You are on page 1of 127

Cytaty w tekście pochodzą z Notatek z podziemia F. Dostojewskiego w tł. G.

Karskiego
(PIW, Warszawa 1964). W tekście wykorzystano także parafrazę słów księcia Myszkina:
Tylko piękno nas uratuje (F. Dostojewski, Idiota, tł. J. Jędrzejewicz, PIW, Warszawa 1987:
Piękno zbawi świat).
Wiersz Åsy Nelvin w tł. J. Czechowskiej.
Tytuł oryginału Den andra kvinnan
Przekład Justyna Czechowska
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek, Agnieszka Wójcik
Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski
DEN ANDRA KVINNAN
Copyright © 2014 by Therese Bohman
First published by Norstedts, Sweden
Published by arrangement with Nordin Agency AB, Sweden
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Justyna Czechowska, 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2020
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © RexShutterstock/EastNews

Przekład współfinansowany
ze środków Swedish Arts Council.

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN 978-83-955508-7-4 (EPUB); 978-83-955508-7-4 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2020
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej


Spis treści
Motto
TA DRUGA
Moja plebejska krew mnie uratowała.
Nie tak łatwo mi umrzeć.
Gorzej mają bogowie, którzy muszą kochać.
[...]
Siedzę w kuchni, a moje serce
jest niczym innym jak gąbką.
Biło na dnie, potrafi wessać
cokolwiek.

Åsa Nelvin
Listopad rozłożył się nad Norrköpingiem, przez całą jesień było
mgliście. Lipy w alejach są ognistożółte, powietrze łagodne, ale
ranki stały się surowe i zimne. Gdy idę na przystanek przy stacji,
przecinam plac przed Teatrem Östgötskim, czytam napis nad
wejściem: GŁOŚCIE SMUTEK STULECI, GŁOŚCIE RADOŚĆ
STULECI.
Podłogi zrobiły się zimne, w całym mieszkaniu utrzymuje się
nieprzyjemny chłód – widocznie właściciel domu nie włączył
jeszcze ogrzewania – kaloryfery są zaledwie letnie, ciągnie
od nieszczelnych futryn. Mieszkam na parterze, w pokoju
stanowiącym mój salon i sypialnię, który wychodzi na ulicę,
brakuje żaluzji. Może się urwały, kiedy mieszkał tu jeszcze
poprzedni lokator. Na dolną część szyb przykleiłam papier
do pieczenia, żeby wpuścić światło, a jednocześnie powstrzymać
przechodniów od zaglądania do środka. Zanim to zrobiłam, któregoś
ranka zaraz po obudzeniu poczułam, jak gapi się na mnie jakiś
mężczyzna – jego twarz poruszała się za oknem niczym różowy
balon. Kiedy się zorientował, że go zobaczyłam, poszedł sobie, ale
być może stał tam dłuższą chwilę i przyglądał się, jak śpię. Później
nie mogłam już przestać o tym myśleć – to nieprzyjemne, a zarazem
łechcące próżność uczucie: pomyślałam, że może nie on jeden tak
robił. Może usłyszał o mnie od znajomego, może się wymieniają, to
znaczy mężczyźni, którzy patrzą, jak śpię – przychodzą, gdy tylko się
przejaśnia, i mają nadzieję, że choć trochę rozkopię kołdrę.
Nieprzyjemne wrażenie jednak przeważyło, kupiłam papier
do pieczenia, przykleiłam go na tyle wysoko, żeby nikt nie mógł
zajrzeć do środka, następnie wyszłam na ulicę i jeszcze sprawdziłam,
czy nie zostawiłam prześwitów.
W dni, kiedy mam pracować, budzik dzwoni o wpół do siódmej.
Asfalt za oknem ma głęboko czarny kolor – to mokra jesień – nad
ranem w powietrzu unosi się mgła, a z portu albo aż znad morza
dociera zapach wilgoci.
Jednostajność mojej porannej rutyny jest ospała, na granicy jawy
i snu: wiecznie spóźniony autobus, który powoli sunie przez
zanurzone we mgle przedmieścia. Jechałam tędy już tyle razy,
że rozpoznaję rejestracje samochodów na parkingach, błędy
na szyldach osiedlowych sklepików, na których reklamuje się tani
tytoń.
Kobieta z Czerwonego Krzyża zbierająca datki przy wejściu
do szpitala jest tam zawsze przede mną. Kiwam do niej głową,
myśląc jak co rano, że kiedyś, gdy będę miała drobne, powinnam
coś jej dać. Wyłączam alarm w pustej stołówce, otwieram pustą
szatnię, przebieram się.
Pracownicy kuchni i stołówki noszą te same bluzki co salowe –
prostokątne, w serek, workowate, niedopasowane, zwisające
z piersi – wygląda się w nich grubo, nawet jeśli ma się tylko
namiastkę biustu. Białe spodnie, przewidziane dla męskiego
personelu, pasują na mnie, jeśli wybiorę mniejszy rozmiar – tak też
robię, mają prosty krój, opinają się na biodrach. Na początku
najtrudniej było mi przywyknąć do tego brzydkiego, ohydnego
mundurka, ale znalazłam na to sposób: samoopalający krem
na ramionach, żeby nie wyglądać zbyt blado, kilka kropel perfum
na szyi, tak bym mogła schylić głowę i wciągnąć ich zapach, gdy
woń jedzenia i zmywarki robi się nieznośna, no i ładna bielizna,
której czasem pozwalam wysuwać się zza białej, nieforemnej bluzki,
jak brzeg delikatnej koronki wokół piersi. Uważam, że to seksowne,
nie wulgarne, ponieważ biustonosz tylko się zaznacza – jako
przypomnienie, że jestem kimś więcej niż osoba tkwiąca w takim
położeniu, mająca na sobie tę ohydną bluzkę.
Wpisuję się na listę obecności, zapalam wszystkie lampy,
otwieram drzwi i windy, wyłączam wielki podgrzewacz, który
pracował całą noc, wyrzucam mnóstwo resztek z wczorajszego
obiadu, pieczoną mortadelę i purée ziemniaczane. Tak naprawdę nie
przeszkadza mi mortadela i purée – kiedy mama przygotowywała
taki obiad, gdy jeszcze mieszkałam w domu, zawsze smakowało
wspaniale – ale w stołówce nic nie jest do końca smaczne, niczego
nie da się wystarczająco doprawić. Wszystko smakuje jak jedzenie
dla dzieci, plastry mortadeli są za grube, a purée za twarde.
Kiedy wyrzucam jedzenie do wielkiego czarnego worka
na śmieci, do jadalni wchodzi Magdalena.
– Co to jest? – pyta.
– Jedzenie z wczoraj.
– Jezu, obrzydliwe. Ależ oni marnują. Pracowałaś wczoraj?
– Nie.
– Nie było mnie tu od tygodnia. Nigdy do mnie nie dzwonią.
A do ciebie?
– Jestem parę godzin na zastępstwie.
– Zadzwonili rano, Siv jest znowu chora.
Zawiązuje fartuch wokół talii, zaczyna polewać wodą ladę
wydawczą. Kiedy Magdalena pracuje, to ona jest szefem, choć też
ma tylko zastępstwo, ale nie przeszkadzam jej w tym. Od dawna
pracuje tu na tych samych, marnych warunkach, nikt nie chce jej
zatrudnić, bo jest intrygantką, wiecznie plotkuje. Dziś mówi,
że jedna z kucharek ukradła pieniądze z kasy – to tak naprawdę
tajemnica i Magdalena sama obiecała o tym nie mówić, a teraz
patrzy na mnie, jakby rzucała mi wyzwanie.
Kiedy już wszystko, co ma być wystawione, zostało wystawione,
a ja umyłam kilka skrzynek z kieliszkami i masę talerzy – z tłustą
warstwą majonezu i przyklejonymi do niej gałązkami koperku –
po jakimś przyjęciu, na które stołówka wypożyczyła swoją zastawę,
pijemy kawę. Zawsze pijemy kawę przy tym samym stole, najbliżej
okien, z widokiem na wielki parking przed wejściem do szpitala.
Myślę sobie, że powinien tam być jakiś piękny park albo inna
zieleń, na której można by zatrzymać wzrok, ale są tam jedynie
przystanki autobusowe, postoje taksówek, a ludzie ciągle wchodzą
i wychodzą, przyjeżdża się po nich albo dowozi, podczas gdy
w powietrzu wisi deszcz. Magdalena wyjmuje z lodówki bagietkę
z krewetkami.
– Chcesz pół?
Potrząsam głową, biorę wierzch kajzerki z serem, niezdarnie
opakowanej w folię.
– Dziś jest potrawka z kurczaka z ananasem – oznajmia
entuzjastycznie Magdalena. Zazdroszczę jej, że potrafi w tej pracy
odczuwać entuzjazm. – Wezmę na wynos dla Andersa, uwielbia ją.
Później wjeżdżają wagony z dzisiejszym daniem: wielkie
pojemniki z potrawką i mniejszy gar z jakąś ponurą breją dla
wegetarian. Gotuję ryż w ogromnym parowarze, następnie
porcjujemy jedzenie do pudełek, nalewamy słodko-kwaśny sos
z kurczakiem na górkę ryżu, nakładamy przykrywkę, odnosimy
do podgrzewacza. Gdy zbliża się dwunasta, przychodzą klienci:
personel szpitalny i kilkoro krewnych pacjentów – wygląda na to,
że potrawka niebawem się skończy. Dzwonię do kuchni po więcej.
– Czy w potrawce są orzechy? – pyta jakaś salowa.
– Nie wydaje mi się – odpowiadam. – Zadzwonię i spytam dla
pewności.
– Byłoby dobrze, gdybyście gdzieś podawali składniki – upomina
salowa, spoglądając na przytakującą koleżankę, która przewraca
teraz oczami w sposób oznaczający, że trudno mieć w tym miejscu
jakieś większe oczekiwania. – Z pewnością nie tylko ja chciałabym
to wiedzieć.
W szpitalu istnieje rygorystycznie przestrzegana hierarchia,
zrozumiałam to już pierwszego dnia – łańcuch pokarmowy,
w którym salowe za żadne skarby nie chcą być na samym końcu,
mają zatem potrzebę wywyższania się wobec personelu kuchni.
Nosimy wprawdzie te same ubrania, ale my tylko nakładamy
jedzenie. Lekarze mają do nas zupełnie inny stosunek, są pewni
swojej pozycji, zawsze mili w zdystansowany sposób, cierpliwi,
sympatyczni. Niektórzy z nich są przystojni, wzbudzają respekt
w swoich białych fartuchach z plakietką informującą o ich pozycji.
Zabawiam się, niewinnie flirtując z niektórymi, jestem wobec nich
trochę bardziej uczynna i uśmiechnięta.
Od czasu do czasu bawię się myślą, jak by to było zostać
kochanką jednego z nich, szczególnie tego wysokiego przystojniaka,
który zbyt rzadko tu się stołuje. Zastanawiałam się, gdzie byśmy się
widywali, wyobrażałam go sobie u mnie w domu, choć to
oczywiście niewiarygodny scenariusz, żeby trafił do mojej małej
kawalerki, między moje rzeczy. Wyobrażam go sobie na mojej
kanapie, jak pijemy wino i rozmawiamy. Może o literaturze, która
jak odkryjemy, jest naszą wspólną pasją. Myślę, że jest obyty,
zainteresowany sztuką, literaturą i polityką, często podróżuje, dużo
czyta, żyje na odpowiednim poziomie. Przeglądałby książki
na moim regale i moje oczytanie zrobiłoby na nim wrażenie.
Ciekawe, co o mnie myśli, o ile w ogóle myśli. Czy sądzi, że jestem
jak inne kobiety pracujące na zastępstwo w kuchni i w stołówce,
może młoda mama, która skończyła technikum spożywcze
i tymczasowo jest na zastępstwie w stołówce szpitalnej, później całe
życie przepracuje w wielkiej kuchni, szkolnej garkuchni, ma obolałe
plecy i ramiona.
Opowiadam o tym Emelie, kiedy spotykamy się wieczorem. Całe
ciało mam zmęczone, ale jeśli po pracy nic nie robię, jest mi
smutno, że to beznadziejne zajęcie przejęło kontrolę nad moim
życiem, najczęściej zgadzam się więc na propozycje Emelie.
– Proszę cię – wzdycha Emelie. – Ile on ma lat? Pięćdziesiąt?
– No, mniej więcej.
– Mogłabyś zrobić coś takiego? Serio?
Wzruszam ramionami, chociaż wiem, że tak, mogłabym zrobić coś
takiego. Właśnie takie rzeczy należy robić, jeśli chce się pisać,
szczególnie mieszkając w mieście takim jak Norrköping: jeśli nic się
nie dzieje, należy zadbać o to, żeby się działo, tak by miało się
o czym pisać. Nie śmiem tego powiedzieć na głos, ponieważ
wydaje mi się, że to brzmi pompatycznie, boję się, że Emelie rzuci
mi spojrzenie mówiące: „Za kogo ty się w ogóle masz?”. Mimo
że nigdy nie uważałam siebie za kogoś szczególnego, postanawiam
milczeć.
– Jest żonaty? – pyta.
– Nie wiem, zapomniałam sprawdzić.
Emelie pije jakiś beżowy kawowy napój przez słomkę wystającą
z wysokiej szklanki, na dworze wieje, wcześnie się ściemnia.
Kawiarnia jest pełna studentów, tak jak i całe miasto, obecnie
w Norrköpingu aż kłębi się od studentów, szyby wychodzące
na plac zaparowały od ich ciepła, od ich grupowych zadań,
od niekończących się dyskusji nad kolejną obrzydliwą kawą, jaką
wszędzie tu serwują. Idę do domu przez Kungsgatan, zatrzymuję się
w spożywczym, gdzie mają promocję na pomarańcze. Może brakuje
mi witamin, może to dlatego jestem taka zmęczona. Albo mam
szkorbut i niebawem wypadną mi wszystkie zęby. Przeciągam
językiem po brzegach zębów, może się poluzowały. Może zaraz
zaczną się ruszać.
Kupuję trzy pomarańcze – groteskowo duże, największe
pomarańcze, jakie widziałam. Chodniki są ciemne od wilgoci, mam
zmęczone nogi. Łydki robią się sztywne i napięte od stania
na betonowej podłodze przez cały dzień. Kiedy tylko docieram
do domu, od razu idę do łóżka, zwijam kołdrę i poduszki w wielką
stertę, a następnie kładę się na plecach z nogami w górze. Czuję, jak
krew uwalnia się ze stóp i płynie przez nogi – w łydkach kłuje,
swędzi. W tym samym momencie, gdy wyciągam się po książkę
leżącą na wierzchu stosu na nocnym stoliku, wibruje telefon – to
esemes od Emelie: „Właśnie postanowiłam iść do pubu, idziesz
ze mną?”. Odpowiadam, że nie mam siły, choć jednocześnie mi
wstyd, że odrzucam zaproszenie, kiedy wreszcie ktoś oferuje mi
rozrywkę. Zawsze to samo: jeśli się zgodzę, myślę, że wolałabym
siedzieć w domu, bo znajomi Emelie nieszczególnie mi
odpowiadają, a jeśli odmówię, jest mi wstyd, że taka ze mnie
nudziara.
Baudelaire pisze o samotności, podkreślam prawie każdą linijkę.
Poczucie wyobcowania, skazanie siebie na wieczną samotność,
a jednak płonący apetyt na życie. Czy on poszedłby
do studenckiego pubu w Norrköpingu? Nikt, kto ma płonący
apetyt na życie, nie zadowoli się taką namiastką, ale może
pomyślałby, że to lepsze niż nic.

Wieczorami zaczęłam schodzić do portu. Spaceruję wzdłuż nabrzeża


Motali, która przepływa niedaleko miejsca, gdzie mieszkam, i idę
w stronę morza. Rzadko spotykam tam ludzi: czasem ktoś
wyprowadza psa, ktoś inny spieszy się na stację na ostatni autobus.
W wewnętrznym porcie na trójkątnych wieżach stoją reflektory,
rzucają ostre, straszne światło na szopy i nabrzeże, na blachę falistą,
palety do załadunków i wielkie drewniane szpule, na które
nawinięte były kable. Jeśli nie są mokre od deszczu, można na nich
posiedzieć, pooglądać miasto z zewnątrz, tak jak widzą je
wpływający do portu marynarze – żaden imponujący widok, ale
jednak ciepłe światło cywilizacji, które obiecuje ludzi, stały ląd
i otwarte bary.
Dalej leży terminal Pampus. Nie wiem, skąd ta nazwa, zawsze
myślałam, że to od statków przypływających od strony Pampy,
okrętów z drugiej półkuli – „na styku błękitnego Atlantyku”.
Wyobrażam sobie Argentynę, rozległe równiny, ośnieżone szczyty
gór. Ten terminal ma najgłębszy kanał, wybudowany specjalnie
po to, by mogły do niego wpływać statki transoceaniczne.
Uwielbiam to słowo: „transoceaniczny”, wyobrażam sobie białe
majestatyczne statki na błękitnym otwartym morzu, jak iskrzy się
światło na powierzchni wody dokoła takiego kolosa, jak krążą nad
nim mewy, gdy jest jeszcze blisko macierzystego portu, a później,
daleko od wybrzeża – jakiś zbłąkany albatros. To statki, dla których
ta zatoka w zatoce zatoki stanowi właśnie tę zapadłą dziurę, jaką
w istocie jest, odległe miasto wypluwające z siebie bele papieru,
które ładuje się do głębokich ładowni we wnętrzach statków,
by później zmieniły się w gazety na całym świecie: „Financial
Times”, „Die Zeit” i „El País” – to się zaczyna tutaj, w mieście wilgoci
i smrodu siarki, od której marynarze żeglujący po wszystkich
wodach świata z radością uciekają, szczęśliwi, że mogą wyruszyć
stąd, wydostać się w świat.

Nigdy nie miałam planu na życie, na zmianę gardziłam tymi, którzy


go mają, i zazdrościłam im. Jedyne, w czym jestem naprawdę
dobra, to pisanie. Ciągnie mnie do tego, do formułowania
wszystkiego, co myślę i czuję, za pomocą słów, dlatego wydawało
mi się, że powinnam pisać. Może to naiwne. Prawdopodobnie
mogłabym robić coś innego, w szkole wszystkie przedmioty
przychodziły mi łatwo, bo jestem inteligentna i nigdy nie
musiałam zakuwać, ale tak naprawdę mam w sobie lenia. Dało się
to zauważyć już na początku studiów, gdy nie zdałam pierwszego
egzaminu, ponieważ nie zrozumiałam, że należy nauczyć się więcej
niż tylko faktów. Przeszłam przez całą podstawówkę i liceum, nie
zgłębiając tajników myślenia abstrakcyjnego. Kiedy to do mnie
dotarło, doznałam szoku, nagle otworzyła się przede mną zupełnie
nowa część życia. W domu nigdy nie prowadziło się tego typu
rozmów, po prostu nie mogłam zrozumieć, dlaczego wszystkim
innym przychodzi to z taką łatwością. Jak to się dzieje, że reszta
mojej grupy, ludzie zaraz po liceum, tak świetnie to opanowali.
Wciąż nie jestem pewna radykalnie abstrakcyjnych pojęć:
na przykład filozofia – fascynuje mnie, a jednocześnie przeraża, jak
jakieś piękne egzotyczne zwierzę, które najchętniej podziwiałabym
na odległość.
Może powinnam zwyczajnie postanowić, że zostanę nauczycielką
albo bibliotekarką – na pewno nie jest tak, że wszyscy studiujący te
kierunki są nimi zafascynowani. Po prostu coś wybrali, a następnie
konsekwentnie to realizują. Ludzie tak żyją: dokonują jakiegoś
wyboru i się go trzymają, niezależnie od tego, czy dotyczy to
studiów, pracy lub partnera. Ja nigdy tak nie potrafiłam. Uważam,
że moje nastawienie do życia jest bezkompromisowe, co potwornie
je komplikuje, ale nie umiem inaczej. Do wszystkiego mam to samo
podejście: do ludzi, ubrań, literatury.
Kiedy na kursie twórczego pisania rozmawialiśmy o literaturze,
nigdy nie potrafiłam zrozumieć entuzjazmu, z jakim ludzie mówili
o niektórych pisarzach. Szczególnie o młodych szwedzkich pisarzach
rozprawiano jak o geniuszach. Niemal zawsze mi się wydawało,
że jest coś nieprawdziwego w ich twórczości, że pozują
na intelektualistów, choć trudno mi było wyjaśnić, dlaczego tak
uważam. Najczęściej nawet nie próbowałam zabierać głosu,
po prostu siedziałam cicho, by nie wyjść na dziwaczkę, osobę, która
niczego nie rozumie albo ma zły gust, chociaż uważałam, że to oni
nie rozumieją i mają zły gust.
Właśnie przeczytałam Notatki z podziemia Dostojewskiego,
Śmierć w Wenecji Tomasza Manna i zaczęłam Czarodziejską górę.
Wspomniałam o tym pierwszego dnia, kiedy przedstawialiśmy się
w grupie, a wykładowca pytał, co czytamy. Wszyscy inni czytali
książki, które według mnie były banalne – jedna dziewczyna
powiedziała, że jej ulubioną pisarką jest Astrid Lindgren.
Na przerwie rozmawiali o toczącej się na łamach prasy debacie
dotyczącej ograniczonej roli kobiet w życiu i w literaturze – mówili
o tym w taki sposób, że odniosłam wrażenie, jakby dziewczyny
naprawdę uważały się za jakoś ograniczane. Trudno mi było
zrozumieć, o co im chodzi, nie śmiałam się jednak do tego przyznać,
sądziłam, że utwierdzi je to w przekonaniu, że nie jestem godna
rozmów prowadzonych w tej szkole. Nie mogłam pojąć, co je tak
ogranicza, uznałam, że debatują nad jakimś nieistniejącym
problemem, chciałam im powiedzieć: „Po prostu piszcie, co chcecie,
inaczej to zajęcie nie ma sensu”, ale im się wydaje, że piszą
w imieniu całej płci żeńskiej albo muszą dać świadectwo kobiecego
doświadczenia, tak więc ich świętym obowiązkiem jest roztrząsanie
w swoim pisarstwie kwestii kobiecych. Dzielnie więc podjęły się
tego zadania, później jednak były urażone, że okazuje się im za to
niewystarczającą wdzięczność. Pomyślałam o człowieku
z podziemia Dostojewskiego: chciałabym, by należał do mojej
grupy. Z nim fajniej byłoby obcować. Pewnie nie byłby łatwy
we współżyciu, ale przynajmniej ciekawszy od wszystkich innych.
Jednocześnie czułam się jak zdrajczyni niezainteresowana ich
debatami. Nie potrafiłam uwolnić się od poczucia, że wszystkie
formy siostrzeństwa wymagają ode mnie zniżenia się do ich
poziomu: że byłabym zmuszona w jakimś stopniu się zmniejszyć,
udawać, a ja nie potrafię udawać. Nawet nie mogłam o tym
nikomu powiedzieć, być może bowiem zrozumiano by to jako
sposób eksponowania siebie wobec innych dziewczyn, jak gdybym
sprzedawała moje siostry, by wydać się bardziej interesująca. Ale
tak nie było: naprawdę czułam, że nie mam z nimi nic wspólnego –
czy z tym, w co się angażowały. W ogóle zaś zawsze byłem
samotny – jak mawiał człowiek z podziemia.
Często myślałam o podstawach kobiecej wspólnoty, o tym, jak to
się dzieje, że wydaje mi się klaustrofobiczna i dusząca, dlaczego
zawsze było mi niewygodnie w towarzystwie kobiet. W pewien
sposób zazdrościłam tym, które to potrafiły, wydawało mi się
przyjemne to, że daje poczucie bezpieczeństwa: móc oprzeć się
na jakiejś wspólnocie, mieć pewność, że zawsze jest pod ręką ktoś,
kto cię wesprze, ktoś, komu można się zwierzyć, nawet gdy
jednocześnie istniała zamknięta lista spraw, z których wolno się
zwierzać. Właśnie tak się czuję przy Emelie: jej irytacja, kiedy
mówię coś nieprzychylnego o innych kobietach, brak aprobaty dla
postępowania, które nie pasuje do powszechnie stosowanego
schematu, do czegoś, czego według niej powinnam pragnąć –
na przykład, że po prostu mam ochotę sypiać ze starszym żonatym
mężczyzną. A jeśli starszy żonaty mężczyzna mnie zawiedzie –
i na to również istnieją schematy narracji: to układ społeczny,
którego ofiarą padłam, mantra o braku równości traktowania obu
płci i o ucisku, o wzorcach destrukcyjnego zachowania.
Siostrzeństwo wymagało ode mnie wyrzeczenia się samej siebie.
Zastanawiałam się, czy inne kobiety też tak czują, czy to akceptują,
jak to w ogóle możliwe, że wchodząc w jakiś związek, ma się z tyłu
głowy kalkulację pewnych kompromisów, ale wynik – poczucie
bezpieczeństwa, w jakiejkolwiek formie byłoby ono realizowane –
sprawi, że i tak warto w to brnąć.
Często myślałam, że życie mężczyzny jest prostsze. Nie żebym
chciała nim być, przeciwnie – od kiedy byłam mała, kobiecość mnie
fascynowała, stereotypowe kobiece sprawy: makijaż i perfumy,
buty na wysokim obcasie. Mogłam godzinami kompletować
garderobę, co do której miałam nadzieję, że kiedyś będzie mnie
na nią stać, z jakich będzie się składać ubiorów, jakich materiałów –
jedwab, kaszmir. Niedostępne dla kogoś z budżetem składającym
się z pożyczki studenckiej i zarobków z pracy na zastępstwo, ale
w nieodległej przyszłości miałam stać się najbardziej elegancką
i najbardziej kobiecą ze wszystkich znanych mi kobiet.
O tym również trudno było rozmawiać z innymi kobietami, to
znaczy o kobiecości: odnosiłam dziwne wrażenie, że dyskusja na ten
temat w taki sposób, jak chciałam, wywoła zgorszenie. Wymagało
to metapoznania, co polegałoby na tym, że najpierw muszę sobie
uświadomić napięcie tkwiące w stereotypowym wizerunku kobiety
i jego destrukcyjny potencjał, co rozumiałam mniej więcej tak,
że należy odrzucić wszystko, co mężczyźni szablonowo traktowali
jako seksowne, jakby nie wolno było im tego oddać, tych
wygolonych wzgórków łonowych i stringów, ponieważ to
czasopisma dla mężczyzn nauczyły nas je lubić. Kiedy to sobie
uświadomiłam, mogłam iść dalej, zabrać się za to, co stereotypowo
kobiece, ponieważ wszystko było konstrukcją, spektaklem,
w którym po pilnych studiach i przemyśleniach podjęłam się
odgrywania kobiecej roli. „Jest w tym jakaś myśl” – mawiali ludzie,
kiedy mieli zdefiniować coś dobrego, nieważne, czy chodziło
o sztukę, czy o bieliznę, ale to także kłamstwo, chodziło bowiem
o to, żeby była w tym właściwa myśl. Bycie atrakcyjną dla
mężczyzn nigdy nie stanowiło właściwej myśli.
W ten sposób rozumowała Emelie, choć nigdy tego nie wyraziła
głośno, ale ja to rozumiałam po tym, jak się ubiera: jak
na studentkę elegancko i kosztownie, ponieważ co miesiąc
dostawała pieniądze od rodziców. Kupowała ubrania dobrej jakości,
zawsze wyglądała na zadbaną, nie jak wiele dziewczyn z jej grupy
studenckiej, które chodziły nieumalowane, w przeciętnych, luźnych
ubraniach, nieforemnych dżinsach, bluzach z kapturami, z plecakami
zamiast torebek. Jednocześnie w całej jej postaci było coś
wspaniałego, coś czystego, bezpiecznego, co jak dostrzegłam,
sprawiało, że jest niesłychanie atrakcyjna dla chłopaków w klubie
studenckim. Wiedziałam, że nigdy nie próbowałaby starać się być
sexy. Seksowność była zakazana. Miasto uniwersyteckie
Norrköping to cnotliwe środowisko, choć zdawało się, że ludzie
sypiają z sobą, z kim i gdzie popadnie, choć byliśmy pokoleniem,
które dostało przyzwolenie, by robić, co nam się tylko podoba,
a jednak rzadko ktoś mówił tutaj o tym, co seksowne. Może
w ogóle czasy są cnotliwe, przynajmniej takie odnosiłam wrażenie,
obserwując Emelie i jej przyjaciół – jedynych ludzi, których
spotykałam, poza koleżankami z pracy. Świadome swojej pozycji
społecznej studentki robiły wszystko, by dyskretnie zaznaczyć
dystans wobec dziewczyn z klasy robotniczej, choć z powodów
ekonomicznych i geograficznych skazane były na kupowanie
ciuchów w tych samych sklepach. Na jednej imprezie wczesną
jesienią brałam udział w rozmowie o bieliźnie, podczas której dwie
z przyjaciółek Emelie aż się zaplątały w swoich wywodach,
żywiołowo wyrażając obrzydzenie wobec wulgarności stringów,
choć jednocześnie starały się bardzo ostrożne dobierać słowa, żeby
nie urazić tych, które je noszą. W końcu zgodziły się, że dziewczyna
w stringach wcale nie jest seksowna, tylko wygląda zabawnie.
„Zabawnie!” – wykrzyknęły triumfalnie, odnalazłszy klucz
do zamanifestowania swojego wyrafinowanego gustu, nikogo przy
tym nie osądzając.
Kobiecość to zawiła siatka reguł, w której przestrzeń do gry jest
minimalna, poza tym wszystko jest niewypowiedziane. Czasem się
zastanawiałam, czy inne kobiety dostały jakieś instrukcje, które mi
umknęły, czy może ta łatwość, z którą one wszystkie potrafiły
nawigować w morzu politycznej poprawności, była wynikiem
trwającej od lat kobiecej przyjaźni, czy miała dyscyplinujący wpływ
na wszystkich zaangażowanych, czy kształtowała je na idealne
egzemplarze nowoczesnych, w każdym zakresie świadomych kobiet,
od światopoglądu po preferencje co do literatury współczesnej oraz
wiedzę na temat mody damskiej.
Tak, często to czułam: one wszystkie są jednakowe, ja zaś jestem
dramatycznie odmienna. To egoistyczna myśl. Nic dziwnego,
że lubię człowieka z podziemia Dostojewskiego – myślałam
z uśmiechem, po czym z ulgą stwierdzałam, że jestem świadoma
choroby, nie żebym była szalona, ale że cierpię na to niewielkie
narcystyczne zaburzenie, które ma każdy pisarz, a to może i lepiej.
Nosi obrączkę na palcu – stwierdzam, kiedy wreszcie odwiedza
stołówkę. Na etykietce przyczepionej do białego fartucha można
przeczytać: CARL MALMBERG, ORDYNATOR. Ma krótko
przystrzyżone, ciemne włosy, siwiejące na skroniach. Jego sylwetka
jest atletyczna, ramiona szerokie, a na twarzy widać lekką
opaleniznę. Myślę sobie, że pewnie trenuje po pracy – może gra
w tenisa, mężczyźni tacy jak on to robią – może był gdzieś
za granicą, stąd ta opalenizna, pewnie on i jego żona mają dom
gdzieś nad Morzem Śródziemnym, w Hiszpanii, we Włoszech albo
we Francji, i jeżdżą tam przy każdej okazji.
– Nie ma jakiegoś ponczu do obiadu? – pyta kolega Carla
Malmberga i uśmiecha się do mnie, nakładając sobie spory talerz
grochówki. Naleśniki, które są na drugie danie, nie mieszczą mu się
na tacy, będzie musiał po nie wrócić.
Carl Malmberg śmieje się, spogląda na mnie, posyłam mu
uśmiech. Jego kolega nie jest pierwszą osobą, która spytała o poncz
do grochówki.
– Grochówka już chyba nigdy nie będzie tak smaczna jak
w wojsku – ciągnie kolega. Ma lekką nadwagę, nie nosi etykietki
z nazwiskiem, ma czerwone policzki, jakby biegł. Po chwili
uświadamia sobie, że być może popełnił gafę.
– No, ale ta zupa też jest niczego sobie – spieszy z wyjaśnieniem.
– To nie ja ją gotowałam – odpowiadam, aby zaznaczyć,
że świetnie go rozumiem: serwowana tu grochówka nie jest
nadzwyczajna i podobnie jak oni potrafię odróżnić smaczne danie
od niesmacznego, chociaż nawet nie przepadam za grochową. – Ja
tylko ją podaję.
Obaj się uśmiechają, podają mi swoje żółte kupony obiadowe
i dosiadają się do stolika dwóch innych lekarzy przy oknie, tamci są
już przy naleśnikach.
Siv, która już wyzdrowiała i wróciła do pracy, odsyła mnie
na zmywak, ale dla mnie to nie problem. Zawsze lubiłam jasne
instrukcje, lubiłam mieć dużo do roboty, zajęte ręce, nigdy nie
rozumiałam, jaki jest sens ociągania się w pracy, jeśli i tak nie dało
się robić czegoś sensownego – gdybym mogła się gdzieś schować,
żeby poczytać, być może bym to zrobiła, ale takie pogadywanie
z personelem wydaje mi się męczące, dlatego już wolę zmywać.
Stosy tac i talerzy są wysokie, kołyszą się – wymieniam
podstawki na puste i zaczynam wkładać talerze do zmywarki. Jeśli
zostawi się je na wierzchu, zupa przyschnie i trzeba je myć kilka
razy. Na zmywaku jest gorąco i wilgotno, w powietrzu unosi się
szczególna woń mokrych podłóg, które nigdy nie zdążą porządnie
wyschnąć, ścieków, gdzie resztki jedzenia nigdy do końca się nie
spłukują, para ze zmywarki, przez którą puszą mi się włosy.
W momencie, gdy Carl Malmberg i jego kolega odstawiają swoje
tace, wycieram podłogę przy koszu na śmieci, myślę, że muszę
wydawać się im odstręczająca albo przynajmniej całkiem
nieciekawa: dziewczyna na zmywaku wycierająca zacieki
po grochówce. I nagle przypominam sobie o kremowym staniku
prześwitującym przez bluzkę, kiedy się wyciągam – prostuję plecy
i uśmiecham się do nich.
– Całkiem smaczne – mówi uprzejmie kolega Carla Malmberga.
– O, to miłe, przekażę kucharce – odpowiadam.
Staram się to powiedzieć odpowiednio wyważonym tonem,
który zapewni, że tak naprawdę się tym nie przejmuję, ponieważ
w ogóle nie przejmuję się tą pracą, ale że teraz, skoro i tak to robię,
staram się wykonywać moje zadanie najlepiej jak potrafię, jestem
uprzejma i zachowuję się poprawnie wobec klientów. Dużo milsza
niż te złośliwe baby, które wycierają tu rozlaną zupę
od dwudziestu, a może nawet trzydziestu lat, poza tym mam
na sobie seksowny biustonosz, a jego kontury odznaczają się pod
bluzką.
Carl Malmberg spogląda na mnie, ale milczy.

Najpierw pozwolono miastu podupaść, a później, kiedy w centrum


ucichły fabryki, a robotników przeniesiono do podmiejskich
bunkrów mieszczących zakłady elektroniczne, zrewitalizowano
śródmieście dla innych, nie robotników: dla potomków klasy
średniej ze wszystkich zakątków kraju, przybyłych tu na studia
z zakresu mediów i komunikacji w odświeżonych budynkach
postindustrialnych. W jednym z nich moja babcia przesiedziała przy
przędzarce całe swoje zawodowe życie. Dokoła czerwonej cegły
i żółtego tynku płynęła woda, która napędzała turbiny i maszyny,
w rzece płynącej przez środek miasta było mnóstwo łososi. Teraz
z kominów nie unosi się żaden dym, a ludzie przyjeżdżają tu
na studia. Zaledwie kilka lat temu wszyscy się stąd wynosili.
Emelie została w mieście. Od czasów liceum mieszka w tym
samym dwupokojowym mieszkaniu przy Södra promenaden.
Urządza domówkę, identyczną jak w czasach szkolnych. Uprałam
sukienkę w umywalce. Pachnie brzoskwiniowym płynem
do płukania, nie zdążyła jeszcze wyschnąć, próbowałam suszarką
do włosów, ale szwy nadal są wilgotne. Jest czarna, więc tego nie
widać, a na zewnątrz jest dodatnia temperatura.
Zaprosiła chyba wszystkich, z którymi studiuje. Całuje mnie
w przedpokoju na przywitanie, po czym znika, by z kimś pogadać,
zostawia mnie w pustej kuchni, żebym otworzyła butelkę wina
i sama znalazła jakiś kieliszek. Z dużego pokoju dobiega głośna
muzyka, której nie rozpoznaję, a ludzie, których też nie znam,
tańczą, jak tańczą studenci, zanim się upiją – trochę sztywno,
niezdarnie, z minami wskazującymi na to, że tak naprawdę mają
do tańca ironiczny dystans. Kiedy się porządnie upiją, być może
ośmielą się rzeczywiście potańczyć. Nie lubię tańczyć. Chłopak
na kanapie kiwa do mnie głową, gdy się do niego dosiadam,
po czym dalej rozmawia z dziewczyną z grzywką. Wyjmuję
z torebki telefon: jest 22.28, żadnych wiadomości. Dziewczyna
z grzywką wstaje i idzie do przedpokoju, chłopak rusza za nią.
W gruncie rzeczy zawsze jestem sama. Popijam wino. Czuję się
zmęczona, powinnam zostać w domu. Kłuje mnie w łydkach.
– Jak tam? – Na oparciu kanapy pojawia się Emelie z papierosem
w dłoni, chociaż wiem, że nie chce, aby palono w środku.
– W porządku.
– Rozmawiałaś z Niklasem?
– Nie, niezupełnie.
– Prawda, że jest miły?
– No wiesz, w ogóle z nim nie rozmawiałam.
Emelie wygląda na niezadowoloną, bierze łyk piwa z puszki,
wstaje.
– Za jakąś godzinę idziemy dalej.
W studenckim pubie jest pełno ludzi, właśnie skończyła grać
jakaś kapela, o której w życiu nie słyszałam. Upiłam się winem.
Jestem w dziwnym nastroju – w jednej chwili sytuacja wydaje mi
się całkiem znośna, a za moment odstręczająca, później myślę sobie,
że ten wieczór jest być może metaforą mojego życia: w upojeniu
alkoholowym uważam, że takie powiązanie jest zasadne,
że w gruncie rzeczy to moje życie jest albo do zniesienia, albo
odstręczające, w zależności od punktu widzenia, ale co to za życie,
jeśli w najlepszym wypadku potrafi być znośne. Ta myśl mnie
zasmuca. Emelie próbuje wyciągnąć mnie na parkiet, chociaż wie,
że nie chcę tańczyć. Denerwuje mnie, jestem zmęczona – nagle
czuję, że ledwie stoję na nogach, rozglądam się za miejscem
do siedzenia, ale niczego nie znajduję. Opieram się o bar, a kiedy
barman pyta, co mi podać, proszę o jeszcze jedną lampkę wina, ale
natychmiast uświadamiam sobie, że nie chcę jej wypić: wino jest
cierpkie, bolą mnie stopy. Nikogo tu nie znam, nie chcę tu znać
nikogo. Odbieram z szatni kurtkę i wychodzę.

Pada i pada, miasto powoli tonie. Jest położone na podmokłych


terenach. Jeśli się przyjrzeć zdjęciom Dworca Centralnego, widać,
że sto lat temu przed wejściem były schody, teraz znajduje się
na poziomie chodnika. Cały budynek osiadł, miasto też powoli
zaczyna się zapadać. To dawne dno morza, słabo pokryte cienką
warstwą ziemi torfowisko, szlam i osady, muł i glina pod ulicami
i placem. Kiedy przejeżdża tramwaj, czuć, jak ziemia się trzęsie.
Niebawem wydarzy się nieszczęście, coś się zawali, przewróci – cała
dzielnica zsunie się po glinie do Strömmen, tramwaj utknie
na mokradłach między kocimi łbami i katastrofa gotowa: piekło
ze stali i z gliny.
Trwa weekend w Norrköpingu: powinnam coś z sobą zrobić, ale
nie wiem co, równie dobrze mogłam zgłosić się do pracy.
W weekendy dostaje się dodatek za uciążliwy czas pracy, mogłam
pracować od siódmej do czwartej w sobotę i w niedzielę, zmywać
pojemniki po deserach, galaretkach owocowych, musach i kremach
– wszystkie smakują tak samo syntetycznie, resztki ciągną się
od żelatyny, a pojemniki są w ogóle nie do umycia, jeśli to
świństwo zdążyło już zaschnąć. Mogłabym pójść do antykwariatu
i za dodatkowe pieniądze kupić wydanie Czarodziejskiej góry, które
już kilka razy oglądałam – dwa tomy z końca lat pięćdziesiątych,
w różnych odcieniach zieleni, ładnie by wyglądały na regale.
Carl Malmberg stałby tam, wyciągnął pierwszy tom i powiedział,
że to naprawdę świetna książka, wybitna powieść jednego
z największych współczesnych pisarzy. „Wiem – zgodziłabym się –
jest fantastyczna”. Imponowałoby mu, że ją przeczytałam, nigdy
by nie przypuszczał, że interesuje mnie taka literatura. Usiadłby
w czerwonym fotelu z książką w dłoni, przekartkował ją
od niechcenia, popijając wino. Przyniósł butelkę takiego, którego
nigdy wcześniej nie próbowałam, bo jest drogie – kosztuje ponad
sto koron. Carl ma na sobie koszulę i marynarkę, jest przystojny. Ja
siedzę na kanapie, w nowej sukience, klasycznej małej czarnej,
seksownej, moje ciało wygląda w niej ponętnie, ale z klasą, jak
kosztowny prezent opakowany w ozdobny papier. Mieszkanie jest
wysprzątane. Spojrzenie Carla Malmberga sunie po pokoju
i zatrzymuje się na mnie.
– Jest tu zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałem – mówi.
– A co sobie wyobrażałeś? – pytam.
Carl Malmberg uśmiecha się nieśmiało.
– Nie obraź się, ale... pracujesz w stołówce.
– Tak naprawdę to nie – wyjaśniam. – To tylko coś, co robię akurat
teraz.
– A co będziesz robić później? – Carl Malmberg upija łyk wina.
Trzyma mocno kieliszek, patrzy mi prosto w oczy, szczerze
zainteresowany tym, co chcę zrobić ze swoim życiem. Jego
spojrzenie jest jednocześnie troskliwe i wyzywające.
– Napiszę powieść – mówię... Albo nie, wstydzę się własnej myśli,
brzmi żenująco. Ale to przecież to, czego chcę, muszę więc to
powiedzieć. Przecież napiszę powieść. Nie jedną – kilka, będę
pisarką. Mówię to we właściwy sposób, zdecydowanie, nie jak
ktoś, kto tylko marzy, ale jak ktoś, kto rzeczywiście jest
zdecydowany. Zabrzmi to ładnie i rzutko. Carl Malmberg
z pewnością lubi to, co ładne i rzutkie, przedsiębiorcze, widać to
po nim. Lubi, kiedy dzieje się coś ekscytującego, lubi kobiety, które
dbają o to, by dużo się działo.

Spaceruję prawie co wieczór. Jakiś ciąg czy niepokój w duszy


zmuszają mnie do wyjścia po tym, jak przez kilka godzin leżałam
w łóżku z książką. Nad miastem zapadł zmrok, nagle wszystko
wydaje się ciasne: moje życie, moje mieszkanie, mój mózg. Próbuję
odejść od własnych myśli. Słucham głośnej muzyki, całkowicie
odrywa mnie to od reszty świata, jestem zamknięta w swojej bańce.
W porcie nie mam odwagi iść z muzyką na uszach, tam muszę
być uważna, cały czas gotowa, że coś może się stać, że spotkam
kogoś, kto zechce mnie skrzywdzić: okraść mnie, zgwałcić,
zamordować. Ten strach graniczy z mdłościami, a jednocześnie
z odrobiną erotycznego napięcia, które jak pamiętam, czułam, kiedy
raz w dzieciństwie oglądałam film naprawdę przerażający: chciałam
i jednocześnie nie chciałam go oglądać, chciałam wiedzieć i nie
chciałam, narazić się na to, co straszne, i zasłonić oczy.
Spacery wprawiają mnie w niemal bezcielesny stan, jestem tylko
ja i miasto, i zapach jesieni, muzyka i mój własny strumień
świadomości, który jak sejsmograf reaguje na każdy cień, zapach,
na każdy nastrój. Zastanawiam się, jakiej muzyki słuchają pisarze,
jakiej muzyki słuchali, pisząc książki, które uwielbiam. Szczególnie
mężczyźni piszący o chłopakach, którzy ruszyli do Europy, spotykali
dziewczyny, upijali się, marzyli, czytali i wdawali się w gorące
dyskusje – tak chcę pisać, lecz nie jak mężczyzna, ale jak kobieta
pisząca o mężczyźnie. Dziewczyny udające intelektualistki mają
zupełnie inne ideały, najczęściej zakorzenione w poczuciu
poddaństwa i skierowanej na nie złości – nigdy nie czułam się
z tym dobrze. Myślę, że zawsze chciałam doświadczyć męskiego
mitu artysty: siedzieć w kawiarniach i barach, palić i pić,
dyskutować, zobaczyć świat, przeczytać wszystkie książki, zobaczyć
całą sztukę, usłyszeć każdą muzykę, poczuć się jak w domu
w przekonaniu, że nie jest się w domu, być flanerem. Kobiety
flanerzy nie istnieją. Nie mogę się na to zgodzić. Nie potrafię
zadowolić się czymś nudniejszym tylko dlatego, że jestem kobietą
i że to mężczyźni przez lata opatentowali najfajniejsze rzeczy.
Jakiś czas temu na tablicy ogłoszeń przed biblioteką
uniwersytecką zobaczyłam zaproszenie na jakiś feministyczny
wykład o cheerleadingu. Zapewne na spotkaniu tym próbowano
udowadniać, że w gruncie rzeczy zajęcie to ma wywrotowy,
antyspołeczny potencjał. Zawsze tak się dzieje, jeśli staramy się
udowodnić, że to, co wypromowali mężczyźni, jest z definicji złe dla
kobiet. I oto mamy początkowo nic nieznaczącą ideologicznie
działalność, co do której wszyscy nagle się umówili, że potraktują ją
poważnie. Co za żałosny sposób zadowalania się granicami
ustanowionymi przez płeć kobiety, kiedy jednocześnie jesteśmy
przekonywane, że my, kobiety, możemy przekraczać wszelkie
ograniczenia. Nigdy nie potrafiłabym poprzestać na wypełnianiu
życia czymś takim albo na czytaniu książek proponowanych przez
feministki, nie ma wśród nich niczego z moich lektur, bo te uważa
się za typowo męskie, egotyczne, normatywne. Zawsze mnie
nurtowało, dlaczego nie udało mi się spotkać kobiety, która
uważałaby moje ukochane książki za dobre, a opisywane w nich
życie wydawałoby się jej fajne, godne naśladowania.
– Jako feministka jestem porażką. Niespecjalnie umiem też być
zupełnie zwyczajną kobietą, jestem na to zbyt mądra –
powiedziałam to kiedyś po pijaku Emelie.
Wkurzyła się na mnie, porządnie się wkurzyła. Spojrzała na mnie
jak na zdrajczynię. Zawsze czułam się jak zdrajczyni. W każdym
obozie jestem zdrajcą. To dlatego, że tak naprawdę nie potrzebuję
ludzi. To największy zawód wobec siostrzeństwa – poczucie, że się
go nie potrzebuje.
Szukałam w książkach kobiet podobnych do mnie. Albo takich,
jakimi chciałabym być: które podejmują ryzyko, kochają i tracą, nie
dystansują się wobec życia za pomocą ideologii i teorii. Ale słabo
im idzie, pisarkom, młodym, lirycznym modernistkom,
ekshibicjonistycznym autorkom prozy lat dziewięćdziesiątych, które
piszą z pozycji bezbronnej, nieszczęsnej miłości do mężczyzny. Nie
dostają tego, którego kochają. To smutne – mam wrażenie, że te
książki są o mnie i dlatego jestem skazana na porażkę. Czyżby to
była lekcja, jaką powinnam wziąć u kobiet niewstydzących się tego,
że pragną zadowolić mężczyznę – że są skazane na porażkę? Ja też
chcę zadowalać mężczyzn. W tych wszystkich feministycznych
czasopismach, które prenumeruje Emelie, piszą, że kokardki
na bieliźnie są kiczowate i należy je odcinać, bo są symbolem
małych dziewczynek, że mężczyźni, których podniecają kokardki
na bieliźnie, w gruncie rzeczy są pedofilami, mają to jakby
zakodowane w mózgu – skłonność do dziewcząt, które są z reguły
uległe. Nie wątpię, że większość facetów w pubie studenckim
pociągają uległe dziewczęta, ale nie ma to nic wspólnego
z kokardkami na ich majtkach.
Przez przypadek zaczynam jesienią słuchać muzyki z lat
osiemdziesiątych – elektroniczne hity, new romantic, następnie italo
disco – monotonne, synthpopowe brzmienie, banalne teksty, które
jednocześnie są tak szczere i poruszające, że do mnie trafiają,
dźwięki z syntezatora, które zawsze są ciepłe, jak noc nad Morzem
Śródziemnym, gdzie byłam tylko raz, ale ta muzyka idealnie
ilustruje tamto uczucie: słodko-gorzkie. Słucham italo disco,
wędrując ulicami, po liściach lip, jeden z utworów odtwarzam
w pętli – zaczyna się prawie jak jakiś wojskowy marsz, ale tekst jest
nagi, desperacki: You took my love and left me helpless, przypomina
książki kobiet, które kochały i straciły, skończyły w otchłani
samotności. Słucham go w kółko, utwór hipnotyzuje mnie,
podkręcam basy, znikam w muzyce. To właśnie mieszanka
powierzchowności i głębi tak mnie porusza, radość życia
i melancholia – myślę, że to właśnie te cechy najbardziej cenię
u ludzi. Tylko że nigdy nie spotkałam nikogo podobnego. Prawie
nic nie jest szczere – myślę. – Jeśli szukasz szczerości, przygotuj się
na to, że będziesz sam.

Nie ma go w poniedziałek, poza tym w poniedziałek pada. Siv


i Magdalena rozmawiają o tym, co robiły w weekend, o swoich
rodzinach i krewnych na przedmieściach Norrköpingu, gdzie rzędy
identycznych bloków i willi ciągną się w nieskończoność. Mówią
o wystawie psów, o rottweilerach i jak je rozmnażać, mówią
o programach telewizyjnych, których nie oglądałam.
W pracy często milczę. Może myślą, że jestem nieśmiała, czasem
rzeczywiście jestem, ale najczęściej nic nie mówię, bo ciężko mi
włączyć się do rozmowy. Nie dlatego, że nie interesują mnie
tematy ich rozmów – wcale nie zadzieram nosa, nawet lubię sobie
porozmawiać o takich całkiem zwyczajnych sprawach – ale w tej
sytuacji jest coś dziwnego. Po pierwsze, jestem dla nich osobą, która
studiowała, czego nie robiła żadna z nich, a to stwarza między nami
dystans. Po drugie, czytam poważne książki i piszę eseje dla własnej
przyjemności, co sprawia, że jestem odmieńcem – dla nich takie
rzeczy to kara, coś, co robiło się w szkole, a potem człowiek się
cieszy, że już nie musi. Rozumiem to i nie uważam, że wszyscy
powinni „czytać poważne książki i pisać eseje”, a jednak odnoszą się
do mnie z rezerwą. Po trzecie, nie mam życia uczuciowego, którego
detalami chciałabym się dzielić, żadnego chłopaka ani męża,
o którym mogłabym coś opowiedzieć, żadnych randek
do odraportowania – to mój świadomy wybór, nie chcę się im
zwierzać. Dlatego więc czasem, kiedy one zwierzają się mnie,
równowaga między nami zostaje zachwiana, albo kiedy zwierzają
się tylko sobie nawzajem, a ja siedzę przy tym samym stole
i mimowolnie słucham, jestem jak milczący świadek, niedający
niczego w zamian.
Nie ma go we wtorek, poza tym we wtorek pada. Wieczorem idę
z Emelie do kawiarni, przy jej stoliku siedzi jakiś chłopak, skądś go
znam. Emelie jest dumna z jego obecności.
– To jest Niklas, chyba się już poznaliście? – mówi z uśmiechem,
a ja uświadamiam sobie, że to chłopak z jej imprezy, ten, który
siedział na kanapie, a potem wyszedł bez słowa.
– Widzieliśmy się na imprezie – odpowiadam.
On kiwa głową, wita się sztywno. Jest uczesany na lata
sześćdziesiąte – to stylowa fryzura i trochę nierzeczywista, jakby
ktoś przykleił mu do głowy kawałek cudzych włosów z innej epoki,
ale mu to nie zaszkodziło, bo jest ładny pod tą plerezą: wyraziste
rysy, z pewnością gra w jakimś zespole, Emelie lubi chłopaków
grających w zespołach.
– Co u ciebie? – Emelie rozkręca konwersację.
– W porządku.
– Pracowałaś dzisiaj?
– Tak.
– Gdzie pracujesz? – pyta Niklas.
– W szpitalu... w stołówce – odpowiadam.
Przez moment Niklas robi skrzywioną minę, ale zaraz się
uśmiecha, nieco sztywno. Ma bardzo białe zęby.
– Emelie i ja studiujemy razem – wyjaśnia.
Przytakuję. Na stoliku między nimi leży masa książek
dotyczących rozmyślań francuskich filozofów na temat fotografii
i filmu. Emelie pije kawę z wysokiej szklanki, dopijając resztkę przez
słomkę, siorbie. Jest wesoła, ma zarumienione policzki.
– Chcesz z nami wyjść wieczorem? – pyta.
– Dokąd?
– No, do pubu. Ale najpierw domówka u Niklasa. Fajnie, jakbyś
przyszła. Prawda, że byłoby fajnie?
Spogląda błagalnie na Niklasa, ten przytakuje.
– Byłoby super – potwierdza.
Niklas mieszka w dwupokojowym mieszkaniu przy Östra
promenaden. Być może ludzie mieszkający przy promenadach są
dla siebie stworzeni – myślę, wchodząc na piękną klatkę schodową.
Podziwiam malowidła na suficie, przejeżdżam palcem po gładkiej
powierzchni drewnianej poręczy. Niklas umeblował swoje
mieszkanie w kamienicy z początku wieku, ocalonej przed
rozbiórką, meblami z lat sześćdziesiątych. Stoją tu kosztowne
krzesła i drogie lampy, to bardzo odległe od zwykłego studenckiego
wnętrza wypełnionego rupieciami. Emelie mówi, że uwielbia jego
mieszkanie, a ja odmrukuję, że owszem, ładne. Zostawiają mnie
w kuchni, bym otworzyła swoją butelkę wina.
– Cześć – odzywa się dziewczyna siedząca w ciemności przy stole,
witam się z nią. – Nie jesteś z naszej grupy – stwierdza.
– Nie. Czy to jakaś klasowa impreza?
Wzrusza ramionami.
– Nie wiem. Tak sądziłam. Ale teraz ty tu jesteś.
Uśmiecha się.
– Jestem Alex.
Wypowiada imię w nieco egzotyczny sposób, może po rosyjsku,
choć tak naprawdę nie mam pojęcia, może po prostu brzmi
ciekawie. Kiedy się do niej zbliżam i w blasku świeczek
rozstawionych na stole przyglądam się jej twarzy, myślę, że nawet
wygląda na Rosjankę, a może na Francuzkę. To coś w jej postawie:
wydaje się pewna siebie. Piękna, ale przede wszystkim pewna
siebie. Ma ciemne włosy i szerokie usta, przyjazne.
– Kogo tu znasz? – pyta.
– Emelie.
Kiwa głową.
– A ja wszystkich. Codziennie muszę spotykać się z nimi
na uczelni, a wieczorami muszę chodzić z nimi na imprezy.
Wybucham śmiechem.
– Nie lubisz ich?
Wzrusza ramionami.
– Byłoby nieuprzejme z mojej strony obgadywać ich z kimś, kogo
nawet nie znam – mówi i spogląda na mnie z zainteresowaniem.
– No tak.
– Teraz więc musimy się szybko poznać, żebym mogła ich
poobgadywać.
Śmieję się, ona również – jej usta robią się niesłychanie szerokie,
wypełniają połowę twarzy, jakoś bardzo przekonująco, nie mogę
oderwać od niej wzroku. Kiedy Emelie wchodzi do kuchni i pyta,
z czego się tak śmiejemy, nadal nie mogę się uspokoić.

Uważam, że Alex jest fascynująca – nie tylko dlatego, że się upiłam,


ale w upojeniu wydaje mi się wręcz nierzeczywista: jej wygląd,
sposób zachowania. Aż trudno uwierzyć, że w Norrköpingu żyją
ludzie jej pokroju. Kilka razy przychodzi mi to do głowy, później jej
o tym mówię, wtedy ona wybucha śmiechem i stwierdza, że to
dlatego, że pochodzi z Linköpingu. Obie zaczynamy się z tego śmiać
i wszczynamy kłótnię na żarty, które z miast jest lepsze. To
absolutnie bezsensowna dyskusja, którą prowadzi się tylko z kimś,
kogo się nie zna, bo nie bardzo wiadomo, o czym innym należałoby
rozmawiać, a rozmawiać trzeba. Chłonę każde jej słowo, nawet
na tak banalny temat – to jest jak miłość od pierwszego wejrzenia,
dyskusja, która może sprawiać wrażenie sensownej tylko wówczas,
gdy rozmówca jest sensowny.
W pubie studenckim siedzimy razem przy barze, wszyscy tu
przychodzą po domówkach. Pytam ją, dlaczego tak się dzieje, a ona
z zaangażowaniem odpowiada, jakby to w ogóle był jakiś istotny
problem społeczny, i rozwija wydumane teorie o tym, że studenci
chcą się bawić tylko we własnym gronie, ponieważ czują, że świat,
do którego należą, jest tym najważniejszym ze światów, i nie
potrafią sobie wyobrazić, w jaki sposób mieliby się zniżyć
do poziomu towarzystwa całkiem zwyczajnych ludzi o całkiem
zwyczajnych zawodach.
– Jestem właśnie taka – wyznaję. Czuję, że z powodu wypitego
wina zaczynam dramatyzować, i to w sposób, którego jutro będę się
wstydzić. – Jestem całkiem zwyczajnym człowiekiem.
Alex przygważdża mnie spojrzeniem.
– Nie jesteś zwyczajna – mówi, zresztą wiedziałam, że to właśnie
powie, może zastawiłam na nią pułapkę, a ona z radością w nią
wpadła. Cieszę się, że zrobiła tak, jak chciałam.
– Ty też nie – odpowiadam.
– Wiem – ucina.
W milczeniu zgadzamy się co do tego, że właśnie obdarowałyśmy
się nawzajem najładniejszym komplementem, jaki można dostać
w tym mieście. Alex macha do barmana – to jak zwykle student,
któremu nie jest do końca wygodnie w roli za barem.
– Chciałybyśmy zamówić po kieliszku szampana! – woła Alex.
Chłopak zza baru patrzy na nią zmieszany.
– Nie wiem nawet, czy mamy jakiegoś szampana – odpowiada
dialektem östgötskim.
– A mógłbyś to sprawdzić? – prosi Alex, barman przytakuje i znika
na zapleczu. Alex i ja patrzymy na siebie, żadna z nas nie musi
nawet mówić, że powinnyśmy być gdzie indziej – to miejsce jest
poniżej naszej godności, powinnyśmy raczej siedzieć w jakimś barze
w Paryżu czy Berlinie, a nawet tam byłybyśmy najbardziej
eleganckimi gośćmi.
– Wino musujące może być? – pyta barman, pokazując nam
butelkę.
– Nie mamy wyjścia – wzdycha Alex.
Kiedy otwiera butelkę, a korek z hukiem zagłuszającym muzykę
wystrzeliwuje aż do sufitu, ludzie odwracają się i gapią, jak on
nalewa pieniące się wino do dwóch wysokich kieliszków. My
naprawdę nie jesteśmy zwyczajne, ani wśród studentów, ani wśród
tych, którzy studentami nie są, wśród kogokolwiek w tym mieście,
razem potrafimy zmienić życie tak, by stało się tym z naszych
marzeń.

Nie ma go w środę, przestało padać. Dawno go nie widziałam. Za to


jego kolega się stawił, raźnie komentując delikatnie
przyprawionego kurczaka tandoori, który był w menu daniem dnia.
W pomieszczeniu ze zmywakiem kałuże są czerwone od przypraw,
trudno je odróżnić od czerwonej pleśni zalegającej tam, gdzie wilgoć
nigdy nie znika, w zakamarkach i we wgłębieniach pośrodku, i nad
wielką zmywarką. To niehigieniczne, dlatego należy zwalczać
wszelkie ślady pleśni według surowych wytycznych szefa kuchni
centralnej. Spryskuję czerwone liszaje środkiem bakteriobójczym tak
obficie, że zapach w pomieszczeniu staje się ostry i cierpki,
naprawdę solidnie zdezynfekowany.
Potwornie wieje, gdy wychodzę po pracy na zewnątrz – wilgotny
chłód przedziera się przez ubranie, staram się skulić w kącie wiaty
autobusowej. Opuszki palców wciąż mam pomarszczone
od ciągłego zmywania. Przestałam używać rękawiczek, ponieważ
brzydko pachną, gumą i lekami, ale to z kolei niszczy paznokcie.
Przeszkadza mi, że w pracy nie wolno ich malować. Źdźbła lakieru
mogą się oderwać od płytki i wpaść do jedzenia albo zostać
na naczyniach, co jest niehigieniczne, więc to całkiem rozsądny
przepis, ale i tak szkoda. Nawet jeśli zdrapywałoby się lakier
każdego popołudnia, przynajmniej podczas obiadowego szczytu
miałabym ładne paznokcie.
Następny autobus jest dopiero za kwadrans, poprzedni musiałam
przegapić. Opuszczam wiatę, żeby posiedzieć z moim Baudelaire’em
w szpitalnym holu, i wówczas widzę, jak nadchodzi Carl Malmberg.
Rozpoznaję go już w wielkich drzwiach obrotowych: jest wysoki,
wyższy od pozostałych lekarzy, szybkim, zdecydowanym krokiem
przechodzi obok wielkich betonowych donic ze zwiędniętymi
astrami, jego szalik powiewa na wietrze. Gdy mija wiatę
autobusową, spoglądam na niego i posyłam mu uśmiech.
– Cześć – mówię.
Przystaje.
– A, cześć – odpowiada głosem nieco zdziwionym, ale
uprzejmym, jak gdyby mnie rozpoznał, ale nie był pewien, skąd się
znamy.
Ma na sobie ciemne dżinsy i ciemny płaszcz, wygląda elegancko.
Uświadamiam sobie, że nigdy nie widziałam go w niczym innym
jak tylko w białym szpitalnym mundurku. Być może myśli to samo
o mnie – zauważam, że przygląda się moim butom, a następnie
pospiesznie przesuwa wzrok po moich nogach.
– Skończyłaś na dziś? – pyta.
– Tak.
Przytakuję, a on się do mnie uśmiecha.
– A ja nie miałem dziś czasu na obiad. Był chyba kurczak.
– Tak, kurczak.
Teraz oboje przytakujemy.
– No, a to zwykle mi smakuje – wyznaje.
Sprawia wrażenie, jakby nie chciał kończyć rozmowy. Widać,
że szuka tematu, wertuje mózg, ma rozbiegany wzrok. W końcu
wbija go w elektroniczny rozkład jazdy autobusów.
– Na który autobus czekasz? – pyta.
Uśmiecha się do mnie uprzejmie, wcale nie wygląda tak surowo,
jak czasem wydaje mi się w stołówce, wokół oczu robią mu się
sympatyczne zmarszczki.
– Sto szesnaście – odpowiadam.
– Dwanaście minut...
– Spóźniłam się na poprzedni.
– Mieszkasz w centrum? – pyta.
Kiedy mówi, z jego ust wydobywa się para – musiało się zrobić
chłodniej, po wielu łagodnych, deszczowych tygodniach teraz jest
minusowa temperatura. Ma na szyi wełniany szalik w pepitkę
w przytłumionych kolorach. Jest ładny, wszystkie jego ubrania są
ładne.
– Tak, przy teatrze.
– Mógłbym więc... Tak, to przecież po drodze do mnie, jeśli masz
ochotę, mogę cię podrzucić.
Wiedziałam, że to zaproponuje – myślę. Może nie akurat tak, ale
wiedziałam, że to się wydarzy. Coś się teraz wydarzy, wyraźnie to
czuję. Wreszcie coś się wydarzy.
– Ale czy to na pewno dla ciebie nie kłopot? – upewniam się.
Teraz go przetestuję. To dla niego żaden kłopot.
– Ależ nie. – Uśmiecha się. – To żaden kłopot.
– W takim razie... – Odwzajemniam uśmiech.
A więc zawieramy pakt – myślę. – Od teraz nic już nie będzie
takie jak wcześniej. Cokolwiek się wydarzy, coś się wydarzy.
– Zaparkowałem tam – mówi, wykonując gest w stronę
zachodniej części parkingu, tej, która leży najbliżej ostrego dyżuru.
Zaczyna iść – robi tak długie kroki, że ledwie za nim nadążam, nieco
więc zwalnia.
– Sporo ostatnio pracowałaś – stwierdza.
– Tak, całkiem sporo.
– Zatrudnili cię?
– Nie, pracuję tylko na godziny, zastępuję kogoś.
Kiwa głową.
– Masz nadzieję, że cię zatrudnią?
– Nie... tak naprawdę to nie.
Carl Malmberg uśmiecha się, zerka na mnie.
– Aha?
– Tak naprawdę nie chcę tam pracować – wyjaśniam.
Kiwa głową. Przypominam sobie moją fantazję, jak jest u mnie
w mieszkaniu, aż uśmiecham się sama do siebie. Jeździ nowym
modelem volva, rzecz jasna, ma dzieci, nie pomyślałam o tym
wcześniej. Samochód jest ciemnogranatowy – to piękny kolor,
iskrzy się jak gwieździste niebo. Wyjmuje kluczyki i wyłącza alarm,
piknęło. Później otwiera mi drzwi po stronie pasażera.
– Bardzo proszę.
W samochodzie jest wysprzątane, nie ma tam żadnego fotelika
dziecięcego, żadnych porzuconych zabawek ani papierków
po cukierkach, zero śladów po dzieciach. Na tylnym siedzeniu leży
tylko kieszonkowe wydanie jakiejś angielskiej książki, poza tym
pusto.
Carl Malmberg siada za kierownicą, ściąga rękawiczki. Ma piękne
dłonie, zadbane, pewnie są wrażliwe – myślę, po czym natychmiast
odpycham tę myśl. Idiotyczne, gdzież ja o tym czytałam? –
zastanawiam się. – Może w jakiejś starej powieści z serii „Allersa”,
lekarze i ich wrażliwe dłonie. Czuję, że się trochę rumienię. Patrzy
na mnie.
– Przy teatrze, czyli na Bråddgatan?
– Nie, na Vattengränden... to boczna uliczka.
– A, tak. To już wiem.
Uruchamia silnik, dźwięk jest przytłumiony. Następnie podkręca
regulator ogrzewania, wyjeżdża tyłem z parkingu, jest
skoncentrowany.
Przez chwilę jedziemy w milczeniu. Chyba powinnam go o coś
spytać, najlogiczniej byłoby spytać o coś, co dotyczy jego pracy,
skoro on zagadnął o moją, ale wszystko, co przychodzi mi
do głowy, brzmi jakoś dziecinnie. Mam wrażenie, że na mnie zerka,
a ja zerkam na niego, kiedy patrzy w inną stronę. Jest przystojny,
wygląda młodziej niż w stołówce, może ta plakietka z napisem
ORDYNATOR go postarza. W szpitalu zawsze wygląda na bardzo
zajętego, zestresowanego, teraz wydaje się wyluzowany, lekko
wystukuje rytm na kierownicy, uśmiecha się do mnie.
– Uczysz się poza tym? – pyta.
Spogląda na mnie, ja na niego.
– Nie, teraz nie – odpowiadam. – Ale zacznę jesienią za rok.
– Do jakiegoś zawodu... Coś w branży restauracyjnej?
Śmieję się.
– Nie – mówię. – To tylko dodatkowa praca. Nie chcę pracować
w restauracji.
Przytakuje.
– A co będziesz robić?
– Chcę się dostać na drugi semestr literaturoznawstwa – mówię.
Czuję się, jakbym rozmawiała z jakimś starszym krewnym.
– Aha, fajnie – mówi w nieco nieobecny sposób i kiwa głową.
Nie wydaje się zdziwiony, z pewnością nie zaimponowałam mu,
choć miałam taką nadzieję. Nijak nie okazuje, że nie wyobrażał
sobie czegoś takiego na mój temat, po prostu dalej kiwa głową. Być
może jest ze świata, w którym wszyscy na studiach wybierali kurs
specjalizacyjny, gdzie to żaden wyczyn, nic imponującego,
szczególnie jeśli chodzi o tak niepoważny przedmiot jak
literaturoznawstwo.
Może jednak jest nudny – myślę. – Może gra w golfa, może to
jego jedyne hobby, może to jedyna rzecz, która łączy go z żoną.
Jeżdżą do domu w Hiszpanii, położonego przy polu golfowym,
całymi dniami grają w golfa, nie interesuje go kultura ani polityka,
interesuje go golf. W drodze do Hiszpanii na chybił trafił kupuje
na lotnisku jakiś angielski kryminał, czyta fragment w samolocie,
później na plaży, ale nigdy go nie kończy. Nagle siedzenie obok
niego wydaje mi się dziwne. Nie ma między nami ani odrobiny
wspólnoty, wyobrażałam sobie, że pojawi się całkiem
spontanicznie. Milczymy. Jedzie przez aleje, skręca, staje przed moją
bramą.
– No – odzywa się. – Trochę szybciej niż autobusem.
– Tak, pewnie – odpowiadam. – To miłe. Bardzo dziękuję.
– Pracujesz jutro? – pyta.
– Tak.
– To może się zobaczymy.
Wysiadam z samochodu. W chwili, gdy otwieram bramę, on
unosi rękę, macham do niego, jestem rozkojarzona. Może pożałował
swojej propozycji podwiezienia mnie w tej samej chwili, gdy padła
z jego ust, uświadomił sobie, że to dziwna propozycja. Albo był to
test, który oblałam. Może nie powinnam się zgadzać. Może to ja
wydałam mu się nudna.

Czasami od strony zakładów papierniczych zalatuje siarką –


cuchnąca woń układa się nad miastem, wszędzie się wdziera. Tam,
gdzie nie włożono dostatecznego wysiłku w rewitalizację
i unowocześnienie, miasto podupada: śmierdzące moczem
podwórka i parkingi niezdarnie ukryte za pomazanymi graffiti
płotami, rozpadające się budynki w porcie – dzikie wino zasklepiło
je ciemnozielonym dywanem. Myślę o skorkach, które zagnieździły
się w tym chłodnym mroku, jak znajdują szczeliny i dziury wokół
okien i drzwi, zawsze udaje im się wedrzeć do środka, jak siarkowej
woni.
Przez krótki moment liście w alejach są piękne, świecą na żółto.
Ulica wygląda jak katedra: ma kolumny z ciemnych, wilgotnych
pni wysokich drzew dźwigających sklepienie żółtej mozaiki, która
migocze nad głowami przechodniów Östra promenaden, oraz
wydłużoną złotą salę w Södra promenaden, gdzie sufit jest
zawieszony niżej, wygląda jak pozłacana jaskinia, bo tam lipy są
młodsze, jeszcze tak bardzo nie wyrosły. Później drzewa opuszczają
swe liście w ostatnim oddechu przed zimą – przez moment i te
na ziemi są piękne, zanim ludzie, rowery i psy zadepczą je, zmienią
w breję o słodkawym zapachu gnicia, ziemi i wilgoci. Liście zbierają
się w śladach na ulicach, w szynach tramwajowych w asfalcie, są
jak blizny prowadzące do portu. Wszystkie ulice prowadzą
do portu, to tam wody Strömmen rozpoczynają swoją podróż
ku morzu, jak najdalej od tego zaułka wszechoceanu: zatoka
w zatoce zatoki, ślepa kiszka Bałtyku.
Kilka lat temu przez wiele miesięcy w zatoce stał zacumowany
wielki statek z Rosji, mieszkali na nim robotnicy, którzy mieli
reperować jakiś kabel na dnie morza. Spawali na dole, pod wodą.
Lubiłam sobie to wyobrażać: fajerwerki w zwolnionym tempie,
iskry, które powoli wznoszą się i natychmiast gasną, bledną
w ciemnej wodzie. W nocy statek był oświetlony, wokół relingu
i komina zawieszono sznury lampionów, wszystko to migotało jak
porzucone wesołe miasteczko na czarnej tafli wody, z wydłużonymi
odbiciami lampek niczym świetlistą aureolą wokół cielska statku.
Mówiło się, że wieczorami rosyjscy spawacze wychodzą na ląd.
W mieście nieznacznie, ale w dzielnicach po obu stronach zatoki
zwiększyła się liczba włamań – posądzano o to spawaczy. Wszystkie
skradzione rowery miały podobno zostać wywiezione do Rosji
i tam sprzedane.
W pubie portowym w małej miejscowości po północnej stronie
zatoki spawacze spotkali dwie dziewczyny z okolicy, jedna z nich
chodziła do mojego liceum. W poniedziałek plotka szybko rozniosła
się po szkole: dziewczyny popłynęły z nimi na okręt motorówką,
którą spawacze dostawali się na ląd, i tam uprawiały z nimi seks,
ze wszystkimi, z całym zastępem Rosjan, którzy spędzali całe dnie
pod wodą. W miarę jak plotka rozchodziła się po mieście,
zwiększała się liczba mężczyzn: najpierw było ich pięciu, następnie
dziesięciu, a nawet dwudziestu.
Wyobrażałam sobie, że odbyło się to na pokładzie: nagie ciała
pod spokojnie iskrzącymi się lampkami w ciemny, łagodny letni
wieczór, być może powolne kołysanie fali uspokajającej się
u wejścia do zatoki, odgłosy uprawianej miłości niosące się
po wodzie aż na ląd. Ludzie byli oburzeni, obrzydzeni, a według
mnie był to piękny obraz.

Spotykanie Emelie od dawna nie sprawiało mi już przyjemności.


Kiedyś nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo – niekończące się
spotkania przy kawie od dawna były nieco zwietrzałe, a jednak
miłe, bezpieczne, bo przewidywalne, jakbyśmy stanowiły stare
małżeństwo. Już w liceum, kiedy się poznałyśmy, wiedziałam,
że w jakiś sposób nie jesteśmy z sobą kompatybilne,
zaprzyjaźniłyśmy się przypadkiem, głównie po to, żeby nie trzeba
było jeść obiadu w stołówce z kimś, z kim byłoby jeszcze nudniej.
Chciałabym móc opowiedzieć jej o Carlu, o tym, co czuję: ten
żonaty mężczyzna mnie pociąga, naprawdę pociąga, i uważam,
że byłoby fantastycznie, gdyby to zamieniło się w przygodę.
Mogłoby być fajnie. Ale kiedy tylko o nim napomknę, widzę, jak
ona wysila się, by stać po mojej stronie. Może tak naprawdę chce
mi dać lekcję albo nakrzyczeć na mnie, wkurzyć się, opieprzyć mnie
w imieniu wszystkich zdradzonych kobiet, zrzucić na mnie winę
za wszystkich mężczyzn, którzy opuścili swoje partnerki dla innych
kobiet – heter pozbawionych hamulców moralnych, niszczących
życie uczciwym kobietom. Sądzę, że tak postrzega się takie jak ja:
dziewczyna, która chce się przespać z żonatym mężczyzną, może
równie dobrze przespać się z twoim chłopakiem. Niegodna
zaufania, oto ja. Tak Emelie zaczyna mnie postrzegać.
Jednocześnie nie wiem, po co mi jej aprobata. Ona najwidoczniej
nie potrzebuje mojej, cały czas robi rzeczy, których ja bym nigdy nie
zrobiła. Chodzi na mityngi grupy feministycznego cheerleadingu,
który zorganizowano na uczelni, i uznała, że te spotkania są nie
tylko fajne, ale też dają jej ogromną satysfakcję i wsparcie. To,
co robi, jest lojalne wobec kobiet. Ja jestem nielojalna.
Nie wiem dlaczego wydaje mi się, że wszystko, co robię,
powinno zdobyć aprobatę innych kobiet. Mam wrażenie, jakbym
za każdą podjętą decyzję miała stanąć przed kobiecym trybunałem,
choć tak naprawdę aprobata innych kobiet w ogóle mnie nie
interesuje. Od czasu do czasu przychodzi mi do głowy, że być może
nienawidzę kobiet, ale nigdy nie słyszałam o kobietach, które
nienawidzą kobiet, a ja tak naprawdę nie nienawidzę kobiet,
po prostu trudno mi odczuwać z nimi wspólnotę, tym bardziej
że niektóre z nich wręcz podziwiam: te całkiem zwyczajne kobiety,
które walczyły o to, by wiązać koniec z końcem, w biedzie
wychowywały dzieci i zajmowały się domem, albo kobiety
z przeszłości, które pierwsze wdarły się do męskiej przestrzeni:
lekarki, prawniczki, przedsiębiorcze kobiety, które robiły rzeczy,
na jakie ja nawet teraz, sto czy dwieście lat później, nie miałabym
ani odwagi, ani energii. Jeszcze inne kobiety fascynują mnie
po prostu dlatego, że są piękne, niektóre mają twarze i ciała jak
dzieła sztuki, w których mogłabym się zatracić, wiecznie im się
przyglądać, aż do nieprzyzwoitości. To estetyczny podziw, może
w pewnym stopniu erotyczny, zawsze pociągało mnie piękno.
I nienawidzę mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet, zresztą
nienawidzę również kobiet, które nienawidzą mężczyzn – nie,
nienawiść to mocne słowo, raczej nimi gardzę.
– Niewiele ci pasuje... – wypaliła mi kiedyś Emelie, kiedy
mówiłam o kilku irytujących osobach na imprezie. Wypowiedziała
to z niesmakiem, ale i z przekornym uśmiechem, później więc
pomyślałam, że jest spostrzegawcza – to było nawet śmieszne,
miała całkowitą rację: niewiele mi pasuje.
Teraz i tak mówię jej o Carlu Malmbergu, że zaproponował mi
podwiezienie do domu, a ja się zgodziłam. Emelie wbija we mnie
wzrok.
– Serio? – dopytuje.
– Tak.
– Zaczepiał cię?
– Nie, w ogóle nie.
To nie kłamstwo, nie zaczepiał mnie. Może zaczepił mnie,
proponując podwiezienie do domu, owszem, prawdopodobnie tak,
ale później cała ta sytuacja jakby się rozmyła. Opowiadam jej,
że było dość dziwnie, rozmowa się nie kleiła, że to wszystko raczej
mnie zaskoczyło.
– Uważaj – mówi.
– Co?
– Na żonatych.
Wybucham śmiechem.
– Przecież ty nic nie wiesz o żonatych mężczyznach.
Wygląda na urażoną, popija kawę.
– No, rzeczywiście nie wiem – mówi. – Ale wiem tyle, że należy
uważać.
Myślę, że z jednej strony ma oczywiście rację. Z tej nudnej strony.
Rozumiem: z tej nudnej strony pójście do łóżka z żonatym
mężczyzną to słaby pomysł, nie mówiąc o zakochaniu się
w żonatym mężczyźnie, co stanowi ryzyko, które należy włączyć
w kalkulacje, ale myślę też, że to ryzyko, które także on powinien
wziąć pod uwagę, i że w pewnym sensie gorzej dla niego, jeśli tak
miałoby się skończyć: gdyby zakochał się we mnie do tego stopnia,
że nie dałby rady ciągnąć drugiego życia, musiałby opuścić żonę,
podczas gdy ja byłabym tą piękną, młodą kobietą, dla której
mężczyźni opuszczają żony.
– Alex o ciebie pytała – informuje Emelie, zamiast ciągnąć
dyskusję o Carlu.
– Naprawdę?
– Powiedziała, że jesteś fajna.
– Naprawdę? – powtarzam. – Powiedziała właśnie tak?
Nie przejmuję się spojrzeniem Emelie, podejrzliwym
i poirytowanym jednocześnie, naprawdę chcę wiedzieć, co Alex
o mnie mówiła.
– Tak mi się wydaje – mówi cierpliwie. – Robimy wspólnie
projekt zespołowy, była więc u mnie wczoraj.
– Była u ciebie w domu? – powtarzam po niej i odkrywam,
że w moim głosie słychać cień zazdrości, co sprawia, że spojrzenie
Emelie zamienia się z poirytowanego w zadowolone.
– Jest jakaś dziwna – mówi.
– Jak to dziwna?
Emelie wzrusza ramionami.
– Jakby trudno ją określić.
– Mnie się to podoba – wyznaję.
– Domyślam się – kwituje Emelie z uśmiechem.
Nie wiem, co to za uśmiech, raczej przyjazny, a jednak
pobłażliwy, jakby to ona uważała, że Alex jest dziwna, ale przecież
ja też taka jestem, i zrozumiała, że się polubimy. Czuję się taka
dumna z tego powodu, bo to oznacza, że uważa mnie za podobną
do Alex, a w całym mieście nie ma drugiej takiej osoby, do której
chciałabym być podobna.

W czwartek pada, jego nie ma. Piątki najczęściej mam wolne,


bo piątki w stołówce są spokojniejsze, nie trzeba ich wypełniać
zastępstwami. Ospałość przenika moje popołudnie, wydaje mi się
to niemal przytulne. Oto dowód na zdolności adaptacyjne ludzkości,
które sprawiają, że przeżyjemy wszystko – najlepszy dowód,
że sama zaczęłam uważać, że w tej brzydkiej stołówce, w tym
brzydkim szpitalu może być przytulnie. Następnie przychodzi mi
do głowy, że to być może raczej dowód na to, że ja, w jakimś
alternatywnym planie mojego życia, który nie pasuje mi
do wizerunku tego, kim chcę być, dobrze się tu czuję. Zasmuca mnie
to i cieszy jednocześnie: nie mam żadnych planów
na kontynuowanie tego rodzaju pracy, przez ostatnie lata nie
robiłam nic innego, jak tylko próbowałam się z niej wyrwać.
W najmroczniejszych chwilach myślałam jednak, że ten rodzaj pracy
odpowiada mojemu genetycznemu dziedzictwu, jestem
zaprogramowana przez pokolenia moich robotniczych przodków.
W ten sam sposób mogę się źle czuć na korytarzach uczelni
i podczas seminariów uniwersyteckich, boję się otworzyć usta,
by się nie odsłonić: udowodnić, że tu nie pasuję, że oszukałam, aby
się tylko dostać do środka. Pisanie jest ratunkiem przed tymi
myślami, bo jeśli rzeczywiście byłoby tak, że jestem skazana
na dożywocie spędzone w wielkiej kuchni, nie miałabym tego
instynktu – tak sobie wmawiam – nie miałabym potrzeby
formułowania wszystkich myśli za pomocą słów. Przez długi czas
na lodówce wisiało zdjęcie Harry’ego Martinsona, na którym jest
bardzo przystojny, młody, pochylony do przodu, ma gęste, piękne
włosy i to spojrzenie wrażliwe, choć wyzywające, jakby właśnie
do mnie się zwracał: „Jeśli ja mogłem, to i ty możesz”.
Szybko uporałyśmy się ze zmywaniem, możemy teraz dłużej
posiedzieć przy oknie w stołówce – każda ma przed sobą kubek
kawy i biszkopta w czekoladzie, za które celowo nie włożyłyśmy
pieniędzy do wspólnej kasy. Siv i Magdalena obgadują kogoś, kogo
nie znam, słucham jednym uchem, patrzę, jak parking zanurza się
w zmroku. Później się rozchodzimy, one zjeżdżają windą
do podziemia, gdzie w kuchni odbywa się cotygodniowe zebranie,
ja jestem z tego zwolniona. Przebieram się w pustej szatni,
zamykam stołówkę i włączam alarm. Cały szpital jest dziś ospały,
wszystkie odgłosy przytłumione, za oknami ciemno, deszcz bębni
o szyby.
Deszcz zacina przez całą drogę do wiaty autobusowej. Choć jest
ciemno, i tym razem dostrzegam go z daleka w wielkich drzwiach
obrotowych, które są jak karuzela świateł. Zdążę mu się trochę
przyjrzeć, kiedy biegnie skulony przez parking. Za chwilę mnie
dostrzega.
– A, cześć – mówi tak samo jak poprzednim razem, gdy dociera
na wysokość przystanku, przystaje przede mną. Ma na sobie te
same ubrania: dżinsy, płaszcz i szalik. Jego włosy są nieco bardziej
potargane przez wiatr.
– Cześć – odpowiadam.
– Dziś też nie zdążyłem zjeść – mówi ze wstydem.
Uśmiecham się. On też.
– W ogóle nie jadłeś obiadu? – pytam.
– Kupiłem w kiosku kanapkę.
Potrząsa lekko głową, by pokazać jednocześnie, że nie pilnuje
stałych godzin posiłków i że kanapki z kiosku są obrzydliwe.
Rozmowa już sprawia wrażenie bardziej swobodnej niż poprzednio
– choć ledwie zdążyliśmy zamienić kilka słów, to coś się zmieniło,
dziś Carl jest bardziej wyluzowany. Patrzy na tablicę przy daszku
wiaty.
– Cztery minuty do autobusu?
– Przytakuję.
– Ostatnio miło mi było mieć towarzystwo.
Spogląda na mnie przyjaznym wzrokiem. Myślę sobie, że potrafi
wyglądać naprawdę miło, w stołówce nigdy tego nie zauważyłam.
– Owszem.
Uśmiecha się i kiwa głową w stronę parkingu.
– To chodź.
Tym razem mówimy więcej, oboje. Zdaje się, że jest w lepszym
humorze, opowiada o tym, jak w czasie studiów pracował
na zmywaku. Nie w szpitalnej kuchni, tylko w jakiejś dobrej
restauracji w Sztokholmie, i gdy o tym opowiada, uświadamiam
sobie, że w jego głosie nie ma śladu tego niezdarnego dialektu,
którym mówią wszyscy stąd. Jego wymowa jest neutralna,
wyraźna, przyjemna. Czasem pozwalano mu stać przy barze, robić
proste drinki. Opowiada, jak raz mieszał gin z tonikiem dla Bryana
Ferry’ego. Jest zadowolony, gdy spostrzega, że podoba mi się ta
historia.
– Czasem dostawałem niezłe napiwki – wzdycha. – Ty pewnie nie
dostajesz dużo?
– Prawie wszyscy płacą kuponami.
Śmieje się – jego śmiech jest krótki i donośny, brzmi szczerze.
Myślę, że raczej nie śmieje się z uprzejmości, śmiech przychodzi mu
łatwo, to bardzo fajne. Jest sympatycznie bezkompromisowy.
Gdy jesteśmy na miejscu, on wyłącza silnik i mówi dalej:
– Gdzie mieszkasz? – pyta.
Pokazuję okno z papierem do pieczenia przyklejonym do szyby.
– Na parterze?
– Tak.
– Dobrze ci tu?
– Całkiem nieźle. W weekendy jest trochę głośno.
Kiwa głową, patrzy na okno.
– No, to dzięki za podwózkę – mówię, żeby przerwać milczenie,
choć tak naprawdę nie chcę wysiadać.
Rozpiął płaszcz, pod spodem ma koszulę i wełniany sweter.
W czasach mojego dzieciństwa żaden mężczyzna nie nosił do pracy
koszuli. Nie potrafię oderwać od niej wzroku. On na mnie patrzy
z uśmiechem.
– Pracujesz jutro?
– Nie – mówię. – Tak naprawdę to nie wiem, kiedy mnie wezwą
następnym razem.
Nie wiem, czy sobie to wyobrażam, czy rzeczywiście jest
zawiedziony. Zapach czegoś, co musi być jego wodą kolońską, unosi
się w samochodzie: to korzenny, ale łagodny zapach, jakby
cynamon, pachnie ciepłem. Przez głowę przelatuje mi myśl,
że chciałabym być blisko niego, wyraźniej poczuć ten zapach.
Odpinam pasy, myślę, że chcę, by powiedział coś, co na moment
mnie tu zatrzyma, ale on tego nie robi. Kiedy zatrzasnęłam za sobą
drzwi, macha do mnie przez szybę, odmachuję mu, a w głowie
słyszę moją rozmowę z Emelie: „Uważaj na żonatych”. „Przecież ty
nic nie wiesz o żonatych mężczyznach”. „Wiem tyle, że należy
uważać”.

W sobotę jest impreza na Akademii Sztuk Pięknych. Niklas został


zaproszony przez jakiegoś znajomego, bierze z sobą Emelie, która
zabiera mnie. Kiedy przychodzę do Emelie, ona natychmiast
zaopatrza mnie w kieliszek wina, sadza na łóżku i z troską zaczyna
przymierzać kolejne sukienki. Widać, że już się trochę wstawiła,
denerwuje się i choć zadaje pytanie, która sukienka jest
najładniejsza, rozumiem, że pyta mnie o to, w której sukience
najbardziej spodoba się Niklasowi.
Spotykamy go po drodze na imprezę: ją przytula, mnie wita
z dystansem, ale uprzejmie. Wyraźnie czuję, że mnie nie lubi.
Ponieważ ja również za nim nie przepadam, nie powinnam się tym
przejmować, ale jego spojrzenia odbieram jako prowokację, poza
tym za każdym razem czuję się przy nim jak uboga krewna. To
z pewnością niezamierzone, jest dobrze wychowany, piękny
w sposób charakterystyczny dla dzieci bogatych, pięknych ludzi.
Wszystko, cała jego postać, bez wątpienia świadczy o jego
zamożnym dziedzictwie: wakacjach na żaglówkach, lekcjach tenisa
i studiach za granicą, to coś po prostu siedzi pod skórą – mieszanka
dobrego zdrowia i obycia. W jego towarzystwie jestem skrępowana,
ponieważ on jest skrępowany w moim, ma jakąś wyjątkową
zdolność sprawiania, że czuję się wciąż oceniana. I uboga:
dosłownie, ponieważ on ma ładniejsze mieszkanie i drogie ciuchy,
staranną dykcję i wyniosły sposób opowiadania o wszystkim,
co przyswoił z lektur francuskich filozofów, ale dzieje się to również
na bardziej subtelnym polu, jakby było we mnie coś, co mu
przeszkadza.
Zawsze miałam poczucie, że jest we mnie coś wulgarnego, czego
nie da się ukryć. Siedzi to we mnie od pokoleń, nie zniknie dzięki
wykładom na uczelni albo studenckim imprezom. Od zawsze się tak
czułam, jeszcze jako dziecko: aura niektórych kolegów z klasy była
inna, jakby porządniejsza. Chociaż zawsze byłam schludnie ubrana
i miałam wypucowaną buzię, w jakiś sposób inni byli jeszcze
schludniejsi i bardziej wypucowani, mieli bardziej praktyczne
ubrania albo otaczali się przedmiotami, które już jako małe dziecko
uznawałam za inne niż moje. Być może nie rozumiałam wówczas,
że są po prostu droższe, podobały mi się, ponieważ były stylowe,
sprawiały wrażenie solidnych. Rowery, które już na pierwszy rzut
oka wyglądały na lepszej jakości, zeszyty, które oryginalnymi
okładkami jakby domagały się pięknego charakteru pisma
i bezbłędnej ortografii. Ubrania przeciwdeszczowe i kalosze, które
nie były najtańsze, choć przecież i tak szybko się z nich wyrastało,
ale porządne i praktyczne, odziedziczone po starszym rodzeństwie,
nigdy nie wychodziły z mody, okazywały się tak dobre,
że aż ponadczasowe. Piękne, praktyczne futerały na instrumenty,
na których grali po lekcjach, żadnych dziur w zębach i te ich fryzury:
łatwe w utrzymaniu, proste. I jeszcze imiona, nawet imiona ich
dzieci były porządne i proste: Elin, Emma, Klara, Sara – stały
za nimi nienaganne zachowanie, a później dobre oceny, jeszcze
później dobre widoki na przyszłość, następnie dobre możliwości
kariery zawodowej i mocne poczucie własnej wartości.
Od tamtej pory nie znosiłam okazałości instynktu
samozachowawczego, zazdrościłam go, a jednocześnie gardziłam
sobą za tę zazdrość. Czasem myślałam, że cała jestem wulgarna,
że składam się z cząstek, z których każda jest przesadzona: moje
ciało trochę za bujne, usta za mięsiste, nic nie jest we mnie
stonowane czy wdzięczne, lubię wysokie obcasy, wyrazisty makijaż
i obcisłe ubrania. Jakby coś w mojej postawie, w moim
temperamencie było bardziej seksualne niż u niemal wszystkich
dziewczyn, jakie spotkałam na imprezach u Emelie,
na uniwersytecie, w pubie studenckim, a to prowokuje chłopaków
takich jak Niklas, może ich to brzydzi, a może nawet się tego boją,
jakby było we mnie coś, z czym nie potrafię się obchodzić.
Zauważyłam, że to właśnie tacy jak on, dobrze wykształceni,
postępowi, ci najbardziej świadomi tego, jak naganne jest dzielenie
kobiet na madonny i dziwki, bardzo starają się spotykać
z dziewczynami, których w żadnym razie nie można pomylić z tymi
ostatnimi.
Parę razy myślałam: Być może podobam się mężczyznom, którzy
przejrzeli moje prostactwo i wulgarność, ale się ich boją, mężczyźni,
którym podobam się mimo to albo właśnie z tego powodu. Może ci
mężczyźni też są wulgarni. Zaczynam się zastanawiać nad Carlem
Malmbergiem.

Akademia Sztuk Pięknych w Norrköpingu mieści się w jednym


ze starych postindustrialnych budynków, tuż przy Muzeum Pracy,
gdzie kiedyś była fabryka – to tam pracowała babcia. Akademia jest
nowa, istnieje od kilku lat. Tak naprawdę to szkoła rzeźby, wszędzie
leżą rulony metalowej siatki i wielkie ofoliowane szpalery gliny,
podłogę pokrywa gipsowy pył, jednak większość studentów używa
zupełnie innych środków wyrazu: wideo i performance’u. Ludzie
z całego kraju przyjeżdżają tu na studia. Kawałek dalej, po drugiej
stronie Muzeum Pracy i nabrzeża Motali, stoi pomnik pisarki Moi
Martinson, która też pracowała w przędzalni. Jej postać jest
masywna, sprawia wrażenie opryskliwej, wyobrażam sobie,
że patrzy surowym wzrokiem przez fasady budynków, obserwuje
adeptów sztuki i myśli, że powinni obciąć włosy i postarać się
o porządną pracę. Wyobrażam sobie, że jej wzrok jest surowy także
wobec mnie, widzi, że chętnie poszłabym z jej mężem do łóżka.
Zdrajczyni – myśli o mnie.
Na suficie wiszą ekspresjonistyczne korpusy wykonane
z metalowej siatki, to dzieło studentów pierwszego roku. Za murami
szkoły huczy woda, rzuca się w wodospad, spada spieniona i pędzi
dalej przez miasto aż do morza. Po jakimś czasie przestaje się
zwracać na to uwagę, odgłos układa się gdzieś w tle, ale cały czas
tam jest, czuje się go w budowli jako lekką wibrację. Pewnego dnia
budynek pewnie zawali się i runie do wody. Te bezcenne skarby
sztuki zostaną wówczas stracone. Aż muszę się do siebie
uśmiechnąć.
Ludzie dokoła mnie jedzą wegetariańskie chilli, którym częstują
gospodarze, wszędzie stoją papierowe talerzyki, w całym
pomieszczeniu unosi się zapach wilgoci i tanich warzyw z puszki,
jak w akademiku. Na stole rozstawiono świeczki na tekturowych
podstawkach, wolno palić w środku, więc palę, bo mi się nudzi.
Myślę, że jak tylko skończę, pójdę do domu. Niedaleko widzę
Emelie i Niklasa, z zaangażowaniem o czymś rozmawiają, Emelie
gestykuluje entuzjastycznie, wygląda na zakochaną, widać to
z daleka.
W momencie, gdy chcę wstać i już wyjść, w grupce ludzi przy
drzwiach wychodzących na balkon rozpoznaję jedną postać.
Przystaję. W tej samej chwili ona dostrzega mnie, macha do mnie,
uwalnia się z ubranej na czarno grupki, przeciska się w moją stronę,
przytula mnie na przywitanie.
– Ale fajnie, że tu jesteś – mówi blisko mojego ucha, żeby przebić
się przez muzykę. – Zastanawiałam się, kiedy się zobaczymy.
– Naprawdę?
Uśmiecha się, jej usta są niemal za duże, pomalowane
ciemnoczerwoną szminką.
– Mówiłam przecież, że powinnyśmy się lepiej poznać –
zapewnia. – A ja nie mówię czegoś, jeśli tak nie uważam. Musisz
pójść z nami na następną imprezę.
Noc jest łagodna, powietrze prawie ciepłe – późnojesienna noc,
kiedy można iść z rozpiętą kurtką, to niesamowite. Upiłam się. Jest
we mnie jednak sporo krytycznej samokontroli, tak że alkohol
nigdy do końca mnie nie pokonuje: nawet gdy wypiję bardzo dużo,
miewam przebłyski świadomości, jakbym przyglądała się sobie
z zewnątrz. Oceniam to, co mówię, uznaję, że bełkoczę,
wypowiadam nieprzemyślane rzeczy, jestem durna. „Ośmieszasz
się!” – mówi jedna półkula mojego mózgu do drugiej, a mnie jest
wstyd i karcę samą siebie. Rzadko dzieje się tak jak tej nocy: jakby
do wszystkich moich zmysłów dotarł spokój. Nie jestem ospała,
mózg zachował ostrość myślenia, ale tak przyjemnie wyluzował,
wyciszył się i choć raz pozwala, żeby wszystko po prostu się działo,
bez wyrzutów sumienia.
Alex chce, żebyśmy poszły do jakiegoś jej znajomego, który
mieszka w centrum. Ktoś wysyła jej kod do bramy, po czym stoimy
w pięknej windzie o tekowych poręczach i mosiężnych detalach,
łagodne, przyjemne światło długo i powoli porusza się do góry.
Impreza odbywa się w wielkim apartamencie na samej górze: jest
tam duży taras, stoimy obok siebie, każda z papierosem w dłoni,
oglądamy miasto zanurzone w ciemnym, ciepłym wieczorze.
Wskazuję w stronę portu, na pomarańczowe światła, które
docierają aż tutaj. Reflektory oświetlające puste nabrzeże.
– Czasem myślę, że powinnam zamustrować się na statek –
mówię. – Jak Harry Martinson. Chcę wyławiać kable z dna
Atlantyku.
Alex bacznie mi się przygląda. Myślę, że jej oczy są
magnetyzujące, co z uwagi na mój stan wydaje mi się sensowne.
– Przestań – mówi.
– Co „przestań”? – Częściowo jestem poirytowana, a jednocześnie
zaciekawiona tym, że się mi sprzeciwiła.
– Zrób coś prawdziwego – mówi. – Napisz książkę. Usiądź
i po prostu ją napisz. Albo zrób coś, o czym będziesz mogła napisać
książkę. Przestań kręcić się w kółko i marzyć.
Podaje mi butelkę wina musującego, którą zabrała z lodówki
gospodarza – nie bardzo wiem, czy to mężczyzna, czy kobieta.
Pociągam kilka łyków z gwinta, ale do ust dostaje się za dużo, tak
więc wino cieknie mi teraz po brodzie, po szyi i piersiach. Alex się
śmieje. Później wyciąga dłoń i jedzie palcem po strużce wina
na mojej skórze, wkłada palec do ust i go oblizuje.
Gdy zauważa, że mnie to zawstydza, uśmiecha się zadowolona.
– Jesteś takim niewiniątkiem – szepcze.
– Wcale nie – protestuję.
– A co takiego robisz, co nie jest niewinne? – pyta.
Jej spojrzenie jest prowokujące. Czuję, jak policzki zaczynają mi
płonąć, może ze wstydu, bo przez nią czuję się dziecinna, ale
i z zachwytu, bo się mną interesuje – tym, co robię i co powinnam
robić.
– Mam kochanka – mówię.
– Jakiego kochanka?
– Prawdziwego. Żaden tam chłopak, z którym sypiam, tylko
prawdziwy... mężczyzna. To jak w filmie, jest sporo starszy ode
mnie... i żonaty.
Alex się uśmiecha, z uznaniem. Przez ten uśmiech myślę,
że bardzo ją lubię i chcę ją poznać. Że już dawno powinnam była
znać kogoś takiego jak ona.
Jakiś chłopak wyglądający na licealistę wypada nagle na taras,
niezdarnie chwyta się poręczy tuż obok Alex.
– Przeszkadzasz nam – mówi ostro Alex.
– Ja tu, kurwa, mieszkam – odpowiada.
Obie wybuchamy śmiechem. Przygląda się nam ze złością, ale
Alex częstuje go jego winem, za chwilę znów jest więc zadowolony,
wtedy obejmuje nas obie i mówi, że jesteśmy najfajniejszymi
laskami, jakie kiedykolwiek były u niego w domu. Znów się
śmiejemy i myślę sobie, że teraz wreszcie wszystko będzie inaczej.
Później mój mózg jakby pozwala mi myśleć o Carlu. Początkowo
mnie to irytuje, że znowu potrzebuję czyjegoś błogosławieństwa,
a teraz dostałam je od Alex. Jednak zaraz moja irytacja rozpuszcza
się we wszystkich innych myślach, dużo silniejszych – wylewają się,
jakby puściła tama, wpadają we mnie jak do rzeki. W ciele mości
się ciężkie uczucie podniecenia, watuje wszystkie moje myśli. Myślę
o nim w pracy, stojąc przy olbrzymiej zmywarce i ładując do niej
kolejne skrzynki brudnych naczyń, kiedy wycieram stoły, kiedy
szoruję, czyszczę i myję lady wydawcze, szafki utrzymujące ciepło
i wózki utrzymujące ciepło.
Stojąc przy zmywarce, wyobrażam sobie jego dłonie na moim
ciele. On jest za mną, zamyka oczy, a jego ręce przesuwają się pod
moim ubraniem – och, jakie to będzie uczucie, kiedy po raz
pierwszy dotkną mojej skóry. Zapach wilgoci w pomieszczeniu
ze zmywakiem staje się częścią tej fantazji, w końcu tak bardzo
intymnie łączę go z nim, że zaczyna mi się wydawać erotyczny,
aż pospieszna fala podniecenia zalewa całe moje ciało za każdym
razem, gdy tam wchodzę i czuję ten zapach. W oparach zmywarki
widzę jego dłoń na mojej, na moim udzie, i jak mnie całuje.
Stoi przed kioskiem obok wielkich drzwi obrotowych, widzę go,
gdy tylko zaczynam schodzić po schodach. Dostrzega mnie, zanim
dotrę na dół, przygląda się mi, kiedy idę korytarzem do wyjścia.
Zawstydza mnie to, nie wiem, gdzie mam patrzeć, boję się, że się
przewrócę. Myślę, że powinnam była pomalować usta.
– No cześć – wita się, gdy jestem już przy nim.
– Cześć.
– Co za pogoda.
Na zewnątrz pada, padało przez całe popołudnie. Deszcz zacinał
o duże okna stołówki, kapał na parapety z ogłuszającym
bębnieniem. Przy wejściu, od wewnętrznej strony, podłoga jest
mokra i brudna, plac parkingowy został niemal rozmyty przez
ulewę. Krzewy po drugiej stronie szyb są teraz prawie gołe, kilka
intensywnie czerwonych liści uczepiło się czarnych gałęzi, woda
kapie z nich i leje się strużkami.
– A ja się cieszę, dopóki temperatura jest dodatnia – mówię.
Patrzy na mnie z zaciekawieniem, jakbym powiedziała coś
interesującego. Później się odwraca i rusza do wyjścia. Stoję
w miejscu, ponieważ nie rozumiem, czy to na mnie czekał, czy
na kogoś innego, a może w ogóle nie czekał, nie wiem: mam zostać
czy iść za nim. Po kilku krokach się zatrzymuje.
– Idziesz?
– Aha, tak.
– Widziałem cię rano – mówi, idąc przede mną w drzwiach
obrotowych. – Mijałem stołówkę, wiedziałem więc, że jesteś dziś
w pracy.
– To miłe, że zaczekałeś.
– Też teraz skończyłem, pomyślałem więc... no.
Jego zdanie umiera, zanim je porządnie zakończył, uśmiecha się
lekko. Dziś zaparkował samochód tuż przy wystającym nad wejście
zadaszeniem, nie musimy moknąć. Wyłącza alarm i zanim otworzy
mi drzwi od strony pasażera, rozgląda się wokół, jakby chciał
sprawdzić, czy ktoś nas widzi. Na zewnątrz jest ciemno, mimo
że na najbliższe miejsca parkingowe pada trochę światła z wejścia,
ale przy tym deszczu nikt przebywający na dworze nie myśli
o niczym innym, tylko żeby jak najszybciej się schronić.
Rozmawiamy przez całą drogę. Tym razem także ja ośmielam się
wypytywać go o różne sprawy, gdzie mieszka, skąd pochodzi.
Urodził się w Sztokholmie, ale przez długi czas mieszkał w Uppsali.
– Nie mówisz z lokalnym akcentem – stwierdzam.
Uśmiecha się, jest zadowolony, że to zauważyłam.
– To prawda. Ty raczej też nie.
– Zrobiłam wszystko, żeby nie mówić z akcentem.
– A to dlaczego?
– Bo pochodzę z Norrköpingu.
Wybucha tym swoim krótkim, donośnym śmiechem.
– Kiedy się tu sprowadziłem, uważałem, że ten akcent jest
okropny – opowiada. – Ale przywykłem. Teraz wydaje mi się nawet
uroczy.
Potrząsam głową, uśmiecham się. Docieramy do mojej bramy,
widzę, że zapomniałam zgasić światło w pokoju wychodzącym
na ulicę.
– Wygląda przytulnie – mówi.
Rzeczywiście wygląda fajnie. Na zewnątrz zrobiło się ciemno,
światło wietnamskiego lampionu jest przyjemne i łagodne.
Wyłączył silnik, w samochodzie zapadła cisza, tylko deszcz uderza
o szyby. Odchrząkuje.
– Fajnie byłoby kiedyś zobaczyć, jak mieszkasz – odzywa się.
Patrzy na mnie, w jego spojrzeniu nie ma wahania.
Nagle uświadamiam sobie, że właśnie trzymam w rękach swój
los. Rozważam za i przeciw, właśnie w tym momencie mam
możliwość odmienienia życia. To teraz zawieramy pakt – myślę. To
teraz spytam go, czy chce wejść do środka, on przyjmie propozycję,
a później już nic nie będzie jak dawniej. Tego, co wydarzy się po tej
chwili, nie będzie można cofnąć.
– Może teraz chcesz zobaczyć? – pytam.
Uśmiecha się do mnie, szybko spogląda na zegarek, przytakuje.
Wiedziałam, że będzie chciał.
– Chętnie – odpowiada.
Pospiesznie wysiadamy z samochodu, on zamyka za nami,
drepczemy w deszczu do bramy, wchodzimy i już jesteśmy przy
drzwiach. Kiedy otwieram, stoi za mną, czuję na plecach jego
wzrok. Nieczęsto zdarzało mi się być tak świadomie obecną
w danej chwili, rejestruję wszystko – sęki we framudze drzwi, jego
zapach, klucz, który stawia opór w zamku, ale szybko puszcza –
a jednocześnie działam całkiem instynktownie.
Wchodzi za mną do przedpokoju, zatrzaskuje za sobą drzwi.
Później się odwraca i patrzy na mnie. Jego obecność wypełnia całe
mieszkanie. Robi pół kroku do przodu, chwyta mnie dłonią za kark,
przyciąga do siebie i całuje. To zdecydowany pocałunek. Otaczam
jego szyję ramionami, przyciskam się do niego. Całuje mnie
mocniej, kręci mi się w głowie, przywieram do jego ciała. Bierze
głęboki oddech.
– Boże – szepcze.
Odsuwa mnie od siebie, rzuca mi niemal oskarżające spojrzenie,
a potem znów mnie całuje. Odchyla poły mojego płaszcza, wkłada
pod nie dłonie, chwyta mnie w talii, ale po chwili już przeciąga ręce
w tył i do dołu, mocno mnie przytrzymuje, przyciska się do mnie.
Z bliska pachnie dokładnie tak wspaniale, jak sądziłam.
Przykładam twarz do jego szyi i wciągam ciepły, cynamonowy
zapach, on szybko mnie puszcza i strzepuje z siebie płaszcz, zsuwa
mój z ramion, zrzuca buty, a później, już zataczając się, jak jedna
niezdarna człekokształtna istota, suniemy w stronę łóżka, tam
opadamy, on pochyla się nade mną, jego ciało jest ciężkie i ciepłe,
wsuwa dłoń pod mój sweter, kładzie mi ją na brzuchu,
zdecydowanym ruchem posuwa nią w górę.
Cały czas pada. Z oddali słyszę krople deszczu, bębnienie
o parapet, a on powoli, choć zdecydowanie kocha się ze mną, czy
raczej pieprzy mnie – nie wiem, jak powinno się to nazwać:
wygląda to zupełnie inaczej niż z chłopakami w moim wieku. Nie
ma w tym nic z ich zapalczywości, poczucia, że dano im coś, co zaraz
się im odbierze, i dlatego muszą się spieszyć, wykorzystać jak
najwięcej się da. To jak u bulimików – myślę – pospieszni
kochankowie, troszczący się wyłącznie o własną przyjemność.
Carl Malmberg rozmawia ze mną, mówi mi, że jestem cudowna,
prosi, bym sama się dotykała, a ja to robię, a wszystko w stanie
podniecenia, jakiego nigdy wcześniej nie czułam. Kiedy mnie
przytula, jego ciało całkowicie mnie przykrywa, znikam w jego
objęciach, mówi mi, że mam dojść, a ja go słucham.

Później miasto nagle wydaje mi się odmienione. Jest pełne


możliwości, jakby cała egzystencja się powiększyła, pogłębiła,
wzbogaciła się jednocześnie o ciemność i światło. Że też można
mieć takie życie – myślę – mieć tajemnicę niczym ciemną strunę,
pulsujący bas ukryty pod powierzchnią zwykłego życia. To takie
dorosłe. Nie wiem, jak inaczej to nazwać niż dorosłe. To dorosłość,
jakiej nie potrafiłam sobie wcześniej wyobrazić. Kiedy byłam
młodsza, nie potrafiłam sobie wyobrazić, że dorosłe życie może tak
wyglądać, że inni dorośli wokół mnie – rodzice, krewni, nauczyciele
– mieliby posiadać części swojego życia niedostępne dla innych,
takie, które są czymś innym niż to, co widać na zewnątrz i o czym
wszyscy wiedzą: codzienna gonitwa, praca, zajęcia wieczorne.
Tajemnice były czymś, co posiadali ludzie w filmach i w telewizji,
nigdy nie przypuszczałam, że filmy i telewizja dotyczyły spraw
rzeczywistych ludzi. Może to błogosławieństwo bezpiecznego
dzieciństwa, wiara, że życie składa się z jednej warstwy, tej,
w której skład samemu się wchodzi, warstwy dozwolonej dla
dzieci.
Nagle czuję się jak fragment czegoś większego, jakiejś sekretnej
umowy, klubu ludzi, którzy zrozumieli, że część życia stanowią
sprawy, o jakich się nie mówi. Że nic nie jest tym, na co wygląda.
Myślę, że to być może naturalne, tak jak kubki smakowe, które
wraz z wiekiem wymagają coraz większych doznań, nagle człowiek
zaczyna tęsknić za wyrazistym smakiem – gorzkim i słonym –
po łagodnych smakach dzieciństwa. Wciąż się zastanawiam,
dlaczego wcześniej nie robiłam nic takiego.

Tak szybko uczę się wszystkich reguł postępowania kochanki,


aż zaczynam sądzić, że mam do tego jakieś szczególne
predyspozycje. Może to prawda, może jestem stworzona do bycia
kochanką. Bawię się myślą, by napisać poradnik dla kochanek,
zawierający praktyczne instrukcje. Nie potrafię jeszcze wskazać
żadnych instrukcji dotyczących emocji, ale ten rozdział napiszę
później.
Uczę się, by nigdy nie zmieniać położenia fotela pasażera w jego
samochodzie. Jego żona jest niższa ode mnie – przesunęła siedzenie
do przodu. Byłoby wygodniej, gdybym mogła je trochę odsunąć,
ale nie zmieniam go ze względu na ryzyko, że mogłabym o tym
zapomnieć, a ona dopytywałaby, kogo on woził.
Używam minimalnych ilości perfum. W te dni, kiedy
podejrzewamy, że mogłaby chcieć pojechać gdzieś jego
samochodem zaraz po tym, jak ja z niego wysiadłam, w ogóle nie
mam do niego dostępu, ponieważ mój zapach mógłby zostać
we wnętrzu. Nawet włosy mi pachną: szamponem, odżywką
i pianką – oświadczył mi to zachwycony, ale tonem ostrzegawczym.
I skóra, nawet jeśli w ogóle nie używam perfum, pachnie mydłem.
Czasem podnosi mi ramię, podciąga sweter i wącha wewnętrzną
stronę ręki, bo uważa, że tak ładnie pachnę.
Nigdy nie używam szminki ani błyszczyka. Gdy jest ubrany,
unikam przywierania do niego twarzą, żeby nie zostawić na koszuli
śladów makijażu.
Kiedy tylko się z nim spotykam, wyłączam dźwięk w telefonie,
na wypadek gdyby ona do niego zadzwoniła i w tym samym czasie
odezwała się moja komórka, a ona musiałaby zapytać, kto z nim
jest.
Zanim wychodzi, sprawdzam, czy na jego swetrze, marynarce albo
płaszczu nie ma jakiegoś mojego długiego, ciemnego włosa. Jego
żona jest blondynką, widziałam jej włosy w samochodzie.
Z pewnością ma bujną fryzurę. Z pewnością jest bardzo piękna.
Trochę o nią dopytywałam, chociaż tak naprawdę nie jestem
pewna, czy chcę cokolwiek wiedzieć. Teraz mam w głowie jej obraz,
może byłoby lepiej go nie mieć. Czytałam, że horrory bardziej
działają na psychikę, jeśli nie pokazuje się potwora na ekranie,
tylko pozwoli się mu zaistnieć jedynie w głowie widza – jest
bardziej przerażający, ponieważ nie ma nic bardziej nieprzyjemnego
niż to, co może pojawić się w wyobraźni, tak sądzę. Może żona,
którą bym sobie tylko wyobraziła, byłaby gorsza. Później mówi mi
jednak, że ona jest o dziewięć lat młodsza od niego, to jego drugie
małżeństwo, jest prawniczką – wtedy myślę sobie, że powinnam
była zaniechać pytania. Brzmi to tak atrakcyjnie. Zaczynam się
zastanawiać, po co mu w ogóle kochanka, a tym bardziej dlaczego
chce kogoś takiego jak ja: dziewczynę, która stoi w brzydkim
szpitalnym mundurku i wyciera podłogi z resztek jedzenia.
Wyobrażam sobie, że jego żona to skończona piękność: odnosi
sukcesy, chłodna i elegancka, ma zadbaną blond fryzurę i nosi ładne
ubrania w stylu formalnym, jak w biurze, z pewnością jest wysokiej
klasy profesjonalistką, i to w sposób, który zawsze mnie odstręczał.
Nigdy nie czułam się dobrze w towarzystwie ludzi w stu procentach
świadomych celu, do którego dążą. Z pewnością otacza ją szacunek
współpracowników, jest dobrą matką ich dwóch córek, stara się być
aktywna w czasie wolnym, interesuje się sportem i nowoczesną
kuchnią, oboje są towarzyscy, często odwiedzają ich przyjaciele, są
atrakcyjną i popularną parą z pięknym domem, jak
w amerykańskim filmie – to jakaś silikonowa perfekcja!
Tak to sobie wyobrażam. Z czystej zazdrości o jej udane życie
czasem zakrada mi się do głowy myśl, że zasłużyła sobie na to,
by ją zdradzić. Nie można mieć wszystkiego – uważam. Jej życie
i tak będzie lepsze od egzystencji większości kobiet, nawet jeśli mąż
ją zdradza. To niemal sprawiedliwe.
Później mi wstyd.
Później się zastanawiam, dlaczego mi wstyd.
Później widzę jeden z jej blond włosów na jego płaszczu i czuję
ukłucie w środku, jak od noża – wchodzi gładko jak zimny, ostry
sopel w sam środek serca i wtedy myślę, że ponieważ ona mi źle
życzy, to ja jej też, to sprawiedliwe.
Tylko piękno nas uratuje – pisał Dostojewski. Często o tym
myślałam podczas kursu twórczego pisania, gdzie szerzyła się
niewypowiedziana podejrzliwość wobec wszystkiego, co piękne:
od tego, że dziewczyny na uniwersytecie ludowym nie robiły
makijażu, po strach przed pięknymi sformułowaniami, pięknymi
scenami, pięknym językiem. A przecież to piękno sprawiło,
że zaczęłam się interesować sztuką i literaturą – gdyby nie były
piękne, nie chciałabym ich posiąść. Moje potrzeby kulturalne
zaczęły się od marzeń, idealizacji tego, jakie może być życie
w swojej najlepszej wersji, była to moja ucieczka od pospolitości
ku wyżynom. Czyżbyście byli aż tak zblazowani? – myślałam
o kolegach z klasy. – Czyżbyście mieli tego piękna w nadmiarze, tak
że musicie umniejszać jego rolę i hołubić brzydotę? Wyobrażałam
sobie ich rodzinne kolacje i urlopy, piękne mieszkania i widoki,
wyrafinowane rozmowy na ważkie tematy. To swego rodzaju
stereotyp mieszczaństwa, który pewnie niewiele miał wspólnego
z rzeczywistością. Większość z nich z pewnością nie pochodziła
z tego rodzaju uprzywilejowanej wyższej klasy średniej, ale
z całkiem zwyczajnej klasy średniej z małego miasta, rodzice byli
nauczycielami i pracownikami socjalnymi albo pielęgniarkami, ale
nawet tam – rozważałam w duchu – były książki, letniska i osoby
grające na pianinie. Kilkoro z tych, którzy siedzieli wokół
seminaryjnego stołu, rzeczywiście miało rodziców lekarzy
i prawników – z trudem angażowałam się w ich teksty, myślałam
o nich: Jak dla nich życie może być w ogóle trudne, skoro przed
ewentualnym upadkiem zawsze ich ochroni siatka bezpieczeństwa?
Jeśli rzeczywiście coś się spieprzy, zawsze z pomocą pospieszy
rodzic, który może za ciebie zapłacić czynsz, nigdy nie ma się tego
wrażenia, jakby ktoś wyciągał ci spod stóp dywan, bo właśnie
straciłeś pracę albo mieszkanie i nagle znalazłeś się w sytuacji bez
wyjścia.
Poczucie bezpieczeństwa musi jakoś wpływać na ludzi. Tak
właśnie postrzegam kulturalną, zamożną wyższą klasę średnią:
każdy podstawowy aspekt życia mają zabezpieczony. Mogą więc
sobie pozwolić na zajmowanie się czymś innym, angażować się
w relacje, rozwijać swoje życie duchowe: chodzić na terapie,
rozwijać swoje pasje, kłócić się podczas rodzinnych zjazdów.
Uważam, że to pewien rodzaj problemów Pierwszego Świata, choć
może potrzeba posiadania i rozwiązywania problemów jest
wartością stałą: jeśli nie ma się żadnych, to się je tworzy.
„Czy kiedykolwiek mieliście prawdziwą pracę?” – mam ochotę
zadać to pytanie wszystkim, których spotykam, nawet jeśli wiem,
że ją mieli. Ale dodatkowe fuchy, jak badanie rynku czy wakacyjne
zastępstwo w domu opieki, się nie liczą: liczy się tylko to, co jest
na śmierć i życie, marna robota, którą się podejmuje z braku innych
możliwości, a jeśliby się jej nie wzięło, nie byłoby z czego opłacić
czynszu, zwłaszcza że nie ma obok ciebie nikogo, kogo można
by poprosić o pomoc. Chodzi mi o pracę będącą alternatywą dla
skoku w przepaść.
Liczy się tylko to, by mieć świadomość, że przepaść istnieje.
Nie chce mi się jednak również czytać opisów realizmu
społecznego. Tak naprawdę w ogóle nie podobają mi się opisy klasy
robotniczej, są takie dołujące, ludzie zapici, wszędzie brzydota, bieda
z nędzą. W nich też nie potrafię się odnaleźć. Kiedy dorastałam,
w moim domu nie brakowało jedzenia na stole i miałam poczucie
bezpieczeństwa, ale brakowało mi dostępu do świata kultury,
czułam, że świat jest maleńki, a niektóre rzeczy przeznaczone dla
innego rodzaju ludzi. Drażni mnie, kiedy świetnie sprzedające się
opisy klasy robotniczej opowiadają o społecznym dnie – nie musi
tak być. Istnieje klasa robotnicza, która żyje w niezłych warunkach,
choć skromnie, ludzie pracują, robią, co do nich należy, mają czyste
mieszkania, dostęp do służby zdrowia i edukacji, lecz są ulegli
wobec przedstawicieli klas, które nam się kojarzą z autorytetem:
lekarzy, nauczycieli, urzędników, nawet kelnerów w restauracjach,
kiedy już się tam znajdą raz na jakiś czas. Tacy ludzie nigdy nie
kłóciliby się o diagnozę, ocenę swojej pracy czy niesmaczne danie,
tacy ludzie usuwają się w cień, nie chcą nikomu przeszkadzać.
O nich nikt nie pisze książek, być może dlatego, że ich życie jest
mało dramatyczne. Ja powinnam o nich napisać, ale przecież nie
chcę. A jednak brakuje mi ich, zarówno w sztuce, jak i w ogólnej
świadomości społecznej, przeszkadza mi to, że nie można
powiedzieć „klasa robotnicza”, nie wzbudzając przelotnego efektu
obrzydzenia i współczucia u osób, które zaraz wyobrażają sobie
uzależnienia, nędzę i tatuaże nad tyłkiem.
Czasem sama nie wiem, co mi się podoba. Wszystko oceniam
na dwóję. To nieszczególnie sympatyczne. Słyszę w głowie głos
Emelie: „Niewiele ci pasuje”. Niewiele mi pasuje. Dlatego uważam,
że sztuka musi wznosić się ponad codzienność, musi porzucić
wymóg reprezentatywności i realizmu, musi być czymś więcej.
Czasami coś jest tak piękne, że przypomina uniesienie religijne.
Nigdy nie przeżyłam tego stanu, ale domyślam się, że to coś
wyjątkowego. Zdarza się, kiedy czytam jakąś powieść albo poezję,
która całkowicie mnie pochłania, albo gdy oglądam naprawdę
dobre malarstwo. Trudno to wyjaśnić – to jak zawroty głowy,
poczucie, że właśnie ten obraz przedstawia coś znajdującego się
na zupełnie innym poziomie: wyższym, i jak sobie wyobrażam,
prawdziwszym. Jak gdyby to dzieło sztuki zbliżyło się do prawdy
absolutnej.
Nawet to jest egoistyczne: wyobrażenie, że to ja miałabym
zdolność rozpoznawania tych dzieł w historii sztuki, które są
najprawdziwsze – bo właśnie tak sądzę. Że potrafię rozpoznać
najlepszą sztukę, że posiadam szczególną wrażliwość, dzięki której
rozpoznaję to, co prawdziwe. Moje przekonanie w tej kwestii często
mnie przygnębia, wystarczy, że przeczytam dział kultury w gazecie,
wezmę udział w jakimś wydarzeniu, które obecnie jest uważane
za wartościowe. Wszystko to, na co teraz zwraca się uwagę jako
na ważną krytykę społeczną i co ponoć wskazuje potencjał i siłę
kultury, jest dołująco brzydkie i naiwne.
Najbardziej lubię sztukę wczesnego renesansu. W tych obrazach
jest nieprawdopodobna czystość. Nie są idealne, perspektywy są
wypaczone, ale jest w nich coś innego, jakość, która niczym
błyskawica pędzi przez stulecia i trafia prosto do mnie. Wszystkie
obrazy dotyczą Boga, w którego nawet nie wierzę, ale to bez
znaczenia: kiedy anioł przychodzi do Marii z lilią w dłoni i mówi,
że będzie brzemienna i urodzi syna, czuję, jakbym była w tym
samym pomieszczeniu co ona, i czuję powagę pod białym jak kreda
sklepieniem.
Tam można mówić o potencjale i sile kultury – tak myślę. A może
jestem jak ten człowiek, który trwa w przeświadczeniu, że widzi
duchy: zbyt zajęta czymś, co graniczy z szaleństwem. Zdaje się,
że nikt mi współczesny nie interesuje się jakością ani pięknem.
Myślę, że ci, którzy są jak ja i szukają czegoś większego,
piękniejszego i prawdziwszego, garną się do innych dziedzin niż
sztuka i literatura, do sytuacji, w których doznają tego samego:
do religii albo natury. Tam również doświadczyłam tego samego
zawrotu głowy na widok krajobrazu, poczucia piękna tak silnego
i bezpośredniego, że według mnie stanowi ważną część samego
sensu życia.
Tak właśnie się czuję, uprawiając seks z Carlem. To samo poczucie,
że życie jednocześnie rośnie i się kurczy, że wszystko, co istnieje
i jest czegoś warte, ogranicza się do tego momentu, do naszych ciał,
do jego zapachu. Kiedy czuję go na sobie, przenoszę się w jakiś inny
stan, zupełnie nowy, pozbawiony ciężaru, jakby podniesiono
kotwicę, która wcześniej trzymała mnie w miejscu, zamykając moją
świadomość. Zastanawia mnie, że nigdy wcześniej nie czułam się
w tak małym stopniu sobą, tak bardzo ciałem i tak mało duszą.
A może jest odwrotnie – nigdy wcześniej nie czułam w takim
stopniu, że jestem bardziej duszą niż ciałem, jakbym znalazła się
w jakimś stanie przedhistorycznym. Nigdy wcześniej nie czułam się
tak bardzo dzieckiem, jeszcze nienarodzonym: w stanie wegetacji,
zamkniętym, pierwotnym, a jednocześnie nigdy wcześniej nie
czułam się tak bardzo dorosła jak wówczas, gdy on na mnie patrzy,
mocno chwyta mnie za nadgarstek i przyciska swoje usta do moich.

Stoję w kuchni za stołówką i przygotowuję bufet sałatkowy, nagle


wibruje mi telefon. W dni, kiedy jestem w pracy, powierzono mi
odpowiedzialność za bufet sałatkowy, a ja lubię mieć zadanie, które
należy tylko do mnie. Kiedy się tym zajmuję, ma być idealnie.
Zakładając, że dysponuję tym, czym dysponuję, a to jest potwornie
nudne. Świeże warzywa przywożone są przez dozorcę z kuchni
centralnej – codziennie przyjeżdża kilka pełnych wózków. To
ogromne kadzie tartej marchwi, posiekanej kapusty, pokrojonych
ogórków, blade i twarde jak kamień cząstki pomidorów. Warzywa
konserwowe, przechowywane w spiżarni w wielkich słojach,
wyrzucam sama. Nie rozumiem, jak można znosić taki nudny bufet
sałatkowy – próbowałam im wytłumaczyć, że nikt tak naprawdę
nie lubi kiszonek i nikt już nie jada kapusty, nawet nie umiem sobie
przypomnieć, kiedy widziałam, by gdziekolwiek serwowano
kapustę. Mówiłam, że można by dołożyć trochę świeżych owoców,
może samodzielnie coś wymieszać albo zakonserwować, ale nikt nie
był tym zainteresowany. Wkurza mnie to, ale myślę sobie: Może
mają rację, co ja tam wiem o sałatkach, o prowadzeniu stołówki,
jestem tylko jakąś studentką, w oczach personelu kuchni
mogłabym równie dobrze być ufoludkiem.
Przyjmuję więc ich warunki, wylewam kiszonki do pojemników.
Puszki otwiera się za pomocą gigantycznego otwieracza
przytwierdzonego do lady, następnie po kuchni roznosi się zapach
octu. Opróżniłam puszki z ogórkami konserwowymi, czarnymi
oliwkami, piklowaną marchewką i kalafiorem w zalewie solnej,
marynowaną cebulą i buraczkami, kiedy słyszę, jak mój telefon
wibruje na ladzie. Przyszła wiadomość. Od Carla: zaczął wysyłać mi
esemesy w ciągu dnia. Najczęściej dotyczą seksu, tego, co sobie
wyobraża, że będzie ze mną robił. Podnieca mnie już samo jego
imię na wyświetlaczu. Napisał: „Myślę o Tobie. Co robisz?”.
Odpowiadam, a po kilku sekundach telefon znowu wibruje:
„Możesz tu przyjść?”. Odpisuję, że muszę pracować, a on odpowiada
numerem gabinetu, oddziału i piętra. „Powiedz, że musisz coś kupić
w aptece – pisze. – Pospiesz się”.
Jest dopiero dziesiąta, nie ma pośpiechu z sałatkami. Za chwilę
Siv i Magdalena przyjdą usiąść z kawą przy oknie. Nic się nie
stanie, jeśli opuszczę przerwę na kawę. Wyrzucam wielkie puszki
po konserwach do kontenera na śmieci, wkładam telefon
do kieszeni bluzy. W kuchni Siv właśnie nastawia świeżą kawę.
– Idę do apteki – mówię. – Zaraz wracam.
Przytakuje, poirytowana patrzy na stary ekspres do kawy
z popsutym termostatem.
W korytarzu jest pusto. Szybko dostaję się na oddział, na którym
pracuje Carl. Trudniej znaleźć gabinet – najpierw się gubię, wchodzę
do korytarza prowadzącego do niewielkiego pomieszczenia
socjalnego: stoją tam krzesła z drewna brzozowego, na ścianach
wiszą litografie. Niemal każda reprodukcja dzieła sztuki, jaką
widziałam w tym szpitalu, jest brzydka i dołująca, z końca lat
osiemdziesiątych, i prawie wszystkie to litografie w krzykliwych
kolorach. W szpitalu pracuje kobieta odpowiedzialna za działalność
kulturalną, organizuje wycieczki, podczas których opowiada
o zbiorach obrazów. Zastanawiam się, czy podoba jej się ta szpitalna
sztuka, czy może po prostu przychodzi tu i stara się jak najlepiej
wykonywać swoją pracę w obecnych warunkach, jak ja z bufetem
sałatkowym.
W końcu znajduję odpowiedni gabinet. Stojąc przed drzwiami,
czuję się zagubiona, pukanie wydaje mi się jakieś żałosne. Carl
od razu otwiera. Uśmiecham się do niego, ale on nie odpowiada
tym samym. Ma na sobie biały fartuch, na którym jest napisane:
CARL MALMBERG, ORDYNATOR. Ma poważną minę, zamyka
za mną drzwi i włącza przycisk, żeby nad wejściem świecił się napis
ZAJĘTE. W pomieszczeniu śmierdzi środkami do dezynfekcji i czymś
jeszcze: tworzywem sztucznym, gumą i papierem przykrywającym
leżankę ustawioną w kącie. Na niewielkim wózku stoi słoik
z długimi wacikami, kompresy, plastry, na biurku nie ma nic.
Na ścianie wisi kalendarz.
– Co słychać? – odzywam się.
On nie odpowiada. Zasłony są białe z wyblakłym, abstrakcyjnym
wzorem, na zewnątrz jest słonecznie, w powietrzu rzadka mgła,
prawie jak na wiosnę. To taki dzień, kiedy człowiek mruży oczy
do słońca i widzi rybitwy unoszące się na tle błękitnego nieba,
słyszy ich krzyk, wiadomo, że w pobliżu jest otwarta woda. Carl
wyciąga krzesło spod biurka, siada. Wskazuje mi leżankę, siadam.
Papier szeleści i zwija się wokół mnie, jest szorstki. Carl
odchrząkuje.
– Dobrze, że mogłaś przyjść – mówi.
Brzmi formalnie.
– No, nie bardzo mogę... – zaczynam, ale on mi przerywa:
– Mogłabyś rozpiąć – mówi.
– Co?
– Bluzkę. Mogłabyś rozpiąć bluzkę.
To nie pytanie, choć tak je sformułował, raczej prośba. A może
po prostu polecenie. Na suficie znajduje się świetlówka, jej światło
jest zimne i płaskie, jeśli się rozbiorę, będzie mi zimno. Mimo to
zaczynam rozpinać bluzkę, guziki są duże i nieforemne, to
plastikowa imitacja masy perłowej. Carl kiwa głową w moją stronę,
w stronę moich piersi, rozumiem, że chce, bym rozpięła też stanik,
więc tak robię. Podnosi się z krzesła, staje przede mną i patrzy.
– Dobrze – mówi.
Jego głos jest inny, oddalony, już nie brzmi jak jego – jeśli
zamknęłabym oczy, pomyślałabym, że to ktoś inny ze mną
rozmawia, ktoś o niższym, bardziej jednostajnym głosie.
Nachyla się nade mną, ostrożnie wkłada dłoń pod moją bluzkę,
do stanika. Później otacza dłonią moją pierś, słyszę, jak bierze
głęboki oddech.
– Dobrze – mruczy, ważąc w dłoni pierś. – Tak dobrze. Są takie
ładne.
Rozsuwa poły mojej bluzki i przygląda się piersiom, przytakuje.
– I spodnie – mówi, robiąc kilka kroków w tył. – Rozepnij też
spodnie.
Zsuwam się z leżanki, papier szeleści. Rozpinam białe spodnie.
Carl znów odchrząkuje.
– Najlepiej będzie, jeśli je zdejmiesz – mówi.
Robię, o co prosi, pochylam się i rozwiązuję trampki, których
używam w pracy, zrzucam je i ściągam spodnie. Później znów
siadam na leżance, trochę mi głupio. Carl kiwa głową, staje przede
mną. Kładzie dłoń na moim udzie, robi nią kółka. Jest ciepła,
przyjemna na skórze, zamykam oczy, czuję jego zapach, gdy tylko
czuję jego zapach, wszystkie kliniczne wonie pomieszczenia znikają.
Przesuwa dłoń w górę uda, powoli zbliża się do majtek, a następnie
drugą ręką odsuwa materiał, dotyka mnie.
– Dobrze... – Słyszę jego nieobecny głos. – Bardzo dobrze.
Grzeczna dziewczynka!
Dalej mnie dotyka, coraz szybciej, ale delikatnie. Głośno
oddycham.
– Cii – szepcze. – Musisz być teraz absolutnie cicho.
Pieści mnie, aż mój oddech staje się bardzo szybki, wtedy nagle
przestaje, cofa się o kilka kroków. Wyciąga rękę po papierowy
ręcznik, który mi podaje.
– Dobrze – mówi, siadając za biurkiem. – Jest tak, jak ma być.
Przygląda się, gdy zażenowana wycieram się między nogami,
zakładam spodnie, a na końcu trampki. Policzki mi płoną, zarówno
z podniecenia, jak i z powodu czegoś, czego nie potrafię nazwać,
może ze wstydu albo z obrzydzenia. Obrzydzenia, choć to było
przyjemne. Chciałabym, żeby nie przerywał, ale on tylko siedzi
i na mnie patrzy.
– Aha... – zaczynam.
Wreszcie się uśmiecha, ale tak nieznacznie, pod nosem.
– Tak – mówi. – Do usłyszenia później. Najlepiej będzie, jak już
pójdziesz.
Przełykam ślinę, kiwam głową. Zostawiam go przy biurku,
wracam do stołówki, rozlewam sos sałatkowy do pojemników.

Opowiadam o tym Alex, gdy siedzimy każda z lampką wina


w barze nowo otwartego hotelu. Być może to najbardziej
nieprzeciętny dowód na przemianę Norrköpingu, że otwarto tu
luksusowy hotel – supernowoczesny i modnie urządzony – dla gości
ceniących dobry design. Już sama myśl, że ktoś zainteresowany
designem miałby jechać do Norrköpingu, kilka lat temu byłaby
niedorzeczna, ale teraz widocznie istnieje klientela dla tego typu
hoteli. Staram się wyobrazić sobie, kto się tu zatrzymuje: może
profesorowie z innych uczelni zaproszeni na gościnne wykłady,
muzycy, którzy przyjechali, by dać koncert w filharmonii, kuratorzy
goszczący w muzeum sztuki, ludzie korzystający z życia kulturalnego
i może jacyś dawni mieszkańcy miasta, powracający ze względu
na chrzest lub ślub krewnego, mówiący sobie: „Pomyśleć, że teraz
wybudowali tu taki hotel!” – bo naprawdę tak myślą. Pomyśleć,
że teraz wybudowali tu taki hotel.
Alex i ja siedzimy obok siebie na kanapie w rogu z widokiem
na resztę baru i hol. Tutejsze wino kosztuje dwa razy więcej niż
w studenckim pubie, ale bez wątpienia jest tego warte. Nie
rozumiem, dlaczego wcześniej nie chodziłam do takich miejsc, może
ich po prostu nie było, a na pewno nie miałabym z kim tam
chodzić.
Alex uśmiecha się do mnie znad swojego kieliszka.
– I nic więcej z tobą nie robił? – pyta ściszonym głosem.
– Nie. Tylko mnie pieścił. A później przez całe popołudnie
i wieczór pisał esemesy, co zamierza ze mną zrobić.
– Spotkaliście się kiedyś u niego w domu?
– Nie. Nie wiem, czybym chciała. Chyba byłoby mi dziwnie.
– Wiesz, jak wygląda jego żona?
– Nie, nie chcę wiedzieć. Wiem, że jest blondynką i jest od niego
młodsza. Na pewno jest bardzo piękna.
– A może brzydko się starzeje – mówi Alex z uśmiechem na tych
swoich szerokich ustach, aż wybucham śmiechem, tak bardzo ją
lubię, i nawet jeśli bardziej wiarygodna jest myśl, że żona Carla
starzeje się bardzo dobrze, bo stosuje zdrową dietę, uprawia jakiś
sport i używa kosztownych produktów do pielęgnacji ciała,
uwielbiam Alex za to, że tak mówi.

Carl i ja szybko wprowadzamy ciche reguły na temat tego, o czym


wolno nam rozmawiać: daję mu do zrozumienia, że nie chcę
wiedzieć nic na temat jego codzienności ani tego, co robi jego
rodzina, a gdy w któryś weekend mają wyjechać z miasta, a ja się
domyślam, że jadą do jego teściów, nie dopytuję o to, bo to
nieprzyjemne. Niedobrze mi na myśl o nim w sytuacji, kiedy
spędza czas i rozmawia z rodzicami swojej żony, którzy rzecz jasna
go uwielbiają, jak bowiem mogliby inaczej – ta myśl wydaje mi się
groteskowa. Rozumiem tyle, że w jego małżeństwie nie dzieje się
nic złego, żadnego wielkiego kryzysu czy zbliżającego się rozwodu,
a moje wrażenie, że Carl jest znudzony całym tym związkiem, ma
swoje źródło w tym, że nie czuje się pożądany.
Myślę sobie, że coś musi być nie tak z kobietą, która żyje
z Carlem i nie potrafi sprawić, by czuł się pożądany. Jak można
mieć w domu takiego mężczyznę i nie mówić mu codziennie, jaki
jest cudowny, że jest najpiękniejszym człowiekiem, jakiego się
widziało, że jest taki przystojny, kiedy wchodzi do przedpokoju
i pachnie jesienią, świeżym powietrzem i cynamonem, a wokół szyi
ma ten swój szalik w pepitkę i zmierzwione wiatrem włosy, i że nie
widziało się nikogo bardziej seksownego niż on, gdy wychodzi
spod prysznica owinięty ręcznikiem, z tym pięknym torsem, wciąż
opalonym, choć jest listopad, że nie można się na niego napatrzeć,
bo jest jak dzieło sztuki, jak coś, o czym nigdy nie sądziło się,
że można się do tego zbliżyć. I gdy siedzi w łóżku obok mnie, a ja
przeciągam palcami po jego ramieniu, które jest najpiękniejszym
ramieniem, jakie widziałam – pod gładką skórą widać żyły
i mięśnie – i mówię mu, że nigdy nie widziałam tak pięknego
ramienia, on patrzy na mnie zdziwiony. Mówię więc, że musi
przecież wiedzieć, jak przepiękne ma ramiona, a on na to, że nie,
gdyż nikt mu nigdy tego nie powiedział.
To niesłychane. Myślę, że coś musi być z nią nie tak. To
właściwie jej wina. To marnotrawstwo, być z mężczyzną takim jak
Carl i go nie cenić. Gdy o tym myślę, aż ponosi mnie złość – to jak
komiczna niesprawiedliwość, w której naprawianiu pomagam.
Mimo że jestem nim wypełniona – tą relacją, seksem, jego osobą
– rozumiem także mechanizm uruchamiający to wszystko: chodzi
o atrakcyjność zakorzenioną w potrzebie aprobaty dla nas obojga.
Ponieważ to działa tak samo w drugą stronę: tak pożądana jak przy
Carlu nie czułam się nigdy, nie byłam nawet w pobliżu tego
uczucia. Potrafi poświęcać całe godziny na mówienie mi
o wszystkim, co uwielbia w moim ciele, tym ciele, o którym
wcześniej myślałam, że jest tylko wulgarnym opakowaniem mojej
duszy, a okazuje się, że on je kocha, wręcz ubóstwia. Uważa,
że wszystko we mnie jest idealne, mówi, że kiedy po raz pierwszy
zobaczył mnie w stołówce, nie mógł przestać myśleć o tym,
że najchętniej zdarłby ze mnie ubranie i zaczął dotykać mojego
ciała. Skąd miałabym o tym wiedzieć? Ja, która czułam się tylko
szpetna w tym okropnym uniformie, ze szmatą w ręku i z czołem
świecącym od gorąca i wilgoci na zmywaku.
– Było po tobie widać, że to tak naprawdę nie twoje miejsce –
mówi. – Widać było, że jesteś elegancka, chociaż nosisz to samo
ubranie co reszta kobiet w stołówce, widać to było po twoim
spojrzeniu. Widziałem twoje spojrzenie, zbyt inteligentne, żebyś
miała zostać w tej pracy na dłużej.
Chłonę każde jego słowo. To najlepsze, co ktoś kiedykolwiek mi
powiedział. Jak ja sobie radziłam bez kogoś, kto mówił mi takie
rzeczy? Chcę być tą osobą, którą on widzi, patrząc na mnie. Wiem,
że mogę się nią stać. Muszę za wszelką cenę powstrzymać to,
że mógłby zacząć mnie widzieć taką, jaką ja się widzę.
Któregoś razu daje mi do zrozumienia, że zaakceptuje, jeśli zacznę
się spotykać z innymi mężczyznami. Oczywiście nie może temu
zapobiec – a ze względu na własną sytuację rodzinną nie ma
do tego moralnego prawa – ale ta myśl go zasmuca i wobec tego nie
chce o tym wiedzieć. Przytakuję i mówię „okej”, mimo że nie
spotykam się z nikim innym ani nawet nie mam na to wcale
ochoty. I chociaż to, co mówi, jest całkiem niedorzeczne, smuci
mnie, bo w rzeczywistości chciałabym usłyszeć, że Carl nie chce,
bym spotykała się z innymi mężczyznami. Tak naprawdę
chciałabym, by powiedział, że to, co nas łączy, jest zbyt wspaniałe,
aby mógł poradzić sobie z resztą swojego życia – że to jego drugie
życie, o którym nie chcę nic wiedzieć, wydaje się teraz nie
do zniesienia, kiedy wie, jak mogłoby wyglądać inaczej,
i że w dłuższej perspektywie nie da się tego ciągnąć, więc jeśli mu
obiecam, że nie zwiążę się z nikim innym, to on rozwiedzie się
z żoną najszybciej jak się da. Ale on tego nie mówi.

Alex sprawia, że mówię jej o Carlu wszystko. Początkowo jestem


zawstydzona. Ale gdy już napoiła mnie wystarczającą ilością wina,
zauważyłam, że mówienie o nim sprawia mi przyjemność. Słucha
mnie uważnie, jakby moje życie było fascynującą powieścią – to
cudownie, że tak można to odczuwać. Ona także jest jak z powieści
albo jak z filmu, balansuje na skraju przesady, lecz tak zręcznie
lawiruje między tym, co wielkie, i tym, co zwyczajne,
powierzchownością i głębią, że zdaje się przez to tylko bardziej
rzeczywista. Głębia, jaką dostrzegałam w większości moich
rówieśników, niemal zawsze była sztampowa: przewidywalna,
ukształtowana według studenckiego pojmowania wnikliwości,
zaangażowanie polityczne, które zawsze oznacza ten sam rodzaj
poglądów, zainteresowania literackie, które zawsze oznaczają
uwielbienie dla tego samego rodzaju książek. W porównaniu z nimi
Alex wydaje mi się osobą oderwaną od rzeczywistości, czasem
wręcz naiwną w swojej prostolinijności i gardzącą wszelką pozą,
kiedy indziej jest inteligentna i przebiegła, a nawet bezwstydna
w sposób, z którym nie spotkałam się nigdy wcześniej. Wszystkie
cechy jej charakteru są zakorzenione w autentyczności, której
zawsze szukałam, a która przenika wszystko, co z nią związane,
łącznie z jej mieszkaniem, fascynująco dziwnym, a jednocześnie ani
trochę nie na pokaz. Widziałam wystarczająco dużo pokoi
w akademikach i wiem, że z premedytacją urządza się je tak,
by lokator mógł udawać intelektualistę. W domu Alex trzeba
lawirować między nietuzinkowymi meblami – każdym z innej
parafii – i stelażami, na których stoją niemodne, zakurzone rośliny
w doniczkach, pełno tam pomponów i frędzli, a także szydełkowych
obrusów, orientalne dywany kryją podłogę we wszystkich
pokojach, przez co mieszkanie staje się czerwone i szczelne, gdyż
dywany tłumią każdy dźwięk. Na wielkiej, ciemnej szafie stoi
wypchana sowa płomykówka – samiec, połyskująco biały
z wielkimi, czarnymi oczami ze szkła. Patrzy na mnie uważnie, jest
straszny. Alex dostała go od mamy, która dostała go od swojej
matki.
Mówi, że jej mama pochodzi z Rosji. Poza tym rzadko o sobie
opowiada, ale chętnie mówi o mamie, Elenie z Sankt Petersburga,
do której jest podobna, pokazuje zdjęcia młodej Eleny –
rzeczywiście wygląda jak wersja Alex z lat siedemdziesiątych: te
same ciemne oczy, te same szerokie, duże usta. Elena mieszka
w Linköpingu, to tam Alex spędziła dzieciństwo. Tatę wspomina
tylko mimochodem.
Alex studiuje z Emelie, ale nie koleguje się z nią specjalnie, olewa
innych kumpli z uczelni, mówiąc, że są zbyt porządni i nudni.
– Wiesz, chciałabym się przespać z facetem od projektowania
graficznego – wyznaje pewnego wieczoru.
– Fajnie. A co stoi na przeszkodzie?
– Nosi skórzane spodnie.
Wybucham niepohamowanym śmiechem.
– Spałaś z kimś, kto nosi skórzane spodnie?
– Nawet nigdy nikogo takiego nie poznałam.
– Nie mam pojęcia, czy słucha synthpopu, czy jest motocyklistą,
a tak naprawdę to jedno gorsze od drugiego, szczególnie że ma
jakieś czterdzieści pięć lat, ale najgorsze jest jednak to, że pewnie
słucha synthpopu i jeździ na motorze.
– A co masz przeciwko słuchaniu synthpopu?
Macha ręką w powietrzu, jakby chciała odgonić jakiś potworny
smród.
– Coś jest nie tak z facetem w średnim wieku, który nadal ubiera
się w stylu muzyki, jakiej słucha – mruczy.
Następnie popija swoje wino i spogląda na mnie z zadowoloną
miną.
– Ale i tak muszę spróbować zaciągnąć go do łóżka.
Wszystko w niej mi się podoba: to, że dużo się śmieje, ma duże
piersi i wygląda przez to jakby mięsiście. Żadne inne dziewczyny
z uczelni nie wyglądają jak ona, prawie wszystkie są wątłe i blade,
jak to zazwyczaj studentki wydziałów humanistycznych.
Uświadamiam sobie, że tak naprawdę to niedorzeczne, by miał
istnieć jakiś szczególny typ urody młodych humanistek, nie tylko
w stylu ubierania się, ale także w konstrukcji ich ciała, mimo to nie
mogę przestać wierzyć, że tak właśnie jest. Może ze mnie aż taka
egoistka, bo lubię Alex przede wszystkim za to, że jest podobna
do mnie. A raczej: przypomina mi, jaka chciałabym być. Beztroska.
Oddałabym za to wszystko.
Gdy opowiadam o Carlu, prosi o więcej szczegółów dotyczących
tego, co ze mną robi, na co mu pozwalam. Rumienię się, zwierzając
się jej, a ona uśmiecha się tym swoim wielkim uśmiechem
i twierdzi, że jestem słodka i wszystko, co mówię, brzmi
niesamowicie seksownie. I rzeczywiście jest seksowne, kiedy o tym
opowiadam. Myślę, że lubię uśmiech Alex, bo jest taki wygłodniały
i kuszący, może nie kuszący w sensie erotycznym, ale wyrywający
się do życia, do przygody, do czegoś, co jest bardziej fascynujące niż
cała moja dotychczasowa codzienność, a jednocześnie: może
również w sensie erotycznym, a to sprawia, że i ja uśmiecham się
do niej i wysilam się jeszcze bardziej, aby ona nie przestawała się
uśmiechać w moim towarzystwie.

Wyławiam sitko z odpływu pod zmywarką – jest w nim mnóstwo


małych otworków, przez które spływa woda, a odcedzają się resztki
jedzenia. Dzisiaj jest pokryte zielonym groszkiem i kostkami
marchewki. Magdalena upuściła na podłogę pojemnik
z gotowanymi warzywami, zebrały się w sitku przy odpływie
razem z zastygniętymi grudkami ziemniaków. Podnosząc sitko
za pomocą metalowego drążka z haczykiem na końcu, myślę
o Carlu, myślę o Carlu, wyrzucając warzywa do pojemnika
na śmieci, myślę o nim, gdy za pomocą silnego strumienia
prysznicu spłukuję zaschnięte resztki ziemniaków z bębna
zmywarki, a podłoga pokrywa się cienką, białą błonką, którą też
trzeba spłukać, podobnie jak osad w zmywarce, a także blachy
z łososiową zapiekanką, którą ktoś zalał zbyt gorącą wodą,
aż białko skrzepło i teraz trzeba je umyć w granulkach – tak więc
maleńkie, twarde, niebieskie kulki z plastiku wypolerują je
w intensywnym sztormie gradu. W wilgoci, brudzie i szlamie
zalepionych garnków myślę o Carlu. On zawsze jest taki czysty.
Zawsze pachnie czystością, zarażam się tym poczuciem świeżości,
przy nim, otoczona jego zapachem, staję się kimś innym. Staję się
bardziej tą, którą chciałabym być.

Wieczorami czuję się samotna – zaczyna się o zmierzchu. Moje serce


nachyla się w stronę horyzontu niczym pusta miska. Wypełnij mnie
– myślę – wypełnij mnie czymkolwiek. Wyglądam przez okno,
patrzę na przechodniów, na mężczyzn wracających z pracy,
spieszących się na autobus albo na pociąg, do domów, do rodzin.
Mają na sobie zimowe ubrania, są trochę zestresowani. Dobrze
byłoby mieć któregokolwiek z nich – rozmarzam się. Mogłabym
otworzyć okno, wystawić głowę i poprosić jednego z nich, żeby
wszedł do środka. Przytul mnie, możesz mnie dotknąć, możesz
zrobić ze mną, co zechcesz, tylko żebyś mnie później przytulił.
Kochaj, całuj i nie żałuj, wszak marynarz z ciebie jest.
Podczas spacerów nie spotykam żywej duszy, wszyscy są w domach
z rodzinami. Każdy mężczyzna siedzi na kanapie z żoną, w której już
być może nie jest zakochany, ale której i tak nie zostawi. Jest
w stanie zdradzać ją w nieskończoność, ale porzucenie małżonki nie
wchodzi w rachubę. Woli żyć w relacji, w której nigdy nie jest
szczery. Tak postępują dorośli ludzie – myślę sobie. Później myślę
o ich żonach. Czy są zadowolone? Czy coś podejrzewają? Czy
również zdradzają mężów? Myślę o tym, spacerując między portem
a przystankiem autobusowym. Nie powinno się tu chodzić o tej
porze. To rewir prostytutek, o ile w tym mieście są jeszcze jakieś
prostytutki.
Przeczytałam gdzieś, że prostytutki to współczesny odpowiednik
flanera: w ten sam sposób oswajają nocą miasto, mijają
nieznajomych, spotykają ich spojrzenia. Ale podczas gdy flaner
jedynie myśli, że mógłby kochać osobę, która przeszła obok,
prostytutki oferują to w rzeczywistości, w każdym razie na moment.
Nie było tam nic o kobietach flanerach. Spacerujące kobiety to
dziwki. Nigdy żadnej nie spotkałam, ale kierowcy przejeżdżających
samochodów zwalniają obok mnie w nadziei, że jestem kimś
innym. A może jestem kimś innym.
Chciałabym wysłać Carlowi esemesa, ale mi nie wolno. Nie
wolno mi się do niego odzywać, jeśli on nie odezwie się pierwszy,
jego żona mogłaby przez przypadek to zobaczyć, dziś wieczorem jest
z nią. Być może byli na zebraniu rodziców albo w kinie, a może
siedzą na kanapie, piją herbatę i oglądają film – całą rodziną, jak
na amerykańskiej kartce świątecznej, takiej z brokatem. Nie da się
konkurować z kimś, kto nosił pod sercem jego dzieci – myślę i zaraz
się na siebie wkurzam, to znaczy na własne dziecinne myśli. Już
wszystkie one przyszły mi do głowy: jak dokądś razem jedziemy,
jak zabiera mnie z sobą w świat, na południe Europy. Możemy się
spotykać pośród ludzi, może mnie trzymać za rękę, zaprosić mnie
do restauracji i zobaczyć, jak mężczyźni wokół zerkają na niego
z zazdrością, myśląc, że jestem młoda i piękna, może wyobrażają
sobie, jak idziemy do domu, a później uprawiamy seks, myślą,
że ten gość jest szczęściarzem. Ale on nie chce tego szczęścia, on chce
mieć rodzinę z kartki świątecznej. Ktoś taki jak ja nigdy nie będzie
częścią takiego życia.

– Coś ci kupiłem – mówi Carl.


Podaje mi torebkę ze sklepu z bielizną, ze znanej sieciówki.
W środku znajduje się paczuszka: białe pudełko z różową
jedwabistą wstążką. Ładne.
– Oj, a to dlaczego? – dziwię się.
Uśmiecha się lekko.
– No, to raczej prezent dla mnie – mówi cicho. – Nie musisz... ale
wydaje mi się, że byłoby ci ładnie.
Wyjmuję pudełko z torebki, ciągnę za wstążkę, aż kokardka się
rozwiąże, zdejmuję pokrywkę. W pudełku leży bibułka w tym
samym różowym odcieniu, a gdy ją odsłaniam, znajduję jeszcze
więcej różu: różowy materiał, różowe koronki. To krótka koszulka
nocna i majtki: jedno i drugie z tego samego nylonowego, niemal
prześwitującego materiału. To dziwna bielizna, wygląda dziecinnie
i tanio, naprawdę nie jak coś, co sama bym dla siebie wybrała. Carl
mi się przygląda. Wiadomo, oczekuje reakcji.
– Ładne – mówię.
– Wydawało mi się, że byłoby ci w tym ładnie – powtarza.
– Chcesz, żebym to teraz na siebie włożyła? – pytam, a on
przytakuje.
Zabieram paczuszkę do łazienki, rozbieram się, wciągam na siebie
różową bieliznę. Tkanina jest sztywna i trochę szorstka, majtki nisko
skrojone, w lustrze wyglądają na prześwitujące.
Kiedy wracam do pokoju, Carl wciąga powietrze. Usadowił się
w moim czerwonym fotelu, ale teraz wstaje. Przyciskam wyłącznik
światła, żeby zgasić lampę u sufitu – stanie przed nim w bieliźnie
w tak ostrym świetle onieśmiela mnie.
– Nie, zapal – mówi natychmiast.
Włączam ponownie światło. Carl staje przede mną, blisko,
przygląda mi się.
– Wiedziałem, że będzie ci w tym dobrze – mówi.
– Dziękuję – mówię cicho.
– Obróć się – prosi.
Potrząsam głową.
– Nie...
– Obróć się – powtarza, jego głos jest teraz ostrzejszy.
Robię, co mówi, chociaż nie lubię, jak ktoś mnie tak obserwuje.
Myślę, że zaraz odkryje, że coś we mnie jest nie tak, mam jakiś
defekt, odkryje, że to był błąd, że jestem brzydka. Powoli robię
przed nim obrót, a on kiwa głową.
Następnie zaczyna się rozbierać. Rozpina koszulę, ściąga ją,
rozpina spodnie, pozwala im opaść na podłogę, zdejmuje skarpetki.
Przez cały czas nie spuszcza mnie z oka. Później idzie w stronę łóżka,
podnosi kołdrę.
– Chodź – mówi.
Kładę się obok niego, obejmuje mnie i przyciąga do siebie.
Wdycham jego zapach, wtulam się w niego, delikatnie całuję jego
tors, przykładam policzek do jego piersi. Słyszę, jak bije mu serce,
daje mi to poczucie bezpieczeństwa. Pod kołdrą jest ciepło.
Delikatnie gładzi mnie po włosach.
– Jesteś taka ładna – mówi.
Jego głos wydaje mi się niski i obrzmiały. Dalej gładzi moje
włosy, przesuwa dłoń w dół, na moje piersi ukryte pod koszulką.
– Jesteś taka ładna w tym ubraniu – mówi. – Bardzo ładna.
Patrzy na mnie, przybliża się i ostrożnie mnie całuje.
– Wyglądasz jak mała dziewczynka – mówi.
Spogląda na mnie wyczekująco.
– Jesteś moją małą dziewczynką?
Patrzę na niego. Jego spojrzenie jest inne niż zwykle, bardziej
miękkie, wygląda na błagalne.
– Jesteś moją małą dziewczynką? – powtarza, tym razem niższym
głosem, prawie szeptem.
Przytakuję.
– Tak.
Stęka, przyciska się do mojego ciała. Na udzie czuję, jaki jest
twardy. Znów mnie całuje, tym razem bardziej zachłannie –
w policzek, w czoło, głaszcze po włosach.
– Moja mała dziewczynka – mruczy z ustami przy uchu, podczas
gdy jego dłoń sunie w dół, przez moje piersi, brzuch, pospiesznie
do majtek. Teraz to ja stękam. Pewnie, że jestem jego małą
dziewczynką. Jestem wszystkim, czym chce, żebym była.

Kiedy później racjonalizuję to sobie, myślę, że robię to po to,


by mieć o czym pisać. Narażam się na życie w ten sam sposób
co pisarze, których podziwiam – zgadzam się na wszystko,
o co prosi, ponieważ może być z tego niezła opowieść. No i sądzę,
że to, co robi z tamtych dobrych pisarzy, to fakt, że nie okłamują ani
siebie, ani nikogo innego. Tak naprawdę robię to dla przyjemności,
bo jest to przyjemniejsze niż wszystko inne, co ktokolwiek ze mną
robił. Robię to, bo zrobiłabym cokolwiek, o co mnie poprosi.
Wszystko w nim mnie podnieca, a najbardziej myśl, że jest
starszy i jest prawdziwym mężczyzną, dorosłym. Czytałam gdzieś,
że mężczyźni mający córki są lepsi od pozostałych w rozbieraniu
kobiet. Czytając to, pomyślałam, że to chore i zboczone, ale później
pomyślałam, że jeśli chodzi o Carla, to się zgadza. Najczęściej ściąga
ze mnie bieliznę zachłannie, czasami z wystudiowaną powolnością,
żeby mnie bardziej podniecić, ale zawsze robi to w sposób, który
jest zdecydowany i czuły jednocześnie, taki, dzięki któremu mam
olbrzymie poczucie bezpieczeństwa.
Zdemoralizował mnie. Już nie będę potrafiła zadowolić się czymś
mniejszym, gorszym. Niezdarnymi dłońmi.

Jest środa, ale nie mogę się spotkać z Carlem, bo jego córka ma
urodziny. To jego najstarsza córka, z pierwszego małżeństwa. Sandra
Malmberg kończy dwadzieścia cztery lata. Jestem tylko o kilka lat
starsza, całkiem niedawno sama skończyłam dwadzieścia cztery lata.
Pamiętam tort w salonie u rodziców, wazon z bzem, kopertę
z banknotami.
Carl i reszta rodziny idą na kolację z Sandrą. Opowiadał mi, jak to
zazwyczaj wygląda: to ona wybiera restaurację, wtedy idą
do jednego z niewielu tych naprawdę dobrych lokali
w Norrköpingu. Widzę to oczami wyobraźni: wielki stół
zarezerwowany na nazwisko Carla, jak wchodzą tam dużą,
wystrojoną grupą. Sandra od dzieciństwa jadała w restauracjach,
wie, jak się zachować w takim miejscu, potrafi na luzie żartować
z kelnerami, ponieważ w eleganckim otoczeniu czuje się jak
w domu. Wiem, że od kilku lat studiuje w Lundzie – Carl czasem
napomknie coś bez zastanowienia, chociaż mówiłam, że nie chcę nic
wiedzieć o jego rodzinie. Dowiaduję się, że studiuje politologię –
nie mam bladego pojęcia o takich rzeczach – jakiś program o profilu
międzynarodowym. Na pewno jest kimś, kto po kilku latach
studiów za granicą i odbyciu praktyk w prestiżowych instytucjach
centralnych skończy na jakimś wysokim stanowisku w dyplomacji,
ONZ-ecie, Agencji Rozwoju Współpracy Międzynarodowej –
wszystko jedno gdzie: tam, gdzie praca jest dobra i ważna – będzie
płynnie mówiła w kilku językach, nigdy nie będzie się
denerwować, zamawiając danie w restauracji. Z pewnością jest
z niej dumny. Chcę, żeby i ze mnie był dumny. Chciałabym znaleźć
jakiś sposób, żeby był ze mnie dumny.
Dziś wieczorem nie będzie wysyłał żadnych esemesów, w takie
wieczory nie robi takich rzeczy. Zamówią dobre wino do tej
wytwornej kolacji, później może koniak do kawy, rachunek
wyniesie kilka tysięcy, ale to i tak tylko mała część jej
urodzinowego prezentu – próbuję sobie wyobrazić, co takiego
Sandra Malmberg życzy sobie z okazji urodzin. Może ubrania, jakąś
drogą torebkę. Carl z pewnością uczestniczył w kupowaniu
prezentu, lubi to, jak na pięćdziesięcioletniego mężczyznę jest
całkiem nieźle zorientowany w modowych trendach. Wyobrażam
sobie, jak podaje jej śliczne pudełko z kosztowną zawartością, którą
sam wybrał, a wybrał w punkt, kupił jakieś śliczne ubranie, za które
będzie komplementowana przez znajomych, którzy również dostają
od ojców drogie prezenty urodzinowe.

Fantazjowałam, że jego żona umiera. Zdarzało mi się, ale tylko przez


krótką chwilę, zanim mózg uświadomił sobie, co robi, wtedy
natychmiast robiło mi się wstyd. Musiałam wyczyścić mózg
za pomocą strumienia: „Nie miałam tego na myśli!”, musiałam
spłukać te potworności, które przyszły mi do głowy, na wypadek
gdyby istniał los albo Bóg i czytał mi w myślach. Mówię sobie
surowo, że nie wolno nikomu życzyć śmierci, ale ta myśl i tak
do mnie powraca. Właściwie wystarczyłoby, gdyby go zostawiła.
Gdyby podczas jednej ze swoich podróży spotkała innego
mężczyznę. Choć trudno sobie wyobrazić, że jakaś kobieta miałaby
zostawić Carla, że ktoś w porównaniu z nim wypadłby lepiej.
Najlepszy byłby jakiś wypadek. Żeby od razu umarła, nawet
w najczarniejszych wizjach nie chcę, żeby cierpiała, chcę tylko, żeby
zniknęła. Najgorzej, gdyby poważnie zachorowała, wówczas
musiałby się nią zajmować. Mam nadzieję, że będzie zdrowa
aż do dnia, kiedy zapomni się rozejrzeć przed wejściem na jezdnię.
Nie wolno życzyć człowiekowi śmierci. Samochód z olbrzymią
prędkością uderza w jej głowę, nawet nie ma krwi. Nie wolno
życzyć człowiekowi śmierci. Umiera natychmiast. Nie wolno.
Później jej nie ma.
Bywa, że wieczorami wyobrażam sobie, jak się kładą. Ona ma
na sobie koszulę nocną, satynową, wykończoną dyskretną koronką,
tuli się do niego w łóżku, układa się blisko jego ciała, z głową
na jego klatce piersiowej, tak jak ja to robię. Leży na moim miejscu.
Dotyka go, tak jak ja to robię, wie również, jakie pieszczoty on lubi
najbardziej. Całuje go, on całuje ją. Dotyka jej, gładzi dłonią po jej
pięknej, satynowej koszuli nocnej. Uwielbia jej dotykać.
Obrzydzenie rośnie we mnie, aż czuję, że zaraz wybuchnę, jestem
przez to pusta i jednocześnie wypełniona mrokiem, który wżera się
we mnie jak kwas. Myśl o jego dłoniach na jej ciele powraca i dźga
mnie w serce niczym osinowy kołek. Jak można robić coś takiego,
będąc w intymnej relacji z kimś innym. Nigdy nie przeżyłam
intymności podobnej do tej między Carlem a mną. To jest takie
oczywiste, takie idealne.
Później czuję, jakby Emelie zjawiła się u mnie w pokoju
i przyglądała mi się przemądrzałym wzrokiem. „Mylisz miłość
z zauroczeniem” – mówi surowo. Co ona o tym wie? Nie może mieć
racji.
Nalewam sobie lampkę wina, szybko wypijam połowę, widzę się
w lustrze. Po całym dniu pracy włosy są rozczochrane, a makijaż
prawie niewidoczny – zmył się od pary z pojemników, gorącej
wody i zmywarek, twarz mam bladą i błyszczącą. Nawet nie jestem
ładna. Jestem niczym. Czasami to takie wyraźne: mierność, oto moje
dziedzictwo.
Mogłam mieć życie jak reszta dzieciaków z mojego podwórka,
które dorastały razem ze mną, takie zwyczajne, mogłam też
wykonywać prosty zawód, mieć etat, mogłam wyjść za mąż, być
w ciąży, kupić dom, odłożyć zaskórniaki na urlop, mogłam zostać
salową w szpitalu, miałabym przynajmniej pracę, jakieś poczucie
bezpieczeństwa. Przeklinam moją niezdolność do takiego życia,
przeklinam moje pragnienie, by życie było czymś więcej. Może
człowiek normalny powinien właśnie być głupi – myślał człowiek
z podziemia Dostojewskiego. Może rzeczywiście tak jest, w każdym
razie jeśli człowiek ma znaleźć szczęście w tej normalności, jeśli to
może mu wystarczyć, zadowolić go. Chciałabym móc się zadowolić
czymś małym, a jednocześnie gardzę tymi, którym to wystarcza.
Cieszę się, że mogę pomyśleć: Przynajmniej nie jestem jak oni –
chociaż jedynym skutkiem takiego podejścia do życia jest to,
że nadal pozostaję samotna.
No i są wszyscy ci, którym wychodzi ten drugi rodzaj życia:
kończą studia, piszą CV i wykorzystują swoje kontakty
do znalezienia dobrej pracy, kupują mieszkania – także na myśl
o nich aż mnie roznosi ze złości, kiedy myślę o tej pewności siebie,
z jaką przywłaszczają sobie świat, jakby w ich kodzie genetycznym
było zapisane, że świat powstał dla takich jak oni, że wystarczy brać
z niego pełnymi garściami.
Mam siedemdziesiąt pięć punktów akademickich z tematów,
które w ogóle nie przydają się w prawdziwym życiu, nie podają
wskazówek, gdzie należy się zatrudnić, żeby spłacać co miesiąc ratę
kredytu, którego i tak nikt z pewnością mi nie da, noszę tanie
ubrania, mam obrzydliwą pracę. Zawsze będzie mnie stać tylko
na tanie ubrania. Zawsze będę się czuła tania, gorsza.
Znów przeglądam się w lustrze. Kochaj, całuj i nie żałuj, wszak
marynarz z ciebie jest. Wygładzam włosy za pomocą jakiegoś
balsamu wydzielającego syntetyczny zapach melona, wycieram
czarny cień wokół oczu, nakładam nowy, pudruję się i kładę róż
na policzkach, a ciemną czerwień na usta. Wkładam czarną
sukienkę, nie całkiem świeżą, spryskuję szyję perfumami, lepiej nie
będzie, ale zrozumiałam, że mężczyźni nie są wymagający.
Pałac Rozrywki świecący jak prom z Finlandii, zacumowany
w zakolu Motali, jest o tej porze prawie całkiem pusty, siadam przy
barze, zamawiam lampkę wina. Po chwili nieopodal siada jakiś
mężczyzna – kiedy na mnie patrzy, uśmiecham się, on też się
uśmiecha, bierze swoje piwo i przysiada się do mnie.
– Czekasz na kogoś? – pyta.
Jego akcent z Norrköpingu brzmi przyjemnie dla ucha, ale trochę
głupio.
– Nie, jestem sama.
Kiwa głową. To nie miejsce, do którego chodzi się samemu, tu
przychodzi się z całą bandą chichoczących wystrojonych
przyjaciółek po przydługiej imprezie u którejś z nich, tu przychodzi
się z kolegami z pracy po służbowej kolacji, kiedy nie chce się
jeszcze wracać do domu. Albo jeśli nie chce się wracać samemu,
wtedy idzie się do Pałacu Rozrywki.
Ma na imię Anders, dobiega czterdziestki. Jest księgowym. Nigdy
wcześniej nie poznałam żadnego księgowego. Wygląda
na typowego mężczyznę z Norrköpingu: ma ładne, ale w jakiś
sposób nudne ubranie, nie jest ani trochę jak Carl, nie tak stylowy,
bardziej ujmujący niż przystojny, wygląda na trochę wymiętego
i rozczochranego, jednak w sposób, który robi miłe wrażenie. Mówi,
że miał ciężki tydzień. Za dużo pracuje, nie nosi obrączki. Może
czuje się samotny, kiedy wraca do domu, do pustego mieszkania –
raczej wychodzi na miasto, wypija kilka piw, rozmawia
z przygodnymi gośćmi w barze, by uniknąć ciszy pustego
mieszkania. Doskonale go rozumiem. Fajnie się z nim rozmawia,
swobodnie, jest trochę cyniczny, ale to mi się podoba, rozśmiesza
mnie. Kiedy chce wyjść na papierosa, idę z nim, pozwalam się
poczęstować, żeby nie musiał palić sam. Stoimy obok siebie pod
zadaszeniem przed wejściem do Pałacu, gdzie chodnik wygląda jak
bizantyjska mozaika z petów i liści klonu w różnych odcieniach
złota, oboje trochę się upiliśmy. Musimy stać blisko siebie przy
ścianie, żeby wiatr na nas nie zacinał drobnym deszczem.
Rozpoznaję jego wodę kolońską, ładnie pachnie, czymś prostym,
sam też jest całkiem zwyczajny, ten typ mężczyzn nigdy wcześniej
mnie nie pociągał, ale teraz wydaje mi się, że to jest dokładnie coś
takiego, za czym tęskniłam – bezpieczna zwyczajność.
Jest również zupełnie zwyczajnym kochankiem. Spytałam, czy
chce mnie odprowadzić do domu, później staliśmy przed bramą,
po pijaku szukając tematów do rozmów, które mogłyby wypełnić
czas od momentu, gdy obojgu nam przyszło do głowy,
że chcielibyśmy się pocałować, aż do tego, gdy rzeczywiście to
robimy i wczepieni jedno w drugie całujemy się, przetaczając się
niezbornie przez mój przedpokój do sypialni i łóżka, gdzie wreszcie
księgowy kocha się ze mną w sposób... hm... funkcjonalny:
delikatnie, poprawnie, ale bez szczególnej namiętności. Nie jak Carl.
Wreszcie poczucie bezpieczeństwa rozchodzi się po całym ciele,
wtulam się w niego, jest taki ciepły. Po seksie zawsze wtulam się
w plecy Carla, przykładam twarz do jego karku, wciągam jego
zapach, kilka razy po seksie wyszeptałam do niego: „Kocham cię”,
a on odmruczał to samo, przez sen, w tym niemrawym półśnie,
w który popada po tym, jak zrobiłam wszystko, co robią kochanki,
i teraz czuję to samo. Także księgowy jest ciepły, jego kark ładnie
pachnie, wtulam się w niego i szepczę: „Kocham cię”. To jak odruch
warunkowy – słowa pojawiają się jednocześnie z poczuciem
bezpieczeństwa, jakie daje mi jego bliskość, szepczę to cichutko
do jego karku, tak jak robię przy Carlu, czasami tak cicho, że on nie
słyszy, czasem już usnął.
Ale księgowy nie usnął. Natychmiast się odwraca, rzuca mi
spojrzenie pełne konsternacji i niechęci. Jakbym była szalona. Być
może jestem.
– Co powiedziałaś? – pyta.
Odwracam wzrok.
– Nie, nic. Nie wiem. Bez sensu.
Odwracam się plecami do niego. Słyszę, że siada, wzdycha.
Później wstaje, krąży po pokoju, aby pozbierać ubranie rozrzucone
po podłodze. Siada na łóżku, zapina koszulę.
– Muszę już iść – mówi.
– Okej – wyszeptuję.

Do portu ciągnie mnie wieczorami. Najchętniej chodzę tam


o zmierzchu, ale teraz zapada on bardzo wcześnie, już po południu
jest ciemno, kiedy jeszcze siedzimy z Siv i Magdaleną w stołówce
i popijamy kawę, wyglądam na przyszpitalny parking i widzę, jak
ciężarówka z wielką choinką na pace przystaje przy wejściu.
– Trochę wcześnie – zauważa Siv.
Rzeczywiście wcześnie: jest listopad, dopiero zmieniliśmy czas
na zimowy, może to jakieś nieporozumienie, ale odpowiedzialni
za otoczenie szpitala pomyśleli, że wszystko, co rozświetli mrok
na tym brzydkim parkingu, gdzie tylko hula wiatr, jest dobre – ja
bym tak pomyślała.
Trzymam się południowej części portu. Północna wygląda raczej
jak dzielnica przemysłowa: budynki jak baraki, siedziby firm
zajmujących się kopaniem dziur i naprawianiem kanalizacji, cały
teren zawalony stosami węgla i górami kłód, które zostaną wysłane
w świat, załadowane i przetransportowane do jakiegoś kraju daleko
stąd.
Po stronie południowej stoją dźwigi uczepione ziemi za pomocą
szyn, jak tramwaje, poruszają się do przodu i tyłu wzdłuż nabrzeża.
Przy długim rzędzie kontenerów z wiórami zacumowano statek, ma
wygaszone światła, jest na nim cicho, jakby na coś czekał. Może
w środku ktoś śpi, na przykład marynarze z drugiego brzegu morza,
albo zeszli na ląd i teraz siedzą w jakimś barze w mieście, albo snują
się po tych samych ulicach co ja, szukają spacerujących kobiet.
Kiedy się minie dźwigi i kontenery, szopę i brudny ceglany
budynek, idąc jeszcze dalej, można dotrzeć do porzuconego
terminalu promowego. W latach dziewięćdziesiątych promy miały
kursować do nowych państw bałtyckich, nie pamiętam, do którego
miasta po drugiej stronie morza, do Tallina albo do Rygi. Nikt nimi
nie pływał, więc linię zamknięto zaledwie po kilku kursach. Nikt
z podupadłego miasta nie chce płynąć promem przez lodowate
morze do innego podupadłego miasta – było to do przewidzenia.
Terminal nadal istnieje, długi budynek ze szkła i blachy,
nieużywane wyposażenie: rzędy siedzeń z czerwonego plastiku
wciąż są niemal nietknięte pod warstwą kurzu, który się na nich
zebrał, ta sama czerwień co w logotypie żeglugi, porzucone okienko
z punktem informacyjnym i kasą biletową. Miejsce to źle się
zestarzało, budynek zardzewiał, wyblakł, farba odpadła,
od wszystkiego wieje taniością.
Wieża, przez którą wchodziło się na pokład, nadal stoi przy
nabrzeżu, wygląda jak rękaw lotniczy: schodki do przejścia, które
donikąd nie prowadzi. Fantazjowałam na ten temat, widziałam to
jak w filmie: jak wchodzę po tych schodach, po pochyłej podłodze
przejścia. Wyobrażałam sobie, że to droga, która wyprowadzi mnie
stąd gdzieś indziej, wtedy robię ten ostatni krok, prosto w nicość –
zanim się zorientuję, co się dzieje, zaczynam spadać, przecinam
ciemną powierzchnię lodowatej wody, ciężkiej i wsysającej, ściąga
mnie w dół i tonę.

„Tylko się nie zakochaj” – powtarzała Emelie. Powiedziałam jej,


że się nie zakocham. Powiedziałam, że będę tylko kochanką, tym się
zadowolę. Ale tak się nie da, dość wcześnie to sobie uświadomiłam.
Gdy tylko leżał w moich ramionach po tym, jak się kochaliśmy,
głaskałam go po policzku, a on był jakby unieszkodliwiony: ten
wysoki, nieco surowy pan doktor ze stołówki stał się mój, leżał
nagi w moim łóżku, głowę oparł mi na piersiach, pozwalał się
głaskać. Prawie usypiał, a kiedy się ocknął, przez moment patrzył
na mnie zdziwiony, zanim odzyskał orientację, gdzie się znajduje.
Uśmiechał się w sposób wskazujący na to, że uwielbia być tak
blisko mnie, mówił, że jestem piękna. Jakby wdzięczny, pełen
pokory. To dla mnie zupełnie nowe uczucie: mam nad nim pewną
władzę. Stałam się przez to uległa, wdzięczna za to, że dał mi tę
władzę, że ma odwagę okazać przy mnie swoją słabość. To
intensywnie intymne uczucie wzruszyło mnie. A później przyciągał
moją twarz do swojej i całował mnie delikatnie, trzymał mnie tuż
przy sobie, a ja wiedziałam, że nie dam rady się nie zakochać.
Poza tym jest dobrym człowiekiem, do głębi dobrym mężczyzną:
otacza go aura szczerości, a jego śmiech zniewala – poddałam się mu
od razu, od pierwszego wejrzenia. Carl jest prostolinijny, skromny,
ale niebanalny.
Wiele razy myślałam, że mogłabym z nim żyć.
Ale jak to by wyglądało, gdyby się rozwiódł. To jego drugie
małżeństwo. Dorosły musi myśleć o takich rzeczach. Musi myśleć
o dzieciach, kredytach i o tym, co powiedzą ludzie.
– Nie zostawi jej – stwierdza Emelie, kiedy umówiłyśmy się
na kawę.
Powtarzała mi to już wcześniej – wtedy mnie to zasmuciło, ale
teraz myślę, że ona po prostu tego nie rozumie, ponieważ nigdy nie
doświadczyła czegoś podobnego co ja z Carlem, tak intymnej relacji,
tak idealnej harmonii między zauroczeniem, szacunkiem i czułością.
– Jest dla ciebie za stary – dodaje.
– Wcale nie jest taki stary.
– Prawie dwa razy starszy od ciebie.
– Gdyby to było Hollywood, mógłby mieć siedemdziesiątkę
i nikt nie uważałby, że to dziwne.
– Ale to nie jest Hollywood, tylko Norrköping.
Siorbie tę swoją obrzydliwą kawę aromatyzowaną orzechami
laskowymi. Jest chyba jedyną osobą na świecie, która wciąż lubi
syrop w kawie, wszyscy inni porzucili to świństwo po pierwszej
próbie albo przynajmniej skończyli z tym po liceum. Ma po prostu
zły gust. Nagle zaczyna mnie potwornie irytować – i to nie tylko to,
co Emelie mówi, drażni mnie ona sama.
– Ale to ty zawsze uważasz, że wszystko, co przekracza normy, jest
takie fajne – odzywam się.
– Co takiego? – pyta ofensywnie.
– No, zawsze mówisz, jakie to ważne. Norma białego
heteroseksualnego mężczyzny i takie tam, czym się jeszcze
zamartwiasz. A teraz robię coś, co rzeczywiście przekracza tę normę,
ale dla ciebie to też nie jest w porządku, ponieważ uważasz,
że należy przekraczać tylko właściwe normy.
– Wcale tak nie powiedziałam.
– Owszem, powiedziałaś. To nic innego jak staroświecka
moralność. Bo to relacja, która nie pasuje do twojego schematu
przełamujących normy relacji, jakie akceptujesz. Jeśli byłabym
ze starszą kobietą, z pewnością uznałabyś, że to super i takie
wyzwolone, założę się, że kibicowałabyś mi.
Mam wrażenie, że zrzedła jej mina, jakby przynajmniej część tego,
co mówię, trafiło do niej, a ja dopiero się rozkręcam.
– Wszystko, w co wierzysz, jaki to ma sens? – mówię. Nie mogę
się już powstrzymać, muszę wyrzucić z siebie wszystko. – Naprawdę
wydaje ci się, że jeśli na każdej imprezie będziesz gadać o walce
o prawa kobiet i będziesz chodzić na spotkania feministycznego
cheerleadingu, to wszystko się zmieni? Myślisz, że cały świat
któregoś dnia się przebudzi i wykorzysta swoją wolną wolę
do pragnienia tego, co ty uznajesz za właściwe? Że zechce tego,
co najlepsze dla ludzi, ale najlepsze z twojej perspektywy?
Oczywiście sama nie będziesz częścią tego otwartego, moralnie
wyzwolonego społeczeństwa, bo tak się składa, że wolisz żyć
w tradycyjnym, heteroseksualnym związku, mieszkać w zabytkowej
kamienicy, co i tak w sumie jest dosyć radykalne, ponieważ jesteś
świadoma, że tworzysz pewien standard zachowania... Co daje ci
prawo osądzania wszystkich innych ludzi?
– Chrzanisz – stwierdza.
A mnie się wydaje, że nigdy nie mówiłam bardziej zrozumiale.
Wypełnia mnie poczucie, że przejrzałam na wylot, o co w tym
wszystkim chodzi.
– Niklas mówi... – ciągnie.
– Rozmawiałaś o mnie z Niklasem?
– No? – Wygląda na zdziwioną. – Rozmawiam z nim o wszystkim.
– Nie chcę, żebyś robiła tak dłużej.
– Przykro mi, ale nie możesz mnie powstrzymać. – Jej ton jest tak
nieznośnie wyniosły, że nie wytrzymuję.
Muszę iść. Wstaję i mówię właśnie to:
– Muszę iść!
I wychodzę. Na ulicy czuję się jak krnąbrny dzieciak, mam ochotę
wrzasnąć: „Nie wytrzymam!”, nie wytrzymuję, nie mam już siły
znosić tego całego fałszu. Nagle wyobrażam sobie Emelie jako
inkarnację tego wszystkiego: jest do tego stopnia wypełniona
swoimi teoriami i strukturami, że cała jej egzystencja będzie się
sprowadzała do nawigacji wokół nich, o ile nie zdejmie opaski
z oczu i nie zrozumie, że teorie to tylko teorie, a nie prawdy
wcielone, i że nie da się ich stosować wprost w rzeczywistości. Nie
da się korzystać w normalnym życiu z tych samych narzędzi co przy
feministycznej analizie tekstu, czy czym tam się ona teraz zajmuje.
Nie da się żyć według jakiejś teorii. To brak szacunku wobec życia.
Ta myśl złości mnie i zasmuca jednocześnie: z całą tą wolnością
do samorealizacji, którą posiada i o której tak wielu nawet nie śmie
marzyć – myślę o moich krewnych, o kucharkach w szpitalnej
stołówce – oraz z tą cudowną możliwością zrobienia z życiem czegoś
ważnego, zamyka się jednak dobrowolnie w nowych
ograniczeniach. Jak można tak postępować, jakież to
marnotrawstwo, jaki przywilej zblazowanej klasy średniej, przed
którą wszystko stoi otworem: by dobrowolnie zubożyć sobie życie,
dostosowując się do teorii przedstawionych na kursach
akademickich, jakby to były jakieś boskie przykazania.
Czuję się upojona swoją złością, krew aż we mnie kipi.
Natychmiast po powrocie do domu wypijam kieliszek wina,
szybko, a później naprawdę jestem nietrzeźwa. Wyjmuję komórkę
i piszę esemesa do Alex.
„Cześć, co tam, co robisz?”.
Szybko odpowiada:
„Jestem na piwie z ludźmi z kursu, potworne nudy, chcesz się
spotkać?”.
No pewnie, że chcę.

Mamy się spotkać w tej nowej winiarni przy teatrze, okazuje się
jednak, że jest zamknięta, idziemy więc do Pałacu Rozrywki. Jak
zwykle wczesnym wieczorem jest tam pusto, siedzimy same przy
barze. Alex pozwala, bym opowiedziała wszystko, co myślę
na temat Emelie i co mnie tak rozzłościło, później ona
z zaangażowaniem mówi o wykładowcy projektowania graficznego,
z którym wciąż się nie przespała, ale jest przekonana, że on z nią
flirtuje.
– Na jego zajęciach strasznie się podniecam, rozumiesz to? Niczego
się nie uczę. A teraz spytał mnie, czy mogę mu pomóc w jednym
projekcie. Przygotowuje wystawę w Muzeum Pracy. Robi to
wieczorami, nie ma to nic wspólnego z uczelnią, ale stwierdził,
że według niego pasowałabym do tej roboty. To przecież prawie
jakby powiedział, jaka jestem zdolna, no nie?
– Rzeczywiście.
– Zresztą chyba jednak nie słucha synthpopu ani nie jeździ
na motorze, to jakieś chore z tymi jego spodniami.
Zamawiamy po kolejnej lampce – teraz jestem nietrzeźwa, ale
szczęśliwa, w przeciwieństwie do tego, co czułam zaledwie godzinę
temu. Myślę, że Alex jest wspaniała, jak to dobrze, że spotkałam
kogoś takiego jak ona. Chwilę później kątem oka zauważam
znajomego – o, to księgowy.
Macham mu, widać, że już wcześniej mnie zauważył, ale nie
śmiał się przywitać, ponieważ jego machanie wcale nie wygląda
na zaskoczone. Wstaje i podchodzi do nas. Kiedy mam go
przedstawić Alex, uświadamiam sobie, że zapomniałam, jak facet
ma na imię. Wygląda na zawiedzionego. On nie zapomniał, jak ja
się nazywam.
Przyciągamy dodatkowe krzesło między nasze, siada i patrzy to
na Alex, to na mnie, jakby nie mógł uwierzyć w swoje szczęście,
że w ogóle może z nami siedzieć. Widzę, jak kilka razy rozgląda się
po lokalu w nadziei, że zobaczy kogoś znajomego, komu zaimponuje
swoim towarzystwem. Alex i ja jesteśmy za ładne na całe to miasto,
ale by sprawiedliwości stało się zadość, należy przyznać,
że księgowy na nas zasłużył: jest zabawny, rozśmiesza nas, wygląda
uroczo w tej swojej koszuli i marynareczce, dziś również są nieco
wygniecione. Kiedy wino się kończy, kupuje następne, a później
kolejne, kiedy i to wypiliśmy. W końcu, gdy wszyscy troje jesteśmy
kompletnie pijani, Alex proponuje, żebyśmy poszli do mnie. Wzrok
księgowego staje się rozbiegany, ale przytakuje: chętnie pójdzie
do mnie do domu.
Na dworze jest ponuro i zimno, może wilgoć z kanału roznosi się
po wąskich uliczkach – tak wyobrażam sobie Londyn
w dziewiętnastym wieku. Z naszych ust leci para, śmiech Alex
odbija się o ściany klatki schodowej. Księgowy pali papierosa, jest
zadowolony.
Siadają na kanapie, przynoszę kolejną butelkę wina – jutro
pracuję, powinnam przestać pić, ale to nie żaden problem, żeby
na kacu załadować brudne talerze i pojemniki do zmywarki. Nie
muszę podejmować żadnych decyzji, brać odpowiedzialności,
trudzić się nad czymś, co wymaga koncentracji czy nawet myślenia
– brakuje przesłanek, które kazałyby mi przestać pić, napełniam
więc trzy kieliszki po brzegi, a kiedy wracam do pokoju, oni już się
całują.
– Chodź do nas – mówi Alex, a ja przyjmuję zaproszenie.
Zmywarka w kuchni na dole jest kubistycznym wielorybem
z aluminium: leży na brzuchu i rozwiera fiszbiny wijących się
gumowych rurek, przez które przepuszcza naczynia i pojemniki,
głaszcząc, układa je na miejsca, po czym z wolna je połyka, myje
i płucze w swoich wnętrznościach, a następnie wysuwa je parujące
i z połyskiem z drugiej strony. Czasem myślę, że jest moim
przyjacielem albo czymś w rodzaju zwierzaka domowego. Jestem
opiekunką zmywarki, myję ją, zajmuję się nią, kiedy skończy
dniówkę, kiedy przepuściła już przez siebie ostatnie pojemniki,
wysuszyła je. Pomieszczenie jest jak gorąca, wilgotna jaskinia,
w której wydech zmywarki zaszedł parą na wielkich szybach
wychodzących na grudniowy mrok.
Za każdym razem, gdy pod koniec dnia odsyłają mnie do kuchni,
moim zadaniem jest wyczyszczenie wszystkiego. Następnego dnia
rano, o wpół do dziewiątej, zapaćkane kaszą pojemniki ze śniadania
z brzękiem wjeżdżają do zmywarki, ale przez noc ma być
wysprzątane, z pewnością istnieją jakieś zasady higieny, których
należy przestrzegać, żeby nie narazić pacjentów na złapanie infekcji.
Nikt mnie o tych zasadach nie informował, ale wyobrażam sobie,
że jakieś są, to dlatego szefowa jest nadgorliwa, jeśli chodzi o pleśń
rozchodzącą się jak rdza w zagłębieniach na wierzchu zmywarki.
Pleśń nigdy nie wysycha w tym wilgotnym powietrzu, tylko
tworzy czerwone bajorka. Jesienią kierowniczka kazała jednej
pracownicy stanąć na krześle i spłukać wierzch maszyny
najsilniejszym strumieniem prysznica. Kristina, pracująca
na zmywaku kilka razy w tygodniu, pomogła ściągnąć mętną wodę
do odpływu. Jest opóźniona w rozwoju – czy jak to się nazywa –
nie upośledzona, ale powolna, niezbyt inteligentna, praca z nią
mnie drażni, przede wszystkim dlatego, że wszystko zajmuje jej
mnóstwo czasu. Gdy wpuszcza naczynia do zmywarki albo
odstawia je po wysuszeniu, muszę pracować jeszcze wolniej, żeby
nie wynikła z tego jakaś katastrofa, albo biec na koniec maszyny
i przesunąć skrzynkę z pokrywkami czy talerzami, które zleciałyby
na podłogę, gdybym ich nie przytrzymała na miejscu. Sama praca
nie drażni mnie tak bardzo jak wredne uczucie, że robię to samo
co jakaś idiotka – nie wiem, jak inaczej to sformułować, by nie
zabrzmiało niesympatycznie, bo to jest niesympatyczne.
W niektóre dni mam poczucie, że jestem śmieszna: przecież
niedługo mnie już tu nie będzie, poza tym tylko to zmywanie jest
naprawdę ciężkie. Nie mam nic przeciwko pracy w stołówce –
w zwykłej restauracji nie brzydziłabym się zmywania, ale tutaj,
w tej wielkiej kuchni, nie mogę przestać myśleć o tym, skąd
pochodzą te pojemniki, na jakim oddziale były, jacy pacjenci dostali
z nich obiad, na co chorują. Niektóre pojemniki były u pacjentów,
którzy mogą przyjmować tylko zmiksowane jedzenie. Nie mam
pojęcia, co im dolega, może nie mogą gryźć albo przełykać, a może
mają jakiś problem z żołądkiem czy z jelitami. Dostają przeciery
w najmniejszych pojemniczkach – te często wracają nietknięte.
Zeskrobując je do odpadów, wstrzymuję oddech: świecący
na zielono mus z groszku, purée marchewkowe, jakaś szarobrązowa
breja, która zapewne jest mięsem, w kuchennej sekcji specjalnego
żywienia zmieszana mikserem w rozmemłaną papkę.
Ale w niektóre dni wydaje mi się, że już zawsze tak będzie.
Przez resztę życia będę zeskrobywać zimne jedzenie do wiaderka,
układać pojemniki i pokrywki razem z opóźnioną w rozwoju
praktykantką, już zawsze będę codziennie chodzić w tym brzydkim
szpitalnym mundurku.
W kącie kucharek znajduje się wielki stół z nierdzewnym blatem,
wokół którego organizuje się zebrania i przerwy na kawę, stoi tam
puszka z pieniędzmi – należy wrzucić dwie korony za każdy kubek,
bez wyjątku. Leżą tam kartki z przepisami i stos starych tygodników
otwartych na stronach z krzyżówką. Kulą się nad nimi podczas
przerw albo tylko od czasu do czasu wpisują jedno słówko, czekając,
aż coś się ugotuje. Pewnego popołudnia zbierają się wokół hasła
„dźwiękonaśladownictwo” – próbują z każdej strony, zliczają
kratki, to nie może być „echo”, jest za krótkie, próbują więc je
wydłużyć „echografia”, „echosonda”, ale i to nie pasuje. Kiedy już
wróciły do garnków, liczę kratki: jedenaście. Onomatopeja. Nie
mam odwagi tego powiedzieć, bo wiem, jak spojrzałyby na mnie,
wzrokiem mówiącym „jakie to dziwne, że ona zna takie słowo”,
zaćmiłoby to radość z wpisania tak długiego słowa do krzyżówki.
To jak wtedy, gdy starałam się wytłumaczyć, że na uniwersytecie
nie ma ferii, a jedna z kobiet na zmywaku powiedziała, że jej córka
ma zarówno ferie świąteczne, jak i zimowe, chodzi zaś do liceum
w dzielnicy Haga, na co odparłam: „Owszem, w liceum są ferie...”,
po czym się zorientowałam, że ona nie odróżnia liceum
od uniwersytetu.

– Powiedz, że kiedyś będę miała jakąś inną pracę – proszę Alex,


kiedy leżymy na kanapie w jej czerwonym pokoju, każda z lampką
wina, które nalała z kartonu.
To nieszczególnie dobre wino, ale i tak picie kieliszka albo dwóch,
trzech, a czasem i czterech w zwykły wieczór jest luksusem i czymś
bardzo wyrafinowanym – ona ze studenckim budżetem i ja
z niskopłatną pracą na część etatu: nie pijemy, żeby się upić,
w każdym razie nie bardzo, tylko żeby się lekko odurzyć,
w cywilizowany sposób, tak jak wypada. Za każdym razem, gdy się
widzimy, Alex upomina mnie, że powinnam więcej pisać, skoro
pisanie jest tym, czego pragnę, a ponieważ rzeczywiście właśnie
tego pragnę, posłuchałam jej. Napisałam kilka opowiadań, które jak
sama rozumiem, nie są wybitne, nie pretendują do poziomu prozy
Tomasza Manna czy Fiodora Dostojewskiego, ale są co najmniej
równie dobre jak wiele innych tekstów publikowanych przez
debiutantów w moim wieku. Jak tylko uzbieram ich wystarczająco
dużo, wyślę je do jakiegoś wydawcy.
– Jasne, że dostaniesz inną pracę – mówi Alex. – Przede wszystkim
jednak napiszesz mnóstwo książek. – Unosi brwi. – Zdrowie! –
mamrocze i lekko uderza kieliszkiem o mój, a następnie upija trochę.
Sama nie ma pojęcia, co chce robić w przyszłości – coś w mediach.
Albo zostanie na uniwersytecie, bo pewnego dnia ma nadzieję się
doktoryzować.
– Twój kochanek powinien cię utrzymywać – dodaje później.
– Nie sądzę, żeby to było aktualne – odpowiadam.
– Mówił coś o tym, że zostawi żonę?
To nieprzyjemny temat – kiedy muszę o tym mówić, czuję skurcz
w żołądku. Tak naprawdę cały czas o tym myślę, ale ciężko jest
robić sprawozdanie z tych rozważań, nawet przed Alex, która mnie
nie osądza. Często myślę, że nie trzeba się wszystkim dzielić. Nigdy
nie czułam się komfortowo, zwierzając się z bardzo intymnych
spraw, przed kimkolwiek.
– Nie rozmawialiśmy o tym wprost – mruczę pod nosem.
– Powinnaś go zapytać o jego plany – mówi. – Jeśli chcesz czegoś
więcej, niż tylko być jego kochanką, musisz trochę na niego
naciskać.
– Nie jestem osobą, która naciska – odpowiadam.
– A może powinnaś.

Po tym, jak się kochaliśmy, robię kawę – jest przedpołudnie, on


za chwilę ma jechać do szpitala. Nie dostałam godzin w stołówce,
zamierzam poświęcić dzień na pisanie, choć wiem, że z pewnością
nie pójdzie mi najlepiej, ale chcę posiedzieć przed komputerem
z otwartym plikiem na tyle długo, żeby w końcu z nudów zacząć
pisać.
Kawę pijemy przy stoliku w kuchni. Tak bardzo lubię, kiedy Carl
w niej jest. Wyobrażam sobie, że jesteśmy prawdziwą parą, która
razem zaczyna dzień, zanim on wyjdzie do pracy. Dziś wieczorem
zrobimy coś miłego, coś całkiem zwyczajnego, ale miłego, może
obejrzymy jakiś film, wypijemy po lampce wina, zasnę na kanapie
z głową na jego kolanach – od myślenia o tym aż boli mnie serce.
Carl odchrząkuje.
– Co robisz jutro wieczorem? – pyta.
Niemal nigdy nie robię nic szczególnego. Potrząsam głową.
– Pomyślałem... – zaczyna. – Pomyślałem, że być może zechcesz
pójść ze mną na wernisaż.
– Naprawdę? – dopytuję.
Śmieje się.
– Tak, naprawdę. Moja żona wyjechała i... Pomyślałem, że to
może ci się spodobać. W Muzeum Sztuki.
Zalewa mnie fala przywiązania. Muszę wstać z krzesła i go objąć.
Czuję, że widać po mnie, jak bardzo się cieszę. On także to zauważa,
odpowiada mi uśmiechem. Jest taki przystojny, gdy się uśmiecha.
– Czy to elegancka impreza? – dopytuję z twarzą wciśniętą w jego
szyję. – Jak trzeba się ubrać?
– Raczej większość przyjdzie prosto z pracy.
– Ale nie pracują w stołówce, prawda?
Wciąż patrzy na mnie z tym swoim cudownym uśmiechem.
Myślę, że nigdy nie patrzy na mnie z góry. Nie uważa, że jestem
odstręczająca, bo mam nędzną pracę. Lubię go za to. Nie żebym
odczuwała wdzięczność, ale podoba mi się to w nim. Takie
podejście wydaje mi się niezwykłe. Przypominam sobie
zniesmaczoną minę Niklasa, kiedy opowiadałam mu o swojej pracy.
Tak jak jest świadomy ważności wyzwolenia seksualnego kobiet,
ale nie chciałby mieć wyzwolonej dziewczyny, tak jest świadomy
swojej wyższości klasowej. Nawet jeśli ze zmartwioną miną
potrafiłby dyskutować o niej na imprezie, najwidoczniej nigdy nie
chciałby spotykać się z kimś, kto wykonuje taką nieestetyczną
pracę. Używa właśnie tego słowa: nieestetyczna. Carl nie
zastanawia się nad takimi sprawami ani nikogo nie osądza według
tych schematów, zdaje się, że bierze ludzi takimi, jacy są, i ceni ich
za uczciwość i bezpośredniość. Za to też go lubię. Lubię go za tak
wiele różnych rzeczy.
Wsuwa rękę pod marynarkę i z kieszeni wyciąga portfel. Podaje
mi dwie pięćsetki. Wpatruję się w nie, a on zachęca mnie
skinieniem głowy.
– Kup sobie coś do ubrania.
– Co takiego?
– To dziwne uczucie?
– Dostawać od ciebie pieniądze?
Podśmiewa się.
– No?
Powinnam czuć się dziwnie, ale tak nie jest. Inni z pewnością
uznaliby to za dziwne. Emelie. Wyobrażam sobie kobiecy trybunał,
co by powiedział? Dziwka – orzekłby wysoki sąd. Wybucham
śmiechem.
– Moi inni kochankowie lepiej płacą – mówię.
Uśmiecha się, po czym robi zasmuconą minę.
– Nie mam więcej gotówki.
– Muszę załatwić sobie terminal do kart płatniczych.

Czekam na niego przed muzeum. Na dworze jest ciemno, przede


mną świeci wielka rzeźba spirali, która stała się symbolem
Norrköpingu i zainspirowała do nazwy jednego z domów
towarowych. Zaczynają nadchodzić ludzie, najwięcej starszych par,
rozmawiają po cichu. Z muzeum wydobywa się przyjemne światło.
Tak naprawdę nie jestem nim szczególnie zachwycona. Już
w dzieciństwie, kiedy przychodziliśmy tu z klasą, uważałam, że nie
powala na kolana, jest raczej jak zwykła skrzynka, kanciasty
budynek, który mógłby mieścić cokolwiek. Wolałabym coś
okazalszego: schody, kolumny, pałac sztuki. Teraz uważam,
że zarówno budynek, jak i mieszczące się w nim dzieła są nudne,
ale i tak nie jest źle, skoro ktoś poświęcił czas, pieniądze i energię,
by zbudować muzeum w tym mieście położonym na kulturalnym
zadupiu, po czym wypełnił je sztuką.
Włożyłam nową sukienkę. To prosta czarna sukienka z butiku
ze szwedzkimi markami, położonego na końcu Drottninggatan,
wiem, że Emelie kupuje tam ubrania. Poszłam tam w ciągu dnia.
Nigdy wcześniej nie posiadałam niczego z tego sklepu. To
najzwyklejszy dżersej, ale został wykonany z materiału
o porządnym, gęstym splocie, nie zdefasonuje się, zupełnie inaczej
niż cienkie materiały sukienek z H&M, do których przywykłam – ta
sukienka sprawia, że prostuję plecy. Za resztę pieniędzy kupiłam
zwyczajne kolczyki ze sztucznych pereł, ale jeśli nie przyglądać się
z bliska, to tego nie widać. Myślę, że dopóki wyglądam całkiem
zwyczajnie, nic nie pójdzie źle. Spięłam włosy i włożyłam botki
na wysokim obcasie. Czuję się elegancka.
To pierwsza rzecz, którą mówi Carl, gdy się pojawia. Przytula
mnie i pospiesznie całuje w policzek, następnie cofa się i przygląda
mi się.
– Ale ładnie wyglądasz – mówi z zachwytem. – Jesteś taka
elegancka.
– Dziękuję.
Uśmiecha się, ja też. Czuję się jak szczęściara. Jak ktoś, kto
zupełnie naturalnie może iść obok niego na wernisaż i nikt nie
pomyśli sobie, że nie pasuje do otoczenia.
– Carl Malmberg – mówi do kobiety przy wejściu, a ona odznacza
nas na liście, wchodzimy do przedsionka, oddajemy płaszcze
chłopakowi w garderobie, a później przechodzimy do sali, w której
będą przemawiać. Mnóstwo tu ludzi, słychać przytłumiony szmer
rozmów. Jest tam stół zastawiony kieliszkami z winem. Carl
przynosi dwa. I tak stoimy, obok siebie, popijając wino i słuchając,
jak kurator wygłasza krótkie wprowadzenie do szwedzkiego
ekspresjonizmu, który jest przedmiotem wystawy. Stoję blisko
Carla, czuję jego zapach. Myślę, że ludzie, którzy na nas patrzą,
widzą nas jako parę. Słabo radzę sobie z tym uczuciem, na krótką
chwilę zamykam oczy, po prostu się tym rozkoszuję – uczuciem
przynależenia do niego. Chcę, żeby zawsze było właśnie tak.
Później wędrujemy przez sale muzeum, wypijając kolejne lampki
wina. Carl kiwa głową do znajomych, którzy uśmiechają się
i odpowiadają skinieniem do niego. Zastanawiam się, co sobie
myślą – może uważają, że jestem przyjaciółką jego córki.
Przyjaciółką rodziny. Carl przystaje przed wielkim obrazem
o mocnych kolorach, z lekko wydłużonymi postaciami we fryzurach
z lat dwudziestych. Niewiele ze sztuki prezentowanej na wystawie
mi się podoba, ale Carl uważa, że jest wspaniała. Dokładnie tak
mówi o ekspozycji – zupełnie na serio, bez poczucia obciachu.
Właśnie w tej chwili czuję, że naprawdę go kocham.
Powstrzymuję się od powiedzenia, że według mnie ten rodzaj sztuki
jest zdecydowanie przeceniany i schematyczny. Chcę, żeby on nadal
twierdził, że obraz jest wspaniały, bo wydaje się taki szczęśliwy,
gdy na niego patrzy, a to dla mnie nowe uczucie – tak głęboka
tkliwość, że tracę potrzebę bronienia własnego zdania, ignoruję
instynkt osoby kulturalnie wyrobionej. Zdaje sobie sprawę z tego,
że wiem o sztuce więcej niż on – nie ma z tym żadnych problemów,
żadnej potrzeby wydawania się lepszym ani demonstracyjnego
okazywania swojej przewagi. Wyobrażam sobie, że Niklas tak
by robił, spotkałam już takich mężczyzn: tak bardzo zależy im
na podkreśleniu, że nic na jakiś temat nie wiedzą, aż pragną uznania
za to, że chociaż raz nie zabierają innym eksponowanego miejsca,
właśnie w ten sposób zabierając innym eksponowane miejsce –
och, takie zachowanie doprowadza mnie do szału!
Carl nigdy nie zachowuje się demonstracyjnie, przeciwnie,
wydaje się zaciekawiony, cieszy się, gdy może się czegoś nowego
dowiedzieć, gdy więc wyjaśniam, dlaczego podoba mi się zupełnie
inny rodzaj obrazów w zbiorach muzeum, na przykład śpiący
chłopiec z końca dziewiętnastego wieku, słucha mnie z uwagą,
zainteresowany tym, co mam do powiedzenia.
Z tego powodu wydaje mi się, że naprawdę moglibyśmy mieć
jakąś wspólną przyszłość. Uświadamiam sobie, że ludzie nie
pojmowaliby właśnie tego – że szanujemy się nawzajem: on nie
interesuje się mną tylko dlatego, że jestem młodsza i uważa mnie
za piękną, zabawną i seksowną, ale dlatego, że lubi ze mną
przebywać, bo we mnie wierzy, uważa, że jestem mądra, sądzi,
że mogę jeszcze wiele w życiu osiągnąć. Nie byłby to związek
uczonego profesora ze mną w roli prostej Elizy, jak w sztuce
Pigmalion, to byłoby potworne, jeśli miałby się nade mną litować.
Wiem przecież, że mam w sobie potencjał rozwoju kulturalnego –
odkąd odkryłam, że można samodzielnie opanować historię sztuki
i literatury, konsekwentnie podążałam w tym kierunku: w górę, jak
kwiat ku słońcu, w kierunku prawdy, dobra i piękna.
W jakimś stopniu Carl i ja jesteśmy sobie równi – jestem bardziej
podobna z charakteru do niego niż do jakiegokolwiek chłopaka
w moim wieku, zresztą dotyczy to także dziewczyn. Uwielbiam
z nim być. Stapiamy się z sobą.

Wydaje mi się, że Carl ma tak samo – zaledwie tydzień później


zaprasza mnie do siebie. Czwartkowy wieczór, jest sam:
po południu żona z dziećmi i teściową wyjechały na weekend
do Londynu, ale Carl musiał zostać w pracy. Długi weekend
w Londynie musi ich kosztować więcej niż moją rodzinę cały letni
urlop, stanowiący w moim dzieciństwie punkt kulminacyjny roku,
czyli tydzień spędzony w wynajętym domku na Olandii, Gotlandii
albo gdzieś w Danii. Muszę się mocno powstrzymywać, żeby
instynktownie nie zdewaluować wspomnienia tamtych wakacji,
które były jedyną doroczną okazją na wyjazd. Ale podróż
do Londynu jest tylko maleńką częścią urlopowania, które odbywa
się w rodzinie Malmbergów: poza spontanicznymi wypadami
weekendowymi w czasie ferii zimowych wyjeżdżają na narty, latem
na długi urlop, przynajmniej trzy tygodnie spędzają na południu
Europy, i jeszcze gdzieś wyskakują na ferie jesienne, o ile to pasuje
do rozkładu pracy Carla, w przeciwnym razie jedzie tylko żona
z dziećmi i może któraś z jej przyjaciółek ze swoimi. Być może
wyjeżdżają również w czasie Wielkanocy i nawet jeśli to tylko
wypad do znajomych na Österlen, to stanowi naturalną część ich
rocznego cyklu wyjazdów, jak świętowanie Bożego Narodzenia czy
nocy świętojańskiej. Ja z kolei myślę o plażach, na których byłam
w dzieciństwie, albo o kempingach. Było pięknie, nad Bałtykiem
jest pięknie. Myślę o tym, że tak samo jak wszystko inne,
co wydarzyło się w okresie mojego dorastania, uczyniło ze mnie
osobę, którą jestem.
Ale przecież nie lubię osoby, którą jestem.
„I to nie wina wakacji – upomina mnie mózg – tylko twoja”.

Mieszkają w starej kamienicy o fasadzie w kolorze wyblakłego


koralu. W łuku nad wejściem wiją się miękkie secesyjne girlandy
obwieszone kwiatami i owocami, drzwi wejściowe są duże i ciężkie.
Na klatce schodowej światło jest łagodne, w marmurowej podłodze
odznaczają się skamieliny.
Budynek ma cztery piętra, mieszkają na samej górze. Są tam tylko
dwa mieszkania, dwoje wysokich drzwi dwuskrzydłowych
z mosiężnymi tabliczkami. Kiedy wciskam guzik dzwonka, Carl
natychmiast otwiera, jest rozpromieniony. Ma na sobie koszulę
i sweter, tak jak wtedy, gdy gości u mnie w domu, ale i tak
wygląda na bardziej wyluzowanego – jest u siebie, ma rozpięty
dodatkowy guzik koszuli, włosy trochę rozwichrzone. Idę za nim
korytarzem do salonu, jest wielki i jasny. Większą część podłogi
pokrywa orientalny dywan, duży elegancki komplet
wypoczynkowy, a na nim poduszki w kolorowe wzory, piękny
stolik, wazon z tulipanami. Regały pełne książek. Piec kaflowy,
okno wykuszowe z widokiem na dachy sąsiednich budynków,
okrągły pokoik, który jak rozumiem, znajduje się w narożnej
wieżyczce tej kamienicy. Pośrodku salonu stoi fortepian.
To najpiękniejsze mieszkanie, w jakim kiedykolwiek byłam.
Wygląda jak luksusowy apartament z magazynu wnętrzarskiego,
dom pięknych ludzi, którym się powodzi – tacy właśnie są. Stoję
oniemiała na środku pokoiku w wieżyczce, mimowolnie dotykam
klawiszy fortepianu. Carl się uśmiecha, staje za mną, bierze jakiś
akord, a chwilę później spod jego palców wypływa początek
melodii, o której wiem, że jest bardzo znana, ale nie potrafię sobie
przypomnieć jej tytułu. Gra pewnie, jest skoncentrowany. Po chwili
równie szybko kończy, uśmiecha się do mnie.
– Trzeba go nastroić – stwierdza.
– Ach tak?
– Grasz na fortepianie?
– Nie.
– Ja też nie.
Idę za nim do kuchni – jest duża i jasna. Wszystko jest takie
piękne. Człowiek musi być szczęśliwy od samego mieszkania tutaj.
Też chcę tak żyć.
Carl otwiera butelkę wina, podaje mi kieliszek – nawet kieliszki
mają piękne. Ach, gdyby móc tak żyć, mieć pieniądze na kieliszki,
które ci się najbardziej podobają, zapłacić ponad sto koron za jedną
sztukę świetnego fińskiego designu, tak samo jak zapłaciło się
za szklanki, zestaw talerzy codziennych i odświętnych, sztućce,
filiżanki do kawy i kubki do herbaty.
Staje za mną, obejmuje mnie w talii, całuje w kark. Czy robi tak
z żoną? To miłe, intymne. Od tego też człowiek pewnie jest
szczęśliwy.

Budzę się blisko niego, po raz pierwszy spaliśmy razem. Jest ciepły,
oddycha spokojnie, regularnie, wygląda, jakby był bezpieczny,
a jednocześnie podatny na zranienie – to takie piękne, że aż boli
mnie serce. Teraz on sobie to uświadomi, tak jak ja sobie
uświadomiłam. Zrozumie, że właśnie tak to powinno wyglądać: to
ze mną powinien dzielić codzienność. Że w dłuższej perspektywie
nie da się żyć w nieregularnym rytmie stresujących spotkań
w moim mieszkanku, gdzie uprawiamy seks, a później może
zdążymy wypić małą kawę, zanim on będzie musiał już iść:
do pracy, do rodziny, do sklepu po zakupy na kolację, którą
następnie przyrządzi żonie i dzieciom w wielkiej, jasnej kuchni. To
ze mną powinien dzielić codzienność, bo uszczęśliwiam go bardziej
niż jego żona, wszystko robię lepiej niż ona. Ze mną fajniej się
rozmawia niż z nią. Nie powiedział tego wprost, ale wyraził się:
„Fajnie się z tobą rozmawia!” – z entuzjazmem w głosie
wskazującym na to, że rozmowy ze mną to coś zupełnie innego niż
to, do czego przywykł. Z nim też się fajnie rozmawia, fajniej niż
z kimkolwiek innym.
Kiedy się budzi, jak zwykle mruży do mnie oczy, najpierw nieco
zdziwiony, a po chwili szczęśliwy, że to ja tam leżę, na miejscu jego
żony. Z pewnością myśli teraz, że powinnam tu zostać i kiedy żona
w niedzielę wróci z Londynu, zwróci się do niej z poważnym:
„Musimy porozmawiać”, następnie ona z zaciśniętymi zębami
weźmie torebkę, zabierze dzieci, wsiądzie do samochodu i pojedzie
do mamy albo do którejś przyjaciółki i się popłacze, o ile jest
płaczącym typem kobiety, i będzie mnie nienawidziła, ale to
w porządku, ja też jej nienawidzę.
Ale on mówi tylko, że to takie przyjemne, przyciąga mnie
do siebie, całuje w czoło, a później mówi, że niedługo musi jechać
do pracy, że może lepiej będzie, jeśli wyjdę przed nim, aby sąsiedzi
się nie domyślili, może nawet lepiej będzie, jeśli wyjdę jak
najszybciej.
Mówię do Alex, że nie da się tak żyć. To niedorzeczne. Przytakuje:
oczywiście, że to niedorzeczne. To niedorzeczne: rzuca mi ochłapy,
małe kawałki tego, co mogłabym mieć, to jak tortura. Jakbym była
karłem na jego dworze, a on czasem oddawał mi kęsy najlepszych
potraw, które sam jadł, bo przez resztę czasu jadam z psami.
– Teraz przesadzasz – odzywa się Alex trzeźwo. Być może tak jest.
Nie wiem tego. Tak się czuję. Jeśli ja go nie mogę mieć, nikt nie
powinien. Mówię o tym Alex. Mówię, że czasem wyobrażam sobie,
jak jego żona umiera.
– Rozumiem – odpowiada. Nie ocenia mnie.
Przytula mnie, a ja czuję, że jest we mnie całe morze stłumionego
płaczu.

Nie znoszę dni, kiedy różnica między tym, co wewnątrz, a tym,


co na dworze, jest za duża, między zimnym błękitnym światłem
bijącym od śniegu, który spadł na Drottninggatan, a suchym
ciepłym powietrzem domów towarowych i migającym światłem
jarzeniówek, dźwiękiem elektryczności, która cyka jak tysiące
świerszczy ponad głowami wieczornych klientów ubranych
w zimowe kurtki. Poruszają się po zabłoconej podłodze centrum
handlowego, włosy elektryzują się od szalika, są nie
do opanowania, z nosa cieknie i nikt nie jest ładny – w taki dzień
ich dostrzegam. Scena jest tak odległa od wszystkiego, co potrafiłam
sobie wyobrazić, że początkowo nie reaguję na wewnętrzny impuls,
że coś jest nie tak. To jak zobaczyć osobę, którą się rozpoznaje
w morzu ludzi i chciałoby się przywitać, po czym uświadamiasz
sobie, że to wcale nie twój znajomy, ale ktoś, kogo widziałeś
w telewizji: dwoje ludzi wygląda znajomo, najpierw mam zamiar
do nich pomachać, ale oni nie patrzą w moją stronę, a po chwili,
zaledwie pół sekundy później, kiedy kabelki w mózgu połączyły
wszystkie fragmenty informacji dostarczonych przez zmysły,
uświadamiam sobie niedorzeczność, niemożliwość: przy stoliku
w kawiarni Lindahla siedzi Carl Malmberg, a naprzeciwko niego
rozpoznaję Alex.
Widok rozsyła po ciele iskrę szoku: Zdradzają mnie – myślę. –
Oboje mnie zdradzają, z sobą. Muszę się oprzeć o ścianę, w jednej
chwili moje ciało staje się ciężkie, wyczerpane, na skraju omdlenia.
Czyżby rozmawiali o mnie? Ona opowiada mu o mnie, a on jej,
śmieją się ze mnie? On mówi: „Wyobrażasz sobie, na co ona się
zgadza...”. Wydaje im się, że nigdy się tego nie domyślę, że nigdy
nie wpadnę na to, że ona zaprasza go do swojego przytulnego
mieszkanka, gdzie on czuje się o wiele bardziej na swoim miejscu
niż u mnie, bardziej komfortowo w jej towarzystwie – z jej
pewnością siebie, z jej sposobem czerpania z życia wszystkiego,
o czym tylko zamarzy.
Szybko ukrywam się za kolumną przy wejściu do kawiarni,
przyglądam się im. Ich kontakt wygląda na zażyły. To piękny
widok, jak z francuskiego filmu: ona jest piękna jak piękne kobiety
z francuskich filmów, kobiety z przystojnymi, starszymi
kochankami, widzę teraz przed sobą cały film o nich. Wyglądają,
jakby rzucali w tym mieście blask, to przecież oczywiste,
że wcześniej czy później spotkaliby się, polubili, byłoby im razem
dobrze. Wszystkie myśli, które miałam na temat jego żony, nagle,
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, stają się myślami o Alex,
o jego dłoniach na jej ciele, o jego troskliwych esemesach
wieczorami, jego pocałunkach, pieszczotach, zwierzeniach.
Na ulicy pada śnieg: wielkie płaty lepiącego się, mokrego śniegu.
Z każdym krokiem chce mi się wymiotować, przy przejściu dla
pieszych nie mogę obrócić głowy, tak mnie boli, pęka, ciało jest
wręcz apatyczne, czerń rozpływa się po nim jak gęsta, smolista maź,
powoli rozpoczyna swoją wędrówkę przez obieg krwi. Gdy dojdzie
do serca, umrę – tak sobie myślę i czuję, jak ten moment jest coraz
bliżej.

Przez cały wieczór leżę w łóżku, nie mam siły zapalić światła. Kiedy
zapada zmrok, światło z latarni na ulicy rozświetla pokój – widzę
migoczący blask, dlatego domyślam się, że dalej pada. Później
dzwoni telefon. Na wyświetlaczu pojawia się napis ALEX. Głośny
sygnał brzmi groteskowo, rozchodzi się echem po cichym pokoju.
Wyłączam dźwięk, trzymam wibrujący telefon w dłoni. Świecący
wyświetlacz gapi się na mnie rozkazująco. Muszę odebrać. Muszę
jej powiedzieć, że wiem, muszę wyrzucić z siebie tę czerń.
Moje „halo” jest słabe, natychmiast pyta, czy coś mi dolega.
– Widziałam was – mówię.
– Co? – pyta.
– Widziałam was – powtarzam. – Carla i ciebie. Widziałam was
u Lindahla.
Milczy przez kilka długich chwil. Myślę, że teraz to już koniec.
Wszystko skończone: z nią, z Carlem. Koniec. Teraz zostanę zupełnie
sama.
I wtedy wybucha śmiechem. Jej śmiech jest perlisty, piękny
i szczery, przychodzi mi do głowy, że ktoś, kto w podobnej sytuacji
tak się śmieje, jest szaleńcem. Sadystą i szaleńcem. Nawet to po niej
widać, w jej oczach jest coś dzikiego, coś nieobliczalnego.
Milknie.
– A więc teraz rozumiesz? – pyta.
Przełykam ślinę.
– Tak – odpowiadam. Mam słaby głos.
– Jesteś zła na mnie?
– Nie rozumiem, jak mogłaś mi to zrobić – mówię.
Znów się nie odzywa. Zapada krótka, nieprzyjemna cisza.
– Jak mogłam ci o tym nie powiedzieć? – dopytuje.
Potrząsam głową. Tak czuje się człowiek pusty w środku.
– Jak w ogóle mogłaś to zrobić – dopowiadam.
– To zrobić? – odzywa się. – Chodzi ci o picie z nim kawy?
– Picie kawy?
Podnoszę głos.
– Nie mam pojęcia, co z nim robiłaś, ale zakładam, że robicie
więcej, niż tylko pijecie razem kawę. Jak mogłaś się z nim przespać?
Tym razem jej perlisty śmiech nigdy się nie kończy.
– Przespać? – wydusza z siebie w końcu. – Ja z nim nie sypiam. On
jest moim ojcem.
W gruncie rzeczy zawsze byłam sama, w gruncie rzeczy dalej
będę sama. Być może to dziecinne – myśl o nieuleczalnie samotnej
duszy, o tym, że nigdy nie pozna się do końca drugiego człowieka.
To powinno nadejść wcześniej, kiedy byłam nastolatką. Ale dociera
do mnie dopiero wtedy, gdy rozumiem, że Alex wcale nie jest taka
jak ja. Dziecinnie było nawet przypuszczać, że ktoś mógłby taki być.
Jestem taka dziecinna. Muszę z tym skończyć.
Dzwoni przez kilka dni, nie odbieram, a później myślę, że może
niech przynajmniej się wytłumaczy. Chcę usłyszeć, co ma
do powiedzenia. Po raz pierwszy to ona, a nie ja, jest niepewna
siebie.
– Na początku nie wiedziałam – mówi. – Skąd niby miałam
wiedzieć? Wydałaś mi się fajna. A później również taka byłaś.
Wszystko inne to przypadek. Chory przypadek, ale teraz myślę,
że być może ma jakieś znaczenie.
– Nic nie ma żadnego znaczenia – odzywam się. W moim głosie
jest tyle sarkazmu, że ledwie go poznaję. – Czyżby to przeznaczenie
nas połączyło?
Słyszę, jak przełyka ślinę.
– Nie, ale... przypisujesz mi mnóstwo cech, które nie znajdują
pokrycia w rzeczywistości. Chciałaś wierzyć, że jestem egzotyczna
i fascynująca, bo sama chciałaś się poczuć egzotyczna i fascynująca.
Protestuję, trochę nieporadnie, a chwilę później uświadamiam
sobie, że ma rację. Wtedy znów czuję się dziecinna, przyłapana.
Nigdy nie opowiadała mi o swoim ojcu, sama stworzyłam sobie
w głowie jego obraz: wydawało mi się, że jest kimś innym niż
przystojnym i bogatym lekarzem. Może myślałam, że jest biednym
alkoholikiem albo że nie żyje – wyobrażałam sobie cokolwiek,
co przysporzyłoby jej cierpienia. I właśnie zrozumiałam, że właśnie
to jej zrobił.
– Ale on mi o tobie opowiadał – mówię. – Że studiujesz jakąś
pieprzoną politologię w Lundzie, która doprowadzi cię co najmniej
do stażu w ONZ-ecie.
Parska, a może wybucha śmiechem – krótkim, gorzkim śmiechem.
– A nie mówił, że rzuciłam studia? Że uznałam je za beznadziejne?
Albo jak bardzo się o to kłóciliśmy, jak ględził, że powinnam przez
rok studiować za granicą, ponieważ chciał się mnie pozbyć?
Zaproponował nawet, że za wszystko zapłaci. Nie mówił tego?
– No tak, to naprawdę okropne, gdy ktoś ci proponuje, że opłaci
ci studia zagraniczne – znów używam sarkastycznego tonu.
– Czułam się osamotniona – mówi, po czym jej głos się łamie,
zaczyna płakać. – Chciałam tu wrócić, ponieważ byłam samotna,
chciałam przynajmniej mieszkać w tym samym mieście co on, ale
on tego nie chciał, ma przecież teraz nową rodzinę. Ale w końcu tu
jestem, on zaś i tak nigdy nie ma dla mnie czasu, a ja jestem sama,
rozumiesz?
Kiwam głową, choć ona tego nie widzi.
– Tak, rozumiem – przyznaję cicho.
Alex bierze głęboki wdech, żeby powstrzymać płacz.
– Przyjedź do mnie – mówi. – Coś ugotuję.

Leżymy obok siebie na jej łóżku, patrzymy, jak dym z papierosów


unosi się do lampy, ta jest jak pełnia Księżyca przebijająca się przez
mgłę – biała, porcelanowa kula świeci na nas miękkim, mlecznym
światłem. Płyta z jazzem trzeszczy z gramofonu jak ognisko. You go
to my head, and you linger like a haunting refrain. Dotąd nie
znałam żadnego wielbiciela jazzu. Filtr papierosa Alex jest
ciemnoczerwony od szminki.
– Chodzi o to – odzywa się, odwracając do mnie głowę, a ja czuję
jej ciepły, ciężki od wina oddech na policzku – chodzi o to, że on
jest złym człowiekiem.
Oświadcza to z przekonaniem. Chciałabym umieć mówić w ten
sposób. Zdobyć się kiedyś na odwagę i uwierzyć, że opinia, jaką
mam na jakiś temat, może mieć znaczenie również poza moją
głową. Że zasługuje na to, by ją wypuścić, by umiejscowiła się
w świecie.
Wiem, że nie ma racji – Carl nie jest zły. Jest przeciwieństwem
kogoś złego, chociaż akurat teraz robi rzeczy, które ranią innych.
Alex i mnie. Mam pewność, że tak naprawdę żadnej z nas nie chce
skrzywdzić. Alex jest pijana, ja też. Poczęstowała mnie czerwonym
winem i barszczem w kuchni, a później kawą i kolejnym winem
w salonie. Salon również jest czerwony, podłogę przykrywają
perskie dywany. Wreszcie w sypialni poczęstowała mnie
papierosem. U Alex wolno palić wszędzie.
Patrzy na mnie wzrokiem oczekującym na zgodę.
– Niszczy wszystko, za co się zabierze – ciągnie. – Niszczy życie
ludzi. Zawsze to robił. Zniszczył życie moje i mojej mamy. Teraz
niszczy twoje i swojej obecnej żony przez to, że z tobą sypia.
Niebawem prawdopodobnie zdradzi i ciebie, i ją z kolejną kobietą.
– Alex potrząsa głową. – Jest taką świnią.
Gaszę resztkę papierosa w wielkiej popielniczce, która stoi między
nami na narzucie, odchrząkuję.
– Ale ja się w nim zakochałam – mówię.
Głos Alex staje się miękki.
– Wiem o tym. Wszyscy się w nim kochają. Tak to rozgrywa. Ale
przejmuje się tylko sobą. Nigdy nie martwił się o nikogo, tylko
o siebie. Musiałaś to zauważyć.
Kładzie dłoń na mojej.
– Musimy trzymać się razem.
I chociaż wiem, że nie ma racji, nie cofam ręki.

Od dłuższego czasu jest zimno – wejście do portu zamarzło,


lodołamacze pływają tam i z powrotem, ich odgłos roznosi się
po wodzie aż do nabrzeża. Uspokaja mnie świadomość, że ktoś dba
o to, by nadal można było opuścić miasto drogą morską. Z otwartej
wody w porcie unosi się para, kilka łabędzi krąży niczym we mgle,
wygląda to jak część scenografii do baletu. Na pokładzie statku jakiś
marynarz ładuje drewno. Pali papierosa, wygląda na zmarzniętego.
Następnie podnosi wzrok i widzi mnie po drugiej stronie portu,
wydaje mi się, że się do mnie uśmiecha. Przytrzymuję jego
spojrzenie, uśmiecham się do niego. I tak stoimy, patrząc na siebie.
Ciekawe, jak ma na imię. Na burcie statku są litery cyrylicy. Iwan,
Nikołaj. Andriej. Postanawiam, że nazywa się Andriej. Ma ciemne,
krótkie włosy i duże dłonie, papieros jest w nich malutki. Myślę
o tych wszystkich rzeczach, które można by zrobić w życiu, ale raczej
się ich nie robi: a gdybym tak do niego podeszła? Przeszła przez
most na drugą stronę, pomachała z nabrzeża obok statku, zaczęła
z nim rozmawiać? Nie mielibyśmy sobie wiele do powiedzenia, ale
nie grałoby to żadnej roli. Kochaj, całuj i nie żałuj, wszak marynarz
z ciebie jest. Jego duże dłonie początkowo byłyby zimne na moim
ciele, wzdrygnęłabym się od nich, ale nie z obrzydzenia.
Spuszcza wzrok, teraz widzę, że się uśmiecha. A jeśli pomyślał to
samo o mnie? Może tak spędza czas w obcych portach – patrzy
na pierwszą lepszą kobietę i się uśmiecha. Od razu nabieram
przekonania, że moje życie jest beznadziejne. Koncentruje się
na kilku osobach w małym mieście, jakbym nadal mieszkała
w jakiejś zacofanej wiejskiej społeczności, a wszystko, co dotyczy
równouprawnienia, samorealizacji i wielkomiejskiego stylu życia,
wciąż leżało wiele pokoleń przede mną. Andriej przynajmniej
zobaczy kawał świata. Przy nim jestem ofiarą losu, kimś, kto wcale
nie żył. Gdy zaczynam o tym myśleć, całe ciało mnie swędzi,
dopada mnie frustracja granicząca z paniką, słyszę narastający szum
w głowie: chce mi się krzyczeć, wbić sobie paznokcie w twarz,
zrobić sobie krzywdę. Takie rzeczy robią szaleńcy. Ci, których
w filmach trzymają na oddziałach szpitalnych w kaftanach
bezpieczeństwa. Staram się odepchnąć tę myśl, przyspieszyć kroku.
Tramwaj rozdrapuje ulicę. Ślady wypełniają się śniegiem, składy
pojazdów muszą mieć specjalny wagon, który oczyszcza tory.
Nic nie przeraża mnie bardziej niż myśl, że to wszystko ma trwać
dalej. To nieżycie, z tą nieegzystencją, w której tkwi ta nieosoba,
którą jestem. To przejściowe – myślę – jakbym była rodzicem
zmęczonym wychowywaniem beznadziejnego dzieciaka, którym
jestem, to tylko pewien okres mojego życia. Niebawem będzie
inaczej.
Czy całując mnie, Carl wyczuwa posmak strachu? Wyobrażam
sobie, że jest metaliczny, jak rdza albo krew, cierpki od żelaza. To
strach przed utknięciem. To ten strach tak mnie paraliżuje
w niektóre dni, sprawia, że drogę do szpitala odbywam niczym
w półśnie: dojście do zajezdni, jazda autobusem, korytarze, szatnia –
widzę to jak przez zamazany filtr, zamknięta w sobie nalewam
wody do lady wydawczej, otwieram konserwy z kiszonkami, mrużę
oczy przed unoszącym się w powietrzu ostrym zapachem octu. Jest
za późno – myślę – spóźniłam się. Wszyscy inni już zdecydowali. Są
już w drodze. Tylko ja czekam. Czekam na coś, co nigdy nie
nadejdzie.
W inne dni strach mnie prostuje, wypełnia mnie od środka jakąś
dumą, świadomością, że trzymam własny los w swoich rękach
i tylko ode mnie zależy, jak go spożytkuję. To przejściowe –
powtarzam sobie. Drukuję formularze, dzwonię do kancelarii,
wypełniam podania. Ja także mogłabym być jedną z tych osób,
które zostają na uczelni. Jeśli nie napiszę zbioru opowiadań,
a następnie powieści, mogłabym napisać doktorat. Nie tylko równi
Alex mogą zajmować się takimi rzeczami, pochodzący z rodzin,
w których wszyscy skończyli studia, mają tytuły zawodowe i dobrą
pracę, właśnie dlatego ja także powinnam to zrobić. Strach unosi
mnie za skórę na karku: będę przemierzać korytarze uniwersyteckie
z uniesioną głową i nigdy nie pomyślę, że nie mogłabym mieć
takiego samego prawa do bycia tu co inni.
Wyobrażam sobie strach jako żółć – w moim układzie jest tak
ciemna, że wydaje się czarna, wydostaje się przez pory w skórze,
brudzi mnie. Może się tu skończyć: ruch do przodu, który
wyobrażałam sobie, gdy byłam mała. Stałam wtedy w oknie
i widziałam, jak rodzice jadą do pracy, chwilę po szóstej. Już wtedy
myślałam o tym, że ja tak nie chcę, nie chcę pracy, do której będę
musiała się zgłaszać przed siódmą, pracy, która codziennie będzie
wyglądała identycznie, pracy, której się nie znosi i postrzega jako
stratę czasu, jak coś bezsensownego, co robi się tylko dla pieniędzy,
pracy, przez którą ciało jest zmęczone, obolałe, a umysł się poddał,
już w poniedziałek wzrok utkwiony w piątku, a w niedzielę
wieczorem brzuch wypełniony niepokojem. Każdy mój wybór był
częścią ruchu oddalającego mnie od tego – i może ustać tu i teraz,
a wtedy utknę na dobre i nikt mnie nie uratuje.
Gotuje się we mnie na myśl, że nikt mnie nie uratuje, nie mam
nikogo oprócz siebie i nigdy nie miałam. Od takiego poczucia
człowiek robi się silny, o ile nie zwariuje. Albo nie zgorzknieje.
Może już zgorzkniałam.
Najgorzej jest wówczas, gdy mówi, że do mnie przyjdzie, a nie
przychodzi. Kiedy spędzam godziny na przygotowaniu się: myję
włosy, choć nie ma takiej potrzeby, robię to tylko po to, żeby ładnie
pachniały, zmywam z paznokci stary lakier i nakładam nowy,
również na paznokciach u stóp. Później na niego czekam, z tym
moim wykąpanym, gładkim ciałem, z jego ulubioną bielizną pod
sukienką, a on nie przychodzi. W końcu telefon drży od jego
krótkiego esemesa: musi odebrać skądś najmłodszą córkę, niestety,
dziś wieczorem nie może.
W całym ciele płonie uczucie, którego nie potrafię nazwać: gniew,
zazdrość, odrzucenie. To uczucie, że nigdy nie jestem dla niego
najważniejsza.
Za każdym razem, gdy to się zdarza, wychodzę na spacer.
Wciskam gorset albo pończochy na dno garderoby, jakby było to
jakieś obrzydliwe stworzenie, z którym nie chcę przebywać w tym
samym pomieszczeniu, które należy zamknąć i o nim zapomnieć.
Przebieram się w coś zwyczajnego, w czym wydaje mi się,
że wyglądam zupełnie zwyczajnie – jeśli włożyłabym to na nasze
spotkanie, byłby z pewnością zawiedziony. Kiedyś dał mi
do zrozumienia, że ceni wysiłek włożony w przygotowanie się
do spotkania, dbałość o szczegóły, i jest to coś, co w ogóle we mnie
bardzo mu się podoba: że się staram. Myślał o tym nawet ostatnio
w stołówce, dostrzegł mój makijaż i koronkę biustonosza wystającą
spod brzydkiej roboczej bluzki. Zatem po wyeliminowaniu
wszystkiego, co mógłby we mnie docenić, wychodzę na spacer.
Ta złość ma wyjątkowy charakter, jest bardziej prywatna niż
pozostałe złości. Nie da się jej nazwać, nie przed kimś – brzmi
dziecinnie albo zgorzkniale, sama to słyszę, kiedy mózg w kółko
mieli te same frazy co zawsze: „Czy nie zasłużyłam na to,
by kiedykolwiek być na pierwszym miejscu? – dopytuje, po czym
sam sobie odpowiada: – Jeśli uważasz, że zasłużyłaś, w takim razie
zerwij z nim. – A później: – Na pierwszym miejscu są jego dzieci,
więc nawet jeśli zostawi żonę, nie będziesz najważniejsza”. Mijam
Strömsholmen, wysepkę na Motali, niczym Île de la Cité
w Norrköpingu, gdzie można było wznieść katedrę, ale zbudowano
tancbudę. Na tym staram się skupić myśli, że po bokach ustawiono
białe drewniane ogrodzenie, ponieważ wyspa miała wyglądać jak
parostatek, i rzeczywiście odbywały się tutaj potańcówki, które
trwały latem przez całe noce na podeście zbudowanym nad
płynącą wodą. W latach trzydziestych było to popularne miejsce,
już sobie to wyobrażam: lampiony rozświetlające coraz krótsze
wieczory schyłku lata, wokół ciężka, ciemna, sierpniowa zieleń
i roztańczone ćmy, a kiedy jazzowa orkiestra gra w najlepsze, można
się przejrzeć w wodzie umykającej tędy ku morzu, to musiało
przypominać taniec na „Titanicu”. Później tancbuda się spaliła,
a okolica podupadła, odeszła w zapomnienie. Jakże typowe dla
Norrköpingu. Najpiękniejsze miejsce w mieście od lat trzydziestych
stoi opustoszałe, nie wolno tam wchodzić, jest dostępne tylko dla
pomysłowych żuli albo pijanych nastolatków, którzy przedarli się
przez ogrodzenie i jakoś dostali się na most.
Przechodzę przez Hamnbron, nie ma tam dużego ruchu ulicznego.
Na rondzie leży wielka kotwica z jakiegoś potężnego okrętu, który
wypływał stąd w pewnym momencie historii, kiedy port kwitł,
a silni mężczyźni nosili na ramionach bele z tkaninami z tutejszych
warsztatów tkackich, które miały być przetransportowane
do innych krajów i tam sprzedane. Mijam wielkie portowe
magazyny, blaszane szopy, w których sprzedają trzcinowe meble
i świeży chleb, ale jeszcze kilka lat temu były tu kluby swingersów,
lokale gejowskie i inne podejrzane spelunki. Nie mam pojęcia, gdzie
znajdują się dzisiaj, o ile w ogóle istnieją. Opowiadano mi,
że w takich industrialnych okolicach było pełno nielegalnych
klubów, w tych samych lokalach mieszczą się dziś firmy
informatyczne, biura reklamowe, modne bistra i wydziały
uniwersyteckie. Wtedy cała okolica była odgrodzona, zabita
dechami – pamiętam płyty ze sklejki i gruby czarny łańcuch wokół
bramy Holmentornet, okazałego wejścia do serca miasta. Okolica
była wówczas całkiem pusta, w piwnicach tańczyło się całymi
nocami. Przegapiłam to, mogliby nawet wynaleźć soul w tym
beznadziejnym przemysłowym mieście, a ja i tak bym to przegapiła.
Siedziałabym w domu z książką.
Siadam na jednej z wielkich szpul na kable ustawionych
na nabrzeżu, zapalam papierosa. Prawie nigdy nie palę
w samotności, robię to tylko wtedy, gdy jest mi smutno. Nie
powinnam być sama – myślę. Ktoś, kto dla drugiego człowieka jest
na pierwszym miejscu, nie siedzi o tej porze w porcie. Wyciągam
telefon i piszę esemesa do Alex.
„Co robisz?”.
Odpowiada natychmiast.
„Nic. A ty?”.
„Spaceruję. Jestem zła na Carla”.
„Chcesz do mnie wpaść?”.
„Tak”.
Otwiera mi z kieliszkiem, który wciska mi w dłoń, zanim jeszcze
zdążyłam ściągnąć buty. Później mnie przytula.
– Wszystko w porządku?
– Nie wiem.
Rozwiązuję buty i zrzucam je z taką siłą, że jeden odbija się
od ściany.
– Czuję się jak idiotka, kiedy siedzę w seksownych ciuchach, a on
mi pisze, że nie przyjdzie. Nic innego nie sprawia, że czuję się tak
idiotycznie.
Wchodzę za nią do salonu, który w mrocznym oświetleniu jest
czerwony jak krew, ciężkie materiały tłumią dźwięki. To jak
przebywanie w środku ciała, w macicy. Całkowicie się tu
uspokajam, tu jestem bezpieczna. Siada blisko mnie na kanapie
i prosi, żebym mówiła, więc mówię.

Opowiadam dokładnie to, co czuję. O tym, jaka jestem potwornie


samotna, kiedy mam nadzieję się z nim spotkać, a on nie może
przyjść, i że on zawsze ma kogoś innego, a ja nie mam nikogo. Że on
zawsze później mówi, że jemu też jest przykro, kiedy nie udaje nam
się spotkać, ale i tak nie da się tego porównać, bo on zawsze ma coś
lub kogoś ważniejszego ode mnie. Żonę, rodzinę. Piekące łzy
zbierają się pod powiekami. Jestem jednym wielkim stłumionym
płaczem, jestem płaczem, który leży tam i dojrzewa, od kiedy po raz
pierwszy zobaczyłam Carla, od najpierwszej nadziei, że przy nim
wszystko mogłoby się zmienić, że ja mogłabym się zmienić, moje
życie. Od pierwszego razu, kiedy poczułam do niego tkliwość
i pomyślałam, że chcę go mieć dla siebie. Po kilku kieliszkach wina
uczucie to zalewa mnie olbrzymią falą, po raz pierwszy wypuszczam
je z siebie. Dotąd nie uroniłam ani jednej łzy z powodu Carla, wręcz
przeciwnie – z każdym rozczarowaniem coś we mnie twardniało, jak
choroba dumy i zgorzknienia, która utworzyła wokół serca tarczę,
a teraz ta osłona kruszy się, puszcza. Alex obejmuje mnie i mocno
przytula, a ja płaczę i chyba już nigdy nie skończę. Wypłakuję się
aż do utraty sił. Pamiętam, że płakałam tak w dzieciństwie, chociaż
wtedy nad jakimiś bzdurami, ale to jest to samo uczucie
nieukojonego żalu, w końcu nie jestem w stanie płakać. Alex
głaszcze mnie po włosach, jej bluzka jest mokra od moich łez.
Następnie głaszcze mnie po policzku, delikatnie, czuję, że ostatnie
łzy są z bezsilnej wdzięczności, bo jest dla mnie dobra, przy niej
czuję się bezpieczna. A za chwilę całuje mnie w policzek – ma
miękkie usta. Oblizuje się.
– Jesteś słona – szepcze.
Jej twarz tuż przy mojej. Uśmiecham się, bardziej z wdzięczności
niż z radości, moje ciało jest wycieńczone. Znów całuje mnie
w policzek, zamykam oczy. Od policzka niedaleko do ust, jej wargi
ostrożnie kierują się w tę stronę, kiedy czuję je na swoich, są jeszcze
bardziej miękkie, ale tylko na początku, zaraz stają się głodne,
przyciska się do mnie, dłoń, którą głaskała policzek, przesuwa
po szyi i dalej w dół.

Kiedy się budzę, jest ranek, a ona leży obok i mi się przygląda.
Spałam na jej ramieniu, odwracam się i teraz mam twarz przy jej
szyi – ładnie tam pachnie, miękki zapach ciepłej skóry. Uśmiecha
się do mnie, odgarnia mi z czoła kosmyki włosów.
– Pomyślałam – mówi ściszonym głosem, jakby zdradzała jakąś
tajemnicę, choć w pobliżu nikogo nie ma – że powinnyśmy skupić
się na jego żonie.
Początkowo nie bardzo wiem, o czym mówi, później
uświadamiam sobie, że chodzi o Carla. Nic tu po nim. Nie w tej
zupełnie nowej intymności. Po raz pierwszy posiadam wolny
od niego obszar, własną tajemnicę, coś, co jest tylko moje, tak jak
prawie całe jego życie jest tylko jego. Teraz zapanowała
równowaga.
– Jak to „skupić się”? – pytam.
Posyła mi nieznaczny uśmiech.
– Nie chcę... ale kilka razy mówiłaś, że pomyślałaś sobie,
że chcesz, by umarła.
Zanim zdążę odpowiedzieć, wybucha śmiechem.
– Nie chodzi mi o to, żebyśmy ją zabiły. Nie jestem wariatką.
Głaszcze mnie po włosach.
– Muszę tylko wymyślić, jak to zrobić. Mogłybyśmy jej po prostu
o tym powiedzieć. Że on ją zdradza. Mogłybyśmy napisać list.
Nawet jeśli on temu zaprzeczy, ona będzie go podejrzewać, nie
będzie mogła już mu ufać. Coś między nimi pęknie. Chociaż wtedy
byłoby ci trudniej go spotykać, bo nie spuszczałaby z niego oka.
Nie mógłby przychodzić do ciebie, z pewnością nawet nie mógłby
z tobą esemesować. Będzie sprawdzać jego komórkę. Chcę, żeby go
zostawiła. Nie ze względu na ciebie, ale to chyba rozumiesz.
Rzuca mi spojrzenie pełne szczerości. Przytakuję. Tak, rozumiem.
– Nie obchodzi mnie, co stanie się później, rozumiesz?
Wbija we mnie wzrok.
– Nie obchodzi mnie, czy zdecyduje się na życie z tobą, jeśli ona
go zostawi. Nawet nie obchodzi mnie, czy byłby z tobą szczęśliwy.
Po prostu nie chcę, aby był szczęśliwy z nią. Ani z tymi dzieciakami.
Nie chcę, żeby miał tę rodzinę.
Przytakuję. Rozumiem.
Rozumiem to jeszcze lepiej, gdy kilka dni później on jest u mnie
w domu. Obrączka na jego palcu brzydzi mnie. Połyskuje
w półmroku w moim łóżku, nie mogę przestać myśleć o tym,
że wygrawerowano na niej imię jakiejś innej kobiety, że jest
symbolem przysięgi złożonej komuś innemu niż mnie, przysięgi,
którą co chwila łamie, a kiedy o tym myślę, nie mam już z tego
radości – przestało być seksownie i ekscytująco, jest po prostu
brudno. Kiedy przesuwa dłoń z obrączką po moim udzie, odnoszę
wrażenie, że ten kawałek metalu mnie parzy – jak srebro w bajkach
parzy wampiry – że zostawi po sobie piekący, czerwony znak.
– Ma na imię Gabriella – mówi Alex, kiedy następnym razem
siedzimy w hotelowym barze, choć nie prosiłam o taką informację.
Nie sprawdzałam, jak się nazywa jego żona, żeby nie kusić złych
myśli, ale teraz od jej imienia nabierają nowego życia. Gabriella,
jakie to wyrafinowane i inteligentne. Kobietom o imieniu Gabriella
wszystko się udaje, a osiągając swoje sukcesy, są jednocześnie
piękne.
– Jest ładna, prawda? – pytam. To głupie, bo tak naprawdę nie
chcę potwierdzenia. Alex przytakuje.
– Tak, bardzo ładna. Szczególnie jak na kobietę po czterdziestce.
Aż trudno w to uwierzyć.
– No pewnie – odpowiadam zrzędliwie.
– Moja mama też jest ładna. I ty też. On lubi tylko ładne kobiety.
Ale i tak mu to nie wystarcza. Nie potrafi dochować wierności. Nie
można mu ufać.
Wiem, że nie ma racji. Nie mogę jej tego powiedzieć, ale wydaje
mi się, że znam jej ojca lepiej niż ona, wiem, że tak jest: jej obraz
Carla bazuje na wspomnieniach z dzieciństwa i zawodzie, jaki jej
sprawił. Nie poznała go jak ja, w dorosłym życiu. W moim
przekonaniu Carl jest przeciwieństwem braku zaufania: stabilny,
troskliwy. Za każdym razem, gdy mnie zasmucił, ponieważ byliśmy
umówieni, a później na krótko przed przyjściem odwoływał
spotkanie, miał wytłumaczenie: jakaś przeszkoda pojawiła się
w jego codzienności ojca rodziny, roli, której nienawidzę i która
mnie złości, nawet niszczy, ale rozumiem, że nie robi tego celowo,
by mnie zranić. Nigdy nie wątpiłam, że naprawdę chce się ze mną
spotkać czy że naprawdę się o mnie troszczy, tak jak żonaty
mężczyzna troszczy się o kochankę, z którą ma dużo lepszy kontakt
niż z żoną: nie rozmawia z nią całym sercem, ale tymi jego
częściami, które może na to przeznaczyć po wypełnieniu
obowiązków męża i ojca.
Nigdy nie myślałam o nim inaczej, tylko że jest dobrym
mężczyzną. Tak dobrym, że chcę, by był mój.

Później robi się ciepło, pada deszcz, cały śnieg topnieje. Najpierw
pada na oblodzone ulice, powstaje na nich szklanka, ludzie za moim
oknem, spieszący się na autobus albo do kolejki podmiejskiej,
człapią ostrożnie. Obserwuję ich przez papier do pieczenia, myślę,
że to jak patrzeć na akwarium, choć to ja jestem za szybą, a nie oni.
W szpitalu mówią o błyskawicznej gołoledzi, która spowodowała
rekordową liczbę złamań. Odgarniają śnieg, sypią solą i piachem,
przez cały dzień po parkingu jeżdżą pomarańczowe meleksy, świecą
i zdrapują oblodzoną powierzchnię, żeby nikt się nie przewrócił
przed wejściem.
Nadchodzą dni pluchy i roztopów, wszędzie stoją kałuże: przy
drzwiach obrotowych, w stołówce – wszędzie zostaje błotnisty
grysik. Siv mówi, żebym wytarła podłogę, więc przynoszę mop,
wiaderko i wycieram. Od dawna nie spotkałam w szpitalu Carla,
ukrywa się na swoim oddziale, ale kilka razy dziennie wysyła
wiadomości. Alex też esemesuje, dopytuje, co napisał mi Carl. Czuję
się jak centrala telefoniczna, kiedy raportuję jej wydarzenia pół
na pół z poczuciem obowiązku i z zachwytu, chociaż najbardziej
intymne szczegóły zachowuję dla siebie, a jednocześnie
wyolbrzymiam to, co może działać na moją korzyść. Później
dostrzegam poirytowane spojrzenie Siv, kiedy odpowiadam
na esemesa Alex. Odkładam telefon na blat obok ekspresu do kawy
i wycieram dalej. Oboje muszą zaczekać, aż skończę.
Norrköping zimą bez śniegu – jeszcze nie wiosna, choć
popołudnia są jaśniejsze. Po drodze ze szpitala wysiadam
z autobusu przy domach towarowych, z wolna się przez nie
przechadzam, wychodzę z jednego sklepu, wchodzę do drugiego.
W witrynach sklepowych wiosenne kolekcje, choć jeszcze długo nie
będzie można w tym chodzić, w cienkich spódnicach i sukienkach,
mocnych kolorach. Od niechcenia obracam stojak z ubiorami
we wszystkich kolorach tęczy, jedna z partii towaru ma odcień
czerwieni, który się wyróżnia: chłodna, ostra czerwień, jak malina.
Biorę do przymierzalni czerwoną sukienkę. Oświetlenie jest
przyjazne, moje blade ciało wygląda w tej sukience lepiej, niż
przypuszczałam. Prostuję się, wciągam brzuch, wypycham biust,
obracam się przed lustrem. Ładna. To nie ja, ale wyglądam dobrze.
Może to osoba, którą powinnam być. Kobieta nosząca w środku
zimy seksowną, czerwoną sukienkę, odrzucająca włosy na bok
i beztroska.
Wysyłam zdjęcie do Carla i do Alex. Oboje odpowiadają
natychmiast. „Seksowna, kup!” – od Carla, od Alex przychodzi
dłuższy esemes, w którym pisze, że jestem piękna.
Najpierw się cieszę, jeszcze raz obracam się przed lustrem – może
naprawdę jestem seksowna. A może mężczyźni uważają, że każda
kobieta w czerwonej sukience jest seksowna. Głęboko w środku
czuję coś jakby bunt.
Nie chcę im tego dać. Dobrzy pisarze są dobrzy, bo nie kłamią ani
przed sobą, ani przed innymi. To samo dotyczy dobrych ludzi. „To
tylko sukienka” – podpowiada mi mózg. Fajnie, że im się podoba.
Ale uczucie nie jest fajne. Czuję się jakaś nieprawdziwa. Nie chcę
być osobą, która chce się przypodobać. Ani kobiecemu trybunałowi,
ani Carlowi czy Alex. Nie noszę czerwonych sukienek. Kogo próbuję
oszukać? „Siebie samą” – mówi część mózgu. Po chwili wydaje mi
się, że wyglądam tandetnie. To tania sukienka, w zbyt jaskrawej
czerwieni. Kłuje w oczy. Szybko ją ściągam, odwieszam na wieszak
stojący obok przymierzalni.
Myliliście się – myślę, wychodząc z domu towarowego. – Tacy jak
wy też mogą się mylić.

Kiedy siedzę w fotelu w hotelowym barze, mam z sobą książkę,


a na stoliku obok mnie stoi kieliszek – czuję się trochę głupio, ale
jednocześnie dumna: to wygląda jak pozowanie na intelektualistę,
tak sobie siedzieć w barze z książką Vilhelma Ekelunda i kieliszkiem
czerwonego wina, lecz to typowa rzecz, która uchodzi chłopakom
pragnącym pisać książki. Dlatego się prostuję i podkreślam kilka
linijek w tekście. Mam ochotę podkreślić wszystko. Alex się
spóźnia, pisze esemesa, że projekt, przy którym pomaga
wykładowcy projektowania graficznego, się przeciąga.
Nieopodal samotny mężczyzna przegląda „Dagens Industri” – nie
wygląda, jakby pochodził z Norrköpingu. Czasem tak wyraźnie
widać po ludziach, którzy pochodzą stąd, a którzy nie. Albo
przynajmniej, którzy się tu wychowali, ale później wyjechali stąd
na dłużej i wrócili odmienieni. Poza tym, że jego marynarka leży
idealnie i z pewnością sporo kosztowała, w jego postawie
i sposobie przewracania kartek jest pewność siebie, nonszalancja,
które go demaskują. Mam nadzieję, że jeśli podniesie wzrok i mnie
zobaczy, to samo pomyśli o mnie, że jestem nonszalancka. Że piję
wino i czytam książkę w naturalny sposób.
Gdy mija pół godziny, piszę esemesa do Alex z pytaniem, czy już
jedzie. Nie odpowiada. Silę się, żeby bardzo powoli pić wino, ale
zanim się obejrzałam, kieliszek jest pusty, a spostrzegawczy barman
natychmiast podchodzi i go napełnia. Świat jest ogniem, płonie,
a ty masz w świecie dom – pisze Ekelund. Podkreślam to. Będę
ogniem.
Nie wydaje mi się, że minęło dużo czasu, ale kończę drugi
kieliszek i uświadamiam sobie, że od ponad godziny siedzę w barze
sama, a Alex nadal nie odpowiedziała. „Halo! Wszystko
w porządku?” – piszę do niej. Odczekuję kilka minut: dziesięć,
piętnaście. Kiedy odpowiedź nadal nie przychodzi, niepokój
zamienia się w złość. Piszę: „Halo!!!” – odczekuję jeszcze chwilę. Nie
odpowiada.
W ogóle nie czuję się jak ogień, czuję się jak nic. Rozzłoszczona,
a jednocześnie jak nic. Tak jak wtedy, gdy Carl nie przychodzi, choć
się umówiliśmy. On przynajmniej się odzywa. Dopijam resztkę
wina, przywołuję barmana i płacę, widzę, jak mężczyźnie
zaczytanemu w „Dagens Industri” przyniesiono talerz makaronu
z owocami morza – je sam, wygląda godnie. Z pewnością myśli,
że jestem żałosna, cokolwiek o mnie myśli, jestem żałosna:
czekałam na kogoś, kto nie przyszedł, albo nawet nie mam na kogo
czekać, wychodzę z domu, żeby napić się wina.
Kiedy przecinam uliczki miasta w drodze do portu, przychodzi
esemes: „Przepraszam poczęstował mnie winem a później
uprawialiśmy seks”. Domyślam się, że napisała to w pośpiechu, gdyż
zazwyczaj używa znaków przestankowych. Co innego, gdyby
zapomniała o naszym spotkaniu. Potrafiłabym to zrozumieć. Wiem,
że ma sporo do przemyślenia, a jeszcze esej do napisania i pracę
na zaliczenie, które musiała oddać w tym samym czasie, i ten
sławetny projekt, w którym pomaga swojemu wykładowcy
projektowania graficznego. Ale ona nie zapomniała, po prostu miała
w nosie nasze spotkanie. Wolała być z kimś innym.
Tak mocno zaciskam pięści, że paznokcie wbijają się w skórę – to
przyjemny ból. Na dłoniach zostają rzędy pulsujących, fioletowych
półksiężyców. Przyglądam się im w świetle latarni, zawiedziona,
że to nie wystarczy. A co by wystarczyło? Chce mi się krzyczeć,
uderzyć kogoś, coś stłuc. W porcie kopię w jedną ze szpul z kablami,
nie pomaga. Komórka wibruje od nowego esemesa: „Chyba się
na mnie nie złościsz”.
Chcę odpisać: „Nie stać cię nawet na znak zapytania???” albo
krzyknąć, wrzasnąć jej prosto w twarz, z siłą całej wściekłości
nagromadzonej w ciele, która jest jak bateria stłumionej energii, jak
zapora wodna pełna spiętrzonej wody mogąca zasilić całą
elektrownię.
„Owszem” – odpowiadam. Później nastawiam telefon na tryb „nie
przeszkadzać”, żeby nie przychodziły już żadne wiadomości. Niech
się zastanowi. Ale myślę, że chyba nawet na to jej nie stać, jest
za bardzo zajęta tym swoim profesorkiem i jego sprawami.
Pokazywała mi jego zdjęcia: jest przystojny, wyobrażam sobie, jak
się całują, oboje są ładni, to jasne, że chcą się całować.

Kiedy następnego dnia włączam telefon, jest w nim mnóstwo


przeprosin od Alex. W końcu zgadzam się na to, żeby do mnie
przyszła – wówczas znów przeprasza, mówi tym swoim mięciutkim
głosem, patrzy na mnie błagalnym wzrokiem. Wybaczam jej, a ona
zachowuje się w tak demonstracyjnie uniżony sposób, aż mi głupio.
W gruncie rzeczy zawsze byłam sama. Wkłada rękę do kieszeni
płaszcza, wyciąga z niej pęk kluczy, którymi macha mi przed twarzą,
dumna i pełna entuzjazmu, jakby to był jakiś prezent.
– Mam im podlewać kwiaty. Martwią się o drzewko figowe. Jeśli
umrze, nie będą mogli częstować świeżymi figami do koziego sera
podczas letnich przyjęć. A to byłaby szkoda. Są w Åre.
– Wiem.
Co roku jeżdżą do Åre. Carl uwielbia narciarstwo zjazdowe, cała
rodzina je uwielbia. Jeżdżą tam z przyjaciółmi – cała gromada
pięknych ludzi sukcesu z dziećmi, którzy jeżdżą na nartach i jadają
w restauracjach, mieszkają w tym samym hotelu, a po całym dniu
szusowania wieczorami popijają drinki w barze hotelowym. Kiedy
o tym rozmyślam, uświadamiam sobie, jak niedorzeczne były moje
marzenia, że w życiu Carla miałoby się znaleźć miejsce dla mnie.
Próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądałoby, gdybym pojechała
do Åre zamiast jego żony: jak musieliby mnie zapisać do szkółki
narciarskiej ku ogólnej uciesze jego przyjaciół i ich
wysportowanych żon, ja, która nie zjeżdżałam, odkąd
w podstawówce mieliśmy dzień sportu, już wtedy czułam, że to nie
dla mnie. Musielibyśmy załatwić mi jakieś ubrania narciarskie,
a podczas après-ski pytaliby, czym się zajmuję. „Właśnie pracuję
nad zbiorem opowiadań” – odparłabym. Albo: „Studiuję
literaturoznawstwo”. Słuchaliby uprzejmie i z zainteresowaniem, ale
w ich świecie czułabym się jak stażystka, ktoś, kto przyszedł się
rozejrzeć, a nie zostać na dłużej.
Ząbki największego klucza przypominają sylwetki górskich
szczytów – pewnie tak wygląda Åre, kiedy Carl wjechał już kolejką
na szczyt i spogląda na horyzont.
Alex się uśmiecha.
– Jedziemy? Teraz, zaraz?

Puste mieszkania zawsze wydawały mi się straszne: to jak wejść


do pomieszczenia, gdzie życie ustało, widzi się ruinę codzienności.
U rodziny Malmbergów jest wysprzątane, ale i tak widać, że mieli
nerwowy poranek – przy drzwiach porozrzucane buty, rękawiczki
i czapki rzucone byle jak na eleganckiej komodzie, w zlewie
niepozmywane talerze z resztami jogurtu i płatków – trudno będzie
je zeskrobać, kiedy zastygną – na stole w kuchni rozłożone
sztokholmskie gazety. Siadam na wysuniętym krześle i przeglądam
„Svenska Dagbladet”, Alex rozsiada się na wielkiej kanapie
w salonie, nogi opiera o stolik.
– Mogłybyśmy urządzić tu imprezę – mówi.
– To chyba zrozumiałe, że nie możemy – odpowiadam.
Odwraca się i wbija we mnie spojrzenie.
– A niby dlaczego nie?
– Zauważyliby. Goście potłuką rzeczy albo coś ukradną...
z pewnością byłaby to katastrofa. Zerwaliby kryształowy żyrandol
albo upuścili papierosa na dywan i zaczęłoby się palić.
– Dokładnie tak postępuje córka, która zostaje w domu, podczas
gdy ojciec wyjeżdża z nową rodziną na urlop – mówi Alex jakby
do siebie. – „Żebyśmy ją zauważyli”, tak powiedzą. – Uśmiecha się.
– Nie... – postanawia. – Co racja, to racja. Prawie zawsze masz rację.
Jakie to szczęście, że jesteś przy mnie.
Jej głos oscyluje między szczerością a ironią, nie wiem, co o tym
myśleć.
Wstaje, z dolnej półki na regale wyciąga wielkie szare pudło.
– Chcesz pooglądać zdjęcia?
W pudle jest mnóstwo albumów ze zdjęciami. Wyjmuje pierwszy
z brzegu i otwiera na początkowej stronie.
– Koniec roku szkolnego – mówi. – To Mirjam... No, jak myślisz?
Pierwsza czy druga klasa?
Pokazuje mi album. Dziewczynka w eleganckiej sukience
uśmiecha się i mruży oczy w stronę aparatu, jest początek lata. Za jej
plecami stoi piękna kobieta, trzyma na rękach mniejszą
dziewczynkę. To ładne zdjęcie. Gabriella i Matilda na zakończeniu
roku u Mirjam. Matka z córkami. Carl pewnie robi zdjęcie.
Z fotografii emanuje intymna atmosfera, której nie mogę znieść: one
na niego patrzą, on zapewne mówi coś zabawnego, żeby je
rozśmieszyć, a po chwili naciska spust aparatu. Są rodziną.
– Nie chcę tego oglądać – mówię.
Alex zatrzaskuje album.
– Nie. Znów masz rację. Ja też nie.
Wstaje z kanapy, wychodzi do kuchni. Znajduje w lodówce
słoiczek z oliwkami i kawałek sera, otwiera wieczko, wkłada do ust
oliwkę, przeżuwa ją w zamyśleniu.
– Musimy znaleźć wino – mówi.
– O tej porze? – dziwię się.
Jest tuż po czwartej. Alex wzrusza ramionami.
– After work – wyjaśnia. – Po ciężkim dniu należy wcześnie zacząć.
Mój ojciec nie miałby oporów przed szklaneczką czegoś mocnego
o tej porze. To raczej dokładnie to, co teraz robi.
Staje na palcach, by dosięgnąć butelek ułożonych na półce
wbudowanej między szafkami kuchennymi.
– Napijesz się wina, kochanie?! – woła, wyciągając butelkę
z półki, i przygląda się etykiecie. – Amarone?
– Jasne... Ale czy to nie za bardzo drogie wino?
– Na pewno nie musi oszczędzać, to jednak raczej nie kosztowało
wiele. Powiedziałabym, że jego gust jest raczej dobry niż drogi. Poza
tym korzystanie z zasobów barku to bonus za podlewanie kwiatów.
Zobaczmy...
Otwiera szufladę w poszukiwaniu korkociągu, odnajduje go,
otwiera butelkę i wyjmuje dwa piękne kieliszki rodem z Finlandii.
Później napełnia oba nieco większą od normalnej ilością wina,
jeden kieliszek stawia na stole przede mną zdecydowanym gestem.
– Na zdrowie, kochana.
Z uśmiechem unosi swój kieliszek i stuka nim o mój. Wino jest
fantastyczne. Być może najlepsze, jakie piłam. Alex kroi kawałek
sera i mi go podaje. Ser też jest pyszny. Wszystko w tym
mieszkaniu jest pyszne i piękne. Mówię jej o tym.
– Mają dużo pieniędzy i dobry gust – mówi. – Wtedy życie
właśnie tak wygląda.
– Wyobrażasz sobie mnie w takim mieszkaniu? – pytam.
Przygląda mi się.
– Tak – odpowiada. – Pewnie. Pasowałabyś tu. Dużo bardziej niż
do miejsca, w którym mieszkasz.
Za oknami pociemniało, przyjemnie jest być tu, w środku, gdzie
ciepło i przytulnie.
Alex robi rundkę wokół świeczek w małych kolorowych
lampionach rozstawionych tu i ówdzie w całym salonie, zapalając je
po kolei, a następnie wyłącza górne światło, bierze butelkę,
podchodzi do kanapy i sadowi się na niej wygodnie.
– Chodź tutaj – mówi, a ja posłusznie robię, co mi każe, zresztą jak
zwykle.
Nalewa mi więcej wina, przysuwa się do mnie, opiera głowę
o moje ramię.
– Tyle razy myślałam o tym, że chciałabym tu z nim dorastać –
wyznaje. – W tym mieszkaniu, otoczona tymi wszystkimi pięknymi
rzeczami, z tym widokiem. Tam zazwyczaj stoi choinka.
Wskazuje kąt salonu, w którym bez problemu można wyobrazić
sobie choinkę. Wielką i na pewno drogą jodłę, rzucającą satynowy
blask ledowych lampek na Carla i jego piękną rodzinę.
– To w święta najbardziej za nim tęskniłam. Nadal tak jest. Chore,
nie? Przecież jestem dorosła. A i tak myślę o tym w każde święta,
jak tu siedzi, z nimi...
Milknie. Czuję na szyi jej oddech.
– Rozmyślałam o każdym szczególe jego życia, rozumiesz to? Nie
tylko, jak spędza Boże Narodzenie, ale jak robią cokolwiek. Jak rano
siedzieli przy stole w kuchni i jedli jogurt z płatkami, jak czytał
swoje poranne gazety, jak z sobą rozmawiali o zupełnie
zwyczajnych sprawach, może spytał Mirjam, jakie książki
spakowała na wyjazd, a ona mu odpowiedziała. No wiesz, takie
okruchy codziennego życia.
– Wiem – odpowiadam cicho.
– Jest cholernie dumny z tego, że ona tak dużo czyta. Ja nie
czytałam aż tak dużo. Pamiętam jak raz, gdy byłam mała, zabrał
mnie do biblioteki. Pewnie myślał, że pokaże mi, jakim jest fajnym
tatą, to naprawdę bardzo ładne, by zabrać córkę do biblioteki
i pokazać jej, że można za darmo wypożyczać książki i można mieć
dostęp do całego świata, do historii i w ogóle, to jak z jakiejś,
kurwa, bajki o Misiu Bamse. Wtedy też była zima, sporo śniegu
i dość ciepło, na chodnikach zrobiła się ślizgawka. Pamiętam,
że chciał, żebym wypożyczyła książki bez obrazków. Nie wiem, ile
miałam lat, to było na początku szkoły, najbardziej lubiłam jednak
książki z obrazkami. W dziale dziecięcym stały kanapy, usiadłam
na jednej z nich i przeglądałam książkę, którą chciałam wypożyczyć.
Kanapa była obleczona żółtym materiałem, a on się strasznie
wkurzył, gdy zobaczył, że zostawiłam na nim wielkie brązowe
plamy od butów. Zrobiło mi się przykro, z powodu wszystkiego.
Rozumiałam, że go zawiodłam. Uznał mnie za głupią, bo chciałam
czytać książki z obrazkami, a do tego nie potrafiłam nawet
właściwie usiąść na kanapie, tak by jej nie zabrudzić.
Sięga po kieliszek i upija trochę wina.
– Ale Mirjam... Z pewnością będzie studiować na wydziale, który
ja rzuciłam. Za dziesięć lat to ona dostanie się na staż w ONZ-ecie.
A on będzie tu siedział z tym swoim amarone, cholernie dumny,
i będzie mógł opowiadać o niej znajomym. Będzie ich częstował
tymi, kurwa, świeżymi figami. Fajnie, że ma córkę, z której może
być dumny.
Bierze głęboki oddech, podobnie jak ja to robię, gdy nie chcę się
rozpłakać. Wstaje z kanapy.
– Wiem, co zrobimy.
Znika w przedpokoju i po chwili wraca ze swoją torebką,
a właściwie pakowną skórzaną listonoszką z lat osiemdziesiątych.
Uwielbiam ją. Podoba mi się, że ma ją za każdym razem, gdy się
spotykamy, i że nie przyszłoby jej do głowy, by nosić podręczniki
w plecaku, jak robi większość studentów. Grzebie w niej, po czym
wyciąga kwadratowy przedmiot z plastiku.
– Co to jest? – pytam.
Naciska guzik z boku plastikowej kostki, na górze wyskakuje
obiektyw.
– Aparat fotograficzny – wyjaśnia. – Polaroid.
Robi zdjęcie – salon rozświetla się od błysku, po chwili aparat
z brzękiem wypluwa fotografię. Pokazuje mi ją, widzę, jak pojawia
się na niej moja twarz, coraz ostrzejsza. To ładne zdjęcie, z regałami
w tle. Twarz mam prawie całkiem zamazaną od silnego błysku,
tylko oczy i usta są wyraźniejsze, wyglądam dramatycznie, jak
na okładce płyty.
– Fajne – przyznaję.
Uśmiecha się, a później znika w kuchni. Słyszę, że otwiera drugie
wino. Z butelką w jednej dłoni i aparatem w drugiej prosi, żebym
zabrała kieliszki i poszła za nią.
W sypialni jest ciemno. W powietrzu unosi się ten sam zapach
co wtedy, gdy byłam tu z Carlem. Wtedy nie rozmyślałam nad
zapachem, ale teraz uświadamiam sobie, że to muszą być perfumy
Gabrielle. To lekki zapach białych kwiatów – wyobrażam sobie,
że rosną w cieniu, kruche, eleganckie. Ta myśl rozdrażnia mnie,
upiłam się tym winem, a teraz czuję, jak przez ciało przetacza się
fala złości. Czuję obecność tej kobiety, chociaż jej tu nie ma. Nie
pozwala mi nawet przez chwilę poudawać, że jej życie jest moje.
Chociaż ma wszystko, czego pragnę. Całe moje poczucie
osamotnienia, odrzucenia, świadomość, że nigdy nie jestem
stawiana na pierwszym miejscu, nagle wskazuje jeden punkt – jak
strzałka kompasu, która znalazła nowe pole magnetyczne. Chcę się
na niej zemścić, zranić ją, za wszystko to, co bierze, ponieważ jej się
należy.
Opadam na łóżko. Nagle znów błysk – Alex zrobiła mi jeszcze
jedno zdjęcie. W cichym pokoju mruczący mechaniczny dźwięk
aparatu wydaje się głośniejszy, wyskakuje zdjęcie, moja twarz
szybko na nim ciemnieje, nabiera głębi, pojawiają się cienie.
– Ładne. – Alex przygląda się fotografii. – Mogłabyś zdjąć sweter?
Wybucham śmiechem.
– Przestań, po co?
– Bez niego będzie ładniej. Bardziej artystycznie.
Jestem pijana, ale i tak rozumiem, że to kłamstwo. Nie chce robić
mi artystycznych zdjęć, ona też chce ich skrzywdzić, Carla
i Gabriellę. W jakiś niewypowiedziany sposób rozumiem, że to
właśnie ta zemsta. Dotknie to Gabriellę, choć nie wiem jeszcze,
w jaki sposób.
Alex prosi, żebym się położyła, spojrzała w obiektyw, następnie
robi kolejne zdjęcie. Aparat błyska i pstryka.
– Spódnica, ściągnij spódnicę. I rajstopy.
Zapala górne światło, mrużę oczy, robi mi się nieswojo.
– Zgaś, błagam.
Potrząsa głową.
Ż
– Nie, musi być widoczne, że to tutaj. Że to ich sypialnia. Będzie
dobrze, nie martw się. Teraz nie potrzeba flesza. Jesteś śliczna.
Wyciągam rękę po kieliszek stojący na szafce nocnej, upijam łyk
wina. Robi jeszcze kilka zdjęć, a po chwili prosi, żebym zdjęła
biustonosz.
– Tak będzie jeszcze bardziej artystycznie?
– Właśnie.
Uśmiecha się – wie, że ja wiem, choć nie jestem do końca pewna,
co takiego wiem. Rozumiem, że coś się teraz dzieje. Alex robi kilka
zbliżeń mojej twarzy i piersi, fotografie wysuwają się z aparatu
i opadają na łóżko jak ciężkie jesienne liście.
– O co by cię poprosił? – pyta. – Gdyby to on robił ci zdjęcia, jak
chciałby cię upozować?
Znów sięgam po kieliszek. Alex siada na łóżku obok mnie.
Wtulam się w nią, kręci mi się w głowie. Nie powinnam już więcej
pić. Głaszcze mnie po włosach.
– Fotografowanie cię nago nie wystarczyłoby mu, prawda? –
mówi z ustami tuż przy moim uchu.
Potrząsam głową. Nie wystarczyłoby mu. Przypominam sobie
paczuszkę z różową bielizną. Odkąd mi ją podarował, kilka razy
prosił, żebym ją włożyła, a ja to zrobiłam. Otwierałam mu drzwi
w przezroczystej koszulce i tak samo przezroczystych majtkach.
Szaleje na ich punkcie – rzucał się na mnie, gwałtownie,
a jednocześnie z wdzięcznością i poddaństwem. Myślałam,
że dopóki wywołuję w nim takie emocje, sposób, w jaki to robię,
nie ma znaczenia. Włożyłabym na siebie wszystko, o co by poprosił.
– Pewnie by chciał, żebym się jakoś przebrała – mówię ściszonym
głosem. – Lubi takie rzeczy.
– Okej. – Alex bawi się kosmykiem moich włosów. – A jak
miałabyś się przebrać?
Przełykam ślinę. Tak naprawdę wiem dokładnie, czego by chciał,
ale wstydzę się o tym mówić.
– Może... – zaczynam – może tak, bym wyglądała młodziej.
Nawet się nie uśmiecha, tylko na mnie patrzy i przytakuje. Jest
wspaniała. Mogłabym jej powiedzieć cokolwiek, a ona i tak nie
będzie mnie oceniać. Wtulam się w nią jeszcze bardziej, chcę, żeby
dalej głaskała mnie po włosach, ale ona mnie odpycha, lekko, ale
zdecydowanie.
– Musimy to dokończyć. – Kiwa głową w stronę aparatu.
– Ale jak? – mruczę.
Wstaje z łóżka.
– Zaczekaj – mówi, po czym znika w drzwiach.
Wypiłam już wino z mojego kieliszka, ale butelka stoi
na komodzie, wstaję więc po nią. Kiedy napełniam piękny fiński
kieliszek winem Carla, trudno mi utrzymać równowagę, trudno mi
też przestać wlewać alkohol. Nagle kieliszek jest napełniony
po brzegi, muszę pić dużymi łykami, żeby nie rozlać na ich piękny
dywan. Siorbię, to wino jest fantastyczne.
Gdy ponownie kładę się na łóżku, pokój wiruje. Wbijam wzrok
w lampę u sufitu. Wygląda jak wielka szyszka, to designerska
lampa. Z pewnością jest droga, jak wszystko w tym mieszkaniu.
Tylko ja jestem tania. Aż muszę się uśmiechnąć do tej durnej myśli,
że oto leżę w łóżku państwa Malmbergów i profanuję je moją
taniością, moimi majtkami z H&M i moim niskim pochodzeniem
klasowym.
Kiedy Alex wraca, nie przestaję się uśmiechać. Patrzy na mnie
i też się uśmiecha, chcę ją pocałować.
– Chodź tu – mruczę.
Słucha mnie. Kładzie się obok i zaczyna mnie całować, później
jest nade mną, dotyka mnie, przyciskam się do niej, zaczynam
niezdarnie ściągać z niej koszulkę, ale wtedy mnie odpycha. Podaje
mi tobołek z ubraniami.
– Trzymaj.
– Co to jest?
Zamroczyło mnie. Prawie zapomniałam, czym się zajmowałyśmy,
nagle wydaje mi się to takie odległe: aparat, zdjęcia. To, że w ogóle
powiedziałam, że mogłabym się przebrać.
– Włóż to – mówi Alex.
To jasnofioletowy top i jasnofioletowa spódniczka w pastelowe
kwiatki, krótka i rozkloszowana, trykotowa, z gumką w pasie.
Na metce topu jest rozmiar 146–152. To ubrania dziecka.
– Co to jest? – pytam.
– To rzeczy Mirjam – wyjaśnia Alex. – Wzięłam z jej garderoby.
– Ile... ile ona ma lat?
– Jedenaście. Prawie dwanaście. Podobają ci się?
– Są na mnie za małe.
Uśmiecha się i na próbę rozciąga miękki materiał.
– E tam! Rozciągają się. Są idealne.
Przełykam ślinę. Alex kiwa głową w stronę tobołka.
– Włóż je.
Robię, co mówi. Top kończy się tuż nad pępkiem, opina się
na piersiach. Spódniczka ledwie zakrywa mi pupę. Sięgam po wino,
szybko upijam kilka łyków.
– To wcale nie wygląda artystycznie – mruczę.
Alex uśmiecha się i upomina mnie spojrzeniem.
– Jest idealnie. Mówiłam. A teraz zobaczmy...
Bierze aparat.
– Spójrz na mnie.
Patrzę prosto w obiektyw, robi mi zdjęcie.
– Podciągnij koszulkę... i trochę spódniczkę. Popatrz tu. Odwróć
się.
Robię to, co mi każe, aż prosi, żebym zdjęła majtki, wtedy ogarnia
mnie wstyd. Wraca do łóżka, kładzie się blisko mnie.
– Gdyby on tu był – odzywa się miękkim, cierpliwym głosem,
jakby rzeczywiście mówiła do dziecka – prawda, że nie pozwoliłby
ci zostać w majtkach?
Ma rację. Potrząsam głową. Dotyka mnie, gładzi mnie po udzie,
wjeżdża dłonią pod krótką spódniczkę, zaczyna zsuwać majtki
z bioder, a następnie zdecydowanym ruchem zdejmuje je i rzuca
na podłogę. Patrzy na mnie, daje mi znak głową, zachęca, a ja
przytakuję. Tak to musi wyglądać, teraz to rozumiem. Pokój wiruje,
Alex sięga po aparat.
– Jesteś świetna! – przekrzykuje szum zdjęć opadających
na kołdrę. – A teraz rozchyl nogi. I popatrz w aparat. Dobrze!
Świetnie!

Budzimy się obok siebie, jest przedpołudnie, niemiłosiernie


słoneczny dzień, niebo jest błękitne. Za oknem krzyczą mewy.
Głowa mi pęka, światło tylko pogarsza sprawę, do tego jeszcze te
cholerne mewy. W ustach mam pustynię, jest mi niedobrze.
Alex leży obok mnie, obudziła się wcześniej. Gdy widzi, że i ja się
budzę, uśmiecha się.
– Jak się czujesz? – pyta.
– Tak sobie.
Nawet mówić jest mi trudno. Chyba nigdy nie miałam takiego
kaca. Próbuję odwrócić głowę, ale wtedy prawie wymiotuję.
– Masz ochotę na śniadanie?
– Nie, dzięki.
Jest rześka.
– Mają wspaniały ekspres do kawy. Mogę ci zrobić cappuccino.
– Nie, dzięki – powtarzam.
Zapomniałam, jak się mówi cokolwiek innego, nie potrafię sobie
wyobrazić, jak to się robi. Może popsuła mi się jakaś ważna część
mózgu: ta, która łączy umiejętność realizacji tego, co powinnam
powiedzieć, z wiedzą, jak to wykonać. Powietrze w sypialni jest
duszne, pościel gorąca, w pokoju unosi się zapach naszych ciał. Chcę
wziąć prysznic, chłodny prysznic, ale nie mogę nawet wstać z łóżka.
Wbijam wzrok w lampę na suficie.
– To co teraz robimy? – pyta Alex. Słyszę ją jakby z oddali, chociaż
siedzi tuż przy mnie. – Najlepiej byłoby zostawić zdjęcia gdzieś
tutaj, niech sama je znajdzie. Zrobić tak, by wyglądało, że próbował
je gdzieś ukryć albo że o nich zapomniał. Na przykład włożyć
do szuflady jego biurka albo do szafki nocnej... ale może ona nigdy
jej nie sprawdza. Może on znajdzie je pierwszy, a to bez sensu.
Dopiero wtedy przypominam sobie, co robiłyśmy wczoraj.
Od razu wszystko jest nie tak – całym ciałem czuję, że popełniłam
ogromny błąd. To ohydne. Całe moje życie jest jedną wielką ohydą.
Uświadomienie sobie tej prawdy głęboko mnie rani, a jednocześnie
wydaje mi się takie abstrakcyjne: z całą determinacją, na jaką mogę
się zdobyć, próbuję poukładać to sobie w głowie. Ohydnie jest
z Carlem i ohydnie z Alex, ohydne są jej plany zniszczenia mu życia
i ohydne kontynuowanie wszystkiego, jak gdyby nigdy nic,
ohydne są te fotografie leżące w grubym pliku na szafce nocnej
obok Alex. Pastelowe ubrania Mirjam zwinięte w tobołek obok
łóżka potwierdzają całą tę ohydę. Chciałabym, żeby Alex otworzyła
okno, ale jest mi tak niedobrze, że nawet nie jestem w stanie jej
o to prosić. Nie wiem, czy śpię, czy już się obudziłam. Może dalej
jestem pijana. Zamykam oczy.
– Mogłybyśmy je do niej wysłać, to chyba najlepszy pomysł –
stwierdza Alex. Jej głos nadal dociera do mnie jakby z oddali, a gdy
z trudem staram się rozewrzeć ciężkie powieki, widzę, że właśnie
otwiera okno. Może potrafi czytać mi w myślach. Powietrze, które
wpada do pokoju, jest świeże i zimne, wyostrza mój umysł do tego
stopnia, że teraz już mogę zmusić usta do mówienia.
– Nie chcę tego robić – mamroczę.
Natychmiast zamyka okno, trochę za mocno. Szyby się trzęsą.
Siada na łóżku.
– Oczywiście, że chcesz – mówi.
Staram się potrząsnąć głową, przez całe ciało przechodzi fala
mdłości.
– To za dużo – mówię cicho.
– Po tym wszystkim, co zrobił, uważasz, że to za dużo, jeśli żona
go zostawi? To nawet nie połowa tego, na co zasłużył, ale to
przynajmniej coś. Stanie się zadość sprawiedliwości, chociaż
w drobnym zakresie. A ty lubisz sprawiedliwość. Zawsze tyle o niej
nawijasz.
Alex rzuca mi dyscyplinujące spojrzenie.
W najgorszym przypadku żona go zostawi. Być może on straci
prawa rodzicielskie. Jest prawniczką, zna się na tym. To przecież
oczywiste: zdjęcia, na których widać fantazję, że uprawia seks
z własną córką, są wystarczającym argumentem, aby zabronić mu
spotkań z Mirjam. Jeśli jest szczęściarzem, Gabriella zajmie się tym
dyskretnie. Jeśli jest pechowcem, ona opowie o tym każdemu, kto
zechce jej słuchać, jaki jest obrzydliwy, nazwie go pedofilem.
Więcej – będzie musiał się wyprowadzić. Po tym wszystkim nie
będzie mógł zostać w mieście takim jak Norrköping, nie będzie
mógł pracować z kolegami, którzy będą wiedzieć, że ma ochotę
przespać się z własną córką. Może być jeszcze gorzej:
zawiadomienie do prokuratury, śledztwo w sprawie domniemanej
pedofilii, urzędniczka do spraw rodzinnych ze zmartwioną miną
na kanapie w salonie pośród poduszek Svenskt Tenn. Jak
wytłumaczyć to dzieciom? Co o nim pomyślą? Może powstanie
z tego cykl artykułów w miejscowych gazetach, gorzej –
w popołudniówkach. Czarne tytuły o lekarzu, który molestował
córkę – tak wszyscy będą sądzić. To życie, które teraz ma,
gwałtownie się skończy. Nigdy tego nie chciałam. Chciałam,
by sobie uzmysłowił, że to ze mną chce być, że będzie stał na mojej
klatce schodowej, zadzwoni do moich drzwi, powie, że mnie
pragnie, pocałuje mnie i spyta, czy nadal go chcę, a ja odpowiem:
„tak, tak, chcę”. Miało być tak romantycznie, jak w filmie, to, czego
pragnę, nie ma nic wspólnego z plikiem zdjęć na szafce nocnej. Teraz
mnie znienawidzi. Teraz wszystko już stracone, zarówno dla niego,
jak i dla mnie. Chcę to wszystko wyjaśnić Alex, ale złe przeczucie
tego, co się wydarzy, sprawia, że przewraca mi się w żołądku
i zaczynam wymiotować, wprost na podłogę przy łóżku państwa
Malmbergów. W tym samym momencie słyszę trzask drzwi
zamykających się za Alex.
Śnię o zderzających się statkach. Wielkie statki na otwartym
oceanie – stoję na pokładzie, gdziekolwiek spojrzeć, widać tylko
horyzont, niebo jest błękitne i lekko zamglone, trwa lato, pachnie
morzem. Mój mózg zapewne wyciągnął wspomnienia z dzieciństwa
i teraz używa obrazów z promu na Gotlandię, uczucie jest znajome.
Mam lekkie serce, wolne, świat jest olbrzymi, biały statek tnie taflę
wody, zdecydowanie sunie do przodu. Następnie zderza się z innym
statkiem. Nie widziałam, jak się zbliżał, głuchnę od huku, silnego
dźwięku tarcia blachy o blachę. Całym statkiem trzęsie, czuję, jak
uderzenie roznosi się po całej konstrukcji, jak metal się poddaje –
odgłos, jakby otwierało się puszkę konserw. Statek, na którym
stoję, rozpoławia się, staje na sztorc i zaczyna tonąć, odgłos
zasysania, kiedy morze ściąga go w dół. Budzę się w chwili, gdy
we śnie rozpaczliwie czepiam się relingu, żeby nie wpaść do wody,
chociaż wiem, że jeśli nadal będę się go trzymać, wciągnie mnie
pod powierzchnię, i nagle się budzę.
W pokoju jest ciemno, serce mi wali. Telefon leży obok łóżka, jest
wpół do szóstej wieczorem. Przespałam cały dzień. W pokoju
śmierdzi wymiocinami i chociaż robi mi się od tego niedobrze, czuję
się dużo lepiej niż wcześniej. Mogę wstać i pomału pójść
do łazienki Carla i Gabrielli. Mimo łagodnego światła moje odbicie
w lustrze jest straszne: rozmazany makijaż i poczochrane włosy,
suche usta z ciemnymi plamami po winie w kącikach. Wyglądam
staro. Jeszcze nie jestem taka stara, ale w lustrze wyraźnie widzę
zapowiedź zmarszczek pod oczami, ostry cień na policzku –
wcześniej był okrąglejszy. Jestem za stara na to wszystko.
Moczę twarz w zimnej wodzie, przepłukuję usta z odrobiną pasty
do zębów. Na półkach stoją drogie kremy i kosmetyki, świeca
zapachowa, którą rozpoznaję ze zdjęcia w magazynie wnętrzarskim.
Wyobrażam sobie, jak ci dwoje stoją obok siebie przed lustrem,
zaraz mają dokądś wyjść – ona wielkim miękkim pędzlem kładzie
na policzkach róż do policzków Chanel, on się goli, przygląda się jej
i myśli, że jest piękna. Nigdy więcej tego nie zrobi. Ona
natychmiast go wyrzuci. Może uda mu się w ostatniej chwili zabrać
przybory do golenia albo w kiosku na dworcu będzie musiał kupić
opakowanie pomarańczowych jednorazowych maszynek, następnie
pójdzie do hotelu, bo nie będzie miał gdzie się podziać. Nie może
przyjść do mnie, bo to ja go zawiodłam. Nie umiem spojrzeć sobie
w oczy w lustrze.
Sprzątam w kuchni, myję kieliszki po winie, wyrzucam ser
i oliwki, które stały na wierzchu całą noc i cały dzień, a teraz
wyglądają obrzydliwie. Później biorę plastikowy worek i rolkę
ręczników kuchennych, sprzątam przy łóżku, spryskuję płynem
w sprayu, który znalazłam w szafce pod zlewem, wycieram,
otwieram okno, żeby zimne wieczorne powietrze owiało pokój
i zabrało z sobą kwaśny odór wymiocin.
Ścielę łóżko, zawiązuję worek ze śmieciami i stawiam go obok
drzwi, po czym siadam na kanapie w salonie. W pokoju jest ciemno,
przez okno widzę, jak w mieszkaniu naprzeciwko ludzie jedzą
kolację. Zwykłą codzienną kolację dobrze sytuowanej rodziny
w pięknym mieszkaniu w Norrköpingu. To właśnie jest życie.
Wszystko, co zwyczajne i bezpieczne, to życie. Wszystko to, czego ja
nie mam.
Dzwonię do Alex, ale ona nie odpowiada. Następnie piszę
esemesa do Carla, żeby do mnie zadzwonił jak najszybciej, później
przez ponad pół godziny czekam w ciemnym pokoju na odpowiedź,
ale ta nie przychodzi. On też je kolację ze swoją rodziną.
Zamykając mechanicznie okno w sypialni, czuję się w środku
pusta. Sprawdzam, czy nie zostawiłam w umywalce żadnych
ciemnych włosów. Wychodząc, zabieram śmieci. Nie zostawiam
żadnych śladów.

Kiedy dzwoni następnego ranka, o wszystkim mu mówię.


Początkowo nie może w to uwierzyć, później wrzeszczy i klnie.
– Jak, do cholery, mogłaś się na to zgodzić?! – dopytuje.
Tak naprawdę znam odpowiedź: ponieważ nie jest mój. Bo byłam
zła i smutna, że pojechał na urlop z rodziną, ale najbardziej dlatego,
że chciałam skrzywdzić jego żonę. Bo chcę zniszczyć wszystko to,
co jest jego, a nie moje. W pierwszej chwili wydaje mi się, że nie
da się czegoś takiego powiedzieć, bo jak będzie mógł ze mną być
po czymś takim. Ale sama słyszę, jak pusto brzmią moje słowa,
kiedy mówię, że byłam pijana, a przecież sam wie, że Alex jest
manipulatorką.
– Chciałam wam wszystko zniszczyć – mówię. – Gabrielli i tobie.
Chciałam poukładać sprawy po swojemu. Chciałam jakiegoś
zadośćuczynienia.
Mój głos zamiera. Przez głowę przelatuje mi pytanie, jak ja, która
jestem taka mądra, mogę być jednocześnie taka głupia. Jak mogłam
stać się kimś, kto robi takie okropne rzeczy. Krzyczy, że jestem
idiotką, słyszę jego słowa jakby z oddali. Nigdy wcześniej na mnie
nie krzyczał. Po czym się rozłącza, ale zaraz znowu dzwoni. Uspokoił
się, zdaje się, że doszedł do wniosku, że lepiej mieć mnie po swojej
stronie. W przeciwnym razie będzie zupełnie sam. Kiedy jego głos
znów jest łagodny, wybucham płaczem, z niemocy, bo wszystko
zniszczyłam. Bo żal mi siebie samej.
– Przepraszam – pochlipuję, ale to egoistyczne „przepraszam”.
Ostatnia próba zdobycia go, perswazji, by wybrał mnie, to tak
uwłaczające „przepraszam”, że czuję się, jakbym leżała u jego stóp,
chociaż rozmawiamy przez telefon. Nie odpowiada.
Po zakończeniu połączenia znowu płaczę. Wydawało mi się,
że nieraz czułam się pusta, kiedy wiedziałam, że wybrał żonę
i dzieci zamiast mnie, ale tamta pustka to nic w porównaniu z tą,
kiedy odrzucił mnie, bo się na mnie zawiódł, bo próbowałam go
skrzywdzić, chociaż go kocham. Myśląc o tym, nie rozumiem już nic
z moich poczynań, nie rozumiem, jak mogłam wpuścić Alex
do tego, co należało tylko do Carla i do mnie. Sądziłam, że jesteśmy
podobne, ale teraz dociera do mnie, że się myliłam, nie zjednoczyło
nas nawet silne uczucie zawodu, którego sprawcą u obu z nas jest
Carl. Jednocześnie uświadamiam sobie, że teraz on będzie chciał
uratować ze swojego życia, co tylko się da, płaczę więc jeszcze
bardziej, aż robi mi się niedobrze, płaczę, bo znów zostałam sama.

Wilgoć wpełzła do każdego zakątka miasta, zaległa w murach


kamienic. W mojej łazience czuć wilgocią. Najpierw czyszczę
odpływ umywalki i ten w podłodze z wielkich kłębów ciemnych
włosów zlepionych szarymi resztkami mydła i brudu, spuszczam je
w sedesie, oddycham ustami, ale smród nie znika. Czuję go
za każdym razem, kiedy korzystam z łazienki, dolatuje już
z przedpokoju. W łazience nie ma okna, to pomieszczenia przeżarte
wilgocią, której nie da się wywietrzyć, tak samo jak pomieszczenie
ze zmywakiem w szpitalnej stołówce. W kącie ustawiam świeczkę
zapachową, zapalam ją co wieczór, roznosi się łagodną wanilią
i pachnącym groszkiem, przenika do przedpokoju, ale gdy tylko
zdmuchuję świeczkę, zapach zostaje wchłonięty przez wilgoć.
Przyglądam się białym ścianom, fugom między kafelkami. Nie jest
świeżo po remoncie, ale to nie taka stara łazienka, a jednak
zaczynam się jej brzydzić. U normalnych ludzi tak nie śmierdzi.
Może to moja wina. Nie mogę mieć nawet porządnej łazienki. Jak
mam sobie poradzić z życiem, skoro nie potrafię sobie poradzić
nawet z łazienką?
Może sobie tylko coś ubzdurałam, może ma to związek z tym,
że wszystko w moim życiu zostało zniszczone. Może to sposób,
w jaki mój mózg próbuje skonkretyzować, co jest ze mną nie tak.
Gdy tłumaczy się sny, dom zawsze stanowi symbol „ja”. Myślę,
że to moja dusza śmierdzi. A więc wszystko się zgadza.
Wietrzę ubrania, szoruję się pod prysznicem. Ludzie nie mogą
śmierdzieć wilgocią. Może ich ubrania, ale nie ich ciało. Sprawdzam
w internecie, ale nie znajduję niczego sensownego poza tym,
że nieprane ręczniki śmierdzą. Moje ręczniki nie śmierdzą, ten
smród pochodzi z czegoś innego.
Myśli te wracają do mnie nazajutrz w pracy. Po całym
popołudniu spędzonym na zmywaku, kiedy schodzę do kuchni,
by wyczyścić wielką zmywarkę, myślę, że to praca utknęła mi
w ciele, pod skórą. Jestem nią skalana. Już nikt nie zechce mnie
dotknąć, nikt, kto pragnie tego samego rodzaju życia co ja,
w którym nie trzeba będzie spędzać całych dni na zastępstwie
na zmywaku. Muszę się stąd wydostać. Nigdy wcześniej to uczucie
nie było tak silne. Jeśli teraz się stąd nie wydostanę, utknę tu
na zawsze. Serce wali mi tak mocno, że słyszę echo w przepustach
pod niskim sufitem, w szumiącym odgłosie świetlówek.
Przede mną w korytarzu poruszają się jakieś dwie postaci ubrane
na biało. Gdy podchodzę bliżej, widzę, jak dwóch mężczyzn
w szpitalnych fartuchach pochyla się nad łóżkiem. Kontury
prześcieradła zdradzają, że ktoś tam leży, sądząc po wzroście – to
mężczyzna. Gdy ich mijam, rzucam okiem na poduszkę, jeden
z sanitariuszy właśnie odkrywa twarz człowieka. To Carl. Jego twarz
jest szara jak popiół, zamknięte oczy, bezbarwne usta. Przystaję,
czuję, że serce wali mi mocniej. Carl leży w szpitalnym łóżku
na kółkach, martwy. Przykryty prześcieradłem.
Co ona zrobiła?! – myślę od razu. – Wymyśliła chory, okrutny
plan, który się nie powiódł, a może właśnie wszystko poszło
zgodnie z planem? Jak mogła?! Co jest z nią nie tak?!
Teraz mężczyźni zaczynają pchać łóżko w stronę skrzyżowania
korytarzy, gdzie skręca się do kostnicy. Odwracam się, biegnę
za nimi.
– Poczekajcie! – krzyczę.
Przystają i odwracają się zdziwieni. Gdy do nich docieram, mam
zadyszkę, choć przebiegłam tylko kilka metrów. Serce dudni mi
w piersi.
– To chyba... wydawało mi się, że to ktoś, kogo znam – mówię.
Patrzą na mnie. Nie rozpoznaję żadnego z nich, są do siebie
podobni, obaj koło czterdziestki, szczupli, niebieskoocy blondyni.
Wyglądają na przykurzonych. Ich twarze są bez wyrazu, może tak
trzeba, skoro w pracy muszą się zajmować martwymi ciałami.
Prawdopodobnie to maski, które muszą nosić.
– Mogę sprawdzić? – pytam.
Jeden z nich potrząsa głową, odchrząkuje.
– Niestety, nie.
Drugi też potrząsa głową.
– Dane pacjenta są poufne.
– Wydaje mi się, że to ktoś z mojej rodziny – szepczę. – Jestem
niemal pewna. Proszę, czy mogłabym to sprawdzić?
Jestem bliska płaczu. Mężczyźni patrzą na siebie, później jeden
kiwa głową do drugiego, a następnie do mnie. Robię krok
do przodu, wstrzymuję oddech, kiedy jeden z nich powoli podnosi
prześcieradło przykrywające twarz Carla.
To nie on. Nawet niespecjalnie podobny. To mężczyzna w jego
wieku, ale niewiele w jego twarzy przypomina Carla. Oddycham
z ulgą.
– Przepraszam – mówię niewyraźnie, cofam się. – Pomyliłam się.
– To chyba dobrze? – odzywa się jeden z mężczyzn.
– Tak, oczywiście.
Kiedy ruszają po korytarzu, kółka łóżka skrzypią, poza tym jest
całkiem cicho, słychać jedynie szum świetlówek.

Po pracy piszę esemesa do Carla, wciąż wystraszona. Odpowiada


od razu, że za chwilę będzie jechał do domu. Pyta, czy chcę, żeby
mnie podrzucić.
Z poczuciem smutku i zdenerwowania czekam na niego przed
kioskiem przy wejściu. Jeszcze nie tak dawno stałam tu
zdenerwowana z zupełnie innych powodów, ale wydaje mi się,
że to było wieki temu, pół życia.
Kiedy pojawia się na korytarzu, nie śmiem na niego spojrzeć,
po chwili próbuję spojrzeć mu w oczy, ale on odwraca wzrok,
a kiedy przystaje przede mną, chcę go przytulić, rzucić się na niego,
rozpłakać i powiedzieć: „Myślałam, że nie żyjesz! To było straszne,
tak bardzo się cieszę, że żyjesz, kocham cię”, ale nic w jego ciele nie
wskazuje na to, że ma ochotę na najmniejsze zbliżenie z mojej
strony. Jest wyczekujący, zdystansowany. To dziwne, ale
najdziwniejsze ze wszystkiego jest to, że w ogóle istniała między
nami jakaś intymność i że była dla mnie ważniejsza niż cokolwiek
innego, i że teraz po prostu zniknęła. Ma na sobie dżinsy
i marynarkę, jest przystojny jak zawsze, ale w jego spojrzeniu czegoś
brakuje, przez co wydaje się stary. Może ja też wyglądam staro.
Rzucam okiem na nasze odbicie w witrynie. Widać to po nas? Widzi
to po mnie?
Idzie przodem w stronę samochodu. Zaparkował nieopodal
wejścia, w wiosennym słońcu na masce widać kurz. Nic nie zostało
z tego połyskującego błękitu z jesieni, a kiedy wsiedliśmy, Carl nie
uruchamia silnika, tylko na mnie patrzy.
– Odezwała się do ciebie? – pyta.
Potrząsam głową.
– Do mnie też nie. Ale nie wydaje mi się, żeby była w mieście.
Zazwyczaj, gdy źle się czuje, jeździ do swojej mamy, pewnie jest
więc teraz w Linköpingu.
– Masz jakiś kontakt z jej mamą?
Potrząsa głową.
– Te dwie... – zaczyna – ubzdurały sobie, że to wyłącznie moja
wina, że nie stworzyliśmy rodziny. Ale to Elena mnie zostawiła.
Mówiłem o tym Alexandrze kilka razy, ale przez całe jej
dzieciństwo matka wmawiała jej co innego, dlatego nic do niej nie
trafia. Byliśmy młodzi, nie planowaliśmy dzieci, tak się po prostu
zdarzyło. Boże, nie moglibyśmy razem żyć. To niedorzeczne. Była
piękna i fascynująca, miała zostać aktorką... Już nawet zerwaliśmy
z sobą, ale ona odkryła, że jest w ciąży, więc wróciłem... Później
jednak zrobiło się nie do zniesienia. Oboje o tym wiedzieliśmy, ale
to ona mnie zostawiła.
Wzdycha.
– Jak się czujesz? – pytam.
Patrzy na mnie.
– Tak sobie. Jeszcze nie powiedziałem nic... mojej żonie.
– A masz taki zamiar?
– Nie wiem. Nie wiem, jak byłoby najlepiej: powiedzieć
z wyprzedzeniem czy poczekać, aż coś się wydarzy. Jeśli powiem,
a nic się nie wydarzy, to niepotrzebnie się wydam. I wtedy
wszystko przepadnie. Z kolei jeśli nie powiem, będzie jeszcze gorzej,
jeśli coś się wydarzy... jeśli Alex wyśle te zdjęcia.
Gdy na mnie patrzy, w jego wzroku nie ma już nic z tego
pożądania, które tak ukochałam, które całkowicie różniło się
od spojrzeń innych: pragnienie, nie tylko seksualne, teraz nie jest
nawet takie. Jego spojrzenie wydaje mi się obojętne, zgaszone.
Wysiadając z samochodu przed moją kamienicą, mam w oczach łzy.
Teraz to koniec. Wszystko skończone.

Wykorzystałam Norrköping. Często myślę, że wykorzystuję ludzi –


właśnie to robiłam w życiu: nawiązywałam relacje jak pospiesznie
nadmuchane zauroczenia, także wówczas, gdy nie chodziło
o miłość, lecz o przyjaźń, później się męczyłam i szłam dalej. Nic
w moim życiu nie jest trwałe, nikogo ze znajomych nie znam dłużej
niż kilka lat, poza Emelie, ale jej też nie mam, nie mam już nic.
Zużyłam całe miasto. Kiedyś miałam to za ideał, by nie nawiązywać
żadnych silnych relacji, takich, które gdzieś by mnie zatrzymały,
teraz to raczej żałosne. Wszystko w tym mieście przypomina mi
o beznadziejnych sprawach – promenady przypominają o Emelie,
podobnie jak kawiarnie, teren wokół uniwersytetu, pub studencki
i Akademia Sztuk Pięknych, całe centrum przypomina o Alex,
a praca – o Carlu, zresztą cała droga stamtąd i do domu przypomina
o Carlu.
Szukam nowych dróg, uliczek prowadzących do centrum, które
o niczym nie przypominają, chodzę po mieście zawiłymi szlakami,
ale przed oczami wciąż mam tę scenę, jak Carl i Alex piją kawę,
zawracam, do domu idę jeszcze inną, bardziej zawiłą trasą. Wchodzę
do kawiarni leżącej rzut kamieniem od mojego mieszkania, nigdy
tam nie byłam, przesiadują w niej bowiem głównie studenci. Teraz
zajmuję miejsce na kanapie, zamawiam kawę, czytam, staram się nie
myśleć o tym, że wszyscy się na mnie gapią.
A może wcale się nie gapią, nie wiem. Ale wyobrażam sobie,
że potrafią zwęszyć moją samotność, że otacza mnie niczym aura.
Widzą po mnie, że nie jestem samodzielną, beztroską osobą, która
sama pije kawę, by trochę poczytać, lecz że robię to, ponieważ
jestem żałosna, nie mam z kim przyjść do kawiarni, nie mam nic
lepszego do roboty.
Próbuję się uodpornić. Myślę, że to przecież niemożliwe, że to
widać, ale w otoczeniu ich rozbawionych rozmów i oczywistej
pewności siebie staję się niczym. Niszczą mnie, robią to
nieumyślnie, po prostu tam siedzą, zadowoleni, pewni siebie,
nieświadomie odtrącający. Jest w nich coś naiwnego, ich ciała, ich
postaci, rumiane policzki – znów czuję się stara. Stara, samotna
i żałosna, kiedy myślę, że nawet się mną nie przejmują, przecież
nawet mnie nie widzą, zajęci życiem, które się toczy tak, jak życie
powinno się toczyć, wokół egzaminów, imprez i związków. Jestem
obserwatorką siedzącą na skraju zniszczonej kanapy z lat
pięćdziesiątych w kącie kawiarni i przeprowadzam socjologiczne
badania terenowe: normalność, oto ona. To jak w Luwrze.
Zaczęłam na nowo czytać Notatki z podziemia i nagle
uświadamiam sobie, że są o mnie. Jestem sam, a inni są wszyscy –
myśli człowiek z podziemia. Nigdy wcześniej nie czułam tak mocno,
że jakieś zdanie dotyczy mnie.

Wieczorami, kiedy spaceruję, niebo jest coraz jaśniejsze. Wychodzę


codziennie, ponieważ nie mam nic innego do roboty. Nie mam już
nic. To uczucie, które jednocześnie jest przerażające niczym przepaść
i bezpieczne jak stary przyjaciel – jestem ekspertką od samotności.
Zawsze byłam sama, ponieważ nikt nie jest taki jak ja.
Błękitne niebo za wieżami ciepłowni nabiera głębi i staje się
lawendowe, a ja po raz setny rozmyślam nad tym, co zrobiłam.
Słucham muzyki, ponieważ jest na tyle jasno, że dostrzegę
śledzących mnie kieszonkowców i gwałcicieli, słucham tej samej
playlisty co zawsze, głośno, żeby spalić myśli. You took my love and
left me helpless.
Samotna – dudni bas – samotna, sa-mot-na.
Alex nie odpowiada, kiedy dzwonię, a robiłam to już wiele razy,
zostawiałam kilka wiadomości, wysyłałam esemesy. Poszłam
do niej i dzwoniłam do drzwi. Nie otworzyła, nasłuchiwałam
dźwięków z mieszkania, ale bez skutku. Czekałam przy jej bramie.
Nagie zdjęcia są jak kot Schrödingera: małżeństwo Carla albo się
skończyło, albo nie. Może Alex wysłała zdjęcia, a może jeszcze tego
nie zrobiła. Może tego nie zrobi. Dopóki nie wiem, czy to zrobiła,
istnieje możliwość, że to się nie wydarzy, bo zmieniła zdanie. Chcę
wierzyć, że gdyby tylko odebrała mój telefon, mogłabym ją
przekonać, by dała sobie spokój, chociaż i tak wiem, że mogłoby ją
to tylko dodatkowo zmotywować. Poczułaby, że Carl i ja
występujemy przeciwko niej, byłby to dla niej największy zawód.
Teraz już wszyscy zawiedli wszystkich. Na swój sposób istnieje
w tym jakaś równowaga, sprawiedliwość. Zatem wszyscy są teraz
sami.
Norrköping tworzy piękną panoramę na tle nieba – kominy
Värmekyrkan wznoszące się nad dachami postindustrialnego
pejzażu czy kontury Strykjärnet, które odcinają się od wód Motali –
wszystko jest puste i fałszywe, kulisy czegoś, co dawno temu było
autentyczne, choć pełne biedy i nędzy, a teraz przeciwnie: fałszywe
i beztroskie. Nie ma mowy, żebym tu została. Cokolwiek się
wydarzy, to miejsce jest splamione. „Spływajcie stąd! – chcę
krzyczeć do statków zacumowanych w porcie, czekających
na załadunek albo rozładunek. Stoją ciemne i ciche w tym
wiosennym mroku: – Spływajcie stąd, zanim zostaniecie tu
na zawsze, pospieszcie się”.

Wstaję i jadę do pracy. Nad papierem do pieczenia zatkniętym


w oknie wychodzącym na ulicę poranki są teraz jasne, otwarte
niebo, jak zazwyczaj o tej porze roku. Wiosenne niebo jest straszne,
jeśli nie widzi się w nim niczego dającego nadzieję, zwłaszcza gdy
brak nadziei to jedyne, o czym mówią. „Mamy przed sobą cudowne
dni wczesnego lata i upalne dni pełni lata i są one puste – mówią
do mnie. – Dla ciebie lato to ciąg zbyt gorących i wymagających
dni, dni, kiedy wyraźniej niż kiedykolwiek indziej poczujesz się
samotna, dni, kiedy inni wyjadą na wakacje i coś przeżyją, a ty
zostaniesz w miejscu, gdzie tylko przestępujesz z nogi na nogę
w oczekiwaniu na coś, co nigdy nie nadejdzie”. Zdaje mi się,
że wiosenne niebo stroi sobie ze mnie żarty. Żeby to znieść,
wpisałam się na listę zastępstw na całe lato. Wtedy w szpitalnej
stołówce jest spokojnie, niewielu klientów, mało zmywania: dni,
kiedy można wyjść z pracy wcześniej, jeśli się chce, jeśli ma się coś
do roboty, albo przeciągnąć popołudniową kawę w przyjemne,
leniwe wytchnienie po całym dniu, a następnie pora wracać
do domu i nic nie robić w mieście, gdzie jestem teraz sama.
GŁOŚCIE SMUTEK STULECI, GŁOŚCIE RADOŚĆ STULECI. Latem
mogłabym pisać, o ile popołudniami nie będę zbyt zmęczona.
Może to jest sposób, by zrobić w życiu coś sensownego. Kiedy
wieczorami wracam ze spaceru w porcie, leżę na kanapie, dźwięk
w telewizorze jest ściszony – choć i tak się nie przejmuję, co tam
leci: jakiś kryminał czy idiotyczny serial, bo gapię się w półmrok
mieszkania i na nic nie mam siły, na czytanie, na napisanie choćby
jednej linijki, i to nie dlatego, że ciało jest zmęczone, tylko umysł.
Wówczas myślę, że powinnam się przynajmniej wkurzyć,
powinnam zacząć pisać ze złości, z chęci zemsty, w rewanżu, ale nic
takiego nie czuję. Jestem pusta, zmęczona i samotna. Straciłam
wszystko.
– Wyglądasz na zmęczoną – mówi Siv, kiedy napełniam wodą
ladę wydawczą. Przekłada do duraleksowych miseczek małe
kawałki masła, które są tak źle pocięte, że szkło robi się
mlecznobiałe. Patrzy na mnie z troską, to dziwne.
Robię grymas.
– Kłopoty z moim facetem – odpowiadam cicho i czuję, jak oczy
zachodzą mi łzami z samego poczucia, że coś jest nie tak: wcześniej
takie wyznania skrywałam głęboko w sobie, nie wiem, dlaczego
teraz o tym mówię.
Patrzy, jakby rzeczywiście mnie rozumiała.
– A przecież jesteś taka śliczna – mówi. – Niedługo spotkasz kogoś
nowego. Kogoś, kto nie będzie sprawiał kłopotów.
W tym momencie dzwoni mój telefon. Kiedy nie zmywam, leży
w kieszeni spodni, teraz wibruje mi na udzie. Na ekranie komórki
wyświetla się Carl. Już dawno nie dzwonił.
Nie pyta o moje samopoczucie.
– Jesteś w pracy? – pyta od razu.
– Tak.
– Pracujesz jutro?
– Nie.
– Chcielibyśmy, żebyś tu przyszła.
– Jacy my?
Nie wiem, co ma na myśli. Odchrząkuje.
– Gabriella i ja. Chcielibyśmy, żebyś do nas jutro przyszła.

W drodze do nich myślę, że to kara. To znak, że przyznał się żonie


do wszystkiego i już nigdy go nie spotkam. A on zdaje się tym nie
przejmować. Może nawet nie chce się ze mną widywać. Chodzi mu
tylko o to, by odzyskać swoją codzienność.
„Uważaj na żonatych mężczyzn” – w głowie dźwięczy mi głos
Emelie. Głupiej, przemądrzałej, pruderyjnej, wspaniałej Emelie.
Powinnam do niej zadzwonić i powiedzieć, że przynajmniej
w kwestii żonatych mężczyzn miała rację. I spytać, czy się ze mną
umówi na kawę. Nagle czuję, jak bardzo za nią tęsknię. A jednak
jakież to błogosławieństwo – myślę – że jest ktoś, przy kim czuję się
bezpieczna i z kim mogę się nawet trochę ponudzić. Że mam
w życiu coś, co jest po prostu zwyczajne. Oczywiście powinnam
do niej zadzwonić i ją przeprosić, ale coś we mnie stawia opór, jest
mi głupio, poza tym wiem, że Emelie raczej niczego nie zrozumie.
Musiałabym się przed nią bronić, a tego nie chcę.
Tym razem klatka schodowa nie wydaje mi się aż tak imponująca.
Uważam, że to wszystko jest po prostu śmieszne. Kto tu mieszka?
W Norrköpingu? Może to wcale nie to, czego pragnę. Kiedy myślę,
że chcę dążyć w życiu do czegoś innego, może wcale nie chodzi
o wielki apartament – mam gdzieś prestiż i to, co powiedzą inni.
Ludzie i tak mają beznadziejny gust, wysilanie się, by tylko
zaimponować innym, nie ma sensu. Chcę tylko, żeby było ładnie
i przyjemnie. Chciałabym zachować relację z Carlem, ale rozumiem,
że teraz to niemożliwe. Wita mnie sztywno, nawet mnie nie
dotyka. Dziwne uczucie nie móc go przytulić, położyć twarzy
na jego szyi, poczuć jego zapachu – ciepłego, korzennego zapachu,
który mnie uspokaja i podnieca, teraz ktoś inny ma na to monopol.
Nagle pojawia się w przedpokoju ona: Gabriella Malmberg. Jest
mniej więcej mojego wzrostu, z piękną, promienną twarzą, lekko
opalona. Jasne włosy z grzywką, gibkie, silne ciało, po jej nagich
ramionach widać, że dużo ćwiczy. Nie mam już siły porównywać
się z nią. Może go sobie zatrzymać. Jeśli Carl to właśnie jej pragnie,
nic na to nie poradzę. Ona także wita się ze mną w sposób
formalny, ale przynajmniej ściska mi dłoń i mówi:
– Jestem Gabriella. Napijesz się kawy?
– Chętnie – odpowiadam, więc dopytuje:
– Espresso? Cappuccino? Latte? – odzywa się do mnie jak jakaś
kelnerka w kawiarni.
Może się denerwuje, choć tego nie widać: jest spokojna,
opanowana. Mówię, że chętnie napiję się cappuccino. Carl bierze
ode mnie płaszcz. Mam na sobie sukienkę, na którą dał mi
pieniądze, ponieważ to jedyne ubranie, jakie posiadam, godne ich
pięknego domu – gdyby tylko Gabriella to wiedziała. Zdaje się,
że Carl nawet nie zauważył, co mam na sobie. Wchodzę za nim
do salonu. Na stoliku stoi asymetryczny wazon z wielkim bukietem
tulipanów – ze trzydzieści kwiatów, wielkich, pięknych. Wyglądają
jak z jakiegoś pieprzonego magazynu wnętrzarskiego. Wszystko to
tylko kulisy. Małżeństwo, tulipany. Zdaje się, że Carl jest smutny.
Albo umęczony, zrezygnowany.
Dzieci nie ma w domu, pewnie są w szkole – to zwykła środa,
zwykła dla wszystkich, którzy nie nabroili w życiu. Najwidoczniej
i Carl, i Gabriella zwolnili się z pracy. Carl być może wziął sobie
dzień wolny, ona z pewnością ma nienormowany czas pracy,
dopóki robi, co do niej należy i pojawia się na umówionych
spotkaniach, nikt nie przejmuje się tym, że w zwykłą środę pojawi
się w biurze dopiero po lunchu – tak to działa, jeśli ma się dobrą
pracę. Kiedy jesienią miałam coś do załatwienia w banku,
musiałam zwrócić się do szefowej kuchni z prośbą o zwolnienie,
zapisać godzinę wyjścia, pojechać do miasta, odstać swoje w kolejce
w banku, wrócić, zapisać, kiedy wróciłam. Zabrało mi to parę
godzin i kosztowało kilka stów. Gdy ma się dobrą pracę, w której
i tak świetnie się zarabia, nie traci się pieniędzy na takie sprawy – to
niesprawiedliwość, która mnie oburza, plus te dwie korony
za każdy kubek kawy, jaki wypijam w kuchni. Ciekawe, czy
w kancelarii adwokackiej mają słoik po dżemie na drobniaki
za kawę. Mimowolnie się uśmiecham do tej myśli. Gabriella
Malmberg przygląda się mi, niosąc moje cappuccino
z ekskluzywnego ekspresu w kuchni. Ciekawe, ile kosztuje jedna
filiżanka.
– Rozpoznaję cię ze zdjęć – mówi, kiedy usiadła już obok Carla
naprzeciwko mnie.
Nie wiem, co odpowiedzieć. Rozpoznaje mnie ze zdjęć,
na których mam na sobie ubrania jej córki i rozkładam nogi
w kierunku obiektywu. Czy mówi to, żeby mnie zawstydzić?
W pierwszym odruchu rzeczywiście jest mi wstyd, jednak po chwili
mnie to wkurza. Nigdy bym nie leżała w tych ciuchach w jej łóżku,
gdyby mąż jej nie zdradził. To on zawinił. Sądząc po jego minie, już
dała mu to do zrozumienia.
– Przepraszam – mówi. – Domyślam się, że to dla ciebie trudna
sytuacja. Ale mam nadzieję, że rozumiesz, jakie to ważne dla mojej
rodziny. Muszę wiedzieć, czy Carl mówi prawdę.
– A co mówi Carl? – odzywam się cicho.
Pieprzę jego rodzinę. Niech idzie z nią do diabła!
– Że to nie on zrobił te zdjęcia, tylko Alexandra.
Patrzy na mnie, Carl także. W jego wzroku czai się desperacja,
która przypomina mi tamto jego głodne spojrzenie, gdy leżał
ze mną w moim łóżku i przeciągał dłonią po jedwabistym, tanim
materiale bielizny, którą mi kupił, a później błagał, żebym była jego
małą dziewczynką. Choć wtedy to wynikało raczej z podniecenia.
W mieszkaniu zrobiło się całkiem cicho, w całej kamienicy jest
cicho. Nawet mewy nad kanałem przestały krzyczeć.
– Tak, zgadza się – odpowiadam. – To Alex je zrobiła. Kiedy była
tu podlać wasze kwiaty. Wzięła mnie z sobą. Wypiłyśmy trochę
za dużo wina i... można powiedzieć, że sytuacja wymknęła nam się
spod kontroli. To wtedy zrobiła mi te zdjęcia.
Nie da się nie zauważyć ulgi na twarzy Carla. Gabriella także się
odprężyła, choć jest znacznie lepsza w kontrolowaniu się.
Odchrząkuje.
– A więc dobrze – odzywa się. – Powiedzmy zatem, że tak to się
właśnie odbyło. I bardzo bym prosiła... – Znów odchrząkuje, sięga
po kartkę leżącą na stoliku, przesuwa ją w moją stronę. – ...żebyś
nikomu o tym nie mówiła. A jeśli są jeszcze jakieś odbitki albo inne
zdjęcia, mam nadzieję, że nikomu ich nie pokażesz, tylko je
zniszczysz. – Wydaje mi się, że chyba żartuje, ale ona ma całkiem
poważny wyraz twarzy. Pewnie jak wtedy, gdy dobija interesu. –
Pomyśleliśmy o stu tysiącach koron. Czy taka suma cię
satysfakcjonuje?
– I jeszcze... – Zanim zacznie mówić dalej, Carl zerka na żonę, a ona
lekko kiwa głową. – Pomyśleliśmy, że chętnie ci pomożemy, jeśli
chciałabyś jesienią przenieść się do Sztokholmu... Kiedyś o tym
wspomniałaś.
– Pomożecie? Zawieziecie mi tam meble na przyczepie czy
o co chodzi?
Śmieję się, czy może raczej jest to prychnięcie, ale Gabriella i Carl
wciąż są śmiertelnie poważni.
– Przyjaciel naszej rodziny wyjechał za granicę na co najmniej rok
– mówi Gabriella. – To mieszkanie przy Sankt Eriksplan,
trzypokojowe. Mieszkanie nie będzie cię nic kosztowało i jest
wolne od początku lata.
Podsuwa mi papier – to umowa. Ledwie widzę, co tam zostało
napisane, myśli wirują mi w głowie. Chcą mnie kupić. Chcą
zapłacić mi za milczenie, a później wyprawić mnie z miasta, jak
kiedyś odsyłało się służące, które wpadły w tarapaty z panem
domu, żeby gdzie indziej urodziły bękarta i nie sprawiały
kłopotów. To obrzydliwe. Czuję się poniżona, potraktowana jak
tania dziwka, ale po chwili myślę, że sto tysięcy to jednak nie tak
mało. Sto tysięcy, żeby zachować szczęście rodzinne, tę rodzinę
ze świątecznej widokówki. Służące nie dostawały zapłaty,
w każdym razie nie aż tyle. Dalej musiały służyć. Mnie to ominie.
Mogłabym przestać zmywać, mogłabym wyprowadzić się
do Sztokholmu i nie brać pożyczki studenckiej, może nawet
mogłabym zrobić sobie wolne przez kilka miesięcy i tylko pisać.
Może nawet już teraz, latem: nie pracować, nie wracać do domu
z obolałymi ramionami i kolanami, tylko pisać, wstawać rano,
siadać przy komputerze i pisać. Ta myśl mnie oszałamia.
Nagle czuję dokładnie to samo co wtedy, gdy siedziałam
z Carlem w samochodzie przed moim domem, kiedy padało, a on
powiedział, że moje mieszkanie wydaje się takie przytulne, i spytał,
czy może ze mną wejść. Właśnie odniosłam to samo wrażenie: moja
przyszłość jest w moich rękach i sama mogę zdecydować, czy chcę,
by życie się zmieniło, czy nie. Sądziłam, że to Carl je odmieni,
a teraz to właśnie się dzieje, choć nie do końca w taki sposób, jak
sobie to wtedy wyobrażałam.
Podnoszę wzrok. Najpierw napotykam spojrzenie Gabrielli,
następnie Carla.
– W porządku – mówię. – Brzmi okej.

Na ulicy chce mi się tylko śmiać. Przejrzałam wszystko. Chcę


krzyczeć: „Kłamiecie! – jak jakaś wariatka... – Wszyscy kłamiecie!
Wasze porządne życie jest tylko kłamstwem, a wasze małżeństwo
to fikcja, przejrzałam je! Przejrzałam was na wylot!”.
Muszę aż usiąść na ławce w Strömsparken, pośród dziewczyn
na urlopie macierzyńskim i pijaków, zmrużyć oczy w stronę
wiosennego słońca, przetrawić to.
– To może trochę potrwać, ponieważ mamy rachunki w różnych
bankach, ale najpóźniej pojutrze cała suma powinna trafić na twoje
konto. – Słyszę w głowie chłodne, porządnie wyartykułowane
słowa Gabrielli. Wygrała. Od początku wygrała, a teraz
przypieczętowała zwycięstwo. Nie tylko zachowa mężczyznę,
którego pragną inne kobiety. Gdy coś zagraża jej rodzinnej idylli,
może wykupić swoje konkurentki. Nadal będzie miała wszystko.

Nie wiem, jak żyją ludzie, którzy nigdy nie czują się samotni.
Które części duszy oddaliście w zastaw? – myślę. – Jak
wybieraliście? Czego najłatwiej było się wyrzec: uczciwości czy
potrzeby dzielenia życia z kimś reprezentującym ten sam poziom
intelektualny? Albo kimś z poczuciem humoru czy może kimś
o podobnym światopoglądzie? Nie brakuje wam tego? Czy może
we wspólnocie jest miło, tak miło, że było warto? A może wolicie
o tym nie myśleć? Bo tak jest prościej, a może nie macie aż takiej
potrzeby myślenia, ponieważ ludzie szczęśliwi są trochę głupi.
Robię się zgorzkniała. Ja i człowiek z podziemia przeciwko
światu.
Mam ochotę otworzyć okno na jasny, wiosenny wieczór i zadać
te pytania przechodniom. Ludzie mijają moje okna grupkami,
w drodze na imprezy, do kawiarni ze stolikami na chodnikach – już
je wystawili. Nie da się zdjąć kurtki i trzeba siedzieć blisko
ogrodowego grzejnika na podczerwień, ale dziś wieczorem można
pić swoje mocno schłodzone rosé na zewnątrz.
Do bólu tęsknię za Carlem i za Alex. Naprawdę mnie boli: całe
ciało, najbardziej żołądek, robi mi się od tego niedobrze. Boli mnie
serce i dusza, choć nie za bardzo wiem, co tam siedzi na wysokości
piersi i wrzeszczy z bólu, ciężko uciska mi płuca, aż nie mogę
oddychać. Miałam obok siebie dwie osoby, które były takie jak ja,
teraz nie ma przy mnie nikogo. Może raczej jest tak, że wszystko
wróciło na swoje miejsce. Nie potrzebuję innych ludzi. Zawsze
radziłam sobie na własną rękę – wszystko, co robiłam, robiłam
sama. W gruncie rzeczy zawsze byłam sama. Na zawsze zostanę
sama, wszystko jest na swoim miejscu.
Gdy tylko to pomyślałam, buczy telefon. Przychodzi esemes
od Emelie. Ociągam się z otwarciem go.
„Cześć, dziwnie jest urządzać imprezę i cię nie zaprosić, nie wiem,
być może masz inne plany, ale jesteśmy u Niklasa, właśnie w tej
chwili, fajnie, gdybyś wpadła”.
Jestem wzruszona i zdziwiona tym wzruszeniem, oczy zachodzą
mi łzami. Pewnie, że nie mam żadnych planów. Dawno nie byłam
na imprezie.
„Cześć, ale się cieszę! Chętnie przyjdę, tylko nie mam wina”.
„Mamy wino. Po prostu przyjdź”.

Zachód słońca trwa w nieskończoność, niebo nad kominami


poindustrialnego krajobrazu jest nierzeczywiste, jak namalowane
akwarelą, pąki na drzewach i krzakach puchną po każdym deszczu,
brzozy już się zazieleniły, niebawem zakwitną bzy.
Piękne mieszkanie Niklasa położone przy Östra promenaden
należy teraz do niego i Emelie – wprowadziła się do niego, dlatego
urządzili imprezę. Mieszkanie jest dużo przyjemniejsze, kiedy jej
rzeczy mieszają się z jego dobytkiem. Są piękną parą gospodarzy,
wyglądają na szczęśliwych, może naprawdę są szczęśliwi, być może,
witając gości i częstując ich kieliszkiem musującego wina, są zdania,
że ta osoba obok to najlepszy możliwy wybór, ktoś, z kim tak fajnie
być razem na przyjęciu, a zarazem tworzyć parę na całe życie.
Prawdopodobnie Niklas jest dokładnie tym, czego Emelie pragnęła
przez całe życie: przystojny chłopak z pieniędzmi, który w biernie
agresywny i lekko despotyczny sposób jest świadomy
niesprawiedliwości społecznej i hierarchii władzy, potrafi jej
wygłosić na ten temat całkiem zgrabny wykład, jednocześnie
dyskretnie egzekwując własne przywileje białego
heteroseksualnego mężczyzny należącego do klasy średniej.
Dziękuję mu za kieliszek szampana. Uśmiecha się, mówi, jak to
fajnie, że mogłam przyjść – może rzeczywiście tak uważa,
przynajmniej ze względu na Emelie, bo ona się cieszy, że tu jestem,
a on ją kocha i chce ją uszczęśliwić, ale mówiąc to, wygląda
nieautentycznie, zawsze wygląda nieautentycznie.
Od zawsze jestem niezdolna do wpasowania się w tego typu gry
społeczne i we wszystko to, co wymaga udawania. Za każdym
razem, gdy wypowiem słowo, które choć trochę przeszkadza mi
w ustach, czuję się brudna. Wydaje mi się, że podrażnia mi gardło.
Ludzie będą się gapić, poznają po mnie, pomyślą: Czy jej się
wydaje, że w to uwierzymy? Jednocześnie nie znoszę ludzi, którzy
nie udają. Tych, którzy za wszelką cenę mówią, co myślą, nawet
jeśli tym samym sprawiają, że sytuacja staje się nieprzyjemna dla
innych. Albo wydaje im się, że powinno się ich brać takimi, jacy są
– należy cenić ich za szczerość i za to, że mówią, co myślą. Ludzie.
Muszę przyznać, że niewielu z nich zyskuje moją akceptację.
W kuchni na blacie i na stole ustawiono tace z tartinkami i miski
pełne chipsów. Ludzie rozmawiają, śmieją się. Otwarte wiosenne
niebo za oknem sprawia, że goście są rozbawieni i hałaśliwi. To
na takim przyjęciu po raz pierwszy rozmawiałam z Alex, późną
jesienią, zaledwie pół roku temu. Zaledwie pół roku temu poznałam
ją i Carla, sądząc, że wszystko odmienią w moim życiu.
Próbuję wina. Jest dobre, dużo lepsze od tego, którym częstują
na tego typu przyjęciach. Na takich imprezach w ogóle rzadko
częstują winem, ponieważ wszyscy są studentami i nie mają
pieniędzy. Nagle Emelie staje tuż przy mnie, jest radosna.
– Bardzo się cieszę, że przyszłaś – mówi ściszonym głosem.
– Ja też.
– Jak się masz?
Jak się mam? Nie wiem. Niespecjalnie. Przełykam ślinę.
– Naprawdę chcesz wiedzieć?
Przytakuje. Za jej plecami wybuchają salwy śmiechu.
– A możemy wyjść? – pytam. – Tylko dokoła kamienicy?
– No dobra... – W jej głosie wyczuwam niepewność, ale szybko
się domyśla, że chcę jej powiedzieć coś ważnego. – Pewnie,
chodźmy – dodaje.
Siadamy na trzepaku pośrodku podwórza. To takie nastoletnie
uczucie, że aż mam ochotę zapalić. Grzebię w torbie i wyciągam
pomięte opakowanie papierosów. Wyjątkowo także Emelie chce
zapalić, palimy więc, początkowo w milczeniu, później zaczynam
opowiadać. Mówię o wszystkim, od początku do końca. O Carlu
i Alex, o tym, co się wydarzyło, zanim dowiedziałam się, że jest jej
ojcem, następnie o księgowym i zdjęciach, o spotkaniu z Carlem
i Gabriellą, umowie, pieniądzach i mieszkaniu.
– Boże... – Emelie wzdycha, gdy kończę opowieść. – Masz jeszcze
papierosa?
Śmieję się, ona także. To jak w liceum, kiedy siedziałyśmy
na podwórku i paliłyśmy papierosy, czekając, aż życie zacznie się
na dobre. Mam dokładnie takie samo wrażenie jak wtedy, że wcale
nie muszę się przed nią bronić. Ona tylko słucha.
– Co teraz zrobisz? – pyta.
Wzdycham.
– Wyprowadzę się. Nie mogę tu zostać. Nie wiem jeszcze
dokładnie, co zrobię, ale... niedługo będę miała gdzie mieszkać
w Sztokholmie.
Kiwa głową.
– Przepraszam, że o to zapytam, ale nie czujesz... no wiesz, że to
niemoralne? Z tymi pieniędzmi?
– Moralność jest dla takich jak wy, dla ludzi, których na to stać –
odszczekuję się.
Posyła mi skrzywiony uśmiech.
– No weź!
– A to mieszkanie? – Wskazuję głową w stronę okien i drzwi
balkonowych otwartych na łagodny wieczór. Słychać przez nie
muzykę, która na zewnątrz miesza się ze zmierzchem. – Jest warte
więcej niż sto tysięcy? Milion? Dwa? Czy sama zarobiłaś
wystarczająco dużo, żeby móc się dołożyć do kupna apartamentu
Niklasa?
– Nie, jasne, że nie.
Milczymy.
– Miałaś rację co do żonatych mężczyzn – przyznaję.
– No widzisz, przynajmniej w jednej kwestii miałam rację – mówi
i teraz się uśmiecha.
Ciemność, kiedy wracam do domu, jest wiosenną ciemnością: lekka,
jakby przezroczysta, w odróżnieniu od ciemności późnego lata
i jesieni, która jest zbita, nieprzejednana. W rzeczywistości nie może
tak być – myślę. Ciemność jest tylko ciemnością, a jednak tak
właśnie ją odczuwam, i nie tylko dlatego, że zdaję sobie sprawę: to
już koniec kwietnia. Wyobrażam sobie, że gdybym siedziała
w zamknięciu bez wiedzy o upływie czasu i zmieniających się
porach roku, a nagle wypuszczono by mnie tej nocy, pozwolono
spojrzeć w niebo, to i tak od razu bym zgadła, że to wiosenne niebo.
Kiedy przed bramą szukam w torbie klucza, przypominam sobie,
że nie sprawdziłam dziś skrzynki na listy – leży tam biała koperta
z okienkiem, z Uniwersytetu Sztokholmskiego. Najpierw biorę to
za pomyłkę, bo niby dlaczego mieliby coś do mnie wysyłać, ale
kiedy rozrywam kopertę kluczem, przypominam sobie, że przecież
zgłosiłam się na letni kurs. Zimą, po tym, jak Alex upominała mnie,
że nie jestem skazana na zmywak przez resztę życia, kiedy
w rzadkim momencie wiary w siebie zgłosiłam się na kilka letnich
kursów tylko po to, żeby się sprawdzić, żeby się zgłosić, żeby
w jakiś symboliczny sposób pokazać, że istnieję.
Oświetlenie jest tu słabe, ale i tak wyraźnie widzę tekst:
Została Pani przyjęta na kurs „Krajobraz jako wspomnienie,
narracja i konstrukcja” – literaturoznawstwo, 15 pkt, studia
stacjonarne.
Muszę przeczytać to jeszcze raz i jeszcze raz, naprawdę jest tam
napisane, że mnie przyjęli. Żadnego „niestety”. Ani żadnego
„gratulujemy”. Uniwersytet nikomu nie gratuluje tego, że dostało
się na ich kurs, formalnie zawiadamiają, że w czerwcu mam się
stawić na pierwsze zajęcia. To niedługo.
„Krajobraz jako wspomnienie, narracja i konstrukcja” to
z pewnością kurs do dupy, może prawie nikt się nie starał
o przyjęcie, seminaria oparto na dziełach tych francuskich filozofów,
których tak wielbi Niklas, już samo słowo „konstrukcja” mnie
prowokuje. Nie znoszę tego, że wszystko zawsze jest jakąś
konstrukcją, a przecież nie ma na świecie nic bardziej prawdziwego
niż krajobraz, ale uśmiecham się na tę myśl: tym razem ośmielę się
otworzyć usta, kiedy powiedzą coś, z czym się nie zgadzam, wyrażę
swoje wątpliwości, jeśli będę takie miała. Poza tym krajobraz
i literatura to jednak dwie rzeczy, które uwielbiam.
Teraz niebo jest jeszcze bardziej przezroczyste. W mieszkaniu
kładę się w łóżku na plecach i przyglądam się niebu widocznemu
nad papierem do pieczenia w moim oknie, nagle wydaje mi się,
że znów pojawiła się w nim nadzieja, migocze, jest pełne obietnic.
Wyprowadzę się stąd. Do mieszkania, które jest wielokrotnie
większe niż to, z działającymi żaluzjami i łazienką, która nie zalatuje
wilgocią. Sięgam po telefon i piszę esemesa: „Dostałam się na letni
kurs z literaturoznawstwa. Zaczyna się w czerwcu, wtedy wyjadę
do Sztokholmu”. Nie wiem, co więcej napisać. Dodaję radosną
emotkę, ale wygląda niepoważnie, dlatego ją usuwam, ale wtedy
esemes jest jakiś szorstki – nie wiadomo, czy złośliwy, czy radosny,
znów więc dodaję emotkę, chociaż jest głupawa. Następnie szukam
wśród kontaktów Carla i naciskam: WYŚLIJ.
Zaledwie po minucie telefon buczy. On, który nigdy od razu nie
odpisuje na esemesy. Może nie mógł zasnąć, może wezwano go
na oddział ratunkowy.
„Jestem z ciebie bardzo dumny” – napisał.
Za oknem niebo zaczyna jaśnieć.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,


która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Ta druga to dziewiętnasta książka Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:

2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg

2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis

2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

You might also like