Professional Documents
Culture Documents
Therese Bohman Ta Druga
Therese Bohman Ta Druga
Karskiego
(PIW, Warszawa 1964). W tekście wykorzystano także parafrazę słów księcia Myszkina:
Tylko piękno nas uratuje (F. Dostojewski, Idiota, tł. J. Jędrzejewicz, PIW, Warszawa 1987:
Piękno zbawi świat).
Wiersz Åsy Nelvin w tł. J. Czechowskiej.
Tytuł oryginału Den andra kvinnan
Przekład Justyna Czechowska
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek, Agnieszka Wójcik
Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski
DEN ANDRA KVINNAN
Copyright © 2014 by Therese Bohman
First published by Norstedts, Sweden
Published by arrangement with Nordin Agency AB, Sweden
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Justyna Czechowska, 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2020
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © RexShutterstock/EastNews
Przekład współfinansowany
ze środków Swedish Arts Council.
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2020
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Åsa Nelvin
Listopad rozłożył się nad Norrköpingiem, przez całą jesień było
mgliście. Lipy w alejach są ognistożółte, powietrze łagodne, ale
ranki stały się surowe i zimne. Gdy idę na przystanek przy stacji,
przecinam plac przed Teatrem Östgötskim, czytam napis nad
wejściem: GŁOŚCIE SMUTEK STULECI, GŁOŚCIE RADOŚĆ
STULECI.
Podłogi zrobiły się zimne, w całym mieszkaniu utrzymuje się
nieprzyjemny chłód – widocznie właściciel domu nie włączył
jeszcze ogrzewania – kaloryfery są zaledwie letnie, ciągnie
od nieszczelnych futryn. Mieszkam na parterze, w pokoju
stanowiącym mój salon i sypialnię, który wychodzi na ulicę,
brakuje żaluzji. Może się urwały, kiedy mieszkał tu jeszcze
poprzedni lokator. Na dolną część szyb przykleiłam papier
do pieczenia, żeby wpuścić światło, a jednocześnie powstrzymać
przechodniów od zaglądania do środka. Zanim to zrobiłam, któregoś
ranka zaraz po obudzeniu poczułam, jak gapi się na mnie jakiś
mężczyzna – jego twarz poruszała się za oknem niczym różowy
balon. Kiedy się zorientował, że go zobaczyłam, poszedł sobie, ale
być może stał tam dłuższą chwilę i przyglądał się, jak śpię. Później
nie mogłam już przestać o tym myśleć – to nieprzyjemne, a zarazem
łechcące próżność uczucie: pomyślałam, że może nie on jeden tak
robił. Może usłyszał o mnie od znajomego, może się wymieniają, to
znaczy mężczyźni, którzy patrzą, jak śpię – przychodzą, gdy tylko się
przejaśnia, i mają nadzieję, że choć trochę rozkopię kołdrę.
Nieprzyjemne wrażenie jednak przeważyło, kupiłam papier
do pieczenia, przykleiłam go na tyle wysoko, żeby nikt nie mógł
zajrzeć do środka, następnie wyszłam na ulicę i jeszcze sprawdziłam,
czy nie zostawiłam prześwitów.
W dni, kiedy mam pracować, budzik dzwoni o wpół do siódmej.
Asfalt za oknem ma głęboko czarny kolor – to mokra jesień – nad
ranem w powietrzu unosi się mgła, a z portu albo aż znad morza
dociera zapach wilgoci.
Jednostajność mojej porannej rutyny jest ospała, na granicy jawy
i snu: wiecznie spóźniony autobus, który powoli sunie przez
zanurzone we mgle przedmieścia. Jechałam tędy już tyle razy,
że rozpoznaję rejestracje samochodów na parkingach, błędy
na szyldach osiedlowych sklepików, na których reklamuje się tani
tytoń.
Kobieta z Czerwonego Krzyża zbierająca datki przy wejściu
do szpitala jest tam zawsze przede mną. Kiwam do niej głową,
myśląc jak co rano, że kiedyś, gdy będę miała drobne, powinnam
coś jej dać. Wyłączam alarm w pustej stołówce, otwieram pustą
szatnię, przebieram się.
Pracownicy kuchni i stołówki noszą te same bluzki co salowe –
prostokątne, w serek, workowate, niedopasowane, zwisające
z piersi – wygląda się w nich grubo, nawet jeśli ma się tylko
namiastkę biustu. Białe spodnie, przewidziane dla męskiego
personelu, pasują na mnie, jeśli wybiorę mniejszy rozmiar – tak też
robię, mają prosty krój, opinają się na biodrach. Na początku
najtrudniej było mi przywyknąć do tego brzydkiego, ohydnego
mundurka, ale znalazłam na to sposób: samoopalający krem
na ramionach, żeby nie wyglądać zbyt blado, kilka kropel perfum
na szyi, tak bym mogła schylić głowę i wciągnąć ich zapach, gdy
woń jedzenia i zmywarki robi się nieznośna, no i ładna bielizna,
której czasem pozwalam wysuwać się zza białej, nieforemnej bluzki,
jak brzeg delikatnej koronki wokół piersi. Uważam, że to seksowne,
nie wulgarne, ponieważ biustonosz tylko się zaznacza – jako
przypomnienie, że jestem kimś więcej niż osoba tkwiąca w takim
położeniu, mająca na sobie tę ohydną bluzkę.
Wpisuję się na listę obecności, zapalam wszystkie lampy,
otwieram drzwi i windy, wyłączam wielki podgrzewacz, który
pracował całą noc, wyrzucam mnóstwo resztek z wczorajszego
obiadu, pieczoną mortadelę i purée ziemniaczane. Tak naprawdę nie
przeszkadza mi mortadela i purée – kiedy mama przygotowywała
taki obiad, gdy jeszcze mieszkałam w domu, zawsze smakowało
wspaniale – ale w stołówce nic nie jest do końca smaczne, niczego
nie da się wystarczająco doprawić. Wszystko smakuje jak jedzenie
dla dzieci, plastry mortadeli są za grube, a purée za twarde.
Kiedy wyrzucam jedzenie do wielkiego czarnego worka
na śmieci, do jadalni wchodzi Magdalena.
– Co to jest? – pyta.
– Jedzenie z wczoraj.
– Jezu, obrzydliwe. Ależ oni marnują. Pracowałaś wczoraj?
– Nie.
– Nie było mnie tu od tygodnia. Nigdy do mnie nie dzwonią.
A do ciebie?
– Jestem parę godzin na zastępstwie.
– Zadzwonili rano, Siv jest znowu chora.
Zawiązuje fartuch wokół talii, zaczyna polewać wodą ladę
wydawczą. Kiedy Magdalena pracuje, to ona jest szefem, choć też
ma tylko zastępstwo, ale nie przeszkadzam jej w tym. Od dawna
pracuje tu na tych samych, marnych warunkach, nikt nie chce jej
zatrudnić, bo jest intrygantką, wiecznie plotkuje. Dziś mówi,
że jedna z kucharek ukradła pieniądze z kasy – to tak naprawdę
tajemnica i Magdalena sama obiecała o tym nie mówić, a teraz
patrzy na mnie, jakby rzucała mi wyzwanie.
Kiedy już wszystko, co ma być wystawione, zostało wystawione,
a ja umyłam kilka skrzynek z kieliszkami i masę talerzy – z tłustą
warstwą majonezu i przyklejonymi do niej gałązkami koperku –
po jakimś przyjęciu, na które stołówka wypożyczyła swoją zastawę,
pijemy kawę. Zawsze pijemy kawę przy tym samym stole, najbliżej
okien, z widokiem na wielki parking przed wejściem do szpitala.
Myślę sobie, że powinien tam być jakiś piękny park albo inna
zieleń, na której można by zatrzymać wzrok, ale są tam jedynie
przystanki autobusowe, postoje taksówek, a ludzie ciągle wchodzą
i wychodzą, przyjeżdża się po nich albo dowozi, podczas gdy
w powietrzu wisi deszcz. Magdalena wyjmuje z lodówki bagietkę
z krewetkami.
– Chcesz pół?
Potrząsam głową, biorę wierzch kajzerki z serem, niezdarnie
opakowanej w folię.
– Dziś jest potrawka z kurczaka z ananasem – oznajmia
entuzjastycznie Magdalena. Zazdroszczę jej, że potrafi w tej pracy
odczuwać entuzjazm. – Wezmę na wynos dla Andersa, uwielbia ją.
Później wjeżdżają wagony z dzisiejszym daniem: wielkie
pojemniki z potrawką i mniejszy gar z jakąś ponurą breją dla
wegetarian. Gotuję ryż w ogromnym parowarze, następnie
porcjujemy jedzenie do pudełek, nalewamy słodko-kwaśny sos
z kurczakiem na górkę ryżu, nakładamy przykrywkę, odnosimy
do podgrzewacza. Gdy zbliża się dwunasta, przychodzą klienci:
personel szpitalny i kilkoro krewnych pacjentów – wygląda na to,
że potrawka niebawem się skończy. Dzwonię do kuchni po więcej.
– Czy w potrawce są orzechy? – pyta jakaś salowa.
– Nie wydaje mi się – odpowiadam. – Zadzwonię i spytam dla
pewności.
– Byłoby dobrze, gdybyście gdzieś podawali składniki – upomina
salowa, spoglądając na przytakującą koleżankę, która przewraca
teraz oczami w sposób oznaczający, że trudno mieć w tym miejscu
jakieś większe oczekiwania. – Z pewnością nie tylko ja chciałabym
to wiedzieć.
W szpitalu istnieje rygorystycznie przestrzegana hierarchia,
zrozumiałam to już pierwszego dnia – łańcuch pokarmowy,
w którym salowe za żadne skarby nie chcą być na samym końcu,
mają zatem potrzebę wywyższania się wobec personelu kuchni.
Nosimy wprawdzie te same ubrania, ale my tylko nakładamy
jedzenie. Lekarze mają do nas zupełnie inny stosunek, są pewni
swojej pozycji, zawsze mili w zdystansowany sposób, cierpliwi,
sympatyczni. Niektórzy z nich są przystojni, wzbudzają respekt
w swoich białych fartuchach z plakietką informującą o ich pozycji.
Zabawiam się, niewinnie flirtując z niektórymi, jestem wobec nich
trochę bardziej uczynna i uśmiechnięta.
Od czasu do czasu bawię się myślą, jak by to było zostać
kochanką jednego z nich, szczególnie tego wysokiego przystojniaka,
który zbyt rzadko tu się stołuje. Zastanawiałam się, gdzie byśmy się
widywali, wyobrażałam go sobie u mnie w domu, choć to
oczywiście niewiarygodny scenariusz, żeby trafił do mojej małej
kawalerki, między moje rzeczy. Wyobrażam go sobie na mojej
kanapie, jak pijemy wino i rozmawiamy. Może o literaturze, która
jak odkryjemy, jest naszą wspólną pasją. Myślę, że jest obyty,
zainteresowany sztuką, literaturą i polityką, często podróżuje, dużo
czyta, żyje na odpowiednim poziomie. Przeglądałby książki
na moim regale i moje oczytanie zrobiłoby na nim wrażenie.
Ciekawe, co o mnie myśli, o ile w ogóle myśli. Czy sądzi, że jestem
jak inne kobiety pracujące na zastępstwo w kuchni i w stołówce,
może młoda mama, która skończyła technikum spożywcze
i tymczasowo jest na zastępstwie w stołówce szpitalnej, później całe
życie przepracuje w wielkiej kuchni, szkolnej garkuchni, ma obolałe
plecy i ramiona.
Opowiadam o tym Emelie, kiedy spotykamy się wieczorem. Całe
ciało mam zmęczone, ale jeśli po pracy nic nie robię, jest mi
smutno, że to beznadziejne zajęcie przejęło kontrolę nad moim
życiem, najczęściej zgadzam się więc na propozycje Emelie.
– Proszę cię – wzdycha Emelie. – Ile on ma lat? Pięćdziesiąt?
– No, mniej więcej.
– Mogłabyś zrobić coś takiego? Serio?
Wzruszam ramionami, chociaż wiem, że tak, mogłabym zrobić coś
takiego. Właśnie takie rzeczy należy robić, jeśli chce się pisać,
szczególnie mieszkając w mieście takim jak Norrköping: jeśli nic się
nie dzieje, należy zadbać o to, żeby się działo, tak by miało się
o czym pisać. Nie śmiem tego powiedzieć na głos, ponieważ
wydaje mi się, że to brzmi pompatycznie, boję się, że Emelie rzuci
mi spojrzenie mówiące: „Za kogo ty się w ogóle masz?”. Mimo
że nigdy nie uważałam siebie za kogoś szczególnego, postanawiam
milczeć.
– Jest żonaty? – pyta.
– Nie wiem, zapomniałam sprawdzić.
Emelie pije jakiś beżowy kawowy napój przez słomkę wystającą
z wysokiej szklanki, na dworze wieje, wcześnie się ściemnia.
Kawiarnia jest pełna studentów, tak jak i całe miasto, obecnie
w Norrköpingu aż kłębi się od studentów, szyby wychodzące
na plac zaparowały od ich ciepła, od ich grupowych zadań,
od niekończących się dyskusji nad kolejną obrzydliwą kawą, jaką
wszędzie tu serwują. Idę do domu przez Kungsgatan, zatrzymuję się
w spożywczym, gdzie mają promocję na pomarańcze. Może brakuje
mi witamin, może to dlatego jestem taka zmęczona. Albo mam
szkorbut i niebawem wypadną mi wszystkie zęby. Przeciągam
językiem po brzegach zębów, może się poluzowały. Może zaraz
zaczną się ruszać.
Kupuję trzy pomarańcze – groteskowo duże, największe
pomarańcze, jakie widziałam. Chodniki są ciemne od wilgoci, mam
zmęczone nogi. Łydki robią się sztywne i napięte od stania
na betonowej podłodze przez cały dzień. Kiedy tylko docieram
do domu, od razu idę do łóżka, zwijam kołdrę i poduszki w wielką
stertę, a następnie kładę się na plecach z nogami w górze. Czuję, jak
krew uwalnia się ze stóp i płynie przez nogi – w łydkach kłuje,
swędzi. W tym samym momencie, gdy wyciągam się po książkę
leżącą na wierzchu stosu na nocnym stoliku, wibruje telefon – to
esemes od Emelie: „Właśnie postanowiłam iść do pubu, idziesz
ze mną?”. Odpowiadam, że nie mam siły, choć jednocześnie mi
wstyd, że odrzucam zaproszenie, kiedy wreszcie ktoś oferuje mi
rozrywkę. Zawsze to samo: jeśli się zgodzę, myślę, że wolałabym
siedzieć w domu, bo znajomi Emelie nieszczególnie mi
odpowiadają, a jeśli odmówię, jest mi wstyd, że taka ze mnie
nudziara.
Baudelaire pisze o samotności, podkreślam prawie każdą linijkę.
Poczucie wyobcowania, skazanie siebie na wieczną samotność,
a jednak płonący apetyt na życie. Czy on poszedłby
do studenckiego pubu w Norrköpingu? Nikt, kto ma płonący
apetyt na życie, nie zadowoli się taką namiastką, ale może
pomyślałby, że to lepsze niż nic.
Jest środa, ale nie mogę się spotkać z Carlem, bo jego córka ma
urodziny. To jego najstarsza córka, z pierwszego małżeństwa. Sandra
Malmberg kończy dwadzieścia cztery lata. Jestem tylko o kilka lat
starsza, całkiem niedawno sama skończyłam dwadzieścia cztery lata.
Pamiętam tort w salonie u rodziców, wazon z bzem, kopertę
z banknotami.
Carl i reszta rodziny idą na kolację z Sandrą. Opowiadał mi, jak to
zazwyczaj wygląda: to ona wybiera restaurację, wtedy idą
do jednego z niewielu tych naprawdę dobrych lokali
w Norrköpingu. Widzę to oczami wyobraźni: wielki stół
zarezerwowany na nazwisko Carla, jak wchodzą tam dużą,
wystrojoną grupą. Sandra od dzieciństwa jadała w restauracjach,
wie, jak się zachować w takim miejscu, potrafi na luzie żartować
z kelnerami, ponieważ w eleganckim otoczeniu czuje się jak
w domu. Wiem, że od kilku lat studiuje w Lundzie – Carl czasem
napomknie coś bez zastanowienia, chociaż mówiłam, że nie chcę nic
wiedzieć o jego rodzinie. Dowiaduję się, że studiuje politologię –
nie mam bladego pojęcia o takich rzeczach – jakiś program o profilu
międzynarodowym. Na pewno jest kimś, kto po kilku latach
studiów za granicą i odbyciu praktyk w prestiżowych instytucjach
centralnych skończy na jakimś wysokim stanowisku w dyplomacji,
ONZ-ecie, Agencji Rozwoju Współpracy Międzynarodowej –
wszystko jedno gdzie: tam, gdzie praca jest dobra i ważna – będzie
płynnie mówiła w kilku językach, nigdy nie będzie się
denerwować, zamawiając danie w restauracji. Z pewnością jest
z niej dumny. Chcę, żeby i ze mnie był dumny. Chciałabym znaleźć
jakiś sposób, żeby był ze mnie dumny.
Dziś wieczorem nie będzie wysyłał żadnych esemesów, w takie
wieczory nie robi takich rzeczy. Zamówią dobre wino do tej
wytwornej kolacji, później może koniak do kawy, rachunek
wyniesie kilka tysięcy, ale to i tak tylko mała część jej
urodzinowego prezentu – próbuję sobie wyobrazić, co takiego
Sandra Malmberg życzy sobie z okazji urodzin. Może ubrania, jakąś
drogą torebkę. Carl z pewnością uczestniczył w kupowaniu
prezentu, lubi to, jak na pięćdziesięcioletniego mężczyznę jest
całkiem nieźle zorientowany w modowych trendach. Wyobrażam
sobie, jak podaje jej śliczne pudełko z kosztowną zawartością, którą
sam wybrał, a wybrał w punkt, kupił jakieś śliczne ubranie, za które
będzie komplementowana przez znajomych, którzy również dostają
od ojców drogie prezenty urodzinowe.
Mamy się spotkać w tej nowej winiarni przy teatrze, okazuje się
jednak, że jest zamknięta, idziemy więc do Pałacu Rozrywki. Jak
zwykle wczesnym wieczorem jest tam pusto, siedzimy same przy
barze. Alex pozwala, bym opowiedziała wszystko, co myślę
na temat Emelie i co mnie tak rozzłościło, później ona
z zaangażowaniem mówi o wykładowcy projektowania graficznego,
z którym wciąż się nie przespała, ale jest przekonana, że on z nią
flirtuje.
– Na jego zajęciach strasznie się podniecam, rozumiesz to? Niczego
się nie uczę. A teraz spytał mnie, czy mogę mu pomóc w jednym
projekcie. Przygotowuje wystawę w Muzeum Pracy. Robi to
wieczorami, nie ma to nic wspólnego z uczelnią, ale stwierdził,
że według niego pasowałabym do tej roboty. To przecież prawie
jakby powiedział, jaka jestem zdolna, no nie?
– Rzeczywiście.
– Zresztą chyba jednak nie słucha synthpopu ani nie jeździ
na motorze, to jakieś chore z tymi jego spodniami.
Zamawiamy po kolejnej lampce – teraz jestem nietrzeźwa, ale
szczęśliwa, w przeciwieństwie do tego, co czułam zaledwie godzinę
temu. Myślę, że Alex jest wspaniała, jak to dobrze, że spotkałam
kogoś takiego jak ona. Chwilę później kątem oka zauważam
znajomego – o, to księgowy.
Macham mu, widać, że już wcześniej mnie zauważył, ale nie
śmiał się przywitać, ponieważ jego machanie wcale nie wygląda
na zaskoczone. Wstaje i podchodzi do nas. Kiedy mam go
przedstawić Alex, uświadamiam sobie, że zapomniałam, jak facet
ma na imię. Wygląda na zawiedzionego. On nie zapomniał, jak ja
się nazywam.
Przyciągamy dodatkowe krzesło między nasze, siada i patrzy to
na Alex, to na mnie, jakby nie mógł uwierzyć w swoje szczęście,
że w ogóle może z nami siedzieć. Widzę, jak kilka razy rozgląda się
po lokalu w nadziei, że zobaczy kogoś znajomego, komu zaimponuje
swoim towarzystwem. Alex i ja jesteśmy za ładne na całe to miasto,
ale by sprawiedliwości stało się zadość, należy przyznać,
że księgowy na nas zasłużył: jest zabawny, rozśmiesza nas, wygląda
uroczo w tej swojej koszuli i marynareczce, dziś również są nieco
wygniecione. Kiedy wino się kończy, kupuje następne, a później
kolejne, kiedy i to wypiliśmy. W końcu, gdy wszyscy troje jesteśmy
kompletnie pijani, Alex proponuje, żebyśmy poszli do mnie. Wzrok
księgowego staje się rozbiegany, ale przytakuje: chętnie pójdzie
do mnie do domu.
Na dworze jest ponuro i zimno, może wilgoć z kanału roznosi się
po wąskich uliczkach – tak wyobrażam sobie Londyn
w dziewiętnastym wieku. Z naszych ust leci para, śmiech Alex
odbija się o ściany klatki schodowej. Księgowy pali papierosa, jest
zadowolony.
Siadają na kanapie, przynoszę kolejną butelkę wina – jutro
pracuję, powinnam przestać pić, ale to nie żaden problem, żeby
na kacu załadować brudne talerze i pojemniki do zmywarki. Nie
muszę podejmować żadnych decyzji, brać odpowiedzialności,
trudzić się nad czymś, co wymaga koncentracji czy nawet myślenia
– brakuje przesłanek, które kazałyby mi przestać pić, napełniam
więc trzy kieliszki po brzegi, a kiedy wracam do pokoju, oni już się
całują.
– Chodź do nas – mówi Alex, a ja przyjmuję zaproszenie.
Zmywarka w kuchni na dole jest kubistycznym wielorybem
z aluminium: leży na brzuchu i rozwiera fiszbiny wijących się
gumowych rurek, przez które przepuszcza naczynia i pojemniki,
głaszcząc, układa je na miejsca, po czym z wolna je połyka, myje
i płucze w swoich wnętrznościach, a następnie wysuwa je parujące
i z połyskiem z drugiej strony. Czasem myślę, że jest moim
przyjacielem albo czymś w rodzaju zwierzaka domowego. Jestem
opiekunką zmywarki, myję ją, zajmuję się nią, kiedy skończy
dniówkę, kiedy przepuściła już przez siebie ostatnie pojemniki,
wysuszyła je. Pomieszczenie jest jak gorąca, wilgotna jaskinia,
w której wydech zmywarki zaszedł parą na wielkich szybach
wychodzących na grudniowy mrok.
Za każdym razem, gdy pod koniec dnia odsyłają mnie do kuchni,
moim zadaniem jest wyczyszczenie wszystkiego. Następnego dnia
rano, o wpół do dziewiątej, zapaćkane kaszą pojemniki ze śniadania
z brzękiem wjeżdżają do zmywarki, ale przez noc ma być
wysprzątane, z pewnością istnieją jakieś zasady higieny, których
należy przestrzegać, żeby nie narazić pacjentów na złapanie infekcji.
Nikt mnie o tych zasadach nie informował, ale wyobrażam sobie,
że jakieś są, to dlatego szefowa jest nadgorliwa, jeśli chodzi o pleśń
rozchodzącą się jak rdza w zagłębieniach na wierzchu zmywarki.
Pleśń nigdy nie wysycha w tym wilgotnym powietrzu, tylko
tworzy czerwone bajorka. Jesienią kierowniczka kazała jednej
pracownicy stanąć na krześle i spłukać wierzch maszyny
najsilniejszym strumieniem prysznica. Kristina, pracująca
na zmywaku kilka razy w tygodniu, pomogła ściągnąć mętną wodę
do odpływu. Jest opóźniona w rozwoju – czy jak to się nazywa –
nie upośledzona, ale powolna, niezbyt inteligentna, praca z nią
mnie drażni, przede wszystkim dlatego, że wszystko zajmuje jej
mnóstwo czasu. Gdy wpuszcza naczynia do zmywarki albo
odstawia je po wysuszeniu, muszę pracować jeszcze wolniej, żeby
nie wynikła z tego jakaś katastrofa, albo biec na koniec maszyny
i przesunąć skrzynkę z pokrywkami czy talerzami, które zleciałyby
na podłogę, gdybym ich nie przytrzymała na miejscu. Sama praca
nie drażni mnie tak bardzo jak wredne uczucie, że robię to samo
co jakaś idiotka – nie wiem, jak inaczej to sformułować, by nie
zabrzmiało niesympatycznie, bo to jest niesympatyczne.
W niektóre dni mam poczucie, że jestem śmieszna: przecież
niedługo mnie już tu nie będzie, poza tym tylko to zmywanie jest
naprawdę ciężkie. Nie mam nic przeciwko pracy w stołówce –
w zwykłej restauracji nie brzydziłabym się zmywania, ale tutaj,
w tej wielkiej kuchni, nie mogę przestać myśleć o tym, skąd
pochodzą te pojemniki, na jakim oddziale były, jacy pacjenci dostali
z nich obiad, na co chorują. Niektóre pojemniki były u pacjentów,
którzy mogą przyjmować tylko zmiksowane jedzenie. Nie mam
pojęcia, co im dolega, może nie mogą gryźć albo przełykać, a może
mają jakiś problem z żołądkiem czy z jelitami. Dostają przeciery
w najmniejszych pojemniczkach – te często wracają nietknięte.
Zeskrobując je do odpadów, wstrzymuję oddech: świecący
na zielono mus z groszku, purée marchewkowe, jakaś szarobrązowa
breja, która zapewne jest mięsem, w kuchennej sekcji specjalnego
żywienia zmieszana mikserem w rozmemłaną papkę.
Ale w niektóre dni wydaje mi się, że już zawsze tak będzie.
Przez resztę życia będę zeskrobywać zimne jedzenie do wiaderka,
układać pojemniki i pokrywki razem z opóźnioną w rozwoju
praktykantką, już zawsze będę codziennie chodzić w tym brzydkim
szpitalnym mundurku.
W kącie kucharek znajduje się wielki stół z nierdzewnym blatem,
wokół którego organizuje się zebrania i przerwy na kawę, stoi tam
puszka z pieniędzmi – należy wrzucić dwie korony za każdy kubek,
bez wyjątku. Leżą tam kartki z przepisami i stos starych tygodników
otwartych na stronach z krzyżówką. Kulą się nad nimi podczas
przerw albo tylko od czasu do czasu wpisują jedno słówko, czekając,
aż coś się ugotuje. Pewnego popołudnia zbierają się wokół hasła
„dźwiękonaśladownictwo” – próbują z każdej strony, zliczają
kratki, to nie może być „echo”, jest za krótkie, próbują więc je
wydłużyć „echografia”, „echosonda”, ale i to nie pasuje. Kiedy już
wróciły do garnków, liczę kratki: jedenaście. Onomatopeja. Nie
mam odwagi tego powiedzieć, bo wiem, jak spojrzałyby na mnie,
wzrokiem mówiącym „jakie to dziwne, że ona zna takie słowo”,
zaćmiłoby to radość z wpisania tak długiego słowa do krzyżówki.
To jak wtedy, gdy starałam się wytłumaczyć, że na uniwersytecie
nie ma ferii, a jedna z kobiet na zmywaku powiedziała, że jej córka
ma zarówno ferie świąteczne, jak i zimowe, chodzi zaś do liceum
w dzielnicy Haga, na co odparłam: „Owszem, w liceum są ferie...”,
po czym się zorientowałam, że ona nie odróżnia liceum
od uniwersytetu.
Budzę się blisko niego, po raz pierwszy spaliśmy razem. Jest ciepły,
oddycha spokojnie, regularnie, wygląda, jakby był bezpieczny,
a jednocześnie podatny na zranienie – to takie piękne, że aż boli
mnie serce. Teraz on sobie to uświadomi, tak jak ja sobie
uświadomiłam. Zrozumie, że właśnie tak to powinno wyglądać: to
ze mną powinien dzielić codzienność. Że w dłuższej perspektywie
nie da się żyć w nieregularnym rytmie stresujących spotkań
w moim mieszkanku, gdzie uprawiamy seks, a później może
zdążymy wypić małą kawę, zanim on będzie musiał już iść:
do pracy, do rodziny, do sklepu po zakupy na kolację, którą
następnie przyrządzi żonie i dzieciom w wielkiej, jasnej kuchni. To
ze mną powinien dzielić codzienność, bo uszczęśliwiam go bardziej
niż jego żona, wszystko robię lepiej niż ona. Ze mną fajniej się
rozmawia niż z nią. Nie powiedział tego wprost, ale wyraził się:
„Fajnie się z tobą rozmawia!” – z entuzjazmem w głosie
wskazującym na to, że rozmowy ze mną to coś zupełnie innego niż
to, do czego przywykł. Z nim też się fajnie rozmawia, fajniej niż
z kimkolwiek innym.
Kiedy się budzi, jak zwykle mruży do mnie oczy, najpierw nieco
zdziwiony, a po chwili szczęśliwy, że to ja tam leżę, na miejscu jego
żony. Z pewnością myśli teraz, że powinnam tu zostać i kiedy żona
w niedzielę wróci z Londynu, zwróci się do niej z poważnym:
„Musimy porozmawiać”, następnie ona z zaciśniętymi zębami
weźmie torebkę, zabierze dzieci, wsiądzie do samochodu i pojedzie
do mamy albo do którejś przyjaciółki i się popłacze, o ile jest
płaczącym typem kobiety, i będzie mnie nienawidziła, ale to
w porządku, ja też jej nienawidzę.
Ale on mówi tylko, że to takie przyjemne, przyciąga mnie
do siebie, całuje w czoło, a później mówi, że niedługo musi jechać
do pracy, że może lepiej będzie, jeśli wyjdę przed nim, aby sąsiedzi
się nie domyślili, może nawet lepiej będzie, jeśli wyjdę jak
najszybciej.
Mówię do Alex, że nie da się tak żyć. To niedorzeczne. Przytakuje:
oczywiście, że to niedorzeczne. To niedorzeczne: rzuca mi ochłapy,
małe kawałki tego, co mogłabym mieć, to jak tortura. Jakbym była
karłem na jego dworze, a on czasem oddawał mi kęsy najlepszych
potraw, które sam jadł, bo przez resztę czasu jadam z psami.
– Teraz przesadzasz – odzywa się Alex trzeźwo. Być może tak jest.
Nie wiem tego. Tak się czuję. Jeśli ja go nie mogę mieć, nikt nie
powinien. Mówię o tym Alex. Mówię, że czasem wyobrażam sobie,
jak jego żona umiera.
– Rozumiem – odpowiada. Nie ocenia mnie.
Przytula mnie, a ja czuję, że jest we mnie całe morze stłumionego
płaczu.
Przez cały wieczór leżę w łóżku, nie mam siły zapalić światła. Kiedy
zapada zmrok, światło z latarni na ulicy rozświetla pokój – widzę
migoczący blask, dlatego domyślam się, że dalej pada. Później
dzwoni telefon. Na wyświetlaczu pojawia się napis ALEX. Głośny
sygnał brzmi groteskowo, rozchodzi się echem po cichym pokoju.
Wyłączam dźwięk, trzymam wibrujący telefon w dłoni. Świecący
wyświetlacz gapi się na mnie rozkazująco. Muszę odebrać. Muszę
jej powiedzieć, że wiem, muszę wyrzucić z siebie tę czerń.
Moje „halo” jest słabe, natychmiast pyta, czy coś mi dolega.
– Widziałam was – mówię.
– Co? – pyta.
– Widziałam was – powtarzam. – Carla i ciebie. Widziałam was
u Lindahla.
Milczy przez kilka długich chwil. Myślę, że teraz to już koniec.
Wszystko skończone: z nią, z Carlem. Koniec. Teraz zostanę zupełnie
sama.
I wtedy wybucha śmiechem. Jej śmiech jest perlisty, piękny
i szczery, przychodzi mi do głowy, że ktoś, kto w podobnej sytuacji
tak się śmieje, jest szaleńcem. Sadystą i szaleńcem. Nawet to po niej
widać, w jej oczach jest coś dzikiego, coś nieobliczalnego.
Milknie.
– A więc teraz rozumiesz? – pyta.
Przełykam ślinę.
– Tak – odpowiadam. Mam słaby głos.
– Jesteś zła na mnie?
– Nie rozumiem, jak mogłaś mi to zrobić – mówię.
Znów się nie odzywa. Zapada krótka, nieprzyjemna cisza.
– Jak mogłam ci o tym nie powiedzieć? – dopytuje.
Potrząsam głową. Tak czuje się człowiek pusty w środku.
– Jak w ogóle mogłaś to zrobić – dopowiadam.
– To zrobić? – odzywa się. – Chodzi ci o picie z nim kawy?
– Picie kawy?
Podnoszę głos.
– Nie mam pojęcia, co z nim robiłaś, ale zakładam, że robicie
więcej, niż tylko pijecie razem kawę. Jak mogłaś się z nim przespać?
Tym razem jej perlisty śmiech nigdy się nie kończy.
– Przespać? – wydusza z siebie w końcu. – Ja z nim nie sypiam. On
jest moim ojcem.
W gruncie rzeczy zawsze byłam sama, w gruncie rzeczy dalej
będę sama. Być może to dziecinne – myśl o nieuleczalnie samotnej
duszy, o tym, że nigdy nie pozna się do końca drugiego człowieka.
To powinno nadejść wcześniej, kiedy byłam nastolatką. Ale dociera
do mnie dopiero wtedy, gdy rozumiem, że Alex wcale nie jest taka
jak ja. Dziecinnie było nawet przypuszczać, że ktoś mógłby taki być.
Jestem taka dziecinna. Muszę z tym skończyć.
Dzwoni przez kilka dni, nie odbieram, a później myślę, że może
niech przynajmniej się wytłumaczy. Chcę usłyszeć, co ma
do powiedzenia. Po raz pierwszy to ona, a nie ja, jest niepewna
siebie.
– Na początku nie wiedziałam – mówi. – Skąd niby miałam
wiedzieć? Wydałaś mi się fajna. A później również taka byłaś.
Wszystko inne to przypadek. Chory przypadek, ale teraz myślę,
że być może ma jakieś znaczenie.
– Nic nie ma żadnego znaczenia – odzywam się. W moim głosie
jest tyle sarkazmu, że ledwie go poznaję. – Czyżby to przeznaczenie
nas połączyło?
Słyszę, jak przełyka ślinę.
– Nie, ale... przypisujesz mi mnóstwo cech, które nie znajdują
pokrycia w rzeczywistości. Chciałaś wierzyć, że jestem egzotyczna
i fascynująca, bo sama chciałaś się poczuć egzotyczna i fascynująca.
Protestuję, trochę nieporadnie, a chwilę później uświadamiam
sobie, że ma rację. Wtedy znów czuję się dziecinna, przyłapana.
Nigdy nie opowiadała mi o swoim ojcu, sama stworzyłam sobie
w głowie jego obraz: wydawało mi się, że jest kimś innym niż
przystojnym i bogatym lekarzem. Może myślałam, że jest biednym
alkoholikiem albo że nie żyje – wyobrażałam sobie cokolwiek,
co przysporzyłoby jej cierpienia. I właśnie zrozumiałam, że właśnie
to jej zrobił.
– Ale on mi o tobie opowiadał – mówię. – Że studiujesz jakąś
pieprzoną politologię w Lundzie, która doprowadzi cię co najmniej
do stażu w ONZ-ecie.
Parska, a może wybucha śmiechem – krótkim, gorzkim śmiechem.
– A nie mówił, że rzuciłam studia? Że uznałam je za beznadziejne?
Albo jak bardzo się o to kłóciliśmy, jak ględził, że powinnam przez
rok studiować za granicą, ponieważ chciał się mnie pozbyć?
Zaproponował nawet, że za wszystko zapłaci. Nie mówił tego?
– No tak, to naprawdę okropne, gdy ktoś ci proponuje, że opłaci
ci studia zagraniczne – znów używam sarkastycznego tonu.
– Czułam się osamotniona – mówi, po czym jej głos się łamie,
zaczyna płakać. – Chciałam tu wrócić, ponieważ byłam samotna,
chciałam przynajmniej mieszkać w tym samym mieście co on, ale
on tego nie chciał, ma przecież teraz nową rodzinę. Ale w końcu tu
jestem, on zaś i tak nigdy nie ma dla mnie czasu, a ja jestem sama,
rozumiesz?
Kiwam głową, choć ona tego nie widzi.
– Tak, rozumiem – przyznaję cicho.
Alex bierze głęboki wdech, żeby powstrzymać płacz.
– Przyjedź do mnie – mówi. – Coś ugotuję.
Kiedy się budzę, jest ranek, a ona leży obok i mi się przygląda.
Spałam na jej ramieniu, odwracam się i teraz mam twarz przy jej
szyi – ładnie tam pachnie, miękki zapach ciepłej skóry. Uśmiecha
się do mnie, odgarnia mi z czoła kosmyki włosów.
– Pomyślałam – mówi ściszonym głosem, jakby zdradzała jakąś
tajemnicę, choć w pobliżu nikogo nie ma – że powinnyśmy skupić
się na jego żonie.
Początkowo nie bardzo wiem, o czym mówi, później
uświadamiam sobie, że chodzi o Carla. Nic tu po nim. Nie w tej
zupełnie nowej intymności. Po raz pierwszy posiadam wolny
od niego obszar, własną tajemnicę, coś, co jest tylko moje, tak jak
prawie całe jego życie jest tylko jego. Teraz zapanowała
równowaga.
– Jak to „skupić się”? – pytam.
Posyła mi nieznaczny uśmiech.
– Nie chcę... ale kilka razy mówiłaś, że pomyślałaś sobie,
że chcesz, by umarła.
Zanim zdążę odpowiedzieć, wybucha śmiechem.
– Nie chodzi mi o to, żebyśmy ją zabiły. Nie jestem wariatką.
Głaszcze mnie po włosach.
– Muszę tylko wymyślić, jak to zrobić. Mogłybyśmy jej po prostu
o tym powiedzieć. Że on ją zdradza. Mogłybyśmy napisać list.
Nawet jeśli on temu zaprzeczy, ona będzie go podejrzewać, nie
będzie mogła już mu ufać. Coś między nimi pęknie. Chociaż wtedy
byłoby ci trudniej go spotykać, bo nie spuszczałaby z niego oka.
Nie mógłby przychodzić do ciebie, z pewnością nawet nie mógłby
z tobą esemesować. Będzie sprawdzać jego komórkę. Chcę, żeby go
zostawiła. Nie ze względu na ciebie, ale to chyba rozumiesz.
Rzuca mi spojrzenie pełne szczerości. Przytakuję. Tak, rozumiem.
– Nie obchodzi mnie, co stanie się później, rozumiesz?
Wbija we mnie wzrok.
– Nie obchodzi mnie, czy zdecyduje się na życie z tobą, jeśli ona
go zostawi. Nawet nie obchodzi mnie, czy byłby z tobą szczęśliwy.
Po prostu nie chcę, aby był szczęśliwy z nią. Ani z tymi dzieciakami.
Nie chcę, żeby miał tę rodzinę.
Przytakuję. Rozumiem.
Rozumiem to jeszcze lepiej, gdy kilka dni później on jest u mnie
w domu. Obrączka na jego palcu brzydzi mnie. Połyskuje
w półmroku w moim łóżku, nie mogę przestać myśleć o tym,
że wygrawerowano na niej imię jakiejś innej kobiety, że jest
symbolem przysięgi złożonej komuś innemu niż mnie, przysięgi,
którą co chwila łamie, a kiedy o tym myślę, nie mam już z tego
radości – przestało być seksownie i ekscytująco, jest po prostu
brudno. Kiedy przesuwa dłoń z obrączką po moim udzie, odnoszę
wrażenie, że ten kawałek metalu mnie parzy – jak srebro w bajkach
parzy wampiry – że zostawi po sobie piekący, czerwony znak.
– Ma na imię Gabriella – mówi Alex, kiedy następnym razem
siedzimy w hotelowym barze, choć nie prosiłam o taką informację.
Nie sprawdzałam, jak się nazywa jego żona, żeby nie kusić złych
myśli, ale teraz od jej imienia nabierają nowego życia. Gabriella,
jakie to wyrafinowane i inteligentne. Kobietom o imieniu Gabriella
wszystko się udaje, a osiągając swoje sukcesy, są jednocześnie
piękne.
– Jest ładna, prawda? – pytam. To głupie, bo tak naprawdę nie
chcę potwierdzenia. Alex przytakuje.
– Tak, bardzo ładna. Szczególnie jak na kobietę po czterdziestce.
Aż trudno w to uwierzyć.
– No pewnie – odpowiadam zrzędliwie.
– Moja mama też jest ładna. I ty też. On lubi tylko ładne kobiety.
Ale i tak mu to nie wystarcza. Nie potrafi dochować wierności. Nie
można mu ufać.
Wiem, że nie ma racji. Nie mogę jej tego powiedzieć, ale wydaje
mi się, że znam jej ojca lepiej niż ona, wiem, że tak jest: jej obraz
Carla bazuje na wspomnieniach z dzieciństwa i zawodzie, jaki jej
sprawił. Nie poznała go jak ja, w dorosłym życiu. W moim
przekonaniu Carl jest przeciwieństwem braku zaufania: stabilny,
troskliwy. Za każdym razem, gdy mnie zasmucił, ponieważ byliśmy
umówieni, a później na krótko przed przyjściem odwoływał
spotkanie, miał wytłumaczenie: jakaś przeszkoda pojawiła się
w jego codzienności ojca rodziny, roli, której nienawidzę i która
mnie złości, nawet niszczy, ale rozumiem, że nie robi tego celowo,
by mnie zranić. Nigdy nie wątpiłam, że naprawdę chce się ze mną
spotkać czy że naprawdę się o mnie troszczy, tak jak żonaty
mężczyzna troszczy się o kochankę, z którą ma dużo lepszy kontakt
niż z żoną: nie rozmawia z nią całym sercem, ale tymi jego
częściami, które może na to przeznaczyć po wypełnieniu
obowiązków męża i ojca.
Nigdy nie myślałam o nim inaczej, tylko że jest dobrym
mężczyzną. Tak dobrym, że chcę, by był mój.
Później robi się ciepło, pada deszcz, cały śnieg topnieje. Najpierw
pada na oblodzone ulice, powstaje na nich szklanka, ludzie za moim
oknem, spieszący się na autobus albo do kolejki podmiejskiej,
człapią ostrożnie. Obserwuję ich przez papier do pieczenia, myślę,
że to jak patrzeć na akwarium, choć to ja jestem za szybą, a nie oni.
W szpitalu mówią o błyskawicznej gołoledzi, która spowodowała
rekordową liczbę złamań. Odgarniają śnieg, sypią solą i piachem,
przez cały dzień po parkingu jeżdżą pomarańczowe meleksy, świecą
i zdrapują oblodzoną powierzchnię, żeby nikt się nie przewrócił
przed wejściem.
Nadchodzą dni pluchy i roztopów, wszędzie stoją kałuże: przy
drzwiach obrotowych, w stołówce – wszędzie zostaje błotnisty
grysik. Siv mówi, żebym wytarła podłogę, więc przynoszę mop,
wiaderko i wycieram. Od dawna nie spotkałam w szpitalu Carla,
ukrywa się na swoim oddziale, ale kilka razy dziennie wysyła
wiadomości. Alex też esemesuje, dopytuje, co napisał mi Carl. Czuję
się jak centrala telefoniczna, kiedy raportuję jej wydarzenia pół
na pół z poczuciem obowiązku i z zachwytu, chociaż najbardziej
intymne szczegóły zachowuję dla siebie, a jednocześnie
wyolbrzymiam to, co może działać na moją korzyść. Później
dostrzegam poirytowane spojrzenie Siv, kiedy odpowiadam
na esemesa Alex. Odkładam telefon na blat obok ekspresu do kawy
i wycieram dalej. Oboje muszą zaczekać, aż skończę.
Norrköping zimą bez śniegu – jeszcze nie wiosna, choć
popołudnia są jaśniejsze. Po drodze ze szpitala wysiadam
z autobusu przy domach towarowych, z wolna się przez nie
przechadzam, wychodzę z jednego sklepu, wchodzę do drugiego.
W witrynach sklepowych wiosenne kolekcje, choć jeszcze długo nie
będzie można w tym chodzić, w cienkich spódnicach i sukienkach,
mocnych kolorach. Od niechcenia obracam stojak z ubiorami
we wszystkich kolorach tęczy, jedna z partii towaru ma odcień
czerwieni, który się wyróżnia: chłodna, ostra czerwień, jak malina.
Biorę do przymierzalni czerwoną sukienkę. Oświetlenie jest
przyjazne, moje blade ciało wygląda w tej sukience lepiej, niż
przypuszczałam. Prostuję się, wciągam brzuch, wypycham biust,
obracam się przed lustrem. Ładna. To nie ja, ale wyglądam dobrze.
Może to osoba, którą powinnam być. Kobieta nosząca w środku
zimy seksowną, czerwoną sukienkę, odrzucająca włosy na bok
i beztroska.
Wysyłam zdjęcie do Carla i do Alex. Oboje odpowiadają
natychmiast. „Seksowna, kup!” – od Carla, od Alex przychodzi
dłuższy esemes, w którym pisze, że jestem piękna.
Najpierw się cieszę, jeszcze raz obracam się przed lustrem – może
naprawdę jestem seksowna. A może mężczyźni uważają, że każda
kobieta w czerwonej sukience jest seksowna. Głęboko w środku
czuję coś jakby bunt.
Nie chcę im tego dać. Dobrzy pisarze są dobrzy, bo nie kłamią ani
przed sobą, ani przed innymi. To samo dotyczy dobrych ludzi. „To
tylko sukienka” – podpowiada mi mózg. Fajnie, że im się podoba.
Ale uczucie nie jest fajne. Czuję się jakaś nieprawdziwa. Nie chcę
być osobą, która chce się przypodobać. Ani kobiecemu trybunałowi,
ani Carlowi czy Alex. Nie noszę czerwonych sukienek. Kogo próbuję
oszukać? „Siebie samą” – mówi część mózgu. Po chwili wydaje mi
się, że wyglądam tandetnie. To tania sukienka, w zbyt jaskrawej
czerwieni. Kłuje w oczy. Szybko ją ściągam, odwieszam na wieszak
stojący obok przymierzalni.
Myliliście się – myślę, wychodząc z domu towarowego. – Tacy jak
wy też mogą się mylić.
Nie wiem, jak żyją ludzie, którzy nigdy nie czują się samotni.
Które części duszy oddaliście w zastaw? – myślę. – Jak
wybieraliście? Czego najłatwiej było się wyrzec: uczciwości czy
potrzeby dzielenia życia z kimś reprezentującym ten sam poziom
intelektualny? Albo kimś z poczuciem humoru czy może kimś
o podobnym światopoglądzie? Nie brakuje wam tego? Czy może
we wspólnocie jest miło, tak miło, że było warto? A może wolicie
o tym nie myśleć? Bo tak jest prościej, a może nie macie aż takiej
potrzeby myślenia, ponieważ ludzie szczęśliwi są trochę głupi.
Robię się zgorzkniała. Ja i człowiek z podziemia przeciwko
światu.
Mam ochotę otworzyć okno na jasny, wiosenny wieczór i zadać
te pytania przechodniom. Ludzie mijają moje okna grupkami,
w drodze na imprezy, do kawiarni ze stolikami na chodnikach – już
je wystawili. Nie da się zdjąć kurtki i trzeba siedzieć blisko
ogrodowego grzejnika na podczerwień, ale dziś wieczorem można
pić swoje mocno schłodzone rosé na zewnątrz.
Do bólu tęsknię za Carlem i za Alex. Naprawdę mnie boli: całe
ciało, najbardziej żołądek, robi mi się od tego niedobrze. Boli mnie
serce i dusza, choć nie za bardzo wiem, co tam siedzi na wysokości
piersi i wrzeszczy z bólu, ciężko uciska mi płuca, aż nie mogę
oddychać. Miałam obok siebie dwie osoby, które były takie jak ja,
teraz nie ma przy mnie nikogo. Może raczej jest tak, że wszystko
wróciło na swoje miejsce. Nie potrzebuję innych ludzi. Zawsze
radziłam sobie na własną rękę – wszystko, co robiłam, robiłam
sama. W gruncie rzeczy zawsze byłam sama. Na zawsze zostanę
sama, wszystko jest na swoim miejscu.
Gdy tylko to pomyślałam, buczy telefon. Przychodzi esemes
od Emelie. Ociągam się z otwarciem go.
„Cześć, dziwnie jest urządzać imprezę i cię nie zaprosić, nie wiem,
być może masz inne plany, ale jesteśmy u Niklasa, właśnie w tej
chwili, fajnie, gdybyś wpadła”.
Jestem wzruszona i zdziwiona tym wzruszeniem, oczy zachodzą
mi łzami. Pewnie, że nie mam żadnych planów. Dawno nie byłam
na imprezie.
„Cześć, ale się cieszę! Chętnie przyjdę, tylko nie mam wina”.
„Mamy wino. Po prostu przyjdź”.
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry