rasmus.
Głównie milczą, w ogóle nic nie mówią.
Dziś jednak jest z nimi mama, będą zbierać jagody i dzikie maliny, jeśli uda się je znaleźć dalej
przy wyrębie.
Mama z Rasmusem przykucają w jagodowych chaszczach, każde ma swój kubek, Rasmus
zawsze używa żółtego na szczotkę do zębów, ten kubek przynosi szczęście. Od czasu do czasu
mama wstaje i wysypuje zawartość kubka do czerwonego plastikowego wiaderka. Kilka metrów
dalej jest tata, który wyraźnie czegoś wypatruje.
Kucanie jest niewygodne. Bluza swędzi. Mama zawsze wciska na Rasmusa zbyt dużo
ubrań. Chociaż to tata zdecydował, że mimo ładnej pogody powinni włożyć kalosze.
– Tato, w kaloszach jest za gorąco – narzeka Rasmus.
– Możliwe – odpowiada Harald; wydaje się nieobecny. – Nosimy w lesie kalosze, na wypadek
gdybyśmy nadepnęli na żmiję.
– Znalazłeś już, kochanie, jakieś jagody? Masz coś w kubeczku?
Mama pochyla się nad Rasmusem, żeby dokonać inspekcji, i robi niezadowoloną minę.
– Ale słoneczko, nie możesz tylko jeść, musimy też trochę nazbierać.
Nagle Harald gwałtownie ich ucisza.
– Rasmus! Sara! Słuchajcie, chodźcie tu szybko, to coś zobaczycie!
Oboje się trochę ociągają i tym razem to tata się niecierpliwi.
– Szybko!
Rasmus wstaje i biegnie do taty. Sara stęka, podnosząc się z niewygodnej pozycji, i drepcze
do męża, prostując plecy.
– Co się dzieje? – pyta podejrzliwie.
– Rasmus, patrz tam, na polanie! – szepcze Harald, pokazując palcem.
W oddali po otwartej polanie snuje się biały łoś. Rasmus widział parę razy łosie, ale nigdy
białego. Od innych różni się tylko barwą, ale mimo to, przypomina raczej jakąś postać z bajki,
kiedy tak wynurza się z ciemnego lasu.
– Rasmus, widziałeś coś takiego? Biały łoś! – szepcze mu do ucha mama, obejmując go ramieniem.
Zirytowany Rasmus strząsa jej rękę.
– Widzę.
Tata, nie spuszczając zwierzęcia z oczu, zaczyna po cichu tłumaczyć:
– Słyszałem, że to nie jest żaden albinos, ma tylko trochę inny kod genetyczny. Po prostu jest inny.
Wiesz, Rasmus, w tej części Warmlandii jest całe stado białych łosi. W dawnych czasach
przypisywano im magiczne moce i uważano, że zastrzelenie któregoś z nich przynosi pecha.
– Ale kto chciałby zastrzelić takie piękne zwierzę? – mówi zdumiona mama.
– Wielu. Są tacy, którzy uważają, że tu nie pasuje. Że jego istnienie jest błędem.
– Ale on przecież jest! – buntuje się Rasmus.
– Tak, jest, bez wątpienia – wzdycha tata. – Oczywiście, że istnieje.
W milczeniu przyglądają się niezwykłemu zwierzęciu. Tata próbuje tłumaczyć.
– Różne prawa łowieckie odnoszą się do białego łosia rozmaicie. Niektórzy uważają, że to miło, iż
biały łoś istnieje, ale z czysto hodowlanego punktu widzenia nie powinno się dopuścić do jego
przeżycia.
– Zabiją go! – wykrzykuje spontanicznie Rasmus.
Łoś podnosi pysk i rozgląda się dookoła.
Tata mówi łagodnym, cichym głosem:
– To wybrakowany produkt. Wiesz, polowanie jest jak leczenie natury, rozmawialiśmy już przecież
o tym. To, co chce się w naturze zachować, musi mieć dobre warunki do tego, by przetrwało,
rozumiesz… Rasmus zaczyna płakać.
– Nie, nie rozumiem!
Tata wpada w rozpacz, widząc rozpacz syna, i próbuje dalej tłumaczyć, ale zdaje sobie
sprawę, że używa skomplikowanych pojęć, których syn nie rozumie.
– Istnieje takie pojęcie jak witalność. Biały łoś może być wprawdzie witalny jako okaz, ale nie
zwiększa to witalności populacji, na dłuższą metę może wręcz, tak, może nawet ją zmniejszyć!
Gatunek, cała populacja, całe stado łosi – są ważniejsze od pojedynczego okazu łosia, od
jednostki, zwłaszcza jednostki, że tak to ujmę…
Waha się, zanim wypowie ostatnie słowo, i zaraz chciałby je cofnąć.
– …zgniłej.
– Harald!
Sara syczy na niego ze złością.
– No, ale – próbuje się usprawiedliwić tata – z czysto hodowlanego punktu widzenia jest to
przecież produkt wybrakowany…
Wygląda na to, że łoś ich zauważył, bo nagle podnosi łeb i zerka w ich kierunku, a potem
znika w lesie po drugiej stronie polany.
– No, tak czy siak już zniknął! – stwierdza mama.
Mierzwi Rasmusowi włosy.
– Ale przecież fajnie było go zobaczyć! Prawda, że było fajnie, kotku? Biały łoś!
Ale Rasmus nie umie się już cieszyć.
Słyszał wszystko, co mówił tata. O tym, że łoś, którego widzieli, nie powinien istnieć, że
powinno się go zastrzelić, bo jest nieudany.
Bo nie pasuje do reszty.
*

Pociąg wjeżdża na stację Centrum, peron 17. Zgrzytają hamulce. Otwierają się drzwi i
wysiadają pasażerowie. Wśród nich młody chłopiec z fabrycznej miejscowości Koppom w gminie
Eda w północno-zachodniej Warmlandii.
Przystaje z szeroko otwartymi oczami. Na początku uderzają go zapachy. Asfalt, siarka,
mocz.
Szuka wzrokiem wyjścia. Pasażerowie, ciągnąc bagaże, spieszą schodami w dół do
pokrytego brudnożółtymi kafelkami przejścia pod peronem. Ociągając się, podąża za nimi. Już na
dole, w brudnożółtym tunelu, o mało nie przewrócą go ludzie, którzy spieszą w przeróżne strony.
Jest na miejscu. Poradził sobie.
Ocalał.
Idzie z walizkami przez wielką przestrzeń stacji Centrum. Ma na nogach swoje ulubione
buty, kowbojki z czerwonego zamszu. Wykoślawione obcasy stukają o kamienną posadzkę,
wywołując echo. Pod budrysówką taty ma kraciastą czarno-białą koszulę bez rękawów, którą uszył
z resztek materiału na starej singerce mamy.
Z powodu takich ubrań był przez ostatnie trzy lata pokazywany palcem i wyśmiewany,
zarówno w domu w Koppom, jak i w liceum w Arvice.
A co to ma być? Król popu? Fan new wave czy rave?
Najczęściej krzyczeli za nim: „Pedał!”.
I dobrze. Inni wiedzieli o tym, zanim on sam się dowiedział.
Pedał.
Dokładnie tym jest.
Ale jest pedałem, który przed nimi uciekł. Zostawił ich wszystkich za sobą. Już ich nie ma.
Przestali istnieć.
Jak coś, z czego można się otrząsnąć i iść dalej, wzruszywszy ramionami, chociaż przechodzą cię
ciarki.
Z gorzkim smakiem w ustach, mieszanką popiołu i soków żołądkowych. W
wykoślawionych kowbojkach z czerwonego zamszu stukających o marmur w wielkim holu dworca,
w cienkiej kraciastej koszuli na smukłym ciele. I z sercem walącym tak jak w nikotynowym
przyspieszeniu po pierwszym porannym papierosie.
Nie wolno się oglądać! Nie oglądaj się. Uciekłeś.
Zwiałeś z Gównianego Koppom i z Gównianej Szkoły Podstawowej, i z Gównianego
Liceum Solberga, od Gównianego Erika, Gównianego Conny’ego i Gównianego Henninga, z całej
cuchnącej gównem, zaśmierdłej Gównianej Warmlandii.
Już go nie dosięgną.
Rasmus na nowo określa, czym jest wstyd. Uczyni go swoją tożsamością i dumą. Na
środku wielkiego holu znajduje się okrągły, otoczony balustradą otwór, przy którym można stać,
patrząc na dolne przejście, którym ludzie idą pospiesznie z peronu kolejki podmiejskiej do stacji
metra Centrum i w drugą stronę. „Ringen”, czyli pierścień, jest naturalnym miejscem spotkań na
Dworcu Centralnym. To środek uniwersum, wokół którego wiruje świat.
Rasmus dobrze wie, jak ludzie nazywają ten okrągły otwór, to miejsce spotkań.
Pedalski Pierścień.
Jeżeli jest coś, co nastoletni chłopcy ze wsi wiedzą o Sztokholmie, to właśnie to: w
Sztokholmie mieszkają pedzie, którzy spotykają się przy Pedalskim Pierścieniu, gdzie jedni drugich
podrywają, żeby potem iść do domu i pieprzyć się w dupę.
Kurwa, ale ohyda! Czujesz to, gówno na fiucie!
Ileż to razy Rasmus niemal gorączkowo marzył o Pedalskim Pierścieniu.
W chwili gdy stawia stopę na ostatnim stopniu schodów, po raz pierwszy widzi go w
rzeczywistości. Zostawił za sobą główny nurt ludzi idących w stronę wejścia do metra. To pierścień
był od początku jego celem.
Oczywiście zaraz pójdzie do ciotki, u której ma mieszkać, ale najpierw musi go zobaczyć.
Pedalski Pierścień.
Czekał na to dziewiętnaście lat. I dłużej już czekać nie może.
Kiedy Rasmus widzi żelazną barierkę otaczającą okrągły otwór w kamiennej posadzce,
serce rozsadza mu płuca i żebra, aż niemal traci oddech. Gdy się do niego zbliża, słychać echo jego
kroków. Jakby znajdował się w kościele, w katedrze, jakby pierścień był ołtarzem.
Ołtarz. Miejsce składania ofiar. Rasmus jest Izaakiem, synem Abrahama, i to tu zostanie
ofiarowany, sam niesie drwa, na których spocznie jego młode białe ciało. Jest taki obrazek w grubej
rodzinnej Biblii w domu: młody Izaak ze związanymi na plecach rękami, nagi, obnażony, jego białe
lśniące ciało i stwardniałe małe sutki, i ojciec, który przykrył mu twarz swoją potężną dłonią, a
drugą uniósł nóż, aby go wbić w syna. Tylko w lewym górnym rogu obrazka pikuje w dół anioł z
trochę nienaturalnie rozłożonymi ramionami, nieco sztuczny.
Rasmus wie, dlaczego anioł powstrzymał Abrahama. Anioł chciał zachować Izaaka dla
siebie.
Zbliża się do pierścienia.
Teraz widzi, że okalająca go żelazna balustrada to dzieło sztuki kowalskiej zdobione
podobiznami skandynawskich i afrykańskich zwierząt, opierają się o nią trzej pogrążeni w
rozmowie młodzi mężczyźni, na oko imigranci.
Palą. Co jakiś czas zerkają przez otwór na dół.
Czy to cioty?
Widzi też starszego pana, który człapie dookoła, jakby nie miał żadnego celu.
Czy jest pedałem?
Skąd to wiedzieć?
Niektórzy stoją tu na pewno dlatego, że się z kimś umówili. Inni przechodzą tędy w drodze
do pociągu czy z pociągu i nawet nie wiedzą, co to za miejsce.
Kilka metrów dalej opiera się o filar młody człowiek, jest może o dziesięć lat starszy od
Rasmusa, ma na sobie jasnobeżową zamszową kurtkę z frędzlami. Rasmus odstawia walizki, jakby
po to, by zapalić papierosa. Przygląda się im, mężczyznom.
Trzem imigrantom.
Staremu.
Chłopakowi pod filarem.
Tutaj wolno mu to robić. Patrzeć na nich, chłonąć. Mężczyzn. Teraz zauważa jeszcze
jednego faceta w podbitej futrem dżinsowej kurtce i z trwałą na głowie. Sprawia wrażenie pijanego
i dziwnie niespokojnego. Potem widzi jeszcze jednego mężczyznę, może czterdziestoletniego, w
trenczu, garniturze i z aktówką, wygląda jak typowy pracownik biura.
I nagle to czuje.
Elektryczne napięcie.
Impulsy przepływające między mężczyzną pod filarem, starym, facetem w dżinsowej
kurtce, pracownikiem biura. Jest tak, jakby byli wyraźniejsi od wszystkich innych ludzi, którzy
znajdują się w budynku dworca. Reszta staje się powietrzem, należy do nieistotnego świata, innej
rzeczywistości.
Teraz jest już pewny. Teraz ich czuje. I wie, że oni też go czują. Przybysze z innej planety.
Oni, tacy jak on.
Nie jest pewien imigrantów. Rzucają mu spojrzenie, ale potem wracają do rozmowy. Może
tylko życzyłby sobie, aby przyszli tu na podryw. Zwłaszcza jeden z nich, młody mężczyzna z
dwudniowym zarostem i ciemnymi oczami, który ma w sposobie bycia coś nonszalanckiego, co
podnieca Rasmusa tak, że zasycha mu w ustach, a do serca uderza krew.
Jest tutaj. Dotarł do celu.
Jest wśród pedałów.
Obserwują się wzajemnie, teraz widzi to wyraźnie, mężczyźni w przestrzeni wokół
pierścienia – rzucają sobie spojrzenia, szacują się wzrokiem, są świadomi tego, gdzie który się
znajduje, nawet wtedy, gdy odwracają się do siebie plecami.
Rasmus skończył palić swojego papierosa.
Teraz nie ma już pomysłu na powód, dla którego miałby tu dalej stać. Ponownie podnosi
walizki i ociągając się, przechodzi obok trzech imigrantów, ukradkiem spogląda tak długo, jak mu
starcza odwagi, na tego przystojnego, sprawdza, czy uda mu się przyciągnąć jego spojrzenie.
Przez kilka sekund patrzą sobie w oczy. Rasmus zauważa, że jest taksowany, oceniany,
szacowany. Potem przystojniak ponownie odwraca wzrok. Szansa stracona. Wzgardził nim.
Nagle Rasmus zaczyna się wstydzić swojego ubrania. Może wygląda zbyt ekstrawagancko,
w takich miejscach powinien pewnie chodzić ubrany zwyczajniej, żeby nie wyglądać zbyt
jednoznacznie. Może to z tego powodu dostał kosza. Albo dlatego że nie jest wystarczająco
przystojny.
Ale może być też tak, że imigrant nie jest ciotą.
Teraz przygląda mu się mężczyzna w garniturze.
To szybkie przestraszone spojrzenie, ale nie da się go przeoczyć. Rasmus uśmiecha się do
niego, w zasadzie nieświadomie. To niemal niezauważalny uśmiech, ale jednak uśmiech. Potem
szybko odwraca wzrok i czerwieni się. Ten drugi też kieruje wzrok w inną stronę, równie
gwałtownie. Rasmusa przechodzi dreszcz, jakby kopnął go prąd.
Ich spojrzenia ponownie się spotykają, równie przelotnie. Wszystko dzieje się tak
pospiesznie.
Jest tak, jakby mężczyzna w garniturze przekazywał mu pozbawione słów przesłanie,
najdyskretniej, jak to tylko możliwe. Boże święty, w głowie Rasmusa wirują te słowa. Co on
wyprawia? Do penisa pompuje się krew, zaczyna sztywnieć.
Mężczyzna w garniturze w ogóle nie jest w jego typie. Rasmus fantazjuje o facetach takich
jak konduktor czy tamten imigrant – ale młody mężczyzna z fabrycznej miejscowości Koppom w
północno-zachodniej Warmlandii ma już w sobie coś takiego, co sam niedługo odkryje, że
zupełnie brakuje mu umiejętności odmawiania, bierze, co mu dają, przyjmuje wszystko, co stanie
na jego drodze.
Tak po prostu jest.
W jego seksualności brakuje własnej woli. Daje się ponieść każdemu podmuchowi wiatru.
Tak jak wtedy, gdy był mały i ktoś mówił: „Zamknij oczy, otwórz buzię!”, a potem wkładał mu do
ust cukierka lub coś innego.
Rasmus zamyka oczy i otwiera usta.
Teraz czuje, że zarówno staruch, jak i facet w dżinsowej kurtce przyglądają się grze
pomiędzy nim a mężczyzną w garniturze. Podnieca go to. Znajduje się w centrum ich uwagi.
Mężczyzna w garniturze robi kilka kroków w tył. Ogląda się. Rzuca mu jeszcze jedno szybkie
spojrzenie i niemal niewidoczne skinienie głowy, jak pytanie.
Co robić? Odpowiedzieć takim samym skinieniem? Pójść kilka kroków za nim? To, co
robią, jest jak układ choreograficzny, Rasmus już to zrozumiał. Szarpie głową. Sam nie wie, co to
ma oznaczać. Może zgodę.
Mężczyzna w garniturze odwraca się i zatrzymuje na nim dłużej wzrok. Rasmus ciężko oddycha,
godzi się.
Niech tak już będzie, myśli. To nie jest kwestia chcenia.
Tu chodzi o zamknięcie oczu i otwarcie ust. Rasmus przygotowuje się, żeby za nim pójść.
W tym momencie zauważa jednak, że chłopak spod filara, ten w zamszowej kurtce z frędzlami,
nagle opuszcza swój rewir wokół kolumny i w nieoczekiwanie szybkim tempie zmierza prosto w
jego stronę. Napięcie między Rasmusem a mężczyzną w garniturze natychmiast znika.
Rasmus czuje się zaskoczony, rozłożony na łopatki. Nieznajomy nonszalancko wyciąga
z paczki papierosa i bez żenady zadaje pytanie, mówi z charakterystycznym akcentem:
– No witaj, słoneczko. Nie masz czasem ognia?
Rasmus jest zbity z tropu. Rzuca jeszcze okiem na mężczyznę w garniturze, który najpierw
zamiera w bezruchu, a potem błyskawicznie odwraca się i szybkim krokiem podąża w stronę
wyjścia.
– Jasne! – wydusza i odstawia walizki, żeby pogrzebać w kieszeniach budrysówki. Mężczyzna w
zamszowej kurtce, odpalając papierosa, osłania dłonią płomień zapalniczki Bic, jakby w
dworcowej hali wiało. Zagląda przy tym Rasmusowi w oczy, głęboko i badawczo. Jego oczy są
niebieskie, skóra pokryta opalenizną z solarium. Ma rozjaśnioną i ufryzowaną grzywkę. Trudno
zgadnąć, ile ma lat. Może jakieś trzydzieści.
Wpatruje się w Rasmusa swoim stalowoniebieskim wzrokiem. Rasmus czeka bezbronnie, aż
tamten mu odpuści. W końcu mężczyzna uśmiecha się i dziękuje. W jego oczach pojawiają się
iskierki.
Rasmus duka coś i niezgrabnie pokazuje na walizki, jakby stanowiły jakieś alibi. Wskazuje na nie,
bo chce wyjaśnić, że tylko tędy przechodził, że jedynie przez przypadek zatrzymał się przy
pierścieniu, że nie wiedział, nie wie i nie jest, że to, iż znalazł się akurat tutaj, to tylko zbieg
okoliczności.
– Oczywiście – mówi mężczyzna w zamszowej kurtce, który czyta w Rasmusie jak w otwartej
księdze – jesteś w drodze i nie masz czasu. Jezus, ależ ci się spieszy! No to do zobaczenia innym
razem.
Puszcza do niego oko.
Rasmus czerwieni się, słyszy własny oddech.
– Tak, do zobaczenia.
Na nic więcej już go nie stać. Podnosi walizki, odwraca się i szybko odchodzi. Ma gdzieś
mężczyznę w garniturze. Wszystko ma gdzieś, pędzi w dół po schodach, żeby wpaść w bezpieczny
anonimowy strumień ludzi, którzy idą do metra lub z niego wyszli.
Jest podniecony, kręci mu się w głowie i czuje przerażenie.
Znika w ludzkiej masie.
*

Trudno to zrozumieć, to były zupełnie inne czasy. Jesień 1982 roku, kiedy miały miejsce te
wydarzenia, wydaje się tak niezmiernie odległa.
Zaledwie trzy lata wcześniej homoseksualizm był w Szwecji wciąż jeszcze oficjalnie
uznawany za chorobę. Czołowi psycholodzy w kraju, jak na przykład Johan Cullberg, opisywali
homoseksualizm jako defekt. Homoseksualny mężczyzna był godnym pożałowania infantylnym
osobnikiem, kimś, kto zatrzymał się w rozwoju na stadium analnym, uzależnionym od matki,
niesamodzielnym i tragicznym. Stanowisko to prezentowały także wychodzące w języku
szwedzkim książki o tej tematyce, na przykład Homoseksualizm, pozycja, która ukazała się w
oficynie Wahlström & Widstrand i miała ambicję być książką liberalną i życzliwą, przedstawiającą
pozbawiony uprzedzeń i zgodny z duchem czasu obraz licznych problemów kojarzonych „z tym
szczególnym odchyleniem”. Na okładce znajdował się tekst zapewniający, że autor kładzie nacisk
na „kwestię możliwości przeciwdziałania rozwojowi homoseksualizmu”. Z książki można się było
między innymi dowiedzieć, co zoolog Mogen Höjgaard ma do powiedzenia na temat
„wykolejonych popędów w świecie zwierząt”.
Warto dodać, że owo piętno choroby częściowo zawdzięczano pierwszym homoaktywistom,
którzy działali pod koniec wieku XIX i na początku wieku XX w Niemczech, takim jak Karl
Henrich Ulrichs, Karl Maria Kertbeny i Magnus Hirschfeld. Prowadzili oni świadomą kampanię na
rzecz postrzegania homoseksualizmu nie jako szkodliwej przywary, ale jako biologicznego defektu,
tragicznego kaprysu natury – wszystko po to, by móc zabiegać o zapis w prawie, który zakazałby
penalizacji kontaktów homoseksualnych.
Bo jak można karać więzieniem czyjąś „naturę”, bez względu na to, jak chora jest owa
„natura”? (Warto przy tym dodać, że także dzisiaj można w jednym zdaniu usłyszeć, że osoby
homoseksualne są zarazem chore i zdeprawowane, jednocześnie niemoralne i wynaturzone, chociaż
jedno wyklucza drugie).
Trudno to zrozumieć, to były zupełnie inne czasy. Uważamy Szwecję za liberalny, niemal
wielkoduszny kraj i myślimy, że w jakiś sposób była taka zawsze, ale jeszcze na początku lat
osiemdziesiątych największa w kraju gazeta codzienna „Dagens Nyheter” odmawiała publikacji
nekrologów informujących o śmierci mężczyzny, które podpisywał najbliższy mu mężczyzna.
Uznawano to za „niestosowne”.
Niestosowne, by mężczyzna opłakiwał drugiego mężczyznę.
Dlatego jeśli młody, poszukujący i niepewny siebie człowiek chciał znaleźć coś, nawet
najmniejszego, z czym mógłby się identyfikować, zmuszony był jak Rasmus zaglądać ukradkiem
do biblioteki w Arvice i będąc pewnym, że nikt nań nie patrzy, szukać na półkach z książkami w
kategorii „Medycyna” potwierdzenia własnej egzystencji, tego, że w ogóle istnieje!
Potem siedziało się tam w kucki, z walącym sercem próbując przeczytać coś na swój temat,
znajdowało się określenia „chorobliwy” i „zboczenie”, czytało się słowa „nieszczęśliwy”,
„szkodliwy”, „perwersyjny”, a także „zdeprawowany”, „nienormalny”, „odrażający” i „niechciany”
– wszystkie te wyrazy przyjmowało się bez oporów, ponieważ przynajmniej potwierdzały one, że
istniejesz i że są inni tobie podobni.
W trakcie nauki w szkole można było znaleźć, w podręczniku do biologii, w rozdziale o wychowaniu
seksualnym, na samym końcu, małą notkę o zboczeniach i zaburzeniach popędu seksualnego.
Słowa w owej małej notce lśniły jak napisane ognistymi literami, wyskakiwały ze strony i
przyczepiały się do człowieka, aż czerwienił się ze wstydu i miał nadzieję, że nie czyta ich w tym
czasie nikt inny z klasy, kto mógłby na niego zerknąć i zrozumieć.
Homoseksualizm łączono także w sposób naturalny z ekshibicjonizmem, pedofilią i
sodomią albo zbywano mianem przejściowej fazy dojrzewania, kiedy człowiek może być trochę
niepewny siebie i własnej seksualności.
W liceum Solberga Rasmus miał nauczyciela muzyki, który puszczał klasie muzykę Piotra
Czajkowskiego i objaśniał, iż jej patetyczność wynikała z tego, że kompozytor był
homoseksualistą, przez co w końcu musiał popełnić samobójstwo5. Zostało mu to wręcz nakazane.
Był to jedyny raz w trakcie całej szkolnej edukacji, kiedy Rasmus trafił na to słowo w
kontekście innym niż notatka o zaburzeniach w podręczniku do biologii; dowiedział się wtedy, że
jest patetyczny oraz że oczekuje się, iż popełni samobójstwo. Zapamiętał na zawsze, jak przeraziła
go myśl, że mogłoby mu być nakazane, aby odebrał sobie życie.
Chodzić tak tam i z powrotem z pistoletem w spoconej dłoni, wiedząc, że trzeba włożyć lufę
między zęby i nacisnąć spust. W pokoju obok jacyś ludzie czekaliby, aż usłyszą strzał, który
zakończy jego życie, udowadniając, że potrafi chociaż umrzeć jak mężczyzna, skoro nie umie jak
mężczyzna żyć.
Rasmus widział siebie, jak ciężko stąpa w zamknięciu. Jak płacze i się maże, jak przeżywa
katusze niepewności, jak chce żyć, ale wie, że musi, musi włożyć do ust lufę pistoletu, a potem
strzelić, podczas gdy jedyne, czego naprawdę by chciał, to żyć!
Żyć za wszelką cenę!
Wiedząc, że musi umrzeć.
Jeśli Rasmus porządnie poszuka w pamięci, to także Sune Lindwall, nauczyciel
szwedzkiego i literaturoznawstwa, przeczytał pewnego razu wiersz Oscara Wilde’a, a potem
powiedział, że został on napisany, kiedy pisarz odsiadywał karę więzienia za… W tym miejscu
nauczyciel zamilkł.
Jakby zabrakło mu powietrza. Jakby nagle uświadomił sobie, czego o mało nie powiedział
swoim niepełnoletnim uczniom.
Dlatego tylko zawiesił głos, cały poczerwieniały na twarzy, z otwartymi ustami i
uciekającym wzrokiem… potem mówił już o czymś zupełnie innym.
Oscar Wilde został skazany na więzienie za – potem cisza.
Tamta cisza. Tamto milczenie.
Po śmierci poetki Karin Boye jej rodzina spaliła wszystkie teksty, które można było
skojarzyć z tym, że była lesbijką, a miłosne listy Selmy Lagerlöf do Sophie Elkan miały być
trzymane w tajemnicy przez dziesięć lat po jej śmierci.
W nielicznych artykułach na temat homoseksualizmu, jakie pojawiały się w prasie już nawet
w latach osiemdziesiątych, o homoseksualistach pisano konsekwentnie: oni, żeby odróżnić ich od
reszty społeczeństwa – byli wywrotowcami, homoseksualną mafią.
Homoseksualiści, oni, byli zakonspirowanym środowiskiem prawdziwie zniewieściałych
mężczyzn, wiodących perwersyjny żywot z dala od dziennego światła, stanowiących zagrożenie dla
przyzwoitej i zdrowej szwedzkiej normalności.
Jeżeli w gazecie pojawiał się wywiad z jednym z owych homoseksualistów, dawało mu się
– z uwagi na sytuację społeczną – przybrane imię, potwierdzając w ten sposób prawdziwość
wiersza kochanka Oscara Wilde’a, lorda Alfreda Douglasa, o miłości, co nie ma odwagi ujawnić
swego imienia.
Pederasta, z którym przeprowadzano wywiad, był także fotografowany od tyłu, tak żeby nie
dało się zidentyfikować jego twarzy. Jego anonimowe plecy, jego wymykająca się, zmyślona
postać, uważane były jedynie za kolejne potwierdzenie tego, iż pederasta jest kimś obcym i innym,
i że nie tylko można, ale nawet trzeba ustanawiać prawa, które ochronią przed nim jednostkę,
społeczeństwo, a przede wszystkim młodzież, bo homoseksualizm jest jak zdolna do
niepohamowanego rozprzestrzeniania się trucizna, jak zaraźliwa choroba, przypadłość wprawdzie
obrzydliwa, ale i tak z jakiejś przyczyny stanowiąca nieodpartą pokusę dla słabego i ulegającego
wpływom młodego człowieka.
Dziennikarze i pisarze, tacy jak Vilhelm Moberg czy Ture Nerman, ogólnie uważani za
bojowników o demokrację, za odważnych rycerzy walczących z bezprawiem, w latach
pięćdziesiątych jak wściekłe psy brali udział w nagonce na homoseksualistów – i działo się to
zaledwie kilka lat przed narodzinami Rasmusa.
W latach pięćdziesiątych przetaczały się przez kraj fale polowań na osoby homoseksualne,
podsycane przez gazety codzienne, takie jak „Stockholms-Tidningen”, „Dagens Nyheter”,
„Expressen”, „Aftontidningen” i „Arbetaren”, które bezkrytycznie publikowały plotki,
niepotwierdzone informacje i zwykłe bzdury, jakby stanowiły one prawdę. Rozwodzono się na
temat satanistycznych mszy w homoseksualnych burdelach, sadystycznych lekarzy przypalających
młodych chłopców papierosami i władzy homoseksualistów, którzy się wzajemnie popierają.
W nagłówkach gazet z owych paranoicznych czasów można znaleźć takie tytuły, jak
„ORGIE HOMOSEKSUALNE POD WPŁYWEM NARKOTYKÓW” („Aftontidningen”),
„HOMOSEKSUALIŚCI NA CZARNEJ LIŚCIE U SKAUTÓW, CZYSTKA WŚRÓD
PODEJRZANYCH
DRUŻYNOWYCH” („Aftontidningen”), „WIELKA OBŁAWA NA HOMOSEKSUALISTÓW,
ARESZTOWANO CZTERNASTU MIESZKAŃCÓW SZTOKHOLMU” („Dagens Nyheter”),
„46 MĘŻCZYZN OSKARŻONYCH O WYKORZYSTYWANIE NIELETNICH, WIELKA
CZYSTKA WŚRÓD HOMOSEKSUALISTÓW” („Aftontidningen”), „450 CHŁOPCÓW
PRZESŁUCHIWANYCH W SPRAWIE HOMOSEKSU” („Expressen”), „1000 DZIECI
URATOWANYCH Z BAGNA HOMOSEKSU” („Aftonbladet”).
Rasmus i jego homoseksualni rówieśnicy urodzili się, gdy nie ucichły jeszcze echa owych
fal nienawiści i prześladowań, dorastali w ich cieniu, każdy oddzielnie, nie wiedząc o pozostałych.
To były zupełnie inne czasy niż dziś.
Czasy ukrywania i zatajania, czasy kłamstw i tajemnic.
Warto dodać, że w Niemczech zachodnich nadal utrzymywano paragraf 175, czyli zapis
prawny, który penalizował homoseksualizm i który swego czasu sprawił, iż homoseksualistów
zamykano w obozach koncentracyjnych, gdzie oznaczeni różowymi trójkątami byli więźniami
najniższej rangi – znane są relacje na temat homoseksualnych więźniów, którzy zabijali, żeby
zdobyć żydowską żółtą gwiazdę i w ten sposób wspiąć się wyżej w obozowej hierarchii – ci, co
przeżyli, jeszcze w 1982 roku nie mogli ubiegać się o odszkodowania dla byłych więźniów
obozów, ponieważ zostali skazani zgodnie z nadal obowiązującym prawem.
Działo się to zaledwie kilka dziesięcioleci wcześniej, była to jednak zupełnie inna epoka.
Rewolucja seksualna stanowiła zupełnie nowe zjawisko.
Była tak wątła, desperacka, niemal nie do pomyślenia.
Zmiany przychodziły jak odwilż, kiedy z dachu kapie, ale na ziemi leży jeszcze gruba pierzyna
śniegu.
Premier Olof Palme w roku 1970 w następujący sposób odpowiedział na list Sörena
Klippfjella z Örebro: „Nie można potępiać moralnie ludzi za to, że ich popęd seksualny
ukierunkował się w inną stronę niż ta najzwyklejsza. […] Szkoła musi wyraźnie potępiać wszelkie
tendencje do podejścia dyskryminującego w kwestiach związanych z życiem seksualnym”.
W Sztokholmie, wzorem amerykańskiego ruchu gejowskiego, przez kilka lat obchodzono
Dzień Wyzwolenia Homoseksualisty. W zarządzie RFSL, Krajowej Federacji na rzecz
Równouprawnienia Seksualnego, znaleźli się ludzie bardziej ofensywni, chętni do walki. W
pierwszych latach na tych demonstracjach zbierało się tylko kilka osób, które szły razem przez
centrum Sztokholmu, skandując takie hasła, jak: „Skoro my możemy iść, też się odważ sobą być!” i
„Jesteśmy wściekli, a nie fajni, jesteśmy homoseksualni!”.
W roku 1982, kiedy Rasmus przyjechał do Sztokholmu, Dzień Wyzwolenia urósł do całego
tygodnia pod koniec sierpnia. Tydzień ten zakończył się sobotnią demonstracją i odprawioną dla
tłumów w katedrze niedzielną mszą, w której wziął udział biskup diecezji sztokholmskiej Lars
Carlzon6. W demonstracji uczestniczyło przeszło tysiąc osób, co uznano za wielki sukces.
Tysiąc odważnych mężczyzn i kobiet.
Wzdłuż ulic stali gapie, wielu z nich patrzyło na paradę jak na kuriozum, trochę tak, jakby
obserwowali nietypowe zwierzęta w zoo, inni przyglądali się z dystansu, skrycie, z biciem serca i
szalonym marzeniem, by pewnego dnia odważyć się z nimi pójść.
Odważyć się być sobą.
Nawet w Sztokholmie trudno było ujawnić swoją homoseksualność, w mniejszym
szwedzkim mieście, takim jak Karlstad czy Arvika, było to prawie niemożliwe, a w dziurze takiej
jak Koppom… taka myśl nie mogła wręcz przyjść do głowy.
A gdyby przyszła, to człowiek zacząłby się śmiać, bo było to zupełnie niedorzeczne! Z
tego względu trzeba było się przeprowadzić ze wsi do anonimowego dużego miasta, gdzie szansa
spotkania ludzi podobnych do siebie była nieskończenie większa.
Przyjeżdżali ze wszystkich stron.
Jak pielgrzymi. Poszukiwacze. Spragnieni.
Jak jeleń, który musi się napić wody w kotlinie.
Przyjeżdżali jeden za drugim. Żeby się połączyć z innymi, znaleźć w grupie, zmniejszyć trochę
swoją samotność.
Zostawiali rodzinną okolicę, krewnych i dawne życie, żeby zacząć nowe, swobodniejsze,
prawdziwsze życie w Sztokholmie.
Jak patriarcha Abraham, co zostawił za sobą wszystko, żeby podążyć za nieznanym
Bogiem, który obiecał mu nowy kraj.
Każdy, kto przyjeżdżał do miasta, miał już za sobą podróż, dźwigał historię, najczęściej
wypełnioną poczuciem odrzucenia, samotność i kłamstwa, miał ranę, która właściwie nigdy się nie
goiła, która cały czas była otwarta lub otwierała się przy najmniejszym dotknięciu.
Długo trzeba było być w drodze, żeby trafić do domu.
*

Paul, mężczyzna, który podszedł do Rasmusa pod pretekstem skorzystania z ognia, widzi,
jak zdruzgotany chłopak pospiesznie się oddala.
Rozbawiony wydmuchuje dym przez nos i odprowadza odchodzącego chłopaka wzrokiem.
Potem zauważa faceta w podbitej futrem dżinsowej kurtce, który najwyraźniej też wyszedł na
podryw.
Uśmiecha się do siebie.
Mężczyzna rzuca mu przez ramię spojrzenie i zaczyna iść w kierunku wyjścia.
Paul niemal niedostrzegalnie kiwa głową i powoli podąża za nim.
Wychodzą z dworca w odległości dziesięciu metrów jeden od drugiego. Facet w dżinsowej
kurtce ogląda się, żeby szybko sprawdzić, czy ten drugi za nim idzie.
To ta część rytuału, która według Paula jest najbardziej podniecająca: złapałeś kogoś na
haczyk i zaczynasz powoli zwijać żyłkę.
Nie trzeba określać, kto kogo złapał.
Paul uwielbia moment, kiedy ten drugi odwraca się, żeby sprawdzić, czy wciąż za nim idzie.
Szybko rzucone spojrzenie, które pokazuje, jak mu zależy. Potem zgodnie z regułami gry musi
znów odwrócić głowę, żeby nie było zbyt oczywiste, że właśnie się poderwali.
Ten drugi musi iść przodem, ufając, że Paul za nim podąża. Idzie pierwszy, więc to także on
decyduje, dokąd pójdą. Może ma w pobliżu samochód. Bo raczej nie mieszkanie. Nikt nie mieszka
w samym centrum Sztokholmu. Są tu tylko biura i sklepy.
Kilka razy Paul uprawiał seks w cuchnących moczem windach niebieskiej linii metra na
stacji T-Centralen. W pobliżu jest też kilka kin porno, ale to nie tam zmierzają. Facet w podbitej
futrem dżinsowej kurtce idzie w stronę dzielnicy Kungsholmen, pod most Centralbron.
Prawdopodobnie będą uprawiać seks w krzakach przed budynkiem dawnego szpitala Sióstr
Serafitek, który znajduje się nad wodą, naprzeciwko ratusza, albo w jednej z wnęk z krótszego boku
budynku. Dla kogoś, kto szuka w Sztokholmie przelotnego anonimowego seksu, jest w sumie
sporo możliwości. Pojawiają się i stają widoczne, jeśli się wie o ich istnieniu. Po zapadnięciu
zmroku cały niewielki park i parking przed szpitalem Sióstr Serafitek oraz prowadząca do ulicy
Kungsgatan ścieżka wzdłuż kanału wypełniają się, podobnie jak wiele innych miejskich parków,
samotnymi mężczyznami, którzy wybrali się na przechadzkę. Kiedy oczy przyzwyczają się już do
ciemności, da się wyraźnie dostrzec cienie poruszające się między wnękami, zdobiącymi ratusz od
wschodniej strony, a krzakami, gdzie zadbany trawnik kończą naturalne skałki tuż nad wodą.
Właśnie po wschodniej stronie ratusza znajduje się bardzo ograniczona prostokątna powierzchnia i
jest to tradycyjne miejsce, gdzie mężczyźni, którzy szukają seksu z innymi mężczyznami, mogą się
spotkać, żeby nawiązać szybkie ciche relacje.
Wszystko dzieje się tu w milczeniu i w pośpiechu.
Dyskretnie.
Komunikacja odbywa się za pomocą spojrzeń, szybkich gestów, kiwnięć głową. Tutaj nikt
nie zatrzymuje się na pogaduszki. Tutaj szuka się i znajduje albo odchodzi w swoją stronę.
Paul podąża za mężczyzną w odległości dziesięciu metrów. Mężczyzna od czasu do czasu
odwraca się, żeby sprawdzić, czy Paul nadal za nim idzie. Przyspieszył nieco kroku, gna przez
mostek prowadzący do południowej części Kungsholmen, potem przecina ulicę biegnącą do
ratusza i znika po wschodniej stronie budynku, gubi się w mroku zmierzchu.
Na widocznym stąd moście nadal wiszą plakaty z ostatnich wyborów parlamentarnych. Są
trochę zniszczone i pomazane. Niektóre zostały zdarte, inne są poprzedzierane, jak konfetti na
parkiecie po skończonym przyjęciu, kiedy wszyscy już poszli do domu.
„CHROŃMY RODZINĘ” – nawołuje afisz Partii Moderatów. „ZMNIEJSZYĆ
PODATKI!” – krzyczy inny. Pomiędzy plakaty prawicy Partia Lewicowo-Komunistyczna, VPK,
zdołała wcisnąć kilka swoich lichych plakacików. „POKÓJ!” – głosi napis. To na tę partię głosował
Paul. Nie jest wprawdzie komunistą i nie martwi się specjalnie kwestią pokoju, ale to w Partii
Lewicowo-Komunistycznej działa Jörn Svensson, jedyny poseł do parlamentu, który kiedykolwiek
troszczył się o homoseksualistów i który co roku niestrudzenie pisze w ich sprawie interpelacje do
odpowiedzialnych ministrów.
Prawdopodobnie już tak pozostanie, że będzie jedynym posłem, który kiedykolwiek przejmował
się sprawami osób homoseksualnych; dla pozostałych partii jest to temat, którego nie rusza się
nawet patykiem.
W sierpniu Jörn Svensson wygłosił nawet mowę po zakończeniu demonstracji. Wykazał się
odwagą. Poza tym mówił mądrze: „Ludzka miłość może się wyrażać na wiele sposobów. Może być
gwałtowna i namiętna. Może być łagodna i skromna. Może być pełna radości lub tragiczna. Może
przynosić ból i cierpienie. Może być nawet nieco patetyczna i śmieszna. Jednym tylko nigdy być
nie powinna: powodem do wstydu”.
Paul odruchowo się ogląda, kiedy przechodzi przez ulicę w drodze do ratusza i niewielkiej
przestrzeni po jego wschodniej stronie, w której zniknął facet w podbitej futrem kurtce.
Paul i ów obcy mężczyzna nie są tu sami. W prostokątnej przestrzeni, między krzakami a
wnękami w ścianie, przemieszczają się inni milczący mężczyźni.
Przypomina to taniec. Odtwarzają jakiś układ choreograficzny. Zamieniają się miejscami i
pozycjami, zbliżają do siebie, zderzają i ponownie rozdzielają. Są ostrożni, wolą czekać, aż drugi
przejmie inicjatywę. Nie chcą się jednoznacznie odsłaniać.
Są tylko mężczyznami, zupełnie zwykłymi mężczyznami, którzy znajdują się w przestrzeni
publicznej miasta. Zwyczajnie, jak to mężczyźni. Zwłaszcza wieczorami i nocą miasto należy
przecież do nich.
Są zwykłymi mężczyznami. Nie tymi tam.
Paul i facet w podbitej futrem dżinsowej kurtce mają już za sobą grę wstępną, zdecydowali
się na siebie i teraz działają wprost.
Mężczyzna czeka na Paula z rozpiętymi spodniami w jednej z nisz. W połowie przysłania
go brązowoczerwona ceglana ściana. Po raz pierwszy naprawdę się do siebie przybliżają. Oddech
obcego czuć alkoholem. Ma zamglone oczy. Z bliska Paul widzi, że jest starszy, niż się wydawał
w swojej ondulowanej fryzurze i obcisłych spodniach, no trudno. W ciemnościach wszystkie koty
są szare. Mężczyzna wsuwa rękę w kalesony i wyciąga na wpół sztywnego kutasa.
– Proszę, proszę! – mówi Paul swoim charakterystycznym dialektem z Sörmlandii.
– Wielkie dzięki!
Paul uśmiecha się, rzuca peta na ziemię i osłaniany przez wieczorne ciemności przyklęka.
*

– Nareszcie jesteś! Jak dobrze, Sara chciała już obdzwaniać wszystkie szpitale w
Sztokholmie, sam rozumiesz. Dzwoniła tu ze sto razy. No nie stój tak, mój kochany, jadłeś coś?
Pewnie umierasz z głodu! To wszystko, co masz z sobą? Tak, o Boże, no wchodźże do środka,
pokażę ci twój pokój.
Ciotka w jednej ręce trzyma kieliszek czerwonego wina, w drugiej tli się papieros. Lekko
popycha Rasmusa, żeby wszedł do mieszkania, i zamyka za sobą drzwi. Czuć spalenizną, dymem
papierosowym i zamkniętymi oknami. W przedpokoju znajduje się mnóstwo pantofli, kozaków,
płaszczy i kurtek, wszystkie są przesiąknięte zapachem nikotyny i perfum, mały narożny stolik cały
jest zawalony kluczami, zmiętymi papierzyskami, bibułkami do zwijania papierosów, jest tam też
niedojedzone jabłko, filiżanka z zaschniętą na dnie resztką kawy i, nie wiedzieć czemu, błękitny
skórzany pantofel na niebotycznym obcasie.
O nogę Rasmusa ociera się gruby szary kot. Zanim jeszcze Rasmus zdąży zdjąć
budrysówkę, dzwoni telefon. Christina robi w tył zwrot i śmiejąc się, biegnie do kuchni, żeby
odebrać.
– Zakładam się o sto koron, że to znowu Sara! To jesteś głodny?
Nie czeka na odpowiedź, tylko podnosi słuchawkę, a Rasmus, słysząc w tle, jak Christina
informuje Sarę, że nareszcie dotarł do stolicy i nie został po drodze zamordowany, idzie na
pierwszą przechadzkę po mieszkaniu.
Jest wysokie, co najmniej trzy metry. Ustawione pod ścianami półki z Ikei nie sięgają nawet
połowy wysokości. W salonie dominują poza tym wielka paskudna kanapa pośrodku, para
niepasujących do siebie foteli i telewizor włączony na cały regulator. Stolik zajmują pozostałości
po posiłku, dwie popołudniowe gazety, kilka stosów książek, z których część jest otwarta, oraz
notatnik.
Ciotka jest tłumaczką, czasem dorabia też jako nauczycielka. Jest najbardziej artystowską z
sióstr, najmłodszą z nich i najbardziej zbuntowaną.
Do sypialni ciotki prowadzą podwójne drzwi, w środku stoi niedbale pościelone łóżko
przykryte złoto haftowaną indyjską tkaniną, rolety są nadal zaciągnięte.
Rasmus zagląda do środka, po czym zauważa, że w telewizji pokazują wiadomości. Kolejny
z tysiąca wywiadów z Olofem Palmem, który oświetlony fleszami fotografów przechodzi przez
korytarz jak duch.
Potem uwagę Rasmusa przyciąga wysokie okno w salonie. Podchodzi do niego i
wstrzymuje oddech. Ma wrażenie, że tuż przed nim znajduje się całe miasto.
Zapadł już zmrok, sylwetki domów odcinają się od niemal bezgwiezdnego nieba.
Inaczej niż w Koppom, noc tutaj nigdy nie jest ciemna. Wspólna moc dziesiątków tysięcy latarń,
świateł ulicznych, reflektorów samochodów, wystaw, neonów i lamp w milionach okien sprawia,
że noc w mieście jest jasna.
Kawałek dalej widać strzelającą ku niebu wieżę ratusza. Trzy złote korony na jej czubku są
podświetlone od dołu, niemal czarodziejsko. Rasmusowi przychodzi do głowy, że budynek
wygląda jak wielki łoś czuwający nad całym miastem. Widzi ratusz i czerwone światła
samochodów wijące się w oddali jak wąż, a potem jeszcze pociąg – nie ten, którym sam przyjechał,
tylko jakiś inny – wjeżdża na Dworzec Centralny, żeby zostawić tam kolejnych nowo przybyłych.
Miasto rusza się i oddycha. Rasmus myśli: „Czy ten ruch nigdy nie zamiera?”. To tak
piękne, że aż boli.
To tu znajduje się koniec świata, miasto było celem, obiecanym skarbem na drugim końcu
tęczy.
Robi teraz to, co zawsze, odkąd pamięta – przyciska czoło do okna, chucha na szkło i na
zaparowanej szybie pisze swoje imię.
Czuje, że tuż za nim stoi ciotka, podeszła tu niemal bezgłośnie, jej oddech pachnie słodko nikotyną
i winem, jej perfumy są ciężkie, piżmowe. Ona też, z twarzą tuż obok policzka Rasmusa, patrzy na
miasto.
– Wyobrażałam sobie kiedyś – szepcze mu do ucha – że zamieszkam w Sztokholmie i będę
miała widok na ratusz. I teraz tak jest. Spójrz tam! Oto i on! Widząc go, nadal mam dreszcze. Kiedy
pomyślę, że jest mój.
Rasmus nie odpowiada. Stoją w milczeniu przy oknie i przyglądają się miastu. Jego
żywemu jak pulsujący system nerwowy ciału.
A o czym myśli on?
Że właśnie teraz zaczyna się jego życie. Oszałamiająco nowe.
Przygoda.
Potem przychodzi mu do głowy Henrik.
Kiedy Rasmus zaczął chodzić do liceum w Arvice, już w pierwszym tygodniu zwrócił
uwagę na chłopaka z trzeciej klasy, przyrodniczej, jak się okazało. Miał na imię Henrik. Nic
dziwnego, że Rasmus go zauważył. Henrik miał w sobie coś królewskiego. Wydawało się, że
zawsze znajduje się w samym środku swojej paczki, jak słońce, wokół którego w sposób oczywisty
wirują planety i księżyce. Zielone oczy, kręcone włosy i uśmiech rozjaśniający całą jego twarz.
Przyrodnicy i humaniści nigdy się z sobą nie zadawali. Profile były hermetycznie zamknięte
i oddzielone. Widywało się siebie na korytarzach, w stołówce w głównym budynku albo na ciastku
w kawiarni w domu towarowym Domus po szkole, ale całkowicie się wzajemnie ignorowało. Życie
toczyło się w odrębnych światach.
Ale w środy trzecioklasiści z klasy przyrodniczej mieli gimnastykę przed klasą Rasmusa,
przez co spotykali się z sobą w przebieralni.
Podczas gdy Rasmus swoim zwyczajem zmieniał ubrania na siedząco, wpatrując się w
podłogę i udając, że go nie ma, trzecioklasiści wpadali z hukiem do przebieralni, spoceni i
rozwrzeszczani, a potem, gadając jeden przez drugiego i żartując, zrzucali ubrania i pędzili pod
prysznic. I wtedy Henrik, tak, Henrik, znalazł się zaledwie jakiś centymetr od Rasmusa, jak młody
bóg. Zupełnie go przy tym nie zauważył. Wystarczyłoby, żeby Rasmus wyciągnął rękę, jego
miękka, gładka skóra była tuż-tuż.
Kiedy oddychał, wydychane przez niego powietrze dotykało skóry Henrika.
Pośladki, plecy, uda, stopy, barki, zapach potu.
Kręciło się od nich w głowie.
Rasmusowi rozszerzyły się nozdrza, przez ciało przeszedł dreszcz.
Potem Henrik owinął się ręcznikiem i zrobił parę kroków w stronę prysznica, a Rasmus
ukradkiem na niego zerkał; chyba właśnie wtedy Henrik poczuł jego obecność, odwrócił się i
spojrzał mu w oczy, przez szczelinę w czasie, krótszą niż cień sekundy, w kąciku jego ust błysnął
rozbawiony uśmiech, ale w tym spojrzeniu Rasmus nie zauważył złości ani pogardy, choć
oczywiście nie znalazł w nim też zainteresowania; pojawiło się tam jednak jakieś zrozumienie i
owo zrozumienie było wszystkim, czego Rasmus potrzebował, aby zniknęły wszelkie opory – z
bezradnością poczuł, jak wybucha w nim miłość, niemal desperacka.
Przez cały pierwszy rok w szkole skupiał się na Henriku, chociaż nigdy się nie poznali. Mijali się
na wielkich schodach lub w którymś z korytarzy, lądowali kilka metrów od siebie w kolejce do
szkolnej stołówki, a podczas jedzenia siedzieli może nawet przy sąsiednich stolikach, plecy w plecy.
Czasami naprawdę się zdarzało, że Henrik oglądał się za nim – bardzo szybko, właściwie
tylko po to, by się upewnić, że robi na nim wrażenie.
Nigdy nie był nieprzyjemny, wręcz przeciwnie, był przyjazny, jakby on także miał
świadomość, że znajdują się w swego rodzaju związku.
Że się kochają.
Naturalnie My i Gabriella zostały mocno zaangażowane w kwestię zakochania Rasmusa.
Były jego doradczyniami, uczestnikami spisku i zwiadowczyniami. Stale raportowały o każdym
ruchu Henrika. W tym okresie chodzili zawsze do kawiarni w domu towarowym Domus, bo to tam
miał zwyczaj bywać Henrik. O Nordell czy cukierni City nawet nie wspominali. W Domusie można
było sobie patrzeć na robiących zakupy i jednocześnie sprawdzać, czy aby nie nadciąga śledzony
chłopak.
A kiedy już się pojawił, rzadko sam, najczęściej w towarzystwie kolegów z klasy, ważne
było, aby go kompletnie ignorować i nie wzbudzić podejrzeń.
Zdarzało się nawet, że Henrik mówił im cześć. Wtedy Rasmus czerwienił się jak idiota i
szeptał w odpowiedzi coś niemożliwego do usłyszenia. Pewnego razu po niemal godzinnym
zbieraniu się na odwagę Rasmus podszedł do stolika, przy którym siedział Henrik, i zapytał, czy
może pożyczyć popielniczkę.
Henrik zachował się sympatycznie.
– Jasne! – powiedział, podając popielniczkę, a kiedy Rasmus brał ją od niego, jego palce dotknęły
ręki Henrika.
Gdybyż tylko Erik i pozostali, którzy wykrzykiwali za nim wyzwiska, albo rockandrollowcy
z Koppom, którzy grozili, że go spiorą, i wrzeszczeli „cholerny pedał”, wiedzieli, że ta krótka
chwila, kiedy ręka Rasmusa niechcący dotknęła Henrika, była jedynym cielesnym kontaktem, jaki
Rasmus kiedykolwiek miał z innym chłopakiem.
To ta przelotna sekunda na wieki skazała go na bycie winnym.
Wiosną Henrik skończył szkołę, a potem od razu trafił do wojska, od tej pory się nie
widzieli.
Z jakiegoś powodu to o Henriku myśli Rasmus, kiedy po przyjeździe do Sztokholmu stoi w
salonie swojej ciotki, wyglądając przez okno na miasto.
Ma w sobie jakiś smutek. Na zewnątrz, pod jego stopami, jest świat, a tutaj on, nadal po
drugiej stronie szyby, tylko mu się przygląda.
Mimo plotkowania i spiskowania z Bellą i My, wbrew długim godzinom omawiania
każdego szczegółu w Henriku i na przekór starannemu łączeniu ich dwóch przez przyjaciółki, to
przecież nie działo się naprawdę.
Między nimi nigdy nic nie było. Henrik nie miał w istocie pojęcia, kim jest Rasmus.
Jak dotąd nic w życiu Rasmusa nie było naprawdę.
Nikogo nie zna. Nikt nie zna jego.
Wszystkim, co ma, jest tęsknota. Wie, że brzmi to żałośnie, ale to przecież prawda. To ona leży u
jego stóp, jest miastem rozświetlonym przez tysiące jasnych punktów w wieczornej ciemności.
Tęsknota.
Christina nie ma pojęcia, co się dzieje w głowie Rasmusa, ale śmiejąc się, czochra mu
włosy.
– Wiesz co, Rasmus, myślę, że będzie ci się tu podobało!
Dwa tygodnie po tym, jak Rasmus przyjechał pociągiem do Sztokholmu, szwedzki
parlament popiera w głosowaniu propozycję marszałka sejmu, by premierem mianować
przewodniczącego socjaldemokratów, Olofa Palmego. Partie burżuazyjne, od sześciu lat w różnych
koalicjach rządzące krajem, wstrzymują się od głosu.
Dla Olofa Palmego wybory te są największym politycznym zwycięstwem. Odkąd został
przewodniczącym socjaldemokratów, partia w kolejnych wyborach wypadała coraz gorzej, aż w
końcu w 1976 roku musiała oddać władzę, po raz pierwszy od czterdziestu czterech lat, i kiedy
Palme powiedział, że przejęcie władzy przez centroprawicę jest jak sadowienie się przy nakrytym
stole, była w tym wyraźna gorycz.
Harald był jednym z tych, którzy porażkę socjaldemokratów znieśli najgorzej. Może
głównie dlatego, że sam, po raz pierwszy i jedyny w życiu, opuścił ich i głosował na Centrum.
Czuł się jak zdrajca. Był zdrajcą!
Ale co, na Boga, miał zrobić? Chodziło przecież o energię jądrową, a Thorbjörn Fälldin7 był
politykiem, któremu można było zaufać, nie szedł na kompromis z własnym sumieniem, przyrzekł,
że nie zbuduje nowego reaktora w Barsebäck.
Tyle że potem właśnie to zrobił. Thorbjörn Fälldin przejął władzę, z pomocą Haralda
osiągnął swój cel, został premierem, a potem i tak zbudował reaktor w Barsebäck.
Harald czuł się totalnie oszukany, dokumentnie zdradzony i odczuwał głęboki wstyd, że dał się tak
omamić.
Potem za każdym razem, gdy słyszał o „tym Fälldinie”, aż trząsł się ze złości i już nigdy
nikt i nic nie mogło sprawić, by ponownie zaufał burżujom, i opuścił socjaldemokratów.
Po wyborach 1982 wszystko wróciło na swoje miejsce, a dla Haralda powrót Palmego był jak
otrzymanie wyczekiwanego wybaczenia.
Zdrada i przebaczenie.
W ciągu następnych lat będzie to powracający temat.
Jak przebaczyć sobie samemu, jak przebaczyć wszystkim innym?
Rodzinie, przyjaciołom, społeczeństwu.
Bogu.
Wszystkim, co zawiedli.
Wybory 1982 przywróciły dawny porządek. Szwecja, na którą wszyscy pracowali lub w
której dorastali, dawała się znów poznać. Wszystko było znów takie jak dawniej i takie powinno
na zawsze pozostać.
Z wyjątkiem tego, że nie była to prawda.
Zaledwie parę miesięcy później wszystko miało się zmienić i już nic nigdy nie miało być takie
samo.
*
Mężczyzna w szpitalnym łóżku w izolatce w Roslagstull nadal oddycha.
Każdy oddech jest wyzwaniem.
Akurat dziś siedzi obok niego drugi mężczyzna z maseczką ochronną na twarzy. Poza tym
nikt tu nigdy nie przychodzi w odwiedziny. Tylko czasem ten człowiek o rozjaśnionych blond
włosach, w kowbojkach i zamszowej kurtce z frędzlami.
Gada o tym i o tamtym, o pogodzie, lecie, o jakimś chłopaku poderwanym na Frescati, o
demonstracji na rzecz „Skandynawii wolnej od broni atomowej”, w której brali udział Seppo i
LarsÅke, opowiada dowcip o Oli Ullstenie, przewodniczącym ludowców, który właśnie odszedł ze
stanowiska, a z którego on sam zawsze lubił pożartować, bo Ullsten śmiesznie wygląda.
Mężczyzna w łóżku nie odpowiada.
Trudno powiedzieć, czy zdaje sobie sprawę z tego, że przyszedł do niego Paul. U chorego,
choć jest stosunkowo młody, odnotowano początki demencji.
Po jakimś czasie Paul zaczyna się niecierpliwić, wstaje, podchodzi do okna.
Wygląda na dwór.
Szyba jest zimna, chociaż to środek lata. Jak to możliwe? Dotyka jej palcami. Przechodzą
go ciarki.
W oknie odbijają się świetlówki spod sufitu. W dole, na dziedzińcu szpitala zakaźnego,
widać żółty wyschnięty trawnik.
Z pomieszczeń dla personelu wybiega na dziedziniec salowa, zmierza w stronę żółtego budynku z
cegły. Obejmuje się ramionami, żeby zasłonić się przed wiatrem. Potyka się w pośpiechu, ale nie
upada.
Z wysokiego komina krematorium wydobywa się dym.
To, co się tu dzieje, jest tak zupełnie niepojęte. Zaledwie parę miesięcy temu twierdził, że to
tylko bzdury wymyślone przez pańcie moralizatorki, żeby ich wszystkich przestraszyć i zagnać z
powrotem do szafy.
Paul opatula się zamszową kurtką i myśli, jak nienawidzi tego miejsca, gdzie zatrzymał się
czas, tak dalekiego od reszty miasta, w którym życie bezczelnie toczy się dalej, bez zmartwień, bez
świadomości tego, co dzieje się tu, jak cierpi jego przyjaciel, jak marnieje w oczach.
Nagie białe wnętrza, ciężko chorzy, umierający pacjenci bez nadziei na przeżycie, którymi
zajmuje się personel w gumowych rękawiczkach, maseczkach ochronnych i tych żółtych
fartuchach.
Paul domyśla się, że żółty kolor ma działać uspokajająco. Żółte fartuchy i pacjenci
spoczywający pod żółtymi kocami z wojewódzkiego przydziału.
Często jest to kilka warstw żółtych koców, które mają zmniejszyć ziąb gorączki.
Białe wnętrza. Żółte fartuchy. Żółte koce. Kaplica. Krematorium. Dym z komina.
Odosobnienie. Izolacja. Bez względu na to, jak głośno krzyczą, nikt ich nie usłyszy, a
przyjaciel leżący obok w łóżku nie obudzi się z koszmaru.
Jeden z najmilszych młodych mężczyzn spośród wszystkich, którzy przeprowadzili się do
Sztokholmu z jakiejś dziury na zachodnim wybrzeżu, żeby nareszcie móc żyć własnym życiem.
Ma teraz umrzeć.
A Paul jest tym, który czuwa, który dogląda, trzyma za rękę, nie porzuca.
Co innego miałby robić.
Razem mieli być nie do pokonania! Skandowali to podczas demonstracji.
To nie tak miało być.
*

– Chyba nie ma dzwonka, zapukaj, Benjamin!


Benjamin stoi ze swoją matką przed kolejnymi drzwiami w terenie, który został im w zborze
wyznaczony przez nadzorcę obwodu. Tu, w centrum Sztokholmu, teren ogranicza się do kilku klatek
schodowych. Gdyby to była dzielnica willowa poza miastem, teren obejmowałby pewnie kilka
przecznic.
Oboje są elegancko ubrani. Benjamin ma pod pikowaną kurtką koszulę i krawat. Matka
kiwa zachęcająco głową i Benjamin puka do drzwi. Potem czekają. Benjamin zawsze uważał, że
oczekiwanie, aż ktoś otworzy, jest najbardziej ekscytujące.
Kto to będzie? Jak on albo ona będzie wyglądać? Czy zostaną miło przyjęci, czy szorstko
odprawieni z kwitkiem?
Mija krótka chwila, słychać człapanie i drzwi uchyla starsza pani.
Z przedpokoju bije zapach niewietrzonego wnętrza i papierosów. Mimo że jest ciemny i
szary dzień jesienny, starsza pani nie ma zapalonego światła. Patrzy na nich podejrzliwie.
Benjamin jest speszony, bezwiednie robi krok w tył, staje tuż za mamą.
– Tak? – mówi opryskliwym tonem kobieta, świdrując wzrokiem najpierw Benjamina, a potem
jego mamę.
Mama nie daje się jednak zbić z tropu. Uśmiecha się w bardzo wyważony sposób i mówi głośno i
wyraźnie:
– Dzień dobry! Mam na imię Britta i jestem świadkiem Jehowy. A to mój syn Benjamin.
Pokazuje ręką syna. Benjamin kłania się grzecznie, a potem wypowiada zdanie, które
ćwiczył przez cały tydzień.
– Chciałbym pani przekazać traktat.
Odkąd Benjamin pamięta, towarzyszył swoim rodzicom na służbie. Jego mama mówi, że robił to
już w wózku.
„Wyruszać na służbę” – tak to się nazywa. „Chodzić po domach” – mówią najczęściej
świeccy, ci, którzy nie należą do nich, ale oni sami mówią o „wyruszaniu na służbę”. Benjamin
uważa, że to piękne określenie.
To, że człowiek wyrusza i że jest na służbie. W chodzeniu jest coś powolnego. Nie jedzie
się samochodem ani motorem. Trzeba iść. Tak jak to czynili apostołowie.
Stawać twarzą w twarz z obcymi i chcieć ich uratować, chociaż w ogóle ich się nie zna, to
takie słuszne, takie oczywiste. Benjamin już wie, co się stanie ze światem, wszystkie wybuchy
wulkanów, trzęsienia ziemi, powodzie, miasta, które się zawalą. Taka jest rzeczywistość.
Dlatego szuka się tych, którzy nie są z nimi, którzy nie zostali jeszcze oświeceni, bo
naprawdę pragnie się ich zabrać ze sobą do Arki, która uniesie ich, gdy nadejdzie potop.
Czy może być coś istotniejszego?
Tak, Benjamin i jego siostra wyruszali na służbę, jeszcze zanim nauczyli się chodzić. Kiedy
Benjamin skończył pięć lat, mógł już naciskać dzwonek do drzwi, potem nauczył się też grzecznie
przedstawiać siebie oraz mamę lub tatę. Teraz, kiedy ma już siedem lat, może nosić broszurki i
artykuły, które mają z sobą, a dzisiaj po raz pierwszy wolno mu samemu dawać pisemka ludziom
przyjmującym jego i mamę.
Ćwiczył zdanie, które kazał mu powtarzać tata, i teraz je wypowiada, starając się mówić tak
głośno i wyraźnie jak mama.
– Chciałbym pani przekazać traktat.
Mówiąc to, podaje starszej pani kilka kartek. Kobieta przygląda się sceptycznie
wyciągniętym w jej stronę broszurom.
– Nie, ja nic nie potrzebuję – mruczy i zamyka im drzwi przed nosem.
Benjamin stoi z wyciągniętą ręką. Zawsze go trochę zatyka, gdy to się dzieje.
Matka nadal się uśmiecha, chociaż ponownie zatrzaśnięto przed nią drzwi. Jakby nie
zdążyła się przestawić.
Kiedy zauważa, że Benjamin się trochę zmartwił, obejmuje ramieniem jego ramiona i lekko go
przytula.
– Tak czasem bywa – mówi miękkim głosem. – Idziemy dalej. Ty dzwonisz!
Zwracają się w stronę kolejnych drzwi, tych na prawo od mieszkania, z którego odprawiono ich z
kwitkiem.
Benjamin naciska dzwonek, drzwi się otwierają, mama znów mówi głośno i wyraźnie z
wyważonym, przyjaznym uśmiechem:
– Dzień dobry! Mam na imię Britta i jestem świadkiem Jehowy. A to mój syn Benjamin…
*

Rodzina je kolację w ciasnej kuchni o wytartych szarych tapetach, z plastikową lampą pod
sufitem w kolorze awokado, która nie daje wystarczająco dużo światła, tak że zawsze muszą mieć
też zapaloną lampę w okapie nad kuchenką. Lampa spod sufitu została po poprzednich lokatorach i
nigdy nie było mowy, żeby ją wymienić. Na podłodze leży linoleum, też szare, choć w jaśniejszym
odcieniu.
Ojciec zrobił zapiekankę z mielonego mięsa z sosem śmietanowym, ziemniakami i
żurawiną. Kiedy podaje dzieciom jedzenie, jest w fartuchu i ma dokładnie podwinięte rękawy.
Koszula w kolorze łososiowym jest starannie wyprasowana, ojciec ma też krawat. W jego sposobie
poruszania się i ubierania jest coś całkowicie oczywistego.
Zawsze nienaganny, jakby stanowiło to część jego natury.
Nie musi się wysilać, by mieć w rodzinie bezwzględny autorytet, i wie, że wielu mężczyzn w
zborze mu tego zazdrości.
– Jak było dziś na służbie, Benjamin? – pyta, nakładając im jedzenie, a potem siada u szczytu stołu,
tam, gdzie siedzi zawsze, zarówno wtedy, gdy jedzą, jak i podczas studiowania Biblii.
Benjamin bierze od niego swój talerz, dumny, że stał się przedmiotem zainteresowania ojca,
i jeszcze bardziej zadowolony, że wie, co odpowiedzieć.
– Na służbie jest zawsze dobrze, tato!
Kiedy to mówi, cała twarz mu się rozświetla.
Ojciec wygląda na zadowolonego i nalewa sobie do szklanki lekkiego piwa, pozostali piją
wodę.
– To rozumiem! Nawet jeśli nie zawsze nas słuchają, to spełniamy wolę Boga.
Matka, która siedzi wciśnięta między Margaretę a ścianę, kończy żuć i dodaje:
– W jednym miejscu spotkaliśmy pana, który się bardzo zainteresował.
Kiwa głową w stronę syna, żeby mówił dalej.
– Przeczytałem mu fragment Pisma! – oznajmia z przejęciem Benjamin.
– Tak? – pyta ojciec, unosząc jedną brew. – A jaki to fragment Pisma przeczytałeś, Benjaminie?
Nabiera na widelec mięsa, ziemniaków i żurawiny. Starannie wydzieloną porcję, którą
wkłada do ust i powoli żuje.
– Księgę Objawienia 21.4.
Ojciec się uśmiecha.
– O tak, to bardzo odpowiednie!
Uznanie ojca sprawia, że Benjamin aż czerwienieje z dumy.
*

„I otrze z ich oczu wszelką łzę, i śmierci już nie będzie ani żałości, ani krzyku, ani bólu już
nie będzie. To, co poprzednie, przeminęło…”.
Młody, starannie ogolony mężczyzna w garniturze siedzi w kuchni razem ze starszą panią.
Piją kawę. Mężczyzna recytuje z pamięci znany wers z Biblii.
– To Księga Objawienia 21.4 – wyjaśnia z łagodnym zdecydowaniem. – Jest cytowana także w
ulotce Życie w nowym, pokojowym świecie.
Z wprawą otwiera broszurkę i pokazuje palcem.
– Jeśli mogę, chciałbym zwrócić pani uwagę także na ten fragment.
Benjamin pokazuje staruszce miejsce w broszurze, a ona zakłada okulary i zaczyna czytać.
– Aha, tak! – cieszy się. – No właśnie.
Benjamin uśmiecha się.
Oczywiście rozumie, że staruszka jest po prostu zadowolona z towarzystwa, wszystko
jedno, czy to akurat on. Jeśli jednak z tego powodu może go przyjąć, to Jehowa daje temu
błogosławieństwo.
W ostatnich latach Benjamin wyrósł na mężczyznę wesołego i pewnego siebie, lubianego w
zborze, typ zwycięzcy. Intensywne spojrzenie niebieskich oczu i otwartą twarz ma po matce, ale po
ojcu przejął wyprostowaną postawę i ciemny zarost.
Jego życie toczy się w zborze, to nim żyje. Ma tam przyjaciół, tak, ludzie ważni w jego życiu są
stamtąd.
– Mogę pani zostawić broszurkę, żeby sobie pani więcej poczytała, i może przyjdę znów za tydzień
i zobaczymy, co pani o tym myśli.
Zawsze mówi miłym tonem, niemal miękko. Tak jakby uprzejmość, grzeczność w głosie
z czasem stały się częścią jego samego.
Dokładnie jak jego ojciec, rzadko podnosi głos, nigdy nie bywa rozsierdzony. Odziedziczył
też po ojcu brak wątpliwości, pewność siebie, którą ma tylko ten, kto wie, że ma rację.
Miękkim ruchem kładzie broszurkę na przykrytym ceratą kuchennym stole, a potem
nakrywa ją dłonią, jakby chciał pokazać, że to tu zostaje traktat, pod opieką szanownej pani. Jak
mały skarb.
Starsza pani przysuwa do ust filiżankę i dmucha na kawę. Na stole postawiła starą porcelanę
i kilka rodzajów ciastek. Benjamin grzecznie zjadł i wypił.
– Ach tak, no nie wiem – mówi starsza pani niepewnie, jakby Benjamin był sprzedawcą, a ona
musiała teraz grzecznie odmówić zakupów. Benjamin ma jednak duże doświadczenie i wie, jak
uniknąć odprawienia.
Wstaje i mówi radosnym głosem, jakby byli starymi przyjaciółmi albo jakby starsza pani
była jego krewną, z którą z pewnością znów się będzie widział, że spróbuje do niej zapukać i wtedy
zobaczą, co i jak.
Wstając, wyciąga rękę i jeszcze raz się uśmiecha, dokładnie jak jego mama, wyważonym,
przyjaznym uśmiechem.
– To do widzenia i proszę dbać o siebie.
Po uściśnięciu dłoni kobiety jest już gotowy, żeby iść, bo spędził u niej akurat tyle czasu, ile
wypada podczas pierwszej wizyty.
Potem wychodzi na ulicę ze swoimi ulotkami i pisemkami w teczce. Bierze głęboki oddech.
Powietrze jest świeże, orzeźwiające. Jest bezchmurnie i zimno. Październikowe słońce. W środku
dnia promienie docierają jeszcze na ulicę, na której przystanął Benjamin, musi zmrużyć oczy, żeby
go nie oślepiło.
Przechodzi do następnej bramy. Jeszcze jedna klatka schodowa i koniec dyżuru.
Kiedy w czerwcu skończył liceum, nareszcie został prawdziwym pionierem, a jako taki
zobowiązany jest do bycia na służbie co najmniej dziewięćdziesiąt godzin w miesiącu. Oznacza to
dwadzieścia dwie i pół godziny tygodniowo, a do tego dochodzą spotkania w zborze we wtorkowe,
czwartkowe i sobotnie wieczory, no i oczywiście przygotowania do nich. Ma dziewiętnaście lat i
całe jego życie kręci się wokół wspólnoty, w której się urodził i dorastał.
Jest dobrym sługą Jehowy.
Jako pionier cieszy się także godną pozazdroszczenia pozycją w zborze. Jego rodzice są z
niego bardzo dumni i zadowoleni. Mają wszelkie powody po temu, by nosić głowę wysoko.
Jego młodsza siostra Margareta nie jest nawet pionierem pomocniczym.
W przeciwieństwie do brata ma problemy z wypowiadaniem się publicznie i wstydzi się
zagadywania do obcych ludzi, z którymi trzeba obcować cały czas, kiedy jest się na służbie.
Jeśli znajduje się w terenie, to zawsze z kimś, z mamą, tatą lub przyjaciółką, i stara się mówić jak
najmniej.
Ojciec wciąż na nią naciska i strofuje ją za brak zaangażowania.
Według niego nie ma na to usprawiedliwienia.
Ewentualne trudności, które człowiek napotyka, są próbami i nie ma powodu, by im nie
podołać, jeśli weźmie się pod uwagę pomoc i wsparcie udzielane przez zbór, wszystkie materiały
pomocnicze i rodziców.
Benjamin chętnie chodzi na służbę sam. Uważa, że w wielu wypadkach tak jest łatwiej.
Osoby, do których puka, nie odczuwają wtedy takiej presji, jak w sytuacji gdyby było ich dwoje.
Ale on także martwi się o Margaretę.
Jest tak, jakby błądziła, jakby traciła grunt pod nogami i nie mogła odzyskać równowagi.
Margarecie, podobnie jak Benjaminowi, pozwolono kontynuować naukę po podstawówce i pójść
do liceum z dwuletnim profilem społecznym, jest teraz w pierwszej klasie i w przeciwieństwie do
brata dała się pochłonąć nauce.
Oczywiście nie należy zaniedbywać edukacji, ale nie powinno się też pozwolić sobie na
nadmierne nią zaabsorbowanie i utratę skupienia na nieskończenie ważniejszych i bardziej
znaczących studiach duchowych.
Margareta ma też w klasie wielu świeckich przyjaciół, dziewczyny – a także chłopców – z
którymi spędza dużo czasu, a to martwi jej rodziców.
Nie powinna się za bardzo interesować sprawami świeckimi, tak łatwo jest wytracić skupienie na
tym, co ważne.
To tak jak z zainteresowaniami sportowymi. Ich tata wytłumaczył dokładnie Margarecie,
dlaczego nie przystoi, by trenowała w klubie sportowym przy Zinkesdamm w Sztokholmie, jak robi
to wiele koleżanek z jej klasy i w co chciałyby i ją wciągnąć.
Tata przeczytał razem z Margaretą świetnie napisaną argumentację w tej kwestii w
Odpowiedziach na pytania młodzieży, Margareta miała wątpliwości, a ojciec cierpliwie ich
wysłuchał i od razu odpowiedział.
Margareta ugina się oczywiście wobec argumentów ojca i jego woli, ale nie wygląda na
przekonaną.
I w dodatku coraz częściej kłóci się z rodzicami. Benjamin stara się zdecydowanie stawać
po stronie matki i ojca.
Tak jak to winien czynić starszy brat.
Dla dobra Margarety, oczywiście. Martwi się o nią, że nie da rady przeciwstawić się
wszystkim pokusom, że upadnie.
Że nie będzie kontynuować życia w prawdzie.
Benjamin staje w zwężającym się pasku słońca na ciasnej ulicy Brännkyrkagatan i
przegląda notatki z poprzednich wizyt w najbliższej bramie.
W Sali Królestwa, gdzie świadkowie mają swoje zebrania, znajduje się recepcja, gdzie
można dostać mapy terenu głoszenia w czasie służby, a także notatki, zrobione przez tych, którzy
wcześniej chodzili po danym terenie, zebrane w małej ulotce: czy zostały odniesione jakieś
sukcesy, u kogo nikogo nie było, gdzie zatrzaśnięto przed kimś drzwi, jakie książki podarowano i
co należy zrobić dalej.
Akurat ten teren jest dla Benjamina nowy, więc zanim wejdzie do kamienicy, uważnie czyta.
Każde mieszkanie opisane jest skrótami.
Na przykład M, 30, NZ oznacza: „Mężczyzna, lat 30, nie jest zainteresowany”. Zazwyczaj
zostawia się w terenowej karcie sprawozdań głosiciela małe karteluszki z informacją o osobach
całkowicie niezainteresowanych, i o takich, którym trzeba złożyć ponowną wizytę.
Przed wejściem na kolejne piętro Benjamin robi własne notatki, żeby w ten sposób pomóc
tym, co przejmą służbę polową po nim.
Świadkom, którzy tak jak i on mają za zadanie, jak by to ująć, ratować ludzi z potopu i
pomagać im w dostaniu się do Arki.
Pomóc im zwrócić się w stronę Jehowy.
Kiedy jest już gotów, chowa notatki do teczki, gdzie ma też Biblię, traktaty i książki, które
być może podaruje ludziom, jeśli okażą swoje zainteresowanie.
Następnie wystukuje kod wejściowy do budynku, skrupulatnie odnotowany przez świadka,
który wcześniej pełnił służbę w tym terenie.
Drzwi się otwierają i Benjamin wchodzi do ciemnej klatki schodowej.
Zanim Benjamin podjął naukę w liceum, długo i wnikliwie dyskutował ze swoimi
rodzicami, zwłaszcza z ojcem, czy jest to naprawdę konieczne. Były powody, by podać w
wątpliwość, czy Benjamin naprawdę tego potrzebuje. Spośród ich przyjaciół świadków większość
pracowała przecież jako sprzątacze, woźni, dozorcy i roznosiciele gazet. Oczywiście byli też wśród
nich nauczyciele i lekarze, ale niewielu i z reguły przyłączali się do zboru już jako ludzie
wykształceni.
Tymczasem ojciec Benjamina miał skromne zajęcie zatrudnionego przez gminę sprzątacza,
a jego matka nigdy nie była nikim więcej niż zajmującą się domem żoną. Żadne z nich specjalnie
się nad tym nie zastanawiało.
W zborze nie zdobywało się poszanowania dzięki dobrej pensji i wysokiemu statusowi
materialnemu. Z tego powodu Benjamin mógł więc równie dobrze zacząć pracę od razu po
podstawówce – zyskałby czas i energię, by głosić chwałę Jehowy.
Ponieważ oczywistą wolą zboru jest, by jego członkowie wyruszali na polową służbę
najczęściej jak to możliwe, praca, kariera czy wykształcenie nie mają większego znaczenia. Za
najlepszy przykład może służyć sam Jezus, który był przecież prostym cieślą i wcale nie skończył
uniwersytetów – i właśnie dzięki temu mógł nauczać.
Paweł robił namioty, Piotr był rybakiem – zarabiali na skromne życie, a poza tym poświęcali życie
Kościołowi.
Czemu ktoś miałby uważać, że jest lepszy od samego Jezusa lub jednego z jego pierwszych
uczniów?
Kiedy mający głowę do nauki Benjamin mimo wszystko chciał pójść do liceum, było to co
najwyżej możliwe do zaakceptowania i na pewno nieoczywiste, a żeby pokazać w zborze, że on i
jego rodzina naprawdę rozumieją ryzyko, jakie niesie z sobą przeznaczenie dużej ilości czasu na
coś tak świeckiego, jak nauka w liceum, w każde wakacje Benjamin potwierdzał swoje
zaangażowanie – zostawał pionierem pomocniczym i jako taki zobowiązywał się poświęcać na
głoszenie co najmniej sześćdziesiąt godzin miesięcznie.
Dlatego jako licealista nie przyjeżdżał w czasie wakacji do ukochanego domu na
Archipelagu Sztokholmskim częściej niż raz w tygodniu. Zostawał w rodzinnym mieszkaniu w
mieście i przez całe lato niemal codziennie wyruszał w teren na służbę polową.
Teraz lato przeszło w jesień i reszta rodziny przeprowadziła się z powrotem do miasta.
Benjamin zarabia, pracuje na pół etatu w sklepie z artykułami żelaznymi, a pozostały czas poświęca
Jehowie.
Jest tak niesłychanie oddany, tak mocno zaangażowany.
Żyje w prawdzie.
Jest dumą swoich rodziców.
„I otrze z ich oczu wszelką łzę, i śmierci już nie będzie ani żałości, ani krzyku, ani bólu już
nie będzie. To, co poprzednie, przeminęło…”.
Trzyma go za rękę, mruczy biblijne wersy jak zaklęcia, po tych wszystkich latach wciąż
płyną jak strumień wody i to on otrze wszelką łzę z oczu ich, i śmierci już nie będzie, w końcu
pozostają tylko te słowa, obietnica, że nie zostaniesz opuszczony, przyrzeczenie, że nie zawsze
będzie tak, jak jest, nie zawsze będzie jak teraz, bo teraz jest okropnie, a nie zawsze ma być
okropnie, naprawdę nie, nawet jeśli w tej chwili nie da się wierzyć w coś innego.
Nie zawsze będzie okropnie.
Na dworze leży śnieg, jest zima, w mieście wieje zimny wiatr. Z kominów miejskich unosi
się dym, jak dym ofiarny, by uprosić Boga Jehowę tam w górze.
Jehowę, którego porzucił dla leżącego tutaj w łóżku młodego mężczyzny, Jehowę, którego
porzucił dla tych wynędzniałych, wychudzonych resztek człowieka o zniekształconej twarzy i ciele
zniszczonym przez raka i grzybicę.
Dla mężczyzny, którego kocha.
*

Rasmus idzie przez tłum w alei sklepowej między placem Sergels torg a Hötorget. Jest
jednym z wielu. Jest anonimowy. Dzieje się to tego samego jasnego chłodnego jesiennego dnia,
w którym Benjamin wychodzi z bramy przy ulicy Brännkyrkagatan po tym, jak odprawiono go z
kwitkiem spod paru drzwi, ale też zdołał wręczyć traktat jednej starszej pani, która być może
zostanie pozyskana dla sprawy.
Tych dwóch jeszcze się nie spotkało.
Jeszcze nic o sobie nie wiedzą. Nie rozpoczęli jeszcze podróży, która sprawi, że w końcu się
poznają.
Za parę miesięcy. Jeszcze nie teraz.
Akurat tego jasnego chłodnego jesiennego dnia obaj są szczęśliwi, każdy na swój sposób.
Tęsknota za tym drugim jest na razie niewyraźnym, nieokreślonym niepokojem w piersi. Czymś w
rodzaju podświadomej wiedzy, że nie są pełni, że czegoś szukają i jak tylko to zobaczą, będą
wiedzieli, co to jest.
Są jednak szczęśliwi.
Rasmus nawet nie zauważył, że jest zimno. Jakby tutaj, w cieple wytwarzanym przez
anonimową ludzką masę, było łatwiej istnieć.
Nie może się nadziwić tej masie ludzi, ich nigdy niewyczerpującemu się napływowi. Jest mu dobrze
z tym, że rzucają na niego okiem i nic więcej. Nie gapią się, nie przystają, żeby pokazać go palcem,
nie wykrzykują obelg. Chociaż przecież to on tu idzie, jest wśród nich, stanowi część ich tłumu.
Jeśli odwróci głowę w lewo lub w prawo, zobaczy się w wielkich oknach sklepowych
wystaw. To nie tak, że stał się niewidzialny. W rzeczywistości i tutaj nie pasuje, tu też odstaje od
innych, reakcje otoczenia są jednak bardziej wyważone i umiarkowane.
Włosy ma teraz ufarbowane na kolor czerwonego wina i zaczesane do tyłu. Jest szczupły i
blady. Delikatnie zbudowany, jak mawiała jego mama. W jednej ręce trzyma zapalonego
papierosa. Przygląda się sobie. Wie, do kogo chce się upodobnić. Do umierającego dandysa z
obrazu Dardela. To jego absolutny ideał. Może dlatego, że w ten sposób staje się tak diametralnie
różny od wszystkich, których zostawił w domu, w Koppom.
Tam młodzi mężczyźni nie mogą wyglądać jak umierający dandysi, powinni wyglądać jak
idioci.
Pierdolone prostaki, wszyscy co do jednego!
Tymczasem on jest skomplikowany. Wyrafinowany.
Jest duchem, który nic nie widzi, nic nie słyszy i wszystko ma za nic.
Zdradzają go jedynie oczy. Jego oczy wcale nie są przymknięte i zblazowane jak u dandysa.
Są duże, błękitne i pełne radości. Bez względu na to, jak bardzo się stara sprawiać wrażenie
obojętnego, jego twarz co sekunda rozświetla wielki, ciekawy i szczęśliwy uśmiech.
Głód życia, którego nie da się ukryć.
Powinien iść płynnie. Mimo to podskakuje. Jak łoszak, tak określiłby to Harald, gdyby go
zobaczył.
Czasami już sam fakt własnego istnienia jest cudowny i zupełnie wystarczający.
Odkąd Rasmus przyjechał do Sztokholmu i zamieszkał u swojej ciotki, bardzo świadomie
zaznajamiał się z miastem, niemal nie bywał w ciotczynym mieszkaniu.
Jeździł w tę i z powrotem metrem, żeby połączyć ze sobą różne stacje. Fridhemsplan z
Sankt Eriksplan, Sankt Eriksplan z Odenplan, Odenplan z Rådmansgatan, Rådmansgatan z
Hötorget, Hötorget z T-Centralen. Tam przesiadał się na czerwoną linię i następowało
Östermalmstorg, Stadion, Tekniska högskolan, a na końcu Universitetet, gdzie Rasmus podjął
studia na historii sztuki, poziom podstawowy, tylko po to, by dostać pożyczkę studencką. W drugą
stronę nie dojechał dalej niż do stacji Gamla Stan i Slussen.
Stacje za Slussen: Mariatorget, Zinkesdamm i Hornstull, Medborgarplatsen i Skanstull to
niezbadany ląd, równie obcy i przerażający, jak Afryka czy coś w tym rodzaju.
To jedna z tych rzeczy, które tak go ekscytują w Sztokholmie. Bez względu na to, gdzie
wysiądzie i wjedzie na górę ruchomymi schodami, znajdzie się jakby w zupełnie innym mieście.
I wszędzie są ludzie, ludzie, jakich nigdy wcześniej nie widział, ludzie, przed którymi nie musi
udawać, że ich zna – w przeciwieństwie do gównianego Koppom, gdzie wszyscy znali
wszystkich, ale nikt nie znał go naprawdę.
Może siedzieć w wagonie metra i wszystkim się przyglądać. Udaje, że wygląda przez okno,
że patrzy na przemykającą za nim ścianę skalną, ale w rzeczywistości ogląda innych w lustrze
szyby.
Przypatruje im się, chłonie, analizuje, to rodzaj kolekcjonowania. Po cichu posiada ich wszystkich.
Czasami zakochuje się i rozpoczyna wspólne życie z jakimś nieznajomym mężczyzną z
naprzeciwka, z kimś, czyj wzrok zatrzymuje się na nim o sekundę za długo, co on sam odbiera jako
sygnał, tajny komunikat, i podniecony wyobraża sobie wspólne życie w związku trwającym od
stacji metra Sankt Eriksplan do T-Centralen.
Nie potrzeba wiele, by Rasmus zechciał zostać z kimś na zawsze. Wystarczy spojrzenie
przytrzymujące nieco zbyt długo jego wzrok.
Jest w nim ogromna tęsknota. Jak gorączka. Przypomina pustą torebkę foliową, którą wiatr
gna po ulicy to tu, to tam, w tę i z powrotem, robiąc z nią, co chce.
Niech to będzie cokolwiek, byle mógł to nazwać miłością.
Po nauczeniu się wszystkich stacji metra Rasmus odkrywa, że w sumie można też chodzić
pomiędzy zejściami do niego, i zaczyna orientować się w centrum miasta. W pierwszych
tygodniach jeździł metrem nawet między sąsiadującymi ze sobą stacjami Hötorget i
Rådmansgatan, ale kiedy zrozumiał, że stojąc przy jednej z nich, może zobaczyć tę drugą, zaczął
wytrwale wędrować i za każdym razem, gdy docierał do nowego zejścia do metra, oglądał się za
siebie, żeby zapamiętać, jak do niego doszedł, w ten sposób zdobywał miasto, czynił je swoim.
Teraz stają przed nim trzy kobiety i zasłaniają jego odbicie w szybie wystawowej.
Jednocześnie z lewej strony nadchodzi cała grupa punków, którzy spotykają mężczyznę z
owczarkiem niemieckim. Rasmus nie przygląda się już swojemu odbiciu w lustrze. Stapia się z
innymi. I dosłownie w ten sposób traci niewinność. Nie z jednym człowiekiem, ale z
całym miastem.
*

Drzewa zaczynają się czerwienić. Długa, kręta kolejka do Piccolino. Może to jeden z
ostatnich weekendów w tym sezonie, kiedy kawiarniany ogródek jest otwarty. Trzeba to
wykorzystać. Według międzynarodowego przewodnika gejowskiego Spartacus, który wychodzi
raz na rok i ma ambicję informować o znajdujących się na całym świecie miejscach spotkań
homoseksualistów, Piccolino w Kungsträdgården jest w Sztokholmie jedyną naprawdę gejowską
kawiarnią. Z drugiej strony Paul mawiał, że jeśli otworzyć Spartacusa na Szwecji, to
wymieniona jest w nim także taka dziura, jak Götene w województwie Skaraborg.
Götene!
Spartacus poleca trzy atrakcje wycieczkowe w Götene.
Dwa parki, Kungsparken i Slottskogsparken, oraz kąpielisko Blomberg.
– Ciekawi mnie, czy to prawda, że kiedy w Götene zapada zmrok, wszyscy okoliczni
mieszkańcy pędzą najpierw na podryw do Kungsparken, a potem dalej, do Slottskogen, żeby wziąć
udział w orgiach, które się tam odbywają?
Paul wybucha śmiechem i zapala kolejnego papierosa. Siedzi z Bengtem w Piccolino, piją
kawę i lustrują chłopaków. Raz na jakiś czas przechodzi obok nich ktoś, kogo Paul zna. Wtedy
woła i gestykuluje, za każdym razem robi się z tego małe przedstawienie. W jakiś sposób Paul
znajduje się w centrum.
Bengt jest od niego młodszy o dziesięć lat. To jeden z wielu chłopców Paula. Zbiera ich,
opiekuje się nimi, gotuje im, kupuje papierosy i daje łóżko, żeby mogli się przespać, jeśli nie mają
się gdzie podziać w nocy. Wszystkich ich kocha.
Z pewnością na początku Bengt i Paul uprawiali z sobą seks. To w końcu naturalny sposób na
rozpoczęcie znajomości.
Odkąd rżnięcie się skończyło, są tylko przyjaciółmi, chociaż Paul powiedziałby, że to
najgłupsza rzecz, jaką słyszał, pierdolenie, Bengt należy przecież do rodziny, a to oznacza
wzajemną opiekę. Jesteś na wyciągnięcie ręki, jeśli ten drugi cię potrzebuje, jeśli ktoś go zdradził i
leży w łóżku, trzęsąc się z zawiedzionej miłości i przepicia, albo jeśli rozczarowali go rodzice lub w
ogóle o niczym nie wiedzą; wtedy leży się tuż obok, przytulając się, i czuje się ten sam ból, dzieli
rozpacz, dlatego że się wie, jak to jest, i nic więcej. Podobnie jak jest się do dyspozycji, kiedy
przychodzi czas na zabawę, tańce, picie i wyprawy do Ikei.
Jest się rodziną. Jedyną prawdziwą rodziną.
W rzeczywistości Paul jest starszy od reszty zaledwie o parę lat – a kiedy ma urodziny,
kończy zawsze lat dwadzieścia osiem – ale mimo to stał się matką dla nich wszystkich. Sam
powiedziałby, że jest tylko biedną ciotą, która robi, co może. Jego najstarszy przyjaciel, Seppo, w
rzeczy samej jego rówieśnik, mówi, że Paul to coś tak rzadko spotykanego, jak naprawdę dobry
człowiek, ale Paul, słysząc to, macha ręką i mówi, że Seppo to stara, sentymentalna ciota i tyle.
Jeśli posiedzi się w Piccolino w sobotnie popołudnie, to w ciągu godziny zobaczy się niemal
wszystkich znajomych.
„Bożeż ty mój!” – mówi Paul z rozradowaną miną i następuje całowanie w policzki oraz
śmiechy, a przy stoliku robi się miejsce dla jeszcze jednej osoby.
Bengt jest pokazywany jak trofeum i w oczach tych, którzy ich nie znają, uchodzi za
chłopaka Paula. Bengt ma dwadzieścia jeden lat i wychował się w Hammarstrand, w pobliżu
Östersund. Nie wiedzieć czemu nieproporcjonalnie dużo pedałów pochodzi z Östersund. Paul
twierdzi, że to musi mieć związek z powietrzem nad jemtlandzkim jeziorem Storsjön – może być w
jakiś sposób wyjątkowo ciototwórcze.
– Bożeż ty mój, wystarczy zaczepić pierwszą lepszą transę z After Dark8, jak tylko otworzy
usta, zaraz, kurwa, mówi jemtlandzkim dialektem – mawia Paul.
I Paul ma słuszność.
Generalnie wszyscy są skądś: z Norlandii, z Jemtlandii, z Finlandii, ze Skåne, pochodzą z
małych miejscowości jak Hammarstrand i Brunflo, z Eskilstuny i z Kjula, ze swoich Kristinehamn i
Pite, ze Skellefte i Yttermalung, z Hedemora, wszyscy skądś się wyrwali, zostawili rodziny i domy
dzieciństwa, porzucili pierdolone miejsca, w których bawili się jako małolaty, zostawili swoje
dzieciństwo i porażki, i teraz są tutaj: w piękny jesienny dzień październikowy, może to ostatnia
sobota, kiedy Piccolino ma otwarty ogródek, stworzyli siebie na nowo, swoje dorosłe życie, w tym
mieście, wśród innych im podobnych, a Paul się nimi wszystkimi opiekuje.
Kiedy Bengt przeprowadził się do Sztokholmu, miał zaledwie szesnaście lat, w
Hammarstrand zostawił dwójkę starszego rodzeństwa i pełną niepokoju mamę. Otrzymał
drugoplanową rolę, o którą się ubiegał, w filmie bardzo znanego reżysera i kiedy nagranie było już
gotowe, po prostu został w mieście i zamieszkał u reżysera, znanego ze słabości do bardzo
pięknych i bardzo młodych chłopców.
Trudno osądzić, kto kogo wykorzystał.
Tak samo jak trudno osądzić to, że spędzał czas w zapyziałych okolicach Dworca
Centralnego i ulicy Klara Norra Kyrkogata.
Prostytuował się czy nie?
Być może to kwestia definicji.
Młody homoseksualista nie ma wielu opcji. Miasto nie oferuje dużego wyboru. Puszczasz
się za darmo, ale się puszczasz.
Ty sam pragniesz czułości. Inni faceci chcą fiuta. Jeśli pozwolisz, by ci obciągnęli, może potem
poklepią cię po policzku.
Jesteś wykorzystywany czy to ty wykorzystujesz? To wzajemna wymiana usług. Właśnie na
Klara Norra Bengt spotkał Paula. Nie można być zawsze samotnym. Potrzeba nam innych.
Na początku był podryw, a potem stało się tak, jak to zwykle bywa, kiedy Paul kogoś
spotyka – Paul otoczył Bengta opieką, to chyba jego powołanie. Może Seppo ma rację, że Paul jest
naprawdę dobrym człowiekiem.
Nie można być zawsze samotnym. Potrzeba nam innych.
Bengt zdążył skończyć dwadzieścia jeden lat i zdążył się już odnaleźć: poznał ludzi, ma ro-
dzinę, która daje mu miłość i bezpieczeństwo i która go akceptuje.
Nie jest już bezbronnym kruchym nastolatkiem z Klara Norra. Co więcej, dostał się na
studia w Szkole Teatralnej. Spośród kilkuset osób ubiegających się o miejsce to on znalazł się w
dwunastce przyjętych. Teraz będzie dokładnie tym, kim zawsze chciał zostać. Sięgnie tam, gdzie
mierzył. Zbierze plon z tego, co posiał.
Inteligentny i utalentowany młody mężczyzna, któremu czasem nawet przeszkadza, że jest tak
niesłychanie piękny.
Chociaż akurat kwestię jego urody Paul ma w zwyczaju bagatelizować, klepiąc go po
kolanie i mówiąc swoim dźwięcznym dialektem:
– To ci przeeejdzie, słoneczko, to ci przeeejdzie!
Później wybucha śmiechem, zapala następnego żółtego blenda (babski papieros, jak go
nazywa) i woła do kolejnego znajomego, który właśnie przechodzi obok.
*

Kiedy się wchodzi do Sali Królestwa, trzeba być elegancko ubranym. Okazać szacunek
Jehowie. Chłopcy mają na sobie garnitury. Nawet małe dziewczynki przychodzą w butach na
obcasie. Jest się przygotowanym do spotkania, przeczytało się, jakie tematy będą
dyskutowane i jakie biblijne słowa zostaną użyte. Podczas spotkania trzeba robić notatki.
Sala Królestwa przypomina bardziej salę wykładową niż kościół. Nie ma w niej żadnych
ozdób ani krucyfiksu.
Obok sali zebrań znajdują się półki, z których po spotkaniu można wziąć traktaty i inne
potrzebne publikacje, tam także przyjmowane są zapisy na teren do służby.
Ingmar podchodzi do dyżurnego, którego oczywiście zna od wielu lat.
– Gideon! – wykrzykuje. Ściskają sobie ręce. – Powiedz, że masz dla mnie jakiś teren.
– Ingmar! – odpowiada równie głośno nadzorca służby. – Na pewno coś znajdziemy!
Przegląda kartki w pudełku.
– Hornsgatan dwadzieścia dziewięć–trzydzieści jeden. Może być?
– Świetnie, pasuje! Benjamin, będziesz ze mną chodził?
Benjamin jest pochłonięty przeszukiwaniem półki, na której znajduje się cała literatura
potrzebna wyruszającym na służbę.
Odziedziczył po tacie skłonność do rozmawiania z innymi bez odrywania się od tego, czym
się akurat zajmuje. Dlatego kontynuuje szukanie i jednocześnie odpowiada z roztargnieniem, że
najchętniej pójdzie sam.
Ojciec wcale nie wygląda na niezadowolonego. Wręcz przeciwnie. Patrzy z dumą w oczy
Gideona i dalej rozmawia z synem:
– Wiem. Wiem. To może Margareta?
Margareta aż się wzdryga. Stoi obok, ale jest zatopiona w myślach o czymś innym. Tata
odwraca się w jej stronę, teraz nie ma już takiego zadowolonego głosu, a jego pytanie jest w sposób
oczywisty rozkazem: „Idziesz ze mną!”.
– Tak, tato – szepcze Margareta, pochylając głowę.
Ingmar ponownie patrzy w oczy Gideona.
Przeglądają się w sobie. Utwierdzają wzajemnie.
Gideon kiwa głową. Ingmar zrobił to, co powinien i czego się od niego oczekuje – jak
przystoi dobremu ojcu, wziął odpowiedzialność za swoją rodzinę.
Przerywa im Benjamin.
– Próbuję znaleźć Będziesz mógł żyć wiecznie w raju na ziemi…
Gideon uśmiecha się i przychodzi Benjaminowi z pomocą, wynajduje dla niego czerwoną
książeczkę.
– Tu to mamy.
– Dziękuję. A przy okazji daj mi też jakiś teren. Chętnie w pobliżu Brännkyrkagatan, bo mam tam
drugą wizytę.
Gideon przerzuca karty w pudełku i wyjmuje jedną z nich.
– S:t Paulsgatan trzydzieści trzy–trzydzieści siedem. Pasuje?
– Idealnie, dziękuję – odpowiada zadowolony Benjamin i bierze od niego kartkę, nie wiedząc, że
dokładnie w tej chwili powstaje małe pęknięcie, jakby ziemia odrobinę się zatrzęsła, przez co
zostaje wprawiony w ruch cały łańcuch zdarzeń, które na zawsze odmienią jego życie. Nic
nie będzie już takie samo. Bierze kartkę z wyważonym uśmiechem i wychodzi ramię w ramię z
ojcem, w teczce ma kartę terenu, notatki ze spotkania i książkę Będziesz mógł żyć wiecznie w raju
na ziemi.
Kilka kroków za nimi – Margareta, której jest jak zawsze niewygodnie w butach na obcasie.
*

Rasmus stoi przy kuchence i gotuje. Smaży cebulę i marchewkę w curry. Podlewa odrobiną
mleka. Gotuje ryż. To jego standardowy posiłek.
Ciotka Christina siedzi przy kuchennym stole z kawą, papierosem i wieczorną gazetą.
Pyta, jak było na uniwersytecie, czy już kogoś poznał, doradza, żeby zaglądał do studenckich
pubów, to niezawodny sposób na znalezienie przyjaciół. Pyta, co robi przez całe dnie, prawie go
przecież nie widuje, mówi, że Sara dzwoni niemal codziennie, a ona nie wie, co powiedzieć,
powinien zrozumieć, że matka się niepokoi, sam przecież wie, jaka ona jest.
Ciotka wznosi oczy do nieba i robi minę, żeby potem mogli się razem pośmiać z
nadopiekuńczości jej starszej siostry.
Rasmus się jednak nie śmieje i wtedy ciotka też szybko cichnie.
Potem dodaje poufale, że nic nie powiedziała o tym, że nie ma go po nocach.
Tym razem Rasmus też nie podtrzymuje rozmowy, więc ciotka dodaje szybko, że jest
pełnoletni i naturalnie może robić, co chce, ale ona mimo to uznała, że nie powie nic swojej
siostrze, i chce, żeby Rasmus to wiedział, bo nie należy budzić ze snu niedźwiedzia i tak dalej, no i
jest chyba ostrożny, bo nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć, a jeśli noga ci się powinie, to
Sztokholm może stać się zimnym i nieprzyjaznym miastem, i chociaż Rasmus skończył już
dziewiętnaście lat, to jednak nadal bardzo mało wie o życiu, więc gdyby coś się stało, nawet
najmniejszego, to ona, jego ciotka, nigdy by sobie tego nie wybaczyła, bo przecież czuje się
odpowiedzialna, Rasmus musi to zrozumieć, mimo że jest pełnoletni i robi, co mu się podoba, a ona
się w to nie wtrąca, chciałaby jednak, żeby miał do niej zaufanie i wiedział, że ona nie jest taka jak
jej siostra, a jego matka, nie, Rasmus może jej zaufać i traktować ją bardziej jak swoją rówieśnicę,
jak kumpelę.
Gdy Rasmus kładzie jedzenie na talerzu, ciotka nabiera tchu i zapala kolejnego papierosa.
Ubrana jest w pasiaste ciuchy Gudrun Sjödén, ma ufarbowane henną, przycięte na pazia włosy i
pali francuskie papierosy bez filtra. Należy do Przyjaciół Moderna Museet i ma abonament
teatralny w Stockholms Stadsteater.
Od wielu lat żyje w czymś w rodzaju związku na odległość z niechlujnym typem o imieniu
Lasse, na widok którego Rasmus dostaje gęsiej skórki. Lasse jest wyniszczony i niemal zawsze
trochę pijany, ma żółte od nikotyny zęby. Jest jakimś tam pismakiem związanym z zarządzanym
przez pisarzy wydawnictwem, które nazywa się Wydawnictwo Literatów, i od paru lat utrzymuje
się z tego, że niezwykle popularny artysta rewiowy Povel Ramel zdecydował się właśnie u nich
wydać zbiór tekstów piosenek Lingonben.
Raz w miesiącu w wielkim mieszkaniu ciotki mają spotkania literackie, podczas których
serwowane są sery i czerwone wino i jakiś poeta czyta swoje wiersze. Najczęściej czyta na głos
sam Lasse z jedynej książki, jaką mu wydano. Oczywiście w Wydawnictwie Literatów. Twierdzi,
że nigdy w życiu nie sprzeda się wydawnictwom komercyjnym.
Podczas gdy ciotka gada i popija wino, Rasmus szybko pałaszuje swoje jedzenie. Dokładnie
wtedy, gdy kończy, ktoś dzwoni do drzwi.
Przyszedł Lasse.
Zaraz po wejściu do kuchni podchodzi do Rasmusa, opiera się o blat i zwija papierosa,
patrząc, jak Rasmus zmywa, pyta go, jak mu idzie na historii sztuki, i opowiada o jednym z
wykładowców, który jest jego przyjacielem.
To, czego Rasmus najbardziej w Lassem nie lubi, to te próby spoufalania się, sugestie, że
coś ich łączy, stawanie tuż obok i natarczywe pytania, tak jakby miał coś wspólnego z jego życiem,
jakby był kimś z rodziny.
Lasse nie jest członkiem rodziny.
Sama myśl o tym, że on i ciotka Christina uprawiają z sobą seks, jest odpychająca. Te ich
żółte zęby i pożółkłe od nikotyny palce… Rasmusa aż przechodzą ciarki.
Jeszcze gorsze w wymuszanej przez Lassego intymności jest to, że ma on tak wiele założeń
na temat Rasmusa, a tego Rasmus nienawidzi.
Nienawidzi, kiedy ludzie twierdzą, że go znają, podczas gdy tak nie jest. Lasse sugeruje, że
wie coś o Rasmusie, i to go niesłychanie denerwuje.
Lasse go dotyka, jakby chciał pokazać, że niczego się nie obawia i nie ma uprzedzeń
względem tego, co na temat Rasmusa wie, a potem kiwa porozumiewawczo głową w stronę ciotki,
żeby zyskać jej poparcie, a ciotka kiwa w jego stronę zachęcająco, i tylko Rasmus robi uniki,
próbuje się wywinąć, a wtedy Lasse śmieje się i mówi „A co, do cholery?”, aż w końcu Rasmus
stwierdza, że już idzie, a Lasse mówi „Chodź no tu” i wciska mu pięćdziesiąt koron na parę piw.
Jakby był jego pieprzonym ekstratatą czy czymś.
Ale już zupełnie najgorsza rzecz się dzieje, kiedy Rasmus stoi w drzwiach gotowy do
wyjścia i Lasse mówi do niego, nagle cicho, tak żeby ciotka nie usłyszała, że na jego miejscu
odwiedziłby klub Timmy na ulicy Timmermansgatan na Södermalm, nie zna dokładnego adresu,
ale to niedaleko Mariatorget, między S:t Paulsgatan i Krukmakargatan, jeśli się nie myli.
Rasmus robi się czerwony. Jest tak zawstydzony, że nie potrafi odpowiedzieć.
Wtedy Lasse klepie go przyjacielsko po ramieniu i mówi, że no tak, przynajmniej on by tak
zrobił, gdyby był taki jak Rasmus, to poszedłby do klubu Timmy, tak, jest to lokal Krajowej
Federacji na rzecz Równouprawnienia Seksualnego, no wiesz.
Nie, Rasmus nie wie. Nienawidzi Lassego za to, że to właśnie on, a nie kto inny, mówi mu o
tym.
– O czym tak gadacie? – pyta ciotka, która przyszła do przedpokoju z kuchni.
– Zupełnie o niczym – śmieje się Lasse. – Tak sobie tylko tu stoimy i gadamy o życiu i miłości.
Lasse mruga do Rasmusa.
Jakby łączył ich jakiś pakt.
*

Październikowy wieczór. Dopiero ósma, ale zapadł już zmierzch. Benjamin jest jak zwykle na
służbie. Znajduje się na drugim piętrze w odrapanej czynszówce na S:t Paulsgatan. Dzwoni do
drzwi, czeka.
Ten moment jest dla Benjamina zawsze najbardziej ekscytujący. Kiedy dzwoni do drzwi
zupełnie nieznanego człowieka i stoi gotowy, by dać świadectwo, a drzwi się otwierają.
Benjamin musi się przedstawić i potwierdzić przed kimś obcym swoją tożsamość.
Powiedzieć: „Mam na imię Benjamin i służę Jehowie”.
Mężczyzna, który tym razem otwiera drzwi mieszkania, trzyma w ręku papierosa, jego
tlenione włosy mają ciemne odrosty, skóra jest brązowa i trochę przesuszona, to efekt godzin
spędzonych w solarium. Kiedy się orientuje, że do jego drzwi zadzwonił świadek Jehowy, rozjaśnia
się wielkim nieoczekiwanym uśmiechem i mówi charakterystycznym dialektem z Sörmlandii:
– Proszę, proszę, a kogo my tu mamy?
Mężczyzna oblizuje usta.
Benjamin uśmiecha się wyważonym uśmiechem, tak jak zawsze przy pierwszym kontakcie,
kiedy sytuacja jest jeszcze niepewna, i wypowiada swoją wstępną frazę:
– Dzień dobry. Nazywam się Benjamin Nilsson i jestem świadkiem Jehowy. Jeśli pan pozwoli,
chciałbym panu przekazać kilka publikacji…
Mężczyzna mu przerywa.
– A ja mam na imię Paul, wejdź do środka, na Boga, nie możesz tu tak stać!
Otwiera drzwi na oścież i znika w mieszkaniu. Benjamin waha się przez kilka chwil, zazwy-
czaj nie zdarza się, by ktoś oczekiwał od niego, żeby tak sobie wchodził, ale potem idzie za
mężczyzną przez hol pełen mokasynów, trzewików i butów wojskowych, widzi też szal z jedwabiu
i chustę arafatkę, zamszową kurtkę z frędzlami i czarną skórę z ćwiekami i łańcuchami.
Mężczyzna nie czeka na Benjamina, pierwszy wchodzi do salonu, mieląc przy tym ozorem z
szybkością skrzydeł motyla.
– Chcesz kawy, wina, ginu z tonikiem, a może nie pijesz, bo jesteś chrześcijaninem?
Benjamin potrząsa głową, żeby nadążyć.
– Poproszę kawy.
Mężczyzna natychmiast ogląda się i wbija w niego wzrok.
– Piękny młody człowieku – mówi nieoczekiwanie i z głęboką powagą – zrobię dla ciebie
wszystko, tylko jednak nie kawę, teraz nie zdążę. Może być coś z procentami albo nic!
Brzmi to niemal jak groźba, ale po chwili mężczyzna ponownie się odwraca i dalej
trajkocze.
– Wyciągam właśnie ozdoby świąteczne, tak, wiem, wiem, że jest październik, ale tyle tego gówna
trzeba nawyjmować, tak, sam wiesz, jak to jest.
Benjamin rozgląda się po pokoju, w którym na podłodze, na kanapie i na stole są
porozstawiane pudła, wszystkie pełne ozdób: zabawek na choinkę, krasnali, dużych mikołajów,
rozebranych krasnoludków, świecidełek, girland, adwentowych świeczników, kilimków, kołysek z
Jezuskiem, obrusów i świątecznych koziołków…
– Szczerze mówiąc, nie wiem – odpowiada Benjamin. – Widzisz, my świadkowie nie obchodzimy
świąt Bożego Narodzenia.
Mężczyzna macha ręką.
– Ależ, słoneczko moje, ja jestem żydem i też nie obchodzę Bożego Narodzenia, ale teraz mówimy
o dekorowaniu mieszkania, a na to mam ogromną ochotę. Tam możesz sobie usiąść. Ja jestem
Paul. Ty jesteś Benjamin. Swoją drogą, szalenie piękne imię!
Mężczyzna wskazuje Benjaminowi wolny kawałek kanapy.
Benjamin siada niepewnie i otwiera swoją teczkę.
– No więc tak, jak już mówiłem, chciałbym przekazać panu traktat… Paul wciska się na kanapę
obok Benjamina.
– Ależ proszę bardzo, serdeńko, byle tylko był tam jeden z tych cu-dow-nych obrazków, gdzie
mama–tata–dzieci mają piknik z tygrysem i owieczką nad jeziorem w Alpach. Pokaż, czy go
gdzieś masz.
Mężczyzna zabiera mu publikację i zaczyna przerzucać kartki. Cały się rozjaśnia, kiedy
trafia na ilustrację w samym środku.
– O tak, tutaj jest! Cud-ny obrazek! No to zgadzam się na wszystko.
Rzuca na bok broszurę, odchyla się do tyłu na kanapie i rozkłada szeroko ramiona.
– Mów, co chcesz powiedzieć!
Benjamin jest wstrząśnięty. Przyzwyczaił się do niepewności, podejrzliwości i nawet złej
woli, ale nie do takiego zbijającego z tropu zainteresowania ze strony rozgadanego człowieka, który
w dodatku wydaje się w ogóle nie interesować jego misją, tylko jest raczej całkowicie nastawiony
na niego samego jako osobę.
– Jeśli mogę, chciałbym przeczytać panu cytat z Biblii, z Księgi Objawienia – zaczyna Benjamin i
już ma rozpocząć deklamację wersetów o tym, jak Bóg ociera nasze łzy, kiedy mężczyzna
ponownie mu przerywa.
– Bożeż ty mój, przecież przyjąłem już całą koncepcję, nie słuchałeś, co mówię? Padnę na kolana,
kiedy tylko zechcesz!
Wybucha śmiechem i podaje Benjaminowi papierosa.
Benjamin, zażenowany, kręci głową.
– Sekta, która potrafi wyprodukować tak cudowny kicz! – Pokazuje ręką na traktat. – Wchodzę w
to natychmiast. Już sam fakt, że dzwoni człowiekowi do drzwi taki młody adonis jak ty i chce
wejść do środka… Kochany, ja już jestem w niebie!
Paul śmieje się uszczęśliwiony.
Benjamin się rumieni! Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzało, ale teraz robi się czerwony i
zastanawia się, co powiedzieć, jaka jest właściwa odpowiedź.
Od najmłodszych lat Benjamin uczęszczał co tydzień do Sali Królestwa na zajęcia tak
zwanej Teokratycznej Szkoły Służby Kaznodziejskiej, gdzie człowiek był na różne sposoby
przygotowywany do tego, co może go spotkać, kiedy jest na służbie.
Pytania, które mogą zostać zadane, i jak na nie odpowiedzieć, argumenty, które mogą zostać
przywołane, i kontrargumenty, którymi można się wówczas posłużyć.
Inscenizowano różne dramatyczne scenki, odgrywano role, by wczuć się w sytuacje, w
jakich można się znaleźć podczas głoszenia – ale na taką sytuację, na ten zbijający z pantałyku
entuzjazm i zainteresowanie ze strony opalonego w solarium, utlenionego na blond mężczyzny,
którego zachwyt wydaje się nie mieć żadnego związku z przesłaniem Benjamina, tylko wyłącznie z
jego osobą, na to nikt go nie przygotował.
W tej kwestii Teokratyczna Szkoła Służby Kaznodziejskiej zostawia go na lodzie, podobnie jak
czasopisma „Strażnica” i „Przebudźcie się!” oraz inne publikacje i książki z głównego biura na
Brooklynie.
Pierwszy raz w trakcie służby zdarza się, że Benjamin jest speszony i nie wie, co
powiedzieć. Instynktownie wstaje z kanapy.
Mężczyzna podąża za nim wzrokiem, ale się nie odzywa, czeka niecierpliwie na to, co ma
do powiedzenia Benjamin. No jasne! To przecież on zadzwonił do jego drzwi i zapytał, czy może
wejść. To on ma wygłosić kazanie o miłości Jehowy i ocaleniu, które Jehowa zapewnia.
Benjamin odchrząkuje.
Potem przychodzi mu do głowy tylko jedno zdanie i wypowiada je zupełnie nieświadomie:
– To ja… może przyszedłem nie w porę.
Paul patrzy na niego, jakby nie zrozumiał.
– Ależ nie. Dlaczego?
Benjamin postanawia zrejterować.
– To ja już jednak pójdę.
– Tak? No dobrze, nie będę cię zatrzymywał!
Paul wydaje się zdumiony, nawet trochę zawiedziony, ale wstaje i grzecznie odprowadza
Benjamina do wyjścia. Przygląda się, gdy Benjamin próbuje najszybciej jak to możliwe włożyć i
zasznurować buty.
– W każdym razie teraz już wiesz, gdzie mieszkam.
Benjamin uświadamia sobie ze wstydem, że ponownie się czerwieni.
– Tak, wiem – wydusza.
– Zapraszam cię znowu, kiedy tylko zechcesz.
Mężczyzna rzuca mu przyjazne i zachęcające spojrzenie.
Benjamin waha się.
– Może mógłbym przyjść za tydzień… – mówi niepewnie. – To znaczy, jeśli zdąży pan do tego
czasu przeczytać traktat! – wyjaśnia pospiesznie.
Paul wznosi oczy do nieba i uśmiecha się.
– Kochany, ty mnie już nawróciłeś, ale wpadnij!
Potem przychodzi mu na myśl coś jeszcze, nabiera powietrza.
– I na-praw-dę powinieneś tu przyjść w Wigilię! Będzie masa miłych ludzi, nie możesz przez całe
życie chodzić po świecie, nie świętując Bożego Narodzenia!
Kiedy Benjamin stoi już w drzwiach, krok od klatki schodowej, powraca jego zwykła
pewność siebie świadka Jehowy.
Tak jakby niebezpieczeństwo w jakiś sposób minęło.
Przy wyjściu sytuacja ponownie przypomina tę, do której jest przyzwyczajony, którą
przeżył niezliczoną ilość razy i którą rozumie.
Odzyskuje swój wyważony uśmiech, zawsze dający mu w jakiś sposób przewagę nad rozmówcą.
– Dziękuję – mówi – bardzo mi miło. Pomyślę o tym, obiecuję.
Oczywiście tego nie zrobi. Ale w tej chwili najzręczniej tak powiedzieć.
Robi kolejny krok w tył.
– Tak, to za parę dni znów zastukam.
Mężczyzna wzrusza ramionami.
– Whatever! – ucina. – Ciao!
Mężczyzna o tlenionych włosach macha do niego ręką i zamyka drzwi. Benjamin odwraca
się i zaczyna iść w stronę schodów, kiedy drzwi nieoczekiwanie znów się otwierają i musi
przystanąć. Zwraca się w ich stronę z grzecznie zaciekawionym wyrazem twarzy.
I znów napotyka ów drwiący uśmiech i przenikliwy wzrok.
– Jeszcze tylko jedna rzecz, mój przyjacielu, żebym o niczym nie zapomniał… Benjamin jest
zmieszany. Nie rozumie, o co chodzi, i ociąga się z odpowiedzią.
– Tak?
Nieznajomy mężczyzna robi minę, jakby się zastanawiał, czy w ogóle powinien to mówić,
czy jest to stosowne i odpowiednie, ale potem stwierdza chyba „A co, kurwa, jest, jak jest”, i wtedy
po prostu to mówi, zupełnie otwarcie.
Jako stwierdzenie. A nie pytanie.
– Wiesz, że jesteś homoseksualistą? Prawda?
„Wiesz, że jesteś homoseksualistą? Prawda?”.
Benjamin wychodzi z kamienicy. Wieczór jest taki sam jak wcześniej. Chłód, jesień, ulica,
chodnik – wszystko jest takie samo. Tylko nie on.
Na szafce bezpiecznikowej wisi naderwany plakat. Benjamin widzi, że to karykatura Olofa
Palmego na ulotce EAP, Europejskiej Partii Robotników9. Partia ta twierdzi, że szwedzki premier
jest agentem KGB. Na plakacie wygląda jak Szatan.
Benjamin się trzęsie.
Powoli, na chwiejnych nogach, idzie w stronę Mariatorget. W jego głowie panuje chaos.
Mimo chłodu siada na ławce przy rynku. Przed nim znajduje się wielka rzeźba przedstawiająca
mężczyznę walczącego ze smokiem. To bóg Thor z dynastii Asów powalający swoim młotem węża
Midgardu. Jehowa także walczył kiedyś z morskim potworem, Lewiatanem. Była to walka o
przywrócenie ładu i zapanowanie nad chaosem. Walka o to, by odepchnąć siły, które chcą nas
powalić, zgubić, doprowadzić do upadku.
Benjamin przypatruje się swoim dłoniom. Drżą. Na kolanach trzyma swoją teczkę. Nie
wiedzieć czemu ją otwiera. Wpatruje się w nią.
Czego szuka? Co zamierza?
Może powinien zrobić notatkę na temat ostatniego spotkania. Co miałby napisać? Jakiego skrótu
miałby użyć?
W głowie ma gotową formułkę: „Jestem jak byk, który dobrowolnie idzie na rzeź”. Wie, że
czytał to w jednej z publikacji.
Nagle ktoś tuż obok niego wybucha śmiechem.
Jakby się z niego nabijał.
Tamten facet z tlenionymi włosami.
Szatan.
Jestem jak byk, który dobrowolnie idzie na rzeź.
No i co ma zrobić? Pomodlić się i przerzucić wszystkie swoje zmartwienia na Jehowę,
mając pewność, że On się o to troszczy?
Taką właśnie radę znalazł w książce Pytania młodych ludzi – praktyczne odpowiedzi w
rozdziale o zboczeniach seksualnych. Ileż to razy czytał ten fragment. Powtarzał go sobie jak
mantrę, umie go prawie na pamięć: „Jehowa może dać ci siłę i spokój, które «przekraczają
wszelkie możliwości naszego rozumienia»”. Dokładnie tak to było napisane. „Ochroni to twoje
serce i umysł, dając ci «niespotykaną siłę», byś powstrzymał się przed podążaniem za
niewłaściwymi żądzami”.
Niewłaściwe żądze.
Jakżeż się modlił, żeby Jehowa go od nich uwolnił! Jak gorąco błagał, by nie dać się skusić
nierządowi i perwersji, by móc żyć w czystości i niewinności, i nie zostać wykluczonym ze zboru
i z Bożego Królestwa.
Całym sercem chciał być sługą Jehowy. I mimo to został od razu rozpoznany przez tego
mężczyznę, przez tę gadatliwą światową ciotę, która tak sobie przy okazji postanowiła go zniszczyć
i rzucić w przepaść.
Właśnie tak. Został rozpoznany!
W dodatku podczas służby! Kiedy robił to, co najważniejsze, to, co jest jego największym
obowiązkiem, kiedy głosił Słowo Boże, Radosną Nowinę!
To wtedy został przejrzany.
Przerażony podnosi wzrok. Tak jakby po raz pierwszy naprawdę widział innych ludzi.
Mocno przyciska teczkę, trzyma ją przed sobą jak tarczę.
Czy oni to w nim dostrzegają?
Nigdy się nie domyślał, że to po nim widać.
Wiesz, że jesteś homoseksualistą? Prawda?
Tamten mężczyzna powiedział to z taką łatwością. Jakby była to rzecz w sumie nieistotna,
drobny szczegół, o którym da się wspomnieć przy okazji, w biegu, ale który wszystko zniszczył.
Benjamin wie, że potrzebuje siły, by się temu oprzeć.
Jedną z metod stosowanych przez Szatana jest zwodzenie ludzi poprzez kuszenie ich grzesznymi
żądzami. Jehowa przestrzega, by nie oddawali się grzesznym uczynkom, ponieważ wie, że to ich
okaleczy.
– Nie dajcie się zwieść! Boga nie da się oszukać!
W Liście do Galatów jest napisane:
„Albowiem co człowiek sieje, to będzie też żąć; bo kto sieje ze względu na swe ciało, ten z
ciała żąć będzie zepsucie”.
Benjamin rozgląda się dookoła, jakby szukał pomocy. Jeśli tak łatwo go rozpoznać, tak
łatwo przejrzeć, to czy inni widzą, że upada?
Niechże Jehowa go uratuje!
Będzie żąć zepsucie ze swego ciała.
*

Wieczór jest naprawdę zimny. Chłód znacznie surowszy niż w domu, w Koppom. Rasmus
nie ma czapki, szalika ani rękawiczek. W żadnym razie. Ubrał się w najładniejsze ciuchy, a to
oznacza cienkie spodnie i równie cienką, czarną jedwabną koszulę, która jest rozpięta pod szyją i
odsłania białą szczupłą klatkę piersiową, na wierzch narzucił lekką białą kurtkę ze skóry. Wiatr
przeszywa go na wskroś, trzeba silnej woli, żeby jak on udawać, że się tego nie zauważa. Z
sercem walącym z przejęcia tak mocno, że mało z ciała nie wyskoczy, wysiadł na stacji metra przy
Mariatorget i wjechał ruchomymi schodami do wyjścia przy ulicy Swedenborgsgatan. Stara się
wyglądać tak nonszalancko i pewnie, jak to tylko możliwe. W ręku papieros. Idzie szybko przez
budynek stacji, jakby wiedział dokąd. Nonszalancko. Niemal unosi się w powietrzu.
Jakby był u siebie.
Ale ta część miasta jest mu zupełnie nieznana.
Kiedy wychodzi na ulicę, od razu zauważa, że jest tu bardziej obskurnie niż w dzielnicy
Vasastan, gdzie mieszka. Domy są zniszczone, dawno nieremontowane. Tuż przy wyjściu z metra
widać dwie stłuczone latarnie. Na rogu ulicy stoi grupa punków. Stanowią potencjalne zagrożenie.
Rasmus przechodzi obok nich najszybciej jak się da, patrząc przed siebie, w nicość. Stara się być
niewidzialny.
Zbliża się do otwartej przestrzeni z wielką rzeźbą pośrodku. To musi być rynek Mariatorget.
Skręca w lewo, nie zauważa młodego mężczyzny w garniturze, który siedzi skulony na ławce
wśród zieleni z teczką na kolanach i wpatruje się przed siebie.
Rasmus ma nadzieję, że dziś wieczorem zdarzy się coś wspaniałego, teraz, kiedy zebrał się
już na odwagę, żeby po raz pierwszy w życiu wybrać się do klubu dla homoseksualistów.
Skąd miałby wiedzieć, że to ten zamyślony, nieszczęśliwy mężczyzna na ławce, ten, którego
mija w odległości pięćdziesięciu metrów i nawet nie zauważa, bo szuka ulicy Timmermansgatan,
gdzie jest klub, który planuje odwiedzić, że to właśnie spotkanie z nim pchnie jego życie w
zupełnie nowym kierunku?
Skąd mielibyśmy wiedzieć, że dzieje się coś ostatecznego? Coś, czego nie da się zrobić
inaczej. Coś, co wyznacza nową ścieżkę, z której nie da się już zawrócić.
Jak wtedy, gdy pojawia się miłość.
Lub kiedy dochodzi do zarażenia.
Najczęściej jest się całkowicie zajętym szukaniem drogi do miejsca, do którego, jak nam się
wydaje, zmierzamy.
Jak tamtego wieczoru, gdy Rasmus próbował znaleźć klub Timmy, polecony mu przez
faceta ciotki, pieprzonego Lassego.
Sankt Paulsgatan. Rasmus ukradkiem zerka na tablicę z nazwą ulicy, idzie we właściwym
kierunku.
Na szafce bezpiecznikowej spostrzega naderwany plakat partii EAP. Mają zwyczaj
demonstrować przed domem towarowym NK. Za każdym razem, gdy widzi ich paskudną
karykaturę Olofa Palmego, Rasmus myśli o swoim tacie i o tym, jak bardzo byłby oburzony, że tak
szkaradnie przedstawiają przewodniczącego jego partii, i to teraz, gdy socjaldemokraci nareszcie
przejęli władzę od partii burżuazyjnych i dzięki Bogu wszystko znowu jest, jak być powinno.
A potem Rasmus zaczyna iść w zupełnie niewłaściwym kierunku.
Tak to już jest, gdy człowiek próbuje gdzieś trafić. Błądzi.
Klub, do którego zmierza, jest tak mały, że go mija. Przechodzi całą ulicę
Timmermansgatan aż do Hornsgatan, po której pędzą samochody i gdzie dzielnica znów nabiera
życia.
Może przechodząc obok klubu, po prostu nie miał odwagi uważnie się rozglądać, nie chciał
sprawiać wrażenia, że czegoś szuka.
Z jakiegoś powodu na początku swojego pobytu w Sztokholmie Rasmus nie chce wyglądać
jak ktoś, kto czegoś szuka. Za żadne skarby. Chodzi szybkim krokiem. Jakby unosił się w
powietrzu. Patrzy prosto przed siebie, nie zerka na boki.
Tymczasem pieprzony dziad Lasse powiedział, że Timmy ma być przed Hornsgatan, więc
Rasmus musi się upokorzyć i zawrócić – ależ byłoby poniżające, gdyby ktoś go teraz zobaczył! –
ponownie przechodzi dwie przecznice i rzeczywiście znajduje najpierw księgarnię o nazwie
Różowy Pokój, a potem nareszcie klub Timmy.
Okazuje się, że księgarnia Różowy Pokój mieści się tuż obok lokalu RFSL, Krajowej
Federacji na rzecz Równouprawnienia Seksualnego, do którego Rasmus idzie.
W niedużym oknie wystawowym leży powieść Pocałunek kobiety pająka Manuela Puiga,
Niczego nie żałuję autorstwa jakiegoś Bengta Martina i ostatni numer magazynu „Rewolta”. Na
okładce uśmiechnięty chłopak i napis: „Dziewięciu na dziesięciu mężczyzn chce być uwiedzionych
przez Tarzana!”. Wokół książek i gazet leżą porozkładane okrągłe znaczki z grecką lambdą i
różowymi trójkątami, dwoma symbolami homoseksualizmu.
Rasmus długo wpatruje się w oświetloną wystawę, udając, że nie widzi drzwi obok, na
których wisi dyskretna mosiężna tabliczka z napisem „Klub Timmy”. Jest niewiele większa od
tabliczki z nazwiskiem na drzwiach wejściowych jego mieszkania.
A w środku czeka na niego inny świat. Świat, gdzie wszystko jest odwrócone do góry
nogami. Gdzie wszyscy są tacy jak on.
Zostawił Koppom, żeby znaleźć ten świat.
Tam w środku uścisną go i przywitają jak w domu. Tam znajduje się jego sfora. Po raz
pierwszy w życiu nie będzie odmieńcem.
Serce wali jeszcze mocniej. Jest tak blisko celu. Pozostaje tylko otworzyć drzwi i wejść.
Rasmus jednak stoi jak skamieniały. Niezdolny się poruszyć.
Ktoś idzie w jego stronę od ulicy Hornsgatan, widzi go kątem oka. Odwraca głowę i
dostrzega młodego mężczyznę, który szybko zbliża się do niego, porusza się, jakby unosił się w
powietrzu, pogrążony w sobie, ze wzrokiem wbitym w nicość.
Unoszenie się tuż nad ziemią, Rasmus wie, co to jest. Jego własne orbitowanie. Rozpoznaje
też ten wzrok. Jest jego własnym wzrokiem. Wie, dlaczego jest wbity w nicość.
Rasmus powstrzymuje odruchową chęć zagadnięcia. Chce odsłonić się przed tym drugim,
ujawnić. Chciałby, żeby ten drugi wylądował, zwolnił kroku, przejrzał na oczy.
Zobaczył go. Rasmusa.
Takiego, jaki jest.
Chciałby, żeby zrozumiał, że są sobie bliscy. Tacy sami.
Mężczyzna jednak pospiesznie przefruwa obok, nie patrzy na Rasmusa nawet kątem oka,
otwiera drzwi zaledwie metr od niego, te same, na których jest napis „Klub Timmy”.
Rasmus mógłby teraz za nim podążyć. Mógłby pójść za ciosem, oderwać się od okna
wystawowego i popłynąć z falą, zrobić szybko te kilka kroków do drzwi, w których znika drugi
mężczyzna, i wejść, zanim się zamkną.
Nie jest jednak w stanie tego zrobić, przebiega mu przez głowę myśl, że mężczyzna mógłby
zauważyć jego niepewność, a tego nie chciałby za nic w świecie, i za chwilę drzwi są już zamknięte.
Jeszcze bardziej zamknięte niż wcześniej.
Nagle sam nie wie, co go nachodzi. Ucieka stamtąd. Biegnie!
Coś go przerosło. Co za pieprzona kompromitacja!
Wciąż biegnie i biegnie. Zatrzymuje się dopiero przy szafce bezpiecznikowej z plakatem
EAP, na S:t Paulsgatan, to tu za rogiem wyszedł z metra.
Nienawidzi siebie samego. Za to, że wszystko jest tak potwornie trudne. Jakby coś się
popsuło. Coś, co nie powinno. Cały się trzęsie.
Potem zmusza się, żeby zawrócić. Mimo wszystko. Powoli zbliża się na nowo do ulicy
Timmermansgatan i do klubu. Zatrzymuje się naprzeciwko, na chodniku po drugiej stronie ulicy,
długo tak stoi – w bezpiecznej odległości – patrząc z zazdrością do środka przez duże witrynowe
okna.
To ostatni dzień adwentowego kalendarza, ostatnie okienko. Wielka liczba 24.
Rasmus patrzy na światło w klubie. Przy barze stoi kilku mężczyzn. Są tam.
Homoseksualiści.
Tacy jak on.
Tak blisko. Zaledwie dziesięć metrów stąd. Dzieli go od nich dziesięć metrów i duża
okienna szyba. Straszliwie marznie. To jak niekończące się tarzanie w śniegu i wciskanie go pod
kombinezon, poniżenie na dziedzińcu szkoły Hiernes. Zaraz oleje to wszystko i wróci do domu.
Dlaczego to takie trudne? Dlaczego tak niesłychanie skomplikowane?
Jeśli obejrzy się za siebie, na pewno zobaczy, że Erik z domu naprzeciwko stoi ze swoimi
kolegami i nabija się z niego.
Kiedy późnym wieczorem Benjamin nareszcie wraca do domu, rodzina jest już po kolacji.
Na stole w kuchni stoi talerz z ziemniakami, duszonym szpinakiem i smażoną szynką. Na szpinaku
zrobił się kożuch. Benjamin siada i zaczyna jeść.
Zagląda do niego matka, pyta, czy chciałby, żeby mu wszystko podgrzać.
Przychodzi ojciec i mówi, że na niego czekali.
Syn prosi ojca, żeby się nie gniewał, służba kaznodziejska trwała dziś dłużej, niż się
spodziewał.
Benjamin zmusza się, żeby patrzeć ojcu w oczy, i ma nadzieję, że ojciec nie zauważy, że
ręce, w których trzyma sztućce, drżą.
Świadek Jehowy mogący złożyć raport z długiej służby cieszy się ogólnym uznaniem,
zarówno ojciec, jak i syn wiedzą o tym – w zborach dochodzi wręcz do rywalizacji między
członkami, zwłaszcza że każdy zbór zdaje sprawozdanie z wyników do głównego biura w Arboga,
które przekazuje wyniki dalej do głównego biura na Brooklynie, a to z kolei robi ze wszystkiego
podsumowanie w rocznym raporcie i wysyła je z powrotem do wszystkich zborów oraz publikuje
na rozkładówce pisma „Strażnica”.
Celem raportu rocznego jest motywowanie świadków i pokazanie im, że z roku na rok jest ich
coraz więcej.
Więcej głosicieli, więcej godzin służby kaznodziejskiej. Nawet jeśli ktoś służył tylko jedną
godzinę, to informacja o tym znajduje się w raporcie, w którym wymienionych jest siedem do
ośmiu miliardów godzin służby kaznodziejskiej rocznie.
Dlatego Benjamin mówi ojcu rzecz oczywistą i zmusza się, żeby patrzeć mu w oczy, mając
nadzieję, że ojciec nie zauważy, jak mu się trzęsą ręce.
Wspólne rodzinne kolacje są ważne. Rzadko się zdarza, że ktoś z rodziny jest nieobecny,
a wtedy dobrze, żeby miał naprawdę istotne powody.
Ingmar należy do najważniejszych osób w zborze, jest bratem starszym, więc to bardzo
ważne, żeby jego rodzina świeciła przykładem.
Dlatego ojciec długo przygląda się synowi. Benjamin musi ponownie napotkać jego oczy i nie
spuszczać wzroku.
Jest tak, jakby obaj wstrzymywali oddech.
W końcu ojciec odzywa się, nie przestając patrzeć na syna:
– To jak było dziś na służbie, Benjamin?
– Nieźle…
Oczy Benjamina robią się rozbiegane, ale tylko odrobinę. Wie, że ojciec to zauważy. Tata
nie czeka, tylko poprawia go z naciskiem.
– Na służbie jest zawsze dobrze, Benjaminie.
– Tak, tato.
Ojciec prycha z niezadowoleniem i wychodzi z pokoju. Benjamin mechanicznie przeżuwa
posiłek. Musi odłożyć sztućce.
Trzęsą mu się ręce. To drżenie odsłania go.
Składa dłonie na kolanach pod stołem.
Czeka.
Rasmus marznie. Mimo to nadal stoi po drugiej stronie ulicy, naprzeciw klubu Timmy.
Obserwuje wielkie okna. To jak akwarium, myśli, pełne pedałów, którzy się znają.
Zaczął sobie wszystko racjonalizować.
Że na razie jest jeszcze wczesny wieczór i dlatego nie wchodzi. To z tego powodu stoi tu,
gdzie stoi. Nie dlatego, że nie ma odwagi. Nie może być pierwszy na miejscu, to nie wchodzi w
grę.
Musi poczekać chociaż do jedenastej.
To dlatego stoi w ciemnościach na dworze i marznie.
Żałuje, że się tak wystroił.
Nie może znieść myśli, że jego wystrojenie się wskazuje w oczywisty sposób, że to dla niego
specjalna okazja.
Absolutnie nie powinien był się tak wyelegantować. Kurwa, kurwa, kurwa!
Obok przechodzą jacyś mężczyźni, rozmawiają ze sobą głośno, przecinają
Timmermansgatan i wchodzą do Timmy’ego, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. Pieprzone
gnoje!
W tym samym czasie ktoś wychodzi z lokalu.
W którymś momencie jakiś mężczyzna przystaje tuż przy wejściu, odwraca głowę i patrzy prosto
na Rasmusa.
Długo tak stoją. Gapią się na siebie.
Potem mężczyzna wchodzi do klubu.
Zostawia Rasmusa na mrozie samego i z sercem, które o mało nie wyskoczy z piersi z
tęsknoty za czymś, co znajduje się rzut kamieniem od niego.
Rzut kamieniem.
Mógłby podnieść kamyk i rzucić go w szybę, a ona pękłaby i rozpadła się na tysiące
kawałeczków, i wtedy już nic by go od nich nie dzieliło. Od pedałów.
Z jakim zdumieniem wpatruje się w mężczyzn po drugiej stronie szyby.
Na tych, którzy są tacy jak on.
Czy to z nimi będzie się pieprzył? Czy będą chcieli się z nim rżnąć?
Rasmus ma dziewiętnaście lat, jest homoseksualistą i nigdy nie uprawiał seksu z
mężczyzną. Pewnego razu, kiedy miał szesnaście lat, dotknął niechcący ręką palców kolegi ze
szkoły, gdy tamten podawał mu popielniczkę.
To wszystko.
Bóg jest pełen miłości, Bóg jest miłością, ale Bóg jest też nadzorcą.
Bóg chce, aby ci, których wezwał, by podzielić się z nimi Bożym Królestwem, żyli i
postępowali sprawiedliwie.
Dyrektywy i teksty artykułów z czasopism „Przebudźcie się!” i „Strażnica”, opracowywane
w głównej siedzibie na Brooklynie, a potem tłumaczone i rozpowszechniane we wszystkich
zborach, służą świadkowi nie tylko pomocą w studiach teologicznych, ale także zawierają
szczegółowe zalecenia dotyczące wszystkich aspektów życia.
„Jak poradzić sobie ze zdenerwowaniem na drogach”, „jak telewizja wpływa na twoje
życie”, „w ten sposób dbaj o włosy”, „filmy, które warto zobaczyć”…
Są tam artykuły z tytułami takimi jak „Czystość – dlaczego jest ważna?”, „Pociecha na
starość”, „Co mówi Biblia na temat alkoholu?”.
Oczywiście można powiedzieć, że chodzi tu o kontrolę.
Można też jednak powiedzieć, że chodzi o to, iż pasterz musi paść swoje owce i opiekować się
stadem.
Cały ruch jest zbudowany na tej kontroli.
Kontroli podtrzymywanej przez ciągłe napomnienia, przez bezustanne nauczanie, jak należy
przeżywać swoje życie.
Wszyscy poszczególni członkowie, wszyscy nadzorcy, cała starszyzna, wszyscy
przywódcy Towarzystwa Strażnica w różnych krajach, wszyscy w swojej wierze i nauczaniu
opierają się na tej samej literaturze – publikacjach, które regularnie wychodzą z amerykańskiej
siedziby głównej i które, jak się uważa, czerpią natchnienie z Biblii, tak jak i cała organizacja jest
natchniona przez Boga.
Tak jak Bóg zarówno kocha, jak i nadzoruje, tak i organizacja równo rozdziela miłość i
nadzór.
W każdym domu to mężczyzna, ojciec, jest odpowiedzialny za przewodnictwo i
kontrolowanie rodziny, za, ujmując to inaczej, nadzorowanie jej.
Szatan niczego bardziej nie pragnie niż uczynienia swoją zdobyczą dzieci, dlatego trzeba w
porę wynajdywać potencjalne szczeliny, możliwe kryjówki, w których mógłby się schować. Aby
być w stanie to zrobić, w wychowaniu dzieci nie wolno niczego omijać, należy też o nich wiedzieć
wszystko, pozyskać ich zaufanie, tak by opowiedziały i ujawniły wszystko, wszystko, wszystko,
także swoje najskrytsze myśli, marzenia i pomysły.
Nie ma miejsca na tajemnice, bo to w nich Szatan upatruje stosownej chwili.
Rodzice zachęcani są nawet do tego, by nie wstydzili się dowiedzieć, o czym dzieci
rozmawiają z Jehową w swoich osobistych modlitwach.
Miłość i nadzór.
Tych dwóch pojęć nie da się rozdzielić.
*

Co sprawia, że o godzinie jedenastej Rasmus w końcu odważa się wejść do klubu?


Sam nie wie, ale nagle po prostu to robi.
Co prawda, kiedy otwiera drzwi, przychodzi mu do głowy, że musi mieć czerwony nos,
i czuje, jak mu z niego leci. Szybko jednak wyciera się rękawem i naprawdę wchodzi.
Składa zmarznięte na kość dłonie w łódeczkę i chucha w nie, żeby się rozgrzać, a także
zyskać na czasie. Jednocześnie przesuwa szybko wzrokiem po lokalu.
Ależ w nim mało osób! O ile rzeczywiście jest tu tylko jedna sala. Rasmus słyszy muzykę z
dołu i widzi w dalszym kącie kręte schody, które prowadzą w dół, więc i tam musi coś być. Może
to tam wszyscy siedzą.
Usiłuje się rozglądać najdyskretniej, jak się da, ale jest pewien, że to i tak widać. Czy to za tym
tęsknił?
W barze siedzi kilku mężczyzn w kraciastych koszulach, wszyscy są co najmniej dziesięć
lat starsi od niego i wszyscy są odwróceni plecami.
Tuż przy wejściu znajduje się mały kontuar, przy którym siedzi niemal łysy mężczyzna w
średnim wieku, we flanelowej koszuli, z wydatnym czerwonym nosem i sumiastym wąsem.
Wita Rasmusa obojętnie i pouczającym, nieprzyjemnym tonem pyta go o legitymację członkowską.
Od pierwszej chwili Rasmus instynktownie go nie lubi.
Jaką legitymację członkowską? Trzeba być członkiem, żeby móc być ciotą? Rasmus chce tylko
wejść do środka. Przyłączyć się.
Przynależeć.
Czy nie mógłby tylko wejść i rozejrzeć się na próbę? Ogrzać trochę?
Kiedy Rasmus wyjaśnia, że nie ma legitymacji, mężczyzna w kasie mówi tym samym
nieprzyjemnym nosowym głosem, że musi podać swoje dane kontaktowe i wpłacić roczną składkę
na RFSL, w przeciwnym razie wejść nie może, i Rasmus nie ma odwagi zrobić niczego innego, jak
tylko go posłuchać.
– Zaznacz, czy chcesz dostawać na adres domowy nasze pismo członkowskie „Coming out”, czy
nie.
Rasmus oponuje.
– Mieszkam u ciotki, więc to chyba nie za dobry pomysł.
Jest mu wstyd.
Mężczyzna wznosi oczy do nieba. Może to tylko złudzenie, ale Rasmus czuje pogardę, którą
emanuje ten dziad.
– Tak, zrobisz, jak zechcesz… Dla twojej informacji, pismo przychodzi w brązowej kopercie bez
adresu nadawcy.
Rasmus jest bliski płaczu.
– Aha, tak? A, no to rzeczywiście… – szepcze.
Zakreśla kratkę oznaczającą, że chce dostawać pocztę.
To pierwszy krok Rasmusa na drodze do bycia otwarcie homoseksualnym.
Wmuszone w niego pismo członkowskie w dyskretnej brązowej kopercie, które będzie
wpadać przez otwór na pocztę w drzwiach mieszkania ciotki.
Mężczyzna we flanelowej koszuli podaje Rasmusowi legitymację.
– Razem będzie sto pięćdziesiąt koron.
– Oj. Trochę drogo.
Rasmus czerwieni się. Nie chciał być tak szczery, ale sto pięćdziesiąt koron to mniej więcej
jedna dziesiąta sumy, za którą musi przeżyć cały miesiąc. Z drugiej strony dostał przecież
pięćdziesiąt koron od Lassego, co oznacza, że legitymacja członkowska będzie go kosztować tylko
stówę. Mężczyzna w kasie nie reaguje, jego zainteresowanie Rasmusem kończy się w
chwili, gdy otrzymuje pieniądze.
Rasmus mówi szeptem „Dziękuję” i nareszcie wchodzi do środka, a potem staje przy barze,
który całkowicie zdominował pierwszy pokój.
Jest teraz obok pozostałych mężczyzn.
Wszyscy się najwyraźniej znają.
Kiedy wszedł do klubu, obejrzeli się. Teraz znowu się do niego odwracają, dokonują
bezwstydnej inspekcji, z góry na dół, poddają go ocenie.
Rasmusowi robi się gorąco, nie wie, gdzie podziać wzrok.
Czy ma zasłużyć na ich akceptację? Czy powinni teraz chcieć go przelecieć?
Mężczyźni jednak ponownie odwracają od niego wzrok i powracają do przerwanej
rozmowy, jakby Rasmus zniknął z powierzchni ziemi.
Jest równie niewidzialny, jak wcześniej.
I znowu się wstydzi.
Najwyraźniej go nie chcą.
Teraz, kiedy nareszcie odważył się wejść do klubu dla homoseksualistów, ci, którzy są w
środku, nie chcą go.
A najgorsze jest to, że on by im nie odmówił.
Nie odmówiłby nawet siedzącemu w kasie nieprzyjemnemu facetowi we flanelowej koszuli.
Poza tym teraz, kiedy już tu jest, nie wie, co ma dalej robić. Co ma się teraz stać, co mu się wydawało?
Ogarniające go poczucie zawodu jest jak zimny prysznic. W klubie naprawdę nie ma dużo
osób, a ci nieliczni, którzy tu są, sprawiają wrażenie, jakby czekali, aż upłynie parę godzin i
wieczór dobiegnie końca.
Kiedy Rasmus dostaje jedyne piwo, na jakie go stać, bierze szklankę do ręki i zaczyna z nią
iść, głównie po to, żeby się ruszyć – krępujące jest tak samotnie stać przy barze, być jednoznacznie
samemu, nie mieć z kim pogadać – zmierza w stronę pomieszczenia w głębi, gdzie wzdłuż ścian
stoją kawiarniane stoliki, krzesła i ławki. Na białych ścianach wisi kilka plakatów Tygodnia
Wyzwolenia Homoseksualistów i parę niezgrabnych luster w lśniących czarnych ramach.
Poza tym całe pomieszczenie jest jasne i dobrze oświetlone, przypomina raczej lokal
jakiegoś stowarzyszenia niż klub gejowski z wyobrażeń Rasmusa. Być może duże witrynowe okna
i jasne wnętrze mają pokazać, że nie dzieje się tu nic sprośnego tylko dlatego, że w lokalu są
homoseksualiści.
Przy stoliku w samym kącie na końcu sali siedzi zażywny starszy pan w garniturze i
włóczkowej kamizelce, w ręku ma duże piwo. Sprawia wrażenie niepewnego, trochę jak jeden
z wujaszków w Kościele Zielonoświątkowców w domu, w Koppom. Kiwa zachęcająco głową
w stronę Rasmusa.
Kiedy Rasmus waha się, starszy pan bardzo przyjaźnie woła do niego:
– No chodź tu!
Rasmus nie wie, jak się zachować. Czy powinien zlekceważyć tego miłego starszego człowieka, czy
byłoby to niewłaściwe? Dziadek w końcu też jest członkiem, a więc jest pedałem, co oznacza, że
mają ze sobą coś wspólnego. Poza tym nikt inny nie próbuje nawiązać z Rasmusem kontaktu.
Rasmus niepewnie przysiada w stosownej odległości i wypija łyk piwa. Gapi się przed
siebie. Nie wie, gdzie podziać oczy. Chrząka.
Stary mężczyzna przesiada się bliżej. Łapie go wzrokiem. Znowu kiwają do siebie głowami.
Pryk uśmiecha się łagodnie i sympatycznie.
Rasmusa zaczyna ogarniać panika.
Niemożliwe, żeby to tak miało być!
Nagle pryk przysuwa się zupełnie blisko i bez słowa, nawet na niego nie spoglądając,
kładzie rękę na udzie Rasmusa, bardzo blisko penisa.
Rasmus martwieje i rzuca mu przerażone spojrzenie. Stary uśmiecha się ujmująco i mruży
powieki. Rasmus z trudnością oddycha. Zaciska oczy. Cały się usztywnia.
Nie rusza się jednak, nie przesiada.
Nie odpycha ręki pryka, która przesuwa się na jego wybrzuszenie i je przyciska. Rasmusowi
chce się płakać. To nie tak miało być, za pierwszym razem miał go pożądać inny mężczyzna.
Widzi przed sobą Henrika w przebieralni przy sali gimnastycznej. Jak młody bóg, tak
blisko, jego naga skóra, puszek na plecach, brzuch – Rasmus zaciska oczy i czuje, jak Henrik
niechcący dotyka go w kawiarni w domu handlowym Domus, muska jego palce nie dłużej niż przez
setną sekundy, aż całe ciało przeszywa uderzenie ciepła, w pamięci ma obraz Henrika, to, jak patrzy
na niego, zawsze z rozbawieniem, zawsze z ciekawością, ale nigdy złośliwie, jego brązowe oczy,
wszystko, czego Rasmus kiedykolwiek chciał, to być dostrzeżonym przez te oczy, być dotkniętym
przez te ręce.
A teraz to.
Rzeczywistość.
Wujaszek w marynarce i włóczkowej kamizelce, tak stary, że mógłby być jego dziadkiem,
który bez słowa ściska mu penisa, jakby sprawdzał owoc, czy jest dojrzały.
Mimo to Rasmus nie odsuwa ręki pryka.
Pozwala jej tam być.
Ręka starego jest ciepła i zamyka się na jego penisie, Rasmus wie i pryk też wie, że zaczyna
mu sztywnieć, pryk uśmiecha się jakoś miło i zachęcająco, jakoś łagodnie i przyjaźnie, a potem
naciska i gniecie jego penisa przez materiał spodni.
Zrezygnowany Rasmus myśli: „Niech już tak będzie”.
Kiedy to myśli, do sali wchodzą dwaj nowi mężczyźni z piwami. Pryk natychmiast
zdejmuje rękę z krocza Rasmusa i udaje, że nic się nie stało, w tej samej chwili Rasmusowi mija
paraliż, więc wstaje i szybko wychodzi z pokoju.
Rzuca spojrzenie za siebie i widzi, że pryk siedzi na swoim miejscu i nieśmiało,
sympatycznie kiwa do niego głową, uśmiecha się i mruga.
Przyjaźnie mruży oczy.
Rasmus schodzi na dół krętymi schodami. W piwnicy znajduje się dyskoteka. Kamienna
podłoga i szare ściany z betonu. Kilka błyskających lamp, pusta konsola didżeja i roznoszące się
smutne echo piosenki This is my life Shirley Bassey.
Na tym, co ma służyć jako parkiet do tańca, podryguje młody mężczyzna, który wcześniej
tego wieczora przemknął obok Rasmusa. Udaje, że nie zauważa, iż Rasmus tu zszedł.
Rasmus widzi, że ten drugi też się trochę wystroił. Dokładnie tak jak on.
Przeznaczeniem ich obu jest coś innego niż ta wymalowana na szaro brzydka piwnica z
muzyką disco. Powinni mieć w życiu więcej szczęścia.
Tańczący mężczyzna otwiera usta, jakby śpiewał, jest głęboko zanurzony w sobie, gdzieś indziej,
nie w tej pustej piwnicy.
Jego usta poruszają się, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.
Może w ogóle go tam nie ma.
Może jest w Nowym Jorku, w Los Angeles lub w Paryżu, albo w jeszcze innej części świata, a może
to scena w Las Vegas, a on jest Shirley Bassey, silną i odważną czarną kobietą, piękną i zrozpaczoną.
Formułuje słowa starannie umalowanymi wargami, pożycza głos Shirley Bassey, żeby
wykrzyczeć światu, kim jest, samotny na kamiennej podłodze w piwnicy, gdzie nie może go
zobaczyć nikt poza Rasmusem.
Funny how I often seem to think
I’ll never find another dream
In my life
Till I look around and see
this great big world is part of me
And my life…
Głos Shirley Bassey obija się o ściany w niemal pustym wnętrzu, które zaledwie parę lat
wcześniej zajmował sklep z nabiałem.
Jest ciemny i zimny jesienny dzień w Sztokholmie w 1982 roku i bardzo jeszcze względne
wyzwolenie po omacku szuka dla siebie miejsca w stolicy Szwecji.
*

Podobnie jak w większości należących do świadków Jehowy rodzin na całym świecie, w


rodzinie Benjamina odbywa się raz w tygodniu wieczór nazywany rodzinnym wieczorem rozwoju
duchowego.
Jest to wieczór, podczas którego dyskutuje się na tematy religijne, a także rozmawia o
sprawach dotyczących członków rodziny i robi praktyczne ćwiczenia przygotowujące dzieci do
tego, co mówić, jeśli na przykład ktoś poczęstuje je papierosem, lub jak wyjaśnić kolegom,
dlaczego nie obchodzą urodzin ani Bożego Narodzenia, albo co zrobić, jeśli w szkole ktoś będzie
im dokuczał dlatego, że są świadkami Jehowy.
Dzieci muszą być przygotowane, bo czeka na nie wiele zagrożeń. Także rzeczy, które
świeccy uznaliby za zupełnie niegroźne, a nawet dobre dla najmłodszych. Dzieci mogą na przykład
chcieć – tak jak teraz Margareta – zapisać się do klubu sportowego i brać udział w organizowanych
przez szkołę zawodach sportowych, a to może sprawić, że wpadną w złe towarzystwo.
U Benjamina rodzinne wieczory rozwoju duchowego przypadają zawsze w piątek, więc
kiedy Benjamin kończy kolację, jego mama stawia na stole kawę i ciastka, a potem woła Margaretę
i Ingmara. Najpierw omawiają tematy i fragmenty z Biblii, które będą dyskutowane w Sali
Królestwa następnego dnia, a potem Ingmar pyta, czy jest coś, o czym dzieci chciałyby
porozmawiać. Benjamin wie, że powinien coś powiedzieć, ale nie może się na to zdobyć.
Myśli, że to po nim widać, że jest widoczne, iż wypełniają go rozpustne myśli i grzeszne żądze –
jego, dumę rodziny, ich pioniera.
To teraz powinien coś powiedzieć, to teraz winien prosić o pomoc, błagać o modlitwę w
jego intencji, nie mówi jednak nic, patrzy w swoją Biblię i milczy, czekając, aż wzrok ojca
przejrzy go, wybada i pociągnie do odpowiedzialności.
Tymczasem Britta, zaniepokojona nową fryzurą córki, zwraca się do Margarety. W ciągu
minionego tygodnia Margareta rozjaśniła grzywkę i teraz jej matka zastanawia się, czy to
rzeczywiście stosowne mieć taką… fryzurę.
Wszyscy słyszą, jak padają słowa matki, w których jest tyleż zniesmaczenia, co niepokoju.
Margareta oblewa się rumieńcem i próbuje protestować.
– Tak, tak – odpowiada spiesznie matka. – Sama musisz zdecydować, czy to stosowne, czy
nie, to twoja relacja z Bogiem…
Nie ma przymusu, by myśleć w słuszny sposób.
Jest tylko wolna wola.
Wolna wola, by myśleć w słuszny sposób.
Teraz na pomoc Britcie przychodzi ojciec.
– …nie należy jednak skłaniać swoich sióstr do potknięć i upadków, pomyśl o tym,
Margareto! – mówi, co w jakiś sposób zamyka temat.
Margareta wstydzi się i zasłania rękami swoją blond grzywkę.
Szeptem prosi o wybaczenie.
Mama obejmuje ją ramieniem i przytula.
– Już dobrze, kochanie – mówi na pocieszenie. – Skoro sama doszłaś do tego, że takie coś to
nie po chrześcijańsku…
Kiwa głową w stronę grzywki Margarety.
– Jako rodzice musimy rozumieć, że spoczywa na nas odpowiedzialność wskazywania
dzieciom drogi – kontynuuje mama, masując ręką bark Margarety.
Margareta kiwa głową, jest zdruzgotana.
Następnego dnia rano z pomocą matki obetnie swoją rozjaśnioną grzywkę.
Zrobi to, gdy sama, z własnej woli zdecyduje, że blond grzywka jest nie do pogodzenia z
tym, czego chce dla niej Bóg.
*

Samotna ciota tańczy, robi miny i gestykuluje, jest całkowicie pogrążona w sobie. Głos
Shirley Bassey rozchodzi się z głośników i z poruszeń jego warg.
This is my life
Today, tomorrow love will come and find me
But that’s the way that I was born to be
This is me, this is me…
Różnobarwne lampy błyskają, rzucając na kamienną podłogę cień tańczącego mężczyzny.
Rasmusowi przemykają przez głowę obrazy wspomnień.
Droga prowadząca przez Koppom, chłopcy na dziedzińcu szkolnym w podstawówce, chłód
okiennej szyby, kiedy przyciskasz do niej czoło, mama siedząca w kuchni z kawą i krzyżówką,
niepokój matki, niepokój ojca, absurdalna podróż z Arviki do domu w dniu ukończenia liceum,
jazda na platformie pick-upa, on sam na ustrojonym liśćmi krześle, ależ musiał walczyć, żeby z
niego nie spaść, jak król błaznów na swoim tronie.
Słowa piosenki Shirley Bassey docierają do niego przez starannie wyćwiczone nieme
naśladownictwo chłopaka na parkiecie i zaczyna rozumieć, że w jakiś sposób są prawdziwe, że to o
jego życiu śpiewa Shirley, a także o życiu tego drugiego chłopaka, o ich życiu – o tym, jacy byli
wcześniej, i o tym, jacy, kierowani tęsknotą, staną się pewnego dnia.
…This is my life
And I don’t give a damn for lost emotions
I’ve such a lot of love I’ve got to give
Let me live, let me live…
Rasmus dygoce i z powrotem wchodzi po schodach do baru. Zaczynają się schodzić ludzie.
Rasmusowi wydaje się, że wszyscy znają wszystkich, tylko on jeden nikogo nie zna. Kilka minut
do północy. O pierwszej zamykają.
Ponownie zagląda do pomieszczenia w głębi. Starszy pan, nadal samotny, na nowo
chwyta jego spojrzenie, kiwa głową i podnosi w jego stronę kufel piwa, pokazując ręką, żeby
podszedł i usiadł przy nim. Rasmus peszy się, nie chce, żeby ktoś kojarzył ich z sobą.
Mimo to podchodzi i siada obok.
Nie ma nikogo poza nim.
Patrzy w stół, rumieni się, jest zawstydzony, ręka pryka znów zaczyna ugniatać jego penisa,
który wbrew woli Rasmusa sztywnieje pod dżinsami.
To nie tak miało być.
Ale na razie tak właśnie jest.
Przez podłogę Rasmus czuje basowe pulsowanie i słyszy stłumioną piosenkę.
This is my life.
*

Trzydzieści lat temu Sztokholm był zupełnie innym miastem niż dziś.
Małym, ciemnym, prowincjonalnym.
Homoseksualiści mieli na ogół tylko jeden lokal, do którego mogli pójść. Nocne kluby i
dyskoteki jak After Dark na David Bagares gata, Venice w pobliżu Medborgarplatsen, Bogart przy
Odenplan lub Divine na Fleminggatan.
Kiedy jeden lokal otwierano, najczęściej zamykano inne.
Lesbijki nie miały nawet tego. Musiały się zadowolić imprezą dla dziewczyn podczas
Tygodnia Wyzwolenia Homoseksualistów, raz do roku w Berzelii Terrassen i czwartkowymi
wieczorami dla kobiet w klubie Timmy.
W 1973 roku Timmy stał się klubem dla gejów i lesbijek. Wcześniej lesbijki i geje należeli
do oddzielnych organizacji – Diana i Krąg. Mniej więcej w tym samym czasie doszło do
radykalizacji w Krajowej Federacji na rzecz Równouprawnienia Seksualnego. Takie to były czasy.
Walka o równouprawnienie kobiet, Czarne Pantery10, ruch na rzecz praw obywatelskich i Gay
Liberation. W Federacji doszły do głosu młodsze siły. To wtedy miał miejsce przewrót
zasłonowy. Do tej pory było tak, że jeśli w lokalu znajdowali się jacyś ludzie, zasłony w
wielkich, wychodzących na ulicę oknach miały być zasunięte. Radykałowie uważali jednak, że
ukrywanie się wywołuje podejrzenia, że znajduje się tu jakiś „klub orgiastycznego seksu”. Poprzez
otwartość można pokazać otoczeniu, że jesteśmy normalnymi ludźmi, takimi jak inni. „Równie
dobrze można pokazać, że my tu tylko pijemy piwo i kawę”.
Wielu było oburzonych. Ktoś zdobył nawet informację, że naprzeciw klubu znajduje się
dom starców i z jego balkonu można zajrzeć do lokalu. A to przecież katastrofa.
Trzeba to zrozumieć.
W 1944 roku homoseksualizm został w Szwecji zdekryminalizowany. 21 października 1950
roku trzydzieści sześć osób, w tym trzydziestu pięciu mężczyzn i jedna kobieta, stworzyło RFSL,
Krajową Federację na rzecz Równouprawnienia Seksualnego.
Doktor Gunnar Nycander, poproszony przez popołudniówkę „Aftonbladet” o
skomentowanie powstania organizacji, stwierdził, że to, iż homoseksualiści się zrzeszają, nie jest
przecież bardziej dziwne, niż kiedy robią to chorzy na gruźlicę lub niewidomi – ze względu na
otwartość umysłu ów lekarz uważany był za radykała.
Protokół z pierwszego spotkania mówi, że zebrano się u „przyjaciela G.A. Peterssona
w Solna […]. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, podano kawę i bułeczki; podczas picia kawy G.A. w
kilku słowach wszystkich powitał”.
Dziwi, że w protokole nie ma nigdzie informacji, iż stowarzyszenie to organizacja dla
homoseksualistów. Najczęściej używane są też same imiona lub inicjały. Owa dyskrecja będzie
charakteryzowała działalność RFSL przez kilkadziesiąt lat.
Może jednak nie ma w tym nic dziwnego.
Profesor Gösta Rylander, członek zarządu Rady Naukowo-Medycznej, w następujący
sposób pisze o tych homoseksualistach: „Na zakończenie należy podkreślić, że czyny
homoseksualne stanowią symptom, za którym mogą się kryć liczne i całkowicie odmienne
nieprawidłowości o podłożu fizjologicznym lub środowiskowym. W skrócie można tu wymienić
czysty homoseksualizm o różnych stopniach nasilenia, niedorozwój umysłowy, uszkodzenia mózgu
o podłożu mechanicznym lub infekcyjnym oraz stany chronicznego zatrucia”.
Zaciągnięte zasłony, dyskrecja, podawanie jedynie pierwszego imienia i inicjałów –
wszystko to stanowiło warunek, by zdobyli się na odwagę, a i tak naprawdę potrzeba im było
męstwa!
Ale radykałowie zwyciężyli. Zasłony zniknęły.
Timmy stał się swego rodzaju oknem wystawowym.
Nie tylko Rasmus, ale też wielu innych młodych mężczyzn i kobiet stało na chodniku
naprzeciwko, gapiąc się do środka, z trwogą, z tęsknotą, niepokojem i gwałtownie walącym
sercem w piersiach.
(Swoją drogą nieśmiały starszy pan, którego spotkał Rasmus, zwany był Wujkiem Åke. Był
tak miły, jak się wydawało, należał do Armii Zbawienia, śpiewał w kościele i miał słaby wzrok, ale
nie aż tak, jak udawał).
Zdarzały się takie okresy, kiedy lokal Federacji na Timmermansgatan był dla pedałów
jedyną opcją. W piątki i soboty masowo okupowali ciasne pomieszczenie, dzięki czemu rosła liczba
członków sztokholmskiego oddziału RFSL.
Jeżeli szukało się seksu bez ryzykowania pobicia przez kręcące się po okolicznych parkach
młodociane gangi, można było iść do seksklubu. Największym z nich była Sauna Wiking,
imponujący kompleks w piwnicy na Sigtunagatan z kawiarnią, sauną, sauną parową, dark roomem
i całą masą zamykanych na kluczyk boksów, wyposażonych w spore rolki papieru, duże pojemniki
z żelem intymnym i pryczę, na której można się było pieprzyć.
Byli jednak też tacy, co nie mieli odwagi odwiedzać tego typu miejsc, ani przyzwoitych, ani
nieprzyzwoitych.
Tacy, którzy prawie nie mieli odwagi istnieć.
Dla nich były parki i toalety publiczne.
Skinnaviksparken, Humlegården, Kronobergsparken, Långholmen, Frescati w pobliżu
Brunnsviken, Stadshusparken.
Spotkać się dało niemal wszędzie tam, gdzie było ciemno i gdzie znajdowały się krzaki,
pospiesznie, nie patrząc sobie w oczy, prawie jak zwierzę, rozpiąć rozporek, wcisnąć, wyciągnąć,
jęknąć, spuścić się – potem szybko uciec z pulsującym w skroniach wstydem i złożoną Bogu
płaczliwą obietnicą, że już nigdy, nigdy więcej.
Jeśli homoseksualista miał ochotę na wieczorną rozrywkę, mógł zrobić „rundę”: Dworzec
Centralny, Klara Norra, Ratusz i kilka kibli w mieście – na przykład przy ulicy Kungsgatan, w
stronę Stureplan, w pierwszej z bliźniaczych Wież Królewskich, po lewej stronie znajdowała się
toaleta, która była bardzo często odwiedzana – potem szło się przez park Humlegården do ÖP,
„Östermalmskich Pisuarów”, dobrej toalety przy rynku Östermalmstorg, do której schodziło się po
drodze do stacji metra. Tam można było zawsze liczyć na podryw, ale, kurwa, jaki tam był fetor!
Pośród wszystkich publicznych toalet palma pierwszeństwa należała się jednak kiblowi przy
Dworcu Centralnym.
Mężczyźni, w przeważającej mierze w średnim wieku, stali tam przy rynnie do oddawania
moczu w ostro cuchnącym uryną, wyłożonym białymi kafelkami pomieszczeniu, z wyciągniętymi z
rozporków nieszczęsnymi penisami, zerkając to w prawo, to w lewo, żeby podejrzeć narządy
innych mężczyzn.
Trzeba było odróżnić tych, którzy przyszli na podryw, od tych stojących przy pisuarze, żeby
naprawdę załatwić potrzebę.
Nieliczni, którzy rzeczywiście chcieli się wysikać, przerażeni robili to, po co przyszli, i
zaraz znikali, a reszta zostawała i podglądała się nawzajem.
Zdarzało się, że jakaś ręka wysunęła się, żeby dotknąć czyjejś męskości, tak dyskretnie, jak
tylko się dało, jakby przy okazji.
Na samym końcu, pod ścianą, stał często starszy pan i bezwstydnie się onanizował, ciągnąc
penisa, który nawet nie był porządnie sztywny.
Pisuary na Dworcu Centralnym.
To tam właśnie Benjamin, jak by to ująć… miał swój debiut.
Oczywiście nie odważył się tam po prostu pójść bez powodu, musiał sobie znaleźć pretekst.
Dlatego kupił litr soku pomarańczowego, usiadł na ławce przed toaletą męską w wielkiej hali
Dworca Centralnego i pił.
Zapamiętał na zawsze, jak bardzo był zdenerwowany, było mu aż niedobrze.
Wypił kilka łyków, przełknął, wypił jeszcze.
Przyglądał się krzywo mężczyznom, którzy znajdowali się za nim, przy pierścieniu,
osławionym Pedalskim Pierścieniu.
Wypatrywali, czekali, podglądali, wyczekiwali momentu, określali swoje pozycje. W międzyczasie
któryś z nich zachodził do toalety, a potem wracał i znów stawał przy pierścieniu, i czekał.
Benjamin siedział na swojej ławce, wmuszając w siebie sok, łyk za łykiem, udawał przy
tym, że czeka na pociąg.
Parę razy wstał nawet i podszedł do dużej tablicy z informacją o odjazdach, a potem
przyglądał się jej, jakby szukał swojego pociągu.
Sam nie wiedział, dla kogo robi to przedstawienie.
Dla podróżnych? Dla reszty ludzi, którzy byli akurat na stacji? Może chciał wręcz oszukać
Jehowę?
Albo siebie.
Zajęło mu to parę godzin, ale w końcu uznał, że i tak chce mu się siku, zebrał się na
odwagę, wstał i poszedł do ubikacji.
Benjamin był tylko młodym mężczyzną, któremu zachciało się sikać, kiedy pewnie, chyba,
najprawdopodobniej czekał na pociąg, a że akurat w pobliżu znajdował się odpowiedni przybytek,
nie było w tym nic dziwnego, a nawet było naturalne, że tam wszedł, aby załatwić swoją, nazwijmy
to, potrzebę.
Spoconymi dłońmi otworzył stare, drewniane drzwi i wszedł do środka. Przed sobą miał
boksy toaletowe, a na prawo wyłożone białymi kafelkami pomieszczenie z rynną pisuarową.
Pisuary i mężczyźni.
Brzydcy, nieatrakcyjni, mężczyźni w średnim wieku i stare pryki, od razu przypięli się do
niego wzrokiem, zaczęli go zjadać jak muchy liżące coś słodkiego.
Smród moczu, brudna mokra podłoga, ręce zmierzające w stronę krocza, wyciągnięte na
wierzch penisy, wielkie, czerwone i mięsiste, a wśród tego wszystkiego przerażony młodzieniec ze
zboru świadków Jehowy.
Benjamin bał się, że mężczyźni napadną na niego, że nie będą mogli się powstrzymać.
Zmuszał się, żeby myśleć, iż jest tam, żeby się wysikać, z żadnego innego powodu, tylko po to, by
ulżyć potrzebie, stanął na metalowej kracie przy metalowej rynnie obok grubego faceta w
brązowych gabardynowych spodniach i trochę młodszego chłopaka w dżinsowej kurtce, rozpiął
rozporek, wyjął swojego żałosnego penisa i spróbował sikać.
Niespokojnie rozejrzał się pospiesznie w prawo i w lewo.
Tłuścioch trzymał przed sobą małego penisa i otrzepywał go z kropelek moczu, nie był
chyba zainteresowany Benjaminem. Z kolei mężczyzna z drugiej strony przysłonił swoją męskość
lewą ręką tak, by tylko on mógł ją widzieć, uśmiechnął się do Benjamina i mrugnął, a potem ścisnął
nasadę penisa kółkiem z palca wskazującego i kciuka, i pociągnął, najpierw dyskretnie, a potem
bardziej widocznie.
Pozostali mężczyźni zbliżyli się jak przyciągani przez magnes. Starszy facet zaczął
bezczelnie gapić się mężczyźnie przez ramię. Jakiś inny dziad onanizował się zupełnie otwarcie i
szczerzył zęby do Benjamina.
Jakby sprawdzali jego reakcję.
Benjamin został zaproszony do jakiejś gry przy rynnie pisuarowej, chłopak w dżinsowej
kurtce pokazał karty i teraz oczekiwano na ruch Benjamina.
Penis tego drugiego był wielki i obrzydliwy, ale też w jakiś sposób fantastyczny.
Benjamin musiał coś zrobić. Poczerwieniał i w stresie zdecydował się gapić prosto na
aluminiową rynnę przed sobą, postanowił, że uzna tego drugiego za zboczeńca, a potem przymknął
oczy i przymusił się do sikania.
Uważał, że jeśli tylko uda mu się wysikać, pokaże (komu? im? sobie? Bogu?), że nie jest
jednym z nich. Wtedy nie upadnie. Wtedy nie pójdzie na stracenie.
Waliło mu serce. Pozostali czekali. Mężczyzna w dżinsowej kurtce świdrował go wzrokiem,
trzymając przed sobą swojego penisa jak propozycję.
Potem Benjamin zaczął sikać, lało się z niego, a on stał z zamkniętymi oczami przez niemal całą
wieczność.
Pokazał im! Wszystkim im pokazał!
Nie jest taki jak oni!
Kiedy w końcu był gotowy, otrzepał penisa tak spokojnie, jak tylko się dało, i schował go z
powrotem do spodni. Na pozór całkiem obojętnie opuścił swoje miejsce przy rynnie i wyszedł z
cuchnącego pomieszczenia, ale na wzór żony Lota nie był w stanie się powstrzymać i po raz
ostatni się obejrzał, a właśnie wtedy starszy mężczyzna na samym końcu, ten, który się jawnie
onanizował, popatrzył wprost na niego, przeszył go wzrokiem, patrzyli na siebie obaj i Benjamin
pomyślał: „Czy to ja? Czy to moja przyszłość? Czy to przygotowało dla mnie życie?”.
Wstrząśnięty wyszedł stamtąd.
Trzydzieści lat temu Sztokholm był zupełnie innym miastem niż dziś.
Małym, ciemnym, prowincjonalnym. Być wtedy pederastą…
Jedynym lustrzanym odbiciem, które znajdował Benjamin, było to odbicie nieudacznika w
toalecie na Dworcu Centralnym.
Za żadne skarby nie chciał stać się taki jak on.
Ale wiedział, że już taki jest.
*

Miejsca spotkań dla homoseksualistów w mieście przeznaczone były niemal wyłącznie dla
mężczyzn.
Sytuacja gejów i lesbijek była całkowicie odmienna. Wystarczy zwrócić uwagę, że w dniu
zakładania Krajowej Federacji na rzecz Równouprawnienia Seksualnego w spotkaniu udział wzięło
trzydziestu pięciu mężczyzn i jedna jedyna kobieta.
W społeczeństwie kobiety kojarzono zawsze z tym, co prywatne – z domem, rodziną,
gospodarstwem, trwaniem – podczas gdy areną działania mężczyzny była raczej przestrzeń
publiczna, to, co zewnętrzne, tymczasowe. Te warunki określały także możliwości
homoseksualnych mężczyzn i homoseksualnych kobiet, pragnących żyć zgodnie ze swoją
orientacją seksualną. Kobiety mogły razem mieszkać, podróżować i żyć w długich związkach i
nikt nie zarzucał im, że to chore. Namiętny, seksualny związek między dwiema kobietami był
czymś niewyobrażalnym.
Wystarczy wspomnieć Selmę Lagerlöf. Bezustannie, aż po dziś dzień, traktuje się ją
lekceważąco jako biedną, kuśtykającą starą pannę, która nigdy nie zasmakowała miłości –
podczas gdy w rzeczywistości przeżyła swoje życie w dwóch długich, skomplikowanych i
częściowo na siebie zachodzących związkach – z Sophie Elkan i z Valborg Olander – związkach,
w których nie brakowało raczej elementów cielesności. „Będziemy się kochać płomiennie” –
napisała w jednym z listów do Sophie Elkan.
Nie zawsze było prawdopodobne ani nawet możliwe, by kobiety same określiły się jako
lesbijki. Chyba dałoby się wręcz powiedzieć: nie było pożądane.
Dopóki erotyka pozostawała w sferze prywatnej, w domu, dopóty związek nie cierpiał.
Milczenie, brak określenia swojej tożsamości na głos stały się warunkiem seksualności i
przestrzenią dla niej.
Areną mężczyzn była natomiast przestrzeń publiczna.
Mężczyźni korzystali z większej swobody w poruszaniu się po mieście, zwłaszcza
wieczorem i nocą, i to stało się gruntem dla realizowania męskiego homoseksualizmu.
Spotkania w parkach, w saunach, wśród innych mężczyzn – przelotność tych relacji i ich
krótkotrwałość, przypadkowość i anonimowość spotkań erotycznych sprawiły, że można było
zaspokoić pragnienia seksualne bez konieczności określania siebie mianem homoseksualisty.
Przeciwnie.
Podobnie jak w przypadku homoseksualnych kobiet, to często milczenie i nieujawnianie
wprost swojej orientacji pozwalały na realizowanie seksualności.
W eseju na temat przestrzeni, życia i tożsamości doktor socjologii Margareta Lindholm oraz
badacz tematyki genderowej Arne Nilsson piszą: „Ochrona, którą można było sobie zapewnić w
relacji z taksującym otoczeniem, polegała na tym, że należało bywać w miejscach, gdzie
spodziewano się obecności kobiet i mężczyzn, co oznacza, że przebywanie w takim miejscu nie
budziło sensacji. Milczenie wokół życia homoseksualnego mogło być jarzmem i powstrzymywać
ludzi przed nawiązywaniem kontaktów z osobami do nich podobnymi, tym samym skazując ich na
wielkie osobiste cierpienie. Starszym kobietom i mężczyznom milczenie i życie w ukryciu mogło
jednak zarazem dawać przestrzeń dla upragnionych czynów i relacji. W tym sensie milczenie nie
było jednoznacznie uciskiem. Dopiero idea coming outu, która rozwinęła się w latach 70. XX
wieku, sprawiła, że milczenie albo chęć życia w ukryciu stały się czymś wymagającym
wyjaśnienia”.
Kiedy w latach sześćdziesiątych powstały kluby gejowskie, miały one zaspokoić potrzebę
intymności. Chciano się spotykać, tańczyć, może też pocałować bez lęku przed potępieniem i karą
ze strony obserwatorów.
Móc przez sekundę, przez krótką chwilę, poczuć się jak ktoś zupełnie zwyczajny.
Kluby gejowskie nie miały więc przede wszystkim sprzyjać hedonizmowi czy zwierzęcej
kopulacji, wręcz przeciwnie.
Piło się w nich kawę, zamawiało się piwo, rozmawiało się i tańczyło.
Wielką i znamienną różnicę stanowiło to, że piło się kawę jako homoseksualista, zamawiało
się piwo jako homoseksualista i rozmawiało się oraz tańczyło jako homoseksualista.
Kluby gejowskie były więc odpowiedzią na pragnienie bycia sobą również wtedy, gdy inni na nas
patrzą.
Poprzez ograniczenie grona do osób o takich samych upodobaniach osiągano poczucie
normalności.
Takie coś może być śmiertelnie groźne, ale może być też niezbędne do życia. Każdy
człowiek potrzebuje przynajmniej raz na jakiś czas poczuć się normalny.
Kiedy powstały kluby gejowskie, po raz pierwszy można było odwiedzić jakieś miejsce i
pobyć w nim jako homoseksualista.
Sauna na przykład była miejscem dla mężczyzn, koniec i kropka, a erotyczne poczynania
niektórych z nich nie wymagały określania, kim jesteś – nagie spocone ciało uderzało po prostu w
drugie nagie i spocone ciało.
W klubach gejowskich tymczasem bywało się już jako homoseksualista. Było to nowe i
niesłychane, a czasami także gorszyło i wywoływało poczucie zagrożenia u wielu starszych
pedałów gejów i lesbijek, którzy żyli zgodnie z zasadą przetrwania głoszącą, że tylko w milczeniu
masz jakąś szansę.
Stąd także wzięła się wyczerpująca kłótnia pomiędzy starszymi a młodszymi członkami Krajowej
Federacji na rzecz Równouprawnienia Seksualnego na temat tego, czy potrzebne są im zasłony.
Normalność powstaje, kiedy ograniczamy grono.
Co jednak się dzieje, jeśli ktoś nienormalny, kto przez chwilę mógł poczuć się normalnie,
przyzwyczai się do tego i zacznie rościć sobie prawo do bycia kimś normalnym także poza
ograniczonym gronem – także wtedy, gdy opuści zamknięte pomieszczenie z zaciągniętymi
zasłonami? Boże dopomóż, co wtedy mogłoby się zdarzyć!
*

Piątkowe spotkanie rodzinne dobiegło końca. Benjamin narzuca kurtkę z podpinką i szalik
kupiony w sklepie indyjskim. To najbardziej zwyczajne ubrania, jakie ma. Wsuwa głowę do salonu,
gdzie matka z ojcem oglądają telewizję.
Odchrząkuje, próbuje mówić najswobodniej, jak tylko się da.
– Wychodzę na chwilę.
Ingmar mruczy z dezaprobatą.
– Gdzie idziesz?
– Przejść się trochę. Odetchnąć świeżym powietrzem.
Rodzice wiedzą, że Benjamin chodzi czasem na takie spacery. Oczywiście nie mogą go
zatrzymać, zrobi, co zechce, trudno powiedzieć, że wieczorny spacer nie jest chrześcijański, ale nie
podoba im się to.
Jako rodzice dźwigają na sobie odpowiedzialność wskazywania dzieciom drogi, ale nocne
spacery Benjamina to raczej kwestia sumienia – nawet starszyzna nie może tu zdecydować, czy
to złe, czy dobre, trzeba podjąć decyzję samemu, chodzi w końcu o osobistą relację Benjamina z
Bogiem – w mieście tak dużym jak Sztokholm jest jednak nocą wiele pokus i wiraży.
Benjamin wie o tym wszystkim, więc rodzice ograniczają się do napomnienia, żeby był ostrożny,
a ojciec zwraca uwagę na szalik, który nie wydaje mu się stosowny, lecz kiedy Britta mówi, że
wieczór jest przecież chłodny, ojciec się poddaje.
– To dobranoc – mówi Benjamin – na wypadek gdybyście spali, jak wrócę.
Wychodzi szybko i schodzi po schodach, zanim dopadnie go i powali wstyd.
To ostatni raz, obiecuje sobie, to ostatni raz. Jeszcze raz i już nigdy więcej.
Poza parkami, Dworcem Centralnym i toaletami była jeszcze ulica Klara Norra Kyrkogata.
Albo Porno Klara, jak ją nazywano.
Każde europejskie miasto ma ulicę, najczęściej w pobliżu dworca centralnego, gdzie
znajdują się sex shopy, pornokluby i gdzie spacerują różnego rodzaju prostytutki.
W Hamburgu jest Reeperbahn, w Kopenhadze Istedgade, w Sztokholmie była Klara Norra.
Sex shopy znajdowały się z dwóch stron ulicy między przecznicami Gamla Brogatan a
Bryggargatan. Na początku lat osiemdziesiątych najpopularniejsze były gazetki. Nie rozpoczęła się
jeszcze epoka wideo. Największą część sklepów zajmowały więc pisma przeznaczone dla
przedstawicieli wszystkich upodobań: hetero, homo, sodomia, sado-maso, urofilia, koprofilia, seks
z ciężarnymi, z karlicami, z kalekami, z dziećmi.
W głębi sklepu znajdował się dział striptizu: dwa ciasne pomieszczenia przedzielone szklaną
ścianką.
W jednej części znajdował się taboret i rolka papieru, w drugiej roznegliżowana kobieta.
Miała tak mało miejsca, że mogła siedzieć jedynie z rozłożonymi nogami.
W tym czasie striptizerki zaczął jednak wypierać nowy dział wideo. Wybierało się kasetę,
płaciło, wchodziło do środka i patrzyło na ekran.
Poza tym taki sam taboret i rolka papieru.
Na następnym odcinku, między Bryggaregatan a Mäster Samuelsgatan, w ogóle nie było
sklepów, tę część ulicy zdominowały budynki poczty – podobna do pałacu siedziba Poczty Głównej
z przełomu wieków, z czerwonego piaskowca i pomarańczowej cegły, i jej nowsza przybudówka
po drugiej stronie.
To właśnie tu przychodzili na podryw homoseksualiści. Czasem znalazł się wśród nich
chłopak, który był prostytutką – pedałem albo i nie – ale najczęściej nie było mowy o płaceniu.
Pełznące powoli samochody bez pasażerów.
Kierowcy wypatrywali, szpiegowali, szukali. Jeździli tak w kółko, w tę i z powrotem.

Co pewien czas jakiś samochód zatrzymywał się i opuszczał szybę, a jakiś chłopak stojący
na chodniku w oczekiwaniu na podryw podchodził do niego i zaczynał negocjacje. Jeśli
zainteresowanie okazywało się wzajemne, ustalano, co się lubi, a czego nie, gdzie się pojedzie i, w
wyjątkowych sytuacjach, ile ma zapłacić mężczyzna w samochodzie.
Przechylano się przez opuszczoną szybę i dokonywano inspekcji, czasami odklepywano jak
wyliczankę, na co można się zgodzić: walenie konia, obciąganie, lizanie, rżnięcie…
Parki, toalety i Klara Norra Kyrkogata.
Tyle mieli.
Wieczorne spacery Benjamina miały zawsze tę samą trasę: Ratusz, Pedalski Pierścień,
toaleta na Dworcu Centralnym, Klara Norra Kyrkogata, park Humlegården, pisuary na Östermalm.
Nie był sam. Był tylko jednym z wędrujących samotnie przez noc mężczyzn. Tych, którzy nie
mogli spać. Którzy nie znali spokoju.
Z mocno bijącym sercem przechodził swoją trasę. Wypatrywał, pragnął.
Ale nic nie robił. Nie starczało mu na to odwagi.
Szedł, szedł i szedł.
Benjamin widział, co inni robią w krzakach, siadał na ławce w parku przy latarni i patrzył,
jak samotni mężczyźni przenoszą się z jednych krzaków do drugich.
Krążą.
Sam tylko się temu przyglądał. Nie brał udziału.
Przez cały wieczór mógł stać na chodniku Klara Norra Kyrkogata i tylko tęsknić, podczas
gdy mężczyźni podrywali, a chłopcy znikali w obcych samochodach i w obcych miejscach.
Jeśli ktoś próbował go wyrwać, nie wiedział, jak się zachować. Z reguły mocno się czerwienił i
pospiesznie odchodził.
Mimo to wracał, nie potrafił się powstrzymać. Tak jakby łączyła ich tu jakaś wspólnota.
Wspólnota grzechu.
Rodzaj akceptacji, mimo wszystko.
Któregoś razu przejechał obok kabriolet, w którym siedział rocker w skórze, wychylał się na
zewnątrz i wrzeszczał groźnie:
– Obrzydliwe pedały, skurwysyny!
Rockerzy wiedzieli, że to wystarczy, by ich spłoszyć i zniszczyć wspólnotę.
Cioty, cwele, sodomici. Obrzydliwe pedały, skurwysyny. Wszyscy mężczyźni zamierali,
cali napięci, przerażeni, bo wiedzieli, że mogą zostać pobici, ale także dlatego, że ich zauważono.
Zawinili tym, co ktoś, mówiąc o Oscarze Wildzie, nazwał „skrajną wulgarnością, którą jest
ujawnienie się”.
Bowiem tylko w milczeniu mieli swoją szansę.
Mogli egzystować tylko jako niewidzialni.
Z brzegu.
W bruździe. Jak robactwo.
A najbardziej przerażony był Benjamin.
On, ten szczery, zadowolony człowiek prawdy: „Dzień dobry, nazywam się Benjamin
Nilsson i jestem świadkiem Jehowy”. On, który stoi taki dumny i mówi: „Czy mógłbym zostawić
panu kilka traktatów?”. On, który jest świadkiem: „Czy poznaliście już Jehowę?”.
To on uciekał najszybciej, w głąb tylnych uliczek, żeby schować się w cieniu.
Ze wstydem dyszącym mu w kark.
Jest już prawie północ. Klucz trafia do zamka, przekręca się. Benjamin otwiera ostrożnie
drzwi i wślizguje się do środka. Po cichu zdejmuje buty, po cichu ściąga dżinsową kurtkę z
podpinką. Ma zimne policzki i nos zatkany po pospiesznej drodze do domu przez wieczorny chłód.
Po cichu wślizguje się do swojego pokoju, gdzie zdejmuje dżinsy i bluzę. Cicho. Żeby nikogo nie
obudzić.
Mimo to po chwili rozlega się pukanie do drzwi i głos ojca.
– Czy to ty, Benjamin?
Miłość i nadzór. Tych dwóch pojęć nie da się rozdzielić.
Benjamin nabiera powietrza i dopiero potem odpowiada.
– Tak. To ja.
– To był długi spacer.
Co odpowiedzieć? Nie ma nic, co mógłby odpowiedzieć. Słyszy ojca stojącego pod drzwiami. Jego
oddech.
Nie otwiera. Czeka tylko na odpowiedź na to, co było twierdzeniem, a nie pytaniem. To był długi
spacer.
– Dobranoc – mówi w końcu cicho Benjamin.
Nie stało się przecież nic, co musiałby wyjaśniać, z czego musiałby się tłumaczyć. Po chwili ojciec
daje za wygraną.
– Dobranoc – mówi szybko i idzie z powrotem do sypialni, którą dzieli z matką.
Benjamin kładzie się w kalesonach na łóżku i gasi światło. Ciężko oddycha. Całe ciało
rozluźnia się po gigantycznym napięciu.
Wpatruje się w sufit. Ma ścierpniętą, kłującą skórę, porządnie zmarzł. Jego ciało jest jak lód.
Członki zmęczone po długiej nocnej wędrówce. Szedł i szedł. I nigdzie nie dotarł.
*

Sara dolewa Holgerowi kawy i podaje mu na talerzyku świeżo upieczone ciastka. Bułeczki
świętej Łucji, bo to pierwszy dzień adwentu. Piją kawę w salonie. Sara proponuje, że poda jeszcze
likier, Holger nie odmawia. Harald siedzi obok w wygodnym fotelu i paląc, czyta „Nową Gazetę
Warmlandzką”.
Na dworze jest brudnoszaro, jak to bywa na początku grudnia, i chociaż to dopiero trzecia,
słońce już zaszło. Na stole z sosnowego drewna, na tkanym czerwonym bieżniku kupionym na
jesiennej wyprzedaży, stoi adwentowy żelazny świecznik. Pali się pierwsza adwentowa świeczka.
Zazwyczaj Sara uważa, że to nastrojowe, ale teraz myśli tylko, że wygląda samotnie.
Trudno się przyzwyczaić, że Rasmus nie mieszka już w domu, Sara jest w złym humorze.
Była nie w sosie przez całą jesień.
Nalewa sobie odrobinę likieru i kiedy upija trochę, przechodzi ją dreszcz. Potem opamiętuje
się, przeprasza i nalewa także gościowi.
Holger stał się jednym z ich najlepszych przyjaciół, chociaż jest dziesięć lat młodszy od
Sary i Haralda. Mieszka w domu obok, sam z matką, która niedomaga i czeka w kolejce do domu
starców w Arvice, a na razie to Holger się nią zajmuje. Z zawodu jest farmaceutą i pracuje w aptece
w Koppom, więc on i Sara, pielęgniarka, powinni mieć sporo tematów do dyskusji. Rozmowa się
jednak nie klei.
W rzeczywistości łączył ich Rasmus.
Dla Holgera, mimo dzielącej ich różnicy wieku, był jak młodszy brat. Jeździli razem na
ryby, grali w ping-ponga i pływali. Rasmus w dzieciństwie miewał trudności ze znalezieniem
przyjaciół wśród dzieci z Koppom, więc bliskość z Holgerem była bezcenna. Holger go chronił.
Być może Rasmus także w jakiś sposób chronił Holgera.
Teraz, kiedy ich chłopca nie ma, Sara i Holger czują potrzebę opiekowania się sobą
nawzajem, ale ponieważ to, co ich trzymało razem, zniknęło, ich kontakt stał się nagle sztywny i
niezręczny, chociaż znają się od tak dawna.
Poza tym z początku mówienie o Rasmusie jest jak tabu, jakby musieli się wzajemnie
utwierdzać, że dają sobie radę sami.
Ale z uwagi na to, że Holger głównie siedzi w milczeniu i chrząka, przesuwając kciukiem
wzdłuż słojów na blacie stołu, to Sara w końcu zaczyna mówić o Rasmusie.
– No i Rasmus też się wyprowadził – próbuje nieśmiało, jakby Holger o tym nie wiedział. –
Tak, i to tak szybko po skończeniu liceum… W głosie ich obojga pobrzmiewa lekki zawód.
– To było dopiero co, wiosną – przyznaje gorliwie Sara, a potem się rozpromienia. – Och, ale
widziałeś go w tej maturalnej czapce?! Tak elegancko wyglądał! Harald, nie mógłbyś wyjąć
albumu ze zdjęciami?
Harald przerzuca demonstracyjnie strony gazety, żeby zaznaczyć, że nie bierze udziału w
rozmowie.
– Pojechał w końcu do Karlstadu czy gdzie? – pyta grzecznie Holger, chociaż przecież wie, co i jak.
– Do Sztokholmu – wyjaśnia Sara.
Holger upija odrobinę likieru.
– No oczywiście, do Sztokholmu. Żeby tam studiować, tak?
– No raczej tak. Tak, będzie studiował.
Jest pierwsza niedziela adwentu. Zapada zmrok. Rasmus jest na Klara Norra Kyrkogata,
jego twarz odbija się w oknie sex shopu. W szybie widać też wolno przejeżdżające ulicą
samochody. Rasmus widzi właśnie odbicie zatrzymującego się auta, odwraca się, jego wzrok
napotyka oczy kierowcy. Mężczyzna w samochodzie opuszcza szybę. Rasmusowi wali serce.
Mężczyzna ma ciepłe brązowe oczy, ciemny dwudniowy zarost i piękne zęby, które odsłania w
uśmiechu. Rasmus czuje, jak coś w nim mięknie, znika wszelki opór. Może to się stanie teraz?
Mężczyzna przechyla się do przodu i otwiera drzwi po stronie pasażera.
Rasmus już się nie zastanawia – tak, nawet trudno powiedzieć, czy chce – nie bardziej niż
serce, które chce bić, czy płuca, które pragną oddychać, obchodzi samochód dookoła i wsiada.
Patrzą na siebie i kiwają głowami. Potwierdzają się wzajemnie.
Potem mężczyzna puszcza hamulec i powoli odjeżdżają.
– Jakby bliżej nie było żadnych szkół.
Głos Haralda zza gazety jest niespodziewanie zły. Odkąd Rasmus powiadomił ich, że chce
się wyprowadzić, sprzeczają się o to z Sarą. Że pozwolili mu jechać.
– Harald!
Sara prycha ze złością.
– Tak, tak – mruczy jej mąż – wiesz, że mam rację.
Wyprowadzka Rasmusa do Sztokholmu sprawiła, że Harald czuje jeszcze większą pustkę
niż Sara, jeśli to w ogóle możliwe.
Może dlatego, że nigdy nie potrafił zrozumieć syna.
Rasmus zawsze od niego stronił, był jakąś nieuchwytną istotą. Kimś, kto był z nimi, ale
nigdy do nich naprawdę nie należał. Jak rzadko spotykana roślina posadzona w klimacie, którego
właściwie nie powinna tolerować, przez co Harald zawsze się o nią martwił, czując, że sam nie wie,
jak jej pomóc.
Niepokój i bezsilność rozrosły się w nim jak miłość tak głęboka i nieszczęśliwa, że brak było słów.
Przez całe dzieciństwo Rasmusa Harald ubolewał nad swoim niezwykłym chłopcem.
Chronił go, opiekował się nim i go bronił – ale jednocześnie z niepokojem próbował go wzmocnić.
Bo przecież chłopak musi stwardnieć.
Już jako małe dziecko Rasmus był dziwną istotą, a ci, co odstają, mają ciężkie życie. Jako
myśliwy Harald wie, że natura odrzuca słabych. Tych, którzy nie potrafią się sami bronić, natura
selekcjonuje, sortuje, odsiewa i nie zwraca uwagi na to, co widzi on: że ta dziwna istota, która jest
ich synem, jest bezgranicznie piękna, niesłychanie wspaniała.
Nie trzeba rozumieć, by bezgranicznie kochać.
Ta miłość i niepokój zżerają Haralda. Nie może sobie wybaczyć, że pozwolili Rasmusowi
zniknąć, wymknąć się spod ich skrzydeł, nie może sobie tego darować.
Gdyby coś mu się stało…
– Że też mieliście odwagę go tak puścić. Do Sztokholmu i w ogóle.
Holger nie zdaje sobie sprawy, że rozgrzebuje ranę.
Sara natychmiast zaczyna się bronić.
– No tak, ale co można zrobić, on ma przecież dziewiętnaście lat. Mieszka u mojej siostry, będzie
dobrze.
Holger kiwa z namysłem głową i patrzy w dół na swój kieliszek.
– Tak, Rasmus zawsze był trochę, jak by to powiedzieć… osobny – mówi na próbę.
Harald i Sara natychmiast odruchowo oponują, jedno przez drugie.
– Z Rasmusem jest wszystko w porządku!
Kierowca parkuje samochód za jakąś szopą nad wodą, wyłącza silnik. Zapada cisza.
Są w porcie Hammarbyhamnen, ale Rasmus nie wie o tym.
Nie wie, gdzie jest.
W drodze nie miał nawet odwagi spojrzeć na mężczyznę, robił to jedynie po kryjomu.
Mężczyzna odwraca się teraz w jego stronę i Rasmus od razu widzi, że to także nie jest ten
człowiek, na którego czekał.
Wprawdzie ma brązowe oczy i dwudniowy zarost, ale jest starszy, niż się w pierwszej
chwili zdawało, i ma wystający brzuch.
Trudno, jest, jak jest. Teraz Rasmus będzie uprawiał seks. Nie ma odwrotu.
Mężczyzna pochyla się i go całuje, wciska mu do ust język, jego oddech smakuje nikotyną i
czymś, co trudno określić. Niezgrabnie grzebie w okolicach rozporka Rasmusa.
Rasmus pozwala, by to się działo.
Mężczyzna, który wyrwał Rasmusa, rozpina mu spodnie, pochyla się nad jego męskością i
zaczyna gwałtownie ssać.
Rasmus otwiera szeroko oczy, dyszy.
Nikt nigdy wcześniej.
Chce tego i nie. Chwyta rękami głowę mężczyzny i jest to gest, stanowiący jednocześnie
pieszczotę i próbę odepchnięcia.
Ale mężczyzna jest od niego silniejszy.
Wessał się w jego penisa jak wygłodzony niemowlak w pierś.
Rasmus traci grunt, z narastającą paniką myśli, że to nie tak miało być, ale jednocześnie coś
w nim wybucha, nie może tego powstrzymać, to po prostu napływa.
Bezwolnie karmi swoim nasieniem chciwie ssące usta obcego mężczyzny.
– Poza tym Rasmus niedługo wróci. Z podkulonym ogonem.
– Harald!
– Dobrze, dobrze. Wiesz, że mam rację.
– Ale on nie pasuje do Koppom. Nie mam racji, Holger?
Harald prycha. Głos Sary jest coraz bardziej zrozpaczony.
– No co on miałby tu robić? Harald? Możesz mi to powiedzieć?
Sara ze złością dolewa Holgerowi kawy, mimo że nie zapytała, czy to zrobić.
– Ale ja się nie martwię. Zupełnie nie. Znam mojego Rasmusa. Wiem, że nie zrobiłby nic głupiego.
Później tego samego wieczoru Rasmus leży w obcym łóżku, w obcym mieszkaniu, z
kolejnym mężczyzną, spotkanym, kiedy ten, z którym był w samochodzie za szopą w
Hammarbyhamnen, podrzucił go z powrotem na Klara Norra.
Są nadzy.
Nowy mężczyzna też jest starszy, ma może czterdzieści lat, jest mocno owłosiony, ma
szerokie ramiona i lekką nadwagę. On też nie jest tym, na którego czeka Rasmus, ale trudno.
Rasmusowi jest dobrze, gdy ktoś się nim zajmuje.
Mieszkanie jest własnością znajomego mężczyzny, który gdzieś wyjechał. Brudna pościel,
zimny pokój. Rasmus ma gęsią skórkę. Lampy są zgaszone, ale przez balkonowe drzwi wpada
światło z ulicy, cień drewnianej futryny tworzy długi krzyż ciągnący się przez podłogę w stronę
łóżka.
Obcy mężczyzna przyciska Rasmusa swoim ciężarem. Powoli wdziera się w niego od tyłu.
Rasmus nie ma odwagi powiedzieć, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie robił. Nigdy w życiu.
Teraz boi się, że będzie bolało.
– Ostrożnie! – prosi. – Ostrożnie!
– Jestem ostrożny! – zapewnia go ten drugi, ale nieubłaganie ciśnie dalej. – Robiłem to z setkami
chłopaków.
Rasmus wstydzi się, że jest prawiczkiem. Niespokojnie zwraca się do mężczyzny.
– Wiesz, ja nigdy…
Nagle czuje, jak mężczyzna wślizguje się i wypełnia go całego. Z początku ból jest
obezwładniający. Taki jak wtedy, kiedy dentysta nie znieczulił go wystarczająco przy leczeniu
kanałowym i trafił narzędziami w nerw, a Rasmus z bólu dosłownie podskoczył na fotelu.
Teraz jednak jest unieruchomiony. Próbuje drapać mężczyznę, odepchnąć go, ale ten nie
odpuszcza.
– Szszsz – ucisza jego opór i kładzie mu rękę na ustach. – Jest już w środku. Calusieńki.
Rasmus wstrzymuje oddech, ból jest taki, jakby mężczyzna go rozrywał.
Mimo to wypełnia go dziwna radość. Niemal duma.
Udało się.
Nie jest już sam. Należy do tych, którzy są rżnięci.
Jest podniecony.
– Pocałuj mnie! – prosi.
Całują się.
Mężczyzna zaczyna się w nim powoli poruszać. Najpierw ostrożnie. Potem coraz
rytmiczniej.
Boli, ale da się nad tym panować, mniej więcej tak, jak wtedy, gdy go chwytali i bili na szkolnym
dziedzińcu. Przemoc miała swój rytm i kiedy oddychało się zgodnie z tym rytmem, ból był
mniejszy.
Teraz też tak jest. Rasmus przesuwa rękami po plecach mężczyzny, amortyzuje jego
pchnięcia, pozwala, żeby ciężar faceta miał nad nim władzę.
Przez cały czas myśli: „To nie ty”.
Mimo to mężczyzna może kontynuować.
Bo Rasmus taki jest.
Grzeczny.
– Słyszałem, że potrafią wstrzykiwać do pomarańczy narkotyk i nakłaniać ludzi, żeby jedli, w ten
sposób ich uzależniając. – Holger wygląda na zażenowanego i szybko uzupełnia: – Ale może
tylko tak mówią.
– W Sztokholmie?
Harald pyta takim tonem, jakby się zastanawiał, czy to realna możliwość.
Sara zdecydowanie jeszcze raz dolewa Holgerowi kawy i równie zdecydowanie zbywa go.
– Rasmus – mówi – to mistrz ostrożności. Na pewno nie zrobi nic głupiego.
Rasmus wciąga pozostawiony w pościeli zapach nieznanych ludzi. W pokoju panuje mrok,
wysoko do sufitu. Na dworze głośno rusza samochód.
Rasmus gładzi obcego mężczyznę po plecach. Jego ręka przesuwa się po całej ich
szerokości. Zatrzymuje się przy czymś, co wydaje się dziwne. Jak duży wyprysk czy pieprzyk.
Na widok plam wątrobianych i brodawek Rasmusa zawsze przechodziły ciarki. Sam w pierwszej
klasie liceum miał kurzajkę na dłoni, którą smarował czymś, co Holger przyniósł mu z apteki i co
przypominało lakier do paznokci. Harald uważał, że zachowuje się jak baba, bo certoli się z
kurzajkami, ale tamta była naprawdę ohydna!
Teraz nie może się powstrzymać, żeby nie zapytać.
– Co to jest?
– To na plecach? – odpowiada beztrosko mężczyzna, wstrzymując na chwilę swoje pompowanie. –
Mam jeszcze jedno tutaj!
Unosi klatkę piersiową i pokazuje brązowoczerwoną egzemę tuż pod sutkiem.
– Mówiąc szczerze, nie wiem, co to. Jakaś alergia czy coś. Przeszkadza ci?
Rasmus kręci głową, chociaż właśnie mu to przeszkadza. Całują się i obcy mężczyzna
ponownie zaczyna ruszać w nim penisem.
Głębokie, mocne uderzenia.
Jak ktoś, kto wali do bramy, bo chce się dostać do środka.
*
Pierwsze niewielkie chmury w jasny letni dzień. Pierwsza łagodna bryza po południu, której
można nawet nie zauważyć.
Pierwsze sygnały zbliżającej się burzy. Zachód słońca bardziej czerwony niż zawsze.
Ciemne pasmo przesuwające się nad powierzchnią wody. Lecące niżej ptaki.
Skąd można było wiedzieć?
Pierwsze znaki, że coś jest nie tak, jak powinno.
Przemknęły w piśmie „Rewolta”, większość ich nie zauważyła. Na przykład notatka z
lutego 1983 o czterech Duńczykach zmarłych na raka, notatka wśród wielu innych, które poza tym
dotyczyły wystawy sztuki homoerotycznej w Hadze i katolickiego księdza, skazanego na więzienie
za seks z młodym mężczyzną.
Łatwo przeoczyć, nic dziwnego, jeśli ktoś nie przeczytał, albo nawet nie zauważył. A
jeśli już ktoś przeczytał krótki tekst, to traktował on przede wszystkim o poppersie, środku
rozszerzającym naczynia krwionośne, który wdychany daje krótkotrwałego i szybkiego kopa,
dzięki czemu stał się popularny w nocnych klubach, zarówno podczas tańca, jak i podczas seksu.
Na początku epidemii AIDS jedna z pierwszych teorii głosiła, że choroba powodowana jest przez
poppersa.
Jak wynika z badań Instytutu Chemii Uniwersytetu w Århus, poppers może powodować
raka. Poszukuje się tam przyczyn choroby nowotworowej zwanej mięsakiem Kaposiego, która
dotyka przede wszystkim homoseksualnych mężczyzn. W Danii zapadło na tę chorobę czterech
pacjentów i podejrzewa się, iż stało się to na skutek użycia poppersa.
Pierwszy znak, pierwsza wzmianka, choć nie wiedział o tym nawet autor tekstu, pojawiła
się w artykule pod tytułem Trudne czasy w US dla A. opublikowanym w styczniowym numerze
„Rewolty” z 1982 roku.
Artykuł opowiada o tym, że sytuacja homoseksualistów, odkąd prezydentem został Ronald
Reagan, znacznie się pogorszyła i że fanatycy religijni z Moral Majority przodują w walce o
uniemożliwienie wyzwolenia homoseksualistów – na stosach płoną płyty, z półek bibliotecznych
wyrzuca się „grzeszne” książki, i zarówno w Washington DC, jak i w Teksasie zabroniony jest
wszelki seks inny niż ten między mężem a żoną, twarzą w twarz, to znaczy w pozycji „na
misjonarza”; napisane jest też, że jakiś senator posunął się aż do tego, że zaproponował
wprowadzenie kary śmierci za homoseksualizm.
W środku artykułu znajduje się natomiast dziwne w tym kontekście, wtrącone zdanie:
„Obecnie prowadzona jest walka z tajemniczym zapaleniem płuc, na które zapadają jedynie
homoseksualiści”.
To wszystko.
Jedno jedyne zdanie.
Jedna zmarszczka na powierzchni wody i jezioro jest znowu spokojne. Ten, kto czyta
uważnie, dowie się, że kilku amerykańskich homoseksualistów zachorowało na zapalenie płuc,
szkoda ich – jak inaczej miałoby się zareagować? Naturalnie nikomu nie przyszło do głowy, że to
całkowicie banalne zapalenie płuc doszczętnie zniszczy życie tak wielu osób.
Artykuł podpisany jest pseudonimem „Micke”, autor podróżuje po USA, w kilku kolejnych
numerach „Rewolty” donosi o sytuacji amerykańskich homoseksualistów.
„Micke”, jak się okazuje, jest lekarzem, więc w kwietniowym numerze „Rewolty” pojawia
się jego dłuższy artykuł pod tytułem „CHOROBY, KTÓRE NAS DOTYKAJĄ”. W pierwszym
akapicie czytamy, że w ostatnim czasie prasa pisze o homoseksualistach, na razie głównie w USA,
dotkniętych różnymi schorzeniami o niespotykanie dramatycznym przebiegu, w pewnych
przypadkach stanowiącymi zagrożenie życia.
Być może w celu uatrakcyjnienia trudnego tematu artykuł zilustrowany jest rysunkowym
żartem przedstawiającym lekarza mierzącego mężczyźnie puls wciśniętym w jego tyłek palcem.
„Micke” opisuje potem różne inne choroby, takie jak syfilis i ameboza, ale pisze także o trzech
nowych tajemniczych schorzeniach, na które zapadają homoseksualni mężczyźni po drugiej
stronie Atlantyku: „znacznie gorszy jest mięsak Kaposiego, stosunkowo rzadko spotykany rodzaj
nowotworu, zdiagnozowany niedawno u homoseksualnych mężczyzn na wschodnim wybrzeżu”.
Następnie „Micke” donosi o zapaleniu płuc, które także się „ostatnio” pojawiło i w 60
procentach przypadków kończy się śmiercią.
Choroba zaczyna się jak niewinna infekcja, zmęczeniem i gorączką, a po jakimś czasie
dochodzą kolejne objawy, na przykład wychudzenie, na koniec zaś chory ulega silnemu osłabieniu.
Poza mięsakiem Kaposiego i tajemniczym zapaleniem płuc autor artykułu opisuje nietypową postać
opryszczki o „symptomach przypominających te przy zapaleniu płuc”.
W trzech przypadkach schorzenie doprowadziło do śmierci.
„Należy podkreślić, że chodzi tu o bardzo nietypową postać opryszczki, występującą niemal
wyłącznie u osób z białaczką lub znacznie osłabioną odpornością”.
To, czego „Micke” nie wie, to że opisał właśnie chorobę, która za parę miesięcy będzie
nazywana „plagą homoseksualistów” lub „nową dżumą”.
*

Jeszcze wtedy, gdy wciska kod w domofonie i otwiera drzwi na klatkę schodową,
przekonuje sam siebie, że to służba. Że zgodnie z tym, czego się od niego oczekuje, odbywa
kolejną wizytę po pierwszych odwiedzinach. Ma z sobą swoją teczkę, traktaty, Biblię i małe
notatki.
Nie jedzie windą, woli wejść po schodach. Czyni to trochę zbyt pospiesznie, przeskakuje po
dwa stopnie, bez godności i delikatności, jaka powinna cechować zachowanie świadka.
Pospiesznie dzwoni do drzwi. Dopiero potem waha się i żałuje, że się nie powstrzymał. Mimo to
nadal stoi, oddycha przez nos, przełyka ślinę. Jest bliski uznania, że nikogo nie ma w domu, kiedy
dochodzą do niego kroki z przedpokoju za drzwiami.
Przez krótką chwilę bierze pod uwagę ucieczkę po schodach, ale dalej czeka. Oddycha przez nos.
Zamyka oczy.
Zaraz będzie za późno. Zaraz spadnie. Punkt ciężkości przesunął się, energia potencjalna
przechodzi w energię kinetyczną i ciało upada.
Ma siedem lat, jest w domu nad morzem, w ich strażnicy, wspiął się na balustradę werandy i
wychyla się w dół.
Pyta ojca:
– Czy jak ktoś stąd spadnie, to umrze?
Smutno byłoby spaść.
Świeci słońce. Krzyczą mewy. Matka nuci, nakrywając do stołu. Będą jeść śledzie. Może potem się
wykąpią.
Benjamin czuje, jak napinają się jego mięśnie, jak ciało szykuje się do upadku. W dole jest
głębia. Ojciec obejmuje go ramionami, miękko, ale też zdecydowanie.
Ciepłe, bezpieczne ramiona ojca. Jego najukochańszy, ukochany tata.
– Myślę, Benjaminie, że nie będziemy tego sprawdzać – mówi.
Pewnych rzeczy nie należy wiedzieć, nie należy się o nich dowiadywać ani nimi
interesować.
Mimo to nadal tu stoi, zamek się przekręca, otwiera mu mężczyzna z tlenionymi włosami.
W pierwszej chwili Paul wygląda na zdziwionego, jakby nie od razu poznał Benjamina, a potem
jego twarz rozświetla wielki uśmiech.
Benjamin nie jest w stanie odpowiedzieć na taki uśmiech swoim starannie wyważonym,
który wyćwiczył podczas licznych godzin służby kaznodziejskiej. Stoi jak przyłapany na gorącym
uczynku z czapką w ręku, czerwieni się i przestępuje z nogi na nogę.
Od najmłodszych lat doświadczał raz po raz właśnie tej sytuacji. Ale teraz jest zupełnie
inaczej.
– Dzień dobry – mówi krótko i milknie, spogląda z rozpaczą w stronę schodów, myśląc, że w ogóle
nigdy nie powinien był tu przychodzić.
– Tak, eee…
Jest niemy i zaambarasowany.
Benjamin ćwiczył, jak radzić sobie z pytaniami, krytyką, a nawet impertynencją, ale teraz
stoi w milczeniu i wszystkie ćwiczenia okazują się daremne.
– Nie powiesz bla, bla, bla, mam na imię Benjamin i bla, bla, bla, chcę mówić o Jezusie?
Nieznajomy mężczyzna robi sobie z niego żarty.
Benjamin rzuca mu błagalne spojrzenie i szeptem wydusza:
– Czy mogę wejść?
Ten drugi nagle poważnieje i otwiera na oścież drzwi.
– Oczywiście. Przepraszam. Czekałem na ciebie.
Benjamin przechodzi obok niego, nie patrząc mu w oczy. Nawet nie zdejmuje butów, co
normalnie w słotne miesiące jest czymś oczywistym. (Podczas domowych odwiedzin jedyną
chwilą, w której Benjamin zawsze czuł się niezręcznie, był czas zawiązywania sznurowadeł u
butów przed wyjściem. Wykonało się już zadanie, pożegnało, ustaliło ewentualnie ponowną
wizytę, a potem świadkowi pięć minut zajmuje zawiązanie butów w ciasnym przedpokoju, kiedy
ma już na sobie wierzchnie ubrania. Nie wie dlaczego, ale zawsze uważał, że właśnie te minuty są
bardzo żenujące).
W butach zmierza prosto do salonu, który teraz jest cały zawalony bożonarodzeniowymi
dekoracjami. Siada na kanapie. Ten drugi siada obok niego.
Siedzą w milczeniu. Ten drugi splata ręce na kolanach. Czeka cierpliwie, aż Benjamin
powie coś lub zrobi. Na koniec pyta ostrożnie:
– Nie masz dla mnie żadnych broszurek ani nic takiego?
Benjamin podnosi wzrok. Wpatruje się w niego wręcz oskarżycielsko. Potrząsa głową.
– Skąd wiedziałeś?
– Co?
Paul nie rozumie. Benjamin powtarza niemal ze złością:
– Skąd wiedziałeś?
Paul śmieje się uradowany i rozkłada ręce.
– Ach, to… Kochany, masz to wypisane na czole.
Benjamin zasłania twarz rękami.
– O dobry Boże! Cierń w ciele!
Paul przygląda mu się z niezadowoleniem.
– Co takiego, co powiedziałeś?
– Tak powiedział święty Paweł. To próba, na którą wystawił mnie Bóg.
Mężczyzna nie oponuje, tylko wzrusza ramionami.
– Aha, tak mówi? Tak, no to pewnie tak jest.
Przysuwa się trochę bliżej do Benjamina, siedzą tuż obok siebie, ale ich ciała się nie
dotykają.
Paul nic więcej nie mówi, tylko znowu czeka, aż młody się odezwie. Siedzą w milczeniu przez parę
minut. Benjamin ma rozbiegane oczy, jakby szukał czegoś, czego nie może znaleźć. Ma
nieszczęśliwą minę.
W końcu zaczyna powoli mówić, jakby stoczył walkę i się poddał, każde jego słowo jest
zarazem przyznaniem się i deklaracją, a kiedy zostają już wypowiedziane, jest tak, jakby zostały w
nim wycięte, jak niemożliwa do zmazania prawda, jak tatuaż.
– Chcę… w moim… życiu… móc kochać kogoś… kto pokocha mnie.
Wypowiedzenie tych słów, niemożliwych do wypowiedzenia, stanowi taki wysiłek, że płyną mu
łzy.
Paul czeka cierpliwie, pozwala mu walczyć, pozwala powiedzieć to, co chce, a kiedy słowa
są już wypowiedziane, siedzą obaj na kanapie, znowu w milczeniu, jakby nadal słuchali tych słów,
tego niesłychanego żądania.
Potem Paul poklepuje Benjamina po udzie.
– Wiesz co, mój piękny przyjacielu? Myślę, że czas już, żebyś obszedł swoje pierwsze Boże
Narodzenie.
If happy little blue birds fly beyond the rainbow why oh why can’t I?
Wszystko zaczęło się od pogrzebu Judy Garland w pewien letni dzień w Nowym Jorku.
Życie tej genialnej aktorki i piosenkarki naznaczone było nadużywaniem alkoholu i
narkotyków, a kiedy jej drobne ciało w końcu nie wytrzymało, na miejsce jej ostatniego spoczynku
odprowadziły ją dziesiątki tysięcy pedałów i transseksualistów, którzy ją wielbili, odkąd jako
dziecięca gwiazda odniosła sukces w roli Dorotki w filmowym musicalu Czarodziej z Oz.
Gdyby nie tamto wzburzenie, tamto uczucie tęsknoty, smutku i utraty kogoś, kto był jak
oni i cierpiał jak oni, być może nie zareagowaliby tak, jak zareagowali na policyjny nalot na mały
gejowski pub Stonewall Inn znajdujący się na Christopher Street w Greenwich Village. W piątek
27 czerwca 1969.
Wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić do tego, że policja rutynowo prześladuje
homoseksualistów i transów. Puby odwiedzane przez gejów i lesbijki musiały być przygotowane na
to, że policja przypuści na lokal szturm pod pretekstem braku licencji na sprzedaż alkoholu.
Tym razem jednak nalot spotkał się z odporem i to nie ze strony, jak ktoś mógłby
przypuszczać, gejów w stylu macho lub osób zaangażowanych politycznie, które zainicjowały opór
– nie, to transy i cioty, najbardziej pogardzani zniewieściali homoseksualiści, nagle, z zaskoczenia i
z dzikim krzykiem i bezgraniczną wściekłością zaczęli obrzucać policjantów monetami, butelkami,
butami, wszystkim, czym rzucać się dało, a policjanci, niespodziewający się żadnego oporu,
musieli zrejterować i wezwać posiłki, ale nim te zdążyły dotrzeć, wiadomość o rewolcie, o nagłym
buncie, rozniosła się lotem błyskawicy i wkrótce dołączyło do niego tysiące mężczyzn i kobiet.
Bowiem był to dzień, od którego nie było odwrotu.
Walka o Stonewall Inn trwała cztery doby i na zawsze zmieniła sposób, w jaki postrzegali
siebie homoseksualiści nie tylko w Nowym Jorku, ale też w całych Stanach Zjednoczonych, a
potem na całym świecie.
Nie byli już kimś, kto daje sobą pomiatać, stroniącymi od światła istotami, które biegły się
schować, gdy tylko ktoś im groził, i pochylone do ziemi prosiły o wybaczenie i wyrozumiałość dla
ich istnienia. Organizacje osób homoseksualnych, zainspirowane ruchem praw obywatelskich,
Czarnymi Panterami i ruchem wyzwolenia kobiet, stały się bardziej agresywne.
Potrzeba było tej odrobiny dumy. Szczypty godności.
Oraz umiejętności bicia się na niesamowicie wysokich obcasach.
Przez długi czas zasłony w jedynym lokalu w Sztokholmie były szczelnie zaciągnięte.
Członkowie klubu nie musieli podawać swoich rzeczywistych imion. Jeśli wydała się prawda o
czyjejś orientacji seksualnej, mogło to oznaczać całkowitą katastrofę.
Mając jednak taki wzór jak nowa amerykańska walka o wyzwolenie, także szwedzki ruch
homoseksualny uległ radykalizacji.
Dwa lata po pogrzebie Judy Garland i zamieszkach w Stonewall w Nowym Jorku kręgi na
wodzie dosięgły także Szwecji. W 1971 roku zorganizowano pierwszą Gay Pride – ze wszystkich
miejsc padło na Örebro – a kilka miesięcy potem w Sztokholmie, gdzie szesnaście osób odważyło
się pójść na plac Sergels torg i żądać swoich praw.
Szesnaście osób.
Wyzwolenie było tak nowe i kruche.
W 1978 roku rozpoczęto prace nad państwowym raportem o sytuacji homoseksualistów,
który miał za zadanie zbadać, czy i ewentualnie jak homoseksualiści są dyskryminowani, oraz jeśli
zaistnieje potrzeba, zaproponować konkretne kroki temu przeciwdziałające.
I ewentualnie jak.
Wszystko to w kraju, gdzie nadal uznawano homoseksualizm za chorobę i nie pozwalano
parom homoseksualnym nawet na określanie się mianem tworzących wspólnotę mieszkaniową11.
Bez względu na to, ile lat było się razem, jeśli miało się coś do załatwienia w urzędzie, należało
zawsze stawiać krzyżyk w kwadraciku „nieżonaty/niezamężna” lub „samotny”.
Owe milczenie i niewidzialność, które stanowiły warunek, by móc realizować swoją
seksualność, miały jednak zostać przełamane.
W pierwszą rocznicę zamieszek w Stonewall, w czerwcu 1978, w San Francisco, Harvey
Milk, pierwszy otwarcie homoseksualny Amerykanin wybrany na stanowisko polityczne, wygłosił
mowę, w której żądał i domagał się wolności i nawoływał wszystkich homoseksualistów, aby
walczyli o siebie i swoją wolność.
Powiedział: „Nie wywalczymy sobie praw, jeśli będziemy nadal siedzieć cicho w szafie…
Musimy się ujawnić, żeby walczyć z kłamstwami, mitami i przeinaczeniami. Ujawniamy się, żeby
mówić prawdę o gejach, bo jestem już zmęczony zmową milczenia i chcę zacząć o tym mówić. I
chcę, żebyście wy o tym mówili. Musicie się ujawnić. Ujawnić się przed rodzicami, przed
krewnymi”.12
Milk objął stanowisko13 w styczniu 1978 roku. W listopadzie tego samego roku został
zastrzelony.
W sierpniu tego samego roku zorganizowano w Sztokholmie demonstrację na rzecz
wyzwolenia homoseksualistów, której liczba uczestników podwajała się potem z roku na rok.
Walka o prawa homoseksualistów związała się z polityczną lewicą i powstały takie
organizacje jak Czerwoni Geje i Homoseksualni Socjaliści. (Jedyną partią w Riksdagu, która
miała w swoim programie zarys walki o równouprawnienie homoseksualistów, była niewielka
Partia Lewicowo-Komunistyczna). W 1981 roku otwarto pierwszą księgarnię z homoliteraturą,
Różowy Pokój – to w jej okno wystawowe wpatrywał się Rasmus, kiedy stał na dworze w dniu
swoich pierwszych odwiedzin w klubie Timmy.
W piśmie „Rewolta” artykuły o tematyce seksualnej i politycznej mieszały się z notatkami o
najnowszych wydarzeniach, a informacje kulturalne ze zdjęciami nagich mężczyzn i
pornograficznymi opowiadaniami.
Na każdej stronie próbowano dodać czytelnikom odwagi. Jedna z rozkładówek wołała:
„Jesteśmy wszędzie!”. Kolejna: „Nigdy nie wypieraj się siebie!”, a jeszcze następna: „Walka o
ludzką godność!”, była też jedna z trzema zdjęciami „Antonia” i podpisem „Dumny chłopak!”.
Wyzwolenie było tak nowe i kruche. Odważenie się na to, by nie kryć miłości do drugiego
mężczyzny, by się jej nie wstydzić, było czymś tak niesłychanym, że zaledwie dziesięć lat
wcześniej nie do pomyślenia.
Pierwsze chwiejne kroki robione po omacku, tak niepewne, że w każdej sekundzie
potrzebne były wzajemne wsparcie i zachęta: „Jesteśmy wszędzie! Nigdy nie wypieraj się siebie!
Razem jesteśmy niezwyciężeni!”.
Odważyć się zaufać. Jak to zrobić?
Jak odwilż po zimie, która trwała wieczność. Jak pierwszy ciepły dzień, kiedy niemal się nie
wierzy, że to prawda, że nareszcie przyszedł.
Chcę w moim życiu móc kochać kogoś, kto pokocha mnie.
Niepojęte, niesłychane żądanie miłości.
*

Piątkowy wieczór w Timmym w oczekiwaniu, że może coś się wydarzy, że klub się
wypełni, że ktoś się pojawi, ktoś, kogo się wcześniej nie widziało, ktoś, kogo się jeszcze nie
zaliczyło, ktoś, kogo się jeszcze nie przeleciało i z kim nie zjadło się śniadania.
W organizacjach dla osób o odmiennych preferencjach seksualnych dziwne jest to, że nie
wstępuje się do nich, żeby robić to, co odmienne, ale żeby robić to, co zwyczajne i codzienne: napić
się kawy albo piwa, poplotkować, potańczyć.
Jest się tam, żeby za zamkniętymi drzwiami przez chwilę być nie odmieńcem, ale wręcz
przeciwnie – kimś zupełnie normalnym.
Dlatego Reine i Paul siedzą, niemal stykając się głowami, i plotkują jak nastolatki o
chłopakach kilka stolików dalej. Reine jest zakochany w jednym z nich.
Reine ciągle się zakochuje, za każdy razem na śmierć i życie, totalnie – i za każdym razem
zostaje porzucony, załamuje się, pije na umór, chce umrzeć.
Wszyscy już się nim zajmowali, kiedy leżał na materacu w swojej podnajmowanej
kawalerce, trzęsąc się z przepicia i rozpaczy, wstawał wtedy tylko po to, by się wysikać lub
wyrzygać. Wcześniej, kiedy mieszkali razem w pedalskim kolektywie, było wygodniej. Teraz są
telefony i płacz w słuchawkę, a następnie jazda nocnym autobusem przez pół miasta.
A zaledwie kilka tygodni później Reine jest znów zakochany i dziarskim krokiem, z szeroko
otwartymi oczami zmierza ku kolejnej katastrofie.
Tym razem obiektem jego miłości jest młody wyniosły chłopak, który pozwala się
zapraszać na piwo, wino, drinki i papierosy, i nie daje mu niczego w zamian.
A Reine udaje, że nie widzi, iż jest wykorzystywany.
Seppo czyta „Rewoltę” i sączy kawę. Nagle przerywa przyjaciołom ich ploteczki i czyta na głos z
gazety.
– Posłuchajcie tego: „Inną kwestią, która wywołuje wiele emocji nie tylko w San Francisco, ale w
ogóle w całych Stanach Zjednoczonych, jest mięsak Kaposiego nazywany gejowskim rakiem…”.
Reine podnosi głowę.
– Co Kaposiego?
– Mięsak Kaposiego.
– Nawet nie da się tego wymówić!
– Pierwsze symptomy to ciemne czerwone plamy albo wrzody na nogach, potem choroba
rozprzestrzenia się na inne części ciała.
Paul wzdycha.
– Bożeż ty mój, nie mógłbyś już skończyć?! To tylko wymysły ludzi z Moral Majority, którzy chcą
nas z powrotem wcisnąć do szafy. Gejowski rak, co to za pierdoły?
Mimo to Seppo dalej czyta na głos.
– Piszą też o poppersie, próbują wyjaśnić, czy istnieje związek między nim a zmniejszeniem
odporności, co stanowi zarazem „stadium początkowe wielu innych poważnych chorób”.
Paul wznosi oczy do góry.
– Że niby co takiego, mamy nagle nie wąchać poppersa?
– Słuchaj dalej!
Paul prycha.
– Poppers, nie mają o czym pisać.
– Ale oni umarli. Wszyscy. Jak dotąd dwieście dwadzieścia przypadków śmiertelnych. – Amen,
cholerne cioty. Typowe drama queens! Reine, kochanie, napijesz się jeszcze piwka?
Reine milknie i pogrąża się w rozmyślaniach.
Zawsze przerażała go śmierć.
Może dlatego, że żyje w przeświadczeniu, że jest winny i że człowiek nigdy nie uniknie
kary. Być może jakaś część jego przyznaje rację innym, tym, którzy go potępiają.
Bądź dumny z tego, kim jesteś, mają w zwyczaju nawoływać jego przyjaciele, ale w sumie z czego
tu być dumnym?
Reine wzdryga się i wbija wzrok w Paula.
– Okej! – sapie. – Chętnie jeszcze jedno piwo, dziękuję!
– Potem idę na Klara Norra sprawdzić, co się tam dzieje – kontynuuje Paul, który postanawia nie
dostrzegać niepokoju Reinego.
Wstaje i idzie w stronę baru.
Seppo odkłada pismo i stawia na nim filiżankę z kawą.
Na okładce widać nieogolonego półnagiego mężczyznę, przebranego za pewnego siebie
pirata.
Jesteśmy wszędzie.
Nigdy nie wypieraj się siebie!
Dumny chłopak.
Reine to delikatny i miękki chłopak, nieśmiały, cichy, trochę niezdarny, z wielkim, wyraźnie
widocznym smutkiem w oczach.
Nikt z jego rodziny na dalekiej wyspie w regionie Bohuslän, skąd pochodzi, nie wie, kim
jest ani co robi w Sztokholmie. Nigdy się nie dowiedzą.
Jest grudzień, rok 1982, rok świeżo zdobytej wolności.
W organizmie Reinego rozgościł się już wróg. Koń trojański HTLV-III, czyli HIV, jak się
to zło będzie później nazywać, jest już wewnątrz.
Na razie jednak wróg nie jest jeszcze rozpoznany, na razie to nieproszony ukryty gość.
Może wykonywać swoje zadanie w ciszy, ma dużo czasu i nikt mu nie przeszkadza, może
spowodować nieodwracalne zniszczenia.
Gdyby Reinemu zbadano krew, wynik wskazałby, że brakuje mu pewnego typu białych
krwinek, tak zwanych limfocytów T, pomagających organizmowi w zwalczaniu infekcji.
Wirus, który zagnieździł się w Reinem, cierpliwie i bezlitośnie uniemożliwia jego organizmowi
produkowanie limfocytów T, a kiedy ich liczba w jego krwi spadnie poniżej pewnego poziomu,
stanie się całkowicie bezbronny wobec wirusów, bakterii i grzybów, które zdrowy organizm by
zwalczył.
Jak miasto, którego mury padły; oblężenie o śmiertelnym rezultacie.
Zazwyczaj, jak się okaże, proces postępuje powoli. Często mija wiele lat od zakażenia do
czasu, gdy wszystko się wali, a postępująca choroba gwałtownie, z niemal dziką radością, atakuje
ciało, w którym rozprzestrzenił się wirus i które nie może już się bronić.
Zapalenia płuc, rozwolnienia, grzybica, rak, demencja.
A na końcu wyzwolenie, czyli ostateczna klęska: śmierć.
Ta podstępność, niezauważalne wtargnięcie, objawiające się co najwyżej poprzez coś, co da się
łatwo zlekceważyć jako przeziębienie czy grypę, jest może najbardziej diaboliczna. Sprawia, że
wirus może się rozprzestrzeniać i znaleźć wielu nowych gospodarzy, nim się ujawni.
Ilekroć Reine kogoś spotyka i idzie z nim do domu, ryzykuje, że bezwiednie przekaże dalej
wirusa, którego jest nosicielem, a jeśli ci, których zakaził, mają innych partnerów, a ci z kolei
następnych, to szkoda, jaką może wyrządzić wirus, nie ma granic.
Jedyne, co mogłoby ich chronić, to używanie prezerwatyw, ale niby dlaczego mieliby ich
używać? Nie muszą się przecież martwić, że zajdą w ciążę. Absolutnie nie – i właśnie to wymienia
się jako jedną z zalet homoseksu. Nie trzeba używać nudnej gumki.
Proces niszczenia odporności organizmu jest często powolny, może trwać nawet dziesięć
lat, w przypadku Reinego przebiegnie jednak szybko.
Bo i tak może być.
Paul wraca z piwem. Kupił jedno dodatkowe, Reine może je wziąć dla gówniarza, w którym się tak
zakochał.
Gdy Paul skoczy wieczorem na Klara Norra, Reine będzie nadal adorował młodego
mężczyznę, częstując go piwem i papierosami aż do zamknięcia lokalu, kiedy to młody piękniś i
tak pójdzie do domu z kimś innym, a Reine, nieszczęśliwy i pijany w sztok, ruszy do Sauny
Wiking, gdzie leżąc nago na pryczy, pozwoli, żeby przeleciał go ten czy inny, niemal nieświadomy,
że to się dzieje.
Osiem miesięcy potem Reine umrze, samotny i odizolowany w szpitalu zakaźnym w
Roslagstull.
Płacząc w milczeniu.
Nie otworzy ust, jakby to była kara, którą musi znieść.
*

Paul idzie ulicą Klarabergsgatan, jak zawsze ma w lewej ręce żółtego blenda. Właśnie
minęła północ. Przechodzi obok udekorowanych świątecznie wystaw domu towarowego Åhlens i
skręca w bocznicę Klara Norra Kyrkogata, rzuca szybko okiem na dwóch nastolatków siedzących
naprzeciwko, grzejąc się przy wywietrzniku ciepłego powietrza, ocenia ich jako niegroźnych i idzie
dalej.
Paul zawsze chodzi szybko, zabawnym, trochę skocznym krokiem. Powtarza, że wszystkie
cioty chodzą w taki sposób – „to instynkt samozachowawczy, kochanie” – wzrok ma utkwiony
przed siebie, ale kątem oka dostrzega wszystko wyśmienicie, więc może przyspieszyć, gdyby
cokolwiek mu zagrażało.
– W miejscach, w których ludzie obcują z sobą, no, wiesz, wieczorem na peronach metra
i tak dalej, obowiązuje zero kontaktu wzrokowego. Patrz, gdzie chcesz, przed siebie, na kafelki, w
sufit, ale nigdy za długo w oczy facetów, bo mogą być kurewsko przewrażliwieni. No i głowa
wysoko, kochanie, głowa wysoko! Jakąś odrobinę pierdolonej dumy trzeba jednak mieć.
Rasmus spędził wieczór na Klara Norra. Teraz stoi na skrzyżowaniu z Bryggargatan. Czeka,
marznie, ziewa. Właściwie chciałby już jechać do domu. Zrobił już kilka wycieczek do sex shopów,
żeby się ogrzać.
Jeszcze dziesięć minut. Potem się poddaje. Dzisiejszego wieczoru na Klara Norra nie ma dużego
ruchu.
Niebieski saab zatacza kolejne koło. Facet, który siedzi w środku, wywołuje w Rasmusie
ciarki i chłopak wyraźnie zaznacza swój brak zainteresowania.
Mimo to samochód, przejeżdżając obok niego, za każdym razem zwalnia, jakby mogło
dojść do jakiejś wielkiej zmiany, jakby w krótkim czasie otworzyły się nowe, fascynujące
możliwości.
Kiedy Paul zauważa Rasmusa, natychmiast wypuszcza papierosa; żółty blend niemal sam
wypada mu z ręki. Paul automatycznie wyciąga z paczki nowego i podchodzi do młodego
mężczyzny. Prośba o ogień lub o papierosa to zawsze najlepszy sposób na nawiązanie kontaktu.
– Cześć, słoneczko, masz ogień?
Rasmus, który widział, jak Paul zbliża się do niego, rozpoznaje go na odległość.
To mężczyzna z Pedalskiego Pierścienia.
Dokładnie tak samo jak poprzednim razem Rasmus podaje Paulowi ogień, Paul przysłania
płomień rękami złożonymi w łódeczkę wokół trzymającej zapalniczkę dłoni Rasmusa i dokładnie
tak jak poprzednio patrzy mu przy tym głęboko w oczy, tym razem jednak Rasmus nie jest
zażenowany ani zmieszany, jak wtedy, kiedy dopiero co wysiadł z pociągu.
Paul częstuje go papierosem i Rasmus po niego sięga.
Palą. Niebieski saab jeszcze raz przejeżdża obok, zwalnia, dziad pochyla się, żeby nawiązać
z nimi kontakt. Rasmus i Paul wznoszą oczy do góry i odwracają się tyłem, żeby zamanifestować
brak zainteresowania.
Kiedy samochód odjeżdża, śmieją się.
– Widziałem cię już – mówi Paul. – Przy Pedalskim Pierścieniu. Na Centralnym. – Też cię
pamiętam – mówi Rasmus.
– Wiem.
Rasmus śmieje się.
– W zasadzie byłeś pierwszą osobą, którą zobaczyłem, jak wysiadłem z pociągu.
Paul rozpromienia się.
– Och, słyszę, że jesteś z Warmlandii. Wyprowadziłeś się stamtąd? I trafiłeś prosto do Pedalskiego
Pierścienia!
– Żebyś wiedział!
Rasmus znowu śmieje się uszczęśliwiony.
Paul kiwa z podziwem głową.
– Nie marnowałeś czasu. A teraz znalazłeś Klara Norra? Tutaj się nie próżnuje, daję słowo!
Rasmus wzrusza ramionami, gest ma sprawiać nonszalanckie wrażenie.
– I tak czekałem dziewiętnaście lat! – Jeszcze raz chichocze, zasłania usta ręką. – Był już chyba
najwyższy czas?
– Zdecydowanie! – zapewnia Paul, klepiąc Rasmusa po ramieniu. – Trzeba teraz nadrobić stracone
rżnięcie. W pełni się z tobą zgadzam!
Zaciąga się głęboko i wydmuchuje dym nosem.
– Biedny mały, czyli jesteś w Sztokholmie dopiero od paru tygodni. Gdzie mieszkasz?
– U ciotki.
Rasmus czerwieni się.
– Ale nie widziałem cię nigdzie – kontynuuje Paul.
– Jeszcze nikogo nie znam… Byłem w Timmym. Zapisałem się do RFSL.
– Nikogo nie znasz? No to dobrze, że spotkałeś Paula, który zajmie się tobą w tym strasz-
nym wielkim mieście.
– Jakiego Paula?
Paul prycha oburzony.
– Jak to jakiego Paula? Mnie, oczywiście! A myślałeś, że kogo? Jesteś młody, boski i z
Warmlandii, więc ci wybaczę. Jestem Paul. Le Paul! Jestem swego rodzaju pedalskim
odpowiednikiem Matki Teresy. Ale z lepszym makijażem!
Kolejny samochód zwalnia przy nich, nie ten saab co wcześniej, kierowca przygląda im się, szuka
kontaktu.
– Na początek musisz przyjść na moją wigilię.
Rasmusa rozprasza zainteresowanie kierowcy samochodu, który się obok nich zatrzymał.
– Na wigilię? A nie będziesz wtedy z rodziną? – mówi z ociąganiem, próbując nawiązać kontakt
wzrokowy z mężczyzną z samochodu.
Kierowca przechyla się do przodu i otwiera drzwi.
– Przepraszam, czy mogę na chwilkę?!
Paul podchodzi do kierowcy zirytowany i na oścież otwiera drzwi samochodu.
– Bożeż ty mój, proszę się uspokoić! Mówimy o ważnych sprawach. Zaraz przyjdę!
Ponownie zatrzaskuje drzwi i pomrukując, wraca do Rasmusa.
– Co za pieprzony, jurny chłoptaś! To o czym mówiliśmy? O spędzaniu Wigilii z rodziną?
No oczywiście, że należy to robić. Trzeba tylko tę rodzinę zdefiniować. Prawda?
Kierowca ponownie im przerywa, tym razem trąbiąc niecierpliwie.
– Tak, no to jest naprawdę pierdolony obłęd…
Paul podchodzi do samochodu, ponownie otwiera drzwi i prosi mężczyznę za kierownicą o kartkę
i długopis.
Mężczyzna daje mu długopis wyjęty z wewnętrznej kieszeni, Paul, nie pytając o
pozwolenie, odrywa kawałek gazety, która leży na miejscu dla pasażera, zapisuje swój numer i
przywołuje Rasmusa skinieniem ręki.
– Masz. Zadzwoń do mnie!
Daje Rasmusowi karteczkę. Następnie odwraca się do mężczyzny za kierownicą i ma już
wsiąść do samochodu, kiedy nagle, jakby z grzeczności, przypomina mu się, że zapomniał o coś
spytać.
– A tak w ogóle to podrywasz mnie czy jego?
Mężczyzna wskazuje głową w stronę Rasmusa.
– Jego.
– Amen. No to jest, kurwa, typowe.
Paul prycha i obrażony wysiada z samochodu, robiąc Rasmusowi miejsce.
– Zawsze muszą wybierać młodych i przystojnych, zamiast cioty z odrobiną klasy i
doświadczenia.
Wykonuje zamaszysty ukłon w stronę Rasmusa i przytrzymuje mu drzwi.
– Proszę bardzo, bierz sobie chłoptasia, jest twój!
Paul obrzuca mężczyznę w samochodzie szybkim szacującym spojrzeniem.
– Między trzydzieści pięć a czterdzieści, „hetero”, ojciec trójki dzieci, jak sądzę. Zadzwoń potem.
A teraz baw się dobrze!
Rasmus wsiada do samochodu. Paul zatrzaskuje drzwi. Samochód powoli odjeżdża.
Mężczyzna za kierownicą – między trzydzieści pięć a czterdzieści, hetero, ojciec trójki dzieci –
wyciąga prawą rękę i gładzi Rasmusa po udzie.
Rasmus odchyla głowę do tyłu, zamyka oczy, uśmiecha się.
Na chodniku nadal stoi Paul. Ponownie przejeżdża niebieski saab, zwalnia obok niego.
Paul wzdycha, wzrusza ramionami, gasi papierosa i wsiada do samochodu.
Nawet nie patrzy na starszego mężczyznę za kierownicą.
– Co lubisz? – pyta obcy mężczyzna, patrząc na Paula chciwie.
– Zobaczymy. Jedź! – mówi Paul, nie odpowiadając na spojrzenie mężczyzny.
Ten drugi zadowala się tym i przyciska gaz.
Życie jest proste. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
A na zewnątrz jesień zamienia się w zimę.
*

Sara rozwiesza świąteczne dekoracje, Harald siedzi przed telewizorem i ogląda wiadomości.
Prowadzący dziennik Bengt Öste czyta wiadomości, z powagą patrząc w kamerę zza swoich
wielkich okularów: „Po masowym napływie ludności Ghanie grozi klęska głodu14. Pomoc jest już
w drodze. Reportaż naszych korespondentów z Afryki…”.
Sara ustawia w salonie, kuchni i przedpokoju mnóstwo krasnali różnego kształtu i
wielkości. „Zdecydowany krok w tył – twierdzą pracownicy instytucji państwowych o
proponowanej przez pracodawców podwyżce o jedną dziesiątą procent…”. Na parapecie układa
mały krajobraz z mchu, kamieni i waty, która ma udawać śnieg. „Podczas spadania przez atmosferę
satelita Kosmos uległ zniszczeniu. Szwecja żąda zakazu wykorzystywania energii nuklearnej w
przestrzeni kosmicznej…”. W tym krajobrazie usadza krasnale. Kilka stoi, rozmawiając ze sobą,
jeden chowa się pod kamieniem, mała grupka niedawno kupionych trzyma w rękach nuty, wygląda
to tak, jakby śpiewały kolędy.
– Harald, zobacz! – woła Sara, kiedy chór krasnali jest już gotowy. – Prawda, że urocze?
Harald odwraca na chwilę głowę od telewizora i grzecznie zerka na krasnale Sary. Mruczy
jakiś kwaśny komentarz, Sara coś mu odpowiada, przez co żadne z nich nie słyszy Bengta Östego,
gdy czyta ostatnią wiadomość tego wieczoru: „Śmiertelna choroba z USA dotarła do Szwecji.
Dotyka homoseksualistów, którzy obawiają się, że będzie się roznosić…”. Jeden krasnolud trzyma
butelkę glöggu. Prawdziwy krasnalski pijak, jak zwykła mówić Sara. Czułym gestem wciska
pijanego krasnala w mech, żeby nie tracił równowagi. Uśmiecha się.
Głos i twarz Bengta Östego są jak bezpieczne boje w świecie, w którym zawsze gdzieś trwa
burza.
Tylko nie u nich. Nie w Koppom. W Koppom nie ma burzy. W Koppom rozbrzmiewa w pokoju
głos Östego, ale Sara nie słucha jego słów. Wystarcza jej jego przyjemny głos. Daje mu się kołysać,
uspokajać.
Najpierw w dzienniku pokazują reportaż o klęsce głodu w Ghanie. Potem wiadomości z
zagranicy i następnie z kraju. Sara zbiera krasnale od czasów dzieciństwa Rasmusa.
– Jesteśmy w Warmlandii, a tu się wierzy w krasnoludki – żartuje, gdy mają gości. A potem
mówi coś o tym, że w ich rodzinie wszyscy są trochę stuknięci.
Dekoruje dom z wielką dbałością, robi to dla Rasmusa, dla Rasmusa, który niedługo
przyjedzie, żeby spędzić święta z rodziną.
Przyjadą oczywiście także obie jej siostry, ale – wstyd przyznać – jeśli chodzi o nie, jest jej
wszystko jedno. Stara się dla Rasmusa.
W krajobraz z krasnalami wkłada całą swoją tęsknotę i niepokój, każdy krasnalek odrobinę
przybliża do niej Rasmusa i czyni ją trochę spokojniejszą.
Kiedy dzwoni telefon i Sara podnosi słuchawkę, wydaje się całkowicie naturalne, że po drugiej
stronie słychać głos syna. Jego dźwięk rozchodzi się w niej jak ciepło, Sara szczebiocze „cześć,
kochanieńki”, jakby nigdy się od niej nie oddalał, i jest tak, jakby opadało z niej napięcie, Sara się
odpręża.
Rozmawiając, nadal wyjmuje świąteczne dekoracje z tekturowego pudła przyniesionego ze
składziku. Rzuca okiem na pokój i czuje nagłą miłość do wszystkiego, co ofiarowało jej życie. Ich
mały domek, Harald, włączony telewizor, przytulność. Myśli sobie, że jest jednak całkiem dobre,
jej życie.
To roztargnienie sprawia, że w pierwszej chwili Sara nie słyszy, co mówi Rasmus, kiedy
mówi to, co mówi: że chce zostać na święta w Sztokholmie ze swoimi nowymi przyjaciółmi. Nie
przestaje ustawiać krasnali i poprawiać mchu, gdy nagle docierają do niej jego słowa. Wtedy
zaczyna krzyczeć w słuchawkę, trochę za głośno, aż Harald odwraca twarz od ekranu i patrzy na
nią pytającym wzrokiem.
– Jak to nie przyjedziesz? Oczywiście, że przyjedziesz do domu na wigilię!
Mogłaby jednym gwałtownym ruchem zwalić wszystkie te pieprzone krasnalki mikołajki na
podłogę i je podeptać. To taka wdzięczność?
Harald z irytacją podnosi głowę.
– Przestań krzyczeć! Nie słyszę, co mówią…
„Nowa, tajemnicza i śmiertelna choroba, którą nazywają AIDS, dotarła także do
Szwecji…”.
Sara kontynuuje podniesionym głosem, zagłusza Bengta Östego:
– Ale nie możesz ot, tak sobie… Przerywa w pół zdania.
– …ja nie krzyczę! Powiedziałam tylko, że… Znów musi przerwać.
– …ale czy nie możesz spotykać się ze swoimi przyjaciółmi we wszystkie pozostałe dni w roku?
Harald wstaje i podchodzi do Sary, która kręci przecząco głową i odwraca się tyłem.
– Ale możesz chyba powiedzieć, co się stało? – mamrocze Harald.
Sara go ignoruje.
– Poza tym będą wszyscy. Holger i Christina, i Kjerstin, i… no tak, oni przynajmniej przychodzą.
Harald się niecierpliwi, ciągnie za kabel telefonu, żeby się dowiedzieć, o czym mowa. Sara
zasłania słuchawkę ręką i warczy:
– To Rasmus. Nie chce przyjechać na wigilię!
Harald kręci głową, jakby Sara mówiła w obcym, niezrozumiałym języku.
– Nie chce przyjechać do domu na wigilię? – wyrzuca z siebie. – Ale to przecież oczywiste, że musi
być w domu na wigilii. No już, daj mi z nim porozmawiać!
Harald zdecydowanie wyciąga rękę po słuchawkę. Sara równie zdecydowanie mu jej nie
oddaje.
– Słuchaj, Rasmus – mówi z wyrzutem do telefonu – teraz tata też się przez ciebie zdenerwował!
Zarówno Harald, jak i Sara są wzburzeni wiadomością od syna, jego groźbą – nie znajdują
na to innego słowa – że nie przyjedzie do domu na święta. Sara mówi głośno i z naciskiem. Harald
jeszcze raz próbuje wyrwać jej słuchawkę, żeby osobiście przemówić Rasmusowi do rozsądku, i
żadne z nich nie słyszy, jak Bengt Öste informuje, że w USA nowa choroba, AIDS, dotyka przede
wszystkim homoseksualnych mężczyzn i że wśród homoseksualistów w Szwecji panuje duży
niepokój.
Żadne z nich nie słyszy, jak wypowiada się reprezentant tych homofilów z Krajowej
Federacji na rzecz Równouprawnienia Seksualnego, Sten Pettersson, ani jaki jest komentarz
Margarety Böttiger z Państwowego Zakładu Epidemiologicznego; są tak zajęci próbami
przekonania swojego dziewiętnastoletniego syna, który dopiero co przeprowadził się do stolicy,
żeby dzień przed Wigilią zgodnie z umową wsiadł do pociągu i przyjechał do domu, że nie słyszą
też, kiedy reporter zadaje epidemiolożce pytanie: „Czy istnieje na to jakieś lekarstwo?”, ani jak
Margareta Böttiger kręci lekko głową i odpowiada: „Nie, na tę chorobę nie ma żadnego lekarstwa”.
Przecież to, o czym Bengt Öste mówi w wiadomościach, nie ma związku z nimi, naprawdę
nie, to nie ma związku z ich życiem w Koppom, z ich małą rzeczywistością daleko od wielkiego
świata, a kiedy Rasmus odkłada słuchawkę, są zrozpaczeni rozmową z nim, więc głos Bengta
Östego unosi się monotonnie nad krasnalami wśród mchu i waty, i kamieni, i żadne z nich go nie
słyszy. „Podsumowanie: Ghanie grozi klęska głodu. Skończyła się żywność, a ponad milion
uchodźców masowo napływa do kraju. Jutro należy się spodziewać zerwania negocjacji z
przedstawicielami półtoramilionowej rzeszy pracowników. To pracownicy państwowi i gminni,
którzy nie akceptują propozycji pracodawców. Dziś do południowego Atlantyku wpadł Kosmos.
Resztki satelity rozsypały się w pustej przestrzeni oceanicznej. Nowa, śmiertelna choroba w
Szwecji. Zdiagnozowano dwa przypadki AIDS, choroby, która niszczy odporność organizmu.
Żadnych ostrzegawczych strzałów do łodzi podwodnych – proponuje Komisja do spraw łodzi
podwodnych. Od razu można używać broni ciężkiej”.
Jako jedna z wielu informacji w jednym z wielu wydań wiadomości do Szwecji wślizguje się
choroba.
Klęska głodu w Ghanie i Komisja do spraw łodzi podwodnych, negocjacje dotyczące umów
zbiorowych, które utykają w martwym punkcie, i satelita Kosmos.
Skąd można było wiedzieć, jak można było się domyślić, że nowa, śmiertelna choroba,
która właśnie dotarła do Szwecji, ale która dotyka tylko pederastów, że właśnie ta choroba tak
zupełnie zmieni życie w ich małym świecie, w Koppom, że choroba przyjdzie i zmiecie ich
szczęście, życie, przyszłość – a zapobiegawczo poustawiane dekoracje z krasnalami nie będą żadną
ochroną.
Także u Britty i Ingmara Nilssonów ogląda się tego wieczoru wiadomości.
U nich nie ma żadnych świątecznych dekoracji. Świadkowie Jehowy nie obchodzą Bożego
Narodzenia. Dlaczego mieliby to robić? Po pierwsze, Jezus nie urodził się w święta, po drugie,
nigdy nie nakazał im, by pamiętali o jego narodzinach. Poza tym urodzin też nie obchodzą.
Dlaczego mieliby to robić?
Za to oglądają wiadomości.
Britta robi na drutach skarpety dla Benjamina i od czasu do czasu rzuca okiem na Bengta
Östego, który mówi o głodzie w Ghanie i o zawieszonych negocjacjach umów zbiorowych dla
pracowników zatrudnionych na posadach państwowych. Kiedy mowa o negocjowaniu umów, Britta
słucha trochę uważniej, ponieważ Ingmar pracuje jako sprzątacz w gminie, więc można
powiedzieć, że sprawa ich dotyczy.
Mniej więcej w połowie dziennika pojawia się informacja o nowej, przerażającej chorobie.
Britta i Ingmar podnoszą wzrok. Całe zło, które dotyka ludzi: choroby, trzęsienia ziemi, głód i
cierpienie, zostało już przepowiedziane. Wiadomości telewizyjne jedynie potwierdzają to, co Britta
i Ingmar dobrze wiedzą.
W reportażu pokazywane są migawki z Greenwich Village w Nowym Jorku i kilka zdjęć
mężczyzn cierpiących na mięsaka Kaposiego.
Ingmar kręci głową i wzdycha.
– Ojej, no tak. Biedni ludzie!
Britta prycha i trochę mocniej stuka o siebie drutami.
– No tak, żyjemy przecież w końcowej epoce. Z zarazą i chorobami.
Wskazuje ze złością głową w kierunku telewizora.
– A ci tam żyją niemoralnie. Czego się za to spodziewają?
Britta ma całkowitą rację. Ingmar wie o tym. To właśnie czeka ludzi, którzy żyją
niemoralnie i w nierządzie. Każdy, kto chce to przeczytać, znajdzie wyraźny zapis w Biblii. Mimo
to nie może opanować drżenia.
– Ale i tak – próbuje. – Biedni ludzie!
Znowu wzdycha.
Wtedy Britta wstaje i wyłącza telewizor.
– Już! Więcej tego nie oglądamy! – mówi i wraca do swojej robótki na drutach.
Tego samego dnia ich syn Benjamin spaceruje w tę i z powrotem przed domem towarowym
NK. Patrzy na świąteczne dekoracje. Waha się. Potem wchodzi do środka.
Na parterze kupuje krawat i prosi, żeby go zapakować, to prezent pod choinkę.
Wypowiadając te słowa, trzęsie się. Prezent pod choinkę. Wkrótce popełni duży i ciężki grzech.
Sprzedawczyni pakuje krawat w lśniący papier z przepiękną złotą kokardą, a potem podaje
go z uśmiechem Benjaminowi.
– Proszę bardzo – mówi. – Ja też życzę wesołych świąt.
Skonsternowany Benjamin wzdryga się. Rozumie, że powinien coś powiedzieć.
– E… wesołych świąt – mruczy, a potem z ociąganiem odchodzi.
Każdy krok, nawet mały, jest wszak krokiem naprzód; z krawatem zapakowanym w
świąteczny papier i ze złotą kokardą Benjamin zmierza w stronę życia zupełnie innego niż to,
jakiego kiedykolwiek doświadczył.
Później nie będzie się mógł nadziwić, jak świadomie i konsekwentnie postępował, kiedy już podjął
decyzję. Jest tak, jakby po wypowiedzeniu zakazanych słów wszystko pozostałe stało się łatwiejsze.
Chcę w moim życiu móc kochać kogoś, kto pokocha mnie.
Tego samego wieczoru, zaledwie parę przecznic od NK, przed kinem Astoria zbiera się tłum
ludzi.
W oświetlonych witrynach na plakaty wiszą afisze filmu Fanny i Aleksander, o którym
mówi się, że to ostatnie arcydzieło Ingmara Bergmana. Trwający trzy i pół godziny wielki film
dostał rewelacyjne recenzje po premierze kilka dni temu i bilety na wszystkie pokazy są
wyprzedane. Pokaz się skończył, Jarl Kulle w roli Gustava Adolfa podsumował właśnie pogląd na
życie rodziny Ekdahl w mowie, która w następnych latach zostanie uznana za niemal profetyczną:
„Nagle dopada nas śmierć, otwiera się otchłań, nagłe wycie burzy i dotyka nas katastrofa, wiemy to
wszystko. Jednak nie chcemy myśleć o rzeczach nieprzyjemnych. Kochamy to, co zrozumiałe, my,
Ekdahlowie, lubimy nasze rozterki”.
Zapala się światło. Publiczność opuszcza wypełnioną po brzegi salę i rozprasza się w
grudniowych ciemnościach. Paul i Seppo wychodzą na ulicę, wkładają rękawiczki i szaliki, Paul
zapala żółtego blenda i razem wędrują w stronę Östermalmstorg.
Surowy, zimny, brzydki wieczór, atmosfera całkowicie odmienna od klimatu wybitnego
filmu. Wcześniej, kiedy przyszli po południu do kina, padał deszcz ze śniegiem, teraz świąteczna
iluminacja ulicy Nybrogatan odbija się w mokrym asfalcie. Dwaj przyjaciele rozmawiają o filmie,
głęboko poruszeni, zgodni, że nikt by nie pomyślał, że „stary skurwysyn tak dobrze to zrobi”, jak to
ujął Paul.
– I Christina Schollin była wspaniała! – dodaje Seppo. – Kto by pomyślał, że kobita umie
tak genialnie naśladować niemiecki akcent.
Jeszcze dwa dni do zimowego przesilenia, pięć dni do Wigilii, dwanaście dni do końca starego
roku. Ich życie nie jest proste, ale to dobre życie, życie, które sami wybrali, zdobyli i za które sami
płacą.
Nie są głupcami. Wiedzą, na co się zdecydowali. Wiedzą, że świat, jak to ujął w filmie
Gustav Adolf, to bajzel i że wkrótce może nadejść ciemność i nicość.
To, czego nie wiedzą, to że będzie znacznie gorzej, niż którykolwiek z nich kiedykolwiek
myślał.
Że to ostatnie sekundy przed burzą, kiedy zło zerwie się z uwięzi i będzie pędzić przez świat jak
wściekły pies.
*

Wie, że bombonierka Aladdin to mało zgrabny prezent, ale ma to z domu. Trzeba przynieść
czekoladki Aladdin, Wienernougat lub Noblesse. Sam uważa, że najsmaczniejsze są Noblesse, ale
Aladdin są bardziej eleganckie. A już najbardziej elegancko kupić Wienernougat, ale te są ohydne.
Zatem Aladdin. Coś trzeba przynieść.
Jak dotąd jest to bardzo niezwykła Wigilia.
Ciotka Christina nigdy nie kupuje choinki, ale udekorowała bombkami i błyskotkami jukę w
kuchni. Rasmus spał do jedenastej, a potem łaził po mieszkaniu w kalesonach i grubych skarpetach.
O trzeciej włączył telewizor i obejrzał w samotności Kaczora Donalda15.
Gdyby był w domu w Koppom, tata przyrządziłby na śniadanie pudding ryżowy i piliby
gorącą czekoladę z bitą śmietaną, a mama zapaliłaby wszystkie świece i jak zwykle zaczęłaby się
kłócić z tatą, czy zapalenie małych świeczek wśród krasnali na parapecie grozi pożarem.
Potem tata i Rasmus pojeździliby na biegówkach i posiedzieli w saunie w piwnicy. Sauna wigilijna,
tak to nazywali, panowie oddzielnie i panie oddzielnie, chociaż tylko on i tata byli „panami”.
Po lunchu zagraliby z ciotkami w jakąś grę planszową. W „Zagubiony diament” lub
„Memory”, Rasmus mógłby wybierać, a kiedy nadszedłby czas na Kaczora Donalda, Harald w
kółko podchodziłby do telewizora i poprawiał obraz, a Sara krzyczałaby, że zasłania.
I tak by to wyglądało, zgodnie z od lat utrwalonym schematem, aż w końcu wstaliby
wieczorem od wigilijnego stołu i Harald zaproponowałby taniec, co zawsze było dość idiotyczne,
bo byli przecież tylko oni i ciotki, Stig, mąż ciotki Kjerstin, no i oczywiście Holger. Kiedy nikt nie
chciał tańczyć, włączali telewizor i wyciągali bombonierki Aladdin, Wienernougat, After Eight,
zielone kulki Fazer i orzeszki (które zawsze były na stole, ale nikt ich nie brał), a potem przez
resztę wieczoru oglądali telewizję.
Ponieważ był jedynym dzieckiem – a Boże Narodzenie to święto dzieci, jak mawia Harald –
wszystko kręciło się wokół niego, to dla niego wszystko się działo. Był powodem wszystkich
wysiłków mamy i taty.
– Tak, jesteś sensem całego mojego życia – powiedziała raz Sara, wieszając czerwone
świąteczne zasłony – więc równie dobrze możesz być sensem świąt Bożego Narodzenia.
A teraz wykorzystał pierwszą lepszą okazję, żeby ich zawieść.
Po to, by móc spędzić Boże Narodzenie z ludźmi, których nie zna, w domu chłopaka,
którego dopiero co spotkał.
Nawet się nad tym nie zastanowił, kiedy Paul go zaprosił, po prostu zgodził się przyjść.
Częściowo może właśnie po to, by ich zawieść. Żeby zrobić to w sposób widoczny. Dla nich i dla
niego. Jest teraz kimś innym i nie chce wracać tam, skąd pochodzi.
Nie jest już dzieckiem. Co za magia. To Sztokholm jest teraz jego domem. Stał się
sztokholmczykiem, bez względu na to, co ujawnia jego nadal słyszalny akcent.
Zdarza się, że kiedy ktoś go pyta, skąd w Warmlandii pochodzi, wzrusza ramionami i mówi:
– To i tak nie ma żadnego znaczenia.
Dlaczego ma wspominać Zasrane Koppom i pieprzoną Ohydną Warmlandię? Dlaczego
miałby pamiętać tych, którzy nigdy nie życzyli mu dobrze?
I w ogóle dlaczego miałby brać pod uwagę miejsce, do którego nigdy nie powróci?
Koppom już nie istnieje.
Kilka domów wzdłuż drogi prowadzącej z jednej strony do Årjäng, a z drugiej do Åmotfors,
jedno z tych niezliczonych niepotrzebnych miejsc, gdzie trzeba zwolnić do pięćdziesięciu na
godzinę, zanim zacznie się znowu droga dopuszczająca dziewięćdziesiąt.
Czym tu się chwalić? Serwis traktorów U Tora, Astrid – Fryzjerstwo Damskie i Café
Philippines. Jakiś cholerny żart!
To jego pierwsze święta, odkąd stał się nowym Rasmusem.
Wielkomiejskim Rasmusem. Pedałem Rasmusem.
Nareszcie może nim być.
Christina pojechała do Koppom, jak zawsze, więc ma mieszkanie dla siebie, po raz
pierwszy, odkąd się tu wprowadził, co uczcił, waląc konia raz w łazience przy otwartych drzwiach i
raz w kuchni nad zlewem.
Przez trzy miesiące mieszkał w Sztokholmie i nikogo naprawdę nie poznał. Wypił
kawę z kilkoma osobami z historii sztuki, zamienił parę słów z tym czy innym chłopakiem w
Timmym, ale większość czasu spędził na Klara Norra i w Saunie Wiking. Tak się składa, że
sauna znajduje się zaledwie kilka przecznic od mieszkania ciotki.
Jego kontakty były przypadkowe, bez rozmów, bez przedstawiania się i bez pytania tego drugiego
o imię.
Znajomości bez kontynuacji. Człowiek się odwraca i idzie, ot i tyle. Znajomości, w których
dzieli się tym, co najbardziej intymne, ale nie wie nic o tym drugim i nigdy się nie dowie.
Dlatego Rasmus jest tak spięty przed tą wigilią z zupełnie nieznajomymi ludźmi. Ma
podobne uczucie jak wtedy, gdy zaczynał liceum w Arvice, i wtedy, gdy wsiadł do pociągu do
Sztokholmu – to teraz coś się zaczyna.
Tęsknota za tym, by się zaczęło.
Może to jest właśnie jakiś próg. Ci nieznajomi ludzie dowiedzą się, jak się nazywa, kim jest,
poznają go, polubią, zyska nowych przyjaciół.
Czy raczej: zyska przyjaciół.
Po raz pierwszy w życiu.
Trzy razy się przebiera, coraz bardziej niezadowolony. Po każdym papierosie myje zęby. Na
koniec decyduje się na T-shirt bez rękawów i białe dżinsy Lee.
Nie powinien za bardzo się wyróżniać. Żeby nie pójść od razu w odstawkę z powodu
ubrania.
Nie powinien też wyglądać ani zachowywać się zbyt ciotowato.
Cioty mają najniższą pozycję wśród pedałów. Zauważył to już podczas pierwszych tygodni
w Sztokholmie: pedzie są tacy jak wszyscy – też pogardzają pedziami! Zniewieściali faceci nie są
tak często podrywani jak ci męscy. Snują się po pustym parkiecie, udając, że śpiewają This is my
life, głęboko zanurzeni we własnej samotności.
To cholernie proste. Ci nieznani faceci, którzy będą z nim obchodzić Wigilię, polubią go za
to, kim jest, więc to, kim jest, musi być możliwe do polubienia.
No i jest już gotowy do wyjścia. Przygląda się sobie w lustrze. Sztokholmski Rasmus.
Ma teraz krótko obcięte włosy, zniknęła z nich czerwona jak wino farba. W lewym uchu tkwi
proste złote kółko. Czarny T-shirt bez rękawów. Białe dżinsy. Grube skarpety i niezawiązane
trampki. Jego ramiona zrobiły się cholernie ładne. Co rano robi sto pompek. Oczy są intensywnie
niebieskie.
Wpatruje się w siebie w lustrze. Czka. Nagle odzywa się na głos do kogoś, do lustra, do
siebie samego, do całego świata.
– Nazywam się Rasmus Ståhl i chcę, żebyście mnie kochali!
O szóstej, mówił Paul przez telefon, ale Rasmus uważa, że głupio jest przychodzić
punktualnie, więc siedzi samotnie w pustym mieszkaniu przy S:t Eriksplan i czeka. Za piętnaście
siódma zaczyna się nagle spieszyć, bo uświadamia sobie, że nie ma pojęcia, jak jeździ w Wigilię
metro. Czy w ogóle jeździ.
I rzeczywiście, musi czekać całą wieczność na pustym peronie, żeby nareszcie przyjechał
jakiś pociąg, a kiedy wysiada na stacji Mariatorget, jest już wpół do ósmej i musi pędzić
ruchomymi schodami do wyjścia przy Swedenborgsgatan, a potem do Mariatorget i od razu w
lewo, gdzie ma się znajdować wejście do domu Paula.
Jest zimno i słotno, ale jeszcze nie spadł śnieg.
„Sztokholmska zima” – tak nazywa to ciotka Christina. Jak spadnie śnieg, to robi się z niego
plucha.
Posępne niebo. Niedobrze to wygląda.
Paul mieszka na S:t Paulsgatan, okazuje się, że to tuż obok klubu Timmy. Kiedy Rasmus po
raz pierwszy szedł do klubu, przechodził obok jego kamienicy. Poznaje plakat Europejskiej Partii
Robotników z karykaturą Palmego na szafce bezpiecznikowej przy bramie.
Kiedy na trzecim piętrze wysiada z windy, z mieszkania z małą mosiężną tabliczką z
nazwiskiem Goldberg słyszy muzykę i gwar. Naciska dzwonek i niemal natychmiast Paul otwiera
drzwi, jest już czerwony, twarz ma nabrzmiałą od alkoholu i ciepła.
– Rasmus, Bożeż ty mój, jak wspaniale, że przyszedłeś! Wchodź! Wchodź! Nie stój jak jakiś
łachmyta!
Zmieszany Rasmus wysuwa przed siebie bombonierkę, a Paul wciąga go do przedpokoju i
wyciska mu na ustach mokrego pijanego całusa.
– O i ty też masz z sobą czekoladki Aladdin, słoneczko, ależ jesteś kochany!
Paul uwalnia go od bombonierki, Rasmus zdejmuje buty i odwiesza kurtkę.
– Och, przepraszam, nie wiedziałem…
Ale Paul już ciągnie go do salonu. Wymachuje bombonierką.
– Nic się nie martw, uwielbiam Aladdin! Uwielbiam! Zawsze zaczynam od tej z potrójnym
orzechem, bo u pracownic fabryki czekolady powoduje najwięcej urazów spowodowanych
chronicznym przeciążeniem, wypada pokazać, że się docenia ich wielkie poświęcenie. Chodź,
chodź, nie stój tak! Wszyscy już przyszli.
Rasmus podąża za nim niepewnie. Rzuca szybkie spojrzenie w lustro, przejeżdża dłonią po
krótkiej czuprynie, a potem staje w drzwiach niespodziewanie zażenowany.
Salon Paula ustrojony jest wielkimi zielonymi girlandami, które zwisają z żyrandola
pośrodku sufitu. W oknach wiszą złote błyskotki; stoi tam też cała masa kiczowatych
krasnoludków, wiele jest gołych i ma tylko czapkę. Małe aniołki, wielkie anioły, nagie anioły i w
każdym kącie świąteczne koziołki różnej wielkości, a po drugiej stronie pokoju stoi gigantyczna
srebrna choinka z plastiku, z mnóstwem czerwonych, niebieskich i żółtych migających lampek. Na
kanapie i wokół niej siedzą lub półleżą czterej nieznani Rasmusowi mężczyźni.
Paul klaszcze w ręce.
– Słuchajcie wszyscy, to jest Rasmus prosto z Warmlandii. Przyniósł czekoladki, czego nie da się
powiedzieć o tobie, Bengt, ty pieprzony dupku! Rasmus, to jest Bengt! To Reine. To Lars-
Åke i Seppo…
Mężczyźni wołają „Cześć!”. Reine nawet wstaje i bardzo grzecznie i przyjaźnie podaje mu na
powitanie rękę. Nie jest wysoki, ma miłe, trochę skośne ciemne oczy, wydatne kości policzkowe i
kruczoczarne włosy. Przypomina psa pewnej rasy, której nazwy Rasmus nie może sobie
przypomnieć.
Bengt, ten, który został nazwany dupkiem, poleguje z głową na kolanach mężczyzny
przedstawionego jako Seppo. Wygląda to tak, jakby zaznaczał swoje prawo własności, jego
królewska mość w oczywisty sposób stanowi pępek świata i Rasmus powinien o tym wiedzieć.
Z kolei Seppo obejmuje ramieniem Larsa-Åke. Obaj, Seppo i Lars-Åke, są trochę starsi –
stuknęła im może nawet trzydziestka – Rasmus uznaje, że są parą.
Lars-Åke ma na sobie koszulę ze stójką, nosi wąsy i okulary. Seppo jest dość pulchny i zaczyna
łysieć.
Dupek natomiast nie wydaje się starszy od Rasmusa więcej niż o rok. Leży na kolanach
Seppa, niemal prowokująco piękny, przygląda się badawczo Rasmusowi, jakby go taksował w
sposób, który ten nauczył się już rozpoznawać, a kiedy Rasmus się czerwieni i spuszcza wzrok,
Bengt uśmiecha się z zadowoleniem i jego uwagę przykuwa natychmiast coś innego, zostawia
Rasmusa z żenującą nadzieją, że pójdą dziś z sobą do łóżka.
– No tak – mówi Paul i rozgląda się dookoła – a tu mamy Benjamina…
Benjamin wychodzi z kuchni z papierowym ręcznikiem, żeby wytrzeć rozlanego szampana.
Jest ubrany w swój najlepszy garnitur, to jego strój służbowy, normalne ubranie, ale odróżnia go od
pozostałych i czyni odmieńcem także w towarzystwie odmieńców.
Kiedy Paul rozjaśnia się i mówi swoje nonszalanckie „A tu mamy Benjamina…”, nowo
przybyły gość odwraca się i patrzy na niego.
Benjamin spostrzega nowo przybyłego, zatrzymuje się w pół kroku, na sekundę nieruchomieje i już
wie, że to właśnie tutaj, do tej chwili, do tego spotkania i tego mężczyzny zmierzał przez cały czas.
To tutaj od zawsze szedł.
Może rzeczywiście myślał, że stukał do drzwi, żeby świadczyć o Jehowie. W istocie jednak szukał
tego mężczyzny.
– Czy jak ktoś stąd spadnie, to umrze? – zapytał ojca.
– Myślę, Benjaminie, że nie będziemy tego sprawdzać! – odparł ojciec i Benjamin zrezygnował z
upadku.
Teraz wie, że nie ma innego wyjścia. Musi wychylić się do przodu jeszcze bardziej,
przechylić nad krawędzią i – spaść.
Jest wieczór wczesnym latem, siedzą na małej plaży przy pomoście. Morze jest jeszcze
chłodne po długiej zimie, ale słońce świeci i zarówno on, jak i jego siostra są rozebrani. Benjamin
wbiegł z krzykiem do wody, błyskawicznie się zanurzył, a teraz biegnie znów w głąb plaży. Matka
czeka z rozłożonym ręcznikiem, owija go nim, bezpieczeństwo w jej objęciach.
Upadek i objęcia.
Są tym samym.
Benjamin spada w objęcia. Jest obejmowany w upadku.
To jednocześnie powrót do domu i coś zupełnie nowego.
– Benjamin – śmieje się nagle Paul. – Nie stój jak jakiś głupek, przywitaj się z Rasmusem!
Benjamin otrząsa się i nakłada na twarz swój perfekcyjny wyważony uśmiech świadka
Jehowy, a potem potrząsa ręką Rasmusa.
Obecność dziwnego chłopaka w garniturze sprawia, że Rasmus czuje się trochę nieswojo.
Jego ubranie, uśmiech, sposób podawania ręki, ma się wrażenie, jakby coś sprzedawał. Wydaje
się też z dziesięć lat starszy od Rasmusa, chociaż muszą być mniej więcej w tym samym wieku.
– Ech, on tylko z tobą flirtuje, Rasmus! – woła Paul. – Jesteś trofeum tego wieczoru!
Bengt kopie Paula.
– Ach tak? A myślałem, że to ty nim jesteś.
– Nie, no proszę cię! – Paul zbywa go machnięciem ręki. – Ja jestem pucharem przechodnim tego
wieczoru!
Potem wybucha głośnym zaraźliwym śmiechem i wszyscy zaczynają się śmiać, powraca
ożywienie.
Benjamin robi krok nad Bengtem i zaczyna wycierać rozlanego szampana. Reine przesuwa
się na szerokim fotelu, żeby Rasmus miał gdzie usiąść.
– No i co, mój mały Warmlandczyku, chcesz glöggu? – pyta Paul, zapalając żółtego blenda.
– Tak, no… tak, dziękuję – bąka Rasmus.
– Nie ma glöggu – odpowiada natychmiast Paul – jest szampan. Bengt! Przynieś kieliszek dla
chłopczyka z Warmlandii!
Bengt wzdycha, ale wstaje i idzie po kieliszek.
Paul nalewa szampana, aż trunek przelewa się przez brzegi kieliszka, i podaje go
Rasmusowi, nie przestając przy tym gadać.
– Glögg! Sikacz nie wino, z dorzuconymi rodzynkami, a oni o nas mówią, że jesteśmy perwersyjni!
Potrząsa głową.
– To na zdrowie, moi drodzy!
Mężczyźni wznoszą kieliszki.
Benjamin i Margareta stoją na plaży obok pomostu i puszczają kaczki. Rzucają już jakąś
chwilę i zaczyna brakować odpowiednich kamyków. Nie chcą jednak kończyć zabawy. Rzucają
i rzucają. W końcu przerywa im mama.
– Pora spać, dzieciaki.
– Jeszcze tylko trochę! – prosi Margareta, schylając się po kolejne kamyki.
– Nie ma jeszcze wieczoru! – próbuje Benjamin, nadal rzucając.
– Oczywiście, że jest – odpowiada krótko mama – tylko że mamy lato.
– Czyli jesteś z Warmlandii?
Benjamin odchrząkuje, usiłuje znaleźć temat do rozmowy z Rasmusem. Zaraz żałuje tego,
co powiedział, bo Rasmus ma tak wyraźny akcent, jakby dopiero co wysiadł z pociągu. Rasmus nie
zdąża potwierdzić, bo i tak przerywa mu Paul:
– O tak, mamy tu wszystkie gatunki. Reine to syn rybaków z Bohuslän, Bengt jest z Jemtlandii i ma
zostać aktorem, ależ tak, chłopie, wielka gwiazda, wschodząca…
Mruga wyzywająco do Bengta, który naprawdę jest trochę zażenowany. Tłumaczy się
Rasmusowi:
– E, właśnie mnie przyjęli do wyższej szkoły teatralnej, do końca mam jeszcze trzy lata. –
Boooożeż ty mój, jaki to się nagle zrobił skromny!
– Odwal się!
– Jak powiedziałem, wielka wschodząca gwiazda. No i jest też Seppo, który jest Finem, i Lars-Åke,
który jest chłopakiem Fina. Ja jestem Żydem, a Benjamin jest w ogóle najlepszy, bo jest
świadkiem Jehowy.
Wszyscy patrzą zdumieni na Benjamina, ten mimowolnie się czerwieni. Paul ma
triumfującą minę. Jakby pokazał im niezwykły okaz w zoo.
– To prawda? – pyta z niedowierzaniem Rasmus.
– A żebyś wiedział, „Strażnica” i cała ta szopka! – wrzeszczy Paul, nie zwracając uwagi na to, że
Benjamin usiłuje coś powiedzieć.
– Pokażę wam, dostałem broszurkę…
Paul wstaje, żeby przynieść traktat, który dostał od Benjamina, kiedy pierwszy raz się
spotkali.
Benjamin patrzy na niego błagalnie. Dlaczego? Co takiego mu zrobił, żeby być w ten
sposób wystawionym?
Widzi, że Rasmus patrzy na niego ze sceptyczną miną kogoś, do kogo zapukał podczas
służby i kto mu zaraz podziękuje i zamknie drzwi przed nosem.
– Może innym razem?! – woła niemal z rozpaczą za Paulem, a wtedy Paul zawraca, wzrusza
ramionami i z powrotem siada.
– Dobrze, dobrze, whatever! Tak czy siak Benjamin też jest nowy w naszej rodzinie. Boże ty mój,
toż ta wigilia jest jak bal debiutantów!
Paul się śmieje. Ze śmiechu dostaje ataku kaszlu, szampan pryska na wszystkie strony.
Benjamin cały się gotuje. Przed chwilą był bliski zaparcia się swojej wiary. Wpadł w przerażenie,
kiedy Paul chciał pokazać broszurę, którą zazwyczaj dumnie rozdaje i którą zwykł cytować.
Dlaczego teraz nie?
Wie, że to właśnie w tej chwili powinien bronić wiary i świadczyć o Jehowie, to do takich
sytuacji był przygotowywany przez wiele godzin w Teokratycznej Szkole Służby Kaznodziejskiej.
Jednak milczy i nikt nie widzi, że błądzi.
Rodzina.
Paul powiedział, że Benjamin należy do rodziny.
Słońce już prawie zaszło. Dzieci zostały położone do łóżek, Britta i Ingmar siedzą na
werandzie. Studiują razem Biblię, często robią to wieczorami, kiedy wykonają już wszystkie
domowe obowiązki. Britta czyta na głos z listu świętego Pawła: „Dlatego też zginam kolana przed
Ojcem…”. Nagle dostrzega Benjamina stojącego w piżamie w drzwiach.
– Co się dzieje, malutki, nie możesz spać? – pyta z miłością. – Chodź na kolana!
Benjamin wspina się na kolana matki, a ona otula go kocem i czyta dalej:
„…któremu zawdzięcza swe miano każda rodzina w niebie i na ziemi”.
Benjamin zasypia, podczas gdy matka i ojciec na zmianę czytają. Ingmar wstaje, podnosi
delikatnie swojego chłopca i zanosi go do łóżka. Benjamin pojękuje.
– Śpij dalej, kochany – szepcze Ingmar – to tylko tata.
Nadal czuje ciepło ramion ojca.
Które go nosiły.
Ramiona ojca.
Myśli z wdzięcznością i zarazem z przerażeniem: „Przez całe życie byłem niesiony”.
Teraz siedzi na kanapie w domu homoseksualnego mężczyzny, pijąc szampana ze świeckimi, a w
dodatku ów homoseksualny mężczyzna twierdzi, że oni – ci homoseksualiści – są jego rodziną, że
Benjamin do nich należy, do nich, wyznających te wszystkie wartości, które, jak uczył go ojciec,
są dziełem Szatana!
I poza tym obchodzą Wigilię.
Wigilię!
Cały świat wywrócił się do góry nogami.
W domu to zupełnie zwykły dzień. Nie ma choinki, nie ma dekoracji, żadnych światełek.
Wigilia jest nawet jeszcze bardziej zwykła i szara niż inne zwykłe dni, ponieważ wszelki ślad
świętowania jest karygodny. Co najwyżej można zagrać w jakąś grę planszową albo spotkać się z
jakąś rodziną ze zboru, bo w końcu i tak ma się wolne. Ważne, żeby się zachowywać, jakby nigdy
nic, jakby się nie wiedziało, że wszyscy inni obchodzą święta.
A mimo to jest coś specjalnego w tym wieczorze… wszystko jest postawione na głowie, a
zarazem nie jest. Jest tak, jakby poruszał się wzdłuż krawędzi, balansując, ale ciągle na krawędzi, i
z tego powodu mimo wszystko się w tym odnajduje.
Jak w… rodzinie.
Reakcje innych na to, że jest świadkiem Jehowy, stanowią jego codzienność. Przyzwyczaił
się zarówno do ciekawości, jak i do niedowierzania. Każdego dnia świadczy o Jehowie i cierpliwie
odpowiada na najbardziej natarczywe, często agresywne pytania o swoją wiarę i sposób życia. Wie,
jak odpowiadać. Prosto i szczerze.
Dopóki ma się proste i szczere odpowiedzi.
Zaczyna piękny Bengt.
– To można być świadkiem Jehowy i homo?
Benjamin słyszy, że ton Bengta jest zjadliwy, ale akurat uszczypliwość go nie dotyka. –
Nie, tak naprawdę to nie można – przyznaje skwapliwie, a potem patrzy po kolei na wszystkich w
pokoju, jakby chciał zasygnalizować, że wystawia się na ciosy i nie ma nic przeciwko kolejnym
pytaniom.
Rasmus marszczy czoło.
– No to co z tym zrobisz?
Benjamin patrzy mu prosto w oczy, przełyka ślinę i odpowiada:
– Muszę coś wybrać.
Prosta i szczera odpowiedź.
I właśnie teraz powinien wstać i wyjść, i nigdy więcej nie wrócić.
Uratować się, póki jeszcze jest szansa.
Budzi się, kiedy tata ostrożnie układa go w łóżku. Otwiera oczy i patrzy prosto w oczy ojca.
Widzi w nich tylko miłość.
Wyciąga rękę, tata ją bierze. Tata głaszcze go po włosach.
– Zaśpiewać ci coś, zanim pójdę? – pyta miękko Ingmar.
Benjamin kiwa głową i mocno ściska dłoń ojca. Tata śpiewa cicho, głaszcząc syna po włosach i
policzku.
– „Założyłem okulary na nos, żeby móc przeczytać coś, no i wtedy przeczytałem, że nie ma
szczęścia…”.
Benjamin dośpiewuje ostatnie słowa:
– „…bez ciebie!”.
Zaciska powieki. Trzęsie się. Musi wybrać. Wie o tym.
Ale nie dziś.
Wymusza na sobie odroczenie i uśmiecha się profesjonalnym, zwycięskim uśmiechem
służbowym, a potem mówi już pewniejszym głosem:
– Proszę, nie zajmujmy się tym dziś. Wystarczy, że tu jestem i obchodzę Wigilię. Bo w gruncie
rzeczy jako świadek Jehowy nie powinienem obchodzić Wigilii.
– Naprawdę? – woła zachwycony Lars-Åke. – To jesteś bożonarodzeniowym prawiczkiem!
Benjamin rozjaśnia się.
– Owszem. Widzicie, wszystko, co robię, jest nowe. Tak mówi Pan.
– A co z alkoholem? – pyta Bengt, nadal sceptycznie.
Benjamin uspokaja go.
– Alkohol mogę pić.
– No to już! – woła Seppo i dolewa do wszystkich kieliszków.
Ponownie wznoszą toast i piją, ale zaraz potem przez twarz Paula przemyka cień. Blednie.
Odstawia kieliszek. Źrenice odrobinę mu się rozszerzają, chwyta się za skronie. Tylko Seppo to
zauważa.
– Co się dzieje? Źle się czujesz?
Paul znowu wybucha śmiechem, bagatelizuje niepokój Seppa.
– E, to nic takiego, chyba łapie mnie jakaś grypa. Pal sześć, teraz jemy!
Dziesięć lat później Paul, wychudzony, w rozciętej na plecach szpitalnej koszuli, będzie
siedział na klozecie w kolejnym gwałtownym ataku rozwolnienia.
Srać, krzyczeć, krzyczeć, srać.
Jego spocone dłonie będą się czepiać ścian, próbując się czegoś uchwycić, będzie zaciskał
pięści, aż zbieleją mu kłykcie, walił w ściany i wołał do Boga, prosząc o śmierć.
Ale jeszcze nic o tym nie wie.
Teraz trwają szczęśliwe dni, szczęśliwe lata.
Może jeszcze nie wywalczyli sobie wolności, ale potrafią się już zmierzyć ze strachem. Paul
zaprasza wszystkich, żeby usiedli przy rozchwianym wigilijnym stole w kuchni.
W trakcie zajmowania miejsc Lars-Åke pyta Benjamina, dlaczego świadkowie Jehowy nie
obchodzą świąt, i Benjamin odpowiada rutynowo i uprzejmie, że Jezus nie urodził się w grudniu i
że nigdy nam nie nakazywał, aby czcić jego narodziny, a poza tym my świadkowie w ogóle nie
obchodzimy żadnych urodzin.
Rasmus pyta, czy nigdy za tym nie tęsknił, a Benjamin śmieje się i odpowiada, że nie można
tęsknić za czymś, czego się nigdy nie miało – i z jakiegoś powodu wszyscy wokół stołu zgadzają
się z tą argumentacją, chociaż jest oczywiste, że to nieprawda.
Jest oczywiste, że można tęsknić za czymś, czego się nigdy nie miało, za kimś, kogo się nie
spotkało, lub za czymś, czego się nigdy nie poznało.
Możesz tęsknić za własnym życiem, widząc, że przemknęło obok ciebie.
To Rasmus przemknął obok Benjamina. To za Rasmusem Benjamin tęsknił.
Benjamin już wie.
Może to dlatego nagle tak łatwo podjąć decyzję.
Zginam kolana przed Ojcem, któremu zawdzięcza swe miano każda rodzina w niebie i na
ziemi.
Kiedy Benjamin siada przy zakazanym stole wigilijnym, gdy wykonuje najzwyklejszy
manewr, jakim jest usadowienie się wśród dowcipnych rozmów, na ławie między Reinem i
Seppem, decyduje się jednocześnie i wybiera – to wywrotowy wybór nowej rodziny, nowego
domu, nowego wykluczenia.
Jest jak apostoł Piotr, kiedy zobaczył, że z otwartego nieba opuszcza się wielkie płótno, a na
nim znajdują się wszelkie nieczyste zwierzęta, których Piotr nigdy by nie zjadł, ale wtedy słyszy z
nieba głos mówiący, żeby je jadł, i po próbach przeciwstawienia się temu, po sporze z boskim
głosem, Piotr akceptuje, że to, co nieczyste i skażone, jest czyste.
Zasady panujące w zborze nigdy nie przysparzały Benjaminowi zmartwień. Nie kłopotał się
też tym, że on i jego rodzina tak bardzo odstają od ludzi świeckich. Zawsze czuł się dobrze jako
odmieniec, ponieważ był przekonany, że racja jest po jego stronie.
Dla jego młodszej siostry Margarety było to dużo trudniejsze, Benjamin wie o tym.
Tęsknota za tym, czego nigdy nie dostawali. Pragnienie tego, czego nigdy nie mieli.
Kiedy Margareta była mała, opowiadała koleżankom z klasy o wymyślonych prezentach
pod choinkę i na urodziny, kłamała, że ma choinkę i kalendarz adwentowy, udawała, że ona też
bierze udział w zabawie. Gdyby rodzice dowiedzieli się o tym, wstydziliby się za nią. Benjamin
jednak nic im nie mówił, choć wiedział.
Nie tylko by się wstydzili, dyskutowaliby z nią o tym, aż przestałaby odczuwać tęsknotę i
pragnienie.
Gdyby to nie pomogło, poprosiliby o pomoc kogoś ze zboru, może samego nadzorcę, żeby
pomówił z Margaretą, mogłaby też zostać wezwana przed starszyznę i to oni by z nią pomówili,
przekonująco i mądrze, odwołując się wielokrotnie do fragmentów Pisma, aż nie czułaby już tego,
co czuje, nie tęskniła, za czym tęskni, i nie chciała tego, czego chce.
Wszystko to jedynie z powodu dziecięcej tęsknoty za tym, by być jak świeccy koledzy i
obchodzić Boże Narodzenie i urodziny.
Tymczasem Benjamin, ich pionier, siedzi wśród mężczyzn, którzy żyją rozpustnie i
niemoralnie – tak jakby był jednym z nich!
Benjamin odpowiada na kilka dodatkowych pytań dotyczących tego, jak to jest być
świadkiem Jehowy, jednocześnie słucha boskiego głosu mówiącego „Jedz!”, i decyduje się
zaakceptować to wszystko tu przed nim, co skażone i nieczyste.
Przez krótką chwilę zastanawia się, jakie to paradne, że siedzi tutaj i odpowiada na pytania, jak to
jest być świadkiem Jehowy, podczas gdy sam fakt, iż tu siedzi, wystarczy, by go wykluczyć ze
zboru.
Potem przerywa mu Paul, którego twarz znów nabrała kolorów, zagłusza wszystkie jego
przemyślenia i refleksje swoją mieszanką dialektu z okolic Eskilstuny i radosnej ciotowatości.
– Booożeż ty mój, ale się nakręciliście! Nakładajcie sobie!
Przesuwa zamaszyście ręką nad stołem zastawionym co do milimetra talerzami,
półmiskami, spodeczkami i kieliszkami.
– Co my tu mamy, o, proszę… morskie raki, szynka, łosoś i homar, ostrygi, pulpety mięsne,
krewetki, serdelki. Wiem, bałaganiarska zbieranina, ale, kochani, to historia mojego życia.
Śmiejąc się, łapie największego homara i kilka raków.
– Hmm, jak na Żyda to mało koszernie – komentuje kwaśno Seppo.
Paul beztrosko sięga po dużego morskiego raka i zaczyna go wysysać.
– Dobrze, dobrze, sam wiesz, że ortodoksi i tak by mnie ukamienowali…
Rozłamuje szczypce i wysysa sok.
– Swoją drogą, uprawiałem kiedyś seks z ortodoksyjnym Żydem w parku w Tel Awiwie.
Seppo z niedowierzaniem unosi brew.
– Ależ tak, z kompletnym ortodoksem, z pejsami i całym tym kitem. Kiedy robił mi laskę, pejsy
bujały się w przód i w tył. – Paul gestykuluje, dusząc się ze śmiechu.
– Halo! Przepraszam!
Wybuch Benjamina jest całkowicie niezaplanowany. Po prostu przychodzi. Jest okropnie
zażenowany. Nigdy wcześniej nie słyszał tak wulgarnego języka. Czerwieni się i zatyka uszy, choć
próbuje się też śmiać.
Bo przecież już wybrał. Teraz należy do tej rodziny.
Tak czy owak Paul w ogóle się tym nie przejmuje. Wręcz przeciwnie, wygląda na
podrajcowanego.
– Zapytałem go potem, czy to nie jest potwornie grzeszne, czy tak można. Mam na myśli, że Biblia
jednoznacznie zabrania mężczyźnie spać z drugim mężczyzną, tak jak sypia z kobietą.
Oczywiście! Odpowiedział: „Ale ja z tobą nie spałem. I przez cały czas klęczałem!”.
Paul wybucha głośnym śmiechem, tak zaraźliwym, że nawet Benjamin musi się
uśmiechnąć.
– A najgorsze było to, że on mówił absolutnie serio. Mógł uprawiać seks z iloma mężczyznami
chciał, dopóki z nimi nie spał i robił to na klęczkach.
Seppo nachyla się do Benjamina i opiekuńczym gestem bierze go za rękę.
– On już taki jest. Nie zawsze trzeba go słuchać.
– Seppo ma całkowitą rację! – krzyczy Paul uszczęśliwiony. – Ja strasznie dużo pierdolę!
Rasmus siedzi szczęśliwy i oszołomiony u szczytu stołu. Po jego lewej stronie na kanapie
siedzi chłopak z Bohuslän, zapomniał już, jak ma na imię, a dalej Seppo i ten dziwny świadek
Jehowy, chłopak w garniturze, Benjamin; to niepojęte, jak w ogóle mógł się znaleźć u Paula.
Naprzeciw Rasmusa siedzi piękny dupek Bengt, który ewidentnie z nim flirtuje, więc jeśli
Rasmusowi się poszczęści, to pójdą dziś z sobą do łóżka. Z prawej strony ma Larsa-Åkego, który
po chłopaku z Bohuslän jest najmniej interesującym ze wszystkich gości, no i jeszcze niezrównany
Paul, który przez cały czas je i pije, a mimo to jest w stanie wolną akurat ręką głaskać go po
plecach i karku albo pieścić wewnętrzną stronę jego uda.
Ot tak, w przelocie, podczas gdy zabawia innych.
Nikt z pozostałych na to nie reaguje. Może myślą, że Rasmus jest kochankiem Paula, że
został zaproszony w tej roli.
Kto wie, może tak jest.
Może Paul ma nadzieję, że będzie mógł dziś wieczorem przelecieć Rasmusa.
Czemu nie, myśli Rasmus.
Przez chwilę zastanawia się, czy nie powinien grzecznościowo odpowiedzieć pieszczotami
na zaloty Paula, i na próbę przesuwa ręką po jego plecach i udach.
Bycie chłopakiem gospodarza to swego rodzaju zaszczyt.
Nic do Paula nie czuje, ale to bez znaczenia.
Tak, w sumie nie miałby ochoty go pocałować. Coś jest nie tak z jego oddechem.
Mimo to Rasmus oczywiście wie, że go pocałuje.
O ile Paul tego oczekuje. Jeśli takie są wymagania.
Trzeba przecież jakoś się odpłacić.
Myśli, że jeśli się upije, będzie łatwiej. Paul, którego nie chce, albo Bengt, na którego ma
ochotę.
Jak tylko się upije, będzie mu już wszystko jedno.
Celowo pijąc szampana duszkiem, myśli o swoich miesiącach w Sztokholmie, o tym, jak
stał się zwierzyną łowną, która chce być ciągle chwytana, więc świadomie ustawia się w
widocznych miejscach, gdzie myśliwy będzie mógł ją wypatrzyć.
Czy to nieśmiałość, czy tchórzostwo, że nigdy nie wybiera sam, tylko jest wybierany (lub
nie)?
To, że nigdy nie odmawia. Że zawsze jest wdzięczny.
Nawet wtedy, gdy czuje przede wszystkim obrzydzenie.
Ta paskudna potrzeba czułości, na którą nie umie nic poradzić, ta żałosna tęsknota za kimś,
kto z nim zostanie także po wytrysku.
Jest w Sztokholmie od trzech miesięcy i w ciągu ostatnich czterech, pięciu tygodni miał seks
z tyloma, że nie umiał ich spamiętać.
W mieszkaniach, do których nigdy nie powróci, w samochodach, na klatkach schodowych i w
krzakach.
Na sekundę przemyka mu przed oczami obraz mamy i taty, czuje bolesny skurcz.
Co by powiedzieli, gdyby poznali prawdę?
Mężczyźni obracali nim na wszystkie strony, wyginali mu ręce i nogi, ustawiali go na
czworakach, zginali wpół, ocierali się o niego, wciskali w niego, pompowali, pchali i stękali, tam i
z powrotem, do środka i wyjąć, spuszczali się w niego, spryskiwali, bryzgali i moczyli jego chude,
niemal pozbawione owłosienia ciało.
Niektórzy byli czuli, inni szorstcy, paru było nawet brutalnych i złych, któryś był piękny,
większość brzydka, niektórzy wręcz odrażający, ale i tak się zgadzał – ze wszystkich mężczyzn, z
którymi w ciągu tych trzech miesięcy miał seks, podobało mu się najwyżej dwóch lub trzech i
wtedy za każdym razem myślał, że się zakochał, i zaczynał marzyć, kokietować i się popisywać,
a potem za każdym razem kończyło się to tak głupio i źle, że aż było mu wstyd.
Wszyscy go odrzucili.
Powiedział sobie wtedy, że to nic, że okrzepnie, że musi dać sobie tylko trochę czasu, żeby
skóra stwardniała. To tak jak ze stopami latem, na początku są obolałe, ale potem ból przechodzi.
Wypija jeszcze łyk szampana i czuje, jak upragnione procenty rozprzestrzeniają się w jego ciele i je
rozgrzewają, myśli, że nic teraz nie ma znaczenia, a potem głaszcze Paula po plecach i odpowiada
na kolejne zaczepne spojrzenie Bengta.
Później zauważa, że ten dziwny Benjamin cały czas na niego patrzy – świadek Jehowy w
garniturze, wciśnięty między dwóch mężczyzn na ławie.
Nagle Rasmus dostrzega, że Benjamin ma piękne niebieskie oczy, dość ciemny zarost, taki,
który widać bez względu na to, jak często się golisz, że ma mały dołek w brodzie i gęste ciemne
rzęsy, patrzy też na jego ręce i zastanawia się, jakie to uczucie być przez nie pieszczonym.
Niemal wybucha śmiechem.
Pomocy, myśli, nie mogę, kurwa, pieprzyć się ze wszystkimi trzema.
Chociaż dobrze wie, że mógłby.
Nagle uświadamia sobie, że jest jak ta rockerska zdzira, którą zobaczył któregoś wieczoru
zeszłego lata na Rynku Głównym w Karlstad.
Jak ta, co stała pochylona, opierając się na masce samochodu, i którą pierdolił od tyłu jakiś
przygruby rocker w dżinsowej kamizelce. Postawił tekturowe fastfoodowe pudełko z kiełbasą,
purée ziemniaczanym i konserwowym ogórkiem na jej grzbiecie – tak było! – a potem pukał ją,
jednocześnie wcinając kiełbasę, purée i ogórka (takim przezroczystym widelczykiem z piłką po
jednej stronie, żeby krawędzią dało się kroić kiełbasę).
Rasmus był fanem muzyki rave, więc mógł się zawsze spodziewać, że dostanie lanie.
Podszedł jednak do nich tak blisko, jak tylko miał odwagę, żeby naprawdę zobaczyć, no i zobaczył
piegowatą prostacką twarz dziewczyny, jej przesuszone, podobne do siana żółte włosy, czarny tusz,
który oblepiał grudkami rzęsy – i nagle dziewczyna podniosła głowę i na krótką chwilę ich
spojrzenia się spotkały, a jej twarz wyrażała tak niesamowitą obojętność wobec tego, co się z nią
działo, że musiał odwrócić wzrok; a kiedy krótko potem jednak znowu zerknął szybko w tamtą
stronę, jej świńskie oczy nadal były w niego wbite i dziewczyna otworzyła usta, które przez cały
czas mięły gumę do żucia, i wydmuchała wielkiego cielistego balona, i było tak, jakby Rasmus
słyszał, jak mówi do niego: „Przynajmniej ktoś mnie pieprzy. Przynajmniej ktoś mnie chce”.
Chociaż w rzeczywistości wrzasnęła:
– Co się, kurwa, gapisz, pieprzony raverze!
A wtedy Rasmus obrócił się na pięcie i uciekł.
Jest jak rockerska zdzira na Rynku Głównym, z tą istotną różnicą, że jego tusz nie oblepia
rzęs grudkami, tylko jest nałożony dyskretnie.
Myśli: „Gdybym miał wolę, z kim chciałbym być?”.
Nie z Paulem, to oczywiste, chociaż jest taki miły.
Bengt znajduje się najwyżej w hierarchii, Rasmus to rozumie, ale w ubranym w garnitur
młodym mężczyźnie jest coś intensywnego i szczerego, z czym nigdy wcześniej się nie spotkał.
Benjamin przygląda mu się w zupełnie inny, jak by to ująć, pełen nadziei sposób.
Całkiem inaczej niż Bengt, który, co oczywiste, tylko go podrywa.
Ta nadzieja nie jest czymś zwykłym. I te niebieskie oczy. Nie brązowe, na które czekał.
Potem Rasmus wreszcie wpada na to, o co chodzi z Benjaminem.
Jest początkujący.
Dosłownie.
Nowy i na początku. Dokładnie jak on sam trzy miesiące temu.
On też nie ma pojęcia, co robić.
Co by się stało, gdyby ten jeden raz to Rasmus wybrał, a nie został wybrany? Gdyby
powiedział komuś: „Chciałbym cię poznać”?
W tej samej chwili, gdy przychodzi mu do głowy ta upojna myśl, znowu czuje rękę Paula na
udzie, jak wędruje niby to przypadkiem w górę, w stronę jego krocza. Rasmus odstawia kieliszek z
szampanem, gwałtownie wstaje i mówi, że musi iść do toalety.
Kręci mu się w głowie, zatacza się.
W łazience długo przygląda się swojemu odbiciu.
Z lustra brzydkimi świńskimi oczkami patrzy na niego rockerska zdzira.
Bengt właśnie dolał sobie szampana i nadal trzyma w ręku butelkę, kiedy Rasmus wraca z
toalety i siada na swoim miejscu. Bengt wstaje wtedy i przechyla się z butelką przez cały stół,
żeby obsłużyć Rasmusa.
– Dolać ci?
Uśmiecha się czarująco i dolewa Rasmusowi, wykonując przy tym kurtuazyjne gesty. –
A w ogóle to mam na imię Benjamin – przerywa Benjamin tak obcesowo, że sam jest tym
zaskoczony – gdybyś nie dosłyszał tego wcześniej w ogólnym rozgardiaszu.
– To na zdrowie! – mówi Bengt, próbując zignorować Benjamina, podnosi do góry kieliszek i
spogląda Rasmusowi głęboko w oczy.
– Na zdrowie… – mówi Rasmus niespiesznie, ale jego wzrok ucieka w bok, ciągnie go do
Benjamina, Benjamin w porę podnosi swój kieliszek.
– Tak, na zdrowie! – woła i pochyla się demonstracyjnie do przodu, żeby zasłonić Bengta.
– Boooże, ależ się o niego biją! – woła rozbawiony Paul. – Świadek Jehowy i aktor. – Słuchaj
no, stary Żydzie, zostaw teraz młodych w spokoju – mruczy pod nosem Seppo. – Poza tym jako
Żyd nie powinieneś chyba obchodzić Wigilii, czy mi się zdaje?
– Och, Chanukę też obchodzę! – krzyczy beztrosko Paul. – Obchodzę wszystkie święta. Nie jestem
sknerą. Zaśpiewamy coś? My jesteśmy krasno-dupki, hopsasa? Wszyscy śpiewają! Czy mogę,
ach, czy mogę zaśpiewać hymn ciot!
Oczywiście Paul rozumie, że Rasmus pogłaskał go jedynie z grzeczności, że w zasadzie nie jest
zainteresowany.
To, że Paul go obmacywał, też nie znaczy nic szczególnego.
Rutynowe macanki. Skoro chłopiec z Warmlandii pozwolił. Ale już najwyraźniej koniec
zabawy. Ale Bożeż ty mój, olać to! Niech młode koguciki się o niego biją.
Paul opiera się łokciami o stół, żeby hałaśliwie wyssać homara.
Czasem się uda. Czasem nie. A jak się jest parę lat starszym i już nie tak przystojnym jak
kiedyś, to trzeba chodzić do Sauny Wiking i pieprzyć się w ciemnych pokojach.
I to też jest dobre.
Przepłucz gówno szampanem i zobaczysz, że będzie świetnie.
W tę Wigilię Reine jest wyjątkowo cichy, siedzi wciśnięty w kuchenną ławę. Powoli
i w skupieniu żuje szynkę. Paul oczywiście nie może się powstrzymać i komentuje.
– Co się z tobą dzieje, Reine, zupełnie nic nie jesz?!
Reine gryzie wolno i dokładnie.
– Nie wiem – odpowiada z wahaniem. – Cholernie mnie coś boli w ustach, jak gryzę.
Wykrzywia się, połykając.
– Jakbym miał jakiegoś grzyba czy coś.
Uśmiecha się z zażenowaniem, przepraszająco. Przez ostatnie dwa lata dręczyło go
mnóstwo chorób. Był leczony na otwartym oddziale szpitala zakaźnego w Roslagstull. Zapalenie
płuc takie, że myślał, że umrze. Był wtedy nawet parę dni hospitalizowany. Miał też okresowo
wysoką gorączkę. Stracił sporo na wadze, ale teraz znowu trochę nabrał ciała.
W międzyczasie był też zdrowy. Nie należy przesadzać.
Nie rozumie tego. Nie chce nikogo martwić. Ale to coś w ustach tak strasznie boli. Musi po
świętach zadzwonić do przychodni i sprawdzić, czy przyjmie go jakiś lekarz.
– Bożeż ty mój! – rzuca Paul. – Teraz też będziesz chorował? Masz tu, napij się,
przyjacielu, czystej wódki, spirytus zabija wszystkie bakterie świata.
Reine, podobnie jak wielu innych pierwszych pacjentów z AIDS, był leczony na otwartym
oddziale szpitala Roslagstull, przychodził tam ze zwykłymi schorzeniami, takimi jak wirusowe
zapalenie wątroby czy ameboza.
O homoseksualizmie się nie rozmawia, niby dlaczego miałoby się to robić, ale lekarze i
pielęgniarka, oni i tak wiedzą, i stopniowo, w miarę jak z USA nadchodzą doniesienia o nowej
chorobie, jeden z lekarzy w Roslagstull zaczyna przeglądać karty kilku pacjentów – zwłaszcza
jednego mężczyzny, pierwszego, który dużo kaszle, mykoplazmoza albo gruźlica, czy jeszcze coś,
pacjent kaszle niesamowicie mocno – i wtedy lekarz myśli, że to może być ów syndrom, o którym
czytał, i pacjent zostaje położony do szpitala, i po jakimś czasie umiera, ten, co ma umrzeć jako
pierwszy ze wszystkich.
Szefowie klinik w szpitalu nie będą chcieli, żeby mężczyźni byli leczeni na oddziale
otwartym. Jeden ze starszych specjalistów jest religijny i w ogóle nie chce mieć w Roslagstull
homoseksualnych pacjentów. Powie to od razu i wprost. Lepiej, żeby byli w Danderyd, mówi.
Także pielęgniarki odmawiają. Ze strachu lub z powodu uprzedzeń, może z obu tych
powodów. Dlatego na otwartym oddziale z lekarzami pracuje tylko jedna pielęgniarka, Kerttu. Jest
pielęgniarką, sekretarką, kuratorem i psychologiem w jednej osobie. Nikt nie chce jej pomagać.
Chłopcy, którymi się zajmuje, jej chłopcy, nadadzą jej przezwisko.
Anioł z Roslagstull, tak ją będą nazywali.
I tak. To wszystko absurd.
Jak wtedy, gdy jeden z lekarzy przywiózł z domu odziedziczone po przodkach antyki, żeby
na oddziale zrobiło się przytulniej.
Wówczas przyszedł jego szef chrześcijanin i zarządził, że absolutnie nie wolno mieć krzeseł z
wyściełanymi siedzeniami – ze względu na zarazki – meble muszą być dezynfekowane po każdym
pacjencie!
Mimo że Reine i inni tylko tam siedzą, w ubraniu. Mimo że tak siedząc, nie mogą nikogo
zarazić.
Mimo wszystko.
Meble muszą zostać pokryte plastikiem, a jedyne, co udaje się zdobyć pielęgniarce, to
plastikowe pokrowce w kwiatki, więc potem chorzy chłopcy siedzą na tych antykach opakowanych
w kwiecisty plastik.
Reine zawsze był niedużym człowiekiem w delikatnym ciele.
Ale kiedy umiera w szpitalu zakaźnym Roslagstull, jako jeden z pierwszych, którzy mają
umrzeć, waży niewiele ponad trzydzieści kilogramów.
Nic z niego nie zostaje.
Na ostatnim etapie walki ze śmiercią zupełnie przestaje jeść i pić, ale umieranie i tak zajmie mu
dwanaście dób.
Dwanaście dób, zanim jego uparte serce przestanie bić.
*

Jest wieczór wigilijny. Sara stoi w oknie i wygląda na zewnątrz. Ma na sobie fartuch.
Specjalnie się nie stroiła. Włosy zebrane w nieporządny kok, który zaczyna się już rozsypywać.
W ogóle powinna je ściąć na krótko. Co za bzdura, żeby zapuszczać włosy w jej wieku. Długie
włosy i siwizna.
W szybie odbija się gwiazda adwentowa i jej twarz. Drogą wiodącą przez miejscowość
przejeżdża jakiś pojedynczy samochód. Rysuje na asfalcie długie smugi światła. To będzie
lodowata zimowa noc. Na termometrze jest już minus dwanaście stopni. Na dole w piwnicy pracuje
pełną parą piec naftowy.
Wszyscy zebrali się już w domach ze swoimi rodzinami, żeby wspólnie świętować, nie
tylko w Koppom i w Warmlandii, w całym kraju. Powracający do domu są już w swoich
rodzinnych stronach, tak jak Józef i Maria dotarli do swojego miasta.
Bo tak się robi w Wigilię.
Wraca się do domu.
W gruncie rzeczy właśnie to się świętuje, myśli Sara. Swój powrót do domu. To, że jest się
tam, gdzie się przynależy.
W całym kraju zapanowuje spokój. Teraz, gdy wszyscy są tam, gdzie być powinni. Teraz,
gdy na te kilka dni wszystko wróciło na swoje miejsce.
Sara głęboko wzdycha i naśladując zwyczaj Rasmusa, przyciska czoło do zimnej okiennej
szyby. Lewą ręką przesuwa kilka krasnali na parapecie.
I po co to wszystko? Nic nie jest, jak powinno. Mogłaby równie dobrze iść się schować pod starym
kocem.
Sara wybucha śmiechem. Brzmi to bardziej jak parsknięcie.
To było powiedzenie mamy. Że równie dobrze może się schować pod starym kocem.
Zawsze się zastanawiali, dlaczego ten koc musi być stary. Czy nie mógłby to być zupełnie
zwyczajny koc?
– Nie usiądziesz z nami? Wszyscy już siedzą?
Harald stoi w drzwiach do salonu, mówi do niej miękkim, niemal błagalnym głosem. Sara
powoli się odwraca i patrzy na niego ze smutkiem. Harald ubrał się w zapinany sweter, ale jest
elegancki, bo ma krawat i koszulę.
– Włożyłeś wigilijny krawat?
– Trzeba się jakoś starać – odpowiada Harald.
To brzydki szeroki krawat z Mikołajem, jedna z ukochanych rzeczy Haralda. Dostał go od
Rasmusa, gdy ten miał jakieś dziesięć czy jedenaście lat i po raz pierwszy kupił im prezenty
świąteczne z własnych pieniędzy. Od tej pory jest świąteczną tradycją rodzinną, że Harald nosi
krawat przez wszystkie dni Bożego Narodzenia. (Chociaż sam Rasmus, mając piętnaście lat,
zażyczył sobie, żeby go wyrzucić, bo jest żenujący).
Sara podchodzi do Haralda i poprawia krawat, przesuwa palcami po Mikołaju.
– No tak, oczywiście – wzdycha i z ociąganiem podąża za mężem do kuchni, gdzie czekają na nią
Kjerstin, Stig i Christina razem z sąsiadem Holgerem, który też jest do nich zapraszany. W sumie
to absurdalne, że z trzech sióstr tylko ona, Sara, urodziła dziecko, i to mając już prawie
czterdzieści lat.
Żartowały wtedy na swój temat, że są ciotkami z baśni Elsy Beskow, ciotka Brązowa, ciotka
Zielona i ciotka Fioletowa – a do tego pojawił się pan Niebieski w postaci Haralda, który związał
się z ciotką Brązową.
Znowu wybucha śmiechem. Bez radości, parsknięcie.
Nic nie jest dziś wesołe.
Do tego wszystkiego Christina, ta rozgdakana kwoka, siedzi i peroruje o swoim życiu z
Rasmusem w Sztokholmie. Chwali się i puszy z papierosem w jednej ręce i wymazanym szminką
kieliszkiem czerwonego wina w drugiej.
Sara mogłaby ją zabić.
– …No nie, jak już mówiłam, jest bardzo dobrze. – Kokietuje zawsze uprzedzająco grzecznego
Holgera. – Nie wydaje mi się, żeby Rasmus uważał mnie za starą ciotkę, jestem dla niego raczej
taką koleżanką!
– Ale to i tak odważne z jego strony, że przeprowadził się z Koppom aż do Sztokholmu – wtrąca
Holger, a potem, zanim Christina znowu zacznie mówić, przerywa im Sara:
– No tak, proszę, słuchajcie, to chyba zaczynamy.
Zapada absolutna cisza. Sara siada po tej stronie stołu, która jest najbliżej kuchenki, żeby
mogła do niej biegać. Zgodnie z tradycją kolację wigilijną zawsze spożywają w kuchni. To także
mają po matce Sary, Kjerstin i Christiny.
Wieczór wigilijny nie jest jeszcze świętem, obchodzi się go w kuchni.
Święta właściwie zaczynają się dopiero w pierwszy dzień i wtedy obiady podaje się przy stole w
salonie (który nie wiedzieć czemu nazywany jest stołem w jadalni, chociaż nie mają pokoju
jadalnego).
Zatem siedzą przy kuchennym stole, trzy stare baby, Stig, Harald i Holger.
Żadnych dzieci. Żadnego Rasmusa.
Żałosne towarzystwo!
Christina gasi papierosa i wstaje, żeby dyskretnie odstawić popielniczkę. Harald chodzi
dookoła i napełnia kieliszki nalewką brzozową. O mało nie opowiedział, jak razem z Rasmusem
zbierają na wiosnę delikatne pąki brzóz, które zalewają potem spirytusem, ale dał sobie spokój. Po
prostu nie miał siły.
Sara siedzi w milczeniu, kręcąc na palcu obrączkę, demonstracyjnie wciąga policzki i
zagryza je od środka. Kjerstin chrząka, usiłuje zagaić rozmowę.
– Ale piękna szynka – próbuje.
– Z pewnością sucha – ucina Sara i temat zostaje zamknięty.
Z kolei Christina stara się nawiązać rozmowę z Holgerem.
– Holger… – zagaja i na chwilę przerywa, jakby nie wiedziała, o co go najpierw zapytać. – Nigdy
się nie ożeniłeś? – mówi w końcu i podpiera brodę rękami, żeby pokazać, z jakim
zainteresowaniem i ciekawością czeka na odpowiedź.
Holger odchrząkuje i wbija wzrok w swoje kolana.
– Nie, jakoś nie wyszło.
Potem znowu milkną z wiszącymi w powietrzu pytaniem i odpowiedzią, dlaczego życie
Holgera jakby nigdy się nie zaczęło.
Ostatecznie z odsieczą przychodzi Harald, który podnosi kieliszek i macha ręką.
– E tam, Warmlandia pełna jest starych kawalerów! – wyjaśnia lekkim tonem i sprawa jest
załatwiona. – No nie, słuchajcie. – Harald odchrząkuje i robi się trochę uroczysty. – Zanim
wzniesiemy toast, chciałbym tylko powiedzieć parę słów. Pamiętam, jak parę lat temu było tu
kilku studentów, którzy przeprowadzali jakieś badania. Uważali, że po tym, jak zamknięto
fabrykę papieru, całe Koppom jest skazane na wymarcie. Skazane na wymarcie! Tak twierdzili.
No i patrzcie, jak się mylili! Mamy to, co mamy, mamy zakłady Töckfors, mamy… –
…Antiphon… – dopowiada Holger.
– Tak! Próbowali zlikwidować transport materiałów drogą kolejową, ale musieli go znowu
przywrócić, a w zeszłym roku zbudowano w Koppom… ile ich było… dziesięć nowych mieszkań
czynszowych! Jeśli to nie daje nadziei na przyszłość, to ja nie wiem, co ją daje. Dlatego życzę
wam wszystkim wesołych świąt i wypijmy za Koppom, gdzie młodzieży ma się dobrze mieszkać!
Harald wie, że Rasmus nigdy nie zamieszka w jednym z dziesięciu nowych mieszkań
czynszowych. Wie, że Rasmus nigdy nie dostanie pracy w Antiphon ani w zakładach Töckfors. Ale
musi bronić swojej okolicy. Po prostu musi!
Po tej wypowiedzi na parę sekund się wyłącza, ale potem zauważa, że wszyscy siedzą ze
wzniesionymi kieliszkami, czekając na toast.
– No nie, moi przyjaciele, teraz sobie zaśpiewamy: „Hej, ho, krasnale, wznieście kielichy i bawmy
się”…
Harald śpiewa sam, niskim barytonem. W końcu Sara kładzie mu rękę na ramieniu i
przerywa:
– Nie, Harald – mówi cicho. – Dziś wieczorem nie śpiewamy.
Wtedy Harald milknie i opuszcza kieliszek.
*

W kuchni dwupokojowego mieszkania na S:t Paulsgatan na Söder w Sztokholmie siedzi


siedmiu mężczyzn, którzy na cały głos wyśpiewują, co cioty robią i gdzie chodzą, gdzie siadają i
gdzie stoją. To Paul z Södermanaland, Bengt z Jemtlandii, Reine z Bohuslän, Benjamin ze
Sztokholmu, Rasmus z Warmlandii, Lars-Åke z północnych przedmieść miasta i Seppo aż zza
Morza Bałtyckiego, z Finlandii.
Wszyscy wyrwali się z rodzinnych stron i przyjechali tutaj, pełni pęknięć pokazali się temu
miastu i jedyne, co mieli, to jego obietnicę, że uczyni ich całymi.
Dlatego na przekór swojemu strachowi i pogardzie dla siebie samych pozwolili, żeby miasto
ich przytuliło, podniosło, pocieszyło.
Odmieniło. Dokonało przemienienia.
Stać się tym, kim jesteś wewnątrz. Jezus wchodzi na górę z Piotrem, Jakubem i jego bratem
Janem i w ich obecności przemienia się, jego twarz jaśnieje jak słońce, a odzienie staje się jasne jak
światło.
Ale może tak to jest z tym, co lśni, że jest także kosztowne.
Zaledwie parę lat później Benjamin będzie myślał w ten sposób. Być może nie da się być
czymś więcej niż błędnym ognikiem – zapalić się, płonąć krótką chwilę i zgasnąć. Tamte
lata. Rzeczywiście jaśnieli. Jego przyjaciele może jeszcze bardziej niż on.
Zaledwie trzy lata wcześniej byli nadal oficjalnie uznawani za chorych. Główny Zarząd
Zdrowia i Opieki Społecznej zdjął z nich piętno choroby dopiero w roku 1979 po okupacji lokali
urzędu. Seppo brał udział w tej legendarnej już akcji, blokował urzędnikom przejście na
marmurowych schodach, siedział tam i śpiewał Bez miłości nie da się żyć, chociaż bez odrobiny, aż
dyrektor generalna Barbro Westerholm wyszła do nich i obiecała, że podejmie jakieś kroki.
Teraz też śpiewają tę piosenkę, na przemian z kolędami, przyśpiewkami biesiadnymi i
Lśnieniem nad morzem i brzegiem16, Paul dyryguje i coraz to przekrzykuje śpiewaków, wrzeszcząc
po pijanemu, że Viktor Rydberg był pedałem. Podobnie jak Szekspir, Michał Anioł, Gustav V,
Gustav III, James Dean, Marlon Brando i Królowa Krystyna. Chociaż ona była oczywiście
lesbą, wszystko jedno!
Siedmiu mężczyzn w mieszkaniu śpiewa, śmieje się, bawi i klaszcze. Na zakończenie
śpiewają na cały głos Tę Świętą Noc, a Paul otwiera okna w salonie i wyciąga na wierzch głośniki,
potem włącza na cały regulator Jussi Björlinga, żeby pomógł im z kolędą, która niesie się po rynku
Mariatorget:
Schyl czoło swe i padnij na kolana,
Bo nocy tej Zbawiciel zrodził się.
Ta Święta Noc, ta noc17.
Jest rok 1982, rok wyzwolenia.
– No nie, panie i panowie, teraz będzie serwowany baileys, ale na kanapie w salonie, więc się
przenosimy – informuje Harald, który jak to się mówi, ma już trochę w czubie i w związku z tym
jest w świetnym humorze.
Jego krzesło niemal się przewraca, kiedy wstaje i zarządza:
– Na kanapie siadamy, jak kto chce!
Harald się śmieje. Kjerstin i Christina trajkoczą i wdzięczą się jak dwie stare kwoki, Harald się do
nich zaleca.
Sara wstaje bez słowa i wychodzi z kuchni.
Siostry natychmiast milkną i patrzą za nią.
– A jej co się stało?
Harald próbuje łagodzić.
– No przecież wiecie, jak jest.
Kiedy Harald wchodzi do salonu, Sara znowu stoi przy oknie i wygląda na dwór, tak jak
robiła przez cały wigilijny wieczór.
Jakby myślała, że kogoś tam zobaczy, jeśli tylko będzie tak stała wystarczająco długo i
cierpliwie.
– Sara! – wzdycha Harald z wielką czułością.
– Ale dlaczego nawet nie zadzwoni? – szepcze zrozpaczona, odwraca głowę i spogląda na męża,
dramatycznie potrzebuje odpowiedzi.
Harald jest jej winny odpowiedź.
Na nowo odwraca twarz w stronę nocy i zimy. Jej lewa stopa niespokojnie drepcze, jak uderzające
ptasie skrzydło.
– Jest Wigilia, a on nawet nie zadzwoni!
Zbliża się druga w nocy. Rasmus stoi w przedpokoju u Paula, włożył już kurtkę, będzie
szedł. Przytula Paula i dziękuje za zaproszenie. Paul wyciska mu na ustach duży mokry pocałunek,
udaje, że nie widzi, jak Rasmus ociera wargi wierzchem dłoni.
Kiedy Benjamin zauważa, że Rasmus zbiera się do wyjścia, nie waha się nawet sekundę,
tylko pospiesznie wkłada palto i buty.
– Idziesz już? To ja też pójdę, w towarzystwie raźniej.
Nie zamierza dawać Rasmusowi wyboru.
Paul z rozbawieniem śledzi jego zapał i nie może się powstrzymać od przytyku:
– O, jak rozumiem, będzie działalność misyjna… Benjamin udaje, że nie słyszy.
– A w którą stronę idziesz? – pyta Rasmus, który także ze zdumieniem patrzy, jak Benjamin
desperacko przeszukuje wszystkie buty, żeby znaleźć swoje.
Kiedy je znajduje, podnosi się, trzymając buty triumfalnie przed sobą, jest już gotowy do
wyjścia.
– A jakie to ma znaczenie? W tę samą, co ty.
Rasmus wychodzi z bramy, Benjamin podąża za nim jak cień. Jest trochę cieplej niż
wcześniej. Zatrzymują się i spoglądają w niebo. Zaczyna padać śnieg.
Niebo jest nadal liliowe, a powietrze wypełniają powoli i majestatycznie spadające płatki.
We wszystkich oknach mieszkań naokoło palą się adwentowe gwiazdy i elektryczne świeczniki. Na
ziemi leży już cienka warstwa świeżego śniegu.
– Stacja metra jest tam – mówi Rasmus, wskazując głową w prawo.
Benjamin wybucha śmiechem.
– Metro nie chodzi w noce przed świętami.
Rasmus wygląda na skonsternowanego. Powinien był wiedzieć. Jak się w takim razie gdzieś
dostaną?
– Aha, to wygląda na to, że musimy iść – mówi niepewnie i natychmiast zdaje sobie sprawę, że nie
wie dokąd.
Wydychane powietrze jest jak wypływający z ust dym. Śnieg leży nietknięty. Na chodniku nie ma
żadnych śladów.
Rasmus patrzy w prawo i w lewo, nie wie, w którą stronę iść.
Żeby nie sprawiać wrażenia zbyt zagubionego, decyduje, żeby pójść w lewo w stronę
Timmermansgatan, gdzie znajduje się klub Timmy.
W wielkich oknach nie palą się światła. Na chodnikach jest zupełnie pusto.
O ile dobrze pamięta, jakąś przecznicę dalej znajduje się duża ulica. Decyduje, żeby na
początek iść w tamtą stronę.
Benjamin idzie obok niego i nie pyta, dokąd zmierzają. Gawędzą o jakichś nieważnych
sprawach. Rasmus nie chce się przyznać, że jeśli nie może jeździć metrem, natychmiast gubi się w
mieście, więc idzie przed siebie, udając, że wie, gdzie są.
Podchodzą do skrzyżowania ze światłami. Stoi tam mężczyzna z czarnym psem na smyczy.
Chociaż nie ma żadnego ruchu, czekają, aż światło się zmieni.
Rasmus dyskretnie zerka na tabliczki z nazwami ulic, żeby jakoś złapać orientację.
Hornsgatan – informuje tabliczka, ale to mu nie mówi nic poza tym, że to w tym miejscu zawrócił,
kiedy po raz pierwszy szukał klubu Timmy i go minął.
Ulica ciągnie się w dwie strony jak okiem sięgnąć i nic na niej nie wyjawia, dokąd
prowadzi.
Oba kierunki są obiecujące.
Rasmus zerka na Benjamina, który wydaje się całkowicie beztroski. Jeśli nawet zauważa jego
niepewność, to przynajmniej tego nie okazuje. Stoi tylko obok niego, patrzy w niebo i wygląda na
szczęśliwego.
– Oj, ale pada!
– Tak, rzeczywiście – odpowiada Rasmus i sam słyszy, jak bardzo jest zdenerwowany. Spogląda to
w jedną, to w drugą stronę, żeby jakoś się domyślić, jak iść, jak ma poprowadzić tego drugiego.
– Orientujesz się już w Sztokholmie? – pyta Benjamin i udaje mu się przy tym zabrzmieć szczerze i
niewinnie, chociaż widzi, że Rasmus nie ma pojęcia, gdzie jest ani dokąd powinien iść.
Wtedy, nareszcie wyzwolony, Rasmus zaczyna się śmiać.
– Ani trochę! – przyznaje.
Sara nadal stoi przy oknie w salonie, opierając czoło o szybę. Patrzy na ogród, płotek,
drogę. Kolacja została zjedzona. Jedzenie było takie jak zwykle. Kjerstin jak zwykle przyniosła
marynowane śledzie własnej roboty. Christina jak zwykle tylko bombonierkę Aladdin, ale taka już
jest. Wszyscy zachwycali się szynką, chociaż według Sary nie była nadzwyczajna – w końcu to
tylko szynka.
Poza tym wszystko było przyjemne i skromne, dokładnie tak, jak można było się
spodziewać. Harald rozgadał się na temat przyszłości Koppom, trudno zgadnąć, co chciał
udowodnić, a po jakimś czasie zaczął śpiewać przyśpiewki biesiadne i Sara musiała się mocno
wysilić, żeby sprawiać wrażenie weselszej i też coś zaśpiewać.
Hej, krasnoludki i Nigdy nie byłem pijany.
Nie można zaprosić gości na wigilijną kolację, a potem siedzieć ze skwaszoną miną.
Tak że mimo wszystko było dość wesoło. Trzeba to jednak przyznać.
Sara i jej siostry mają w końcu wspólny język i zawsze mogą poobgadywać swoją pełną
pretensji mamę, która mieszka teraz zimą na słonecznym wybrzeżu Hiszpanii z nowym mężem,
emerytowanym fińskim biznesmenem, na którym też uwielbiają wieszać psy.
Harald i Holger interesują się myślistwem i Harald chętnie przypomina różne stare historie z
rodzinnych stron, zawsze trudno je zrozumieć, bo kiedy je opowiada, mówi dialektem znanym
tylko Holgerowi.
Więc jednak.
Wszystko było jak trzeba i jak zawsze – tylko Rasmusa nie było.
Krasnale stały na swoim miejscu – tylko Rasmusa nie było.
Pierniczki według przepisu babci zostały upieczone – tylko Rasmusa nie było.
Zrobiono świąteczne toffi mamy – tylko Rasmusa nie było.
Zjedzono szynkę, wypito świąteczne napoje i odśpiewano kolędy – tylko Rasmusa nie było.
Wszystko było jak trzeba i jak zawsze, a jednak nic nie było takie jak trzeba i nic nie było takie jak
zawsze i raz za razem poddawała się, zapadając w swoją bolesną osowiałość. To było jak bez końca
powtarzana w głowie mantra, jak zacinająca się płyta: „Nie ma go tu, nie ma go tu, nie ma go tu,
nie ma go tu”.
Rozmowy i próbowanie potraw, pożywianie się i śpiewy wokół niej, wszystko to znikało i
zamiast tego rósł niepokój, wykrzywiał jej twarz.
Nie było go tu. Już nie należał do niej. Nie mogła mu już dać tego, czego chciał i czego
potrzebował. A teraz gdy uroczysta kolacja się skończyła i wszyscy mogli swobodnie usiąść na
kanapie, Sara znowu stoi przy oknie, gdzie zwykł stać Rasmus.
To jedyne miejsce, w którym pozwala jej być własny niepokój.
Przyciska czoło do szyby i ma ochotę płakać, jest jej wszystko jedno, co pomyślą inni.
To jej ból. To ona straciła swojego Rasmusa.
Teraz, kiedy są już po kolacji, nie czuje się w obowiązku być towarzyska. Wie, że
wszyscy myślą, że jest marudna, ale dochodzi do wniosku, że jej siostry już się wstawiły i będą
tak głośne i rozwrzeszczane, że starczy tego za wszystkich.
Harald się nimi zajmie, naleje im baileysa i grand marnier i będzie się krzątał wokół nich, i
mizdrzył jak adorujący kawaler. Holger siedzi, sącząc swój likier, i przeważnie milczy. Nie musi
się nim przejmować.
– No nie, moje panie, teraz tańczymy! – woła nagle Harald i zaczyna szukać płyty Franka Sinatry,
a potem ostrożnie odkurza winyl szczoteczką elektrostatyczną, jak tłumaczy Holgerowi, a
następnie starannie celuje, żeby ustawić igłę gramofonową we właściwym miejscu, i wtedy z
głośników wypływa Strangers in the night.
Harald robi kilka tanecznych kroków – rumba albo cza-cza? – w kierunku kanapy i zaprasza
do tańca obie siostry naraz.
Kjerstin śmieje się, klaszcze w ręce.
– Tak, teraz nasz kogut w kurniku się rozkręcił!
Harald najwyraźniej uznaje to za komplement i wykonuje dodatkowy skręt biodrem,
jednocześnie podciągając Kjerstin do góry. Stig prosi do tańca Christinę. Także Holger robi
grzecznie kilka niezgrabnych rozkołysanych kroczków, tańczy sam ze sobą.
Sara rzuca Haraldowi zmęczone spojrzenie i znowu odwraca się do panującej na zewnątrz
nocy i swojej twarzy w szybie. U Nilssonów po drugiej stronie drogi pali się światło. Świecą się też
rozmieszczone w równych odstępach latarnie, które oddzielają ich miejscowość, ich wspólnotę, od
ciemności i lasu, od nocy wokół.
I właśnie wtedy go zauważa.
To jakiś cud. Dar.
Prostuje się jak struna, natychmiast całkowicie trzeźwa, z jasnością w głowie, z wyostrzonymi
zmysłami.
Czy to naprawdę jest?
Nie, to chyba nie może być?
Ciężko oddycha.
Tuż za płotem, na drodze, która prowadzi przez Koppom, stoi biały łoś!
Stoi tuż pod latarnią, jego białe futro lśni.
– Harald! Chodź! – woła bez tchu Sara, nie odrywając oczu od łosia.
Łoś stoi spokojnie w smudze światła i powoli, rytmicznie kołysze głową, w przód i w tył.
Harald nie rozumie, że Sara woła w pilnej sprawie, i dalej tańczy. Tymczasem łoś rusza z
miejsca i bez pośpiechu podąża drogą na zachód.
– Chodźcie tu, mówię! – krzyczy ze zniecierpliwieniem Sara i macha do wszystkich, żeby przyszli.
Podchodzą do okna i wyglądają na zewnątrz.
Harald zamiera w bezruchu.
– A niech mnie! – wysapuje.
– Co? Nic nie widzę! – woła niecierpliwie Christina, wyglądając na dwór.
– Tam! – szepcze zirytowana Sara. – Biały łoś!
– Tutaj? Wśród domów? – dziwi się Holger i także podbiega do okna.
Sara nie odpowiada, opuszcza swoje miejsce przy szybie i spieszy się, żeby wyjść.
Musi zobaczyć łosia z bliska.
Noc jest lodowato zimna. Nie ma czasu na wkładanie kurtki, więc Sara, wychodząc do
ogrodu, odruchowo kuli ramiona, żeby chronić się przed chłodem, i biegnie po zmarzniętej trawie,
przysypanej śniegiem jak pudrem. Jej kroki chrzęszczą.
Światło księżyca barwi całą ich niewielką miejscowość na srebrno.
Na zmarzniętej trawie leży centymetr śniegu, na dachach szron, cieniutka, mieniąca się warstwa
lodu na huśtawkach, meblach ogrodowych, stojakach do suszenia prania i zegarach słonecznych.
Łoś znowu się zatrzymuje, patrzy na nią, jakby ją obserwował.
Przygląda się jej badawczo.
Harald, Holger i siostry wychodzą na dwór za Sarą.
Wszyscy stoją na mrozie bez wierzchnich ubrań.
Sztywna trawa chrzęści, z latarń dochodzą jakieś brzęczenie i pstryknięcia. Nad nimi
nieboskłon i miriady gwiazd. Przez otwarte drzwi domu słychać gramofon, który nadal stoi w
przytulnym ciepłym salonie, gdzie czekają na nich kieliszki z niedopitym glöggiem.
Oniemiali patrzą na białego łosia, który teraz, pewnie wystraszony ich zainteresowaniem,
znowu zaczyna się oddalać, ale nadal mu z tym niespieszno.
Majestatycznie idzie drogą przez Koppom. To rodzaj łaski. Jest bliski i jednocześnie zupełnie
nieosiągalny.
Także u Nilssonów w domu naprzeciwko zauważono łosia.
Po drugiej stronie drogi słychać kobietę wołającą, że ktoś nie może wyjść bez kurtki.
Erik Nilsson, ten, który był przez wszystkie lata szkolnym kolegą Rasmusa i który rzucił w niego
jabłkiem w dniu zakończenia liceum, krzycząc coś, czego Sara udaje, że nie słyszała, biegnie z
aparatem fotograficznym.
W warmlandzką noc wdziera się błysk flesza i biały łoś zaczyna biec.
*

Ich mały domek stał wysoko na skale, która pochylała się nad samym morzem. Było z niego
widać, jak z gniazda, cały świat.
– Nasza własna strażnica! – żartował ojciec i wszyscy mieli wtedy bardzo zadowolone
miny, a najbardziej zadowolony i dumny był Benjamin.
To była ich strażnica.
Widzieli z niej, jak cudownie piękny jest świat stworzony przez Jehowę, a jednocześnie byli
cały czas świadomi nadchodzącej katastrofy (mogła nadejść, miała nadejść, musiała nadejść), tego,
co miało się przydarzyć – wojny, która się zbliżała, w wielkim dniu wszechpotężnego Boga. Na
wszystkich ilustracjach w gazetkach „Przebudźcie się!” i „Strażnica”, we wszystkich broszurach i
książkach każdy mógł zobaczyć, jak straszne to będzie: trzęsienia ziemi, pożary, spadający z nieba
ogień, walące się budynki, całe miasta, które zapadną się pod ziemię.
Cały ten piękny, miły, cudowny świat – morze, słońce, niebo, mewy, plaża – wszystko to
może zniknąć w sekundę.
W dzieciństwie Benjamin mógł godzinami siedzieć i z drżeniem chłonąć wszystkie
szczegóły. Krzyczący ludzie, którzy błagają o życie (za późno) albo próbują uciec, zbiec (na
darmo).
Łatwo było sobie wyobrazić, jaki strach wywoła wojna w wielkim dniu wszechpotężnego
Boga, tak jak było to napisane w Księdze Objawienia, którą tak często czytali na głos podczas
rodzinnych duchowych wieczorów.
Jeśli mają zostać uratowani, muszą być żywi duchem. Ich zadaniem było także obudzenie
ludzi, tak wielu, jak się da, umożliwienie im, by oni też uniknęli ognia. Benjamin był najbardziej
gorliwym z licznych sług Jehowy, żył duchowością i był niezachwiany w wierze, a świat wokół –
mimo zbliżającej się próby i dnia gniewu Boga – był jednak bezpieczny i łatwy do zrozumienia.
Na każde pytanie istniała jakaś odpowiedź.
Odpowiedź opierała się na solidnych podstawach i była uzupełniona odwołaniami do Biblii,
dla pewności została sformułowana przez radę w siedzibie głównej w Brooklynie, a następnie
zatwierdzona, skopiowana i wysłana do wszystkich zborów na całym świecie.
Bóg był miłosierny i kochający, ale był także Bogiem nadzorującym.
Otoczeni miłością i kontrolą.
Wszystko razem tworzyło bezpieczeństwo i pewność, w której wzrastał.
Słońce, które zaszło za ciemniejące czubki drzew, lśniąca i spokojna zatoka, wysokie, wciąż
niebieskie niebo – w oknach letniego domu odbijał się cały świat. Miał siedem lat i właśnie
zaczynało się lato, otworzyli dom na ten sezon i zjedli pierwszy obiad na werandzie.
Nagle zobaczył siebie.
W oknach odbijało się morze, niebo i słońce, ale on także tam był.
Wstał i zdumiony zaczął przyglądać się swojemu odbiciu, jakby właśnie odkrył coś, czego
sam nie umiał jeszcze nazwać.
A potem, nie wiedząc czemu, wyciągnął obie dłonie, jeszcze tłuste po posiłku, i przycisnął
je do świeżo wymytej szyby.
Kiedy zobaczył to ojciec, zwrócił mu uwagę, a on oderwał dłonie od szyby, na której zostały dwa
wyraźne odciski.
Jak zapewnienie, że naprawdę istnieje, że to, co zobaczył w lustrze – to, co było nim – naprawdę
jest.
Potem zgodnie z nakazem ojca poszedł po ścierkę.
W końcu jednak wyszło tak, jakby go nie posłuchał. Z niewiadomego powodu nigdy nie
starł odcisków dłoni. Zostały na szkle.
Coś odróżniało go od innych, coś było tylko nim.
Nie ma znaczenia, jak straszny ma być dzień gniewu Jehowy, z trzęsieniami ziemi i
pożarami, spadającym z nieba ogniem, walącymi się budynkami, zapadaniem się pod ziemię całych
miast. Kiedy cały ten piękny, miły, cudowny świat – morze, słońce, niebo, mewy, plaża –
wszystko zniknie w sekundę.
Bo teraz stoi w śniegu obok Rasmusa. Jest mu ciepło pod warstwą ubrań. Czuje, jak bije mu
serce. W tej chwili nie ma miejsca na wahanie.
Jest pewny.
Więc niech się stanie.
Cokolwiek ma się stać.
*

Biały pokój. Nagie ściany. Zatęchłe powietrze, słodkawy, lekko duszący zapach.
Przy łóżku stolik z bawełnianymi wacikami, solą fizjologiczną, lekami, jest też może jakiś
wazon z czerwonymi tulipanami (zawsze czerwone tulipany, tylko czerwone tulipany),
popołudniówki z poprzedniego dnia, szklanka z napojem odżywczym, a w niej słomka. W nogach
łóżka kroplówka z morfiną, antybiotykiem i odżywką, a w łóżku jego ukochany. To jeszcze tak
odległe.
Tak niemożliwe do pomyślenia.
Koszmarny sen.
Czy tamtej nocy dokonałby innego wyboru, gdyby wiedział?
Jak mógłby wybrać, zrobić coś innego, chcieć czegoś innego?
Siedzi na krześle obok łóżka.
Czyta wiersz Karin Boye:
Był czas, że nasze lato trwało wieczność całą. Włóczyliśmy się w słońcu, bez końca to
trwało…
Na zewnątrz jest nadal zima. I tak nie dałoby się otworzyć okna.
Wszystko jest zamknięte. Odizolowane.
W pokoju zapach środka dezynfekcyjnego i ta trudna do określenia, mdła słodycz, która
zawsze już będzie się kojarzyła z tymi godzinami, dobami, tygodniami.
Z tym pokojem.
Ale to jeszcze nie teraz.
Jeszcze nie.
Teraz jest godzina trzecia nad ranem 25 grudnia 1982 i całe jego życie zmienia się i
formuje, jest jak nowo narodzony, nosi białą szatę do samej ziemi. Kto będzie mógł wejść na górę
Jehowy?
Kto będzie mógł się dostać do jego świętego miejsca? Ten, kto ma niewinne ręce i czyste serce.
To pierwszy ranek. Wszystko jest stworzone na nowo.
Pada coraz gęstszy śnieg. Benjamin stoi obok Rasmusa przed przejściem dla pieszych na
skrzyżowaniu Hornsgatan i Timmermansgatan.
Mężczyzna, który wyszedł w wigilijną noc, żeby wyprowadzić psa, stoi jakiś metr od nich.
Poza tym są zupełnie sami.
Jakby oni i mężczyzna z psem byli jedynymi ludźmi w tym cichym mieście, a miasto
należało do nich, jak dziedzictwo.
Rasmus patrzy na tabliczkę z nazwą ulicy, są na Hornsgatan, widzi, że ulica ciągnie się bez końca
w obie strony.
– Czyli jesteś zupełnie nowy w tym mieście? – pyta Benjamin.
– Można tak powiedzieć! – odpowiada ze śmiechem Rasmus.
– I nie wiesz, gdzie teraz jesteśmy?
Rasmus znowu się śmieje.
– Nie. Naprawdę nie.
W padającym na Rasmusa i Benjamina śniegu słychać ich głosy i tykanie świateł
drogowych, ale poza tym śnieg jest jak dźwiękoszczelna przegroda między nimi a resztą świata.
– A w ogóle wiesz, dokąd masz iść? – pyta Benjamin, nadal tym samym miękkim głosem.
– Nie. Właściwie nie – przyznaje Rasmus i Benjamin nagle wygląda na zadowolonego.
Jakby to była odpowiedź, na którą czekał.
– Aha, no tak – mówi z szerokim uśmiechem. – Ja też nie. Może moglibyśmy pójść tam razem!
W tej samej chwili światło zmienia się na zielone i tykanie przyspiesza. Rasmus nie wie,
dokąd idzie, ale może dlatego, że jest zielone, zaczyna przechodzić przez ulicę, a Benjamin idzie za
nim.
W połowie drogi Benjamin bierze Rasmusa za rękę i Rasmus nie protestuje.
Idą dalej razem, tuż obok siebie.
Mężczyzna z psem z jakiegoś powodu stoi nadal przy pasach. Może pies się właśnie
załatwia.
Mężczyzna patrzy za nimi.
Po drugiej stronie skręcają w lewo i zaczynają iść w stronę szerokiej ulicy ze sklepami. Nie
da się powiedzieć, czy to Benjamin idzie za Rasmusem, czy Rasmus podąża za Benjaminem.
Obok nich przejeżdża jakaś taksówka ze zgaszonym szyldem. Poza tym miasto jest zupełnie
nieruchome. Lśniąco białe.
Idą dalej. Za ręce. Pada śnieg.
Nie wiedzą, gdzie idą, dokąd zmierzają.
Teraz jednak nie ma to żadnego znaczenia.
Bo każdy krok w dowolnym kierunku jest pierwszym krokiem w nowym kierunku.
A na miasto sypie śnieg.
*

22 stycznia 1983 Szwedzki Związek Samorządów Wojewódzkich odrzuca propozycję


omówienia choroby zwanej chorobą homoseksualistów lub pedalską dżumą, ponieważ uznaje się,
że jest ona zjawiskiem amerykańskim i nigdy nie trafi do Szwecji.
9 sierpnia pierwszy Szwed umiera na AIDS w szpitalu zakaźnym Roslagstull.
Kiedy wiadomość o tym trafia do mediów, Sara dzwoni i budzi Rasmusa o siódmej rano, bo
tak bardzo się o niego martwi, tak mówi.
– Jak to się martwisz? – przerywa jej zirytowany Rasmus.
Rasmus myśli, że zaraz usłyszy jedno ze zwyczajowych kazań o tym, że powinien być
ostrożny. Ale Sara go zaskakuje.
– Pomyślałam, że może go znałeś i jest ci smutno – mówi.
– Nic się nie martw – uspokaja ją Rasmus. – To nie był nasz znajomy.
Po zakończeniu rozmowy Rasmus wślizguje się z powrotem do łóżka, wsuwa pod kołdrę,
obejmuje ramieniem śpiącego Benjamina i ponownie zasypia.
To, czego nie wie, to że w innej izolatce z bezpośrednim wyjściem na dziedziniec szpitala
Roslagstull leży Reine, pierwszy z ich przyjaciół, który czeka na śmierć.
Zaledwie parę miesięcy wcześniej siedzieli razem przy wigilijnym stole, wznosili toasty i
śmiali się. Nie poznałby go, gdyby go teraz zobaczył.
Jego ciało jest tak kruche, niemal przezroczyste. Wychudzone od bezustannych biegunek.
Ten grzyb, co nie chciał zniknąć, sprawił, że Reine stracił ochotę na jedzenie.
Reine jest sam, nikt go nigdy nie odwiedza. Nie życzy sobie odwiedzin. Jedyną osobą, która
wie, że Reine leży w szpitalu, jest Paul, ale jego też nie chciał przyjąć w ostatnich tygodniach.
Sam wybrał izolację i samotność, żeby przyjaciele i rodzina się nie dowiedzieli.
To było dla niego ważne, tak, wręcz zasadnicze.
Poza tym od jakiegoś czasu już nie mówi.
Jest apatyczny. Walczy w milczeniu.
Czasem płacze.
Z bólu czy rozpaczy, tego nikt nie wie.
Zdarzyło się, że młoda pielęgniarka, nie zastanawiając się, wyciągnęła rękę bez gumowej
rękawiczki i otarła mu łzy.
Dostała potem ostrą reprymendę od starszej i bardziej doświadczonej koleżanki.
Tak nie wolno absolutnie robić, pod żadnym pozorem.
Parę miesięcy później, 12 października, Lennart Rinder, specjalista do spraw medycznych
Głównego Zarządu Zdrowia i Opieki Społecznej, uspokaja składającą mu wizytę delegację
Krajowej Federacji na rzecz Równouprawnienia Seksualnego zapewnieniem, że jest „wystarczająco
dużo miejsc w szpitalach oraz na cmentarzach, aby móc zająć się tymi, którzy zachorują i umrą”.
*
Dziękuję Stigowi-Åkemu Peterssonowi z RFSL oraz Jonowi Vossowi z magazynu „QX” za
udostępnienie archiwów.
Podziękowania dla Nicke Johansson, Kjella Rindara i George’a Svéda za rozmowy o
szwedzkiej walce o prawa homoseksualistów oraz historii AIDS w Szwecji.
Dziękuję Ericowi Enqvistowi, Annie Wilborg i innym byłym świadkom Jehowy, którzy
zgodzili się udzielić mi wywiadów.
Podziękowania dla pielęgniarek Kerstin Mannerquist, Kerttu Sturesson (Anioła z Roslagstull) i
Lotty Högberg, która pracowała jako stażystka w szpitalu w Roslagstull w pierwszych latach
epidemii.
Dziękuję Bertilowi Gustafssonowi, który dostarczył mi bezcennych informacji o
współczesnym i dawnym Koppom, Evie Lilja, która opowiedziała mi o Resö, Stefanowi
Engströmowi za informację o Hammarstrand, Pii Johansson za opowieści o Wyższej Szkole
Teatralnej i Annie Lindh (oraz chłopakowi, którego imienia nie pamiętam), którzy przekazali mi
szczegółowe informacje o liceum Solberga w Arvice.
Wśród książek, które przeczytałem, pragnę przede wszystkim wymienić antologie Queer i
Sverige (Queer w Szwecji), Homo i folkhemmet (Homo w folkhemmet), Gay-en världshistoria
(Historia gejów na świecie), Sympatins hemliga makt (Tajna władza współczucia), rozprawę
naukową Ingeborgi Svensson Liket i garderoben (Trup w szafie), książkę Sex och religion (Seks i
religia) norweskiego religioznawcy Daga Øisteina Endsjø, a także I medicinens öga (Medycznym
okiem) Karin Johannisson i Den yttersta plågan – Boken om Aids (Najgorsza plaga – książka o
AIDS) Larsa O. Kallinga oraz raport Benny’ego Henrikssona Fiendebilder (Postaci wroga) i
publikację RFSL Säkrare sex (Bezpieczny seks).
Z tysięcy przeczytanych artykułów chciałbym podkreślić znaczenie odważnego tekstu
publicystycznego Nilsa Janssona w „Dagens Nyheter” z roku 1988, a także poświęconego AIDS
numeru magazynu „Ottar” autorstwa Ylvy Brune i jej współpracowników Möt Aids med kunskap
kärlek och kondom (Zmierz się z AIDS z wiedzą, miłością i prezerwatywą, nr 1/1986), numeru, w
którym sam zresztą opublikowałem tekst i kilka rysunków.
1
Wszystkie fragmenty tekstów biblijnych pochodzą z Biblii Świadków Jehowy – Pismo
Święte w Przekładzie Nowego Świata (wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki). 2
Ebbe Carlsson był szwedzkim wydawcą i człowiekiem o rozległych kontaktach w świecie
polityki, który po tym, jak zamordowano premiera Olofa Palmego, miał własną teorię dotyczącą
przyczyn morderstwa i w porozumieniu z członkami rządu prowadził własne dochodzenie, łamiąc
przy tym prawo (m.in. poprzez zakładanie nielegalnych podsłuchów).
3 Karin Boye – szwedzka poetka i powieściopisarka (1900–1941); była lesbijką.
4 W Szwecji świeżo upieczeni absolwenci liceum są zwyczajowo obwożeni po mieście lub swojej
okolicy udekorowanymi gałęziami brzozy ciężarówkami, na których tańczą, śpiewają i bawią się.
5 Wśród historyków nie ma zgodności co do przyczyn śmierci Czajkowskiego. Jedni twierdzą, że
umarł na cholerę, a inni, że popełnił samobójstwo, ponieważ nie mógł się pogodzić z tym, że jest
homoseksualistą. Jest pewne, że we wcześniejszych latach podjął z tego powodu próbę
samobójczą.
6 Lars Carlzon – biskup diecezji sztokholmskiej w latach 1979–1984. Był socjaldemokratą i
angażował się w ważne sprawy społeczne, m.in. w działalność na rzecz zwiększenia tolerancji
względem homoseksualistów. Regularnie organizował wieczorne msze dla osób
homoseksualnych, za co był ostro krytykowany.
7 Nils Olof Thorbjörn Fälldin – szwedzki polityk, były premier Szwecji i lider szwedzkiej Partii
Centrum od 1971 do 1982. Kiedy został mianowany premierem w 1976 roku, był pierwszym
niesocjaldemokratycznym politykiem na tym stanowisku od czterdziestu lat.
8 After Dark w Hamburger Börs – w latach 80. najbardziej znany sztokholmski drag show, czyli
miejsce, w którym występują drag queens.
9 Partia EAP, określana też mianem Ruchu LaRouche’a – szwedzka partia polityczna stanowiąca
część międzynarodowego ruchu założonego przez amerykańskiego polityka Lyndona
LaRouche’a. Partię cechuje spiskowa wizja świata, konserwatyzm i wrogie nastawienie do
ruchów ekologicznych.
10 Partia Czarnych Panter (ang. Black Panther Party (BPP) albo Black Panther Party for
SelfDefense) – radykalna amerykańska organizacja polityczna utworzona w celu ochrony czarnej
mniejszości w USA i walcząca o jej prawa. Aktywna w latach 60. i 70. XX wieku.
11 Pierwsze w Szwecji prawo regulujące sytuację związków osób wspólnie mieszkających
zostało ustanowione już w roku 1973, ale nie obejmowało wtedy par homoseksualnych.
12 We will not win our rights by staying quietly in our closets… We are coming out to fight the
lies, the myths, the distortions. We are coming out to tell the truths about gays, for I am tired of
the conspiracy of silence, so I’m going to talk about it. And I want you to talk about it. You must
come out. Come out to your parents, your relatives.
13 W Radzie Miasta San Francisco.
14 W latach 1982–1983 Ghana przeżywała klęskę suszy. Sytuację dodatkowo pogorszyło
deportowanie z Nigerii miliona mieszkańców Ghany, którzy tam nielegalnie pracowali.
15 Współczesnym szwedzkim zwyczajem wigilijnym jest oglądanie filmów z Kaczorem
Donaldem przed uroczystą kolacją.
16 Pieśń do słów wiersza Viktora Rydberga.
17 Nawiązanie do szwedzkiego tekstu Ta Święta Noc – kolędy skomponowanej przez
Adolphe’a Adama w 1847 do tekstu Placide’a Cappeau w języku francuskim. Kolęda ma nieco
inną treść w tłumaczeniach na różne języki. W szwedzkim tekście ludzkość pada na kolana, by
powitać wolność, a nie Zbawiciela, jak w tekście polskim.

You might also like