You are on page 1of 437

1

2
HOVARD PHILIPS
LOVECRAFT

TOM IV
3
4
1. CZYHAJĄCY W PROGU 7
2. HISTORIA NECRONOMICONU 165
3. W MURACH ERYXU 167
4. CIEŃ Z PRZESTWORZY 199
5. POLARIS 221
6. TAJEMNICZY STATEK 227
7. OLD BUGS 231
8. EX OBLIVIONE 241
9. POŻERACZ DUCHÓW 243
10. GŁUCHY, NIEMY, ŚLEPY 253
11. OSTATNIA PRÓBA 263
12. HORROR W MUZEUM 303
13. SKRZYDLATA ŚMIERĆ 333
14. DZIENNIK ALONZO TYPERA 361
15. LIST 381
16. OBSERWATORZY SPOZA CZASU 387
17. CIEŃ NA PODDASZU 415

5
6
Howard Phillips Lovecraft
August Derleth

CZYHAJĄCY W PROGU
Tłumaczył Robert P. Lipski

1. Las Billingtona

Na północ od Arkham wznoszą się mroczne, dzikie, porośnięte


lasami, zapuszczone wzgórza, a pośród nich płynie zmierzająca ku
morzu Miskatonic, stanowiąca jakby linię graniczną leśnych ostępów.
Wędrowcy rzadko zapuszczają się w tę głuszę, choć puszczę
przecinają nieliczne, wąskie ścieżki, ciągnące się prawdopodobnie aż
do wzgórz i poza nie, nad brzegi Miskatonic, a nawet dalej, ku
rozległym, posępnym równinom. Opuszczone domy noszą wyraźne
ślady zniszczeń dokonanych przez nieubłagany czas i surowe warunki
pogodowe, i choć ta zalesiona kraina wydaje się wręcz tryskać
osobliwą witalnością, ziemie poza granicą puszczy nie należą do
najżyźniejszych. Wędrowiec poruszający się po Aylesbury Pike, na
którą wyjeżdża się z Arkham wzdłuż River Street, a która ciągnie się
leniwie na północny zachód od tego zapyziałego miasteczka pełnego
starych domów o złowrogich, dwuspadowych dachach, dotrze nią do
dziwnej, opuszczonej krainy Dunwich, rozciągającej się za Dean
Corners, i bez wątpienia zwróci uwagę na napierające po obu stronach
drogi drzewa o poskręcanych, zdeformowanych grubych konarach.
Już na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że drzewa te nie są młode,
lecz bardzo, ale to bardzo stare, wręcz pradawne, zdawałoby się, że
nieubłagany czas powinien był powalić je już wiele stuleci temu.
Mieszkańcy Arkham niemal całkiem o tym zapomnieli; bo były
kiedyś mroczne, posępne, pełne niedomówień legendy, które ich babki
snuły przy kominku, opowieści sięgające swą historią czasów
procesów czarownic, lecz jak wiele im podobnych podań, tak i te
znikły w pomroce dziejów, pozostawiając po sobie jedynie nazwy, w

7
rodzaju „lasu Billingtona” czy „wzgórz Billingtona”. Nazwisko to
wiązało się także z terenem, na którym na szczycie pagórka stał wielki
dom otoczony lasem, „z wieżą i kamiennym kręgiem nieopodal”.
Zdeformowane stare drzewa nie wyglądały zachęcająco, mroczny las
nie przywabiał wędrowców ni hord etnografów poszukujących legend,
pradawnych obyczajów, na poły zapomnianych obrzędów czy też
niezwykłości, których można było spodziewać się wewnątrz
wiekowego domu Billingtona. Lasu powszechnie unikano,
przypadkowy wędrowiec omijał go spiesznie, ponaglany dziwnym
impulsem, którego nie sposób wyjaśnić, fantazjami i grą wyobraźni,
która nakazywała mu porzucić wszelkie sentymenty i jak najszybciej
dotrzeć do domu, czy znajdował się on w Arkham, Bostonie czy na
zapadłej prowincji w Massachusetts.
Pamięć o „starym Billingtonie” nie zaginęła, przechowywana była
wśród okolicznych mieszkańców i przekazywana z pokolenia na
pokolenie, choć ci, co go znali, od dawna spoczywali już na
cmentarzu w Arkham. Stary Billington był znaną postacią i
właścicielem ziemskim w początkach XIX wieku. Przybył tu, by
zamieszkać w domu, który należał do jego dziadka, a wcześniej
pradziadka. Gdy był już w podeszłym wieku, opuścił Stany, by
powrócić do kraju przodków, i zamieszkał w Anglii, na prowincji, pod
Londynem. Od tamtego czasu słuch po nim zaginął, choć wynajęta
firma prawnicza regularnie uiszczała w jego imieniu podatki, a że
mieściła się ona przy Middle Tempie Lane, legenda związana z osobą
starego Billingtona została nieznacznie złagodzona. Mijały kolejne
dekady, Alijah z pewnością dołączył do swoich przodków, tak jak i
jego doradcy prawni; równie pewne jest, że w tym czasie jego syn,
Laban, osiągnął pełnoletność i synowie prawnuków jego ojca podjęli
ich obowiązki. Doroczne opłaty podatków za nieużytkowaną
posiadłość uiszczane były obecnie przez jeden z banków
nowojorskich, a posesja wciąż nosiła nazwę domu Billingtona, lecz
mniej więcej na przełomie XIX i XX w. pojawiła się plotka, że ostatni
z męskiej linii Billingtonów, bez wątpienia syn Labana, nie zostawił
męskiego potomka i linię jego kontynuować będzie nieznana z
imienia córka, określana jedynie jako „pani Dewart”. Tego typu
historie nie wzbudziły większego zainteresowania u mieszkańców
Arkham i wkrótce o nich zapomniano, kimże była bowiem jakaś pani

8
Dewart, której nigdy nie widzieli, w porównaniu z odchodzącymi w
cień wspomnieniami o starym Billingtonie i jego „hałasach”?
To jedna z rzeczy, które mu zapamiętano, a dopilnowali tego
potomkowie kilku starych szlacheckich rodów zajmujących się
spisywaniem kronik i historii kolejnych pokoleń osadników
zamieszkujących tę okolicę. Niestety, czas bywa nieubłagany, i do
naszych czasów zdołały przetrwać jedynie fragmenty relacji o
wydarzeniach z tamtego okresu. Powiadają, że hałasy słyszano zwykle
o zmierzchu i nocą, głęboko pośród zalesionych wzgórz, gdzie
mieszkali Billingtonowie, nie wiadomo jednak, czy odpowiedzialny
za nie był Alijah, czy też ktoś lub coś innego. Prawdę mówiąc, o
Alijahu bez wątpienia by zapomniano, gdyby nie zakazana puszcza,
dzikość leśnych ostępów i moczary ciągnące się hen pośród głuszy,
skąd wiosną dochodziło głośne rechotanie żab, jakiego nie słyszano
nigdzie indziej w promieniu stu mil od Arkham, latem zaś nocami
można było dostrzec niemal nienaturalną poświatę migoczącą i
tańczącą wśród nisko zwieszających się burzowych chmur,
pochodzącą, jak powszechnie uznawano, od chmar świetlików, które
od niepamiętnych czasów roiły się w tej okolicy, dzieląc ją z żabami i
wieloma innymi stworzeniami. Hałasy ucichły wraz z wyjazdem
Billingtona, ale wciąż dało się słyszeć żabie zaśpiewy i widać było
blask mrowia świetlików, w letnie noce zaś do żabiego chóru
dołączały jeszcze zawodzące ponuro lelki.
Gdy w marcu 1921 roku zaczęto mówić o ponurym otwarciu
wielkiego starego domu po tych latach nieużytkowania, okoliczni
mieszkańcy przyjęli tę informację z zaciekawieniem i nieufnością. Na
łamach „Arkham Advertisera” pojawiła się notka głosząca, że pan
Ambrose Dewart potrzebuje pomocy przy remoncie i przywróceniu do
stanu używalności starego domu, chętnych zaś zaprasza na spotkanie
w pokoju, w hotelu Miskatonic, a właściwie w dormitorium
UniwersytetuMiskatonic, wychodzącym na dziedziniec uczelni. Pan
Ambrose Dewart okazał się mężczyzną średniego wzrostu, o ostrych,
orlich rysach, władczej postawie i gęstej czuprynie rudych włosów
przypominających z daleka tonsurę, bystrym spojrzeniu i wąskich,
zaciętych ustach, zdradzających stanowczość i sarkastyczny humor,
dzięki czemu zjednał sobie najmowanych robotników.
Przed świtem dnia następnego wiedziano już w Arkham, że

9
Ambrose Dewart faktycznie był potomkiem z linii rodowej Alijaha
Billingtona, że odbył pielgrzymkę do brzegów wyspy, którą jego
przodkowie od trzech pokoleń uznawali za swą ojczyznę, a teraz
postanowił powrócić do Stanów. Miał nieco ponad pięćdziesiąt lat,
śniadą cerę, stracił jedynego syna podczas wielkiej wojny, nie miał
innych potomków i obrał Amerykę jako przystań, gdzie zamierzał
spędzić jesień życia. Zjawił się w Massachusetts przed dwoma
tygodniami, aby przyjrzeć się swojej posiadłości — to, co zastał,
najwyraźniej przypadło mu do gustu, gdyż miał w planach
przywrócenie starej posesji jej dawnej świetności. Wiedział, że musi
minąć sporo czasu, nim osiągnie swój cel, zamierzał bowiem na
przykład zelektryfikować cały dom, a jako że najbliższa linia biegła o
kilka mil od tego miejsca, nie liczył nawet, iż zdoła tego dokonać w
najbliższej przyszłości. Co się tyczy reszty jego planów, nie było
powodu, by odwlekać ich realizację, tak więc jeszcze tej wiosny prace
ruszyły pełną parą. Dom został odrestaurowany, doprowadzono doń
drogę z podjazdem od frontu i drugą nitką z tyłu budynku, wiodącą na
skraj lasu, latem zaś pan Ambrose Dewart formalnie przejął
posiadłość, opuszczając swój lokal w Arkham, wypłacił robotnikom
ich honoraria i hojne premie, oni zaś powrócili do swych domów
przepełnieni niedowierzaniem i zdumieniem nad wspaniałością
posiadłości starego Billingtona i podobieństwem budowli do Craigie
House w Cambridge, zamieszkanego od dawna przez poetę
Longfellowa. Wszyscy podziwiali przepiękne stare schody z
niezwykłymi zdobieniami, gabinet wysoki na dwa piętra, z jedną ze
ścian zaopatrzoną w wychodzące na zachód okno z witrażowego
szkła, z biblioteką, w której ksiąg od tylu lat nie tknęła ludzka ręka i z
mnóstwem innych urządzeń oraz sprzętów, mających, jak się wyraził
pan Dewart, „kolosalną wartość dla wielbiciela staroci”.
Niebawem zaczęto o tym mówić i powracać we wspomnieniach do
osoby starego Billingtona, który, jak powszechnie przyznawano, ani
trochę nie przypominał obecnego właściciela posiadłości. Wśród
poruszanych tematów nie mogło z natury rzeczy zabraknąć sprawy
tajemniczych hałasów wywoływanych rzekomo przez starego
Billingtona, pojawiły się także dość mętne spekulacje na temat
innych, nieco bardziej złowrogich wydarzeń z tamtego okresu,
których nikt po dziś dzień nie potrafił wyjaśnić. Historie te,

10
przekazywane konspiracyjnym szeptem, pochodziły z okolic
Dunwich, gdzie pławiąc się w rui i porubstwie, zamieszkiwali
popadający w coraz większą degenerację nieliczni już potomkowie
Whateleyów, Bishopów i kilkorga innych, znanych ongiś,
szlacheckich rodów. Whateleyowie i Bishopowie również od wielu
pokoleń zamieszkiwali w tym rejonie Massachusetts, ich przodkowie
pamiętali nie tylko starego Billingtona, lecz także pierwszego
właściciela ziemskiego o tym nazwisku, tego, który wybudował ów
wielki dom z „różowym oknem”, jak go nazywali, choć miało ono
zgoła inny kolor. Podejrzewano, że opowieści z tamtych czasów
przekazywane były tu z pokolenia na pokolenie i mimo iż z pewnością
wkradły się weń pewne nieścisłości, nie odbiegały zbytnio od prawdy.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że ponowne otwarcie domu i
pojawienie się pana Dewarta wzbudziło w tamtej okolicy żywe
zainteresowanie, nie tylko lasem Billingtona, lecz również osobą
nowego dziedzica.
Ambrose Dewart na szczęście pozostawał w błogiej
nieświadomości, nie wiedząc, jak żywą dyskusję wywołało jego
przybycie ani że stała się ona powodem wielu plotek. Był z natury
samotnikiem i rozkoszował się tym stanem; głównym jego założeniem
było zapoznanie się możliwie jak najlepiej z mocnymi, pozytywnymi
stronami jego posiadłości, toteż zabrał się do tego z determinacją
godną lepszej sprawy, choć Bogiem a prawdą nie bardzo wiedział, od
czego powinien zacząć. Matka nic mu nie powiedziała na temat
posiadłości, informując go jedynie, iż Dewartowie posiadają „pewien
majątek ziemski, gdzieś w Massachusetts”, którego wszelako nie
należy sprzedawać, powinien on bowiem na zawsze pozostać w
rodzinie, gdyby zaś przydarzyło się coś jemu samemu lub też jego
synowi, winien on skontaktować się ze Stephenem Batesem, kuzynem
z Bostonu, którego nigdy dotąd nie widział. W jego ręce trafił także
zestaw dziwnych instrukcji pozostawionych jeszcze przez Alijaha
Billingtona, który porzucił majątek, by udać się do Anglii, komplet
dyrektyw, sensu których Ambrose nie pojmował, być może dlatego, iż
nie do końca zdołał zapoznać się z otrzymaną schedą.
Nie wolno mu było, na przykład, „dopuścić, aby woda przestała
opływać wyspę”, „w żaden sposób naruszać wieży”, „błagać pośród
kamieni” ani „otwierać bram wiodących do innego czasu i miejsca”.

11
Zalecenia te nie miały dla Dewarta żadnego znaczenia, a jednak
zafascynowały go do tego stopnia, że gdy raz je przeczytał, nie
potrafił już o nich zapomnieć. Tajemnicze słowa powracały doń w
myślach, nakłaniając do większego zainteresowania się majątkiem, co
Dewart skwapliwie uczynił; przekonał się, że dom nie był jedyną
budowlą stojącą na terenie posesji pośród wzgórz i moczarów, lecz
znajdowała się tam również bardzo stara kamienna wieża, wznosząca
się na spłachetku ziemi, będącym zapewne ongiś małą wysepką
pośrodku jednego z dorzeczy Miskatonic, które jednak z końcem
wiosny wysychało do cna, pozostawiając tylko płytkie, popękane
koryto.
Dewart odkrył to wszystko pewnego sierpniowego popołudnia i
doszedł do wniosku, iż instrukcje przodka odnosiły się do tej właśnie
budowli. Przyjrzał się jej zatem z wytężoną uwagą, by stwierdzić, iż
mierzyła ona około dwudziestu stóp wysokości, dwunastu średnicy i
zwieńczona była zgrabnym stożkowym dachem. Niegdyś musiał
znajdować się w niej sporych rozmiarów, łukowato sklepiony otwór,
co mogło świadczyć, iż początkowo wieża nie miała dachu, lecz został
on starannie zamurowany. Dewart, znający się nieco na architekturze,
był urzeczony tą starodawną budowlą. Nie potrzeba było wprawnego
oka, by stwierdzić, że kamienie wyglądały na stare, bardzo stare,
możliwe, że starsze nawet niż sam dom. Dewart miał przy sobie
niedużą lupę, za pomocą której studiował pewne bardzo stare
łacińskie teksty z ksiąg znajdujących się w domowej bibliotece,
przyjrzał się teraz przez szkło powiększające kamieniom w ścianach
wieży i ze zdumieniem stwierdził, iż zostały one ozdobione w dość
osobliwy, nie znany mu sposób, wzorami geometrycznymi podobnymi
do tych, które w większej skali umieszczono na kamieniach
zamykających łukowato sklepiony otwór. Szczególnie fascynująca
wydawała się podstawa wieży, wyglądająca na wyjątkowo grubą i
solidną, jakby wkopano ją w ziemię bardzo głęboko, co, jak uznał
Dewart, było wielce prawdopodobne, od czasów Alijaha bowiem
poziom ziemi znacznie się podniósł.
Czy budowlę tę wzniósł Alijah? Przynajmniej po części wydawała
się ona o wiele starsza, a skoro tak, to czyim była dziełem? Pytania te
zaintrygowały Dewarta, a ponieważ zorientował się on już, że wśród
manuskryptów w bibliotece znajdowało się mnóstwo różnych

12
papierów i dokumentów, miał nadzieję, że znajdzie tam również
informacje na temat tej osobliwej budowli. Pragnąc zajrzeć do nich
jak najszybciej, Ambrose zawrócił w stronę domu, lecz nie uszedł
daleko, gdyż jego uwagę przykuło coś, czego wcześniej nie zauważył.
Przyglądając się wieży z pewnego oddalenia, dostrzegł nieopodal
kamienny krąg, podobny nieco do wzniesionego zapewne przez
druidów kręgu w Stonehenge. Widok ten zdumiał go i zaciekawił. Nie
ulegało wątpliwości, że niedużą wysepkę z obu stron opływały
niegdyś wody strumienia, gdyż na brzegach widać było wyraźne ślady
erozji, których nie zdołały zamaskować ani gęste zarośla, ani
bezlitosne wichury czy deszcze, gdyż, jak przypuszczał Dewart,
zabobonni mieszkańcy Dunwich raczej nie zapuszczali się w tę
okolicę.
Dewart szedł powoli. Do domu wrócił dopiero o zmierzchu, gdyż
sporo czasu zajęło mu ominięcie trzęsawiska ciągnącego się pomiędzy
wieżą a pagórkiem, gdzie stał dom. Przyrządził sobie posiłek i jedząc,
zastanawiał się, jakim torem powinno teraz pójść rozpoczęte przezeń
śledztwo. Dokumenty w gabinecie wydawały się bardzo stare,
niektórych z nich nie sposób będzie odczytać, gdyż papier zapewne
rozleci się w kawałki. Na szczęście niektóre z dokumentów
sporządzono na pergaminie, który nie wymagał tak delikatnego
traktowania, a prócz tego była jeszcze nieduża, oprawna w skórę
książeczka z wykonaną dziecięcą dłonią inskrypcją „Laban B.” —
zapewne własność syna Alijaha, tego samego, który opuścił Amerykę
i wyjechał do Anglii ponad sto lat temu. Dewart postanowił rozpocząć
swoje śledztwo od tego właśnie dziecięcego dziennika, aby przekonać
się, czy jego przekonania były słuszne.
Czytał przy świetle lampy, gdyż sprawa elektryfikacji utknęła na
którymś ze szczebli urzędowych, ale wszystko wskazywało, że i ten
problem zostanie wkrótce rozwiązany. Blask lampy i złocista poświata
bijąca z kominka, w którym napalił, gdyż noc była dość chłodna,
przydały gabinetowi przytulności i prywatności, toteż Dewart zatracił
się wkrótce w przeszłości wyłaniającej się z nierównych,
nabazgrolonych linijek dziecięcego pisma, zdobiących stare, pożółkłe
stronice. Dziecko, Laban, który, jak skonstatował, był jego
pradziadkiem, musiał być przedwcześnie rozwinięty, gdyż zaczął
pisać swój pamiętnik w wieku lat dziewięciu, skończył zaś, wedle

13
szacunków Ambrose’a, mając lat jedenaście. Charakteryzował się on
spostrzegawczością i wyczuleniem na szczegóły, sprawy bowiem,
które opisywał, dotyczyły nie tylko wydarzeń rozgrywających się w
czterech ścianach tego wielkiego domu.
Okazało się, iż chłopiec dorastał bez matki, a jego jedynym
towarzyszem był Indianin ze szczepu Narragansett, przyjęty przez
Alijaha na służbę. Nazywał się Quamus albo Quamis — chłopiec
używał tych imion naprzemiennie — i wydawał się być w wieku
Alijaha, gdyż Laban odnosił się do niego z wielkim szacunkiem i
respektem, jakiego z pewnością nie żywiłby do swego rówieśnika.
Dziennik zaczynał się od wyliczenia obowiązków i codziennych
zadań chłopca, lecz ten, po jednorazowym wyszczególnieniu, już do
nich nie wracał, co najwyżej by zaznaczyć ich wypełnienie. Miast
tego poświęcał kolejne strony na opis rzeczy, które robił popołudniami
w czasie wolnym od nauki, kiedy to mógł swobodnie kręcić się po
domu lub w towarzystwie Indianina chodzić po lesie, aczkolwiek
nawet wtedy nie wolno mu było zbytnio oddalać się od terenu posesji.
Indianin wydawał się na przemian bardzo cichy i mało
komunikatywny lub też gadatliwy, i w tym drugim przypadku
opowiadał, często wielokrotnie, legendy swego plemienia. Chłopiec,
obdarzony bujną wyobraźnią, lubił towarzystwo Indianina, niezależnie
od jego nastroju, i zdarzało się, że przepisywał do pamiętnika którąś z
legend zasłyszanych od najemnego pracownika Alijaha,
wykonującego dlań „pewne zadania, po godzinie, kiedy podaje się
kolację”.
Mniej więcej w połowie pamiętnika Dewart natrafił na coś
dziwnego — z książki wyrwano kilkanaście stron, tak więc w relacji
sporządzonej ręką Labana następowała pewna luka. Kolejny wpis
nosił datę 17 marca (roku nie podano), Dewart zaś przeczytał go z
narastającym zaciekawieniem i fascynacją, gdyż brak kilku
poprzednich stron aż nadto pobudził jego wyobraźnię.
„Dziś po ostatnich zajęciach wyszliśmy na dwór, choć padał śnieg;
Quamis ruszył wokół moczarów, nakazując, bym zaczekał nań przy
zwalonym pniu, lecz to wcale nie przypadło mi do gustu; uznałem, że
będzie najlepiej, jeśli pójdę za nim. Podążanie jego śladami,
widocznymi na śniegu, było łatwe, i w końcu ujrzałem go ponownie w
miejscu, dokąd ojciec zakazał nam chodzić, na brzegu strumienia,

14
naprzeciw wysepki, gdzie stoi wieża. Klęczał z uniesionymi rękoma,
wypowiadając donośnym głosem jakieś słowa w języku, którego nie
rozumiałem. Wśród tych słów wychwyciłem jedno powtarzające się,
brzmiące jak Narlato lub Narlotep. Już miałem go zawołać, kiedy
mnie zauważył. Natychmiast poderwał się, podszedł, wziął mnie za
rękę i odprowadził z dala od tego miejsca. Gdy spytałem go, czy
odprawiał jakąś modlitwę, co właściwie robił i czemu nie robił tego w
kaplicy wzniesionej przez białych misjonarzy szerzących wiarę wśród
jego ludu; nie odpowiedział, rzucając jedynie, że nie wolno mi pisnąć
ani słowem o tym, gdzie byliśmy, w przeciwnym razie on, Quamis,
zostałby surowo ukarany za odwiedzanie tego miejsca wbrew
zaleceniom swojego pracodawcy. Miejsce to, surowe, kamieniste i
niedostępne, bo obmywane z obu stron wodami strumienia, nie
wydaje mi się wcale atrakcyjne, nie wiem, co Quamis w nim widzi, że
przychodzi tam, skoro ojciec mój surowo mu tego zabronił”.
Wpisy z dwóch kolejnych dni były całkiem pospolite, po nich zaś
następowała zawoalowana informacja, świadcząca, że Alijah odkrył
przewinienie Indianina i ukarał go, choć chłopiec nie wyjaśnił, w jaki
sposób. Po siedmiu dalszych wpisach pojawiło się jeszcze jedno
nawiązanie do „zakazanego miejsca”. Tym razem chłopca i Indianina
zaskoczyła gwałtowna śnieżyca i zgubili się. Krążyli po okolicy,
zadymka była naprawdę silna, śnieg sypał na grząską tego marcowego
dnia ziemię i oślepiał ich, aż w pewnej chwili „dotarliśmy do
dziwnego, nie znanego mi miejsca, Quamis wszelako wydał gromki
okrzyk i pospieszył, by czym prędzej mnie stamtąd zabrać;
zorientowałem się, że dotarliśmy do strumienia opływającego wyspę z
wieżą i kamieniami, lecz tym razem zbliżyliśmy się do niej od drugiej
strony. Nie wiem, jak to się stało, szliśmy bowiem w przeciwnym
kierunku, na wschód, ku rzece Miskatonic, widać ta zadymka
kompletnie nas zmyliła. Quamis bardzo się spieszył i wydawał się
mocno wystraszony, a gdy zapytałem go, czemu nie wolno nam tu
przychodzić, odparł krótko, że »ojciec nie życzy sobie tego«, nie chce,
bym zapuszczał się w tę okolicę, choć wolno mi chodzić niemal
wszędzie, i gdybym zechciał, mógłbym nawet udać się do Ar —
kham. Nie wolno mi natomiast odwiedzać Dunwich, Innsmouth ani
zatrzymywać się w indiańskiej wiosce wśród wzgórz, hen, poza
Dunwich”.

15
W późniejszej części dziennika nie ma już nawiązań do wieży, ale
pojawia się kilka zagadkowych i nader interesujących akapitów. Trzy
dni po wpisie dotyczącym śnieżycy chłopiec odnotował gwałtowną
odwilż, która „oczyściła ziemię ze śniegu”. „Tej nocy — jak zapisał
rankiem — obudziły mnie dziwne hałasy wśród wzgórz, jakby
przeciągłe wrzaski, poderwałem się i podbiegłem wpierw do okna
wychodzącego na wschód, lecz nic nie zobaczyłem; zebrawszy się na
odwagę, wyszedłem z pokoju, przeszedłem przez korytarz i
zapukałem do drzwi pokoju ojca, lecz nie doczekałem się odpowiedzi
i uznawszy, że nie usłyszał, odważyłem się otworzyć je i wejs’ć do
środka. Podszedłem do jego łóżka, jakież jednak było moje
zdziwienie, gdy go w nim nie zastałem i nic nie wskazywało, by
spędził w nim noc. Wyjrzałem przez zachodnie okno w jego pokoju i
ujrzałem niebieskawą, czy może raczej zielonkawą poświatę, bijącą
pośród drzew w Jarze, między wzgórzami, na zachodzie. Zdziwiło
mnie to, bo właśnie stamtąd zdawały się dochodzić rozlegające się
nadal wrzaski, potworne krzyki, które nie mogły dobywać się z ust
Judzkich ni z gardzieli żadnego znanego mi zwierzęcia. Wydawało mi
się, gdy tak stałem przy na wpół otwartym oknie, sparaliżowany ze
strachu i zdumienia, że słyszę podobne dźwięki dochodzące od strony
Dunwich i Innsmouth, rozbrzmiewające gromkim echem w powietrzu.
Po krótkiej chwili nastała cisza, dziwne dźwięki urwały się, zgasła
poświata na niebie, a ja wróciłem do łóżka. Jednak jeszcze tego ranka,
kiedy zjawił się Quamis, spytałem go, co wywołało ów niezwykły
nocny harmider. Odpowiedział, że to musiało mi się przyśnić i że o
takich rzeczach w ogóle nie powinienem z nim rozmawiać. Nie
powiedziałem mu zatem, co ujrzałem, stwierdziłem bowiem, że moje
słowa mocno go zdeprymowały i zbiły z tropu, jakby obawiał się, że
mój ojciec mógłby przypadkiem usłyszeć, o czym mówię. Już miałem
podzielić się z nim mymi obawami dotyczącymi bezpieczeństwa ojca,
lecz z tego, co powiedział Quamis, zorientowałem się, że ojciec był w
domu, zapewne w swoim pokoju, odsypiając do późna, toteż nie
drążyłem dłużej tego tematu, lecz, przytakując Quamisowi, zgodziłem
się, iż zapewne ubiegłej nocy nawiedził mnie wyjątkowo realistyczny
koszmar; słowa te musiały uspokoić Indianina, bo jakby trochę się
rozluźnił i nie wyglądał już na zdenerwowanego”.
Przez kolejne dwa tygodnie wpisy Labana dotyczyły trywialnych

16
spraw, w rodzaju jego nauki i lektur. I nagle pojawiło się jeszcze
jedno, krótkie i treściwe, acz tajemnicze zdanie: „Hałasy zdają się
dochodzić z zachodu z osobliwą regularnością, z północnego wschodu
zaś, jakby od strony Dunwich lub leśnych ostępów w okolicy
Dunwich, dobiegają wołania stanowiące coś w rodzaju odpowiedzi”.
W cztery dni później chłopiec napisał, że ledwie położył się do łóżka,
wstając, by obejrzeć wschód księżyca w pełni, ujrzał za domem
swojego ojca. „Towarzyszył mu Qua — mis, obaj coś nieśli, ale nie
potrafię powiedzieć co. W niedługim czasie zniknęli za domem,
kierując się na wschód, ja zaś udałem się do pokoju ojca, by
wypatrywać ich stamtąd, nie zobaczyłem ich jednak, usłyszałem tylko
głos mego ojca, dobiegający gromkim echem z głębi lasu”. Później tej
nocy znów obudziły go „potworne hałasy, takie same jak poprzednio,
leżałem więc i przysłuchiwałem się im, by stwierdzić, że
przypominały jakby śpiew, a niekiedy przeraźliwe, ochrypłe wrzaski,
których słuchać hadko”. Po tym wpisie następowały kolejne, w
podobnym tonie, a relacje o dziwnych zdarzeniach obejmowały okres
niemal całego roku.
Wyjątkowo zdumiewający był przedostatni zapis w dzienniku.
Przez całą noc chłopiec słyszał „potężne hałasy” wśród wzgórz, miał
wrażenie, że chyba cały świat musiał słyszeć te głosy
rozbrzmiewające w posępnej ciemności, rankiem natomiast „nie
ujrzawszy go, zapytałem o Quamisa, na co odpowiedziano mi, że
Quamis odszedł i już nie wróci, i że my również wyjeżdżamy, i to
jeszcze przed wieczorem, po czym polecono mi spakować się, lecz
mogłem zabrać tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Ojciec
sprawiał wrażenie zdenerwowanego, chciał jak najszybciej opuścić
dom, nie wyjaśnił, dokąd wyjeżdżamy, podejrzewam, że do Arkham, a
najdalej do Bostonu lub Loncord; nie próbowałem oponować i bez
słowa pospieszyłem wypełnić polecenie. Nie wiedziałem, co mam ze
sobą zabrać, lecz próbowałem dobrać rzeczy tak, jakbyśmy udawali
się do kogoś z wizytą — czyste spodnie itepe. Zdziwił mnie pośpiech
ojca, który, jak się okazało, zamierzał opuścić dom najpóźniej po
południu i wyjaśnił mi, że wcześniej ma jeszcze »coś do załatwienia«.
Choć czasu miał niewiele, zdążył jeszcze kilkakrotnie zapytać mnie,
czy jestem gotów, czy już się spakowałem itepe”.
Ostatni wpis na kilka stron przed końcem dziennika został

17
sporządzony tego samego popołudnia. „Ojciec mówi, że wyjeżdżamy
do Anglii. Czeka nas podróż przez ocean. Płyniemy z wizytą do
krewnych, którzy tam mieszkają. Jest już po południu, ojciec kończy
przygotowania do wyjazdu”. Ostatnie, niemal wykaligrafowane
zdanie poniżej brzmiało: „To dziennik Labana Billingtona, syna
Alijaha i Lavinii Billington, pisanie którego kończy on w wieku lat
11”.
Dewart zamknął dziennik. Był skonsternowany, ale i pełen
ciekawości. Między wierszami tego pamiętnika kryła się ogromna
zagadka, niestety chłopiec nie zobaczył dostatecznie dużo, by dać
Dewartowi klucz do jej rozwiązania. Zapis ten tłumaczył wszelako,
dlaczego w domu pozostawiono tak wiele ksiąg, papierów i
rozmaitych dokumentów, pospieszny wyjazd Alijaha wraz z
potomkiem nie pozostawiał czasu na przygotowania do
gruntowniejszej wyprowadzki. Nic zresztą nie wskazywało, że Alijah
zamierza pozostać za granicą na dłużej; widać jednak brał to pod
uwagę, choć zabrał ze sobą tak niewiele rzeczy.
Dewart ponownie jął kartkować dziennik, czytając powtórnie
niektóre z wpisów, aż w pewnej chwili natknął się na kolejny
zagadkowy zapis, który wcześniej przeoczył, umieszczony był on
bowiem pomiędzy relacją z wizyty chłopca w Arkham, którą odbył w
towarzystwie Indianina Quamisa. „Zdziwiło mnie wielce, gdym
odkrył, że wszędzie traktowano nas z wielkim szacunkiem i
wyraźnym lękiem, sklepikarze byli usłużni aż do przesady, Quamis
zaś nie był na ulicy niepokojony przez nikogo, jak to się niekiedy
zdarzało innym Indianom. Raz czy dwa usłyszałem, jak wytworne
kobiety szepczą jedna do drugiej, i wychwyciłem wypowiadane przez
nie nazwisko „Billington”; wymawiały je w sposób zdradzający
antypatię i lęk, choć gdy w drodze powrotnej wspomniałem o tym
Quamisowi, jął wmawiać mi, że padłem ofiarą własnych obaw i
imaginacji”.
A zatem stary Billington nie należał do ludzi lubianych i budził
powszechną trwogę. Odkrycie to przepełniło Dewarta niemal
gorączkowym pragnieniem poznania prawdy o tym człowieku. Jego
poszukiwania tak bardzo różniły się od typowych badań
genealogicznych, że sprawiały mu niewysłowionąradość; miał tu do
czynienia z zagadką, z czymś ogromnym, niezgłębionym i

18
nietypowym, a przedsmak tajemnicy dodawał mu sił do dalszego
działania. Zajął się obecnie zgromadzonymi w domu papierami i
dokumentami, lecz już wkrótce doznał gorzkiego rozczarowania,
większość z nich bowiem dotyczyła materiałów do budowy i
późniejszego ich wykorzystania oraz w kilku przypadkach ksiąg
nabytych przez Alijaha od handlarzy z Londynu, Paryża, Pragi i
Rzymu. Rozczarowanie sięgnęło szczytu, lecz nagle Dewart natknął
się na dokument spisany nierównym, koślawym pismem, po części
nieczytelny, zaopatrzony w nagłówek: O złych czarach dokonanych w
Nowej Anglii przez demony ludzkiego kształtu nie noszące.
Wyglądało to na kopię, choć Dewart nie natrafił na oryginał, a jak się
wkrótce okazało, zawierała ona jedynie fragmenty tekstu i, niestety,
niektóre z akapitów były nieczytelne. Ogólnie rzecz biorąc, tekst dało
się jednak odczytać. Dewart zabrał się do żmudnej lektury, czytał
powoli i z przerwami, mimo to tekst zafascynował go do tego stopnia,
że sięgnął po papier i pióro i zaczął go starannie kopiować. Zaczął
mniej więcej w połowie tekstu oryginalnego.

***

„Wszelako by nie mówić zbyt wiele o tak odrażającej sprawie,


powiem tylko to, co wiadomo powszechnie o wydarzeniach w New
Dunnich sprzed pięćdziesięciu laty, kiedy gubernatorem był p.
Bradford. Powiadają, że niejaki Richard Billington, po części za
sprawą złych ksiąg, po części za namową starego szamana z dzikiego
plemienia Indian, oddalił się był od prawych chrześcijańskich praktyk,
lecz również by nieśmiertelność ciała zyskać, postawił w lesie w
miejscu Dagonakrąg kamienny, gdzie modlitwy do dyjabła odprawiał,
takoż pewne rytuały czarnoksięskie, przez Pismo Święte zakazane.
Sprawa ta trafiła do magistratu, wszelako ten, którego o czarostwo
oskarżono, wyparł się był wszelkich bluźnierczych praktyk. Niedługo
potem jednak jął sam lękać się istoty jakowejś, którą przywołał nocą z
przestworzy. W roku onym siedem zabójstw wydarzyło się w lasach
niedaleko kamieni ustawionych przez Richarda Billingtona, ciała ofiar
zmasakrowane były, rozszarpane i jakby wytopione; czegoś takiego
nigdy dotąd nie widziano.
Gdy zaczęto mówić o procesie, Billington zniknął i nikt go już

19
więcej nie ujrzał. Dwa miesiące później, nocą, słyszano, jak plemię
Wampanaugów wyje okrutnie pośród nocy, potem zaś dzicy owi
obalili kamienny krąg i uczynili jeszcze kilka innych rzeczy. Ich
wódz, Misquamacus, tenże sam stary szaman, od którego Billington
nauczył się magii, zjawił się w miasteczku i opowiadał panu
Bradfordowi wiele dziwnych a zdumiewających rzeczy: Billington,
jak się okazuje, wyrządził wielkie zło, którego naprawić nie sposób, i
najwyraźniej został pożarty przez coś, co przywołał z przestworzy.
Nie było sposobu, by odesłać istotę, którą przyzwał, przeto szaman
Wampanaugów pochwycił ją i uwięził w kamiennym kręgu. Wykopali
jamę na trzy łokcie głęboką i dwa szeroką, po czym przywołali
demona sobie znanymi zaklęciami, by spętawszy go nimi, zakrywając
dół (tu fragment nieczytelny), na którym wyryli Znak Starszych. Na
nim (kolejny zamazany fragment) wykopany z Otchłani Piekielnej.
Stary szaman ostrzegł, że miejsca tego nie należy naruszać, w
przeciwnym razie demon uwolni się, a stałoby się tak, gdyby płaski
kamień ze Znakiem Starszych został w jakiś sposób stamtąd usunięty.
Na pytanie, jak wygląda ów demon, Misquamacus przesłonił twarz,
tak że widać było jedynie oczy, po czym rzekł, że niekiedy wydaje się
on mały i masywny jak sporych rozmiarów ropucha, a czasami
przypomina coś ogromnego i mglistego, pozbawionego kształtu, z
wyjątkiem oblicza, z którego wyrastają węże.
Zowią go Ossadogowah, co oznacza dziecię Sadogowah, imię to
zaś przypisuje się przerażającemu duchowi, który, jak powiadają
pradawni, przybył z gwiazd i początkowo czczony był w krainach na
północy. Wampanaugowie, Nansetowie i Nahrigansetowie umieli
przyzywać To z przestworzy, lecz nigdy tego nie zrobili, wiedzieli
bowiem, jak zła i plugawa jest owa istota. Umieli także To pochwycić
i uwięzić, lecz nie byli w stanie odesłać tam, skąd przybyło.
Powiadają, że stare plemię Lamah, żyjące pod Wielką Niedźwiedzicą i
unicestwione za swe plugawości, umiało kontrolować To na wszystkie
sposoby. Wielu było zapaleńców twierdzących, że posiadają wiedzę o
zakazanych sekretach, nikt jednak w tych regionach nie potrafił dać na
to przekonującego dowodu. Niektórzy mówią, że Ossadogowah często
wracał w przestworza z własnej woli, przez nikogo nie odsyłany,
wrócić tu mógł wszelako jedynie za sprawą odpowiedniego
wezwania.

20
Oto, co stary szaman Misquamacus powiedział panu Bradfordowi,
i od tej pory wielki pagórek w lasach przy stawie, na południowy
zachód od New Dunnich pozostawiono w spokoju. Wysokiego
kamienia nie ma już od dwudziestu lat, lecz pagórek jest o tyle
niezwykły, że nie wiedzieć czemu, nie rośnie tam trawa ni krzewy. Są
tacy, co powątpiewają, że zły Billington został pożarty przez istotę
przywołaną z przestworzy, gdyż od czasu do czasu był widywany w
różnych miejscach, o czym świadczą raporty naocznych świadków.
Szaman Misquamacus wyjaśnił, że i on w to nie wierzy, wie jedynie,
że Billington został przez istotę zabrany i nie przebywa już na tej
ziemi, za co należy jedynie dziękować dobremu Bogu”.

***

Do tego osobliwego dokumentu dołączona była pospiesznie chyba


spisana notka następującej treści: „Patrz Cuda tau. wiel. Warda
Philllpsa”. Dewart podejrzewał, że chodzi tu o jedną z ksiąg na
półkach i niezwłocznie z lampą w ręku podszedł do biblioteczki,
przepatrując tytuły na grzbietach woluminów. Było ich mnóstwo i w
większości nic mu one nie mówiły. Natrafił tam na Ars Magna et
Ultima Lully’ego, Clavis Alchimiae Fludda, Liber honis Albertusa
Magnusa, Klucz do mądrości Artephousa, Cultes des Goules hrabiego
d’Erlette’a, De Vermis Mysteriis Ludviga Prinna oraz wiele innych,
dotyczących filozofii, taumaturgii, demonologii, kabalistyki,
matematyki i tym podobnych, w tym także kilka woluminów
Paracelsusa i Hermesa Trismegistosa, noszące ślady częstego
użytkowania. Zafascynowany tymi tytułami z trudem zdołał
powstrzymać się przed wyjmowaniem z półek i przeglądaniem
jednego po drugim, lecz i tak upłynęło trochę czasu, zanim odnalazł
poszukiwaną księgę, wciśniętą w kąt na jednej z wyższych półek.
Nosiła tytuł Cuda taumaturgii w nowoangielskim Kanaan,
autorstwa wiel. Warda Phillipsa, którego zapis na stronie tytułowej
określał mianem pastora Drugiego Kościoła w Arkham w
Massachusetts Bay. Był to bez wątpienia reprint wcześniejszego
wydania, notka wskazywała bowiem na Boston, rok 1801. Tomiszcze
było opasłe, Dewart zaś podejrzewał, że wielebny Phillips, jak
większość kaznodziejów, wykładając swe tezy, nie mógł powstrzymać

21
się od przydługich kazań. W księdze nie było zakładek, a jako że
zbliżała się północ, Dewart bez większego entuzjazmu rozważał
przejrzenie grubego woluminu z archaicznym drukiem
charakteryzującym się wydłużonym S i innymi tego typu kwiatkami.
W pewnej chwili przyszło mu na myśl, że skoro Alijah często
korzystał z tej księgi, mogła mieć ona załamania na grzbiecie,
oznaczające fragmenty, gdzie ją zwykle otwierał.
Postawił lampę na stole, zaniósł tam księgę i położywszy na blacie,
na załamanym grzbiecie, pozwolił, by otworzyła się sama. Tak też się
stało. Księga otwarła się mniej więcej w dwóch trzecich tekstu.
Była wydrukowana w imitacji manuskryptu, tekst zaś, choć
wyglądał osobliwie, nietrudno było odczytać, w przeciwieństwie do
tekstu niedawno rozszyfrowywanego przez Dewarta. Co więcej, na
stronie tej widniał przypis: „Por. z fragm. dot. nar. Richarda
Billingtona”, wskazujący na konkretny fragment. Nie był on długi,
choć epizodyczny, nie poprzedzony niczym szczególnym ani nie
występowało po nim nic istotnego, jeżeli nie liczyć krótkiego kazania
wielebnego Warda Phillipsa na temat „zła wynikającego z kumania się
z demonami, Chowańcami i tem podobnem plugastwem”. Wskazany
fragment wszelako wydawał się nader interesujący i bulwersujący w
swej treści.

„Gdy wszelako mowa o Złu wszelakiem, nic nie może być bardziej
plugawego i przerażającego niźli to, co przytrafiło się dobrej pani
Doten, wdowie po Johnie Dotenie z Duxbury ze Starych Kolonii, w
lasach w przededniu święta Matki Boskiej Gromnicznej w roku 1787.
Wydała ona na świat, co potwierdzają jej szacowni sąsiedzi, dziecko
nie będące ani zwierzęciem, ani też człowiekiem, lecz przypominające
raczej monstrualnego nietoperza o ludzkiej twarzy. Nie wydawało ono
żadnych dźwięków, lecz łypało na wszystko wielkimi, złowrogimi
ślepiami. Nikt nie potrafi wyjaśnić, co sprawiło, że ta dobra kobieta
zrodziła coś równie odrażającego. Są tacy, którzy przysięgają się, że
okrutnie przypominało ono z twarzy pewnego od dawna nieżyjącego
człowieka, niejakiego Richarda Bellinghama lub Bollinhama, który
rzekomo zaginął bez wieści po zawarciu paktu z demonami, w okolicy
New Dunnich. Upiorny człowiek — bestia został przebadany przez
sędziów miejscowego sądu i z rozkazu najwyższego szeryfa za

22
diabelstwo uznany i na śmierć przez spalenie skazany, który to wyrok
wykonano piątego dnia czerwca roku 1788”.

Dewart kilkakrotnie przeczytał powyższy akapit, treść jego


zawierała bowiem pewne dość mocno zawoalowane implikacje. W
normalnych okolicznościach bez wątpienia by je zignorował, lecz
przeczytawszy te dwa teksty jeden po drugim, skojarzenia między
„Richardem Bellinghamem lub Bollinhamem” wymienionym w
drugim fragmencie a Richardem Billingtonem nasuwały się same.
Niestety, mimo iż obdarzony bujną wyobraźnią, Dewart nie potrafił
znaleźć wyjaśnienia zagadki; przyszło mu na myśl, że być może
prawdą jest sugestia wysuwana przez wielebnego Warda Phillipsa,
jakoby „niejaki Richard Bełlingham lub Bollinham” (zakładając, że
on i Richard Billington to jedna i ta sama osoba) wcale nie zaginął bez
wieści ani nie został „pożarty przez coś, co przywołał z przestworzy”,
w co wierzyli zabobonni okoliczni mieszkańcy, lecz przeniósł się ze
swymi ciemnymi praktykami w głąb lasu, w pobliże Duxbury, gdzie
ostatecznie z jego związku z tamtejszą kobietą zrodził się potworek
opisy wany przez miejscowego pastora. Z drugiej strony, od czasu
niechlubnych procesów czarownic do dnia, kiedy dobra pani Doten
wydała na świat odmieńca, upłynęło niecałe sto lat i trudno
przypuszczać, by przez ten niezbyt w końcu długi okres w
zamieszkujących te okolice przesądnych i zabobonnych ciemnych
ludziach z Duxbury i New Dunnich (czyli obecnego Dunwich)
nastąpiła jakaś diametralna zmiana w sposobie myślenia czy
kultywowanych od dziesiątków lat obyczajach.
Podekscytowany i pełen nowego zapału do kontynuowania swego
dochodzenia Dewart położył się do łóżka, by zaraz zapaść w głęboki
sen, pełen mrocznych wizji i osobliwych istot przypominających
zarówno węże, jak i nietoperze, czających się pośród najgłębszych
mroków nocy. Mimo to spał w miarę spokojnie, tylko raz, tuż przed
świtem, obudził się gwałtownie i przez kilka chwil leżał w ciemności
przekonany, że Coś obserwowało go z góry, koniec końców jednak
bez większych trudności ponownie zapadł w sen.

***

23
Rankiem, pokrzepiony snem, Ambrose Dewart zajął się
poszukiwaniem informacji na temat swego przodka Alijaha ze źródeł
innych niż domowa biblioteka. Udał się do Arkham, które jako
centrum miejskie nieodparcie przywodziło na myśl pewne stare
miasteczka w Anglii, a to za sprawą niemal stykających się ze sobą
dwuspadowych dachów, tajemniczych okienek na poddaszach, drzwi
frontowych z półokrągłymi świetlikami i wąskich przejść wzdłuż
Miskatonic, wiodących od sekretnych, ukrytych uliczek na z dawna
zapomniane podwórza. Poszukiwania swe rozpoczął od biblioteki
Uniwersytetu Miskatonic i przeglądania starannie utrzymanych
tomów „Arkham Advertiser” i „Arkham Gazette” sprzed stu lat.
Ranek był pogodny i słoneczny, Dewartowi nigdzie się nie
spieszyło. Poza tym należał on do ludzi dociekliwych i do każdej
sprawy zabierał się z wielkim, choć często słomianym zapałem.
Zasiadł w dobrze oświetlonym kącie pomieszczenia, mając dla siebie
cały stół, i zabrał się do wertowania gazet sprzed dziesiątków lat,
pełnych osobliwych artykułów, które raz po raz przykuwały jego
uwagę, odrywając go od głównego tematu poszukiwań. Dopiero po
przejrzeniu egzemplarzy gazet z kilku miesięcy, po raz pierwszy
napotkał imię swego przodka, i to całkiem przypadkowo, szukał go
bowiem w artykułach na pierwszej stronie, a natrafił na nie w rubryce
„Listy do redakcji”.

„Drogi Panie, w gazecie pańskiej natknąłem się na recenzję


niejakiego Johna Druvena, dotyczącą pewnej księgi autorstwa wiel.
Warda Phillipsa z Arkham, który w tekście swym wielce ją zachwala.
Rozumiem, że jest powszechnie przyjęte, by życzliwymi słowy
obdarzać ludzi Kościoła, lecz wspomniany John Druven uczyniłby
wielebnemu większą przysługę, stwierdzając, że są sprawy, których
lepiej nie poruszać, i rzeczy, o których nie powinno się mówić głośno.
Szczerze oddany Alijah Billington”.

Dewart natychmiast poszukał odpowiedzi na ten list i odnalazł ją w


numerze z następnego tygodnia.

„Szanowny Panie. Powiadają, że ów Alijah Billington wie, o czym


pisze. Przeczytał księgę, za co jestem mu wdzięczny i dwakroć

24
bardziej oddany, w imię Pana Naszego Boga Wszechmogącego.
Wielebny Ward Phillips”.

Przez kilka następnych tygodni Alijah milczał, Dewart starannie


przepatrywał kolejne egzemplarze gazet w poszukiwaniu dalszej
korespondencji. Wielebny Ward Phillips, choć w swej księdze nie
stronił od kazań, chyba również nie miał ochoty na pisanie listów do
redakcji. Minęło kilka godzin, w czasie tym Dewart przejrzał kilka
roczników „Advertisera” i „Gazette”, nim ponownie natknął się na
imię swojego przodka. Tym razem wymieniono je w jednym z
artykułów.

„Najwyższy szeryf odwiedził dziś Alijaha Billingtona w jego domu


niedaleko Aylesbury Pike, aby nakazać mu zakończenie praktyk,
którymi się para, i uciszyć towarzyszące dziełom owym hałasy.
Dziedzic Billington ma w przyszłym miesiącu złożyć w tej sprawie
zeznanie przed sądem hrabstwa”.

Do tego czasu w gazecie imiona Alijaha nie wymieniono ani razu.

„Oskarżony Alijah Billington zeznał, że nie para się żadnymi


nocnymi praktykami, nie czyni hałasów ani nie robi nic, co by ów
hałas mogło powodować, przestrzega obowiązujących w tym
hrabstwie praw i jest gotów sądzić się z każdym, kto ośmieliłby się
twierdzić inaczej. Przedstawił siebie jako ofiarę zabobonnych a
ciemnych ludzi, pragnących mu zaszkodzić, nie pojmujących, że
przyszło mu żyć samotnie, odkąd kilka lat temu odumarła mu
ukochana żona. Nie zezwolił, by przesłuchaniom poddano jego sługę,
Indianina Quamisa. Kilkakrotnie zażądał, by osoba, która rzuciła nań
te bluźniercze oszczerstwa i kalumnie, stanęła przed nim twarzą w
twarz, lecz widać zabrakło jej odwagi i w tej sytuacji sąd zmuszony
był oddalić oskarżenie, oczyszczając Alijaha z zarzutów”.

Najwyraźniej „hałasy”, o których pisał w swym pamiętniku Laban,


nie były li tylko wytworem jego wyobraźni. Artykuł ten świadczy
również o tym, że ktokolwiek złożył skargę na Alijaha, bał się
wystąpić przeciwko niemu twarzą w twarz, i sprawa ta wyglądała na

25
bardziej złożoną niż zazwyczaj, gdy oskarżyciel spotyka się na sali
sądowej z oskarżonym. Skoro osoba, która podała Billingtona do
sądu, słyszała te hałasy, podobnie jak Laban, to musieli słyszeć je
również inni, a jednak nikt nie odważył się zeznawać, ba, nikt nie
przyznał się nawet, że słyszał ów hałas, a z pewnością nie śmiałby
potwierdzić, iż był on dziełem Alijaha. Billington należał zatem do
ludzi, których unikano i niewątpliwie powszechnie się obawiano. Był
to bezwzględny, nieulękły i agresywny człowiek, nie wahający się
przed brutalnym, frontalnym atakiem, zwłaszcza gdy musiał bronić
własnej skóry. Dewart uznał to za całkiem zrozumiałe, ale fakt ten
jeszcze bardziej gmatwał i tak mocno już poplątaną zagadkę.
Podejrzewał, że sprawa hałasów zostanie teraz nagłośniona, i
faktycznie tak było.
Zaledwie w miesiąc później w „Gazette” pojawił się pełen
zuchwałości list od Johna Dnwena, zapewne tego samego, który
popełnił recenzję książki wielebnego Phillipsa, a który dotknięty do
żywego zjadliwą krytyką Billingtona zainteresował się jego kłopotami
z miejscowym szeryfem.

„Drogi Panie, podczas ostatniej mej przechadzki na północ —


północny zachód od Arkham zastała mię noc, byłem podówczas w
lasach w pobliżu Aylesbury Pike, który to teren nazywany jest lasem
Billingtona, i kiedym się tam znajdował, niedługo po zapadnięciu
zmroku doszedł mię przeraźliwy hałas, natury którego nie potrafiłem
wytłumaczyć, upiorne te dźwięki zdawały napływać od strony bagien
za domem p. Alijaha Billingtona. Przez pewien czas nasłuchiwałem
owej kakofonii, aż zmroził mię strach, gdyż niejednokrotnie odgłosy
te przypominały wrzaski jakiejś cierpiącej potworne katusze istoty;
gdybym tylko wiedział, skąd płynęły, ani chybi pospieszyłbym w tę
stronę, tak przejmującymi mi się zdały i tak wielki zawierały w sobie
ładunek bólu i cierpienia. Hałas ów trwał pół godziny lub nieco
dłużej, po czym ucichł, a ja poszedłem w swoją stronę. Szczerze
oddany John Druven”.

Dewart spodziewał się, że list ten nakłoni Alijaha do napisania


ociekającej jadem riposty, lecz w gazetach nic takiego się nie
pojawiło. Widać było wszelako, że zaczyna tworzyć się opozycja

26
skierowana przeciwko Billingtonowi, gdyż mimo braku jego listownej
odpowiedzi na epistołę Dnwena wielebny Ward Phillips przesłał do
redakcji list otwarty, w którym zgłosił swą kandydaturę na szefa
komisji mającej zbadać źródło dziwnych nocnych hałasów i raz na
zawsze położyć im kres. Pismo miało wymusić odzew ze strony
Billingtona i tak też się stało. Zignorował on zarówno pastora, jak i
krytyka, publikując pisemne oświadczenie następującej treści:

„Każdy, kto bezprawnie poważy się wejść na teren posiadłości


znanej jako las Billingtona, wraz z przyległymi doń polami i łąkami,
uznany będzie za przestępcę, a czyn jego poczytany zostanie za
przestępstwo, takoż schwytany bezzwłocznie aresztowań zostanie i do
więzienia wtrącon, gdzie na proces sprawiedliwy oczekiwać będzie.
Alijah Billington stwierdza niniejszym, iż wyrokiem sądów wstęp na
teren jego posiadłości bez zezwolenia, spacerowanie tamże, jak
również polowanie jest surowo wzbronione”.

Oświadczenie to wywołało natychmiastowy odzew ze strony


wielebnego Warda Phillipsa, który napisał: „Wydaje się, że nasz
sąsiad, Alijah Billington, nie życzy sobie przeprowadzenia śledztwa w
sprawie zagadkowych nocnych hałasów i pragnie przebywać
wyłącznie w swoim własnym towarzystwie”. List swój, skądinąd
napisany bardzo zmyślnie, zakończył zapytaniem wprost, dlaczego
Billington obawiał się śledztwa w sprawie tajemniczych hałasów, nie
chciał, by zbadano ich źródło i raz na zawsze je umorzono.
Alijah nie dał się wziąć pod włos. Odparł, że nie pozwoli, by
atakowano go na łamach prasy przez „wszystkich razem i każdego z
osobna”, nie wydaje mu się, że samozwaniec, wielebny Ward Phillips
i jego protegowany John Druven mają odpowiednie kwalifikacje do
przeprowadzenia wspomnianego śledztwa, po czym bezceremonialnie
zaatakował tych, co rzekomo słyszeli owe hałasy.

„Co się tyczy tych osób, z pewnością na miejscu będzie tu


zapytanie, cóż czynili oni o tej porze nocy, kiedy wszyscy prawi
ludzie już śpią lub przynajmniej znajdują się w czterech ścianach
swoich domów, a nie wałęsają się po okolicy, pod osłoną nocy, w
poszukiwaniu Bóg jeden wie jakich podniet bądź przygód. Nie ma

27
żadnych dowodów, że ktokolwiek z nich słyszał owe odgłosy.
Wspomniany już Druven twierdzi, że je słyszał, lecz nie wiadomo, by
ktokolwiek mu wówczas towarzyszył. Byli już tacy, niespełna sto lat
temu, co rzekomo również słyszeli jakowyś hałas i rzucili oskarżenia
na niewinnych ludzi, mężczyzn i kobiety, których później skazano na
okrutną śmierć, zarzucając im czaro — stwo, lecz oni również nie
dysponowali bardziej wiarygodnymi dowodami. Czy wymieniony tu
Dnwen zna odgłosy nocy na tyle dobrze, iż jest w stanie odróżnić, jak
to nazywa, „wrzaski jakiejś istoty cierpiącej okrutne katusze” od,
powiedzmy, zawodzenia krowy wzywającej zagubione cielę. Byłoby
lepiej, gdyby on i jemu podobni trzymali język za zębami i nie dali się
omamić iluzjom słuchowym, istniejąbowiem rzeczy nie przeznaczone
dla oczu śmiertelników i Bóg mi świadkiem, lepiej nie mówić o nich
głośno”.

Był to zaiste wielce zuchwały list. Nie zdarzyło się dotąd, by


Billington brał Boga na swego świadka, a list jego, choć nie
pozbawiony celnych argumentów, wydawał się napisany w pośpiechu,
bez wcześniejszego głębszego przemyślenia.
Pastor odparł krótko i wyjątkowo oschle: „Jestem doprawdy
szczęśliwy i dziękuję Bogu za trafną uwagę pana Billingtona, iż
istnieją rzeczy, o których nie chce, byśmy się dowiedzieli, mam przy
tym szczerą nadzieję, iż pan Billington również nie dostąpi onej
wiedzy”.
John Druven ostro zaatakował Alijaha. „Nie wiedziałem dotąd, że
pan Alijah Billington ma na swojej posesji krowy i cielaki, lecz skoro
się wśród nich wychowywał, nie wątpię, iż doskonale zna wydawane
przez nie odgłosy. Autor tego listu stwierdza niniejszym, że nie słyszał
w okolicy lasu Billingtona odgłosów wydawanych przez krowy, byki
ani cielęta, jak również przez kozy, owce, osły ani żadne inne znane
mu zwierzęta. Hałasy zaś są faktem, gdyż słyszałem je osobiście, a
prócz mnie wielu innych ludzi”. I tak dalej, w podobnym tonie.
Można było oczekiwać odpowiedzi Billingtona, ta wszelako nie
nastąpiła. Jego nazwisko zawitało na łamach prasy dopiero trzy
miesiące później, kiedy to „Gazette” poinformowała, że Druven
otrzymał oficjalne zaproszenie na przeprowadzenie śledztwa w lesie
Billingtona w terminie, który osobiście wybierze, i zjawi się sam bądź

28
w towarzystwie wybranych przez niego świadków, obecność których
nie będzie właścicielowi niemiła, jeśli tylko wcześniej powiadomiony
zostanie o ich przybyciu. Druven oświadczył, że ma zamiar przyjąć
zaproszenie i w swoim czasie przeprowadzić stosowne, rzeczowe
dochodzenie.
Później przez pewien czas nic.
I nagle w miarę upływu czasu zaczęły pojawiać się coraz bardziej
złowrogie, posępne w tonie artykuły. Pozornie nie było w nich nic
szczególnego. Pierwszy donosił, że pan John Druven, pisujący dla tej
gazety, nie oddał na czas artykułu do kolejnego wydania tygodnika,
lecz z pewnością znajdzie się on w numerze w następnym tygodniu.
W kolejnym numerze wszelako pojawiła się nieco przydługa
notka, z treści której wynikało, że John Druven „zniknął i nikt nie
potrafi powiedzieć, co się z nim stało. Nie było go w mieszkaniu przy
River Street i obecnie wszczęte zostały szeroko zakrojone
poszukiwania, mające na celu ustalenie miejsca jego pobytu”. W
tydzień później „Gazette” doniosła, że artykuł, którego Druven nie
dostarczył do redakcji, dotyczyć miał jego zamierzonej wizyty w lesie
i domu Billingtona, dokąd postanowił się udać w towarzystwie wiel.
Warda Phillipsa i Deliverance’a Westrippa. Jego towarzysze mogą
zaświadczyć, że wrócili z posiadłości Billingtona. Tej nocy jednak, jak
twierdzi właścicielka domu, Druven niespodziewanie wybrał się na
przechadzkę. Nie odpowiedział na zapytania, dokąd się udaje ani
kiedy wróci. Gdy zapytano ich o wynik śledztwa w lesie Billingtona,
okazało się, że Phillips i Deliverance Westripp niczego nie pamiętają,
z wyjątkiem tego, że gospodarz był wobec nich bardzo uprzejmy i
poczęstował obiadem przygotowanym przez jego służącego, Indianina
Qua — misa. Najwyraźniej szeryf wszczął dochodzenie w sprawie
zniknięcia Johna Druvena.
Przez kolejne cztery tygodnie w gazetach nie było ani słowa o
Johnie Druvenie.
W piątym również.
Później także cisza, dopiero po trzech tygodniach ukazała się
krótka notka ze stwierdzeniem, iż Najwyższy Szeryf przerwał
śledztwo w sprawie dziwnego zaginięcia Johna Druvena. O
Billingtonie również ani słowa. Najwyraźniej sprawie hałasów w lesie
Billingtona ukręcono łeb. Nazwisko Billingtona przez dłuższy czas

29
nie pojawiło się w żadnej z gazet.
Po sześciu miesiącach od zniknięcia Druvena sprawy nabrały nagle
tempa, Dewart zaś zorientował się, że gazety rozpaczliwie starały się
nie publikować informacji na temat rozgrywających się podówczas
wydarzeń, podczas gdy w dzisiejszych czasach uczyniono by z nich
sensację. W przeciągu trzech tygodni najważniejsze miejsce w
„Gazette” i „Advertiserze” zajmowały cztery osobne wydarzenia.
Pierwsze dotyczyło odkrycia na brzegu oceanu, u ujścia rzeki
Manuxet, niedaleko portowego miasteczka Innsmouth, potwornie
okaleczonych zwłok mężczyzny, którego zidentyfikowano jako Johna
Druvena. „Możliwe jest, że p. Druven wypłynął na morze i łódź jego
zatonęła, wówczas też doznał tak potwornych obrażeń. Śmierć
nastąpiła na kilka dni przed odnalezieniem jego ciała. Wiadomo, że
krótko przed swym zaginięciem pół roku temu był w Arkham i tam
ślad po nim się urywa. Wiadomo też, że umierał w okropnych
męczarniach, ciało bowiem jest zmasakrowane, twarz wychudzona i
zastygła w strasznym grymasie, zauważyć można liczne złamania
kości”.
Druga sprawa dotyczyła przodka Dewarta, niesławnego Alijaha
Billingtona. Wyjaśniono, że Billington i jego syn, Laban, wyjechali z
wizytą do krewnych w Anglii.
W tydzień później Indianin Quamis, który służył Alijahowi, „został
wezwany przez Najwyższego Szeryfa na przesłuchanie, lecz jak się
okazało, i on zaginął bez wieści. Dwóch bajlifów udało się do domu
Alijaha Billingtona, ale nikogo w nim nie zastali. Dom był zamknięty
na głucho, urzędnicy bez nakazu nie mogli wejść do środka, wrócili
więc z kwitkiem”. Śledztwo przeprowadzone wśród Indian
zamieszkujących okolice Dunwich na północny zachód od Arkham
niewiele dało — Indianie nic nie wiedzieli i nie chcieli wiedzieć o
żadnym Quamisie, a dwóch z nich zaprzeczało, jakoby osobnik o
takim imieniu kiedykolwiek istniał i należał do ich plemiennej
społeczności.
W końcu Najwyższy Szeryf przekazał do redakcji fragment listu,
który śp. Druven zaczął pisać tego samego wieczoru, kiedy, siedem
miesięcy temu, w tak tajemniczych okolicznościach przepadł bez
wieści. List był zaadresowany do wielebnego Warda Phillipsa i nosił
nagłówek „PILNE”, o czym nie omieszkała napisać „Gazette”. List

30
odnalazła właścicielka domu i przekazała szeryfowi, który dopiero
teraz odtajnił jego treść. „Gazette” wydrukowała list w całości.

Do wiel. Warda Phillipsa


Kościół Baptystów
French Hill, Arkham

Szanowny Przyjacielu! Ogarnia mię dziwne i niepokojące uczucie,


że wspomnienia o wypadkach, których byliśmy dziś po południu
świadkami, zanikają w zastanawiająco szybkim tempie. Nie sposób
tego wyjaśnić, a na dodatek niemal bez przerwy myślę teraz o naszym
gospodarzu, groźnym Billingtonie. Mam wrażenie, jakby coś
nakazywało mi iść do niego, i zastanawia mię, czy nie dzieje się to za
sprawą jakowychś czarów lubo też ingrediencji, które dosypano nam
do posiłku, byśmy nie pamiętali o rzeczach dla niego niewygodnych.
Nie myśl o mię źle, drogi Przyjacielu, lecz z najwyższym trudem
przypominam sobie, cośmy ujrzeli w kręgu kamiennym, pośród lasu, i
z każdą mijającą chwilą wspomnienie owo blednie coraz bardziej…

Na tym list się kończył, nie było nic więcej. Tak też wydrukowała
go „Gazette”, a naczelny nie pokusił się o żaden komentarz.
Najwyższy Szeryf powiedział tylko, że Alijah Billington zostanie
poproszony o jak najszybszy powrót, i to by było na tyle. Później była
jeszcze wzmianka o pogrzebie nieszczęsnego Druvena i list od
wielebnego Phillipsa, w którym stwierdzał, że jego parafianie
zamieszkujący w okolicy lasu Billingtona donoszą, iż od dnia wyjazdu
Alijaha za granicę nie słyszeli ani razu zagadkowych nocnych
odgłosów.
Przez kolejne sześć miesięcy w gazetach nie było żadnej wzmianki
o Billingtonie i na tym Dewart zakończył swe poszukiwania. Pomimo
fascynacji prowadzonym dochodzeniem był już znużony, bolały go
oczy i po południu uznał, iż nie powinien dłużej forsować wzroku. To,
co przeczytał, mocno go poruszyło. W pewnym sensie był
rozczarowany, spodziewał się bowiem czegoś bardziej
jednoznacznego, to natomiast, co znalazł, wydawało się mgliste i
niejasne, jakby spowite mgiełką tajemniczości i niedopowiedzeń,
jeszcze mniej wyraziste aniżeli zagadkowe fragmenty odkryte w

31
dokumentach pozostawionych w bibliotece Alijaha. Artykuły prasowe
również nie okazały się tak przejrzyste, jak można by tego oczekiwać.
Jedynie dziennik Labana potwierdzał niezbicie, że oskarżyciele
Alijaha faktycznie słyszeli odgłosy rozbrzmiewające nocami w głębi
lasu. Billington z perspektywy tych relacji rysował się jako niezbyt
kryształowa postać, raczej jako człowiek zły, kłótliwy, bezczelny i
popędliwy, gotów w każdej chwili zmierzyć się z tymi, co ośmielali
się wystąpić przeciw niemu, i zwykle wychodził z tych starć
zwycięsko, choć wielebny Ward Phillips zdołał raz czy dwa porządnie
mu dopiec. Nie ulegało wątpliwości, że książką, o której wypowiadał
się tak bezwzględnie Alijah, były Cuda taumaturgii w nowoangielskim
Kanaan, i choć z pewnością fakt ten nie mógłby zostać wykorzystany
jako dowód w sądzie, zniknięcie najbardziej zapiekłego krytyka
Alijaha, Johna Druvena, wydawało się nader osobliwym zbiegiem
okoliczności. Co więcej, nie dokończony list Druvena mógł wywołać
falę kolejnych bulwersujących pytań. Suponowano w nim, że Alijah
dodał coś gościom do posiłku, aby zapomnieli oni, co widzieli
podczas prowadzonego dochodzenia, ergo musieli zobaczyć coś, co
mogło stanowić dowód na poparcie oskarżeń wysuwanych przeciwko
Billingtonowi przez Druvena i Phillipsa. Pewien fragment listu
wydawał się szczególnie zagadkowy i niejasny: „…jakby coś
nakazywało mi iść do niego”. Dewart czytał to zdanie wielokrotnie,
sugerowało ono, że Billington w jakiś sobie tylko wiadomy sposób
zwabił najbardziej zajadłego krytyka i usunąwszy go uprzednio ze
sceny, uśmiercił w bliżej nieokreślonych okolicznościach.
Choć były to jedynie spekulacje, Dewart rozważał je przez całą
drogę powrotną do domu, a gdy się tam znalazł, ponownie sięgnął po
plik papierów przeglądanych ubiegłej nocy i przesiedział nad nimi
pewien czas, usiłując dociec związku łączącego Richarda Billingtona,
o którym była mowa w dokumentach, z budzącym grozę Alijahem.
Nie chodziło tu o więzy pokrewieństwa, gdyż bez wątpienia
pochodzili oni z tego samego rodu, a różnica między nimi wynosiła
kilka pokoleń, lecz raczej o związek pomiędzy niewiarygodnymi
wydarzeniami odnotowanymi w papierach i arkhamskich gazetach.
Związek ten wydał mu się nieuchronny i ewidentny, mimo iż dwa
zbieżne ciągi wydarzeń dzieliła różnica blisko stu lat i odległość kilku
mil, jedne bowiem rozgrywały się w New Dunnich (czyli

32
najprawdopodobniej obecnym Dunwich, chyba że nazywano tak
niegdyś cały ten region), drugie zaś w lesie Billingtona i „kamiennym
kręgu”, co nieodparcie przywodziło na myśl wielkie, druidyczne
monolity nierównym kręgiem opasujące kamienną wieżę na wysepce
obmywanej ongiś przez odnogę Miskatonic, po której obecnie
pozostało jedynie wyschnięte koryto.
Dewart przygotował sobie kilka kanapek, włożył do kieszeni
surduta pomarańczę i latarkę i wybrał się na popołudniowy spacer, by,
omijając trzęsawiska, dotrzeć do wieży, a dotarłszy tam, wszedł do
środka i raz jeszcze jął uważnie się jej przyglądać. Znajdowały się tam
biegnące spiralnie, wyjątkowo wąskie i toporne kamienne schody.
Trochę niepewnie wspiął się po nich, przez cały czas bacznie je
lustrując, i stwierdził, że wszystkie bez wyjątku ozdobione są
płaskorzeźbami, których ciąg kończył się na wysokości niedużego
podestu, gdzie Dewart musiał ukucnąć, by nie zawadzić głową o dach.
W świetle latarki spostrzegł, że płaskorzeźby zdobiące schody
umieszczono również na platformie, a gdy nachylił się, by baczniej się
im przyjrzeć, stwierdził, iż miały one misterny kształt
koncentrycznych kręgów i przecinających je, rozchodzących się
promieniście linii, które, po dłuższym patrzeniu, mamiły wzrok i
sprawiały wrażenie, jakby się poruszały. Dewart poświecił latarką w
górę.
Podczas poprzedniej inspekcji wieży Dewart odniósł wrażenie, że
pewne zdobienia w części dachu są nowsze od reszty, teraz natomiast
spostrzegł, że tylko jeden umieszczony tam kamień ozdobiony był
fantazyjnym symbolem — był to płaski, sporych rozmiarów blok
wapienia, dorównujący prawie wielkością podestowi, na którym kucał
Ambrose. Symbol zdobiący ową płytę nie przypominał tych z
płaskorzeźb, lecz miał kształt prymitywnie odwzorowanej gwiazdy,
pośrodku której umieszczono coś, co wyglądało jak karykaturalnie
duże, pojedyncze oko, a jednak nim nie było, gdyż ów rombowaty
kształt przecinały linie przypominające płomienie lub może
pojedynczy słup ognia.
Znak ten nic nie mówił Dewartowi, podobnie jak płaskorzeźbione
wzory, lecz zaciekawiło go, że cement wiążący płytę w dużym stopniu
został usunięty przez niesprzyjające warunki pogodowe i
wystarczyłoby odrobinę wysiłku, by kamień przesłaniający otwór w

33
dachu całkowicie usunąć. W świetle latarki Dewart upewnił się, że
wieża z początku nie miała dachu, który — czego można się było
domyślić po przebarwieniu kamiennych ścian — dobudowano
znacznie później.
Kucając w półmroku, Dewart uznał, że wieży powinien zostać
przywrócony dawny wygląd. W gruncie rzeczy im dłużej o tym
myślał, tym bardziej obsesyjnie tego pragnął, aż w końcu podjął
ostateczną decyzję, że uczyni wszystko, by usunąć płytę znad podestu,
a tym samym zyskawszy więcej miejsca, będzie mógł stanąć na
platformie wyprostowany. Omiótł promieniem latarki ziemię poniżej i
spostrzegł kawałek kamienia, którego mógł użyć zamiast dłuta, zszedł
na dół, podniósł ułomek i zważył w dłoni. Następnie wrócił na podest
i jął zastanawiać się, jak przeprowadzić tę skomplikowaną operację,
by nie zagroziła ona jego zdrowiu i życiu — kamień nie był tak duży,
by musiał znajdować się pod nim w czasie odbijania cementowego
spoiwa, ale dostatecznie ciężki, by nie mieć ochoty na zarobienie nim
w głowę. Oparł się plecami o ścianę i zaczął kruszyć zaprawę. Latarkę
wetknął ukośnie do kieszeni i już po kilku chwilach pracy zorientował
się, że z całą pewnością uda mu się obluzować i wyjąć szpecący wieżę
kamienny blok. Najpierw musiał odbić zaprawę ze szczeliny
znajdującej się najbliżej, aby płyta, spadając, runęła w przeciwną
stronę i po schodach zsunęła się na klepisko w dole.
Podjął mozolną pracę i po półgodzinie płyta wypadła z otworu, tak
jak to sobie zaplanował, a później, z jego sporą pomocą, z głośnym
łoskotem zjechała schodami aż na sam dół. Dewart wyprostował się i
spojrzał ku wschodowi, gdzie rozciągało się pasmo moczarów.
Dopiero teraz po raz pierwszy zwrócił uwagę, że wieża stała na linii
prostej z domem, gdyż dokładnie naprzeciwko, poza połacią
moczarów i linią drzew za nimi, dostrzegł odbicie słońca w oknie
swego domu. Zastanawiał się, które to było okno, z żadnego z nich nie
zauważył wieży, ale też trzeba przyznać, że wcale jej nie szukał, okno
zaś, sądząc po rozmiarach, mogło być jedynie witrażową mozaiką
kolorowego szkła w gabinecie, przez które nigdy nie spoglądał.
Dewart nie miał pojęcia, po co wzniesiono tę wieżę. Gdy tak stał,
mógł oprzeć się oburącz o krawędzie otworu i z tego miejsca, na
samym szczycie wieży, najpełniej podziwiać niebo. Może zbudował ją
jakiś dawny astronom, wydawała się idealna dla obserwacji ciał

34
niebieskich, krążących hen, wysoko, w górze. Dewart zwrócił uwagę,
że kamienie w stożkowym dachu dorównywały grubością tym ze
ścian, mierzyły nieco ponad stopę, około 12–15 cali. Już sam fakt, że
wieża przetrwała niewzruszenie przez tyle lat, był dowodem
umiejętności budowniczych architekta, który ją stworzył, choć pamięć
o nim zaginęła w pomroce dziejów. Mimo to wyjaśnienie, że wieża
miała być używana do celów astronomicznych, nie było w pełni
przekonujące — po pierwsze, nie stała ona na wzgórzu ani nawet na
pagórku, lecz w niedużej kotlince, obniżeniu, które dochodziło aż do
brzegów Miskatonic, nieco dalej, w głębi lasu, a po drugie, z wieży
niejako przypadkiem tylko dobrze było widać niebo.
Tak się akurat złożyło, że w pobliżu nie rosły żadne drzewa ani
nawet krzewy czy trawa. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągały się
zbocza gęsto porośnięte drzewami, tak więc gwiazdy widoczne były
na niebie jedynie w pewnych ściśle określonych porach, bardzo późną
nocą, co raczej nie rokowało najlepiej żadnemu domorosłemu
astronomowi.
W jakiś czas później Dewart ponownie zszedł po schodach, z
niejakim wysiłkiem odsunął na bok płytę i wyszedł przez łukowato
sklepione wejście, nie zabezpieczone w żaden sposób przed wiatrem,
deszczem lub śniegiem i fakt ten sprawiał, iż zamurowanie kamienną
płytą otworu w dachu wydawało się tym bardziej osobliwe.
Dewart nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, gdyż dzień miał się
już ku końcowi, a słońce skryło się za linią drzew. Ambrose, pojadając
ostatnią kanapkę, ruszył w drogę powrotną. I tym razem szerokim
łukiem obszedł moczary, wspinając się po stromym zboczu pagórka,
na którym wznosił się jego wielki dom z czterema wielkimi,
frontowymi kolumnami, wbudowanymi zmyślnie w ściany budynku,
połyskujące kościstą bielą w blasku nadchodzącego zmierzchu.
Dewart był zadowolony, jak zawsze, gdy dokonał tego, co sobie
zamierzył, choć tego dnia nie dowiedział się niczego konkretnego,
jeśli nie liczyć garści aluzji, spekulacji i mglistych przypuszczeń, jak
również mrocznych legend i bluźnierczych plotek związanych z jego
przodkiem, budzącym lęk Alijahem, którego imię po dziś dzień w
okolicy kojarzyło się z krwawymi i zagadkowymi wydarzeniami.
Poznał wiele szczegółów, lecz nie był pewien, czy stanowiły elementy
jednej i tej samej, czy może kilku różnych układanek.

35
Po przybyciu do domu poczuł się zmęczony. Oparł się pokusie, by
ponownie pogrążyć się w lekturze starych ksiąg, świadom, że musi
oszczędzać oczy, i jął metodycznie opracowywać kolejne etapy swego
śledztwa, jakby nie miał do dyspozycji owych setek starych ksiąg.
Rozparłszy się wygodnie w fotelu, przy rozpalony m kominku,
Dewart rozważał w myślach poszczególne aspekty swego
dochodzenia z punktu widzenia ich użyteczności. Zastanawiał się,
którą drogą powinien podążyć, aby osiągnąć zamierzony cel, co
mogło doprowadzić go do rozwikłania tej zagadki. Pomyślał o
zaginionym służącym, Quamisie, i zorientował się, że istniała pewna
zbieżność pomiędzy imieniem tego sługi a imieniem szamana ze
starych pism, Misquamacusa. W imionach Quamis lub Quamus,
używanych naprzemiennie przez chłopca, występowały dwie z
czterech sylab imienia szamana Wampanaugów i choć bez wątpienia
wiele imion było podobnych, mogło to wynikać z pokrewieństwa
rodzinnego.
Ten tok rozumowania sugerował, że gdzieś w tej okolicy, hen,
wśród wzgórz wokół Dunwich, mieszkali potomkowie Quamisa —
Dewart nie przejmował się ani trochę faktem, że przed stu laty
Indianina tego wyparli się jego współplemieńcy. Parias sprzed stu lat
mógł lepiej zachować się w pamięci niż postać współczesna, otoczona
nimbem romantycznego mitu.
Gdyby dopisała pogoda, mógłby nazajutrz pójść dalej tym właśnie
tropem. To postanowiwszy, Dewart ułożył się na spoczynek. Spał
dobrze, choć tej nocy dwa razy obudził się gwałtownie z
niepokojącym przeświadczeniem, iż jest obserwowany przez
otaczające go z czterech stron ściany pokoju.

***

Przed południem, odpisawszy na kilka listów, co odkładał już od


paru dni, wybrał się do Dunwich. Niebo było zachmurzone, wiał lekki
wietrzyk ze wschodu, zapowiadając deszcz. Wraz ze zmianą pogody
zalesione wzgórza i ich skaliste wierzchołki, stanowiące wizytówkę
tej okolicy, nabrały mrocznego, złowrogiego charakteru. W regionie
tym, z rzadka odwiedzanym, bo leżącym nieco poza uczęszczanymi
szlakami, niemal wszystko nieodparcie kojarzyło się z rozpadem,

36
śmiercią i zgnilizną — opustoszałe domy, zarośnięte chwastami, trawą
i głogiem drogi, dzika, bujna zieleń przesłaniająca kamienne murki
otaczające z obu stron na wpół zapomnianą szosę. Dewart nie dotarł
daleko, gdy uświadomił sobie, jak bardzo obca i osobliwa była ta
kraina i jak bardzo różniła się od równie tajemniczego, pełnego
starych, mrocznych domów Arkham. W odróżnieniu od wzgórz pod
Arkham te tutaj, wokół Dunwich, poprzecinane były głębokimi
parowami i wąwozami, nad którymi zwieszały się drewniane,
rozchwierutane mosty, z wyglądu stare i nietrwałe, jakby znajdowały
się tu od stuleci, szczyty wzgórz natomiast ozdobione były
kamieniami, zdającymi się świadczyć, iż formacje te były dziełem rąk
ludzkich, pochodzącym sprzed wielu dziesiątków, a nawet setek lat.
Oglądane na tle gniewnych, ołowianych chmur wzgórza te nader
wyraziście kojarzyły się z dziwnie posępnymi, złowrogimi twarzami,
łypiącymi ponuro na samotnego podróżnego, sunącego wolno w
swym aucie wzdłuż zarośniętych dróg i przejeżdżającego po
trzęsących się niemiłosiernie mostach.
Dewart nie bez trwogi przypatrywał się tej nienaturalnie bujnej
roślinności i choć domniemywał, że to po prostu natura upomniała się
o swoje, skoro zamieszkujący tu z dawien dawna ludzie porzucili swe
gospodarstwa, to wydawało mu się nieodparcie dziwne, że winorośle
mogły osiągnąć taką wysokość, krzewy zaś, nawet te na surowych,
kamienistych zboczach, urosnąć tak gęste i rozłożyste. Nawet
Miskatonic, owa długa rzeka, wijąca się kręto niczym wąż, którą
Dewart mógł teraz widzieć toczącą swe wody nieopodal, wydała mu
się znacznie mroczniej — sza i głębsza niż gdziekolwiek indziej, na
jej brzegach zaś rozciągały się osobliwe, kamieniste łąki i porośnięte
bujną roślinnością trzęsawiska, wśród których, mimo tej pory roku,
dawały koncert żaby rogate.
Mniej więcej przez godzinę jechał wśród takiego właśnie
krajobrazu, jakże obcego i odmiennego niż typowe, wschodnio —
amerykańskie pejzaże, gdy nagle znalazł się wśród skupiska domów
stanowiących zabudowania Dunwich, choć nie natrafił na żaden
świadczący o tym znak drogowy. Większość chat była opuszczona i
obrócona w gruzy. W kościele ze zniszczoną wieżą mieścił się, jak
oszacował Dewart, jedyny w tej osadzie sklep wielobranżowy, przeto
niezwłocznie podjechał w tę stronę i zaparkował auto przy chodniku.

37
O ścianę budynku opierało się leniwie dwóch mocno zaniedbanych
staruszków, Dewart zaś, mimowolnie zwracając uwagę na wygląd obu
mężczyzn, zdradzający głębokie upośledzenie i zapewne również
popularne w ich rodzinach kazirodztwo, zapytał:
— Czy któryś z panów wie może, czy w tej okolicy mieszkają
jacyś Indianie?
Jeden ze staruszków odsunął się od ściany i kołyszącym krokiem
podszedł do auta. Zmrużył zapadnięte oczy, a jego dłonie, jak
zauważył Dewart, przypominały szpony. Ambrose przypuszczał, że
tamten zbliżył się, by odpowiedzieć, i lekko zniecierpliwiony wychylił
się do przodu, tak że jego twarz wychynęła z cienia rzucanego przez
dach pojazdu.
Jakież było jego zdziwienie, gdy starszy mężczyzna przełknął
gwałtownie ślinę i jak oparzony odskoczył w tył.
— Luther! — zawołał do swego kompana. — Luther, chodź ino tu.
Gdy tamten przyczłapał do niego, wskazał palcem na Dewarta.
— Pamiętasz ten portret, co nam pokazała pani Giles? — rzekł z
ożywieniem. — To je un, to pewne jak amen we w pacierzu.
Wykapany jak ze z tego konterfektu, no nie? Już czas, Luther,
nadeszła ta chwila, co jom przepowiadali. Kiedy un wróci, to tamten
tyż niedługo sie pojawi.
Starszy kompan pociągnął go za rękaw. — Poczekaj ino, Seth. Bez
pośpiechu. Spytaj go o znak.
— Znak! — zawołał Seth. — Masz znak, nieznajomy?
Dewart, który nigdy dotąd nie spotkał podobnych indywiduów, był
kompletnie zbity z tropu. Przepełniała go głęboka odraza, której
jednak nie chciał okazać, siedział więc sztywno, jakby kij połknął i
milczał.
— Szukam śladów starych indiańskich rodów — odezwał się po
chwili.
— Tu ni ma żadnych Indianów — rzekł Luther.
Dewart pokusił się o krótkie wyjaśnienie. Nie spodziewał się
odnaleźć tu Indian. Sądził jednak, że napotka jedną czy dwie rodziny
wywodzące się, dzięki koligacjom rodzinnym, od rdzennych
Amerykanów.
Wytłumaczył to dwóm mężczyznom, używając możliwie
najprostszych słów, gdy nagle poczuł na sobie świdrujący wzrok

38
Setha.
— Luther, jak sie nazywał tamten facet? — zapytał mężczyzna.
— Billington, a bo co?
— Ty jesteś Billington? — rzucił dziarsko Seth.
— Alijah Billington był moim prapradziadkiem — odparł Dewart.
— Ale co się tyczy tych rodzin…
Ledwie to powiedział, gdy w zachowaniu obu mężczyzn nastąpiła
gwałtowna przemiana. Z ciekawskich i zuchwałych stali się niemal
służalczo uprzejmi i pokorni.
— Pojedziecie zdłuż Glen road i zatrzymacie sie przy pierszym
domie po tej stronie Spring Glen, nazwisko Bishop, te Bishopy majom
w sobie krew Indian i może dowiecie sie od nich, co chceta. I lepi
odjedźta stund, zanim lelki zacznom skrzyczeć i żaby rechocie, bo
może sie zdarzyć, co sie tu pogubicie i usłyszycie zadziwne rzeczy, co
przemieszczaj om sie i gadajom we w powietrzu. Ale jak jezdeście z
krwi Billingtonów, może jest wam to zajedno, mimo to wolałżem
wam to powiedzieć.
— Którędy do Spring Glen road? — zapytał Dewart.
— Skręcita przy drugim zakręcie i pojedziecie prosto, ale
niedaleko. To będzie pierszy dom, do którego dojedziecie po tej
stronie Spring Glen. Jak pani Bishop jezd w domu, powi wam, co
chceta wiedzieć.
Dewart miał chęć natychmiast ruszyć w drogę, mierzili go ci dwaj
starcy, brudni i zdradzający fizyczne cechy degeneracji, wynikające z
kultywowanego w ich rodzinach kazirodztwa: dziwne zdeformowane
uszy i oczodoły, mimo to zaciekawiło go, skąd znali oni nazwisko
Billington.
— Wspomnieliście o Alijahu Billingtonie — rzekł. — Co tu o nim
mówią?
— Bez urazy, my dwa nie chcieli nic złego — odezwał się
spiesznie Luther. — Pytaliżeście sie o drogę do Glen.
Dewart zaczął się niecierpliwić.
Seth, wychyliwszy się lekko do przodu, przepraszającym tonem
odparł:
— Wicie, wasz prapradziadek był tu bardzo mocno znany, a pani
Glen miała jego portret namalowany bez kogoś, kogo znała, a wy
jesteśta do niego bardzo podobne, i to je wszystko. Zawsze mówili, co

39
krew z krwi Billingtonów wróci sie do tego domu we w lesie.
I tym Dewart musiał się zadowolić. Czuł, że staruszkowie mu nie
ufają, ale nie wahał się skorzystać ze wskazówek, jakie mu dali. Bez
kłopotów dotarł do Spring Glen road i sunąc pośród wzgórz pod
mroczniejącym niebem, dotarł w końcu do potoku, od którego wzięła
nazwę ta górska dolina, i skręcił w boczną drogę, by dotrzeć do domu
Bishopów. Z niewielkimi trudnościami odnalazł w końcu niski domek
z wyblakłymi bielonymi ścianami; początkowo sądził, że budynek
wzniesiono w stylu greckiego odrodzenia, lecz gdy podszedł bliżej,
uznał, iż musiał być on znacznie starszy. Był to dom Bishopów, co
potwierdzał napis na pokiytej łuszczącą się farbą tabliczce przybitej
do słupka w płocie. Dewart pomaszerował wzdłuż zarośniętej
chwastami ścieżki, wspiął się na niski, podniszczony, mocno
zaniedbany ganek i nieśmiało zapukał do drzwi, pełen obaw, gdyż
dom wyglądał na wymarły i wydawało się, iż nikt już tu nie mieszka.
Wtem usłyszał ochrypły, łamiący się kobiecy głos, zapraszający,
by wszedł, i zapytujący, co go tu sprowadza.
Otworzył drzwi i nozdrza jego natychmiast zaatakował silny,
dławiący smród. W pokoju, do którego wszedł, panował mrok, nie
tylko dlatego, iż dzień był pochmurny, lecz również dlatego, że
okiennice w oknach zamknięto na głucho, a w pomieszczeniu nie
paliło się światło. Jedynie dzięki temu, że zostawił lekko uchylone
drzwi, Dewart ujrzał pomarszczoną przygarbioną staruchę, siedzącą w
bujanym fotelu, a jej siwe włosy zdawały się lśnić w ciemnościach.
— Usiądź, nieznajomy — oznajmiła.
— Pani Bishop? — zapytał.
Przytaknęła, on zaś, nieco nadgorliwie, jął opowiadać jej historię
swych poszukiwań potomków starych indiańskich rodzin z tej okolicy.
Powiedziano mu, że ona mogła mieć w swoich żyłach indiańską krew.
— Macie racje, panie. Mam we w swoich żyłach krew
Narragansetów, a przed nimi Wampanaugów, co byli wiency niż
Indianami. — Zachichotała. — Wyglądacie mie na Billingtona.
— Już mi to mówiono — odrzekł oschle. — Tak, pochodzę z tej
rodziny.
— Billington szuka Indianina. Czy nie nazywa sie un czasem
Quamis?
— Quamis? — wykrzyknął zaskoczony Dewart. Zrozumiał, że

40
pani Bishop musiała znać historię Billingtona i jego sługi, Quamisa.
— Cóżeś sie tak zdziwił, nieznajomy. Nie trza ci szukać Quamisa,
bo un nie wrócił i już sie nie wróci. Jak już raz tam trafił, nigdy tu nie
wróci.
— Co pani wie o Alijahu Billingtonie? — zapytał
niespodziewanie.
— Dobre pytanie. Wiem tylko to, co przekazali mie moi rodzice.
Alijah wiedział wiency niż normalny śmiertelnik. — Zacmokała,
tłumiąc śmiech. — Wiedział wiency, niż normalny człowiek winien
wiedzieć. Znał magiję i posiad wiedze Starszych. Alijah Billington był
wiedzoncym, w pewnym sensie jezdeś nawet dobrej krwi. Radze ci
tylko, co byś nie parał sie tern samem co un, zostaw kamień i pilnuj,
coby dźwi byli zamkniente, aby tamte ze Zewnątrz nie mogli sie tu
zawrócić.
W miarę jak stara kobieta kontynuowała swój monolog, Ambrose
Dewart czuł coraz większe napięcie i niepokój. Sprawa, którą zajął się
z takim przejęciem, przerodziła się ze żmudnego ślęczenia nad
starymi księgami w dość fascynujące śledztwo i jak wszystko w tej
prastarej osadzie, nabrała mrocznego, niepokojącego charakteru,
przesiąkając aurą bliżej nieokreślonego, lecz w pełni realnego zła.
Stara kobieta siedząca w ciemnościach spowijających ten pokój,
skrywających jej oblicze przed Dewartem, lecz pozwalających jej
widzieć jego twarz, jak wcześniej ujrzeli ją dwaj staruszkowie w
wiosce, od razu odkrywający jego podobieństwo do Alijaha
Billingtona, zaczęli wydawać mu się złowrodzy i demoniczni. Jej
cmokanie i chichot brzmiał obscenicznie i odrażająco, przywodził na
myśl skrzeczenie nietoperzy, słowa wypowiadane niemal
mimochodem wydały się Dewartowi, który raczej nie szczycił się
bujną wyobraźnią, pełne osobliwych i przerażających znaczeń i choć
był z natury sceptykiem, nie potrafił potraktować ich lekceważąco.
Gdy tak słuchał słów staruchy, powtarzał sobie w duchu, iż jest
całkowicie zrozumiałe, że w tak odludnych zakątkach Ameryki, jak
ten zapomniany przez Boga i ludzi skrawek Massachusetts, przetrwały
wyplenione wszędzie indziej przesądy i zabobony, a jednak pani
Bishop roztaczała wokół siebie coś więcej aniżeli tylko aurę wiejskiej
guślarki — zdawała się emanować sekretną wiedzą, jakby znała
tajemnice niedostępne innym śmiertelnikom, co dawało jej prawo

41
traktowania ich z pogardliwą wyższością.
— O co był podejrzewany mój pradziadek?
— Nie wiecie?
— O czary?
— Konszachty z dyjabłem? — Znów zachichotała. — To nie było
to. Nikt nie umie powiedzieć, czym To tak naprawdę było. Ale To nie
dopadło Alijaha, kiedy błąkało sie śród wzgórz przy wtórze wrzasków
i tej piekielnej muzyki. Alijah To wezwał i przyszło. Alijah To odesłał
i odeszło. Odeszło tam i czeka, przyczajone, aż przyńdzie czas i dźwi
znów zostaną otwarte, aby mogło wynijść i znów błąkać sie śród
wzgórz.
Pełne niedomówień słowa staruchy zabrzmiały dziwnie znajomo.
Dewart miał blade pojęcie o czarach i demonologii. Niemniej jednak
w tym, co usłyszał, pobrzmiewała pewna obca i osobliwa nuta.
— Pani Bishop, czy słyszała pani kiedykolwiek o Misquamacusie?
— To wielki szaman Wampanaugów. Słyszałam, jak mój dziadek o
nim wspominał.
A zatem była to postać autentyczna.
— A ów szaman, pani Bishop…
— Nie, nie musicie pytać. Un wiedział. Wy też wiecie, że za jego
czasów żyły Billingtony. Nie muszem wam tego mówić. Jezde już
stara, mój czas na tej ziemi powoli sie kończy, nie boje sie mówić.
Znajdziecie to we w książkach.
— W jakich książkach?
— Tych, co to je czytał wasz prapradziadek, wszysko we w nich
znajdziecie. Jeźli przeczytacie je jak trza, dowiecie sie, jak To
odpowiadało ze zgórza i jak przybyło z przestworzy, jakby ze z
gwiazd. Tylko nie róbta tego samego co un, bo jeźli tak, to niech Ten
Co Jego Imienia Sie Nie Wymawia ma was w swoi opiece. To wciąż
tam czeka. Jezd tam, na zewnątrz, tak jakby odesłano tam Jego
wczoraj. Dla takich jak un czas nie istnieje. Przestrzeń zresztą tyż.
Jezdem biedną kobietą i starą, nie zabawie już długo na tern padole,
ale powiadam wam, widzę cienie tych istot, krążą nawet teraz wokoło
miejsca, gdzie siedzicie, okrążająje i czekają. Nie wołajcie śród
wzgórz.
Dewart słuchał tego z rosnącym niepokojem, a po plecach zaczęły
przechodzić mu lodowate ciarki. Ta starucha, to miejsce, jej głos,

42
wszystko to wydawało się dziwne i groźne, Dewart, mimo iż otoczony
ścianami tego starego domu, miał wrażenie, jakby zewsząd napierały
nań mroczne, pełne tajemnic kamieniste wzgórza rozciągające się
wokoło, a na dodatek stale czuł, jakby coś gapiło się nań z tyłu, jak
gdyby starcy dotarli za nim aż tutaj i stali gdzieś w mrokach
cuchnącego stęchlizną pomieszczenia, przysłuchując się każdemu
słowu. Pokój nagle ożył, wyczuwało się w nim czyjąś obecność i
raptem, w chwili gdy wyobraźnia Dewarta poczynała sobie z nim tak
śmiało, głos staruchy przeszedł w upiorny, złowrogi chichot.
Podniósł się gwałtownie.
Starucha musiała wyczuć trawiącą go odrazę, gdyż przestała
chichotać, a jej głos nabrał błagalnego brzmienia. — Nie róbcie mi
krzywdy, panie. Jezdem już stara i niedługo zabawie na tem padole.
Ten jawny dowód, że wzbudzał w kobiecie niekłamaną grozę,
przepełnił Dewarta dziwnym, niepokojącym rozbawieniem. Nie
przywykł do takiej służalczości i musiał przyznać, że w postawie tej
było coś odrażająco przeraźliwego, obcego jego naturze, dwa — kroć
bardziej ohydnego, bo wynikającego z legend i mitów, którymi
obrosła postać i czyny jego przodka, Alijaha.
— Gdzie znajdę panią Giles? — zapytał krótko.
— Na drugim końcu Dunwich. Mieszka sama, tylko ze synem, a
un jest trochę nie tego, rozumiecie, brak mu piątej klepki.
Ledwie wyszedł na ganek, gdy znów usłyszał za sobą odrażający
chichot pani Bishop. Mimo iż dźwięk ten mierził go, stał przez chwilę,
nasłuchując. Śmiech ucichł i po chwili dały się słyszeć bełkotliwie
wypowiadane słowa, jakież jednak było zdumienie Dewarta, gdy
stwierdził, że starucha nie mówiła po angielsku, lecz w jakimś innym,
fonetycznym języku, brzmiącym nader osobliwie w tej zapadłej
dolinie pośród wzgórz. Nasłuchiwał z pewnym niepokojem, ale i
zaciekawieniem, usiłując w miarę możliwości zapamiętać, co starucha
mamrotała pod nosem. O ile zdołał się zorientować, nie mówiła w
żadnym ze znanych mu języków. Próbował je zapisać na odwrocie
koperty wyjętej z kieszeni, ale gdy skończył i spojrzał na transkrypcję,
stwierdził, że jakakolwiek interpretacja zanotowanych słów jest
niemożliwa. N’gai, n’gha’ghaa, shoggog, y’hah, Nyarla–to, Nyarla–
totep, Yog–Sotot, n–yah, n–yah. Dźwięki z wnętrza chaty słychać było
jeszcze przez chwilę, po czym zapadła cisza. Dewart ze zdumieniem i

43
konsternacją spojrzał na sporządzoną przez siebie notkę. Kobieta była
niemal na pewno analfabetką, nieufną i zabobonną, a jednak te
osobliwe słowa zdawały się wywodzić z jakiegoś obcego języka, a
Dewart, człowiek wykształcony, wiedział, iż nie był to żaden z
języków Indian północnoamerykańskich.
Z niejakim żalem skonstatował, iż miast dowiedzieć się czegoś, co
pomogłoby mu poznać prawdę o tajemniczym przodku, pogrążył się
jeszcze bardziej w lotnych piaskach sekretu, czy raczej sekretów, gdyż
pełna niedomówień rozmowa ze starą panią Bishop uświadomiła mu
istnienie jeszcze wielu zagadek, powiązanych bardziej lub mniej
bezpośrednio z osobą Alijaha Billing — tona; tak czy inaczej
nazwisko Billingtona wydawało się katalizatorem strumienia
wspomnień, jednak na tyle nieuporządkowanego i pozbawionego
głównego wzorca, że nie sposób było z tych luźnych, rozsypanych
fragmentów ułożyć całej układanki.
Złożył kopertę starannie, aby nie uszkodzić zapisów, włożył do
kieszeni i upewniwszy się, że z wnętrza domu nie dochodzą już żadne
dźwięki, wrócił do auta. Wyjechał na drogę, którą tu dotarł, przejechał
przez wioskę, gdzie z wielu okien i ganków obserwowały go
przepełnione trwogą oczy skulonych, słabo widocznych w
ciemnościach mieszkańców osady. Jechał, wypatrując bacznie domu
pani Giles. Wedle instrukcji, jakie otrzymał, znajdował się on „na
drugim końcu Dunwich”. Stały tam trzy domy.
Wybrał środkowy, lecz nikt nie odpowiadał na jego pukanie, udał
się przeto do ostatniego z nich, zajmującego od frontu przestrzeń,
którą w Arkham zajęłyby trzy podobne budynki. Ledwie skręcił w
jego stronę, gdy z krzaków przy drodze wybiegła przygarbiona postać,
krzycząc wniebogłosy:
— Ma! Ma! To un! Idzie tu!
Drzwi otworzyły się i pochłonęły go. Dewart, świadom coraz
większej liczby dowodów na pieniącą się w tej zapyziałej osadzie
dekadencję i degenerację, nie bez obaw pospieszył za osobnikiem.
Dom nie miał ganku, pośrodku szarej, nie odmalowanej frontowej
ściany ziały toporne drzwi, jak wierzeje stodoły. Zapukał. Drzwi
uchyliły się i stanęła w nich kobieta.
— Pani Giles? — Uchylił kapelusza.
Pobladła. Był rozdrażniony, lecz stłumił w sobie gniew, gdyż

44
zaczęła brać w nim górę ciekawość.
— Nie chciałem pani przestraszyć — kontynuował. —
Zauważyłem jednak, że mój wygląd budzi w mieszkańcach Dunwich
niepohamowany lęk. Podobnie było z panią Bishop. Okazała się tak
łaskawa, że powiedziała mi, iż kogoś jej przypominam… mojego
prapradziadka, jeśli chodzi o ścisłość. Wyjaśniła mi, że jest pani w
posiadaniu pewnego portretu, który chętnie bym obejrzał.
Pani Giles cofnęła się, jej pociągłe, szczupłe oblicze wydawało się
niemal przezroczyste. Kątem oka Dewart zauważył, że w dłoni, pod
fartuchem, kobieta ściskała małą figurkę, przyjrzał się jej przez
chwilę, gdy lekko uniosła fartuch, i stwierdził, że przypominała nieco
amulety ochronne używane przeciwko złym mocom w niemieckim
Szwarcwaldzie, na Węgrzech i na Bałkanach.
— Nie wpuszczaj go, mamo.
— Mój syn nie lubi obcych — rzuciła krótko pani Giles. —
Poczekajcie tu chwilę, to przyniese konterfekt. Został namalowany
wiele lat temu, dostałażem go od mego ojca.
Dewart podziękował i usiadł.
Weszła do pokoju, gdzie po chwili rozległ się jej głos,
uspokajający syna, który jak wielu innych mieszkańców Dunwich
zareagował na Dewarta gwałtownym wybuchem paniki. Możliwe
jednak, że zachowywał się w ten sposób wobec wszystkich obcych,
których los przywiał do tej zapomnianej przez Boga i ludzi krainy.
Pani Giles wróciła i wcisnęła mu konterfekt do rąk.
Był toporny, ale udany. Zadziwił nawet Dewarta i choć widać było,
że artysta sprzed wieku nie był profesjonalistą, podobieństwo między
Ambrose’em a jego prapradziadem nie pozostawiało najmniejszych
wątpliwości. Mężczyzna z portretu miał identyczną, mocno
zarysowaną, kanciastą szczękę, wyraziste, przenikliwe oczy i orli nos,
chociaż Alijah miał na lewym skrzydełku narośl i nieco bardziej
krzaczaste brwi.
— Moglibyście być jego synem — powiedziała pani Giles.
— W domu nie mieliśmy jego podobizny — rzekł Dewart. —
Dlatego zależało mi, aby ją zobaczyć.
— Możecie ją zatrzymać, jeśli chcecie.
W pierwszej chwili Dewart chciał zatrzymać podarek, lecz
uświadomił sobie, że choć portret przedstawiał dla niej samej

45
niewielką wartość, był jednak cenną pamiątką i nie powinien go jej
odbierać. Pokręcił głową, nie odwracając wzroku od portretu, przez
cały czas wpatrując się w oblicze przodka, po czym oddał obraz
kobiecie i uprzejmie jej podziękował.
Naraz do pokoju wszedł cichcem potężnie zbudowany chłopak i
stanął w progu, gotów, przy gwałtowniejszym ruchu Dewarta,
natychmiast rzucić się do ucieczki. Ambrose spojrzał na niego i
stwierdził, iż ma przed sobą nie tyle chłopca, co raczej mężczyznę
około trzydziestki, któremu zmierzwione długie włosy spadały na
twarz, przesłaniając błyszczące oczy, patrzące z lękiem i fascynacją na
Dewarta.
Pani Giles stała, oczekując, aby to Dewart uczynił następny krok
— widać było, że chciała, aby już sobie poszedł; Ambrose wstał i w
tej samej chwili młody mężczyzna zniknął w głębi domu. Dewart raz
jeszcze podziękował gospodyni i opuścił dom ze świadomością, że
przez cały czas, kiedy tam przebywał, kobieta ani na chwilę nie
wypuszczała z dłoni trzymanego kurczowo amuletu.
W tej sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak tylko wyjechać z
Dunwich. Uczynił to z pewną ulgą, ale i z rozczarowaniem wynikami
swojej misji, aczkolwiek obejrzenie portretu przodka przynajmniej
częściowo zrekompensowało zmarnowany czas i wysiłek włożony w
tę wyprawę. Tak czy inaczej, odwiedziny w Dunwich przepełniły go
bliżej niesprecyzowanym niepokojem i niemal fizyczną odrazą,
wynikłą z czegoś więcej aniżeli tylko z jawnych dowodów dekadencji
i degeneracji pieniącej się w najlepsze w tej okolicy. Nie potrafił tego
wyjaśnić. Sami mieszkańcy Dunwich wydawali się dziwnie
odrażający, to nie ulegało wątpliwości, stanowili rasę samą w sobie,
noszącą stygmaty plugawych, kazirodczych związków i pewne
osobliwe anomalie fizjologiczne, w rodzaju niezwykle płaskich
małżowin usznych, niemal przywierających do boków czaszki i
odchylonych nieco ku tyłowi jak uszy nietoperza, wyłupiastych,
bardzo bladych, rybich oczu oraz szerokich, mięsistych, obwisłych,
płazich warg. Jednakże to nie tylko mieszkańcy Dunwich ani sama ta
kraina przepełniali Dewarta odrazą, w grę wchodziło coś jeszcze, coś
nierozerwalnie związanego z atmosferą tego regionu, coś
niewiarygodnie starego i złego, przywodzącego na myśl dawne
bluźnierstwa i nieopisane koszmary. Strach, groza i potworność

46
wydawały się żywymi istotami przyczajonymi gdzieś w tej ukrytej
dolinie, żądza, okrucieństwo i rozpacz stanowiły nieodłączne
elementy tutejszej egzystencji, przemoc, perwersja i brutalność były
sposobem na życie, na to zaś kładł się posępny cień szaleństwa, które
owładnęło chyba wszystkimi mieszkańcami tych okolic, bez względu
na wiek czy pochodzenie — środowiskowy obłęd, nieskończenie
bardziej potworny, bo szerzący się niejako za przyzwoleniem i z pełną
świadomością ludzi, którzy zostali nim dotknięci. Dewarta wszelako
mierziło coś jeszcze, drażniło go, że mieszkańcy Dunwich, wszyscy
bez wyjątku, lękali się go jak zarazy. Być może trwogą przepełniał ich
każdy obcy zjawiający się w tych stronach, lecz nic mu o tym nie było
wiadomo, a zdawał sobie sprawę, że powodem takiego stanu rzeczy
może być jego fizyczne podobieństwo do Alijaha Billingtona.
Niepokój pogłębiło w nim również stwierdzenie starego łazika, Setha,
wołającego do swego kompana, Luthera, że „un powrócił”,
mówiącego te słowa z tak głębokim przekonaniem i powagą, jakby
obaj święcie wierzyli, iż Alijah Billington mógł i właśnie powrócił do
kraju, który opuścił przed ponad stu laty, wyjeżdżając do Anglii, gdzie
umarł. Wracał do domu, niemal nie zwracając uwagi na posępny cień
rzucany przez wzgórza na inne wzniesienia, tonące w pogłębiających
się ciemnościach zmierzchu, na doliny, ołowiane chmury ani na
skrzącą się słabo Miskatonic, której powierzchnia odbijała refleksy
zachodzącego słońca, ledwie widocznego przez szczeliny pomiędzy
skłębionymi cumulusami. Jego myśli pochłonięte były tysiącem
rozmaitych możliwości i setką potencjalnych dróg, którymi mógł
podążyć w swych dalszych poszukiwaniach, a jakby tego było mało,
przepełniała go niepokojąca świadomość, że pod powłoką trosk i
zmartwień kryło się coś jeszcze, coś znacznie głębszego i
poważniejszego, narastające coraz bardziej przekonanie, iż powinien
przerwać to śledztwo i przestać zapytywać nawet samego siebie,
czemu Alijah Billington budził tak wielką trwogę nie tylko wśród
ciemnych, zdegenerowanych mieszkańców Dunwich, żyjących w
tamtych czasach, lecz również wśród białych, zarówno łych bardziej,
jak i tych mniej wykształconych, w kręgu których się obracał.

***

47
Następnego dnia Dewart udał się do Bostonu do swego kuzyna,
Stephena Batesa, do którego dostarczono właśnie ostatnią partię
rzeczy z Anglii. Przez dwa kolejne dni Ambrose zajmował się
przygotowaniem ich przewozu do swego domu leżącego niedaleko
Arkham, przy zjeździe z Aylesbury Pike. Trzeci dzień poświęcił
niemal w całości na otwieranie kufrów i skrzyń oraz na roznoszenie
znajdujących się tam rzeczy po domu. Był tam również spis zaleceń,
które otrzymał od matki, a które spisał jeszcze sam Alijah Billington.
Podekscytowany swoim śledztwem Dewart nie mógł już doczekać się
poznania treści tej listy, zaczął więc jej szukać i przypomniał sobie, że
otrzymał ją od matki w dużej, szarej kopercie, z jej imieniem
napisanym ręką jej ojca.
Po godzinie szperania wśród rozmaitych pism, dokumentów i
listów odnalazł manilową kopertę i natychmiast przełamał pieczęć,
którą złożyła jego matka po przeczytaniu mu całego spisu instrukcji
na dwa tygodnie przed swoją śmiercią, wiele lat temu. Uznał, że lista
nie była oryginałem sporządzonym przez Alijaha, lecz jej kopią,
wykonaną zapewne przez dorosłego już Labana, czyli niecałe sto lat
temu. Mimo to podpisana została imieniem Alijaha i Dewart
powątpiewał, aby Laban zmienił w jej treści choć jedno słowo.
Dewart przyniósł do gabinetu dzbanek kawy i popijając
aromatyczny napar, rozłożył na biurku kartę z instrukcjami, po czym
odczytał je uważnie. Spisu nie zaopatrzono w datę, lecz staranne
pismo było wyraźne i czytelne.

„Co się tyczy amerykańskiej posiadłości leżącej w stanie


Massachusetts, zalecam wszystkim, którzy przybędą po mnie, że
najlepiej byłoby i najroztropniej, aby wspomniana posesja pozostała w
rodzinie, z przyczyn, o których lepiej nie wiedzieć. Choć wydaje mi
się mało prawdopodobne, by ktokolwiek zdecydował się jeszcze
kiedyś popłynąć ku brzegom Ameryki, gdyby się tak wszelako
zdarzyło, polecam każdemu, komu dane będzie stąpać po owej ziemi,
by zwrócił uwagę na pewne zasady, znaczenie których odkryć może w
księgach, pozostawionych w domu znanym jako dom Billingtona, w
lesie znanym jako las Billingtona, a reguły te przedstawiają się
następująco:
— Nie wolno mu sprawić, aby woda przestała opływać wyspę z

48
wieżą, w żaden sposób naruszać wieży ani też błagać wśród kamieni.
— Nie wolno mu otwierać drzwi prowadzących do dziwnego
czasu i miejsca, zapraszać Tego, Który Czyha w Progu, ani też wołać
pośród wzgórz.
— Nie wolno mu niepokoić żab, zwłaszcza ropuch na bagnach
pomiędzy wieżą a domem, ani świetlików, podobnie jak ptaków
znanych pod nazwą lelków, utraciłby bowiem swe straże i ochronę.
— Nie wolno mu dotykać okna ani próbować w żaden sposób go
zmieniać.
— Nie wolno mu sprzedawać ani w żaden inny sposób zarządzać
posiadłością, nie poinformowawszy uprzednio o związanych z nią
zaleceniach i klauzuli, iż wyspa oraz wieża pozostać muszą w stanie
nienaruszonym, podobnie jak okno, chyba że to ostatnie miałoby
zostać całkowicie zniszczone”.

Podpis, zapewne skopiowany z oryginału, stwierdzał, iż autorem


spisu był Alijah Phineas Billington.
W świetle tego, czego się ostatnio dowiedział, treść owego
względnie krótkiego pisma była bardziej niż tylko trochę intrygująca.
Dewart nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie znaczenie dla jego
przodka miała wieża — zapewne ta sama, którą niedawno odwiedził
— a także trzęsawiska i okno, niewątpliwie to znajdujące się w
gabinecie.
Dewart przyjrzał mu się z uwagą. Cóż było w nim takiego, że
zasługiwało na szczególną uwagę i jeszcze większą troskę? Bez
wątpienia wzór, koncentryczne kręgi z promieniami rozchodzącymi
się od środka, a wielobarwne szkło otaczające środkowy okrągły
element wydawało się szczególnie jasne, zwłaszcza teraz, po
południu, gdy padały na nie promienie słońca. Przyglądając się
witrażowi, doznał nagle dziwnego złudzenia, wydawało mu się, że
ołowiowe szybki poruszają się, wirują wokół osi, promieniste linie
falują i wiją się konwulsyjnie, pośród szybek zaś począł formować się
jakiś obraz, twarz lub może raczej pejzaż. Dewart natychmiast
zmrużył powieki i potrząsnął głową, po czym znów wlepił wzrok w
szybę. Tym razem wyglądała całkiem zwyczajnie, jeżeli w ogóle
można tak powiedzieć w tym przypadku. Mimo to chwilowe wrażenie
było tak wyraziste, że Dewart zaczął zastanawiać się, co było

49
przyczyną owej niezwykłej iluzji: albo był przemęczony, albo wypił
za dużo kawy, skonstatował, a najprawdopodobniej jedno i drugie.
Należał bowiem do tych ludzi, którzy zaczynają dzień od dzbanka
mocnej kawy i sączą ją powoli, czarną, mocną i z dużą ilością cukru.
Odłożył dokument i zaniósł dzbanek do kuchni. Po powrocie do
pokoju raz jeszcze zerknął na okno. W gabinecie pociemniało,
nadchodził zmierzch, słońce skryło się za drzewami na zachodzie, lecz
w rezultacie witrażowe szybki skąpane były w silnej,
złocistomiedzianej poświacie. Całkiem możliwe, deliberował Dewart,
że była to po prostu zmyślna sztuczka światła. Spuścił wzrok i
ponownie zajął się swoimi sprawami, wkładając kartkę z zestawem
instrukcji z powrotem do szarej koperty, po czym odłożywszy ją na
bok, zaczął układać pudła z listami i innymi dokumentami,
przygotowując je do wyniesienia.
Trwało to aż do zmroku.
Skończywszy te dość nużące czynności, zgasił lampę i zapalił
nieduży kinkiet w kuchni. Zamierzał wybrać się na mały spacer, gdyż
wieczór był ciepły i przyjemny, powietrze przepełnione wonią dymu z
płonących gdzieś w pobliżu Arkham traw lub krzewów, na niebie po
zachodniej stronie wisiał nisko srebrzysty sierp księżyca. Dewart
ruszył wolno ku drzwiom frontowym, gdy jego wzrok padł nagle na
witrażowe okno. To, co w nim ujrzał, sprawiło, że stanął jak wryty. Za
sprawą jakiejś gry świateł i cieni, blasku księżyca i mroków nocy, w
szybie dostrzec można było wyraźnie groteskowo zniekształconą
głowę. Dewart patrzył z fascynacją, widział oczy lub raczej oczodoły,
coś, co wyglądało jak usta i wydatne, szerokie czoło — na tym
wszakże podobieństwo do człowieka się kończyło, poniżej bowiem
wiły się widmowe, przerażające nibymacki. Tym razem mruganie
oczami nic nie zmieniło, groteskowe oblicze nie znikło. Najpierw
słońce, a teraz księżyc, pomyślał Dewart i po chwili uznał, że jego
prapradziadek umieścił tu owo okno właśnie w tym celu. Mimo to
nawet takie jakże przekonujące wyjaśnienie nie w pełni go
usatysfakcjonowało. Przystawił krzesło do regału pod ścianą i
wspiąwszy się na nie, stanął przed oknem z zamiarem przyjrzenia się
poszczególnym płytkom z osobna, a nie tylko w całości. Ledwie to
jednak uczynił, całe okno niespodziewanie ożyło, jakby blask
księżyca za sprawą jakiejś magicznej mocy tchnął życie w odbite w

50
nim widmowe kształty.
Złudzenie prysło równie nagle, jak się pojawiło. Dewart przeżył
wstrząs, lecz wciąż stał niewzruszenie przed centralnym, okrągłym
okienkiem, które na szczęście okazało się bezbarwne i przezroczyste,
za nim zaś dostrzec można było księżyc, a pomiędzy szybą i srebrnym
miesiącem, wśród wysokich, mrocznych drzew poniżej wznosiła się
biała jak kość wieża, widoczna tylko z tego jednego miejsca,
połyskująca niezbyt silnie w blasku księżyca. Wyjrzał na zewnątrz.
Najwyraźniej miał kłopoty ze wzrokiem, a może faktycznie spostrzegł
coś ciemnego, wirującego wokół wieży, nie dokoła jej podstawy, tej
bowiem nie widział, lecz w pobliżu stożkowego dachu. Dewart
pokręcił głową. To bez wątpienia tylko gra świateł i cieni, a także
prawdopodobnie opary napływające od strony bagien za domem i
tworzące w powietrzu osobliwe iluzje ruchomych kształtów.
Mimo to czuł się nieswojo. Zszedł z regału i stanął w progu
gabinetu. Obejrzał się za siebie. Z okna biła lekka poświata — i to
wszystko. Z każdą chwilą blask był coraz słabszy. Światło księżyca
przygasało. Dewart odetchnął z ulgą. Musiał przyznać, że wypadki
minionego wieczoru mocno go wzburzyły, choć przypuszczał, że w
nastrój, w którym zaczął widzieć i słyszeć coś, czego w istocie nie
było, wprawiła go niezrozumiała treść instrukcji odziedziczonej po
niesławnym przodku.
Wybrał się na przechadzkę, tak jak to sobie zamierzył, ale
ponieważ księżyc już zaszedł i zrobiło się ciemno choć oko wykol, nie
udał się do lasu, lecz wzdłuż drogi wiodącej ku Aylesbury Pike.
Umysł miał tak zmącony, iż stale wydawało mu się, że nie jest sam, że
ktoś go śledził, toteż raz po raz oglądał się ukradkiem za siebie,
przepatrując las w poszukiwaniu przemykającego wśród drzew
zwierzęcia lub choćby błysku ślepi zdradzających jego obecność.
Niczego jednak nie spostrzegł. Niebo wysoko w górze usiane było
mnóstwem jasno świecących gwiazd.
Dotarł do Aylesbury Pike. To dziwne, ale widok i odgłosy
przejeżdżających aut dodawały mu otuchy. Doszedł do wniosku, że
zbyt długo przebywał samotnie i powinien któregoś dnia poprosić
swego kuzyna, Stephena Batesa, aby spędził z nim tydzień lub dwa.
Gdy tak stał przy drodze, jego wzrok przykuła słaba pomarańczowa
łuna na horyzoncie, od strony Dunwich, i wydawało mu się, że słyszy

51
liczne podniesione, pełne przerażenia głosy. Podejrzewał, że w ogniu
stanęła jedna z wielu opuszczonych w tej okolicy gospodarskich
chałup, stał więc i czekał, aż łuna z wolna zaczęła słabnąć. Gdy
przygasła, obrócił się na pięcie i ruszył w stronę domu.
W nocy obudził się z nieodpartym przeświadczeniem, iż był
obserwowany, lecz nie wyczuwał, tak jak poprzednio, towarzyszącej
temu wrażeniu złowrogiej aury. Spał niespokojnie, a gdy się obudził,
czuł się bardzo zmęczony, jakby w ogóle nie zmrużył oka. Ubranie,
które złożył starannie na krześle, było w nieładzie, choć nie
przypominał sobie, by w nocy wstawał i zmieniał jego ułożenie.

***

Pomimo braku prądu Dewart miał w domu nieduże radio na


baterie, z którego oszczędnie korzystał, słuchając raczej rzadko
programów muzycznych, częściej natomiast wiadomości, głównie
porannych powtórek informacji z imperium brytyjskiego,
wzbudzających w nim uśpioną nostalgię, gdyż dźwięki Big Bena
przywodziły mu na myśl Londyn, z jego żółtawą mgłą, starymi
budynkami, wąskimi uliczkami i barwnymi skwerami. Informacje te
poprzedzane były wieściami z radiostacji w Bostonie i tego ranka, gdy
Dewart włączył radio, by wysłuchać wiadomości londyńskich,
kończył się właśnie serwis lokalny. Podawano informację o jakiejś
zbrodni, czego Dewart wysłuchał obojętnie, jakby z lekkim
zniecierpliwieniem.

„…ciało odkryto zaledwie przed godziną. Do czasu rozpoczęcia


audycji nie zostało ono jeszcze zidentyfikowane, lecz jest mocno
zmasakrowane i poszarpane, widocznie fale długo ciskały nim o
przybrzeżne klify. Znaleziono je wszelako na plaży, poza linią
przypływu i nie było wilgotne, zapewne więc zbrodni dokonano na
lądzie. Ciało sprawia wrażenie, jakby spadło z dużej wysokości, na
przykład z przelatującego aeroplanu. Jeden z patologów zwrócił
uwagę na pewne podobieństwa do serii zbrodni, jakie popełniono w
tym regionie przed ponad stu laty”.

Była to najwyraźniej ostatnia z wiadomości lokalnych, gdyż spiker

52
zapowiedział zaraz po niej powtórkę serwisu londyńskiego,
przygotowaną zapewne w Nowym Jorku. Niemniej jednak informacj a
o popełnionej w okolicy zbrodni wywarła na Dewarcie piorunujące
wrażenie; tego rodzaju rzeczy nigdy go nie poruszały, i choć
wcześniej nie przejawiał większego zainteresowania sprawami natury
kryminalnej, coś mówiło mu, że to morderstwo było dla okolic
Dunwich tym, czym dla Londynu zbrodnie Kuby Rozpruwacza albo
Troppmenna. Serwis londyński puścił mimo uszu, w tym czasie
zastanawiał się nad sobą. Zrozumiał, że stał się ostatnio bardzo
chimeryczny, a odkąd wrócił do Ameryki, był bardziej podatny na
nastroje, atmosferę i rozmaite zdarzenia, zachodził w głowę, co
sprawiło, że utracił powściągliwość, która jeszcze w Anglii wydawała
się nieodłącznym elementem jego natury.
Zamierzał tego ranka raz jeszcze przeczytać instrukcje
prapradziadka i po śniadaniu, wyjąwszy starą kartkę z dużej, szarej
koperty, ponownie jął deliberować nad znaczeniem spisanych na niej
zaleceń. Skupił się na szeregu pozostawionych przez jego przodka
dyrektyw, czy może zasad. Nie mógł nie dopuścić, aby woda przestała
opływać wyspę, gdyż już od jakiegoś czasu koryto strumienia było
suche jak pieprz. Co się tyczyło naruszenia wieży, podejrzewał, że
usuwając kamienną płytę, złamał to zalecenie. Co jednak, na Boga,
miało znaczyć, że nie powinien „błagać wśród kamieni”? Jakich
znowu kamieni? Przychodziły mu na myśl jedynie monolity,
pozostałość kręgu przypominającego ten w Stonehenge. Jeśli to o nie
chodziło Alijahowi, co miał na myśli, pisząc, że nie należy ich błagać?
Zupełnie jakby były obdarzone inteligencją. Nie potrafił tego
rozgryźć. Może udałoby się to jego kuzynowi, Batesowi, jeśli nie
zapomni mu o tym powiedzieć, gdy ów zjawi się z wizytą.
Kontynuował swoje rozważania.
O jakich „drzwiach” pisał jego prapradziadek? Cały ten fragment
wydawał mu się kompletnie niezrozumiały. „Nie wolno mu otwierać
drzwi prowadzących do dziwnego czasu i miejsca ani zapraszać Tego,
Który Czyha w Progu, ani też wołać pośród wzgórz”. Czyż mogło być
coś bardziej niepojętego? W pewnym sensie czasy obecne,
teraźniejszość, mogły wydawać się Alijahowi dziwne, pomyślał
Dewart. Czy o to mu chodziło? Aby ten, który przyjdzie, by przejąć
schedę po zmarłym przodku, nie próbował dowiedzieć się niczego, co

53
wiązałoby się z wydarzeniami z czasów Alijaha? To wydawało się
całkiem prawdopodobne, ale gdyby przyjąć tę ewentualność,
pozostawała jeszcze kwestia „dziwnego miejsca”, o którym
wspominał Alijah. Poza tym słowa mówiące o „Tym, Który Czyha w
Progu” brzmiały dość złowrogo. Gdy Dewart je czytał, mimowolnie
kojarzyły mu się one z ciemnym, zachmurzonym niebem i ochrypłym,
rozdzierającym odgłosem grzmotu. Co to za „próg”? I kim jest „Ten,
co na nim czyha”? Co mógł mieć na myśli Alijah, zabraniając swemu
spadkobiercy „wołać wśród wzgórz”? Dewart wyobraził sobie siebie
lub kogoś innego stojącego w lesie i krzyczącego ku wzgórzom. Wizja
była wyrazista, choć mocno absurdalna. To także musiał pokazać
kuzynowi Stephenowi.
Zajął się trzecim zaleceniem. Nie zamierzał robić niczego, co
zakłóciłoby spokój populacji żab, świetlików czy lelków, zatem o
wypełnienie tej instrukcji mógł być spokojny. Ale, wielkie nieba, ten
dopisek — „utraciłby bowiem swe straże i ochronę”. Na Boga! Czyż
mogło być coś bardziej niejasnego i zagadkowego? Jakie straże? Jaką
ochronę? Jego prapradziadek doprawdy musiał lubować się w
zagadkach. Czy pragnął, by jego dziedzic odnalazł rozwiązanie każdej
z nich? A jeżeli tak, to w jaki sposób? Poprzez nieprzestrzeganie zasad
i obserwowanie, co się będzie działo? To nie wydawało się ani
rozsądne, ani skuteczne.
Odłożył kartkę. Był coraz bardziej sfrustrowany. Z każdym
kolejnym krokiem napotykał coraz to nowe przeszkody, a z
informacji, które’ dotąd zgromadził, nie sposób było wysnuć
jakichkolwiek wniosków, z wyjątkiem jednego, że stary, szczwany
Alijah musiał być zamieszany w jakieś podejrzane praktyki, które nie
przypadły do gustu okolicznym mieszkańcom. Dewart podejrzewał,
że chodziło o przemyt — towary dostarczano zapewne wzdłuż
Miskatonic i jej odnogą aż do tajemniczej wieży na wyspie.
Przez większą część tego dnia Dewart zajmował się sprawami
związanymi z ładunkiem rzeczy, które wypakowywał dzień wcześniej.
Musiał wypełnić odpowiednie formularze, popłacić rachunki i
sprawdzić, co było do sprawdzenia. Przeglądając listę rzeczy
należących do jego matki, do których nigdy wcześniej nie zaglądał,
natknął się na punkt oznaczony adnotacją „Pkt list. Bishop do A.P.B.”
Nazwisko Bishop natychmiast skojarzyło mu się ze starą kobietą, z

54
którą rozmawiał w Dunwich. Pakiet był pod ręką, sięgnął więc po
niego. Zaopatrzony był w podpis „Listy Bish.”, wykonany nie znanym
mu charakterem pisma, koślawym, mało czytelnym, a mimo to
wzbudziło w nim ono olbrzymie zainteresowanie.
Otworzył pakiet i wyjął zeń cztery listy, które musiały pochodzić
sprzed dobrych kilkudziesięciu lat. Nie były ostemplowane, lecz
oznakowane inskrypcją uiszczonej opłaty pocztowej i pieczęcią, której
przełamane połówki zachowały się aż do teraz. Ta sama dłoń, która
opisała pakiet, oznakowała listy numerycznie, układając Je w
kolejności. Dewart bardzo starannie otworzył pierwszy z nich —
żaden z listów nie był w kopercie, lecz napisano je na grubym,
mocnym papierze, drobnym, delikatnym pismem, do którego trudno
było przywyknąć. Przyjrzał się po kolei każdemu z nich, usiłując
określić, w którym roku je napisano, lecz bez powodzenia, podane
daty bowiem nie zawierały tej informacji.
Usiadł, by je przeczytać, zaczynając od pierwszego.

New Dunnich, 27 kwietnia


Szanowny Przyjacielu!

Jeśli chodzi o sprawy, o których ostatnio konwersowaliśmy, pragnę


donieść, iż ubiegłej nocy widziałem coś, co wyglądało jak
poszukiwany obiekt, z wielkimi, ciemnymi, błoniastymi skrzydłami i
przydatkami przypominającymi węże, lecz wyrastającymi z jego ciała.
Przywołałem To na wzgórze i zamknąłem w kręgu, lecz dokonałem
tego z największym trudem i wysiłkiem, co zdaje się świadczyć, iż
krąg nie jest w stanie uwięzić Tego na czas dłuższy. Próbowałem z
Tym rozmawiać, lecz bez większego powodzenia, ustaliłem jedynie z
jego bełkotu, iż To przybywało z Kadeth na Wielkiej Lodowej
Równinie, leżącej niedaleko płaskowyżu Leng, o którym mowa w
Twej księdze. Wiele osób widziało ognie na wzgórzu i o nich
rozmawiało, jedna z nich może napytać nam biedy, to niejaki Wilbur
Corey, człek mający o sobie wysokie mniemanie i obdarzony nader
ciekawską, dociekliwą naturą. Biada mu, gdyby zjawił się na
wzgórzu, gdy ja tam będę, lecz wątpię, by się na to zdobył. Pragnę z
całego serca dowiedzieć się jak najwięcej o rzeczach Tobie znanych za

55
sprawą Twego szacownego przodka, Richarda B., niechaj imię jego po
wsze czasy zapisane będzie na kamieniach dla chwały Yogge —
Sothothe i Wielkich Przedwiecznych. Rad jestem, że znów się tu
zjawiłeś, i liczę, że niebawem Cię odwiedzę, ckni mi się już za
wspólnymi konnymi przejażdżkami, zaniedbałem bowiem mego
Ogiera, a wiesz, że innego wierzchowca nie dosiadam. W tym
tygodniu słyszałem nocą głośne wrzaski i krzyki dochodzące z
Twojego lasu i pewien już jestem, iż powróciłeś do swego domu.
Wkrótce złożę ci wizytę, oczywiście jeśli nie masz nic przeciw temu,
a póki co pozostaję Twym uniżonym sługą.

Jonathan B.

Dewart natychmiast zabrał się do lektury drugiego listu.

New Dunnich, 17 maja


Drogi Przyjacielu!

Otrzymałem właśnie Twój list. Przykro mi, że moje żałosne


wysiłki narobiły kłopotów zarówno Tobie, jak i nam wszystkim,
którzy służymy Temu, Którego Imienia Się Nie Wymawia oraz
ogólnie W.P., lecz zdarzyło się tak, iż ów ciekawski głupiec, Wilbur
Corey, o którym wspominałeś, natknął się na mnie i zaskoczył przy
kamieniach, gdym czynność wiadomą odprawiał, zarzucając mi
czarostwo i grożąc, że doniesie o mych praktykach gdzie trzeba, na co
w przypływie wzburzenia nasłałem nań To, z czym akurat
konwersowałem, i nie minęło dużo czasu, gdy jego zmasakrowane,
okrwawione ciało znikło z mych oczu wraz z Tym, co powróciło tam,
skąd przybyło, na Zewnątrz, i choć wiele o tym rzec nie mogę, wiem,
iż ów ciekawski mężczyzna nie wróci już stamtąd żywy, by móc
rozpowiadać o tym, co tu ujrzał i usłyszał. Przyznaję, że widok Tego
zmroził mnie do cna, tym bardziej że nie wiedziałem, jak Tamci, z
Zewnątrz, patrzą na nas i co o nas myślą, zda mi się jednak, że żywią
względem nas choćby przelotną wdzięczność za otwarcie dla nich
tego przejścia. Lękam się, jakie jeszcze istoty mogą czekać tam, na
Zewnątrz, i piszę o tym nie bez przyczyny, któregoś wieczoru bowiem

56
dokonałem pewnych zmian w inkantacji z księgi i przez krótką chwilę
w wiadomym miejscu ujrzałem coś doprawdy przerażającego, wielką
istotę o kształcie, który zdawał się nieustannie zmieniać w sposób tak
potworny, że wręcz nie do opisania. Stworowi temu towarzyszyły
pomniejsze istoty grające na instrumentach przypominających flety,
lecz płynąca z nich muzyka brzmiała dziwnie i była niepodobna do
żadnej, którą znamy, a dźwięki jej wprawiły mnie w taką konsternację,
żem zdjęty zgrozą czym prędzej odesłał te stwory, skąd przybyły. Nie
wiem, czym było To, co ujrzałem, nie ma o Tym ani słowa w Twojej
księdze, chyba że był to jakiś demon z Yr lub spoza Nhhngr, miejsca
leżącego hen, poza najdalszymi rubieżami Kadath na Lodowej
Równinie. Zapytuję o Twoje zdanie w tej sprawie, a także o radę, nie
chciałbym bowiem zostać unicestwiony w mym dziele, nim będzie
ono zakończone. Mam nadzieję, że niebawem się spotkamy. Twój
pokorny sługa, przez znak Kish
Jonathan B.

Najwidoczniej pomiędzy tym a trzecim listem nastąpiła dłuższa


przerwa, gdyż ten nie był już datowany, a wzmianka o pogodzie
sugerowałaby, iż upłynęło co najmniej pół roku.

New Dunnich
Szanowny Bracie!

Pragnę niniejszym donieść Ci, że ubiegłej nocy w śniegu


natknąłem się na wielkie ślady stóp, choć raczej nie powinienem użyć
tu słowa „stóp”, lecz „łap”, każda z nich bowiem, o średnicy ponad 30
centymetrów i jeszcze większej długości, kończyła się długim
szponem, palce ich zaś połączone były czymś w rodzaju błony. O
jednym ze śladów donosił Olney Bowen, polujący w lesie na indyki,
lecz gdy wrócił i opowiedział o tym, nikt mu prócz mnie nie uwierzył,
ja zaś słuchałem uważnie, a dowiedziawszy się, w którym to było
miejscu, poszedłem tam i gdy tylko ujrzałem pierwszy trop,
wiedziałem z głębokim, wewnętrznym przekonaniem, iż nieco dalej w
głębi lasu muszą znajdować się następne. Poszedłem dalej i tak jak
przypuszczałem, napotkałem inne ślady głębiej wśród drzew i w
pobliżu kamieni, nie ujrzałem jednak żadnych żywych istot, jedynie

57
tropy w śniegu, ślady zdające się świadczyć, iż to, co je pozostawiło,
MIAŁO SKRZYDŁA. Okrążyłem kamienie szerokim łukiem, aż
napotkałem ślady stóp chłopaka i podążyłem za nimi. Zwróciłem
uwagę, że odległość między śladami zwiększała się, jakby chłopak
zaczął biec, i widok ten mocno mnie zaniepokoił — jak się okazało,
całkiem słusznie, kiedy bowiem dotarłem na skraj lasu po drugiej
stronie wzgórza, ujrzałem jego strzelbę leżącą w śniegu, kilka
indyczych piór i czapkę należącą, o czym wiedziałem, do
czternastoletniego Jedediaha Tyndala, który — jak się okazało, gdy
tego ranka zacząłem o niego wypytywać — zaginął, czego się
skądinąd obawiałem. Zrozumiałem wówczas, że w jakiś sposób
Przejście musiało się otworzyć lub pozostało niedomknięte i coś się
przez nie przedostało, nie mam wszelako pojęcia, czym jest owo coś,
upraszam Cię przeto, daj znać, jeśli wiesz, w której części księgi
znaleźć mogę słowa, konieczne, aby To odesłać, choć, sądząc po
liczbie śladów, domniemywam, iż w grę wchodzi więcej niż jedno
stworzenie i mają one dość pokaźne rozmiary, chociaż nie mam
pojęcia, czy istoty te są niewidoczne, czy też nie, sam ich bowiem nie
widziałem, podobnie zresztą jak nikt inny. Napisz też, proszę, czy
Twoim zdaniem mogą to być słudzy N., Yogge–Sothothe czy Jakiegoś
Innego i czy kiedykolwiek miałeś z czymś podobnym do czynienia.
Upraszam Cię, byś się pospieszył z odpowiedzią, istoty te bowiem
wydają się żywić krwią ludzką i nie sposób przewidzieć, kiedy znów
przybędą z Zewnątrz, by krążyć wśród leśnych ostępów w
poszukiwaniu pożywienia i ofiarami ich padną kolejni niewinni
ludzie.

Yogge–Sothothe Neblod Zin


Jonathan B.

Czwarty list był w pewnym sensie najstraszniejszy ze wszystkich.


Trzy pierwsze przejęły Dewarta niewysłowioną grozą, czwarty
natomiast zawierał w sobie iście piorunującą dawkę koszmarów,
zawartą wszelako nie tyle w pełnych przejęcia słowach, co raczej
między wierszami.

58
New Dun’ch, 7 kwietnia
Drogi Przyjacielu!

Ubiegłej nocy, gdym szykował się do snu, usłyszałem To; przyszło


do okna, wołając mnie po imieniu i obiecało, że po mnie wróci. W
przypływie odwagi podszedłem po ciemku do okna, lecz gdy
wyjrzałem na zewnątrz, zobaczyłem jedynie ciemność. I nagle
owionął mnie potworny, dławiący smród, trupi odór, nieomal
zwalający z nóg, a zaraz potem coś, co weszło przez okno, dotknęło
mojej twarzy. W dotyku owo coś miało konsystencję galarety, lecz
częściowo było również pokryte łuską i tak obrzydliwe, że prawie
straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo leżałem na podłodze, nim
w końcu znów zamknąłem okno i położyłem się do łóżka. Ledwie to
jednak uczyniłem, gdy cały dom zatrząsł się w posadach, zupełnie
jakby tuż obok przeszła jakaś gigantyczna istota, a zaraz potem To
znów zawołało mnie po imieniu i obiecało, że wróci, na co jednak nie
odpowiedziałem i pomyślałem tylko: „Człowieku, cóżeś uczynił?”, bo
przecież pierwsze skrzydlate istoty N. przeszły przez wrota otwarte
wskutek niewłaściwie użytych zaklęć przez szalonego Araba, a teraz
zjawił się tu, w podobny sposób, ten bliżej nieznany stwór.
Podejrzewam, że może to być Chodzący wśród Wiatru, znany również
pod kilkoma innymi imionami, Windeego, Ithaka lub Loegar, lecz
przyznaję, że go nie widziałem i obym nigdy nie ujrzał. Mam
nadzieję, że odzyskam spokój ducha, kiedy udam się, by błagać wśród
kamieni i wołać do wzgórz i okaże się, że tym; co przybyło, nie jest
N. ani C, lecz ten trzeci, w którego języku moje imię pobrzmiewa
obcymi akcentami. Jeśli tak właśnie się okaże, upraszam Cię, byś
przybył tu nocą i zamknął wrota, zanim pojawią się ci, co nie powinni
stąpać wśród ludzi — zło Wielkich Przedwiecznych zbyt wielkie jest
dla takich jak my, a pomnij, że Starsi Bogowie nawet nie unicestwili
ich, a jedynie uwięzili w otchłani kosmosu i głębinach oceanów, do
których to miejsc istnieje w miarę łatwy dostęp za pośrednictwem
kamieni, w określone noce, gdy na niebie wisi zbliżający się do pełni
księżyc i świecą gwiazdy. Czuję, że grozi mi śmiertelne
niebezpieczeństwo i choć chciałbym wierzyć, że jest inaczej, nie
potrafię zapomnieć tamtej obcej istoty, która nocą wymówiła moje
imię. Wydaje mi się, że mój czas dobiegł końca. Nie przeczytałem

59
Twego listu z należytą dokładnością i błędnie pojąłem sens zdań, które
brzmiały: „Nie przyzywaj niczego, czego nie potrafiłbyś odesłać,
przez co chcę powiedzieć, byś nie przywoływał niczego, co mogłoby
obrócić się przeciw Tobie i wobec czego Twoje najpotężniejsze
zaklęcia mogą okazać się zawodne. Zawsze przywołuj Mniejszych,
aby na Twe wezwanie nie odpowiedzieli Więksi, których moc
przerośnie Twoją”. Jeśli popełniłem błąd i zawaliłem sprawę, błagam,
byś przybył mi z pomocą i na czas zapobiegł nieszczęściu. Twój
wierny sługa, w służbie N.

Jonathan B.

Dewart przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad treścią tych


listów. Teraz nie miał już wątpliwości, że jego prapradziadek
zamieszany był w jakieś diabelskie sprawki, w które wciągnął także
Jonathana Bishopa z Dunwich, choć nie udzielił swemu
protegowanemu wszystkich niezbędnych wskazówek i informacji.
Dewart nie potrafił jeszcze określić, o co konkretnie chodziło, choć
domyślał się, że w grę wchodziła czarna magia i nekromancja.
Sugestie zawarte w listach wydawały się zarazem tak przerażające i
niewiarygodne, iż Dewart miał wrażenie, jakby to wszystko było
jednym wielkim kantem, sprytnie spreparowanym oszustwem. Istniał
tylko jeden sposób, aby to sprawdzić, choć wymagał czasu i sporego
wysiłku. Biblioteka Uniwersytetu Miskatonic w Arkham wciąż
jeszcze powinna być otwarta; Dewart postanowił przejrzeć archiwa
prasowe i sprawdzić, o ile to możliwe, nazwiska osób, które zaginęły
lub zmarły tragiczną śmiercią między rokiem 1790 a 1815, kiedy to
zapewne rozgrywały się owe wydarzenia.
Nie miał zbytniej ochoty na tę wyprawę — po pierwsze, wciąż
pozostało mu mnóstwo rzeczy do sprawdzenia na miejscu, w domu, a
po drugie, nie uśmiechało mu się ponownie przeglądać roczniki z
archiwum prasowego, choć były one nieduże i niezbyt opasłe, przeto
czynność ta nie zajęłaby mu wiele czasu. Mimo pewnych oporów
wybrał się do Arkham, zakładając, że najpóźniej do kolacji będzie
miał tę sprawę z głowy.
Zajęło mu to o wiele więcej czasu. Zanim skończył, było już
bardzo późno. To, czego szukał, odnalazł w gazetach z roku 1807. To i

60
znacznie więcej. Oniemiały ze zgrozy sporządził dokładną listę
zawierającą wszystkie jego odkrycia, a gdy wreszcie wrócił do domu,
zasiadł w fotelu, usiłując przyjąć do wiadomości i zanalizować
poznane fakty.
Po pierwsze, zaginięcie Wilbura Coreya. I niedługo potem
zniknięcie JedediahaTyndala. Później doszło do jeszcze czterech lub
pięciu innych zaginięć w dość sporych odstępach czasu, na końcu zaś
w tajemniczych okolicznościach zniknął sam Jonathan Bishop!
Dewart natrafił jednak na coś więcej niż tylko serię zaginięć w
okolicy Dunwich. Zanim jeszcze zniknął Bishop, odnaleziono ciała
Coreya i Tyndala, jedno w pobliżu New Plymouth, drugie zaś opodal
Kingsport. Ciało Coreya było okropnie zmasakrowane, ale zwłoki
Tyndala wydawały się prawie nienaruszone, choć obaj umarli na
krótko przed odnalezieniem ich ciał, a przecież od chwili zaginięcia
każdego z nich minęło dobre parę miesięcy! Jakże upiornego
charakteru nabierały te informacje w połączeniu z treścią listów
Bishopa. Mimo to jednak ciąg zdarzeń wciąż wydawał się mało
wyrazisty, a ich sens pozostawał, tak jak do tej pory, nieodgadniony.
Dewart coraz częściej myślał o swoim kuzynie, Stephenie Batesie.
Był on uczonym, ekspertem w dziedzinie wczesnej historii
Massachusetts. Co więcej, miał mnóstwo rozmaitych, pobocznych
zainteresowań i kto wie, czy nie mógłby okazać się Dewartowi
pomocny. Ambrose już od jakiegoś czasu czuł, że w sprawie, którą się
zajmował, musi zachować najdalej posuniętą ostrożność, rozważać
bacznie każde kolejne posunięcie, działać wolno i z rozwagą oraz,
jeśli to możliwe, w pojedynkę, by nie wzbudzić niepotrzebnej
sensacji. Z jednej strony czuł, że powinien obrać taki właśnie styl
działania, z drugiej natomiast zastanawiał się, czemu miałby
postępować akurat w ten, a nie inny sposób. Dlaczego miałby
zachowywać swe poczynania w tajemnicy, nie potrafił tego
stwierdzić, a jednak czuł, że nie wolno mu ich przed nikim ujawnić i
że musiał być gotów udzielić przekonującego wyjaśnienia każdemu,
kogo zaciekawiłoby jego nagłe, niespodziewane zainteresowanie
przeszłością. Uznał, że najodpowiedniejszą wymówką będzie dlań
dawna architektura, którą się niegdyś fascynował. Dołączył wypisy
prasowe do listów Bishopa i udał się na spoczynek, choć długo nie
mógł zasnąć, dręczony niezliczonymi pytaniami i wątpliwościami, na

61
próżno poszukując wyjaśnień dla zdarzeń, które, z pozoru nie
związane, mogły mieć łączącą je przyczynę, a do tej pory nie
doczekały się racjonalnego wytłumaczenia.
Być może te właśnie rozważania sprawiły, że owej nocy przyśnił
mu się wyjątkowo dziwny sen. Nigdy wcześniej nie miał podobnych
koszmarów. Śnił o wielkich ptakach, które walczyły i rozdzierały się
wzajemnie, o ptakach przypominających nieco zdeformowane
postacie ludzkie; śnił o monstrualnych bestiach i o sobie samym, w
osobliwych rolach. We śnie był akolitą lub może kapłanem. Nosił
niezwykły strój i wędrował od domu w głąb lasu, omijając bagna,
gdzie roiło się od żab i świetlików, aż do kamiennej wieży. Zarówno
w wieży, jak i w oknie gabinetu paliło się, a raczej błyskało światło.
Dotarł do kamiennego kręgu druidów, stanął w cieniu wieży, spojrzał
przez otwór, który w niej uczynił, a potem jął wykrzykiwać w
niebiosa odrażająco zniekształcone łacińskie słowa. Powtórzył tę
formułę po trzykroć, wyrył na piasku pewne symbole i nagle z
niewiarygodną szybkością przez otwór w wieży przepłynęła
przerażająca i ohydna istota, by przemknąwszy z góry na dół,
wypłynąć przez łukowato sklepione wejście. Odepchnąwszy Dewarta,
przemówiła doń w jakimś mocno kaleczonym języku, domagając się
od niego ofiary, na co Dewart pognał w te pędy do kamiennego kręgu
i skierował przybyłego do Dunwich, dokąd ów niezwłocznie się udał,
szybki i płynny niczym woda, lecz jednocześnie plugawy i odrażający
jak galaretowata kałamarnica, przepływając pośród drzew niczym
powietrze, przelewając się po ziemi niczym woda, wielki i nieopisany,
to widoczny, to znów niewidzialny, ukazujący się w zależności od
swej woli w całości lub tylko we fragmentach. Dewart śnił, że stał w
cieniu wieży, nasłuchując i niebawem doszedł go rozdzierający
ciemność, przeraźliwy wrzask i szloch, a wkrótce potem istota
powróciła, niosąc w swych mackach ofiarę i odeszła, tak jak przybyła,
przez otwór w wieży. Gdy to się stało, zapanowały cisza i spokój, i
Dewart wrócił do domu tą samą drogą, którą tu przyszedł, po czym
położył się do łóżka.
Tak oto Dewart spędził tę noc, rankiem zaś okazało się, że zaspał,
jakby wyczerpany nocnymi koszmarami. Gdy to sobie uświadomił,
zerwał się z łóżka, ale zaraz znów na nim usiadł, okazało się bowiem,
iż potwornie bolą go stopy. A ponieważ nigdy mu one nie dokuczały,

62
nachylił się, aby spojrzeć, co się stało i odkrył, że podeszwy stóp miał
poobijane i spuchnięte, kostki zaś poranione, pełne zadrapań, jakby od
kolców jeżyn i dzikiej róży. Zdumiało go to, choć czuł, że przecież nie
powinno. Mimo to kiedy ponownie spróbował wstać, zdziwił się
jeszcze bardziej — spodziewał się niemiłych sensacji, okazały się one
jednak mniej dokuczliwe, niż przypuszczał. To pierwszy szok,
wywołany niespodziewanym bólem, dał mu się we znaki bardziej niż
sam ból.
Z pewnym trudem naciągnął skarpetki i wzuł buty, a gdy to
uczynił, okazało się, że mimo bólu może jako tako w nich chodzić.
Jak to się stało, że poranił sobie stopy? Stwierdził, że widocznie
musiał w nocy lunatykować. Już sam ten fakt wydał mu się mocno
zastanawiający, gdyż nigdy dotąd nie wykazywał takich tendencji. Co
więcej, musiał odbyć przechadzkę w głąb lasu, na co wskazywał
rodzaj odniesionych obrażeń. Zaczął powoli przypominać sobie
ostatni sen, nie było to łatwe, lecz pamiętał, że stał w cieniu
kamiennej wieży; ubrał się przeto i wyszedł z domu z zamiarem, jeśli
to możliwe, odnalezienia śladów swego nocnego spaceru.
Z początku nic nie zauważył. Dopiero przy samej wieży, w sypkim
piasku opodal kamiennego kręgu spostrzegł odcisk bosych stóp —
zapewne jego własnych. Podążył za nimi. Prowadziły w głąb wieży.
Wszedł do środka i aby móc lepiej się przyjrzeć, zapalił zapałkę.
W jej migotliwym blasku dostrzegł coś jeszcze.
Zapalił drugą i spojrzał ponownie, w jego myślach zapanował
nagle wywołany trwogą i konsternacją chaos. U podnóża schodów
natknął się na sporych rozmiarów plamę, widoczną po części na
stopniu, po części na klepisku u wejścia do wieży — czerwoną plamę,
którą zidentyfikował jako kałużę krwi, zanim jeszcze umaczał w niej
palec!
Dewart gapił się na plamę krwi, nie zwracając uwagi na widoczne
na ziemi wokół niego ślady bosych stóp, nie zważając, że zapałka
zaczyna się dopalać, dopóki, oparzywszy koniuszki palców, nie
upuścił jej na klepisko. Chciał zapalić jeszcze jedną, lecz zabrakło mu
odwagi. Chwiejnym krokiem wyszedł z wieży i oparł się o białą
ścianę skąpaną w ciepłych promieniach porannego słońca. Próbował
zebrać myśli. Najwyraźniej zbyt długo babrał się w przeszłości i
przeczulona wyobraźnia zaczęła podsuwać mu niezdrowe obrazy.

63
Bądź co bądź wieża była stale otwarta, zapewne nocą skrył się w niej
królik czy inne drobne zwierzątko i tam też dopadła je łasica; równie
dobrze krew mogła należeć do szczura lub innego gryzonia
pochwyconego przez sowę, która wleciała do budowli przez otwór w
dachu, choć Dewart nawet przed samym sobą musiał przyznać, iż
wyjaśnienie to miało pewne słabe punkty — brakowało na przykład
drobnych kłaczków sierści lub piór, których obecność wydawała się w
takiej sytuacji nieunikniona.
Po pewnym czasie wrócił do wieży i zapalił kolejną zapałkę.
Szukał jakiegokolwiek śladu, który potwierdziłby jego wątpliwą
teorię. Na próżno. Nie było tu śladów walki mogących tłumaczyć
obecność plamy krwi jedną z wielu tragedii, jakich nie brak w naturze.
Co gorsza, nie było tu żadnych innych śladów, jeśli nie liczyć owej
rozległej plamy w miejscu, gdzie przecież nie powinno jej być.
Dewart próbował przyjrzeć się temu z chłodną rezerwą, bez
natychmiastowych odniesień do owego upiornego snu, którego
wspomnienie rozkwitało w jego umyśle niczym kwiat, z chwilą gdy
po raz pierwszy ujrzał na schodach szkarłatny płyn. Rozbryźnięty ślad
wyglądał, jakby posoka spłynęła z góry, buchając z czegoś, co
znajdowało się w ruchu. Dewart miał tego świadomość, ale nie chciał
przyznać się nawet przed samym sobą, gdyby to uczynił, musiałby
także przyznać, że nie jest w stanie wyjaśnić zarówno pochodzenia
tego śladu, swego zagadkowego snu, jak i coraz większej liczby
osobliwych wypadków, które rozgrywały się z coraz bardziej
niepokojącą regularnością.
Wyszedł na zewnątrz i omijając bagna, ruszył z powrotem w stronę
domu. Spojrzał na łóżko i na prześcieradle dostrzegł brązowawe ślady
krwi z zadrapań na kostkach. Mimo iż bardzo się starał, nie był w
stanie wmówić sobie, że krew w wieży mogła pochodzić z tych
płytkich, powierzchownych zadraśnięć. Zmienił pościel i zaparzył
kawę. Wciąż pogrążony był w myślach, lecz dopiero teraz uświadomił
sobie, jak bardzo się zmienił, sprawiał wrażenie, jakby w jego wnętrzu
toczyła się walka dwóch różnych osobowości, jak gdyby doznał
rozdwojenia jaźni. Uznał, że już najwyższy czas, aby poprosić o
przyjazd kuzyna Batesa czy kogokolwiek innego — obecność w domu
drugiej osoby, choćby nawet na krótko, powinna poprawić mu nastrój.
Ledwie jednak doszedł do tego wniosku, zaczął wyszukiwać

64
argumenty przeciwko takiemu rozwiązaniu, a gorliwość, jaką się przy
tym wykazywał, wydawała się kompletnie obca jego naturze.
Ostatecznie przekonał samego siebie, że powinien najpierw
skończyć rozpoczęte poprzedniego dnia sprawdzanie rzeczy
dostarczonych do posiadłości i tak też uczynił, powstrzymując się
przed lekturą jakichkolwiek listów czy dokumentów, by ponownie nie
pobudzić wybujałej wyobraźni i nie przeżyć raz jeszcze tego
koszmaru na jawie, a późnym popołudniem powrócił do swego
normalnego joie de vivre w takim stopniu, że odzyskał dawny rezon.
Powrócił do rutynowych czynności. Postanowiwszy odpocząć,
włączył radio, spodziewając się audycji muzycznej, lecz natrafił na
wiadomości. Przysłuchiwał się im jednym uchem. Francuski rzecznik
wyjaśnił w ogólnym zarysie koncepcję wykorzystania Saary, na co
rzecznik brytyjski przedstawił cudownie mętne w swej treści
kontroświadczenie. Wzmianki o wielkim głodzie w Rosji i w Chinach,
które, jak skonstatował Dewart, powtarzają się cyklicznie. Gubernator
Massachusetts był chory. Doniesienie telefoniczne z ostatniej chwili z
Arkham… Dewart usiadł i wytężył słuch.

„Nie mamy jak dotąd żadnych bliższych informacji, ale z Arkham


otrzymaliśmy właśnie wiadomość o zaginięciu ubiegłej nocy jednego
z tamtejszych mieszkańców, farmera nazwiskiem John Osborn.
Sąsiedzi słyszeli dochodzący od strony jego farmy potworny hałas,
jednak źródła owych dźwięków nie udało się określić. Pan Osborn nie
był człowiekiem zamożnym, mieszkał samotnie i policja wyklucza, by
motywem jego zaginięcia mogło być porwanie”.

W umyśle Ambrose’a De warta zapaliła się nagle czerwona


lampka, uzmysławiając mu ów zbieg okoliczności. Był tak spięty i
przerażony, że zerwał się gwałtownie z kanapy, na której siedział, i
potężnym susem dopadł radia, aby je wyłączyć. Potem, niemal
instynktownie, usiadł i napisał rozpaczliwy list do Stephena Batesa, w
którym błagał go na wszelkie świętości, by ten zgodził się przyjechać
i spędzić wspólnie z nim choć kilka dni. Gdy tylko skończył,
natychmiast wyruszył w drogę, aby nadać list, lecz z każdym
kolejnym krokiem czuł coraz większe pragnienie, by zniszczyć
epistołę, wrócić do domu i raz jeszcze przemyśleć całą tę zagmatwaną

65
sytuację. Dotarcie do Arkham, gdzie na poczcie ostatecznie nadał list
do Stephena Batesa, kosztowało go mnóstwo wysiłku, zarówno
psychicznego, jak i fizycznego. Była to prawdziwa katorga, a jakby na
dokładkę prastare domy o dwuspadowych dachach i oknach z
pozamykanymi okiennicami zdawały się łypać nań groźnie, gdy je
mijał, niczym przyczajone, na poły realne, na poły widmowe istoty z
innych, niewyobrażalnie obcych światów.

2. Rękopis Stephena Batesa

Poruszony ponaglającymi wezwaniami od mego kuzyna,


Ambrose’a Dewarta, przybyłem do domu starego Billingtona w
niecały tydzień po otrzymaniu od niego listu. Nim tam dotarłem,
nastąpiło kilka wypadków, które, począwszy od wielce prozaicznego
wstępu, miały swą kulminację w nader dramatycznych wydarzeniach i
w efekcie skłoniły mnie do ich drobiazgowego spisania, aby mogły
zostać dołączone do sporządzonych przez Ambrose’a urywkowych
zapisków i pobieżnych, niepełnych notatek.
Wspomniałem już, że wypadki rozpoczęły się zgoła prozaicznie,
choć nie jest to do końca prawda. Powiedziałbym, że były one
prozaiczne w porównaniu z wydarzeniami późniejszymi, mającymi
miejsce w samym domu i w lesie Billingtona. Wydawało się, że są one
odosobnione i nie powiązane, lecz w rzeczywistości stanowiły
kluczowe elementy zwartej całości, nie podlegającej, jak odkryłem,
prawom czasu, przestrzeni ani jedności miejsca zdarzeń. Niestety, z
początku trudno było się w tym zorientować. Niemal od razu
spostrzegłem, że mój kuzyn zdradza objawy niemal podręcznikowej
schizofrenii, a przynajmniej ja tak to odbierałem, później wszelako
zacząłem obawiać się, iż w grę wchodzi coś innego i o wiele bardziej
przerażającego.
Dualizm osobowości Ambrose’a utrudnił moje badania, z jednej
strony bowiem napotykałem chęć współpracy i życzliwość, z drugiej
natomiast mur nie do końca ujawnionej wrogości. Było to ewidentne
od samego początku — człowiek, który napisał do mnie ów
rozpaczliwy list, prosił i wymagał pomocy w rozwiązaniu kłopotliwej

66
sytuacji, w jakiej się znalazł w bliżej niewyjaśnionych
okolicznościach. Człowiek natomiast, którego spotkałem w Arkham,
gdzie czekał na mój przyjazd, był opanowany, chłodny, pełen rezerwy
i powściągliwy w słowach; od razu zaznaczył, że pobyt mój nie może
być dłuższy niż dwa tygodnie, a najlepiej byłoby, gdybym ograniczył
go do minimum. Był kurtuazyjny i uprzejmy, lecz z dystansem i
wyniosłością, której nie było widać w treści otrzymanego odeń,
pospiesznie skreślonego listu.
— Gdy otrzymałem telegram, zrozumiałem, że nie dostałeś mego
drugiego listu — rzekł przy powitaniu na stacji w Arkham.
— Jeśli go wysłałeś, to nie doszedł.
Wzruszył ramionami i dodał, że napisał ów list tylko po to, by
uspokoić mnie po poprzednim. Od początku dawał do zrozumienia, że
udało mu się rozwikłać wszelkie trudności bez mojej pomocy, choć
cieszył się z mojego przyjazdu i wbrew temu, co pisał w liście, sprawa
nie była aż tak nagląca.
Instynktownie czułem, że nie mówi mi całej prawdy; możliwe
nawet, że osobiście wierzył w to, co mówił, ale i w tej kwestii miałem
pewne wątpliwości. Stwierdziłem, że cieszę się, iż palący problem, o
którym pisał, udało mu się przynajmniej po części rozwiązać. To
chyba go usatysfakcjonowało, stał się spokojniejszy i bardziej otwarty,
zaczął rozwodzić się nad naturą okolic wokół Aylesbury Pike, które to
obserwacje zdumiały mnie; nie sądziłem, że przebywał w
Massachusetts dostatecznie długo, by poznać historię tego regionu,
skądinąd najstarszego chyba ze wszystkich zamieszkanych obszarów
Nowej Anglii. Regionu z pradawnym, nawiedzonym Arkham, mekką
ekspertów od architektury, gdyż tamtejsze domy ozdobione są
prastarymi dwuspadowymi dachami, a opatrzone w świetliki drzwi
frontowe idą o lepsze z o wiele od nich młodszymi wejściami w stylu
greckim i georgiańskim, nowszych, smuklejszych budowli, jakich
wiele wśród owych mrocznych, wąskich, posępnych uliczek.
Podobnie jest w posępnym, złowrogim Dunwich, leżącym niedaleko
Arkham, i w portowym, ponurym Innsmouth, gdzie, jak głoszą plotki,
zbrodnia goni zbrodnię, ludzie znikają w tajemniczych
okolicznościach, a w starych, cuchnących rybami i rozkładem domach
krzewią się na wpół zapomniane kulty, nikt ich wszelako nie ściga,
gdyż zarówno w tej, jak i w wielu innych sprawach, są rzeczy, których

67
lepiej nie wywlekać na światło dzienne i które powinny same z siebie,
stopniowo, powoli popaść w zapomnienie.
W tym nastroju dotarliśmy w końcu do domu, który zastałem w
tym samym, dobrze zachowanym stanie jak ostatnio, czyli dwie
dekady temu. Właściwie zawsze go takim pamiętałem, ja i wcześniej
moja matka, dom ten zdawał się opierać wpływowi czasu o wiele
skuteczniej niż setki innych budynków, jakie w życiu widziałem.
Ponadto Ambrose starannie go odrestaurował i odnowił, choć fronton,
poza odmalowaniem, nie nosił żadnych innych śladów prac
renowacyjnych i wciąż prezentował się dumnie ze swymi czterema
smukłymi, kanciastymi kolumnami otaczającymi po obu stronach
drzwi wejściowe, umiejscowione z osobliwą architektoniczną
perfekcją. Wnętrze nie ustępowało temu, co ujrzałem na zewnątrz,
osobiste preferencje i smak Ambrose’a nie odebrały domowi
charakteru, a rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
Wszędzie napotykałem oznaki szczególnych zainteresowań mego
kuzyna sprawami, o których w Bostonie zaledwie mi napomknął,
głównie badaniami genealogicznymi. W gabinecie na biurku leżała
cała sterta pożółkłych papierów oraz kilka starych, zdjętych z półek
woluminów, w których zapewne poszukiwał potrzebnych informacji.
Gdy weszliśmy do gabinetu, uwagę mą zwrócił drugi osobliwy
fakt, który wpłynie później na kierunek i treść moich odkryć.
Ujrzałem mianowicie, że Ambrose, zgoła mimowolnie, z dziwną
niepewnością i wyczekiwaniem spojrzał na ołowiowe okno osadzone
wysoko w ścianie gabinetu. Kiedy odwrócił wzrok, na jego obliczu
malowały się sprzeczne emocje — pospołu ulga i rozczarowanie.
Zdziwiło mnie to. Nawet bardzo. Nic jednak nie powiedziałem,
konstatując, że zapewne w niedalekiej przyszłości, zależnie od
długości trwania cyklu, mogło to być 24 godziny lub nawet kilka dni,
Ambrose znów osiągnie stan zbliżony do tego, w jakim postanowił
poprzednio do mnie napisać.
Dzień ten nadszedł szybciej, niż się spodziewałem.
Przez cały wieczór gawędziliśmy; zwróciłem uwagę, że Ambrose
był bardzo zmęczony, najwyraźniej oczy same mu się zamykały.
Powiedziałem więc, że jestem bardzo śpiący i udałem się do pokoju,
który Ambrose pokazał mi zaraz po przyjeździe. Wcale jednak nie
byłem strudzony, toteż miast ułożyć się na spoczynek, zająłem się

68
lekturą. Dopiero gdy zaczęła mnie ona nużyć, zgasiłem lampę, lecz i
tak nastąpiło to szybciej, niż się spodziewałem — trudno mi było
przywyknąć do preferowanej przez kuzyna formy oświetlenia.
Musiało być już około północy. Rozebrałem się po ciemku, gdy nagle
usłyszałem krzyk. Prócz mnie i kuzyna w domu nie było nikogo. Nie
był to jednak mój głos, więc albo usłyszałem mego kuzyna, albo w
domu znalazł się ktoś obcy. Bez wahania wybiegłem z pokoju na
korytarz. Tam ujrzałem zbiegającą po schodach, biało odzianą postać i
pospieszyłem za nią.
W tej chwili krzyk rozległ się ponownie, usłyszałem go wyraźnie,
przeraźliwe, bezsensowne wołanie: — Iä! Shub–Niggurath! Iä!
Nyarlathotep! — Rozpoznałem wołanie i wołającego, był nim mój
kuzyn, Ambrose, który najwidoczniej chodził we śnie. Ująłem go
delikatnie acz stanowczo za ramię, aby odprowadzić z powrotem do
sypialni, lecz stawił mi zaskakująco silny opór. Puściłem go i
poszedłem za nim. Kiedy jednak stwierdziłem, że zamierza wyjść na
dwór, w noc, znów go schwyciłem i spróbowałem zawrócić.
Ponownie stawił opór z wielką siłą, tak potężną, iż zdziwiłem się, że
się nie obudził, w końcu jednak udało mi się zmusić go do powrotu i
odprowadzić do jego pokoju, a następnie, już bez przeszkód, ułożyć
go do łóżka.
Było to zabawne, ale równocześnie mocno mnie zaniepokoiło.
Przez krótką chwilę siedziałem u jego wezgłowia, w sypialni
należącej ongi do znienawidzonego Alijaha, sądząc, że lada chwila
znów się przebudzi. Jako że siedziałem przy oknie, mogłem wyjrzeć
na zewnątrz i tak też czyniłem raz po raz, nie mogąc nadziwić się
niezwykłej grze świateł, zdających się płynąć w nieregularnych
odstępach czasu ze stożkowatego dachu starej kamiennej wieży,
stojącej na terenie posiadłości, w jednej linii do tej ściany domu. Nie
potrafiłem przekonać samego siebie, że nie było to odbicie blasku
księżyca od tkwiących w dachu kamieni, choć zjawisko to
obserwowałem przez dłuższy czas.
W końcu wyszedłem z pokoju. Nie byłem śpiący, a ostatnie
wydarzenie jeszcze bardziej mnie ożywiło. Zostawiłem drzwi mego
pokoju, przylegającego do sypialni Ambrose’a, uchylone, aby być
gotowym, w razie gdyby kuzyn znów zechciał wybrać się na
nieoczekiwaną przechadzkę. Tak się jednak nie stało. Doszło mnie

69
tylko, jak dręczony jakimiś koszmarami mamrotał do siebie przez sen,
i po chwili zacząłem się temu przysłuchiwać. Postanowiłem zapisać
jego słowa i podniosłem się, by zapalić lampę. To, co mówił, nie
miało dla mnie sensu, nie rozumiałem większości słów, lecz pewne
zwroty wydawały się, przynajmniej dla niego, jasne i oczywiste, choć
głos mego śpiącego kuzyna brzmiał dziwnie nosowo i nienaturalnie. Z
ust jego padały krótkie sentencje, w sumie siedem, po każdej z nich
zaś następowało około pięciu minut jęków, pomruków, stęknięć i
gardłowego mamrotania. Zapisałem je, najlepiej jak potrafiłem,
poprawiając później dla przejrzystości. Występowały w następującej
kolejności, przeplatane, jak już wspomniałem, niezrozumiałymi
mruknięciami.

„Aby przywołać Yogge–Sothothe, czekać musisz na słońce w


piątym domu, w trójcy z Saturnem, wtedy to narysuj pentagram ognia,
wypowiadając po trzykroć wers dziewiąty, powtarzając to, co z
każdym Roodemas i Hallow’s Eve sprawia, że istota rodzi się w
Przestrzeni Zewnętrznej, za bramą, której strażnikiem jest Yogge–
Sothothe”.

„On posiada wszechwiedzę, wie, gdzie Wielcy Przedwieczni


przedarli się w przeszłości, i wie, gdzie przebiją się znowu”.

„Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość są w nim jednością”.

„Przeklęty Billington potwierdził, że nie wydawały żadnych


odgłosów, wszelkie ich chichoty i śmiech słyszalne były na szczęście
wyłącznie dla niego”.

„Ach! Ach! Ta woń! WOŃ! Ai! Ai! Nyarlathotep!”

„Nie umarło co w uśpieniu spoczywać całe wieki może A upływ


czasu w końcu i śmierć nawet zmoże”.

„W jego domu, w R’lyeh, w jego wielkim domu w R’lyeh, gdzie


spoczywa, nie umarły, lecz śpiący…”

70
Po tych niewyobrażalnych bredniach nastała głęboka cisza
zakłócana jedynie regularnym oddechem mego kuzyna, co
świadczyło, iż zapadł on w głęboki, spokojny sen.
Pierwsze kilka godzin, jakie spędziłem w domu Billingtona,
przepełniały zajścia wywołujące sprzeczne emocje. I był to dopiero
początek. Ledwie odłożyłem przepisane notatki i ułożyłem się na
spoczynek, nie domykając drzwi ani nie zamykając drzwi do sypialni
Ambrose’a, kiedy obudziło mnie gwałtowne do nich łomotanie, a
zaraz potem ujrzałem u mego łóżka kuzyna Ambrose’a,
wyciągającego rękę, aby potrząsnąć mnie za ramię.
— Ambrose! — zawołałem. — O co chodzi?
— Słyszysz to? — zapytał. Cały był roztrzęsiony.
— Ale co?
— Posłuchaj! Wytężyłem słuch.
— Wiatr wśród drzew. Zaśmiał się gorzko.
— Wiatr niesie ze sobą ich głosy, a ziemia drży rytmem ich
pulsujących ciał! Wiatr, dobre sobie! Czy to naprawdę tylko wiatr?
— Tak. Tylko wiatr — zapewniłem z przejęciem. — Miałeś zły
sen, Ambrose?
— Nie, nie — odrzekł łamiącym się głosem. — Nie tej nocy, to
zaledwie początek i zaraz się wszystko skończyło, ktoś to przerwał,
ale cieszę się, że tak się stało.
Wiedziałem, kto to przerwał, ale nic nie powiedziałem. Usiadł na
łóżku i położył mi rękę na ramieniu w przyjacielskim geście.
— Cieszę się, że tu jesteś, Stephenie. Gdyby jednak zdarzyło się,
że powiem coś, co mogłoby cię urazić, z góry przepraszam i proszę,
byś puścił te słowa w niepamięć. Czasami zachowuję się, jakbym nie
był sobą.
— Przepracowujesz się.
— Być może. — Uniósł głowę i w słabym świetle księżyca
ujrzałem jego twarz pełną napięcia i powagi, znów nasłuchiwał.
— Nie, nie — rzekł — to nie wiatr wśród drzew, nawet nie wiatr
pośród gwiazd, to coś z daleka, z bardzo daleka, coś z Zewnątrz. Nie
słyszysz tego?
— Nie — odparłem ze spokojem. — Może gdybyś się przespał, ty
również niczego byś nie słyszał.
— Sen nic tu nie znaczy — wyszeptał enigmatycznie, jakby lękał

71
się, że mógłby go usłyszeć ktoś trzeci. — Sen jeszcze to pogarsza.
Wstałem z łóżka, podszedłem do okna i otworzyłem je.
— Podejdź tu i posłuchaj.
Stanął obok mnie i oparł się o framugę.
— To wiatr wśród drzew, nic więcej.
Westchnął. — Jutro opowiem ci o wszystkim, jeśli będę mógł.
— Kiedy tylko zechcesz. Czemu nie teraz, skoro tak ci na tym
zależy?
— Teraz? — Obejrzał się przez ramię. Wyglądał na przerażonego.
— Teraz? — powtórzył ochryple. I po chwili dorzucił:
— Co Alijah wyprawiał w tej wieży? O co błagał kamienie? Co
przywołał ze wzgórz lub z przestworzy?
Na zakończenie tej serii zastanawiających pytań spojrzał badawczo
w półmroku w moje oczy i pokręciwszy głową, rzekł: — Nie wiesz.
Nikt tego nie wie. Ale coś się tu dzieje i na Boga, lękam się, że to
moja sprawka, choć nie mam pojęcia, w jaki sposób przyłożyłem do
tego rękę. — To rzekłszy, obrócił się na pięcie i rzucił oschle: —
Dobranoc, Stephenie — po czym wrócił do sypialni, zamykając za
sobą drzwi.
Stałem przez chwilę osłupiały i kompletnie zbity z tropu w
wychłodzonym przez wiatr pokoju. Czy faktycznie z lasu dobiegało
tylko smętne zawodzenie wichury? A może to było coś więcej?
Dziwne zachowanie kuzyna wstrząsnęło mną, sprawiło, że jąłem
powątpiewać we własne zmysły. I nagle gdy tam stałem, czując na
ciele muśnięcia wiatru, zaczęło ogarniać mnie dziwne przygnębienie,
niemal rozpacz, połączona z czymś złym, posępnym i
niewypowiedzianie plugawym, co kryło się wewnątrz i dokoła tego
domu, z dławiącą, przenikającą wszystko aurą najgorszych
okropieństw, jakie czaić się mogą w najmroczniejszych otchłaniach
ludzkiej duszy.
Nie było to li tylko dziełem mej wyobraźni, lecz czymś zgoła
namacalnym, czułem bowiem chłód powietrza wpływającego przez
otwarte okno, stanowiąc jawny KONTRAST dla pozostałych doznań.
Fluidy zła, grozy i ohydy wypełniły pokój niczym chmura, czułem,
jak wypływają ze ścian niby niewidzialna mgła. Cofnąłem się od okna
i wyszedłem na korytarz. Na zewnątrz było tak samo. Po ciemku
zszedłem na dół. Nic się nie zmieniło, w całym tym starym domu

72
gnieździła się aura potwornego, nie — wysłowionego zła i to z
pewnością ona omotała mego kuzyna. Z ogromnym wysiłkiem
przemogłem trawiącą mnie rozpacz i zniechęcenie, sporo też
kosztowało mnie pozbycie się fal lęków przed tym, co biło ze ścian —
była to walka z czymś niewidzialnym, dwakroć silniejszym od
każdego przeciwnika z krwi i kości. Po powrocie do pokoju
stwierdziłem, że lepiej będzie, jeśli tej nocy nie zmrużę oka,
obawiałem się bowiem, że we śnie mógłbym łatwiej paść ofiarą owej
podstępnej aury usiłującej zawładnąć wszystkim, co znalazło się w jej
zasięgu, tak jak opanowała ten stary dom i jego nowego mieszkańca,
mego kuzyna Ambrose’a.
Pozwoliłem sobie tedy jedynie na lekką drzemkę, dającą jako taki
odpoczynek. Mniej więcej po godzinie wrażenie otaczającego mnie
zła, szatańskiej plugawości i mrożącej krew w żyłach grozy osłabło i
prysło równie szybko, jak się pojawiło, lecz do tej pory osiągnąłem
stan względnego komfortu i nie próbowałem nawet zapaść w głębszy
sen. O świcie wstałem, ubrałem się i zszedłem na dół. Ambrose
jeszcze się nie obudził, przeto miałem szansę przejrzeć papiery w jego
gabinecie.
Były bardzo różnorodne, ale nie znalazłem wśród nich niczego
osobistego, w rodzaju skierowanych doń listów. Natknąłem się na
kopie wycinków z gazet dotyczących dziwnych wydarzeń i pewnych
spraw związanych z Alijahem Billingtonem. Były tu wzmianki o
wypadkach z czasu, gdy Ameryka była jeszcze młoda, których
protagonista określany był jako „Richard Bellingham” albo
„Bollinham”, a w swoich notatkach kuzyn mój pisał o nim jako o „R.
Billingtonie”. Napotkałem też względnie nowe wycinki z gazet,
mówiące o dwóch niedawnych zaginięciach w pobliżu Dunwich, o
których czytałem w bostońskich gazetach przed moim przyjazdem do
Arkham. Zdążyłem ledwie na nie zerknąć, gdy usłyszałem, że mój
kuzyn wstaje, wyszedłem więc z gabinetu, by na niego zaczekać.
Czekanie miało ściśle określony cel, chciałem bowiem zaobserwować
reakcję Ambrose’a na ołowiową szybkę. Spodziewałem się, że znów
mimo woli zerknie na nią, wchodząc do pokoju. Nie potrafiłem
określić, czy tego ranka Ambrose będzie człowiekiem, którego
spotkałem w Arkham, czy raczej tym drugim, bardziej otwartym
krewniakiem, z którym rozmawiałem zeszłej nocy w swoim pokoju.

73
— Widzę, że już wstałeś, Stephenie. Zaraz podam kawę i tosty.
Gdzieś tu powinna być nowa gazeta. Dowozi mija wiejski listonosz z
Arkham, jak wiesz, nie bywam w mieście zbyt często, a gazeciarz za
żadne pieniądze nie podjąłby się codziennego dowożenia tu prasy,
nawet gdyby w grę nie wchodziła… — Nagle przerwał.
— Nawet gdyby w grę nie wchodziła… co? — spytałem z
naciskiem.
— Reputacja domu i otaczających go lasów.
— Ach, tak.
— Słyszałeś o tym?
— O tym i o owym.
Przyglądał mi się przez chwilę i zrozumiałem, że zabiłem mu
niezłego ćwieka, walczył ze sobą, wyraźnie chciał mi coś powiedzieć,
ale za bardzo się bał. Nie wiedziałem, czego tak się lękał, a on nie
kwapił się, by mi to wyjawić. W końcu obrócił się na pięcie i wyszedł
z gabinetu.
W gazecie sprzed dwóch dni nie znalazłem niczego ciekawego,
podobnie jak w innych dokumentach i papierach; uwagę mą przykuło
ołowiowe okienko. Z jakiegoś powodu kuzyn mój lękał się owego
okna i zarazem je uwielbiał lub powinienem raczej powiedzieć, jakaś
jego część bała się go, inna natomiast bardzo je lubiła.
Niewykluczone, że to właśnie tę jaźń mego kuzyna, która bała się
okna, ujrzałem, gdy odwiedził mnie on ostatniej nocy w mym pokoju,
podczas gdy druga nakłaniała go do lunatycznych spacerów.
Przyjrzałem się oknu z kilku stron. Wzór był jedyny w swoim rodzaju:
promieniste, koncentryczne kręgi z kolorowych szybek, w
pastelowych odcieniach, z wyjątkiem kilku pomniejszych, wokoło
środka witrażu, wykonanych zapewne ze zwykłego szkła. Nie
widziałem czegoś takiego w żadnej z europejskich katedr ani w
żadnym z gotyckich kościołów w Stanach Zjednoczonych. Było to coś
zgoła unikalnego, zarówno pod względem wzoru, jak i barw, takich
odcieni bowiem nie widziałem na żadnym z witraży czy to w
Ameryce, czy w Europie; zdawały się przepływać, zlewać jeden w
drugi, pomimo iż były to najróżniejsze odcienie błękitu, żółci, zieleni i
lawendy, bardzo jasne na obrzeżach i bardzo ciemne, niemal czarne w
pobliżu środkowego oka — płytki zwykłego, przejrzystego,
bezbarwnego szkła. Zupełnie jakby kolory zostały wymyte ze środka

74
lub spływały od zewnątrz do wewnątrz i spoiły się jeden z drugim do
tego stopnia, że po dłuższym przypatrywaniu się odniosłem wrażenie,
iż kolory żyją, poruszają się, przelewając i łącząc się ze sobą, w nie
mającym końca tańcu barw.
Nie to jednak bez wątpienia dręczyło mego kuzyna. Ambrose ani
chybi podszedłby do tej sprawy w taki sam sposób jak ja i
rozwiązałby ją zdroworozsądkowe Z pewnością nie zaniepokoiłyby
go też pozorne ruchy kolorów, iluzja widoczna dla każdego, kto dłużej
przypatrywałby się witrażowi, wzór jego bowiem był wyjątkowo
skomplikowany i fantazyjny, wymyślenie go, opracowanie i
wykonanie wymagało ogromnych umiejętności technicznych, ale
przede wszystkim wyobraźni. Wszystkie te zjawiska można było
wyjaśnić naukowo, lecz gdy tak patrzyłem w owo niezwykłe okno,
zacząłem nagle zdawać sobie sprawę ze szczegółów, które po
rozważeniu nie tak łatwo było zracjonalizować. Chodzi mi tu o
wizerunek, portret lub obraz, który pojawił się w oknie ni stąd, ni
zowąd, bez ostrzeżenia, nie tyle jakby został nań nałożony, lecz raczej
jakby się zeń wyłaniał.
Natychmiast zdałem sobie sprawę, że nie mogła to być sztuczka
światła, okno skierowane było bowiem ku zachodowi, a o tej porze
dom przesłaniał słońce i spowijały go głębokie cienie, poza tym, jak
stwierdziłem, wspiąwszy się na regał i wyjrzawszy przez krąg
bezbarwnego szkła, w zasięgu wzroku nie było niczego, co mogłoby
wywołać odbicie światła. Skupiłem wzrok na szybie i patrzyłem z
uwagą, ale nie dostrzegłem wyraźnego obrazu, zupełnie jakby było w
nim coś na pozór niewidocznego, lecz niezwykłego, i postanowiłem
przyjrzeć mu się baczniej w nieco bardziej sprzyjających warunkach.
Zamierzałem ustalić, co mogło kryć się w tej tafli dziwnego szkła,
lecz by tego dokonać, musiałem zaczekać na lepsze światło bądź to
słońca, bądź też księżyca.
Kuzyn zawołał z kuchni, że śniadanie jest już gotowe, więc
odstąpiłem od okna świadom, że będę miał jeszcze czas, aby
poprowadzić dalej swoje dochodzenie, nie zamierzałem bowiem
powracać do Bostonu, dopóki nie dowiem się, co tak bardzo poruszyło
Ambrose’a, że gdy się tu w końcu znalazłem, nie chciał lub nie mógł
wyznać mi prawdy.
— Widzę, że interesują cię historie związane z Alijahem

75
Billingtonem — rzekł bez ogródek, gdy usiadłem przy stole. Skinął
głową. — Wiesz, że moim hobby są antyki i genealogia. Czy mógłbyś
mi jakoś pomóc?
— Jeżeli chodzi o twoje hobby?
— Tak.
Pokręciłem głową. — Obawiam się, że nie. Może w tych papierach
jest coś, co mnie oświeci. Czy mógłbym je przejrzeć?
Zawahał się. Widać było, że nie chce, bym w nich szperał, ale nie
potrafił powiedzieć mi tego wprost, zwłaszcza że i tak zdążyłem je
pobieżnie przekartkować.
— Och, oczywiście, jeśli chcesz, możesz je przejrzeć — rzekł
jakby od niechcenia. — Ja niewiele zdołałem z nich wywnioskować.
Przełknął łyk kawy, przyglądając mi się w zamyśleniu. — Prawdę
mówiąc, Stephenie, trochę się ostatnio zamotałem i nie bardzo wiem,
jak mam się wywikłać z pewnej sprawy i choć czuję, że dzieją się tu
rzeczy dziwne i przerażające, to, Bóg mi świadkiem, nie mam na nie
wpływu i nie potrafię im zapobiec, zakładając, że to w ogóle możliwe.
— Jakie to rzeczy?
— Nie wiem.
— Mówisz zagadkami, Ambrose.
— Tak! — niemal wykrzyknął. — To wszystko jest jedną wielką
zagadką. A raczej zbiorem zagadek, których nie umiem rozwikłać. Nie
wiem, gdzie tu początek, a gdzie koniec. Sądziłem, że wszystko
zaczęło się od Alijaha, ale ostatnio zmieniłem zdanie. I nie mam
pojęcia, jak to się skończy.
— To dlatego mnie wezwałeś? — Ucieszyłem się, widząc przed
sobą kuzyna, z którym rozmawiałem nocą w moim pokoju.
Skinął głową.
— Wobec tego lepiej będzie, jeśli opowiesz mi o wszystkim, co
dotąd zrobiłeś.
Zapomniał o śniadaniu i zaczął mówić. Słowa popłynęły wartkim
strumieniem, mówił o wszystkim, co się stało od jego przyjazdu;
pominął jedynie swoje przypuszczenia i nie omieszkał mnie o tym
powiadomić, w jego narracji nie było na nie miejsca. Opowiedział o
dokumentach i papierach, które odnalazł, o dzienniku Labana,
gazetowych wycinkach dotyczących kłopotów Alijaha z
mieszkańcami Arkham sprzed stu lat, manuskryptach wielebnego

76
Warda Phillipsa, i tym podobnych. „Muszę je przeczytać —
powiedział — zanim dowiem się, co spotkało go później, abym mógł
należycie pojąć jego obecną sytuację”. Była to, dokładnie tak jak
mówił, jedna wielka zagadka i ja także czułem, że poznaję tylko
niektóre fragmenty tej gigantycznej układanki, pasujące jeden do
drugiego, choć z pozoru mogło się wydawać, iż nie są one w żaden
sposób powiązane. Z każdym kolejnym przedstawionym przez niego
faktem coraz wyraźniej czułem szczęki pułapki zaciskające się wokół
mego kuzyna. Próbowałem go uspokoić, przekonałem, by zjadł
śniadanie, i perorowałem, by przestał zaprzątać sobie głowę tą sprawą
dzień i noc, by nie stała się ona jego obsesją.
Zaraz po śniadaniu zabrałem się gorliwie do czytania papierów
przygotowanych przez Ambrose’a, w takiej kolejności, w jakiej je
ułożył. Zajęło mi to dobrą godzinę, a kolejnych parę minut
poświęciłem na ich przemyślenie. Była to zaiste „królowa zagadek”,
złożona układanka, tajemnica w tajemnicy, jak ją określił Ambrose,
ale nie ulegało wątpliwości, że z osobliwych, rozproszonych faktów
zawartych w przeczytanych przeze mnie papierach i dokumentach
można było wyciągnąć pewne daleko idące wnioski.
Jedno nie ulegało wątpliwości, a mianowicie, że Alijah Billington
(a przed nim Richard Billington? — lub może powinienem
powiedzieć: Richard Billington, a po nim Alijah) prowadził jakieś
sekretne praktyki, natury których nie sposób było określić na
podstawie posiadanych informacji. Całkiem możliwe, że było to coś
złego, ale przyznając to, należało równocześnie przyjąć zabobonne
wierzenia prowincjonalnych świadków, kłamliwe pomówienia oraz
całą masę plotek i miejscowych mitów, tak przesadnych, że byle
zdarzenia urastały do rangi zjawisk paranormalnych. Plotki głosiły, że
Alijah Billington był człowiekiem znienawidzonym i budzącym lęk,
głównie z uwagi na tajemnicze „hałasy”, rozlegające się nocami po
lesie, których źródła nigdy nie zdołano ustalić. Z drugiej strony,
wielebny Ward Phillips, John Druven i zapewne także trzeci gość,
który złożył wizytę Alijahowi Billingtonowi, Deliverance Westripp,
nie byli prowincjuszami. Przynajmniej dwóch spośród tych
dżentelmenów wierzyło, że Alijah zamieszany był w jakieś mroczne i
zakazane praktyki.
Czy jednak istniały po temu rzetelne i przekonujące dowody?

77
Wydawało się, że nie. Dżentelmeni owi nie zwracali wszelako uwagi
na „niezbite dowody”. To, czym dysponowali, wystarczało im w
zupełności. Wiedzieli o niewyjaśnionych „hałasach”, odgłosach
przypominających „krzyki” lub „wrzaski jakiegoś zwierzęcia”,
rozlegające się w lasach wokół domu Billingtona. Główny oponent
Billingtona, John Druven, zniknął w okolicznościach
przypominających inne zaginięcia w tej okolicy i w podobnych
okolicznościach znaleziono jego ciało. W regionie tym miało miejsce
wiele zaginięć, ciała natomiast odnajdywano po pewnym czasie.
Wszystkie nosiły ślady wskazujące, że śmierć nastąpiła na krótko
przed ich odnalezieniem. Nie znano wytłumaczenia, co działo się z
nimi przez tygodnie lub nawet miesiące od zaginięcia do ich
ponownego pojawienia się. Druven pozostawił pełen oskarżeń list, w
którym sugeruje, jakoby Alijah „dosypał czegoś” do posiłku, którym
poczęstował trzech swoich gości, nie tylko by zamieszać im w
pamięci, lecz by ponownie przywołać Druvena do siebie albo by
ograniczyć jego mentalny opór w chwili przywołania. A zatem
sugerowałoby to, że trzej mężczyźni faktycznie coś zobaczyli. Nie ma
jednak żadnych namacalnych dowodów, które można by uznać za
niepodważalne.
I to tyle, co wiadomo na temat mrocznych sprawek Alijaha
Billingtona. W obliczu przedstawionych tu faktów, plotek i niejasnych
aluzji uzyskujemy inny obraz naszego przodka, jakże różny od tego,
który powszechnie prezentował, twierdząc, iż stawiane mu zarzuty są
bezpodstawne, a insynuacje Druvena i jego kompanów zostały
wyssane z palca. Nawet jeśli nie wiadomo na pewno, czym parał się
Billington, pogłoski o jego praktykach i tak są niepokojące, żeby nie
powiedzieć przerażające. Powiązanie znanych faktów z zagadkowymi
wydarzeniami, począwszy od najdawniejszych po najświeższe, budzi
niepokój, uzasadnione wątpliwości i mroczne, bulwersujące
podejrzenia.
Pierwszy z owych faktów zawarty jest w słowach samego Alijaha
Billingtona, kiedy napisał on list atakujący Druvenowską recenzję
książki wielebnego Warda Phillipsa Cuda traumaturgii w
nowoangielskim Kanaan: „…są sprawy, których lepiej nie poruszać, i
rzeczy, o których nie powinno się mówić głośno”. Prawdopodobnie
Alijah Billington wiedział, o czym pisze, gdyż otrzymał list od

78
wielebnego Phillipsa. Jeżeli tak, to pewne wpisy w dzienniku czy
rejestrze Labana zyskują nowego znaczenia. Można na tej podstawie
przyjąć, że w lesie faktycznie coś się działo i że było to poniekąd
sprawką Billingtona. Nie mogło raczej, wbrew przypuszczeniom
mego kuzyna Ambrose’a, chodzić o przemyt, bo tylko skończony
idiota prowadziłby podobną, szemraną działalność przy wtórze
„hałaśliwych odgłosów”, o których rozpisywały się gazety w Arkham
i o których wspominał w swym pamiętniku młody chłopak. Nie, to
było coś znacznie bardziej niezwykłego, nasuwa się tu dość posępna
paralela z jednym z wpisów chłopca i zdarzeniem, jakie przytrafiło mi
się w ciągu ostatniej doby. Chłopiec napisał, że zastał swego
indiańskiego towarzysza, Quamisa, który „klęczał z uniesionymi
rękoma, wypowiadając donośnym głosem jakieś słowa, w języku,
którego nie rozumiałem. Wśród tych słów wychwyciłem jedno
powtarzające się, brzmiące jak Narlato lub Narlotep”. Poprzedniej
nocy obudził mnie głos pogrążonego w lunatycznym śnie kuzyna
powtarzającego: — Iä! Nyarlathotep! — Bez wątpienia to jedno i to
samo słowo. Zachowanie Indianina wskazywało na jakiś rytuał,
obrządek religijny, ale należy dodać, że przecież aborygeni czcili
wszystko, co było dla nich niepojęte i niezrozumiałe, tak samo rzecz
ma się z amerykańskimi Indianami i Murzynami, którzy jako obiekt
kultu obrali sobie gramofon, bo nie rozumieli zasad jego
funkcjonowania.
Jeżeli chodzi o dziennik, nasuwa mi się jeszcze jedno pytanie.
Mam wrażenie, że zapiski na brakujących stronach odpowiadają mniej
więcej okresowi, kiedy to Alijaha Billingtona odwiedziła trójka
badaczy. Skoro tak, to czy chłopiec widział lub opisał coś, co mogło
rzucić nowe światło na wydarzenia, jakie się wówczas rozegrały? Czy
jego ojciec odkrył zapiski chłopca, a następnie skrzętnie je zniszczył?
Alijah zapewne zniszczyłby cały dziennik. Jeśli rzeczywiście
prowadził w lesie jakieś sekretne, złowrogie praktyki, pamiętnik
mógłby być ważkim dowodem. Najciekawsze urywki jednak
znajdowały się w dalszej części, która ocalała. Może Alijah zniszczył
obciążające go w swej treści stronice, zakładając, że wcześniejsze
zapisy nie mogą zostać uznane za materiał dowodowy, i jedynie
przykazał chłopcu, oddając mu pamiętnik, by zaprzestał robienia
dalszych notatek. To wyjaśnienie wydało mi się najbardziej sensowne

79
i tłumaczyło fakt, że dziennik znalazł mój kuzyn Ambrose oraz to, że
najciekawsze fragmenty pamiętnika zawarte są w jego części
końcowej, napisanej po wyrwaniu przez ojca chłopca bulwersujących,
jego zdaniem, zapisków.
Najbardziej zastanawiające i niepokojące fakty związane są z
fragmentami osobliwego dokumentu zatytułowanego O złych, czarach
praktykowanych w Nowej Anglii przez demony o nieludzkich
kształtach. Napisane jest tam, że niejaki Richard Billington,
częściowo dzięki instrukcjom zawartym w złych księgach, częściowo
za namową starego czarownika z dzikiego indiańskiego plemienia „…
ustawił w lesie wielki krąg kamienny, miejscem Dagonazwany, gdzie
odmawiał modły do dyjabła, odprawiał tam też pewne rytuały
magiczne, zakazane przez Pismo… Osobiście lęka) się wielce pewnej
istoty, którą nocą przywołał z Przestworzy. W roku tym w lasach w
pobliżu kamieni Billingtona zamordowano siedem osób…” Fragment
ten był wyjątkowo sugestywny z dwóch oczywistych powodów.
Richard Billington żył przed niemal dwoma wiekami. Mimo różnicy
w czasie pomiędzy okresem, w którym żył, a czasami Alijaha
Billingtona, podobnie jak między czasami Billingtona a
teraźniejszością, miały miejsce pewne bardzo zbliżone wydarzenia.
Za czasów Alijaha też pojawia się kamienny krąg i następują
zagadkowe zabójstwa. Obecnie znów mamy kamienny krąg i
zaczynają ginąć ludzie. Nie sądziłem, że wszystko to można złożyć na
karb zbiegu okoliczności!
Ale jeśli nie zbieg okoliczności, to co?
I jeszcze ten zbiór instrukcji Billingtona, zakazujący Ambrose’owi
Dewartowi i innym dziedzicom majątku „wołać wśród wzgórz”. Dla
porównania, była jeszcze „istota, którą przywołał nocą z
Przestworzy”, a której tak bardzo lękał się Richard Billington. Jeśli
wykluczyć przypadek i zbieg okoliczności, to wszystko, co pozostaje.
I było to jeszcze bardziej niewiarygodne niż zbieg okoliczności.
Istniał wszelako klucz, choć niezrozumiały, a mianowicie zestaw
poleceń pozostawionych przez Alijaha, których znaczenie odkryć
można było w starych księgach znajdujących się w domu Billingtona,
stojącym w środku lasu zwanego lasem Billingtona. Innymi słowy,
zapewne w jego prywatnym gabinecie.
Zacząłem zastanawiać się, czy nie nazbyt pochopnie wyciągam

80
pewne wnioski. Zakładając, że Alijah Billington był zamieszany w
praktyki, o których prócz niego wiedział jedynie Indianin Quamis, to
całkiem możliwe, że w jakiś sposób pozbył się natrętnego Johna
Druvena. Zatem to, co robił, musiało być nielegalne, i co więcej,
sposób, w jaki zadano śmierć Druvenowi, wyraźnie wskazuje, że
Alijah włożył sporo trudu, by dokonać tego na podobieństwo innych
zabójstw, do jakich podówczas doszło w okolicach Dunwich. Zgodnie
z logiką możemy przypuszczać, że jeśli Alijah usunął Druvena w
wyżej wymieniony sposób, mógł on mieć jakiś związek z innymi
morderstwami. Schemat był identyczny.
Tu jednak natrafiamy na całą masę przypuszczeń i sugestii, które
mogą srodze namącić nam w głowach, dopóki nie odrzucimy
wszystkiego, w co uprzednio wierzyliśmy i nie zaczniemy od
początku. Jeśli Richard Billington faktycznie przywołał „Coś” z
przestworzy, to czym była owa nocna istota? Nauce jest ona całkiem
nie znana, chyba że przyjęlibyśmy, iż ma ona coś wspólnego z
prehistorycznymi pterodaktylami, i zgodzilibyśmy się, że ten od
dawna nie istniejący na naszej planecie latający relikt jurajski żył na
niej jeszcze dwa stulecia temu. Nauka nie zarejestrowała żadnych
innych latających „stworów”. Jakkolwiek dodać należy, że nigdzie nie
jest napisane, iż istota owa umiała latać. Jak zatem miałaby przybyć z
przestworzy, gdyby nie latała?
Pokręciłem głową, coraz bardziej skonfundowany, a mój kuzyn,
wchodząc, uśmiechnął się nieco wymuszenie.
— To wszystko trochę cię przerosło, co, Stephenie?
— Za dużo o tym myślę, to fakt. Instrukcje pozostawione przez
Alijaha wskazują, że klucz do nich tkwi w tych oto księgach.
Przeglądałeś je?
— Ale w których? Nic w nich nie ma. Żadnego tropu. Zero.
— Wręcz przeciwnie. Śmiem oponować. Mamy nawet kilka
tropów. Nyarlathotep albo Narlatop, czy jak go tam się wymawia.
Yog–Sotot albo Yogge–Sothothe… znów ta kwestia wymowy.
Imiona te pojawiają się w dzienniku Labana, w relacji pani Bishop, w
listach od Jonathana Bishopa; w tych ostatnich są jeszcze inne
odnośniki, które moglibyśmy spróbować odnaleźć w naszych starych
księgach.
Ponownie zająłem się listami Bishopa, do których Ambrose

81
dołączył wycinki z arkhamskich gazet, dotyczące śmierci osób,
opisanych również przez Jonathana Bishopa. Tu także zachodziła
zaskakująca zbieżność, o której nie śmiałem powiedzieć
Ambrose’owi, gdyż wyglądał nie najlepiej i był wyraźnie niewyspany.
Nie ulegało wszelako wątpliwości, że niewygodne osoby, szpiegujące
poczynania Jonathana Bishopa, zniknęły, by się po jakimś czasie
odnaleźć, podobnie jak stało się to z Johnem Druvenem, który nastąpił
na odcisk Alijahowi Billingtonowi. Gdyby ktoś miał w tej kwestii
jakieś wątpliwości, istniały dowody w postaci artykułów z gazet,
wskazujące, że wszystkie, co do jednej, osoby, o których pisał Bishop,
zniknęły, i mógł przekonać się o tym każdy, kto zadałby sobie
odrobinę trudu i poszperał w redakcyjnym archiwum.
— Gdyby nawet — rzekł mój kuzyn, kiedy ponownie podniosłem
wzrok — i tak nie wiedziałbym, od czego zacząć. Wszystkie te księgi
są stare, a niektóre z nich trudno przeczytać. Są wśród nich też, jak mi
się zdaje, zszywane i oprawione manuskrypty.
— Nieważne. Czasu mamy dość. Nie musimy robić tego już dziś.
Słysząc te słowa, nieco się odprężył i już miał kontynuować
rozmowę, kiedy ktoś zapukał do wielkich frontowych drzwi i
Ambrose wstał, by otworzyć. Usłyszałem, jak się z kimś wita, i
pospiesznie schowałem przeglądane papiery oraz dokumenty.
Ambrose nie wprowadził jednak swoich gości do gabinetu, lecz po
półgodzinie odprowadził ich do wyjścia i powrócił do pokoju.
— Dwóch policjantów — wyjaśnił. — Prowadzą śledztwo w
sprawie śmierci, a raczej zaginięć kilku osób w okolicach Dunwich.
To potworne, jeśli odnajdą ich w takim stanie jak tego pierwszego,
sprawa nabierze rozgłosu.
Zwróciłem uwagę, że w Dunwich takie wypadki nie są czymś
niezwykłym.
— Powiedz mi, Ambrose, czemu przyszli z tym akurat do ciebie?
— Wygląda na to, że mieszkańcy donieśli o dziwnych odgłosach,
jakby krzykach, dochodzących z tej okolicy, a ponieważ Osborn
zaginął niedaleko stąd, uznali, że mogłem coś słyszeć.
— Ale, rzecz jasna, niczego nie słyszałeś.
— Nie, oczywiście, że nie.
Złowrogie podobieństwa schematu zdarzeń z przeszłości i
teraźniejszości najwyraźniej nie przeszły mu przez myśl, a jeśli nawet,

82
to nie dał tego po sobie poznać. Ja również pominąłem ten temat i
przeszedłem do innych spraw. Powiedziałem, że schowałem papiery, i
zaproponowałem, byśmy odbyli przed lunchem mały spacer, gdyż
świeże powietrze z pewnością dobrze mu zrobi. Przystał na to z
radością.
Wybraliśmy się zatem na przechadzkę. Wiał chłodnawy, rześki
wiatr, zwiastujący rychłą zimę, z wielu starych drzew osypały się już
liście, a gdy tak na nie patrzyłem, czułem nabożne uniesienie,
zbliżone do tego, jakie odczuwać musieli druidzi w swoich świętych
gajach. To ulotne odczucie sprawiło bez wątpienia, że skupiłem swą
uwagę na kamiennym kręgu stojącym w pobliżu okrągłej wieży;
propozycja przechadzki miała bowiem na celu wyciągnięcie mego
kuzyna do tego miejsca, w taki sposób, by nie domyślił się, iż
chciałem się tam wybrać. Zapewne i tak dopiąłbym swego, jeśli nawet
nie w jego towarzystwie, to poszedłbym tam sam.
Raczej celowo wybrałem okrężną drogę, omijając moczary
ciągnące się pomiędzy wieżą a domem i w ten sposób dotarliśmy do
wieży od południa, wyschniętym korytem dawnej odnogi Miskatonic.
Ambrose od czasu do czasu mówił coś o starych drzewach i
kilkakrotnie zwrócił uwagę, że na żadnym z potężnych pni nie było
śladu siekiery czy piły. Nie potrafiłem określić, czy mówił to z dumą,
czy raczej z niepewnością. Kiedy powiedziałem, że stare dęby nazywa
się drzewami druidów, rzucił mi baczne, przenikliwe spojrzenie.
Dopytywał się z przejęciem, co wiem o druidach. Odparłem, że raczej
niewiele. Zapytał też, czy kiedykolwiek przyszło mi na myśl, że mogą
istnieć zasadnicze więzy pomiędzy licznymi pradawnymi religiami i
wierzeniami, w rodzaju wierzeń druidów. Nie, nigdy o tym nie
myślałem i tak też odpowiedziałem. Wzorce mityczne rzecz jasna,
mają wiele cech wspólnych, wszystkie biorą swój początek ze strachu
lub ciekawości nieznanego, twórcy mitów zawsze byli pośród nas.
Należy wszelako rozgraniczyć zwyczajne wzorce mityczne i
wierzenia religijne, podobnie jak nie należy łączyć ze sobą
zabobonów i legend z jednej oraz zasad i pryncypiów etycznych i
moralności z drugiej strony.
Na to wszystko nie odezwał się ani słowem.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu i wtedy nastąpił wielce osobliwy
wypadek. Stało się to w chwili, gdy doszliśmy do wyschniętego

83
koryta starej odnogi rzecznej.
— Ach — rzekł Ambrose dziwnie ochrypłym, jakby nieswoim
głosem — oto jesteśmy przy Misquamacusie.
— Przy czym? — zapytałem, spoglądając nań ze zdumieniem.
Odwrócił się do mnie, wzrok miał lekko zamglony. — C—co?
— wykrztusił. — Co takiego, Stephenie?
— Jak nazywał się ten strumień, powtórz proszę. Pokręcił głową.
— Nie mam pojęcia.
— Przecież przed chwilą wymieniłeś tę nazwę.
— Ależ skąd. Niby jak? Nawet nie wiedziałem, że w ogóle ma
jakąś nazwę.
Wydawał się szczerze zaskoczony i odrobinę zagniewany. Widząc
to, postanowiłem więcej nie naciskać. Powiedziałem, że pewnie się
przesłyszałem, a może wyobraźnia zaczęła robić mi głupie kawały, a
jednak byłem pewien, że słyszałem, jak podał nazwę owego starego
strumienia, który płynął tędy przed wieloma laty. I nazwa ta w dziwny
sposób przywodziła na myśl imię tamtego „starego czarownika” z
plemienia Wampanaugów, szamana, który rzekomo pokonał
ostatecznie i uwięził „istotę” prześladującą Richarda Billingtona!
Wydarzenie to mocno mną wstrząsnęło. Wiedziałem już, że
kłopoty, w jakich znalazł się mój kuzyn, były o wiele poważniejsze,
niż początkowo sądziłem. Narastający niepokój jeszcze bardziej
utwierdzał mnie w tym przekonaniu. Wkrótce jednak miało wydarzyć
się coś, co ostatecznie rozwiało wszelkie moje wątpliwości.
Bez słowa przeszliśmy przez koryto strumienia i ruszyliśmy w
stronę wieży, stojącej na piaszczysto—żwirowej wysepce, z
otaczającym ją topornym kamiennym kręgiem. Mój kuzyn mówił, że
to kamienie druidów, choć ja już na pierwszy rzut oka zorientowałem
się, że to nieprawda, nie przypominały one w niczym kręgu w
Stonehenge czy innych im podobnych. Mimo to ów kamienny krąg,
obecnie mocno naruszony, „nadgryziony zębem czasu”, wydawał się
osobliwym reliktem przeszłości, choć nosił również wyraźne ślady
pracy rąk ludzkich. Widać było, że ustawiono go tu w konkretnym
celu, nie dla ozdoby — sprawiał wrażenie, jakby pełnił rolę
ogranicznika dla okrągłej wieży, która z bliska okazała się dokładnie
taka, jak ją sobie wyobrażałem po przejrzeniu dotyczących jej
rozlicznych notatek i dokumentów.

84
Choć widziałem ją już wielokrotnie, nigdy dotąd nie miałem okazji
wejść do kamiennego kręgu, czego pragnąłem niemal od samego
początku mego tutaj pobytu. Zamyśliłem to sobie, odkąd przejrzałem
zebrane przez Ambrose’a zapiski i wycinki, ale wpływ miała na to
również panująca tu dziwna aura. Natychmiast to wyczułem i nie
wiem, czy to oddziaływanie wieży, owego posępnego reliktu
zamierzchłej przeszłości, ale podchodząc do niej, miałem wrażenie, że
owa budowla nie podlega powszechnie znanym prawom czasu. Może
wrażenie to brało się ze świadomości, jak stara musiała być ta
budowla, choć wydaje mi się, iż w grę wchodziło coś innego, bardziej
ulotnego, kamienna wieżyca bowiem — która jakże często bywa
chlubną pamiątką przeszłości, bohaterskim zabytkiem ostałym z
czasów niknących w pomroce dziejów — wydała mi się posępną,
złowrogą omalże budowlą roztaczającą wokół mroczną, nieprzyjazną
aurę nie poddającą się wpływowi czasu, której towarzyszyło odczucie
ledwie wyczuwalnego, mdlącego odoru śmierci i zgnilizny.
Mimo to podszedłem tam jak do czegoś nieznanego i w gruncie
rzeczy nie musiałem zbytnio wysilać wyobraźni, by uwierzyć, iż jest
to dla mnie całkiem nowe doświadczenie. Wiedziałem sporo o tych
kamieniach, lecz chciałem stanąć pośród nich i obejrzeć rzeźbienia na
stopniach, jak również symbol lub znak wycięty w większym,
nowszym kamieniu, który mój kuzyn wyjął z dachu. Nie ulegało
wątpliwości, że symbole na schodach przedstawiają w miniaturze ten
sam wzór, który umieszczony był na witrażowym oknie w gabinecie,
w domu mego kuzyna. Z kolei symbol zdobiący wyjęty kamień
wyglądał nader osobliwie, zamiast kręgu — gwiazda, zamiast
promienistych linii — romb i słup płomieni. Już miałem o to zapytać,
gdy u wejścia pojawił się mój kuzyn i jakaś nuta w jego głosie
skłoniła mnie do milczenia.
— Znalazłeś coś?
To nie była tylko obojętność, lecz niemal jawna wrogość. Od razu
zorientowałem się, że tym razem mam przed sobą człowieka, który
wyszedł po mnie na stację w Arkham i gorączkowo pragnął wyprawić
mnie z powrotem do Bostonu. W głowie kołatało mi zasadnicze
pytanie: Do jakiego stopnia bliskość wieży wpływała na jego nastrój?
Nic jednak nie powiedziałem, nie wspomniałem też o swoim
odkryciu. Zauważyłem jedynie, iż wieża wydaje się bardzo stara, a

85
zdobiące ją symbole są wyjątkowo prymitywne, lecz „pozbawione
znaczenia”, i choć przez dłuższą chwilę mierzył mnie przenikliwym i
posępnym wzrokiem, odpowiedź moja najwyraźniej go
usatysfakcjonowała, bo odstąpiwszy od progu, rzucił oschle, że czas
już wracać do domu, zbliżała się pora lunchu, a on nie chciał mitrężyć
na to zbyt wiele czasu.
Nie zaoponowałem i poszedłem żwawo za nim, po drodze
gawędząc radośnie o jego talentach kulinarnych, sugerując przy tym,
że powinien nająć na służbę dobrego kucharza, dzięki czemu
uniknąłby samodzielnego przyrządzania posiłków, która to czynność,
choć pozwalająca zabić czas, bywa niekiedy przeraźliwie nużąca.
Kiedy zbliżyliśmy się do domu, zaproponowałem, byśmy udali się do
Arkham i zjedli obiad w jednej z tamtejszych restauracji.
Przystał na to z ochotą, czym mnie trochę zaskoczył, i już
niebawem jechaliśmy wzdłuż Aylesbury Pike w kierunku starego,
nawiedzonego miasta, gdzie miałem nadzieję przy najbliższej
nadarzającej się okazji pozostawić mego kuzyna i odwiedzić
bibliotekę Uniwersytetu Miskatonic, by w miarę możliwości, określić,
w jakim stopniu prawdziwe są notatki mego kuzyna mówiące o
działalności Alijaha Billingtona. Liczyłem, że archiwa prasowe
znacznie mi w tym dopomogą.
Okazja nadarzyła się szybciej, niż sądziłem, ledwie bowiem
skończyliśmy lunch, Ambrose przypomniał sobie o kilku istotnych
sprawach do załatwienia. Chciał, bym mu towarzyszył, lecz
wymówiłem się chęcią odwiedzenia biblioteki i zobaczenia się z
doktorem Armitage’em Harperem, którego poznałem rok temu na
konwencji naukowej w Bostonie, po czym ustaliliśmy, że ja i Ambrose
spotkamy się znów za godzinę przy wejściu do biblioteki na College
Street.
Doktor Harper, obecnie na emeryturze, miał gabinet na piętrze
budynku, gdzie mieściła się biblioteka i był prawdziwym autorytetem
dla bibliofilów, jak również etnografów zajmujących się historią
Massachusetts. Był to dystyngowany, starszy dżentelmen, nie
wyglądający na swoje siedemdziesiąt lat z okładem, noszący starannie
przycięty, stalowoszary wąsik, bródkę a la van Dyck, oczy jego zaś
były bystre i przenikliwe. Choć rozmawiał ze mną zaledwie
dwukrotnie, w tym raz niemal przed rokiem, rozpoznał mnie prawie

86
od razu i szczerze zadowolony z odwiedzin wyjaśnił, że zajmował się
właśnie książką pewnego poleconego mu autora ze środkowego
zachodu, która, choć fascynująca, znacznie go rozczarowała.
— Popłuczyny po Thoreau — rzekł z jowialnym uśmiechem,
wskazując na Winesburg, Ohio Sherwooda Andersona. — Co pana
sprowadza do Arkham, panie Bates? — zapytał, odchylając się na
krześle.
Odparłem, że odwiedzam kuzyna, Ambrose’a Dewarta, ale gdy
zorientowałem się, iż to nazwisko nic mu nie mówi, dodałem, że jest
on spadkobiercą rodu Billingtonów i że odwiedziłem starego
naukowca właśnie w związku z moją wizytą u krewnego.
— Billingtonowie to stare nazwisko w tej okolicy Massachusetts
— rzekł oschle doktor Harper.
Odparłem, że wiem, ale nikt nie chce powiedzieć mi na ten temat
czegoś więcej i że o ile zdołałem się zorientować, nie cieszy się ono
tutaj zbytnią estymą.
— To, jeśli się nie mylę, ród herbowy — rzekł stary uczony. —
Mam tu gdzieś herbarz.
Wiedziałem, że Billingtonowie byli rodem herbowym. Czy jednak
prócz tego niezbitego faktu doktor Harper mógł powiedzieć mi coś
więcej o samym Alijahu Billingtonie?
Staruszek uśmiechnął się, jego oczy rozbłysły. — Mamy w kilku
książkach fragmenty dotyczące jego osoby, dość niechlubne to
wzmianki, przyznaję, a wszystko co wiadomo na jego temat, powinno
znajdować się w archiwach prasowych z tamtego okresu.
Mój wyraz twarzy zdradzał rozczarowanie.
— Ale to pan już wie — ciągnął uczony.
Przyznałem, że czytałem już wycinki z prasy i że zafrapowało
mnie podobieństwo między wydarzeniami związanymi z osobą
Richarda Billingtona a wypadkami, w które zamieszany był Alijah.
Wydaje się, że obaj prowadzili mocno podejrzane, żeby nie
powiedzieć zakazane praktyki.
Doktor Harper sposępniał. Milczał przez chwilę, co świadczyło, że
toczył wewnętrzną walkę, rozstrzygając, czy powinien podzielić się ze
mną posiadanymi informacjami, czy też nie. W końcu jednak
przemówił, bacznie ważąc każde słowo. Tak, znał legendy związane z
Billingtonami i lasem Billingtona, stanowiły one część tutejszego

87
folkloru, jako pozostałość z lat, gdy procesy czarownic były na
porządku dziennym, niektóre z opowieści zaś wydają się nawet
starsze. Pewne historie będące kanwą mitów oparte są na
wydarzeniach autentycznych, choć z perspektywy czasu trudno
określić, ile jest w nich prawdy, a ile zmyślenia. Wiadomo jedynie, że
Richard Billington miał ongiś opinię czarownika, którą zyskał także
Alijah Billington, za sprawą swych mrocznych praktyk
dokonywanych w lesie, pod osłoną nocy. Trudno się dziwić, że na
takiej kanwie powstawało mnóstwo mrocznych legend — wyrosłe z
plotek, krążąc po okolicy, coraz bardziej obrastały w fantastyczne i
niewiarygodne szczegóły, do tego stopnia, że w końcu trudno byłoby
odkryć tkwiące wśród upiornych ubarwień ziarno prawdy.
Jedno nie ulegało wątpliwości — obaj Billingtonowie
zaangażowali się w coś dziwnego i podejrzanego. Z perspektywy
czasu można przypuszczać, że chodziło tu o czary, aczkolwiek w grę
wchodzić mogły również inne obrzędy, niezwykle popularne na wsi, a
zwłaszcza w tak odległych, zapuszczonych regionach, jak okolice
Dunwich i Innsmouth. Były to rytuały związane nieodłącznie z pewną
pradawną i obcą rasą — nic bowiem nie wskazuje, że miały one
cokolwiek wspólnego z ludźmi, może jedynie z niektórymi
ceremoniami druidów, oddających cześć niewidzialnym istotom
mieszkającym w drzewach.
— Czy to znaczy, że Billingtonowie czcili driady i tym podobne
mityczne istoty? — zapytałem.
Nie. Nie chodziło im o driady. Istnieją pewne sekty, które
przetrwały całe wieki w ukryciu, sekty starsze niż sama ludzkość. Są
one tak nieliczne, że mało kto o nich wie i jak dotąd wielcy uczeni
oraz badacze nie pokwapili się, by się nimi zainteresować. Zajęli się
tym pomniejsi naukowcy badający starożytne religie i wierzenia
prymitywnych ludów zamieszkujących naszą planetę.
— Czy zatem mam uwierzyć, że moi przodkowie praktykowali
jakąś dziwną, prymitywną religię?
W pewnym sensie tak. Dodał, że to całkiem oczywiste, co zresztą
wynika z zachowanych notatek. Niemal pewne jest, że praktyki, w
które zamieszani byli Richard i Alijah Billingtonowie, wiązały się ze
składaniem ofiar z ludzi, choć nigdy im niczego nie udowodniono.
Mimo to obaj, Richard i Alijah, zniknęli, ten pierwszy jakby zapadł się

88
pod ziemię, drugi wyjechał do Anglii, gdzie zmarł. Stare podania i
mity, jakoby Richard wcale nie umarł, są wyssane z palca, plotki
dotyczące jego osoby zawsze urastały do nieprawdopodobnych
rozmiarów. Obaj żyją do dziś za sprawą swoich potomków, choćby
Ambrose’a Dewarta i mnie, wszelkie zaś domniemania sugerujące
inne, bardziej mroczne rozwiązania są jedynie stekiem bzdur,
humbugiem bazującym na najprymitywniejszych z ludzkich
instynktów, które nie znajdując racjonalnego rozwiązania, w
najprostszych kwestiach dają upust wybujałej wyobraźni. Niemniej
jednak, ciągnął dalej, istnieje jeszcze jedna forma przetrwania — coś,
co określa się mianem pozostałości mentalnej, zła aura wyczuwalna w
miejscach o złej reputacji.
— Ale jest też dobra? — zapytałem.
— Nazwijmy ją „energią” — odparł z uśmiechem. — Całkiem
możliwe, że taka właśnie energia zagnieździła się w domu Billingtona.
Kto wie, może pan, panie Bates, także ją wyczuwa.
— Owszem — przytaknąłem.
Zdziwił się szczerze. Drgnął lekko, po czym znów się uśmiechnął.
— Wobec tego nie muszę panu nic więcej mówić na ten temat.
— Wręcz przeciwnie, chciałbym usłyszeć pańskie wyjaśnienie w
tej kwestii. Wyczułem w tym domu obecność potężnego,
wszechogarniającego zła i nie wiem, co o tym sądzić.
— Prawdopodobnie wydarzyło się tam coś bardzo złego, może te
właśnie wypadki stanowią kanwę późniejszych opowieści o
Richardzie i Alijahu Billingtonie. Czy może pan powiedzieć coś
więcej o naturze tego zła, panie Bates?
Trudno mi było to wytłumaczyć, gdyż przełożenie tego, co
doświadczyłem, na słowa, odarło je z lęków i grozy, doznań, których
istnienie uświadomiłem sobie dopiero poniewczasie. Mimo to doktor
Harper słuchał z uwagą i nie przerywał, a gdy skończyłem, przez kilka
chwil siedział w ciszy i zamyśleniu.
— A jak na to wszystko reaguje pan Dewart? — zapytał w końcu.
— Właśnie z tego względu postanowiłem pana odwiedzić. — To
rzekłszy, wyjaśniłem pokrótce przypadki osobliwego,
zaobserwowanego przeze mnie rozdwojenia jaźni u mego kuzyna,
pomijając pewne szczegóły, by nie przedłużać niepotrzebnie tej
rozmowy.

89
Doktor Harper słuchał z przejęciem, a gdy skończyłem, znów po
krótkim zastanowieniu wysunął tezę, że dom i las mają „zły wpływ”
na mego kuzyna. Dobrze byłoby, gdyby na pewien czas opuścił
posiadłość, niech wyjedzie, choćby na zimę, może „wpływ” zaniknie.
Dokąd mógłby się udać?
Odparłem, że do mnie, do Bostonu, ale przyznałem, iż miałem
nadzieję przejrzeć niektóre ze starych ksiąg znajdujących się w
bibliotece domu mego kuzyna. Gdyby Ambrose się zgodził,
moglibyśmy zabrać niektóre z woluminów do Bostonu. Wątpiłem
wszelako, czy kuzyn mój zgodzi się spędzić zimę w moim domu,
chyba że zaproponowałbym mu to, gdy będzie we właściwym
humorze. To właśnie powiedziałem doktorowi Harperowi, który
zaznaczył, że Ambrose’a należy przekonać, iż dla własnego dobra
powinien na pewien czas opuścić posiadłość, zwłaszcza w świetle
ostatnich wypadków w okolicy Dunwich, które nie wróżą nic dobrego
dla spadkobiercy niechlubnego majątku Billingtonów.
Pożegnałem się z doktorem i wyszedłem, by w ten słoneczny,
jesienny dzień zaczekać na Ambrose’a, który zjawił się ledwie kilka
minut po umówionej godzinie. Był posępny i poważny, milczał,
dopóki nie znaleźliśmy się daleko za miastem i dopiero wtedy
niezwykle oschle spytał mnie, czy spotkałem się z doktorem
Harperem. Odparłem, że tak, ale on nie podjął tematu, a ja, by go nie
urazić, nie wyjawiłem, iż rozmawialiśmy głównie o nim. W tej
sytuacji resztę drogi do domu pokonaliśmy w milczeniu.
Było już późne popołudnie, kuzyn mój natychmiast zabrał się do
przyrządzania wieczerzy, ja natomiast udałem się do biblioteki. Nie
wiedziałem, od czego zacząć przeglądanie starych woluminów,
miałem bowiem nadzieję, że namówię Ambrose’a, by mi w tym
pomógł, jąłem przeto kartkować jeden po drugim, licząc, że napotkam
w nich słowa powtarzające się na kartkach znanych mi dzienników i
dokumentów, które w efekcie pomogą mi znaleźć klucz do
rozwiązania problemu trawiącego mego krewniaka. Wiele ksiąg
okazało się historycznymi i genealogicznymi kronikami tej okolicy
oraz rodzin ją zamieszkujących — mogłyby zainteresować jedynie
etnologa lub pasjonata genealogii, gdyż pełno w nich było
ogromnych, rozłożystych drzew genealogicznych. Wśród tych ksiąg
natrafiłem na inne, bardziej osobliwe, niektóre bardzo stare, o

90
wyświechtanych, oprawnych w skórę okładkach. Kilka z nich
napisanych było w nie znanych mi językach, parę po łacinie,
natrafiłem też na angielskie manuskrypty, ewidentnie niekompletne
transkrypcje. To właśnie wśród tych ostatnich miałem nadzieję
znaleźć to, czego poszukiwałem.
Początkowo sądziłem, że transkrypcje owe dokonane zostały przez
Richarda lub Alijaha, lecz już po pobieżnym przyjrzeniu się im
zrozumiałem, iż było to niemożliwe, natrafiłem bowiem na liczne
błędy i literówki, których osoby światłe i wykształcone, jak obaj
Billingtonowie, z pewnością by nie popełniły. Co więcej, teksty te
zaopatrzone były w wyraźnie późniejsze przypisy, bez wątpienia
dzieło Alijaha. Nic nie wskazywało, by którakolwiek z ksiąg należała
do Richarda Billingtona, choć mogły być ongiś jego własnością, w
większości bowiem były bardzo stare i choć pozbawione dat,
podejrzewałem, że niektóre z wpisów pochodziły sprzed okresu, w
którym żył Alijah Billington.
Wybrałem jeden z tych właśnie woluminów, niezbyt gruby ani
ciężki, i usiadłem, by go przejrzeć. Na okładce nie było tytułu, a
gładkość i tekstura oprawy świadczyć mogły, iż wykonano ją z
ludzkiej skóry. Na pierwszej stronie znajdował się krótki napis: „Al–
Azif, Xięga przez Araba spisana”, a tuż pod nim zaczynał się
manuskrypt. Przejrzałem ją pospiesznie i uznałem, że był to zbiór
fragmentów przekładów jakiegoś tekstu lub tekstów, z których jeden
był po łacinie, drugi zaś po grecku. Wiele kartek nosiło ślady zagięć i
tajemnicze adnotacje „Brit. Muzeum”, „Bibl. Nar.”, „Bibl. Widen.”,
„Univ. Buenos Aires”, „San Marcos”. Zorientowałem się, że chodziło
tu o pewne słynne muzea i biblioteki, skąd bez wątpienia pochodziły
zebrane fragmenty. Spory zasięg — Londyn, Paryż, Cambridge,
Buenos Aires i Lima. W tekście występowały liczne rozbieżności, co
świadczyło, że w sporządzeniu tej księgi wzięło udział wielu ludzi.
Wyglądało na to, że komuś, zapewne Alijahowi, bardzo zależało na
zdobyciu pewnych kluczowych fragmentów owego tomu, do tego
stopnia, że zapłacił on paru osobom, by odwiedziły miejsca, gdzie się
one znajdowały, przepisały konkretne ich fragmenty i przesłały mu, a
po otrzymaniu wszystkich części połączył je w całość. Księga nie była
wszelako cała, brakowało sporych fragmentów i można było mieć
pewne wątpliwości co do jej układu, choć widać było, że osoba

91
łącząca poszczególne fragmenty rozpaczliwie usiłowała ułożyć w jako
takim porządku stronice przysyłane jej z najodleglejszych zakątków
świata.
Gdy przeglądałem je powtórnie, tym razem wolniej, wychwyciłem
jedno z imion, które pojawiło się już kiedyś w związku z
tajemniczymi wypadkami w lesie; pismo na tej stronie manuskryptu
było bardzo drobne, mało czytelne, niemal lekarskie. Uniosłem księgę
do światła i zacząłem czytać.

„Nie należy się łudzić, że człowiek jest najstarszym lub ostatnim z


władców Ziemi ani też, że jaźń i życie są odrębnymi elementami.
Przedwieczni byli, są i będą. Nie w znanych nam przestrzeniach, lecz
POMIĘDZY NIMI, stąpają spokojni i pierwotni, nie podlegający
prawom czasu i przestrzeni, dla nas niewidzialni. Yog–Sothoth zna
przejście, gdyż Yog–Sothoth jest bramą. Jest kluczem i strażnikiem
wrót. Przyszłość, teraźniejszość i przeszłość, co było, jest i będzie, są
w nim jednością. On wie, gdzie Przedwieczni ongiś zdołali się
przedrzeć i gdzie wedrą się w przyszłości, gdy krąg się zamknie i cykl
dobiegnie końca. Wie, dlaczego nikt nie jest w stanie Ich dostrzec, gdy
przechodzą mimo. Czasami ludzie potrafią Ich wyczuć, gdyż woń Ich
wydaje się nam osobliwa, przywodzi na myśl coś niewypowiedzianie
starego, wygląd Ich wszelako pozostaje dla nas nie znany, jeśli nie
liczyć rysów twarzy tych, co zrodzeni są z ludzi i wśród ludzi, na
których patrzeć hadko, a od których trzykroć potworniejsi są ci, co je
zrodzili i spłodzili. Potomstwo onych w odmętach pławić się lubi, a
wygląd ich różni się znacznie od wyglądu zwyczajnych ludzi i
stanowi jedynie namiastkę koszmaru, jakim są Oni. Ci, co przechodzą
niepostrzeżenie, wędrując pośród odludnych, samotnych miejsc, gdzie
wypowiedziane zostały słowa i odprawiane są plugawe rytuały,
ociekające krwią i jakże odmienne od ludzkich ceremonii. Wiatr niesie
ze sobą Ich głosy, ziemia w pomrukach swych zawiera ich
świadomość. Oni uginają konary drzew i powodują wypiętrzenie fal,
to Oni unicestwiają miasta, jednak ni las, ni ocean, ni miasto nie
dostrzeże ręki zadającej miażdżący cios. Zna je Kadath na Lodowej
Równinie, a czyż jest choć jeden człowiek znający owo miasto? Na
lodowej pustyni Południa i w zatopionych miastach znaleźć można
kamienie noszące Ich pieczęć, któż jednak widział podziemne lodowe

92
miasto czy zapieczętowaną wieżę obleczoną wodorostami i pokrytą
barnaklami? Wielki Cthulhu jest ich kuzynem, lecz nawet jemu
szpiegowanie Ich przychodzi z wielkim trudem. Rasie ludzkiej znani
są jako zgroza i plugawość wszelka. Od samego początku wojują z
ludźmi, walczą z nimi od zarania dziejów i będzie tak aż po dni
ostatnie, nikt jednak nie jest w stanie Ich spostrzec, miejsce zaś, gdzie
zamieszkują, pilnie jest i dobrze strzeżone. Yog–Sothoth jest kluczem
do bram, gdzie stykają się sfery. Tam, gdzie ongiś rządzili Oni, włada
obecnie człowiek. Wkrótce nadejdzie jednak dzień, gdy po człowieku
znów Oni przejmą władzę nad naszą domeną. Po lecie nadchodzi
zima, po zimie zaś lato. Oni czekają, potężni i cierpliwi, bo wiedzą, że
przyjdzie dzień, gdy znów obejmą władzę nad Ziemią, a gdy to
nastąpi, nikt nie będzie w stanie się im przeciwstawić i wszyscy ugną
się pod ich potęgą. Ci, co wiedzą o bramie, otworzą Im drogę, a potem
będą służyć Im wedle Ich woli, ci wszelako, którzy uczynią to
nieświadomie, nie zaznają tych zaszczytów”.

Na tym ten fragment się kończył, po nim zaś następował kolejny,


dzieło innego kopisty, dużo starsze od poprzedniego, gdyż nie tylko
papier był mocniej pożółkły, lecz i styl wydawał się znacznie bardziej
archaiczny.

„Stało się, jako było zapowiedziane, że wzięty został przez Tych,


przeciwko którym wystąpił, i wtrącony w największą mórz głębinę,
umieszczony w porosłej barnaklami wieżycy, która, jak powiadają,
wznosi się wśród ruin zatopionego miasta (R’lyeh), zapieczętowanej
znakiem Starszych, gdzie bezsilnie srożył się na swych ciemięzców.
To wzbudziło Ich gniew i po raz wtóry go ukarali, nakładając nań sen
podobny do śmierci, po czym pozostawiwszy go w wodnej otchłani,
powrócili do miejsca, z którego przybyli, znanego jako Glyu–Vho,
leżącego pośród gwiazd, skąd obserwują Ziemię jak oracz obsiane
pole. On zaś spoczywać będzie pogrążony we śnie bliskim śmierci po
wsze czasy, w swojej domenie, w R’lyeh, dokąd zapuszczają się
wszyscy Jego poddani, usiłujący pokonywać postawione na ich
drodze przeszkody, oczekujący na Jego przebudzenie, niezdolni
jeszcze przemóc potęgi znaku Starszych, choć świadomi, iż dzień ten
niechybnie nadejdzie, cykl dobiegnie końca i On zostanie uwolniony,

93
by znów przejąć władzę nad światem, uczynić Ziemię swoim
królestwem i raz jeszcze wystąpić przeciwko Starszym Bogom. Takoż
będzie z innymi Jego braćmi, pokonanymi przez tych, przeciwko
którym wystąpili, i skazanymi na wygnanie. Ten, Którego Imienia Się
Nie Wymawia powróci z kosmicznej otchłani poza najdalszą gwiazdą,
a wraz z Nim inni, z których oczyszczono całą Ziemię, gdy bowiem to
nastąpiło, ci, co ukazują się pod postacią słupów ognia, powrócili do
swej domeny i już ich odtąd nie widziano, na świecie zaś zapanował
niezmącony pokój, wszelako słudzy Przedwiecznych ocaleli,
przetrwali i wciąż szukają sposobów, by uwolnić swoich panów,
czekają oni cierpliwie, aż znajdzie się ktoś, kto zgłębi ich tajemnicę,
pozna prawdę o zakazanych miejscach i otworzy przejście”.

Z pewnym wahaniem sięgnąłem po kolejną książkę, nieco


mniejszą niż poprzednia i całą pomarszczoną, na której ktoś pisał w
wielkim pośpiechu i ukradkiem, być może był obserwowany, gdyż
dokonał w tekście wielu skrótów, skutkiem czego odszyfrowanie
treści zapisu i zrozumienie go było dość czasochłonne. Trzeci wpis
wydawał się niemal kontynuacją pierwszego i był znacznie bardziej
przejrzysty niż drugi.

„Wpis ten dot. W. Przedw., co czekają u Bramy, Br. to miejsce


poza czas. i przestrz. Oni bowiem nie pódl. prawom czas. i przestrz.,
lecz są jakby poza nimi, są wśród N. tacy, co żyją pod w., przyjmując
odp. kształty i cechy, lecz niezal. od kszt. i c. istnieją B. dla nich
odpowiednie. Przejścia są wszędzie, pierwszą jednak otw. w Irem., M.
Kolumn, mieście pod pustynią, starczy jednak, że L. ułożą krąg kam. i
wypowiedzą po trzykr. zakazane słowa, bramę utworzą i czekać będą
na Tych, Którzy Przybędą z Tamtej Strony, podobnie jak Dhole, Przer.
L. Śniegu, Mi–Go i Tcho–Tcho, Mieszk. Głęb., Gugowie, Nocne
Skrzydła, Shoggothy, Voormisi i Shantakowie, strzegący Kadath na L.
Równ. Pł. Leng. Wszyscy jednako są dziećmi St. Bogów, lecz wielka
Rasa z Yith i W. Przedwieczni pokłócili się o to między sobą i
poswarzywszy się ze Starszymi Bogami, odeszli, pozost. W. Przedw.
władzę nad Z., podczas gdy W. Rasa wysłała swoje jaźnie w czasie do
ziemskiej krainy nie znanej tym, co dziś stąpają po Z., by czekać tam,
aż nadejdzie dzień, gdy powrócą wiatry i Głosy, które wcześniej Ich

94
wyparły, i gdy znów będą Wędrować Pośród Wiatru, po Ziemi i w
przestrzeniach wśród gwiazd”.

Tu następowała krótka przerwa, jakby coś, co dalej napisano,


zostało skrzętnie usunięte, choć na papierze nie było żadnych śladów
pisma. Fragment kończył się krótkim akapitem.

„Powrócą tedy i wraz z ich powr. W. Cthulhu uwolnion będzie z


R’lyeh w m. otchłani i Ten, Którego Imienia Się Nie Wymawia
powróci ze swego miasta Carcosy nad jeziorem Hali, wróci też Shub
—Niggurath ze swym pług. potomstwem i Nyarlathotep posłanie
przyniesie do wszystkich W. Przedw. i Ich sług, Cthugha podniesie
rękę i unicestwi wszystkich sw. przeciwn., a ślepy idiota, odr.
Azathoth podźwignie się ze śr. świata, gdzie wszystko jest Chaosem i
Zniszczeniem i gdzie On sam bulgocze i bluźni, w samym sercu
wszechświata, będącego jednością w nieskończoności, i przybędzie
takoż Yog–Sothoth jedność w wielości i wszechrzecz w jednym ze
swymi kulami, Ithaqua znów wędrować będzie, z mrocznych jaskiń
wyjdzie Tsathoggua i wszyscy wspólnie posiądą Ziemię ze wszystkim,
co na niej żyje, by przygotować się do walki ze St. Bogami, która
rozpęta się, kiedy władca W. Otchłani dowie się o ich powrocie i
przybędzie ze swymi braćmi, by położyć kres złu”.

Popołudnie miało się ku końcowi i choć pewien byłem, że na tych


pradawnych stronicach odnajdę klucz do zagadki, nawet gdyby nie był
on podany wprost, to jednak zapadający rychło zmrok i kuzyn,
krzątający się w kuchni, skłonili mnie do odłożenia lektury na później.
Położyłem książkę. Byłem mocno zakłopotany mrocznymi i
przeraźliwymi aluzjami związanymi z czymś ewidentnie pierwotnym i
wykraczającym poza moje zdolności pojmowania. Nie miałem
wątpliwości, że zbieranie owych fragmentów rozpoczęło się za
sprawą Richarda Billingtona, który został „unicestwiony przez istotę
przywołaną z Przestworzy”, i było kontynuowane przez Alijaha, choć
nie wiadomo, w jakim konkretnie celu, chyba że chodziło li tylko o
gromadzenie wiedzy zakazanej dla ludzkości. Implikacja, że
Billingtonowie potrafili posługiwać się ową wiedzą i interpretować
niejasne, okultystyczne treści, była przerażająca, zwłaszcza w świetle

95
wydarzeń rozgrywających się za ich życia wokół miejsc, gdzie
zamieszkiwali.
Gdy odwróciłem się i wstałem, by udać się do kuchni, wzrok mój
mimowolnie padł na witrażowe okno i wtedy przeżyłem silny,
paraliżujący wstrząs, kiedy bowiem ostatnie czerwone promienie
zachodzącego słońca padły na ołowiową szybkę, ujrzałem w niej
odbicie jakiejś upiornej, zniekształconej karykaturalnie ludzkiej
twarzy, tak groteskowej, że widok ten zmroził mi krew w żyłach.
Oczy, jeśli to coś je miało, były głęboko zapadnięte, rysy
zdeformowane, nosa nie było w ogóle, czerep łysy i błyszczący, dolną
część czaszki zaś pokrywało mrowie wijących się macek. Gdy
ujrzałem ten niewysłowiony koszmar, znów owładnęło mną uczucie
wszechogarniającego zła i raz jeszcze owa zła aura naparła na mnie ze
wszystkich stron jak żywa istota, niewidzialna, lecz wypływająca ze
ścian i z okien, pragnąca unicestwić wszystko, co napotka na swojej
drodze. Przez chwilę zdawało mi się również, iż poczułem dławiący,
jakby trupi odór, zawierający w sobie wszystko, co plugawe,
odrażające i ohydne.
Choć przeżyłem szok, nie zamknąłem oczu i nie odwróciłem
wzroku, lecz wlepiłem go w szybę, pewien, że oto pod wpływem
niedawnej lektury padłem ofiarą halucynacji. Po chwili upiorna zjawa
zniknęła, okno przybrało poprzedni, normalny wygląd, a duszący odór
rozpłynął się w powietrzu.
Nie do końca przekonany, iż padłem ofiarą złudzenia wzrokowego,
którego wcześniej z pewnością doświadczył mój kuzyn, Ambrose, raz
jeszcze wspiąłem się na szafkę pod oknem i wyjrzałem przez
centralną szybkę, tę bezbarwną, spoglądając ku kamiennej wieży,
którą spodziewałem się ujrzeć pośród drzew, w bladym świetle
zachodzącego słońca. Jakież było moje przerażenie, gdy zobaczyłem
całkiem obcy mi krajobraz — widok, jakiego nigdy wcześniej nie
oglądały moje oczy.
Omal nie spadłem z szafki, na której klęczałem, lecz udało mi się
utrzymać równowagę i przyjrzeć uważniej temu nieziemskiemu
pejzażowi. Na niebie powyżej widniały obce, niezwykłe konstelacje
gwiazd, z których tylko jedna, znajdująca się blisko, przywodziła mi
na myśl Hyades, jakby gwiazdozbiór ten przybliżył się do Ziemi o
tysiące tysięcy lat świetlnych. I wtedy ujrzałem ruch wśród tych

96
obcych niebios, coś wyraźnie poruszało się pośród owego krajobrazu
— wielkie, amorficzne istoty, które spieszyły w moją stronę z jawnie
wrogimi zamiarami, groteskowe, przypominające ośmiornice
stworzenia, upiorne istoty unoszące się na wielkich, czarnych,
błoniastych skrzydłach, ciągnące za sobą długie, szponiaste łapy.
Zakręciło mi się w głowie, odwróciłem wzrok i zszedłem z szafki.
W jednej chwili znów byłem w prozaicznym wnętrzu gabinetu i
dopiero wtedy dotarło do mnie, co przed chwilą przeżyłem. Ponownie
wspiąłem się na szafkę, po czym znów przyłożyłem oko do okrągłej
szybki, by ujrzeć za nią to, czego się spodziewałem: wieżę, drzewa i
zachód słońca. Miotały mną wątpliwości. Odrażające, zniekształcone
oblicze mogłem przypisać halucynacji, ale jak miałem wytłumaczyć
ów zagadkowy, obcy pejzaż? Wiedziałem, że nie mogę opowiedzieć o
tym wszystkim Ambro—se’owi, jeszcze by mi uwierzył i tym samym
pogorszyłby się jego stan. Jeśli faktycznie widziałem to, co
widziałem, czym było owo miejsce, jakiż odległy i nieznany zakątek
wszechświata dane mi było ujrzeć?
Przez kilka chwil stałem pod oknem, popatrując na nie od czasu do
czasu i spodziewając się w duchu, że oto znów ujrzę przerażającą
metamorfozę, nic się jednak nie wydarzyło. Wreszcie z zadumy
wyrwał mnie głos kuzyna, zapraszającego do stołu na wieczerzę.
Odpowiedziałem, że już idę, i opuściwszy gabinet, rzucając ostatnie,
trwożliwe spojrzenie na pociemniałą już szybkę, udałem się do
kuchni, gdzie Ambrose czekał na mnie z posiłkiem.
— Znalazłeś coś w tych starych księgach? — zapytał natychmiast.
Coś w tonie jego głosu nakazało mi dobrze przemyśleć odpowiedź.
Spojrzałem nań i stwierdziłem, że choć nie wyczuwam w nim
wrogości, nie zachowywał się też przyjaźnie ani wylewnie.
Zorientowałem się, że pytanie miało na celu uzyskanie odpowiedzi,
której w innej sytuacji raczej bym mu nie udzielił. Odparłem jednak
zgodnie z prawdą, że przejrzałem kilka ksiąg, lecz z treści ich niewiele
zdołałem pojąć.
To najwyraźniej go usatysfakcjonowało, chociaż widać było, że
toczy jakąś wewnętrzną walkę i jest tego świadom. Dostrzegłem to w
jego twarzy. Na tym zakończyliśmy rozmowę i posiłek spożyliśmy w
milczeniu.
Obaj byliśmy zmęczeni, przeto wcześnie ułożyliśmy się na

97
spoczynek. Rozważyłem kwestię złożenia propozycji Ambrose’ owi,
by spędził zimę u mnie, a gdy zaczął sypać rzadki jeszcze śnieg,
zrozumiałem, iż muszę uczynić to przy najbliższej okazji. Nie nadarzy
się ona jednak, dopóki nie stwierdzę, że kuzyn mój gotów będzie ją
przyjąć, a stanie się to dopiero, gdy przestanie żywić względem mnie
wrogość i nieufność.
Okolica pogrążona była w ciszy, płatki śniegu przywierały do szyb.
Usnąłem prędko. W nocy jednak obudził mnie dźwięk
przypominający trzaśnięcie drzwi. Usiadłem, nasłuchując, ale niczego
już nie wychwyciłem. Podejrzewając, że kuzyn znów lunatykuje,
wstałem i cicho podszedłem do drzwi jego pokoju. Nacisnąłem
klamkę, drzwi uchyliły się. Wszedłem do środka. Niepotrzebnie
jednak się skradałem, Ambrose’a faktycznie nie było w pokoju. W
pierwszej chwili chciałem pospieszyć za nim, lecz po namyśle
uznałem, że to nie najlepszy pomysł. Mógłby spostrzec moje ślady na
śniegu i zorientowałby się, że go śledziłem. Z tej samej przyczyny
będę mógł rankiem, kiedy śnieg przestanie już sypać, sprawdzić,
dokąd się udał.
Zapaliłem zapałkę i spojrzałem na zegarek. Była druga nad ranem.
Już miałem wrócić do pokoju, gdy usłyszałem dziwną muzykę, jakby
dźwięki fletu — ale jakże obco brzmiały! Towarzyszyło im osobliwe
buczenie lub pulsowanie i śpiew płynący bez wątpienia z ust ludzkich.
Odgłosy te dochodziły, jak się zorientowałem, z zachodniej części
domu. Otworzywszy okno w pokoju kuzyna, przekonałem się, że tak
było w istocie, i usatysfakcjonowany tym stwierdzeniem ponownie je
zamknąłem. Teraz bardziej niż kiedykolwiek czułem, że muszę
podążyć tropem Ambrose’a i sprawdzić, co robił tej nocy, świadomie
bądź w lunatycznym śnie; musiałem wszelako zachować ostrożność,
pamiętałem bowiem, co stało się z kilkoma innymi ciekawskimi,
którzy w przeszłości próbowali śledzić mieszkających w tym lesie
dziwaków.
Wróciłem do swego pokoju i położyłem się, nie zasypiając jednak.
Czekałem na Ambrose’a, pełen obaw, że mogło przydarzyć mu się coś
złego. Nie minęły jednak dwie godziny, jak usłyszałem trzaśniecie
drzwi, tym razem cichsze, a potem kroki na schodach. Wszedł do
pokoju i zamknął za sobą drzwi. Znów zapadła cisza, jeśli nie liczyć
cichego pohukiwania sowy, gdzieś w oddali; zew ten urwał się nagle

98
jak ucięty nożem i pośród nocy znów zapanowała głucha cisza.
Rankiem wstałem przed Ambrose’em. Wyszedłem frontowymi
drzwiami, widziałem bowiem, że mój kuzyn użył tylnego wyjścia, po
czym, nakładając nieco drogi, wszedłem w las, by odnaleźć jego ślady
prowadzące, jak się tego spodziewałem, do kamiennej wieży na byłej
wyspie. Podążanie po jego śladach okazało się łatwiejsze, niż
przypuszczałem. Warstwa śniegu miała około cala grubości i ślady w
puchu były aż nadto wyraźne. Prowadziły, jak już wspomniałem, ku
wieży i w głąb niej. Co więcej, ponieważ przez otwór w dachu śnieg
napadał również do wieży, mogłem przekonać się, że Ambrose dotarł
schodami na podest poniżej szczeliny. Bez wahania uczyniłem to
samo i stanąłem w tym samym miejscu, spoglądając w stronę domu,
widocznego stąd wyraźnie na szczycie pagórka, spowitego w
promieniach wschodzącego słońca. Ujrzawszy dom, spuściłem wzrok,
wypatrując śladów czegoś, co mógł tutaj robić mój kuzyn, i wtedy to
ujrzałem w śniegu poza wieżą bardzo dziwne tropy. Patrzyłem na nie
przez kilka chwil, nie potrafiąc określić, czym były — obawiałem się,
co mogę odkryć, gdybym zszedł po schodach, wyszedł z wieży i
podszedł bliżej.
Były tam wyraźne trzy rodzaje śladów, a każdy z nich wzbudził we
mnie niewysłowione przerażenie. Pierwszy ogromny odcisk w śniegu
mierzył dobre dwanaście stóp długości i dwadzieścia pięć szerokości;
wyglądało, jakby przycupnęła tam jakaś gigantyczna istota. Ranek był
dość chłodny, śnieg nie zaczął jeszcze topnieć, odkryłem przeto,
badając drugie zagłębienie, że stworzenie, które tam przysiadło, miało
gładką skórę. Drugi rodzaj śladów przypominał odcisk szponiastej
łapy o średnicy trzech stóp i palcach połączonych błoną. Trzeci
wyglądał jak złowroga, wyryta w śniegu bruzda okalająca ślady
szponów, zupełnie jakby ziemię w tych miejscach musnęły wielkie
skrzydła, choć na podstawie tych śladów trudno byłoby określić ich
wygląd czy budowę. Stałem, patrząc na wszystko z coraz większym
zakłopotaniem, gdyż znaki te były aż nadto wyraźne, a jednak
istnienie ich przeczyło zdrowemu rozsądkowi. W głębokim szoku
wróciłem do domu, okrężną drogą, by nie wzbudzić podejrzeń kuzyna
co do powodów mojej rannej przechadzki. Ambrose, zgodnie z moimi
przypuszczeniami, wstał już i z prawdziwą ulgą stwierdziłem, że
znowu był sobą. Wydawał się bardzo zmęczony, co trudno było mi

99
pojąć, przespał wszak smacznie całą noc. Coś go jednak dręczyło. Co
więcej, wyznał, że stęsknił się za mną, a nawet mnie szukał i odkrył,
iż nocą mieliśmy gościa, ktoś zjawił się u tylnego wejścia i odszedł,
najwyraźniej nie zdoławszy nas dobudzić.
Zorientowałem się, że miał na myśli swoje własne ślady, których
nie rozpoznał, i wiedziałem już, że podczas nocnej przechadzki znów
lunatykował.
Wyjaśniłem, że wybrałem się na krótki spacer. Miałem taki
zwyczaj i nie zamierzałem go zmieniać, nawet tu, na wsi.
— Nie wiem, co się ze mną dzieje — poskarżył się. — Nie mam
ochoty na przyrządzanie śniadania.
— Ja się tym zajmę — zaproponowałem i wziąłem się do dzieła.
Nie zaoponował. Usiadł, ciężko pocierając dłonią czoło. — Chyba
o czymś zapomniałem. Czy mieliśmy na dziś jakieś plany?
— Nie. Jesteś po prostu zmęczony i to wszystko. — Uznałem, że
równie dobrze mogę właśnie teraz zaproponować mu powrót wraz ze
mną do Bostonu. Co więcej, chciałem możliwie jak najszybciej
wyrwać się z tego domu, czułem jego złą aurę i wiedziałem, że
zarówno mnie, jak i memu kuzynowi w murach tych groziło bliżej
nieokreślone niebezpieczeństwo. — Czy nie myślałeś, Ambrose, że
warto by na pewien czas zmienić klimat?
— Nie zdążyłem nawet na dobre się tu zadomowić — odparł ze
znużeniem.
— Nie chodziło mi o wyjazd na stałe. Czemu nie miałbyś spędzić
zimy w moim domu, w Bostonie? Na wiosnę, jeśli zechcesz, będziesz
mógł tutaj wrócić. Możesz uczęszczać na wykłady na Uniwersytecie
Widenera, na koncerty, spotykać się z ludźmi, rozmawiać. Rozrywek
jest tam w bród, a chyba każdy czasem tego potrzebuje.
Miał pewne opory, lecz niezbyt silne i wiedziałem, że przekonanie
go było tylko kwestią czasu. W głębi duszy cieszyłem się, musiałem
jednak zachować czujność, jego posępny i wrogi nastrój mógł bowiem
powrócić w każdej chwili; nie wolno mi było zwlekać, należało kuć
żelazo póki gorące. Drążyłem ten temat przez cały ranek, nie
zapominając o pomyśle, by zabrać do Bostonu, w celu dalszego ich
studiowania, niektóre księgi z tutejszej domowej biblioteki, i w końcu,
tuż po obiedzie, kuzyn zgodził się na wyjazd na zimę do mego domu
w Bostonie. Przystał na to tak ochoczo, jakby zadziałał jego instynkt

100
samozachowawczy, nakazujący mu, by ratował skórę i koniec końców
jeszcze przed wieczorem wyruszyliśmy w drogę.
Pod koniec marca wróciliśmy z Bostonu, Ambrose z osobliwą
gorliwością, ja z niepokojem, choć muszę przyznać, że pomijając
kilka pierwszych niespokojnych nocy, kiedy to kuzyn mój wędrował
po domu w somnambulicznym śnie, jakby zagubiony, to przez niemal
całą zimę zachowywał się zgoła normalnie i nic w jego poczynaniach
czy słowach nie wskazywało, że wciąż trapią go kłopoty, które
skłoniły go do zwrócenia się do mnie o pomoc. Stał się duszą
towarzystwa, ja natomiast zająłem się dziwnymi, starymi księgami
zabranymi z biblioteki Alijaha Billingtona, zaniedbując nieco
przyjaciół. Poświęciłem na lekturę tych woluminów niemal całą zimę,
napotkałem w nich wiele fragmentów zbliżonych w treści do tego, co
sam spisałem, oraz imiona, które nie były mi już obce, sporo też było
w nich sprzeczności, ale przyznać należy, że zawartość owych ksiąg
była mocno niejasna, wieloznaczna, pozbawiona jednolitego credo
czy wzorców, na podstawie których można by wyciągnąć konkretne,
rzeczowe wnioski. Ich miejsce zajmowały mity, aluzje i mroczne,
niepokojące insynuacje.
Z nadejściem wiosny kuzyn mój zaczął robić się niespokojny i po
wielokroć wyrażał chęć powrotu do domu w lesie Billingtona, gdzie,
jak stwierdził, „było jego miejsce” i gdzie „przynależał”. Wydało mi
się to dziwne, zwłaszcza w porównaniu z obojętnością, jaką zdradzał
podczas naszych długich, wieczornych rozmów na temat pewnych
aspektów starych manuskryptów. Zimą tylko dwa wydarzenia miały
jakikolwiek związek z lasem Billingtona i o obu doniosły nam
bostońskie gazety; odkryto mianowicie ciała dwóch zaginionych
mieszkańców Dunwich, jedno odnaleziono pomiędzy Bożym
Narodzeniem a Nowym Rokiem, drugie natomiast na początku lutego.
Tak jak poprzednio, śmierć obu ofiar nastąpiła na krótko przed ich
odnalezieniem; ciała wyglądały tak, jakby zrzucono je z dużej, choć
różnej wysokości, były mocno zmasakrowane, lecz mimo to możliwe
do identyfikacji. W obu przypadkach od zaginięcia do odkrycia ofiary
minęło dobrych parę miesięcy. Gazety rozpisywały się obszernie, że
za żadnego z zaginionych nie zażądano okupu, nie mieli oni
wyraźnych powodów, aby opuścić dom, i że od chwili zaginięcia do
dnia odnalezienia — jednego na wyspie na Miskatonic, drugiego zaś u

101
ujścia tej rzeki — mimo dociekliwości i oddania dziennikarzy
zajmujących się tą sprawą, nie znaleziono żadnego ich śladu, zupełnie
jakby zapadli się pod ziemię. Z mrożącą krew w żyłach fascynacją
stwierdziłem, iż kuzyn mój nazbyt żywo interesuje się tymi
doniesieniami; czytał artykuły po wielokroć, sprawiając wrażenie
kogoś, kto stara się rozgryźć ukryte między tymi wierszami sekretne
znaczenie, a jednak nie potrafi odnaleźć doń specjalnego klucza.
Zaniepokoiło mnie to, bo nie wiedziałem, co mam począć. Nie
wiedziałem, co może to oznaczać. Wspomniałem już o frustracjach
mego kuzyna i jego gorączkowym pragnieniu powrotu do domu i że
fakt ten mocno mną wstrząsnął, niemniej moje obawy nie były
bezpodstawne, zaraz po powrocie bowiem Ambrose diametralnie się
zmienił i nie przypominał już człowieka, z którym spędziłem pod
jednym dachem całą długą zimę.
Do domu w lesie Billingtona dotarliśmy tuż po zmierzchu, w
ostatnich dniach marca. Wieczór był łagodny i ciepły, powietrze
przesycone zapachem żywicy, liści i kwiatów, a lekki wietrzyk
przynosił ze sobą słabą, choć nie nieprzyjemną woń dymu. Ledwie
skończyliśmy się rozpakowywać, kiedy kuzyn, wyraźnie
podekscytowany, wyszedł ze swego pokoju i ruszył w moją stronę.
Byłby mnie minął, lecz schwyciłem go za rękę.
— O co chodzi, Ambrose? — zapytałem.
Łypnął na mnie wściekle, ale odpowiedział spokojnie i wręcz
uprzejmie: — Żaby. Słyszysz je? Słyszysz, jak rechoczą? — Uwolnił
rękę. — Wychodzę, żeby ich posłuchać. Ten śpiew to ich powitanie.
Cieszą się z mego powrotu.
Przypuszczam, że podświadomie od chwili naszego powrotu
słyszałem żabi chór, lecz reakcja Ambrose’a zaskoczyła mnie do tego
stopnia, iż dopiero teraz to sobie uzmysłowiłem. Świadom, że mógłby
sobie tego nie życzyć, nie poszedłem za kuzynem, lecz udałem się do
jego pokoju, po drugiej stronie korytarza, gdzie usiadłem przy
otwartym oknie. Pomyślałem, że dokładnie sto lat temu, przy tym
samym oknie musiał siedzieć Laban, zastanawiając się nad swoim
ojcem i tajemniczym Indianinem Quamisem. Hałas żab był zaiste
ogłuszający, rozbrzmiewał w mych uszach i w całym pokoju,
napływał pulsującymi falami od strony trzęsawisk znajdujących się w
środku lasu, pomiędzy kamienną wieżą a domem. Gdy jednak tam

102
siedziałem, uświadomiłem sobie coś, co poruszyło mną bardziej niż
owa upiorna kakofonia.
W większości obszarów strefy umiarkowanej przed początkiem
kwietnia, z wyjątkiem szczególnie upalnych dni, można usłyszeć
śpiew wyłącznie małych żabek z rodziny Hylidae, w rodzaju rzekotek,
nieco później żab z rodziny Ranae, a na koniec bullfrogów, w tym
harmidrze natomiast usłyszałem rechot żab i ropuch wszystkich tych
gatunków równocześnie. Początkowe zdumienie ustąpiło miejsca
przekonaniu, że w hałasie owym bez wątpienia musiałem się
przesłyszeć, często bywało tak, że świergoczący rechot małych
rzekotek brałem za odległy zaśpiew lelka i już byłem bliski
przekonania samego siebie, że tak jest w istocie, gdy zorientowałem
się, iż to nieprawda, wyraźnie bowiem słyszałem ich różnorodne głosy
i typowy dla każdego z powyższych gatunków zew.
Nie było mowy o pomyłce i to zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej.
Po pierwsze dlatego, iż było całkiem sprzeczne z naturą, po drugie zaś
z uwagi na osobliwe aluzje dotyczące zachowań płazów w obecności
lub bezpośredniej bliskości zagadkowych, bliżej nieokreślonych
„istot”, wymienianych w manuskryptach, jak również w obecności ich
popleczników, czyli wyznawców bądź sługi, co zwykle nieodwołalnie
wiąże się ze sobą. Zachowanie płazów miało być wynikiem ich
szczególnego wyczulenia na owe istoty, bo jak wspomniał w swym
dziele autor określony jedynie mianem „szalonego Araba”, płazy z
uwagi na swe pochodzenie miały niemal bezpośredni związek z
członkami sekty wyznawców Morskiego Bóstwa, znanymi pod nazwą
Mieszkańców Głębin. Autor stwierdził, że płazy lądowe w obecności
swych pierwotnych krewniaków były niezwykle aktywne i wyjątkowo
hałaśliwe i niezależnie czy pozostawali oni niewidzialni, czy też nie, a
wyczuwając je, stworzenia dawały temu wyraz chóralnym śpiewem.
W tej sytuacji jąłem z mieszanymi uczuciami przysłuchiwać się
niesamowitemu koncertowi. Przez całą zimę kuzyn mój zachowywał
się normalnie, jednak tuż po powrocie zaszła w nim gwałtowna,
dogłębna przemiana, pełniejsza niż kiedykolwiek, bo wydawało się,
że nie próbował nawet stawić jej oporu, ba, przyjął ją niemal z ochotą.
Sprawiał wrażenie, że cieszy go śpiew żab, a to z kolei przywiodło mi
na myśl jedną z osobliwych „instrukcji” Alijaha Billingtona. „Nie
wolno mu niepokoić żab, zwłaszcza ropuch na bagnach pomiędzy

103
wieżą a domem ani świetlików, podobnie jak ptaków znanych pod
nazwą lelków, utraciłby bowiem swe straże i ochronę”. Sugestia
zawarta w tych słowach brzmiała cokolwiek złowrogo, a jeśli żaby,
świetliki i lelki były „jego strażą i ochroną”, to co mógł oznaczać ten
potworny hałas? Czy było to ostrzeżenie, że w pobliżu czaiło się coś
niewidzialnego albo jakiś obcy intruz znalazł się na zakazanym
terenie? Obcym intruzem mogłem być tylko ja!
Odszedłem od okna i opuściłem pokój. Na zewnątrz, z rękoma
splecionymi na piersi i odchylony lekko do tyłu .stał mój kuzyn;
podbródek miał nieco wysunięty, a jego oczy pałały dziwnym
blaskiem. Podszedłem doń, chcąc mu przeszkodzić w tej medytacji,
ale na jego widok opuściła mnie odwaga i po prostu stałem tak przy
nim przez chwilę, nie odzywając się słowem, aż w końcu
zdeprymowany jego niezłomnym milczeniem zapytałem, czy cieszy
go chór głosów rozbrzmiewający w ten ciepły, przyjemny marcowy
wieczór.
Nie odwracając się, odparł enigmatycznie: — Niebawem odezwą
się również lelki i zapłoną świetliki, a wówczas będzie to znak, że
nadszedł czas.
— Na co?
Nie odpowiedział, a ja zrejterowałem. Oddalając się, ujrzałem
jakieś poruszenie pośród pogłębiających się cieni, przy domu, od
strony podjazdu, toteż działając instynktownie, pobiegłem w tym
kierunku. W szkole byłem niezłym sprinterem i upływ czasu nie
odebrał mi rześkości ani nabytych umiejętności. W rezultacie,
skręcając za dom, ujrzałem niewyraźną postać ludzką znikającą w
gęstwinie krzewów przy podjeździe. Puściłem się za nią w pościg i
wkrótce ją dogoniłem, chwytając mocno za ramię. Był to, jak się
okazało, młodzieniec mniej więcej dwudziestoletni, który
rozpaczliwie próbował wyrwać się z mego uścisku.
— Puszczaj! — wychlipał. — Nic złego nie zrobiłem.
— A co właściwie robiłeś? — rzuciłem gniewnie.
— Chciałżem zobaczyć, czy un wrócił, i zobaczyłem. Mówili, że
wrócił.
— Kto taki?
— Nie słyszysz? Żaby!
Był wstrząśnięty i w pierwszej chwili odruchowo ścisnąłem go za

104
rękę tak mocno, że aż zawył z bólu. Rozluźniłem uścisk i
powiedziałem, że jeśli wyjawi mi, jak się nazywa, puszczę go.
— Tylko nic mu nie mów — poprosił.
— Nie powiem.
— Jezde Lem Whately.
Puściłem go, a on natychmiast popędził jak strzała; najwyraźniej
nie wierzył, że nie zamierzałem go już ścigać. Kiedy zorientował się,
że nie pobiegłem za nim, jakieś dwadzieścia jardów dalej przystanął,
odwrócił się i przybiegł z powrotem. Schwycił mnie za rękaw
marynarki i rzekł półgłosem:
— Nie zachowujesz sie jak jeden ze z nich. Lepiej wyjedź stąd,
zanim stanie sie coś złego.
I znów pognał przed siebie, ale tym razem już nie wrócił, znikając
w ciemnościach wśród drzew. Rechot żab wzmógł się jeszcze bardziej
i cieszyłem się, że okna mojego pokoju wychodzą na wschodnią
stronę, z dala od trzęsawisk, a jednak nawet tam słychać tę upiorną
kakofonię. Wciąż w mych uszach brzmiały słowa Lema Whately’a,
budząc z dawna uśpioną grozę, lęk przed nieznanym, tkwiący w
każdym z nas, któremu nieodparcie w takich sytuacjach towarzyszy
gwałtowne pragnienie ucieczki przed tym, co niewyjaśnione i
niewytłumaczalne. Po kilku chwilach zdołałem zdławić w sobie ów
strach i chęć postąpienia zgodnie z radą chłopaka. Zawróciłem w
kierunku domu, rozmyślając o mieszkańcach Dunwich. To, co mi się
przed chwilą przydarzyło, stanowiło jeszcze jeden dowód, że klucz do
całej tej zagadki mogę odnaleźć właśnie u nich, u ludzi z owego
niedużego miasteczka i gdyby tylko udało mi się pożyczyć od kuzyna
samochód, z chęcią przekonałbym się, czy tak jest w istocie.
Ambrose wciąż stał tam, gdzie go pozostawiłem, sprawiał
wrażenie, jakby w ogóle nie zauważał mojej obecności, toteż
niezwłocznie udałem się do domu, a po pewnym czasie dołączył do
mnie i on.
— Czy to normalne, że aż tyle żab słychać o tej porze roku? —
zapytałem.
— Tutaj tak — odparł oschle, jakby chciał zamknąć ów temat.
Nie chciałem dalej tego drążyć, czułem bowiem, że z każdą chwilą
Ambrose staje się coraz dziwniejszy i bardziej obcy, a wrogość
okazywał mi rychlej i gwałtowniej niż dotychczas. Gdybym go

105
sprowokował, mógłby dosłownie i w przenośni pokazać mi drzwi, a ja
nie opierałbym się przed opuszczeniem tego miejsca, choć czułem, że
powinienem pozostać tu tak długo, jak tylko się da.
Wieczór minął nam w pełnym napięcia milczeniu, ja zaś przy
pierwszej nadarzającej się okazji wróciłem do swego pokoju. Instynkt
ostrzegł mnie, żebym przynajmniej teraz nie sięgał po żadną ze
starych ksiąg z domowej biblioteki, wziąłem przeto wczorajszą,
nabytą w Arkham gazetę i usiadłszy wygodnie w fotelu, pogrążyłem
się w lekturze. Okazało się, iż nie był to dobry wybór, bo w gazecie, w
rubryce „Listy od czytelników”, znajdował się anonimowy artykuł,
traktujący o pewnej staruszce z Dunwich, którą kilkakrotnie w nocy
zbudził głos Jasona Osborna. Osborn był jednym z zaginionych,
którego zwłoki odnaleziono zimą, zniknął tuż przed moją pierwszą
wizytą u Ambrose’a, autopsja zaś wykazała, że — gdziekolwiek się
znajdował — poddawany był gwałtownym zmianom temperatury.
Ciało zmarłego było mocno pokiereszowane i poszarpane, dziwne te
rany, jak określił koroner, mogły być, i zapewne były, przyczyną jego
śmierci. Anonimowy korespondent, zdradzający solidne braki w
wykształceniu, twierdził, jakoby opowieść staruszki została
„przerobiona” i „przeredagowana”, bo „wydawała się
niewiarygodna”, po czym następował długi opis przeżyć staruszki,
która wstała i odpowiedziała na wołanie, próżno jednak poszukując
źródła głosu, dobiegającego, jak się zdawało kobiecie, „spoza niej, z
góry, z przestworzy”, czyli krótko mówiąc, „z nieba”.
Historia ta zaciekawiła mnie z kilku powodów.
Po pierwsze, dziwnie pasowała do wysuwanych tu i ówdzie
hipotez, jakoby nie tylko Osborn, lecz i inni zaginieni przed nim,
zostali zrzuceni na ziemię „z dużej wysokości”, po drugie, w całej
sprawie znów pojawiało się Dunwich, na koniec zaś zawierała kolejny
element, zdający się pasować do tej niezwykłej układanki, począwszy
od posępnych praktyk Alijaha Billingtona i tajemniczej istoty, którą
„przywołał z przestworzy”, aż po niedawne wydarzenia. Miałem
wrażenie, jakbym błądził w korytarzach labiryntu, na dodatek
przesiąkniętych bardzo silną, złowrogą aurą, a sam dom, ów
przyczajony, potworny stwór, czekał tylko na okazję, by zrobić mi coś
złego. Rozważania te nie wpłynęły kojąco na moje samopoczucie,
wręcz przeciwnie, nie mogłem zasnąć i przez wiele godzin leżałem,

106
czuwając i wsłuchując się w zawodzenie żab, odgłosy wydawane
przez rzucającego się we śnie Ambrose’a i w coś jeszcze: osobliwe
dźwięki przypominające kroki jakichś olbrzymich istot, stąpających w
czeluściach ziemi i wysoko w przestworzach.
Żaby rechotały przez całą noc, ucichły dopiero o świcie, a i to nie
do końca, kilka ropuch bowiem postanowiło uparcie kontynuować
swój koncert nawet za dnia. Kiedy wreszcie wstałem i ubrałem się,
wciąż byłem zmęczony, nie spasowałem jednak i tak jak
postanowiłem ubiegłego wieczoru, zamierzałem odwiedzić Dunwich.
Tuż po śniadaniu poprosiłem kuzyna, by pozwolił mi skorzystać z
auta, tłumacząc, że mam w Arkham do załatwienia pewną sprawę nie
cierpiącą zwłoki. Zgodził się bez oporów, a nawet z pewną ulgą, gdy
dowiedział się, że sprawy mogą zająć mi trochę czasu i
najprawdopodobniej wrócę dopiero pod wieczór. Powiedział, bym się
nie spieszył, został w Arkham tak długo, jak będzie trzeba, samochód
jest do mojej dyspozycji, po czym osobiście odprowadził mnie do
auta.
Pomimo podjętej pod wpływem impulsu decyzji, cel wizyty
miałem jasno określony. Zamierzałem odwiedzić tę samą starą panią
Bishop, której zagadkowe słowa przytoczył mój kuzyn w jednej z
pierwszych naszych rozmów i która wymieniła, jakby mimochodem,
imiona Nyarlathotep i Yog–Sothoth. Z pomocą wskazówek
zapisanych przez Ambrose’a na odwrocie koperty znajdującej się
wśród papierów, które pozwolił mi przejrzeć, trafienie do jej domu nie
powinno przysporzyć mi większych trudności i jeśli dopisze mi
szczęście, nie będę musiał pytać nikogo o drogę. Ponieważ, jak
wynikało z relacji Ambrose’a, była to sprytna, acz przesądna kobieta,
postanowiłem pójść na całość i pomówić z nią otwarcie, licząc, że
powie mi coś, czego w innej sytuacji nie zechciałaby wyjawić.
Zgodnie z moimi przypuszczeniami trafiłem na miejsce bez trudu.
Niski domek z nieco wyblakłymi, bielonymi ścianami wyglądał tak,
jak go opisywał mój kuzyn, na słupku przy bramce widniało nazwisko
BISHOP, co ostatecznie rozwiało wszelkie moje wątpliwości.
Przeszedłem wzdłuż ścieżki, wkroczyłem na ganek i zapukałem do
drzwi.
— Wejdź — dobiegł ochrypły głos.
Wszedłem do domu i, jak wcześniej mój kuzyn, znalazłem się w

107
ciemnym pokoju. Bez trudu dostrzegłem starą kobietę, która na
podołku trzymała wielkie, czarne kocisko.
— Usiądź, nieznajomy.
Tak też uczyniłem i nie przedstawiwszy się, zapytałem:
— Pani Bishop, czy słyszała pani żaby w lesie Billingtona?
— Taa — odrzekła. — Słyszałam jeich zew i wiem, co une
obznajmiają: łobecność tych ze zewnątrz.
— Wie pani, co to znaczy?
— A i pan tyż, tak sie mie przynajmniej wydai. Taa, pan sie
powrócił. Wiedziałam, co wróci, jak dom z nowa sie roztworzył. Pan
czekał, i to czekał długi czas. A tera wrócił, a ze z nim tamte, co
rozszarpujom i rozdzierajom i Bóg jeden wi, co jeszcze robiom ze z
ludźmi. Jezde już stara, nieznajomy, nie zostało mie sie dużo czasu,
ale mam nadzieje, co nie umrę we w taki sposób. Kim jezdeś i czemu
zadajesz mie te pytania, nieznajomy? Jezdeś jednym ze z Nich?
— A mam ślady? — zaoponowałem.
— Ni masz. Ale One mogom przybrać każden jeden kształt, jaki
sie jeim spodoba. Ty to już zresztom wiesz. — Jej głos, łamiący się od
śmiechu, nagle przycichł. — Tyn wóz to je tyn sam, co nieim
przyjechał pan, to un cie tu przysłał.
— Auto jest jego, lecz nie on mnie przysyła — odparłem
pospiesznie.
Zawahała się. — Nic złego nie zrobiłam. To nie ja żem napisała
tyn list. To Lem Whately, usłyszał coś, co nie było jemu przeznaczone.
— Kiedy usłyszała pani Jasona Osborna?
— Będzie z dziesięć nocy po tym, jak go wzieno, a potem
dwanaście nocy później i ostatni raz cztery noce przed tym, jak go
naleźli, tak jak szystkich innych za mojego życia i jak te szystkie, co
bedom jeszcze później. Słyszałam go tak jak ciebie, nieznajomy, a un
mieszkał całe życie o rzut kamieniem od mojej chałupy, to trudno,
cobym nie rozpoznała jego głosu.
— Co mówił?
— Za pierszym razem śpiewał, nigdy żem nie słyszała takich słów,
dziwne były. Za ostatnim jakby sie modlił. Za drugim to były szybko
wymienianie słowa we w Jeich języku, nie przyzna—czone dla
śmiertelnika.
— I gdzie on wtedy był?

108
— Na zewnątrz. Z Nimi. Zabawiali sie ze z nim, zanim go pożarli.
— Ale on nie został pożarty, pani Bishop. Przecież go odnaleziono.
— Tja — zachichotała. — Oni nie zawsze chcom ciał, ale zawsze
pożeraj om dusze, czy to coś, co sprawia, że człowiek myśli, co myśli,
robi, co robi i jezd tym, kim jezd.
— Siłę życiową.
— Nazywaj se to, jak chcesz, nieznajomy. To je to, czego chcom te
diabły! Ta jezd, znaleźli Jasona Osborna, był cały rozszarpany i
zmasakrowany, tak mówiom, ale nie żył, czy nie tak? Zabili go i
wzieni ze z niego, co chcieli, zabrali go do siebie i zabili.
— Do siebie, to znaczy gdzie?
— Tu i tamój, nieznajomy. Oni som tu przez cały czas. Wkoło nas,
tylko co my jeich nie widzimy. Słuchajom, co mówimy i czekajom u
dźwi, aż pan jeich przywoła, tak jak robił to już we w zaprzeszłości.
Taa, un wrócił, wrócił siem po dwustu latach, tak jak mój dziadek
przepowiedział, a teraz znów Jeich przywoła, rozpuści Jeich na świat,
tych co fruwajom, pełzajom i pływajom, tych co czekajom tuż obok,
zaraz tu, czekajom, by przejść poza bramę i zacząć szystko od nowa.
Wiedzom, gdzie som dźwi, i znajom głos pana, ale nawet un nie jezd
bezpieczny przed Niemi, jeżli nie zna szystkich blokad, symboli i
znaków. Ale un je zna, pan je zna. Wedle tego, co mówią, znał je od
dawna.
— Alijah?
— Alijah? — zachichotała niestosownie. — Alijah wiedział
wiency niż jakikolwiek śmiertelnik, wiedział taki rzeczy, co nikomu
nie mógł potem powiedzieć. Mógł ze z Tym rozmawiać i rozmawiał, a
bez to To nie mogło dopaść Alijaha. Alijah zamknął To i odszedł.
Alijah uwięził To i uwięził tyż pana, tam, na Zewnątrz, znaczy sie
kiedy pan był gotów powrócić sie po tak długim czasie. Niewielu o
tern wie, ale wie choćby Misquamacus. Pan stąpał po ziemi i nikt go
nie rozpoznał, bo miał tak wiele twarzy. O taa! Miał twarz Whately’a i
Dotena, i Gilesa, i Coreya, i choć siedział śród Whatelych, Dotenów,
Gilesów czy Coreyów, nikt nie sądził nawet, co ma przed sobą kogoś
innego niż Whately’a, Dotena, Gilesaczy Coreya, a on jadł ze z nimi,
spał ze z nimi, wędrował i rozmawiał, ale tak wielgi był we w tej
swojej Obcości Zewnętrznej, że tak co jeich brał, słabły i umierały, nie
mogąc go długo we w sobie utrzymać. Tylko Alijah przechitrzył pana,

109
tja, przechitrzył go będzie ze sto lat z okładem po jego śmierci. —
Znów zabrzmiał jej okropny śmiech, ale zaraz ucichł. — Wiem,
nieznajomy, ja wiem. Nie jezde dla nich użyteczna, ale słyszę ich
głosy, tam, na Zewnątrz, słyszę, co mówiom i nawet choć nie
rozumiem słów, słyszę ich, urodziłam sie w czepku i po prostu słyszę
ich głosy, idące stamtąd, z Zewnątrz znaczy sie.
Spróbowałem przetrawić otrzymane od niej informacje i rozważyć
je z punktu widzenia mego kuzyna. Wiedziałem o jej deprymującym
przekonaniu, jakoby dysponowała sekretną wiedzą, a także o niemal
pogardliwej wyższości, na którą zwrócił już uwagę Ambrose. Byłem
pewien, że faktycznie posiadała ogromną, tajemną i zakazaną wiedzę,
choć tak jak wcześniej ogarnęło mnie znów owo przygnębiające
uczucie zagubienia — czułem, że wciąż brak mi podstawowego
elementu układanki, klucza do zrozumienia sensu informacji, które
otrzymałem.
— One czekajom, coby wrócić tu i przejąć z powrotem Ziemie, nie
som tylko tutaj, som wszędzie, popod ziemią, we wodzie i tamój, na
Zewnątrz, a pan chce pomóc sie jeim wydostać.
— Widziała go pani? — zapytałem, nie mogąc się powstrzymać.
— Nie widziałam go na oczy. Tylko powłokę, którom nosi. Od nas
wszyscy wiedzom, co un wrócił. Znamy znaki. One zabrały przecież
Jasona Osborna, co nie? I Lema Waterbury. Znaczy sie, co jeszcze
wrócą — dorzuciła posępnie.
— Kim był Jonathan Bishop?
Zacmokała ponuro. — Dobre pytanie. To był mój dziadek. Natknął
sie na pewne tajemnice, myślał, co zgłębił je szystkie, i zaczął je
wykorzystywać, przywołał To, a potem nasłał na tych, co go
szpiegowali i byli niewygodni, ale nie mógł równać sie ze z panem i
spotkało go to samo co tamtych. Mówiom, co pan nie kiwnął palcem,
coby mu pomóc, twierdził, co był słaby i nie miał prawa wołać śród
kamieni ani do wzgórz, a tern bardziej sprowadzać na nas stworów ze
z piekła rodem, bez co we w Dunwich zaczęła narastać nienawiść i to
właśnie nas, Bishopów, Coreye i Tyndale nie cierpiały tu najbardziej.
Wszystko, co powiedziała ta stara kobieta, wydawało się
niezwykle znaczące i sensowne — listy Bishopa do Alijaha
Billingtona, o treści potwierdzającej słowa staruchy, a jakby tego było
mało, dalszych dowodów mogły udzielić dociekliwemu badaczowi

110
arkhamskie gazety. Niezależnie od przyczyn i motywów, fakty były
niezaprzeczalne, gazety donosiły zniknięciu i późniejszym
odnalezieniu Wilbura Coreya i Jedediaha Tyndala, lecz nie łączyły
tego zdarzenia z osobą Jonathana Bishopa. Listy Bishopa wszelako,
których za życia Alijaha nie oglądał prócz niego nikt inny, stanowiły
ogniwo łączące, wskazywały na związek, zanim jeszcze zniknął
Wilbur Corey, teraz zaś ta staruszka otwarcie przyznawała, że
zarówno Tyndalowie, jak i Coreyowie nienawidzili Bishopów. Można
się domyślać, co było tego powodem — fakt, że za tajemniczymi
zaginięciami dwóch mężczyzn stał nie kto inny, jak właśnie Jonathan
Bishop! Byłem tym bardziej sfrustrowany, że czułem, iż dysponując
odpowiednią wiedzą, mógłbym uzyskać od tej kobiety znacznie
więcej istotnych informacji. Co gorsza, czułem, że w jej słowach kryje
się jakiś przerażający, mroczny podtekst, jego brzmienie wyczuwało
się w jej śmiechu, a nawet w samym pomieszczeniu. Było to wrażenie
istnienia jakiegoś niepojętego sekretu, pierwotnej wiedzy sięgającej
zamierzchłej przeszłości i niewyobrażalnie odległej przyszłości,
plugawa, zła, cierpliwa aura czająca się wśród mrocznych cieni i
czekająca, aż nadejdzie dzień, gdy wychynie z niej, by unicestwić
wszystko, co żyje.
— Nie znała pani dziadka?
— Nie. Ale wiem wszysko, co o nim mówili. Był mądry, ale nie
dość mądry, prawdą okazało sie to, że niedostatek wiedzy może być
niebyzpieczny dla zdrowia. Ustawił tyn kamienny krąg, przywołał To,
a potem To przyszło, a ze z nim coś jeszcze i wzieno go, a potem pan
odesłał To i innych z powrotem, poprzez tyn krąg, na Zewnątrz. —
Ponownie zachichotała. — Nie wiesz, co sie dzieje poza tamtym
wzgórzem, nieznajomy?
Już chciałem wypowiedzieć jedno z kluczowych imion, na które
tak często napotykałem w starych księgach, lecz uciszyła mnie,
wyraźnie zaniepokojona i choć lęku nie było widać na jej obliczu, głos
jej drżał:
— Nie wymawiaj ich imon, nieznajomy. Jeżeli Oni słuchajom,
może sie okazać, co podejdom bliżej i dopadnom cie, chyba co
będziesz miał znak.
— Znak? Jaki znak?
— Łochronny.

111
Przypomniałem sobie, jak mój kuzyn opowiadał o dwóch łazikach,
którzy podczas przechadzki w Dunwich zapytali go, czy ma „znak”.
Przypuszczałem, że chodziło o ten sam znak. Zapytałem więc o nich.
— Tamtym chodziło o inny znak. To głupcy. Nie wiedzom, co to
oznacza, nie obchodzi jeich, co sie stanie, myślom, co zdobyliby bez
to władze i bogactwo, ale Znak to coś całkiem inszego. Te na
Zewnątrz nie majom zamiaru czynić ludziów bogatymi, chcom
jedynie tu wrócić, wrócić, jak bedom gotowe, by zniewolić nas,
splugawić, zmieszać sie ze z nami i zabijać nas, gdy tylko bedom
chcieli; z tych, co majom Jeich znak, nie bedom mieć żadnego
pożytku, chyba żeby ktoś był tak wielgi i potężny jak pan. A wonczas
on byłby należał do Nieich. Ja to wiem. Nie chcem, ale wiem.
Słyszałażem Jasona Osborna, jak krzyczał, tamty nocy, co go dopadli,
a Sally Sawyer, co sie zajmuje domem mego kuzyna Setha, słyszała
trzask rozrywanych desek, kiedy tyn stwór ruszył na szopę, gdzie był
wonczas Osborn, i także samo było ze z Lemem Waterburym. Miss
Frye widziała ślady, wielgie jak od słonia i różne, jakby je porobiło
coś ze dwa albo i trzy razy większe od słonia, nie ze z czteryma, tylko
więcy nogami, widziała tyż ślady skrzydeł, we w różnych miejscach,
ale ludzie tylko sie z niej śmiali, mówili, że sie jej przywidziało, a jak
chciała jeim to pokazać i zaprowadziła ich tam, okazało sie, co nie ma
już ani jednego śladu, jakby coś tamój wróciło i szystko dokładnie za
sobą pozacierało.
Oblał mnie zimny pot i włosy zjeżyły się na głowie, gdy to
mówiła. Kobieta opowiadała z takim przejęciem, że zdawała się w
ogóle zapominać o mojej obecności, najwyraźniej wszystko, co
zasłyszała, nierozerwalnie łączyło się z informacjami o jej przodku i
w efekcie sprawiło, że niemal bez końca rozmyślała nad tajemniczymi
i przerażającymi wydarzeniami rozgrywającymi się na tej zapadłej
prowincji.
— A najgorsze we w tym wszyskim jezd to, że Jeich w ogóle nie
widać, ale możesz poznać, co som blisko, po zapachu, bo cuchnom
pienińsko jak półdiablę ze samego dna piekieł!
Słyszałem i rozumiałem słowa kobiety, choć tak naprawdę już jej
nie słuchałem. Pewne elementy układanki trafiły na swoje miejsce,
tworząc wzorzec tak wyrazisty i sugestywny, że siedziałem jak
sparaliżowany ze zgrozy, nie pojmowałem, jak można opowiadać o

112
podobnych rzeczach z takim spokojem i opanowaniem. Pan, o którym
mówiła, jak wynikało z jej opowieści, musiał mieć ponad dwieście lat,
a zatem nie chodziło jej o Alijaha Billingtona.
Czy zatem miała na myśli Richarda Billingtona, a może raczej
tajemniczą postać, którą wielebny Ward Phillips określał mianem
„niejakiego Richarda Bellinghama czy Bollinhana”?
— Jakie jeszcze zna pani imiona pana?
Nagle stała się podejrzliwa i nieufna. — Nikt nie zna Jego imienia,
nieznajomy. Możesz, jak chcesz, nazywać go Alijahem, Richardem
abo jeszcze inaczej. Pan mieszkał tu bez pewien czas, a potem
odszedł, coby żyć tam, na Zewnątrz! Potem wrócił i znów odszedł
tamój. A teraz wrócił. Jezde już stara, nieznajomy, bez całe moje życie
słyszałam o nim różne historie i czekałam, kiedy wróci, bo tak było
przepowiedziane. Un nie ma imienia, nie ma stałego miejsca,
przychodzi i odchodzi, wędrując poprzez czas i przestrzeń.
— Musi być bardzo stary.
— Stary?—Zachichotała, ajej dłonie, jak z gliny, zgrzytnęły o
poręcze bujanego fotela. — Jezd starszy ode mie, od tego domu, od
pana, od nas trzech razem wziętych. Rok jezd dla niego jak tchnienie,
a dziesięć lat jak jedno uderzenie zegara.
Mówiła zagadkami, których nie potrafiłem rozwikłać. Jedno tylko
było jasne — ślad prowadzący do Alijaha Billingtona i jego ciemnych
sprawek wiódł znacznie dalej w przeszłość, sięgając być może nawet
poza czasy Richarda Billingtona. Cóż zatem próbował sprowokować
Alijah Billington? Czym się zajmował? Dlaczego tak nagle opuścił
rodzinne strony i wrócił do Anglii, skąd przed dziesiątkami lat
przybyli tu jego przodkowie? Pierwotne przypuszczenie, które
wydawało mi się tak oczywiste, że przyjąłem je za pewnik, jakoby
Alijah uciekł ze Stanów, zwolniwszy uprzednio Indianina Quamisa,
aby nie zostać posądzonym o współudział w dziwnych i
przerażających wydarzeniach, jakie rozgrywały się w okolicy, nie
brzmiało już tak przekonująco jak dotychczas. A jeśli tak, to co było
powodem owego nagłego i nieoczekiwanego wyjazdu Alijaha? Nic
nie wskazywało, że policja podejrzewała Billingtona o maczanie
palców w tajemniczych zaginięciach mieszkańców Dunwich i jeszcze
bardziej niewytłumaczalnych odkryciach ich ciał.
Stara kobieta milczała. Gdzieś wewnątrz domu tykał zegar, kot na

113
podołku staruchy podniósł się, przeciągnął i miękko zeskoczył na
podłogę.
— Kto tu ciebie przysłał, nieznajomy? — spytała nagle.
— Nikt. Sam przyszedłem. Z własnej woli.
— Nie przybywasz bez powodu. Jezdeś jednem ze z ludzi szeryfa?
Zapewniłem, że nie.
— I nie nosisz Znaku Starszych?
Znów zaprzeczyłem.
— Zważ, co mówisz, zważ, co robisz, albo Tamci na zewnątrz
zobaczą cię i usłyszą. Albo pan zwróci na ciebie uwagę, a un nie lubi
ciekawskich, co zadają za dużo pytań, a jak panu cóś sie nie podoba,
przywołuje To z przestworzy albo ze wzgórz, gdzie To spoczywa.
Nie wiem dlaczego, ale ani przez chwilę nie wątpiłem w jej
szczerość. Wierzyła w to, co mówiła, i choć może nie w pełni
pojmowała znaczenie swoich słów, była przekonana o istnieniu jakiejś
obcej siły, objawiającej się na różne dziwne sposoby i żywiącej wobec
całej ludzkości wrogie zamiary. Bywało, że mówiła z niemal religijną
żarliwością, zdziwiło mnie więc, gdy dowiedziałem się później, iż
była kongregacjonistką i choć rzadko uczęszczała do kościoła, gorąco
wierzyła w Boga, wiara ta wszelako nie przeszkadzała jej lękać się
istot z kosmosu, których barwny panteon istniał w jej umyśle.
Gdy w końcu opuściłem jej dom, nie miałem wątpliwości, że
mroczne wody, na jakie zapuściłem się z moim kuzynem, były nazbyt
rozległe dla któregokolwiek z nas, a nawet dla nas obu razem
wziętych. Łagodna schizofrenia, której objawy ujawniły się u mego
kuzyna po powrocie do domu, jeszcze bardziej skomplikowała całą
sprawę i nie ulegało wątpliwości, że muszę zwrócić się po pomoc do
kogoś jeszcze, w przeciwnym razie poniosę sromotną klęskę, a mój
wyjazd do Dunwich okaże się niewypałem. Jedyne, co mogłem
uczynić, to obudzić jakieś, Bóg jeden wie jakie, siły, gdyż w moim
obecnym stanie gotów byłem przyjąć, że wśród wzgórz faktycznie
istnieją pewne bliżej nieokreślone złe moce, a może nawet obce,
wrogie nam istoty pragnące przejąć kontrolę nad ludzkością, po
uprzednim jej przetrzebieniu.
Wracałem do domu w zamyśleniu, czułem się zagubiony w
labiryncie bez wyjścia, pełnym wąskich przejść i ślepych zaułków. W
tym to posępnym nastroju dotarłem w końcu do domu i zastałem

114
kuzyna pogrążonego w pracy, w gabinecie. Chyba nie sądził, że wrócę
tak wcześnie, gdyż na mój widok błyskawicznie schował papiery,
którymi się zajmował, do szuflady biurka. Zdążyłem jednak dostrzec
na jednej z kartek osobliwe diagramy i wykresy. Zachowywał się
tajemniczo, ale i ja nie pozostałem mu dłużny. Nie wyjawiłem, dokąd
pojechałem, i zbywałem jego pytania, co wyraźnie go rozdrażniło,
choć nie powiedział mi tego otwarcie. Wydawał się niezadowolony z
mojej obecności, a ja swój ą postawą chyba jeszcze bardziej
podsyciłem to odczucie. Na szczęście dzień miał się już ku końcowi i
natychmiast po wieczerzy udałem się do swego pokoju, wymawiając
się bólem głowy. Poniekąd było to prawdą, gdyż istotnie miałem w
głowie potworny mętlik, który od biedy można by przyrównać do
migreny.
Biorąc pod uwagę, co wydarzyło się tej nocy, pragnę niniejszym
zastrzec, że nie byłem chory ani nie znajdowałem się pod żadnym
obcym, szkodliwym wpływem. Miałem zmącone myśli, to prawda,
lecz nie do tego stopnia, by doświadczyć omamów wzrokowych czy
też słuchowych. Prawdę mówiąc, byłem wyjątkowo wyczulony, może
instynkt podpowiadał mi, że już wkrótce wydarzy się coś
niezwykłego.
Wieczór rozpoczął się, jak poprzedni, od demonicznego
zawodzenia żab, których ogłuszający zew dobiegał z trzęsawisk,
pośrodku lasu, pomiędzy wieżą a domem. Słońce ledwie zaszło, nie
zdążyłem nawet dojść do swego pokoju, gdy rozległ się ich złowrogi
rechot, zaczęło się od nieśmiałego kumkania tu i tam, które z wolna
przerodziło się w gromki, niejednolity chór, rozbrzmiewaj ący
nieprzerwanie, odkąd słońce skryło się za horyzontem. Kuzyn zdawał
się nie słyszeć ich diabelskiego zaśpiewu, a ja nie wspomniałem o tym
ani słowem, nie wiedząc, co mógłby sobie pomyśleć, gdybym
powrócił do tematu poruszanego poprzedniego wieczoru. Dopiero w
sanktuarium swojego pokoju uświadomiłem sobie, jaki hałas czyniły
żaby, choć w tym skrzydle domu i tak był on znacznie wytłumiony.
Nie pozwoliłem wszelako, by wyobraźnia wzięła u mnie górę nad
rozsądkiem. Sięgnąłem po książkę, którą zawsze mam przy sobie —
O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a — i ponownie
pogrążyłem się w lekturze przygód jakże uroczych bohaterów, Kreta,
Ropucha i Szczura. Książka jak zawsze przyniosła mi wiele radości i

115
nie upłynęło wiele czasu, gdym zapomniał o bulwersujących
wydarzeniach, jakie miały miejsce w okolicy Dunwich, odkąd
zjawiłem się tu w odpowiedzi na dramatyczny list mego kuzyna, i
przeniosłem się do sielskiej, przeciętej wstęgą wiecznej Rzeki, krainy
zaludnionej przez niezapomniane postaci zrodzone w wyobraźni
Grahame’a. Czytałem długo i choć nie udało mi się w pełni
zapomnieć o drażniącym rechotaniu żab, w znacznym stopniu
zatraciłem się w lekturze. Gdy w końcu przerwałem czytanie,
dochodziła północ, a księżyc znajdował się już po zachodniej stronie
nieboskłonu. Zgasiłem światło, gdyż trochę zmęczyły mi się oczy.
Mimo to nie czułem znużenia, byłem odprężony i w głębi duszy wciąż
nieco podenerwowany. Przesiedziałem tak pewien czas, podczas gdy
w moich myślach kolejne elementy układanki Billingtona jakby same
z siebie trafiały w odpowiednie, dla nich przeznaczone miejsca.
Gdy tak próbowałem rozwikłać ową zagadkę w racjonalny sposób,
usłyszałem trzask otwieranych drzwi do pokoju mego kuzyna i jego
kroki na korytarzu. Zrozumiałem, że znów wybierał się do kamiennej
wieży, i pamiętam, że w pierwszej chwili chciałem go zatrzymać, lecz
nie mogłem się na to zdobyć. Słyszałem, jak schodzi po schodach, a
wkrótce potem trzasnęły zamykane drzwi frontowe. Przemknąłem
przez korytarz do jego pokoju, skąd miałem dogodny widok na
trawnik, przez który kuzyn musiał przejść, by dotrzeć do zagajnika, a
stamtąd, przez moczary, do wieży. Zobaczyłem go i znów jakiś impuls
nakazał mi pójść za nim. Powstrzymał mnie przed tym głos rozsądku i
coś jeszcze… dojmujący strach; nie miałem pewności, że i tej nocy
mój kuzyn lunatykował, jak dotychczas, całkiem możliwe, że był
świadom swoich poczynań, a wówczas bez trudu zorientowałby się, iż
jest śledzony.
Przez chwilę targały mną sprzeczne emocje, nie potrafiłem się
zdecydować, aż w końcu uznałem, że o tym, czy Ambrose udał się do
wieży, czy też nie, mogę przekonać się w bardzo prosty sposób,
wystarczy, bym poszedł do gabinetu i wyjrzał przez okrągłą,
przezroczystą szybkę w oknie witrażowym. Jako że było ono
skierowane na wieżę, w blasku księżyca powinienem spostrzec
Ambrose’a, gdy będzie stał na podeście, przy otworze w dachu.
Zanim podjąłem tę decyzję, Ambrose miał dość czasu, by dotrzeć do
celu, tak więc bez wahania po ciemku zszedłem po schodach; znałem

116
dom na tyle dobrze, iż nie sprawiło mi to najmniejszych trudności, bez
zwłoki więc udałem się do gabinetu.
Gdy po raz pierwszy ujrzałem wówczas, w ciemności, witrażowe
okno, zdumiał mnie i zadziwił niezwykły efekt, jaki wywierała
poświata księżyca na te drobne, barwne szybki — zdawać by się
mogło, iż odbite od nich światło rozjaśnia swym blaskiem całe
wnętrze gabinetu. Tak jak poprzednio wspiąłem się na regał, czyniąc
to wszelako ze znacznie większą ostrożnością i wlepiłem wzrok w
okrągłą, przezroczystą szybkę pośrodku witrażu. Wspomniałem już
wcześniej o dziwnej iluzji, jakiej doświadczyłem, gdy ostatnio
zdarzyło mi się wyglądać przez tę szybkę. Teraz także ujrzałem za nią
pejzaż, ten wszelako, który spodziewałem się zobaczyć, choć spowity
blaskiem znacznie jaśniejszym niż księżycowa poświata, zmieniający
nader subtelnie kształty, kolory, cienie, nadając im przez to obcego,
niezwykłego i zgoła dziwnego charakteru. Pośród tego krajobrazu
wznosiła się wieża, która teraz wydawała mi się mniej odległa niż
poprzednio, jakby stała na skraju lasu, i choć proporcje i perspektywa
nie zostały zniekształcone, wszystko było jak należy, to miałem
wrażenie, że oglądam tę kamienną budowlę przez szkło
powiększające.
Uwaga moja nie była skupiona na szczegółach perspektywy ani
nawet na niezwykle silnej poświacie, płynącej, zdawałoby się, z
księżyca, lecz na samej wieży. Mimo iż było już po północy, ujrzałem
wyraźnie mego kuzyna stojącego na niedużym podeście u szczytu
schodów wewnątrz wieży. W srebrzystobiałym blasku widziałem
górną połowę jego ciała, a gdy go spostrzegłem, stał właśnie z obiema
rękami w górze, zwrócony ku zachodniemu nieboskłonowi, gdzie o tej
porze migotały gwiazdy i konstelacje zimowego nieba, wiszące nisko
nad horyzontem: Aldebaran w Hyadesie, fragment Oriona i nieco
wyżej Syriusz, Capella, Bliźnięta oraz Saturn, te ostatnie przyćmione
nieco z uwagi na bliskość księżyca. Później uzmysłowiłem sobie, że
widzę mego kuzyna znacznie wyraźniej, aniżeli powinienem zgodnie
z prawami perspektywy i ostrości, wynikającymi z odległości miejsca,
lecz w owej chwili nie doszło to do mnie z taką siłą, z jaką
uświadomiłbym to sobie w innych okolicznościach, a to z jednego,
zasadniczego powodu — spostrzegłem bowiem znacznie wyżej
aniżeli sam krajobraz, będący jedynie marnym tłem dla czegoś

117
bardziej przerażającego, upiorną wizję, zapierającą dech w piersiach.
Mój kuzyn Ambrose nie był sam.
Wychodziła zeń jakaś narośl, nie potrafię określić tego inaczej, nie
mająca początku ani końca, lecz zdająca się być w ciągłym, płynnym
ruchu, jak gdyby żyła. Narośl ta przypominała równocześnie węża,
nietoperza i ogromne amorficzne monstrum z czasów, kiedy ziemia
była bardzo młoda, a zamieszkujące ją stworzenia nie wypełzły
jeszcze całkiem z pierwotnego szlamu. Prócz tego widziałem coś
jeszcze, inne istoty unoszące się w powietrzu wokół Ambrose’a, na
dachu wieży i nieco ponad nią, jednak opisać tych stworzeń nie jestem
w stanie. Na dachu, po obu jego stronach przycupnęły dwie istoty
przypominające żaby, które niemal bez przerwy zmieniały kształt oraz
wygląd i które wydawały upiorne dźwięki, przeciągły, atonalny gwizd
dorównujący jedynie przenikliwemu, gardłowemu żabiemu rechotowi,
osiągającemu swe hałaśliwe, kakofoniczne crescendo. W powietrzu
wokół niego roiło się od wężopodobnych stworzeń o dziwacznie
zniekształconych łbach i groteskowo dużych, szponiastych
kończynach, unoszących się dzięki wielkim, czarnym, błoniastym,
nietoperzowym skrzydłom. Widok ten, który w normalnych
okolicznościach bez wątpienia powaliłby mnie bez przytomności na
ziemię, był tak niesamowity, że w pierwszej chwili jąłem zastanawiać
się, czy nie postradałem zmysłów. Wydawało mi się, że sprawy
związane z lasem Billingtona owładnęły mną do tego stopnia, iż
zacząłem mieć omamy wzrokowe, i w sumie nie było w tym nic
dziwnego. Teraz nie mam już wątpliwości, że fakt, iż potrafiłem w
racjonalny sposób wytłumaczyć sobie takie zdarzenie, potwierdza
jego prawdziwość i rzeczywiście doszło do niego, a nie było li tylko
wytworem mojej wyobraźni.
Wokół wieży przez cały czas coś kłębiło się i poruszało, niekiedy
dostrzegałem wijące się płynnie w powietrzu wężowe stworzenia, to
znowu znikały one bez ostrzeżenia, jakby przechodziły gładko do
innego wymiaru; amorficzne, świszczące istoty przybierały na
przemian to olbrzymie kształty i rozmiary, to znów zmniejszały się do
wielkości pospolitych ropuch. Narośl w powietrzu przed moim
kuzynem, a raczej to, co określiłem mianem narośli, wirowała w
odrażającym, szalonym tańcu, tak gwałtownie, że nie byłem w stanie
oderwać od niej wzroku; byłem pewien, że gdy to uczynię, iluzja i

118
cała reszta zniknie, pryśnie, a ja znów ujrzę przed sobą spokojny,
spowity księżycową poświatą krajobraz, jak ten, który spodziewałem
się zobaczyć. Wiem, że określenie „wir” nie jest w pełni adekwatne do
tego, co wówczas spostrzegłem, lecz z niego właśnie, ku memu
przerażeniu i osłupieniu, wyłoniła się istota, będąca z początku
kanciastym przedłużeniem, sięgającym hen, w przestworza, którego
ogniskowa znajdowała się na szczycie wieży, tuż przed stojącym w
bezruchu Ambrose’em. Stopniowo jednak kształt ów przerodził się w
ogromną, amorficzną bryłę zmieniającego się ciała, łuskowatego jak
niektóre z węży, wydłużającego się i skracającego na przemian,
zaopatrzonego w mnóstwo wijących się, giętkich macek
najróżniejszych długości i rozmiarów. Wreszcie przeobraził się w
potworną, pokrytą czarną sierścią istotę o wielkich, czerwonych
ślepiach łypiących z najróżniejszych części ciała, piekielnego,
monstrualnego stwora wyglądającego jak ośmiornica o dziwacznie
małym, skurczonym kadłubie i morderczych mackach setki razy
dłuższych i cięższych niż reszta cielska, chłoszczących bezlitośnie
powietrze; zwężające się końce niknęły gdzieś w oddali, podczas gdy
na sinawym korpusie istoty otworzyło się kolejne wielkie oko, tuż pod
nim zaś rozwarła się szeroka paszczęka, z wnętrza której dobył się
mrożący krew w żyłach, choć przytłumiony wrzask. Dźwięk ten
sprawił, że świszczące stworzenia na dachu i żaby koncertujące na
moczarach jeszcze bardziej wzmogły swój ogłuszający jazgot i wtedy
też kuzyn mój zaintonował potworną, osobliwą pieśń — z jego ust
popłynęły tony, które w moich udręczonych uszach zabrzmiały jak
okrutna parodia ludzkiego języka, przepełniając mnie zgrozą i
przerażeniem, jakich nigdy dotąd nie zaznałem, a pośród dźwięków,
jakie z siebie wydał, usłyszałem jedno z budzących trwogę imion, na
które tak często natykałem się ostatnimi czasy, imię rodzące w
duszach lęk, wiążące się nierozerwalnie z tajemną i krwawą historią
tej przeklętej okolicy: —N’gai, n’gha’gliaa, y’hah… Yog–Sothoth.
Słowa te wypowiedziane zostały tak głośno, z takim przejęciem i
siłą, że chyba musiał je usłyszeć cały świat. Niemal spadłem z regału,
gdy w tej samej chwili ponownie owładnęła mną ta dławiąca,
wszechogarniająca, zła aura, bijąca jednak tym razem nie od strony
ścian, lecz z samego środka owego dziwnego okna.
Nie udało mi się utrzymać równowagi, upadłem na kolano i przez

119
chwilę pozostałem w tej pozycji, odzyskując władzę nad zmysłami.
Wreszcie podniosłem się rozdygotany i wytężyłem słuch, lękając się
dźwięków, jakie mogłem za chwilę usłyszeć. A jednak nie
wychwyciłem nic, zupełnie nic, aż w końcu mocno zakłopotany,
sfrustrowany i nie potrafiący pojąć, co się właściwie wydarzyło, znów
zacząłem wspinać się na regał, choć instynkt podpowiadał mi, bym
wziął nogi za pas. Miałem mętlik w głowie, wydawało się, że oto
doświadczyłem nader upiornej, niewiarygodnej i niepojętej
halucynacji. Czułem, że muszę jeszcze raz rzucić okiem na stojącą w
lesie kamienną wieżę. Poddałem się impulsowi i wróciwszy na
poprzednie miejsce, zlustrowałem wzrokiem rozciągający się przede
mną osobliwy krajobraz.
Ujrzałem wieżę, zobaczyłem las skąpany w srebrzystym blasku
oraz księżyc chylący się ku zachodowi, a także falującą, widmową,
mglistą linię rozciągającą się od jednej z gwiazd, by zaraz rozwiać się
i zniknąć, ektoplazmatyczny słup, dziwaczną narośl, jakby to
wszystko, co przed chwilą widziałem, było tylko wytworem mej
chorej wyobraźni. Na wieży nie było nikogo i choć chór żab wciąż
rozbrzmiewał w oddali, inne dźwięki ucichły zupełnie, a kuzyn gdzieś
przepadł. Stałem przez chwilę z twarzą przy szybie, wyglądając z
niedowierzaniem na zewnątrz. Pojąłem, że kuzyn musiał właśnie
wracać do domu, odsunąłem się spiesznie od okna i rzuciłem jeszcze
ostatnie, trwożliwe spojrzenie przez okrągłą szybkę na pusty,
osobliwie spokojny pejzaż na zewnątrz.
Zeskoczyłem na podłogę, wyszedłem z gabinetu i wspiąłem się
szybko po schodach do swego pokoju. Ledwie tam dotarłem, gdy na
dole trzasnęły drzwi i zaraz potem usłyszałem kroki Ambrose’a.
Nasłuchiwałem przez chwilę i nagle przeżyłem wstrząs. Mój kuzyn
nie był sam! Te kroki! Jedne silne, głośne, drugie powolne, jak gdyby
ktoś powłóczył nogami. A jakby tego było mało, głosy, ciche,
szepczące, napływające od podnóża schodów!
— Sporo czasu! — Gardłowy głos, lecz bez wątpienia należący do
mego kuzyna, Ambrose’a.
— Tak, panie.
— Uważasz, że się zmieniłem?
— Nie, z wyjątkiem oblicza i stroju.
— Gdzie byłeś?

120
— W Mnar i Carcosie. A wy, panie?
— W wielu miejscach, miałem wiele twarzy. W czasach przeszłych
i przyszłych. Mów cicho, bo nie jest tu bezpiecznie. W domu
przebywa obcy z mojej krwi.
— Mam ułożyć się na spoczynek?
— Potrzeba ci do tego snu?
— Nie.
— Odpoczywaj przeto i czekaj. Do rana będzie jak zawsze.
— Tak, panie. Gdybyście mnie potrzebowali, będę w kuchni, jak
zwykle.
— Zostań. Wiesz, jaki mamy rok, zgodnie z ludzkim kalendarzem?
— Nie, panie. Jak długo mnie nie było? Dwa lata? Dziesięć?
Ambrose zachichotał. To był przerażający dźwięk. — Toż to jak
byle tchnienie! Więcej niż dwadzieścia razy po dziesięć lat. Zaszły
wielkie zmiany, dokładnie jak to przewidzieli Przedwieczni, tak jak
się tego spodziewaliśmy. Przekonasz się.
— Dobrej nocy, panie.
— Zaprawdę, dużo wody upłynęło, dokąd ostatni raz zwróciłeś się
do mnie tymi słowy. Ty też odpocznij, czeka nas bowiem mnóstwo
pracy, musimy być gotowi na Ich przybycie i otworzyć Im drogę.
Nastała cisza, jeśli nie liczyć kroków mego kuzyna, wchodzącego
po schodach. Dźwięk ten wydał mi się tym bardziej przerażający, że
po tym, co ujrzałem lub tylko wydawało mi się, że ujrzałem przez
okno gabinetu i co usłyszałem z rozmowy przy schodach, wszystko
jakby powróciło do normy. Ta zwyczajność, osobliwa pospolitość
sprawiła, że zacząłem zastanawiać się, czy nie postradałem zmysłów.
Kuzyn wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Po chwili
skrzypnęło jego łóżko i zapadła głucha cisza.
W pierwszym odruchu miałem chęć uciec, lecz ucieczka
obudziłaby w Ambrosie niepotrzebne podejrzenia i jeszcze większą
wrogość, a tego chciałem za wszelką cenę uniknąć. Po namyśle
pojąłem, że to nie jest rozsądne wyjście. Poczułem się, jakbym chciał
opuścić Ambrose’a, zdezerterować, pozostawić go samego. Z
przemyśleń tych nasunął mi się jeden logiczny wniosek, jedyna rzecz,
jaką mogłem w tej sytuacji uczynić. Musiałem raz jeszcze spotkać się
z doktorem Harperem i przedstawić mu w porządku chronologicznym
zapis wszystkich wydarzeń, jakie tu zaszły, załączając, jeśli to

121
możliwe, oryginały lub też kopie dokumentów znajdujących się w
bibliotece mojego kuzyna. Pora była późna i choć nie miałem ochoty
zabierać się do tego od razu, wiedziałem, iż muszę to zrobić. Przed
opuszczeniem tego domu muszę przygotować pisemne wyznanie,
którego treść pomoże temu komuś, kto zostanie wynajęty, by
rozwikłać zagadkę lasu Billingtona, jak również, osobliwych i
potwornych wypadków w Dunwich.
Tej nocy nie zmrużyłem oka.

***

Rankiem odczekałem, aż kuzyn zejdzie, i dopiero wtedy z


niepokojem, niepewny, co przyjdzie mi ujrzeć, opuściłem swój pokój.
Moje obawy okazały się jednak mocno przesadzone. Zastałem
Ambrose’a przyrządzającego śniadanie. Tryskał humorem, a jego
zachowanie nieco ukoiło trawiące mnie lęki, choć nie wyparło do cna
z mojej pamięci wspomnień o wydarzeniach minionej, pamiętnej
nocy. Co więcej, wydawał się podejrzanie uprzejmy. Spytał, czy żabi
chór nie obudził mnie przedwcześnie.
Zapewniłem go, że nie.
Ropuchy czyniły potworny hałas i kuzyn mój zastanawiał się, czy
nie należałoby ich nieco przetrzebić. Nie wiem dlaczego, ale jego
słowa przepełniły mnie dojmującą trwogą. Przypomniałem mu o
zaleceniach Alijaha, na co Ambrose tylko się uśmiechnął. Było w tym
grymasie coś złowrogiego i chytrego, jakby kuzyn dawał mi do
zrozumienia, że zna sens zagadkowej instrukcji starego Billingtona,
ale jest mu to obojętne. Ta niezwykła reakcja zaniepokoiła mnie
jeszcze bardziej, aczkolwiek zrobiłem co w mej mocy, by się z tym
nie zdradzić. Ambrose poinformował mnie, że przez większą część
dnia będzie zajęty poza domem i ma nadzieję, iż nie poczytam mu
tego za złe. Okazało się, że ma do wykonania w lesie pewną pilną
pracę.
Nie dałem po sobie poznać, iż było mi to jak najbardziej na rękę,
gdyż pod jego nieobecność będę mógł przejrzeć i ewentualnie
skopiować papiery, które przechowywał w gabinecie. Musiałem
wszelako z czystej kurtuazji zapytać, czy nie potrzebuje mojej
pomocy.

122
Uśmiechnął się. — To bardzo miło z twojej strony, Stephenie.
Widzisz jednak, zapomniałem ci powiedzieć, że mam już pomocnika.
Wynająłem go pod twoją nieobecność, gdy udałeś się do Arkham, i
pomyślałem, że powinienem ci o nim wspomnieć, abyś się nie
niepokoił. Trochę dziwacznie mówi i nosi osobliwy strój. Jest
Indianinem.
Nie potrafiłem ukryć swego zaskoczenia.
— Wydajesz się zdumiony.
— Trochę mnie to zdziwiło — wykrztusiłem. — Gdzie w tej
okolicy udało ci się znaleźć Indianina?
— Sam tu przyszedł, więc zatrudniłem go do pomocy. Nie
uwierzyłbyś, na co można natrafić wśród tych wzgórz. — Wstał i
zaczął zbierać talerze, uznawszy najwyraźniej, że skoro wdałem się w
rozmowę, znaczyło to, iż skończyłem już śniadanie. W pewnej chwili
odwrócił się do mnie i jakby mimochodem dorzucił: — Wiesz, uznasz
to zapewne za wyjątkowo osobliwy zbieg okoliczności, ale ten
Indianin ma na imię Quamis.

3. OPOWIEŚĆ WINFIELDA PHILLIPSA

Stephen Bates, z polecenia Armitage’a Harpera, przybył do


gabinetu doktora Seneki Laphama w kampusie Uniwersytetu
Miskatonic tuż przed południem, 7 kwietnia 1924 roku. Był
przystojnym mężczyzną przed pięćdziesiątką, o włosach lekko
przyprószonych siwizną. Choć bardzo starał się zachować zimną
krew, widać było, że jest podekscytowany i mocno wzburzony, ja
natomiast określiłem go w duchu jako potencjalnie histerycznego
neurotyka. Przyniósł ze sobą pokaźny manuskrypt, zawierający relacje
o wydarzeniach, których był świadkiem, oraz związane z tymi
wypadkami dokumenty i skopiowane przez niego listy. Ponieważ
doktor Harper uprzedził mnie telefonicznie o jego wizycie, został od
razu zaprowadzony do doktora Laphama, który wydawał się nim
wielce zainteresowany, co pozwoliło mi przypuszczać, iż manuskrypt
musiał dotyczyć pewnych aspektów antropologii, która to dziedzina
była bliska memu pracodawcy.

123
Przedstawił się i został poproszony, bez żadnych wstępów, o
przedstawienie swej historii. Nie trzeba było go do tego namawiać.
Jego opowieść okazała się nieco chaotyczna i o ile zdołałem się
zorientować, traktowała o jakiejś osobliwej sekcie. Wkrótce jednak
okazało się, że moja reakcja na opowieść Batesa nie ma żadnego
znaczenia; twarz mego pracodawcy była poważna, wręcz surowa i
pełna skupienia, jego wydęte wargi ściągnęły się w wąską kreskę,
powieki miał na wpół opuszczone, czoło zmarsowiałe. Z takim
przejęciem słuchał swego gościa, tak go to zaaferowało, że zupełnie
zapomniał o porze lunchu. Bates tymczasem snuł już bez przeszkód
swą opowieść i przerwał dopiero, gdy przypomniał sobie o
przyniesionym manuskrypcie. Wyjął go i podawszy Laphamowi,
poprosił, by ten natychmiast go przeczytał.
Ku memu jeszcze większemu zdumieniu doktor uczynił to. Niemal
z ekscytacją pogrążył się w lekturze, przekazując mi każdą kolejną
przeczytaną stronicę. Nie pytał mnie o komentarz, a ja nie kwapiłem
się, by go udzielić. Przeczytałem tę niesamowitą relację z
narastającym zdumieniem, nie omieszkając zauważyć, że doktorowi
Laphamowi od czasu do czasu lekko drżały ręce. Po godzinie,
skończywszy lekturę na krótko przede mną, doktor spojrzał z
przejęciem na naszego gościa i poprosił o dokończenie opowieści.
— Ale to już wszystko — odrzekł Bates. Powiedział, co miał
powiedzieć. Skopiował też wszystkie, jego zdaniem, dokumenty
związane z tą sprawą.
— Miał pan jakieś kłopoty?
— Nie. Wcale. Kiedy jednak skończyłem, zjawił się mój kuzyn.
Zobaczyłem Indianina. Był ubrany tak, jak według mnie noszą się
Indianie z plemienia Narragansetts. Okazało się, że kuzyn potrzebuje
pomocy.
— Doprawdy? O co chodziło?
— Otóż nawet z pomocą Indianina nie mógł poradzić sobie z
oznakowanym kamieniem usuniętym z dachu wieży. Nie był on
jednak tak ciężki, że nie zdołałby unieść go jeden krzepki mężczyzna,
i tak też mu powiedziałem. Kuzyn zaproponował, abym sam
spróbował. Wyjaśnił, że chce przenieść kamień i zakopać z dala od
wieży. Okazało się, że nie miałem żadnych kłopotów z przeniesieniem
kamienia, nawet w pojedynkę.

124
— Kuzyn panu nie pomógł?
— Nie. Indianin też nie.
Mój pracodawca podał gościowi ołówek i kartkę.
— Czy mógłby pan naszkicować okolicę, gdzie stoi wieża, i
określić w miarę dokładnie miejsce, w którym zakopał pan kamień?
Bates zrobił to, choć wydawał się lekko skonfundowany. Doktor
Lapham dołączył kartkę do manuskryptu, który mu oddałem. Odchylił
się do tyłu, składając na brzuchu dłonie stykające się koniuszkami
palców.
— Nie wydało się panu dziwne, że kuzyn nie pospieszył panu z
pomocą?
— Nie. Założyliśmy się. Ja wygrałem. Trudno było oczekiwać, że
zechce mi pomóc, przecież w ten sposób przyczyniłby się do swojej
przegranej.
— Czy to wszystko, czego chciał?
— Tak.
— Czy zdołał się pan zorientować, co robił pański kuzyn?
— O tak. Wraz z Indianinem sprzątali wokół wieży. Zwróciłem
uwagę, że ślady szponów i skrzydeł, które widziałem poprzednim
razem, zostały starannie usunięte. Spytałem o nie, ale kuzyn zbył
mnie, mówiąc, że na pewno mi się tylko przywidziały.
— Kuzyn pański wie, że nadal interesuje się pan lasem
Billingtona?
— Oczywiście.
— Panie Bates, czy zgodzi się pan pozostawić u mnie na pewien
czas ten manuskrypt?
Zawahał się, lecz w końcu wyraził zgodę, jeśli rękopis mógł
przydać się na cokolwiek memu pracodawcy, co doktor Lapham
natychmiast potwierdził. Widać było, że nie bardzo chce się z nim
rozstać w obawie, by treść manuskryptu nie została wyjawiona opinii
publicznej. Doktor Lapham zapewnił, że tego nie zrobi.
— Czy w tej sytuacji jest coś, co powinienem uczynić, doktorze?
— zapytał z przejęciem.
— Owszem. Przede wszystkim jedną rzecz…
— Pragnę dotrzeć do sedna tej sprawy i naturalnie uczynię w
związku z tym wszystko, co w mojej mocy.
— Wobec tego proszę wrócić do domu.

125
— Do Bostonu?
— I to natychmiast.
— Wolałbym nie pozostawiać go na łasce tego czegoś, co czyha w
owych lasach — zaprotestował Bates. — Poza tym mogłoby to
wzbudzić w nim podejrzenia.
— Sam pan sobie przeczy. To, czy on zacznie coś podejrzewać,
czy też nie, nie ma najmniejszego znaczenia. Z tego, co mi pan
powiedział, wnioskuję, że pański kuzyn potrafi świetnie sobie radzić z
wszelkimi potencjalnymi zagrożeniami.
Bates uśmiechnął się jak mały chłopiec, sięgnął do wewnętrznej
kieszonki, wyjął list i położył go przed moim pracodawcą. — Czy to
potwierdza pańskie słowa, doktorze?
Lapham powoli przeczytał list, złożył go i wsunął na powrót do
koperty.
— Tak jak pan mówił, coś musiało go popchnąć do napisania listu,
w którym błaga pana o przyjazd.
Nasz gość zgodził się z tym wytłumaczeniem. Wciąż jednak
zastanawiał się nad kwestią wyjazdu, wolał raczej wrócić do domu
kuzyna i pozostać tam przez pewien czas, by jego wyjazd nie
wzbudził niepotrzebnych sensacji.
— Uważam, że lepiej będzie, jeśli natychmiast wróci pan do
Bostonu. Jeżeli jednak zdecyduje się pan wrócić do domu kuzyna,
sugeruję, aby skrócił pan swój pobyt tam do, powiedzmy, trzech dni,
nie dłużej. W drodze powrotnej do Bostonu, już przed samym
wyjazdem, proszę raz jeszcze odwiedzić mój gabinet.
Nasz gość podniósł się, zamierzając wyjść.
— Jeszcze chwilkę, panie Bates — rzekł Lapham.
Pracodawca mój podszedł do metalowej szafki, otworzył ją, wyjął
coś i zaniósł to do swego biurka. Położył przedmiot wyjęty z szafki na
blacie, przed Batesem.
— Panie Bates, czy widział pan kiedyś coś takiego?
Mężczyzna spojrzał na niewielki przedmiot — była to
płaskorzeźba, wysokości około siedmiu cali, przedstawiająca
potworną istotę o kształtach ośmiornicy, z wielkim łbem głowonoga,
długimi mackami, parą skrzydeł na grzbiecie i ogromnymi,
szponiastymi łapami w dolnej części korpusu. Bates przyglądał się
płaskorzeźbie z fascynacją pomieszaną ze wstrętem, Lapham zaś

126
czekał cierpliwie.
— Przypomina trochę, choć nie całkiem, jedną z istot, które
widziałem lub wydawało mi się, że widziałem przez okno gabinetu,
tamtej nocy — odezwał się w końcu Bates.
— Ale nigdy wcześniej nie widział pan takich płaskorzeźb? —
spytał z naciskiem doktor Lapham.
— Nie, nigdy.
— Nawet na rysunku?
Bates pokręcił głową.
— Wygląda jak stwór, który przeleciał tuż obok wieży i który mógł
zostawić te ślady szponów albo jak ten, z którym rozmawiał mój
kuzyn.
— A więc tak zinterpretował pan tę scenę? Jako rozmowę?
— Nigdy dotąd tak o tym nie myślałem, ale chyba nie da się tego
inaczej wytłumaczyć, czyż nie?
— Wszystko wskazuje, że się w jakiś sposób porozumiewali.
Bates wciąż nie odrywał wzroku od płaskorzeźby, która, o ile
pamiętam, pochodziła z Antarktydy.
— To… to odrażające — rzekł w końcu.
— Owszem. A najbardziej odrażające jest to, że, jak podejrzewam,
płaskorzeźbę tę wykonano z natury!
Bates skrzywił się i pokręcił głową. — Nie do wiary.
— Nie wiemy tego jednak na pewno, panie Bates. Wielu ludzi
wierzy w rozmaite wyssane z palca plotki i kaczki dziennikarskie,
natomiast zaprzecza dowodom dostarczanym przez nasze własne
zmysły, uznając je za omamy bądź halucynacje. — Wzruszył
ramionami, uniósł płaskorzeźbę w dłoni i ponownie odłożył na biurko.
— Któż to wie, panie Bates? Dzieło jest prymitywne, podobnie jak
sama koncepcja. Nie wątpię, że zechce pan jednak wrócić do kuzyna,
choć ja usilnie zalecałbym wyjazd do Bostonu.
Bates pokręcił głową, uścisnął dłoń Laphama i wyszedł.
Doktor wstał, aby rozprostować kości. Sądziłem, że zechce wybrać
się na lunch, było już wszak późne popołudnie. Nie zrobił tego jednak.
Miast tego znów usiadł, sięgnął po manuskrypt Batesa i zaczął czyścić
okulary. I ku memu zdziwieniu uśmiechnął się, nieco posępnie.
— Obawiam się, że nie traktujesz pana Batesa i jego historii zbyt
poważnie, Phillipsie.

127
— Cóż, to chyba najbardziej wydumana i irracjonalna teoria, jaką
słyszałem, mająca wyjaśnić wszystkie te tajemnicze zniknięcia.
— Nie bardziej niezwykła niż okoliczności zaginięć i „powrotów”
zaginionych. Nie zamierzam lekce sobie ważyć tej sprawy.
— Chyba nie traktuje pan poważnie tych wyssanych z palca
bredni?
Odchylił się do tyłu, trzymając okulary w dłoni i uciszył mnie
jednym piorunującym spojrzeniem. — Jesteś młody, mój chłopcze.
Tu udzielił mi krótkiego wykładu, którego wysłuchałem z uwagą i
rosnącym zadziwieniem, by już w niedługim czasie zapomnieć o
głodzie. Powiedział, że ponieważ jestem obeznany z jego pracami,
muszę też wiedzieć o wspaniałym, wielkim tomie, zawierającym mity
i podania dotyczące pradawnych wierzeń, zwłaszcza wśród ludów
pierwotnych i dawnych sekt, które w bardziej lub mniej zmienionej
formie przetrwały do naszych czasów. W pewnych odległych
zakątkach Azji, na przykład, przetrwały po dziś dzień wierzenia, od
których włos jeży się na głowie. Przypomniał mi, że Kimmich dawno
temu sugerował, iż cywilizacja Chimu pochodziła z dalekich Chin,
choć prawdopodobnie w okresie jej powstania Chiny jeszcze nie
istniały. Nadmienił także o pewnych dziwnych rzeźbach i rytach z
Wyspy Wielkanocnej oraz Peru. Stare wierzenia i sekty czcicieli
pradawnych bóstw bez wątpienia przetrwały do naszych czasów, jedne
w nie zmienionej formie, inne przetworzone, nigdy jednak do tego
stopnia, by nie można ich było rozpoznać. U Arian, jednej z
najstarszych cywilizacji, co do której przetrwania nie ma wątpliwości,
widać z jednej strony wpływy kultu druidów, z drugiej zaś
zamiłowanie do nekromancji i rytuałów rodem z czarnej magii.
Zachowała się ona w niektórych częściach Francji oraz na Bałkanach.
Zapytał, czy nie zauważyłem, że tego typu wzorce wierzeń noszą
całkiem wyraźne cechy wspólne?
Zaprotestowałem, mówiąc, że wszystkie wierzenia są do siebie
podobne pod pewnymi względami.
Odparł, że nie chodzi mu o te najbardziej podstawowe i nie
podlegające dyskusji podobieństwa. Ciągnął dalej, perorując, iż idea
istot, które miały powrócić, nie jest w żaden sposób ograniczona do
jednej tylko grupy kulturowej, lecz na wzmianki o nich natykamy się
w niemal każdym zakątku świata, właściwie wszędzie, nawet w

128
najbardziej zapadłej dziurze na naszej planecie znajdzie się grupka
czcicieli prastarych bogów lub boskich istot, stworzeń tak obcych
nam, ludziom, i tak niezwykłych, że znajdowały wśród maluczkich
tego świata swoich wyznawców. I były z natury złe.
Uniósł w dłoni płaskorzeźbę. — Jak wiesz, eksponat ten pochodzi
z Antarktydy. Co, twoim zdaniem, przedstawia?
— Gdybym miał odpowiedzieć na to pytanie, powiedziałbym, że w
tej postaci prymitywny twórca chciał przedstawić istotę nazywaną
przez Indian „Wendigo”.
— Nieźle kombinujesz, ale wśród wierzeń w tamtych regionach
nie występuje stworzenie porównywalne z arktycznym Wendigo. Poza
tym płaskorzeźbę tę znaleziono głęboko w lodzie. Jest bardzo stara.
Powiedziałbym, że jest jeszcze starsza od cywilizacji Chimu. To
prawdziwy unikat. I tylko pod tym jednym względem. Może to cię
zdziwi, ale istnieją podobne rzeźby, z wielu różnych, znacznie nam
bliższych epok. Kilka z nich pochodzi z czasów człowieka z Cro–
Magnon, z tak zwanego świtu cywilizacji, znane są jednak i inne, ze
średniowiecza, z epoki dynastii Ming, z Rosji czasów Pawła I, z
Hawajów i Indii Zachodnich, wreszcie z Massachusetts z czasów
purytańskich, a także współczesne, na przykład z Jawy. Myśl o tym,
co zechcesz. W chwili obecnej eksponat ten wydaje mi się szczególny
z całkiem innego powodu. Otóż jestem prawie pewien, że wizerunek
tej właśnie istoty miał mieć przy sobie Ambrose Dewart, kiedy
zatrzymał się w Dunwich, by znaleźć drogę do domu pani Bishop i
został zaczepiony przez dwóch tamtejszych pijaczków, którzy spytali
go, czy ma „znak”.
— Sugeruje pan, że ową płaskorzeźbę wykonano na podstawie
żywego modelu? — spytałem.
— Cóż, nie stałem obok twórcy — odrzekł jakby z rozdrażnieniem
— ale nie przeczę, iż mogło tak być.
— Słowem, wierzy pan w historię, którą opowiedział nam Bates?
— Niestety, obawiam się, że to prawda, choć ma pewne
ograniczenia.
— Chyba umysłowe! — odparowałem.
— Wiara zwykle nie wymaga dowodów, a gdy się pojawiają,
zwłaszcza te kontrowersyjne, poddają ją ciężkiej próbie. — Pokręcił
głową. — Przypuszczam, iż zwróciłeś uwagę na pojawiające się tu

129
nazwisko jednego z twoich przodków, wielebnego Warda Phillipsa?
— Owszem.
— Czy znasz historię swego rodu na tyle dobrze, że mógłbyś
opowiedzieć mi o losach tego dżentelmena po jego zatargu z Alijahem
Billingtonem?
— Obawiam się, że jego życie było dość pospolite. Niedługo
potem umarł, przysparzając sobie wcześniej wielu wrogów próbą
zgromadzenia i spalenia egzemplarzy jego własnej księgi, traktującej
o osobliwościach Nowej Anglii — Thaumaturgical Prodigies.
— Czy nic ci to nie mówi w świetle przeczytanego właśnie
manuskryptu Batesa?
— Przyznaję, że istnieje pewna dość osobliwa zbieżność…
— To nie zbieżność. Ani zbieg okoliczności. Poczynania twego
przodka są typowe dla człowieka, który ujrzał diabła i próbował się
pokajać.
Doktor Lapham nie należał do osób lekkomyślnych i w okresie
gdy u niego pracowałem, zetknąłem się z wieloma dziwnymi
zjawiskami i teoriami. To, że manifestacje owe w większości
zachodziły w odległych, niemal niedostępnych zakątkach Ziemi, nie
wykluczało, iż podobne rzeczy mogą się wydarzyć również obok nas.
Tu przypomniałem poprzednie wypadki, kiedy Lapham zetknął się
z niektórymi spośród ocalałych z przeszłości szatańskich kultów,
nawiązując marginalnie do koncepcji niebotycznych wymiarów, które
w istnieniu swym zdawały się sugerować niepojętą, a mrożącą krew w
żyłach grozę.
— Czy sugeruje pan, że Alijah Billington miał konszachty z
diabłem? — spytałem.
— Mogę odpowiedzieć: i tak, i nie. Grając rolę adwokata diabła,
na podstawie istniejących dowodów stwierdziłbym, że to oczywiste.
Alijah Billington był prekursorem, inteligentniejszym niż większość
jemu współczesnych, który napotkawszy zagrożenie, umiał je
właściwie oszacować. Praktykował rytuały i ceremonie sięgające
swymi korzeniami prapoczątków ludzkości, ale umiał unikać
niepożądanych konsekwencji. Tak to przynajmniej wygląda. Wydaje
mi się, że dobrze będzie przestudiować uważnie wszystkie te
dokumenty oraz manuskrypt. Nie zamierzam dłużej zwlekać.
— Moim zdaniem przywiązuje pan zbyt wielką wagę do tych

130
irracjonalnych bredni.
Pokręcił głową. — Nauka zwykle przyczepia wielu rzeczom,
których akurat obecnie nie pojmujemy lub które nie przystają do
istniejących teorii, etykietkę „zbiegu okoliczności”, „przypadku” lub
„halucynacji”, co według mnie godne jest ubolewania. Co się tyczy
wydarzeń rozgrywających się w lesie Billingtona i okolicach, a
zwłaszcza w Dunwich, bez wątpienia nie można zaliczyć ich do
kategorii przypadków; podobnie rzecz ma się z dziwnymi
zaginięciami. Nie potrzebowalibyśmy w ogóle manuskryptu Batesa,
gdyby nie fakt, że podał on nam relację dotyczącą wyłącznie
wydarzeń współczesnych, o których prawdziwości moglibyśmy
przekonać się sami, gdybyśmy zechcieli zlekceważyć jego rękopis i
poprowadzić śledztwo na własną rękę. Zjawiska te powtórzyły się
przynajmniej trzykrotnie w przeciągu ponad dwóch stuleci. Nie
wątpię, iż początkowo składano je na karb czarów i nieraz zdarzyło
się, że jakiś nieszczęśnik musiał cierpieć lub nawet wyzionąć ducha,
posądzony o działania, na które bynajmniej nie miał żadnego wpływu.
Dni polowań na czarownice i płonących stosów nie są wcale tak
odległe, a ludzie zawsze mieli skłonność do szaleństwa i histerii. W
czasach Alijaha wielebny Ward Phillips i John Druven musieli w jakiś
sposób ujrzeć światło prawdy, co z kolei skłoniło ich do wizyty w
lesie Billingtona. Tam zapewne się coś zdarzyło, Druven zniknął, a
wielebny Ward Phillips — co typowe dla osób, których spotkało to
samo co jego — stracił pamięć, wiedział jedynie, że był u Billingtona
i próbował zniszczyć swoją książkę. Wypadki te, o czym wiesz,
przypominają historie sprzed wielu dziesiątków lat. W naszych
czasach dowiadujemy się, że pan Bates został nad wyraz obcesowo
(skądinąd nie wiedzieć czemu) potraktowany przez Ambrose’a
Dewarta, po tym jak kuzyn poprosił go o przyjazd w swym
chaotycznym i, rzekłbym, dość dramatycznym liście. Tak, tak, w tym
wszystkim tkwi pewien wzorzec. Nie próbowałem oponować.
— Wiem, że niektórzy mogą sugerować, że dom jest zły sam w
sobie, zresztą potwierdzenie tego można znaleźć w kilku miejscach w
manuskrypcie Batesa, wyznającego teorię mentalnych pozostałości, ja
wszelako uważam, że jest w tym coś więcej, znacznie więcej, coś
nieskończenie bardziej plugawego, odrażającego i złego, czego
istnienia, nawet na podstawie posiadanych obecnie informacji oraz ich

131
znaczeń, nie potrafimy się domyślić.
Doktor Lapham mówił to wszystko z niewzruszoną powagą i
nawet przez chwilę nie wątpiłem, jaką wartość miał dla niego
manuskrypt Batesa. Najwyraźniej postanowił sprawdzić podane w
nim fakty, a sądząc po tym, jak zaczął krzątać się po gabinecie,
znosząc na biurko kolejne opasłe księgi, nie zamierzał tracić czasu.
Przerwał, proponując, bym udał się na lunch, a po drodze dostarczył
list doktorowi Armitage’owi Harperowi, po czym niezwłocznie zabrał
się do pisania. Wydawał się niezmiernie rozbawiony i pełen zapału,
kreśląc słowa szybko, zgrabnym, zwartym, wyraźnym charakterem
pisma, złożył kartkę na pół i wsunął do koperty, podając mi ją zaś,
przypomniał, bym zjadł solidny obiad, bo „możemy posiedzieć tu do
późna”.
Po powrocie, trzy kwadranse później, zastałem Laphama
otoczonego księgami i papierami, wśród których był też wielki,
opatrzony pieczęcią wolumin, jak się okazało, własność biblioteki
Miskatonic, wypożyczony zapewne Laphamowi na jego usilną prośbę.
Doktor rozłożył strony manuskryptu Batesa, na kilku z nich widniały
rozmaite dopiski.
— Czy mogę jakoś pomóc?
— Tylko zachowując otwarty i trzeźwy umysł, Phillipsie. Usiądź.
Wstał i podszedł do okna, skąd rozciągał się widok na kompleks
budynków przed biblioteką Uniwersytetu Miskatonic, przed którym
wielki pies na łańcuchu zdawał się trzymać straż.
— Często myślę sobie — rzucił przez ramię —jak szczęśliwi są
ludzie, zwłaszcza ci, którzy nie potrafią powiązać ze sobą pewnych
faktów oraz wyciągnąć wniosków z posiadanych informacji.
Doskonałym tego przykładem jest właśnie Bates. Jego zapiski są
jakby przesiane, odsączone z pewnych szczegółów, on sam zaś chyba
usiłując uciec przed przerażającą rzeczywistością, rzadko czyni próby
spojrzenia prawdzie prosto w twarz. Przeszkadzają mu w tym
wpojone teorie, a ponadto jest on człowiekiem przesądnym i dość
powierzchownie traktuje większość spraw. Gdyby przeciętny człowiek
zdołał kiedykolwiek pojąć choć cień prawdy o kosmicznej
wspaniałości wszechświata, gdyby dane mu było ujrzeć choć ułamek
owego mrocznego bezkresu, ani chybi postradałby zmysły lub też
odrzucił tę wiedzę, poprzestając na zabobonach. To dotyczy również

132
innych rzeczy. Bates opisał ciąg wydarzeń, zachodzących na
przestrzeni ponad dwóch stuleci, i choć miał okazję rozwikłać
tajemnicę lasu Billingtona, nie uczynił tego. Opisuje wydarzenia,
przedstawiając je jak kawałki układanki, wyciąga pewne wstępne
wnioski, jak na przykład ten, że jego przodek, Alijah Billington,
zamieszany był w dziwne i zapewne również zakazane praktyki,
którym towarzyszyły jeszcze dziwniejsze zaginięcia, ale nie posuwa
się dalej. Widzi i słyszy pewne zjawiska, po czym wypiera się ich,
składając je na karb własnych, zwodzących go zmysłów, krótko
mówiąc, zachowuje się jak przeciętny człowiek; stając twarzą w twarz
z wydarzeniami wykraczającymi poza zwyczajne zdolności
pojmowania, stara się znaleźć ich prostsze, choćby nawet
kontrowersyjne wyjaśnienie. Pisze o „halucynacjach” i „iluzji”, a
równocześnie przyznaje, że jego reakcje są na tyle „normalne”, iż
zdają się zadawać kłam podejmowanym przezeń próbom
wytłumaczenia owych fenomenów. Koniec końców — choć prawdą
jest, iż nie znalazł on ostatecznego klucza do zagadki — brak mu
odwagi, by złożyć w całość te elementy układanki, które posiada,
dzięki czemu mógłby ujrzeć obraz o wiele pełniejszy i mniej
chaotyczny niż ten, który krok po kroku starał się nam przedstawić.
Wycofuje się więc, rejteruje, wyjawiając swój problem doktorowi
Harperowi, który z kolei przychodzi z tym do mnie.
Zapytałem, czy w dalszym ciągu uważał, iż manuskrypt Batesa
zawiera szczegółowy opis autentycznych wydarzeń.
— Wydaje mi się, że nie sposób sądzić inaczej. Albo to wszystko
jest prawdą, albo nie. Jeśli wybierzemy tę drugą opcję, zaprzeczymy
równocześnie wszystkim znanym i udokumentowanym faktom, które
zostały potwierdzone i są na to nawet świadkowie. Jeśli przyjmiemy
tylko oczywiste fakty, moglibyśmy wyjaśnić resztę opisanych w
manuskrypcie wydarzeń jako niezwykłe „przypadki” lub „zbiegi
okoliczności”, nie zważając na to, iż z punktu widzenia nauki tego
typu ciąg przypadkowych zdarzeń jest bardzo mało prawdopodobny,
żeby nie powiedzieć niemożliwy. W tej sytuacji chyba nie mamy
alternatywy. Manuskrypt Batesa opisuje serię wydarzeń, które łączą
się ze znaną historią pewnego miejsca i ludzi je zamieszkujących.
Gdybyś chciał zasugerować, że pewne fragmenty manuskryptu zostały
wyssane z palca, spróbuj wyjaśnić, co było źródłem niezwykłej,

133
kosmicznej wręcz wyobraźni autora, opisy jego bowiem są wyjątkowo
barwne, rzekłbym naukowe i pełne detali sugerujących, iż naprawdę
widział on to, co opisuje, a w historii ludzkości, przynajmniej takiej,
jaką znamy, nie spotyka się miejsc, zdarzeń czy opisywanych przezeń
szczegółów. Gdybyś w dalszym ciągu upierał się, że owe tak
drobiazgowo opisane istoty były wytworem koszmarów sennych,
spróbuj znaleźć przyczynę, dla której miałyby się tam one pojawić,
twierdząc bowiem, że koszmary każdego człowieka mogą być
nawiedzane przez istoty zupełnie nam obce pod wszelkimi
względami, nie spotykane i niepodobne do niczego, co znamy na
jawie, zadasz kłam zarówno faktom naukowym, jak i zaprzeczysz
istnieniu samych tych istot. Moglibyśmy przyjąć takie rozwiązanie
wyłącznie wtedy, gdybyśmy zaakceptowali manuskrypt jako zapis
realnych wydarzeń, zatem załóżmy, że tak właśnie jest, a czy się
omyliliśmy, czas pokaże.
Wrócił do swego biurka i usiadł w fotelu.
— Pamiętasz zapewne, jak podczas pierwszego roku swej pracy
czytałeś o pewnych osobliwych rytuałach odprawianych przez
krajowców z Ponape, na Wyspach Karoliny, składających cześć
morskiemu bóstwu, wodnej istocie, o której początkowo sądzono, że
była równoznaczna ze znanym ci bogiem—rybą, Da—gonem,
krajowcy wszelako oznajmili, że On był o wiele potężniejszy zarówno
od Dagona, jak i służących mu Mieszkańców Głębin. Tego typu
odwieczne kulty są dość powszechne i rzadko się o nich mówi, ten
wszelako został nagłośniony z uwagi na wiążące się z nim odkrycia,
ślady dziwnych mutacji kilku tubylców — których ciała znaleziono
we wraku statku rozbitego u wybrzeża — obecność skrzeli,
szczątkowych macek w górnej części korpusu i w jednym przypadku
przesłoniętych łuskowatą błoną oczu nieco powyżej pępka; wszyscy ci
nieszczęśnicy, o czym wiemy, należeli do sekty czcicieli Boga Mórz.
Jeżeli chodzi o tych wyspiarzy, szczególnie utkwiło mi w pamięci
stwierdzenie, że ich bóg przybył z gwiazd. Teraz już wiesz, że istnieje
wyraźne podobieństwo pomiędzy wierzeniami religijnymi i wzorcami
mitologicznymi Atlantydów, Majów, druidów i innych. Stale
natrafiamy na tego typu zbieżności, a podobieństwa związane są
głównie z niebem i morzem. Na przykład, bóg Quetzalcoatl, który
podobny jest do helleńskiego Atlasa, przybył rzekomo z jakiegoś

134
miejsca na Oceanie Atlantyckim, aby wziąć na swoje barki nasz glob.
Podobieństwa te istnieją nie tylko w wierzeniach religijnych, lecz
również w legendach, weźmy na przykład mity o olbrzymach
pochodzących z morza, ściślej zaś z mórz zachodnich, skąd wywodzili
się greccy tytani, hiszpańskie olbrzymy i kornwalijscy giganci z
zatopionej Lyonessy. Wspominam o tym, by zwrócić uwagę na
osobliwe więzi tradycji, sięgające czasów pierwotnych, kiedy to
wierzono, że w otchłani oceanów żyją wielkie istoty, i bez wątpienia
ta właśnie wiara leżała u podstaw legend o pochodzeniu gigantów. Nie
powinno nas dziwić, że na Ponape zdołali przetrwać członkowie
jednej z takich sekt, nie jest to wszak odosobniony przypadek, dziwią
nas wszelako zagadkowe mutacje fizyczne, z jakimi się tam
zetknęliśmy, a które pośrednio tłumaczone są nader mrocznymi
plotkami i aluzjami — nie ma bowiem niezbitych faktów, które by to
potwierdzały — na temat handlu żywym towarem pomiędzy pewnymi
mieszkańcami mórz a krajowcami z Karolin. To mogłoby wyjaśnić
owe tajemnicze mutacje. Nauka jednak, nie posiadając jawnych
dowodów na istnienie wspomnianych mieszkańców głębin, po prostu
przeczy ich egzystencji, mutacje uznawane są za „dowody
negatywne”, a tym samym nie przyjmuje się ich do wiadomości,
tworzy się natomiast skomplikowane, mętne wyjaśnienia, zgodnie z
którymi krajowcy uznawani są za dziwolągi, wybryki natury,
osobliwości, bardziej przynależne do cyrku niż do gabinetów, gdzie
zajęliby się nimi wybitni naukowcy. Gdyby kiedykolwiek ktoś
spróbował połączyć to wszystko w jedno, przekonałby się, że
wspomniane wypadki są ze sobą ściśle powiązane, i co więcej, mają
mnóstwo cech wspólnych, a w efekcie potwierdzają się nawzajem,
podkreślając pewne powtarzające się aspekty owych zdarzeń. Nikt
wszelako nie ma ochoty podjąć się szeroko zakrojonych badań nad
tymi odizolowanymi zjawiskami, bo — jak w przypadku Batesa — w
grę wchodzi jeszcze jeden niepośledni czynnik, a mianowicie lęk
przed tym, co mogłoby z owych badań wyniknąć. Lepiej nie zakłócać
wzorca istnienia z obawy przed tym, co może czaić się nieco dalej, w
czasie lub przestrzeni, na spotkanie z czym, przynajmniej jak na razie,
nie jesteśmy jeszcze gotowi.
Pamiętałem sprawę wyspiarzy z Ponape i powiedziałem o tym
głośno. Nie pojmowałem jednak, o co jeszcze chodziło mojemu

135
pracodawcy i jak łączył tę sprawę z treścią manuskryptu doktora
Batesa, choć byłem pewien, że nie bez kozery przypomniał mi o
owym incydencie.
Wyjaśnił mi tę kwestię w typowy dla siebie, wyczerpujący i
naukowy sposób.
Wśród mnogości zjawisk, którymi zajmuje się archeologia, istnieją
pewne wspólne i niemal identyczne wzorce. Jest to przede wszystkim
wiara, że Ziemia w zamierzchłej przeszłości zamieszkiwana była
przez inną rasę istot, które przez praktykowanie pewnych mrocznych
rytuałów utraciły swą pozycję i zostały wypędzone z naszej planety
przez „Starszych Bogów”. Zamknęli oni i zapieczętowali wygnańców
w odległej czasoprzestrzeni, gdyż oni sami nie podlegali — w
przeciwieństwie do nas, śmiertelników — prawom czasu i przestrzeni
i potrafili poruszać się także w innych wymiarach. Te drugie istoty,
choć przegnane i uwięzione budzącymi w nich lęk i nienawiść
pieczęciami, żyją nadal „na zewnątrz” i pojawiają się, zresztą dość
często, podejmując kolejne próby odzyskania władzy nad Ziemią i
„pomniejszymi”, „niższymi” istotami, które obecnie ją zamieszkują
— a są one uznawane za niższe głównie z uwagi na podleganie
niższym prawom, nie obowiązującym wygnanych istot, znanych pod
różnymi nazwami, najczęściej jednak określanych mianem „Wielkich
Przedwiecznych”. Służyło im wiele prymitywnych ludów, w rodzaju
wyspiarzy z Ponape i im podobnych. Wielcy Przedwieczni to istoty
złe i groźne, dodać przy tym należy, iż bariery oddzielające ludzkość
od tej mrożącej krew w żyłach okropności, jaką sobą reprezentują, są
czysto umowne i wyjątkowo kruche.
— Wszystkiego tego można się dowiedzieć z manuskryptu Batesa
i dołączonych doń dokumentów! — zaprotestowałem.
— Tak, ale nie w tym rzecz. Owa teoria istniała na długo przed
powstaniem tego rękopisu.
— Bates musiał dowiedzieć się skądś o tej teorii.
Mój pracodawca ciągnął dalej z tą samą wyniosłością i śmiertelną
powagą:
— Jeżeli nawet, nie tłumaczy to faktu, że pewna przerażająca i
niezwykle rzadka księga, traktująca o Wielkich Przedwiecznych i
kolejach ich losów, napisana została około roku 730 n.e. w Damaszku
przez arabskiego poetę nazwiskiem Abdul Alhazred, powszechnie

136
uważanego za szaleńca. Dzieło nosi tytuł Al Azif, choć w pewnych
sekretnych księgach znane jest pod swoim greckim tytułem —
Necronomicon. Sugeruję wszelako, że skoro ta skarbnica wiedzy i
mitów została spisana i zebrana w jednej księdze całe stulecia temu,
natomiast w naszych czasach występują pewne osobliwe zjawiska z
udziałem istot nie przypominających żadnych znanych stworzeń
żyjących na Ziemi i potwierdzających tym samym niektóre urywki
dzieła szalonego Araba, nieroztropnie byłoby poczytywać owe
fenomeny za wytwory wyobraźni lub celowo preparowane przez ludzi
oszustwa, zważywszy, że ludzie mający z nimi do czynienia
najczęściej nie posiadają większej wiedzy w tej materii.
— Doskonale. Słucham dalej.
— Wielcy Przedwieczni — ciągnął — mieli pewną władzę nad
żywiołami ziemi, wody, powietrza i ognia, były one ich domenami,
uodporniającymi na działania czasu i przestrzeni oraz wpływ
wszystkich innych istot żyjących na Ziemi. Ich nieustającym próbom
przeniknięcia tu z powrotem dopomagali prymitywni czciciele i
poplecznicy, należący w większości do osób z poważnymi
zaburzeniami natury umysłowej, odznaczający się dziwnym
wyglądem lub zmianami mutacyjnymi, jak w przypadku wyspiarzy z
Ponape. Utworzyli oni pewne „otwory”, przez które mogli przeniknąć
Wielcy Przedwieczni i ich pozaziemscy słudzy lub przez które można
ich było wezwać, niezależnie od tego, gdzie w czasie i przestrzeni się
one znajdowały. Było to możliwe dzięki specyficznym rytuałom
spisanym przez szalonego Araba, Abdula Alhazreda, oraz wielu
pomniejszych pisarzy, którzy poszli jego śladem i pozostawili po
sobie skarbnice wiedzy, wywodzące się z tego samego źródła, lecz
uzupełnione o masę faktów ujawnionych od czasu, gdy obłąkany Arab
spłodził swoje dzieło.
Tu przerwał i spojrzał na mnie z przejęciem.
— Nadążasz za mną, Phillipsie? Zapewniłem, że tak.
— Doskonale. Jak już wspomniałem, Wielkim Przedwiecznym
nadano wiele imion. Są wśród nich istoty wyższego i niższego rzędu.
Tych ostatnich jest znacznie więcej. Nie są tak niezależne jak
pozostała garstka i wiele z nich podlega tym samym prawom, które
rządzą ludzkością. Pierwszym spośród nich jest Cthulhu, który,
„martwy lecz śniący”, spoczywa w nieznanym zatopionym mieście

137
R’lyeh, które pewni pisarze utożsamiają z Atlantydą, inni z Mu, a
jeszcze inni podają, iż znajduje się ono na dnie oceanu u wybrzeży
Massachusetts. Drugim wśród nich jest Hastur, zwany niekiedy Tym,
Którego Imienia Się Nie Wymawia lub też Hasturem
Niewysłowionym, mającym jakoby zamieszkiwać w Hali, w
Hyadesie. Trzecim jest Shub–Niggurath, odrażająca trawestacja boga
lub bogini płodności. Jako następnego podaje się.Nyarlathotepa,
„Posłańca Bogów” i najpotężniejszego w panteonie Wielkich
Przedwiecznych, odrażającego Yog–Sothotha, który dzieli domenę z
Azathothem, ślepym i bezmyślnym chaosem w sercu
nieskończoności. Po wyrazie twoich oczu widzę, że niektóre z tych
imion nie są ci obce.
— Tak, oczywiście, były podane w manuskrypcie.
— Iw innych dokumentach. Powinienem tu dodać, że
Nyarlathotepowi często towarzyszą w jego pozbawionych twarzy
manifestacjach istoty określane jako „kretyńscy fleciści”.
— To co widział Bates!
— Właśnie.
— Ale… jeśli to prawda, to czym byli ci inni?
— Tego możemy się tylko domyślać. Skoro jednak to
Nyarlathotepowi towarzyszą jego kretyńscy grajkowie, podejrzewam,
że jedną ze zjaw musiał być on sam. Wielcy Przedwieczni mają
zdolność pojawiania się pod różnymi postaciami, choć każdy z nich
wybiera je wedle własnych preferencji. Abdul Alhazred opisuje go
jako „istotę bez twarzy”, podczas gdy Ludvig Prinn w swoim De
Vermis Mysteriis nazywa Nyarlathotepa „wszechwidzącym okiem”, a
von Junzt w Unaussprechlichen Kulten podaje, iż podobnie jak inny
Przedwieczny, zapewne Cthulhu, jest on zaopatrzony w rząd macek.
Te jakże różne opisy powinny chyba tłumaczyć wygląd opisywanych
przez Batesa zjaw.
Zdumiał mnie ogrom dostępnej wiedzy, łączącej się bez wątpienia
z tymi prymitywnymi lub pierwotnymi sektami oraz wierzeniami.
Nigdy wcześniej mój pracodawca nie mówił o tych księgach i z całą
pewnością nie miał ich w swoich zbiorach. Skąd o nich wiedział?
— Są ściśle strzeżone i zamknięte pod kluczem w bibliotece
Uniwersytetu Miskatonic. Rzadko się je widuje. Ta księga — tu
postukał palcem w dziwny wolumin, na który zwróciłem uwagę po

138
powrocie z lunchu — jest najsłynniejszą z nich i muszę zwrócić ją
jeszcze dziś wieczorem. To łacińska wersja Necronomiconu w
przekładzie Olausa Wormiusa, wydana w Hiszpanii w XVII wieku. To
o tej „księdze” są wzmianki w manuskrypcie Batesa oraz w innych
pośledniejszych dokumentach i z tej właśnie książki fragmenty, całe
strony bądź tylko poszczególne akapity kopiowali ludzie, z którymi
korespondował Alijah Billington. Egzemplarze tej księgi lub jej
fragmenty znajdują się jedynie na Uniwersytecie Widenera, w British
Museum, na uniwersytetach w Buenos Aires i w Limie, w paryskiej
Bibliotheąue Nationale i na naszym Miskatonic. Niektórzy mówią, że
istnieją jeszcze sekretne kopie w Kairze i w Bibliotece Watykańskiej
w Rzymie. Podobno pewne fragmenty tej księgi, skądinąd bardzo
skrzętnie skopiowane, znajdują się także w rękach osób prywatnych
— co, jak sądzę, ma potwierdzenie w manuskrypcie Batesa, w którym
opisuje on swoje odkrycie, dokonane w bibliotece kuzyna, należącej
ongiś do Alijaha Billingtona. Skoro Billingtonowi się udało, mogli
dokonać tego również inni.
Wstał, wyjął z kredensu butelkę starego wina i napełniwszy sobie
kieliszek, jął sączyć trunek z lubością. Przez chwilę stał przy oknie, za
którym zaczęło się ściemniać i słychać było wieczorne odgłosy
prowincjonalnego Arkham. Następnie odwrócił się i znów podszedł
do biurka.
— To powinno wystarczyć gwoli wyjaśnienia — oznajmił.
— Spodziewa się pan, że w to uwierzę? — spytałem.
— Nie, bynajmniej, wcale nie. Proponuję jednak, byśmy przyjęli to
jako wstępną hipotezę i zajęli się teraz samą sprawą zagadki
Billingtona.
Zgodziłem się.
— Doskonale. Zaczynamy od Alijaha Billingtona, od niego, jak się
wydaje, zaczynali zarówno Dewart, jak i Bates. Myślę, iż możemy
założyć, że Alijah Billington zajmował się jakimiś zakazanymi
praktykami, które mogły mieć, aczkolwiek niekoniecznie, coś
wspólnego z czarną magią, o co podejrzewali go wielebny Ward
Phillips i John Druven. Jesteśmy w posiadaniu dowodów, łączących
działalność Alijaha z lasem, a zwłaszcza z pewną kamienną wieżą
stojącą w puszczy, wiemy, że robił to wszystko nocami, „gdy minęła
już pora kolacji”, o czym informuje nas syn Alijaha, Laban. W

139
praktyki te, niezależnie od ich charakteru, uwikłany jest Indianin
imieniem Quamis, choć pełni on raczej rolę podrzędną, wykonawczą.
Indianin tylko raz wypowiada z trwogą w głosie imię Nyarlathotepa.
Jednocześnie mamy dowody w postaci listów Bishopa, wskazujące, że
Jonathan Bishop z Dunwich trudził się podobnymi praktykami. W tym
temacie treść listów jest dość przejrzysta. Jonathan zdobył
dostatecznie dużą wiedzę, by przywołać coś z przestworzy, to jednak
nie wystarczyło, by zdołał zamknąć przejście przed innymi ani
uchronić siebie. Wniosek jest jeden, cokolwiek przybyło na wezwanie,
miało dość sprecyzowane zdanie na temat ludzi i wiedziało, jak należy
ich wykorzystać, choćby tylko w charakterze pożywienia. Gdyby
zgodzić się z tym założeniem, tłumaczyłoby to liczne zaginięcia, które
do dziś pozostają nie wyjaśnione.
— Jak wobec tego wytłumaczyć ponowne pojawienie się ciał? —
wtrąciłem. — Nie znaleziono żadnych dowodów, mogących
wskazywać na to, gdzie się znajdowali.
— To oczywiste, skoro, jak podejrzewam, zaginieni przebywali w
innym wymiarze. Implikacja jest przerażająca i posępnie wyrazista,
cokolwiek przybyło w odpowiedzi na wezwanie, nie zawsze było tym
samym… zapewne przypominasz sobie treść listów i instrukcji
dotyczących przyzywania rozmaitych istot… owo coś przybyło z
innego wymiaru i tam też powróciło, a jak przypuszczam, zabranie ze
sobą pomniejszej istoty, czyli człowieka, nie sprawiło mu większych
problemów. Trudno powiedzieć, czy w jakimś innym, jeszcze bardziej
mrocznym celu. Być może w grę wchodzi każda z powyższych
supozycji. Tak czy inaczej, to dlatego Johna Druvena odurzono
narkotykiem, by zamknąć mu usta, i po sprowadzeniu do domu
Billingtona złożono go w ofierze, w ten sam okrutny sposób, w jaki
Jonathan Bishop rozprawił się z niewygodnym dlań Wilburem
Coreyem.
— Niemniej jednak, biorąc to wszystko pod uwagę, wśród znanych
nam faktów istnieją pewne sprzeczności—zauważyłem.
— Ach. Miałem nadzieję, że o tym wspomnisz. Owszem. To
prawda. Należy je zebrać i rozpatrzyć, czego nie uczynił Bates i co
stanowi poważną lukę w jego rozumowaniu. Pozwól, że wysunę tu
pewną hipotezę. Alijah Billington w jakichś, bliżej nam nie znanych,
okolicznościach zetknął się z informacjami na temat Wielkich

140
Przedwiecznych i ich związków z posesją rodową. Rozpoczyna
śledztwo, a w końcu przywraca do użytku kamienny krąg, wieżę na
wyspie na Miskatonic — rzece, którą Dewart osobliwie nazwał
Misqumacus, korzystając ze wspomnień nie należących jednak do
niego. Choć zachowuje ostrożność, nie jest w stanie zapobiec
napaściom na mieszkańców Dunwich, które, choć rzadkie, jednak się
zdarzają. Być może pociesza i tłumaczy się tym, iż odpowiedzialność
za to wszystko ponosi Bishop ze swą zagadkową działalnością.
Skrzętnie gromadzi fragmenty Necronomiconu, zbierając je, jak
wiemy, z całego świata, lecz równocześnie staje się coraz bardziej
nerwowy; niepokoi go bezmiar i przestwór pozaziemskiej
nieskończoności, dokąd udało mu się sięgnąć. Jego atak na
Druvenowską recenzję księgi wielebnego Warda Phillipsa wskazuje
na dwie rzeczy — po pierwsze, zaczął podejrzewać, że nie do końca
jest odpowiedzialny za własne czyny, i po drugie, zaczął stawiać opór
ogarniającym go coraz silniej obcym impulsom. Bezpośredni atak i
śmierć Druvena stanowią kulminację całej sprawy. Billington uwalnia
się od Quamisa i wykorzystując wiedzę zaczerpniętą z
Necronomiconu, pieczętuje „wyłom”, który spowodował.
Zapieczętował też wyłom Bishopa po jego zniknięciu, po czym
wyjeżdża do Anglii, by z dala od złowrogich mentalnych sił, odzyskać
równowagę psychiczną.
— To brzmi logicznie.
— Teraz, w świetle tej hipotezy, przyjrzyjmy się instrukcjom
pozostawionym przez Alijaha, a dotyczącym jego posesji w
Massachusetts. — Wyjął jedną z kartek z manuskryptu Batesa i
położył przed sobą, zapalając stojącą na biurku lampę z zielonym
abażurem. — O, już mam. Po pierwsze, przypomina wszystkim,
„którzy nadejdą później”, że posiadłość powinna pozostać w rodzinie,
po czym ustanawia szereg reguł, skądinąd dość tajemniczych,
przyznając, że klucz do nich „znajduje się w księgach pozostawionych
w domu zwanym domem Billingtona”. Oto pierwsza z nich: „Nie
wolno mu sprawić, aby woda przestała opływać wyspę z wieżą, w
żaden sposób naruszać wieży ani też błagać wśród kamieni”. Woda
przestała płynąć sama i jak wiemy, nie wywołało to żadnych
przykrych konsekwencji. Gdy mówił o naruszeniu wieży, z pewnością
chodziło mu o to, by nikt nie próbował przywrócić zamkniętego

141
przezeń wyłomu. Nie ulega wątpliwości, że otwór, który
zapieczętował, znajdował się w dachu wieży. Został on zamknięty
kamieniem, noszącym znak, który, choć go nie widziałem, musiał być
niewątpliwie Znakiem Starszych, symbolem Starszych Bogów
dysponujących w porównaniu do Przedwiecznych mocą absolutną.
Wielcy lękają się i nienawidzą tego symbolu. Dewart naruszył go,
zrobił więc dokładnie to, czego obawiał się Alijah. W trzecim
poleceniu mowa jest o formule lub formułach, które należy
wyrecytować w odpowiednim porządku, by nawiązać pierwszy
kontakt z siłami czekającymi za progiem.
Dalej mówi tak: „Nie wolno mu otwierać drzwi prowadzących do
dziwnego czasu i miejsca, zapraszać Tego, Który Czyha w Progu, ani
też wołać pośród wzgórz”. Pierwsza część znów odnosi się tylko do
spraw związanych z kamienną wieżą. Druga dotyczy, co zaskakujące,
całkiem konkretnej istoty: Czyhającego w Progu, którego tożsamości
nie znamy, może to być Nyarlathotep, Yog–Sothoth lub może coś
zgoła innego. Trzeci odnośnik wiąże się z drugą fazą rytuału,
dotyczącą manifestacji PRZYBYSZÓW Z ZEWNĄTRZ, całkiem
możliwe, że chodzi tu o ofiarę.
Trzecia prośba znów ma charakter ostrzeżenia: „Nie wolno mu
niepokoić żab, zwłaszcza ropuch na bagnach pomiędzy wieżą a
domem, ani świetlików, podobnie jak ptaków znanych pod nazwą
lelków, utraciłby bowiem swe straże i ochronę”. Bates zaczął
domyślać się znaczenia tych słów, chodzi tu o to, że wspomniane
stworzenia są w szczególny sposób wyczulone na obecność TYCH Z
ZEWNĄTRZ, ich odgłosy zaś mogą stanowić ostrzeżenie, a co za tym
idzie, pozwolić na poczynienie niezbędnych przygotowań. Robiąc
cokolwiek przeciwko nim, to tak jakby wbijało się gwóźdź we własną
trumnę.
W czwartym zastrzeżeniu po raz pierwszy pojawia się wzmianka o
oknie. „Nie wolno mu dotykać okna ani próbować w żaden sposób go
zmieniać”. Dlaczego? Z manuskryptu Batesa można wywnioskować,
że okno ma jakąś dziwną, złą aurę. Jeśli w swoich zaleceniach pragnie
ostrzec następnych właścicieli domu, czemu nie zniszczył okna, skoro
zdawał sobie sprawę z jego złego wpływu? Sądzę, że wszelkie zmiany
mogły sprawić, że będzie ono jeszcze gorsze niż dotychczas.
— Nie bardzo rozumiem — wtrąciłem.

142
— Czy opowieść Batesa niczego ci nie sugeruje?
— Okno jest dziwne, szkło różne, najwyraźniej tak je wykonano.
— Moim zdaniem okno wcale nie jest oknem, lecz soczewką,
pryzmatem lub lustrem, odbijającym obrazy z jednego albo więcej
wymiarów, słowem, z odmiennej czasoprzestrzeni. Być może jego
zadaniem było również odbijać inne promienie, nie tylko wzrokowej
natury, lecz także te odbierane szczątkowymi, zapomnianymi
nadzmysłami. Kto wie, czy to okno wykonały ludzkie dłonie. Bates
dzięki niemu dwa razy ujrzał obcy świat rozciągający się na zewnątrz.
— Przyjmijmy, że tak było i przejdźmy do ostatniego zalecenia.
— To krótkie powtórzenie tego, z czym mieliśmy już do czynienia
wcześniej, i całkiem przejrzyste w świetle poprzednich instrukcji.
„Nie wolno mu sprzedawać ani w żaden inny sposób zarządzać
posiadłością, nie poinformowawszy uprzednio o związanych z nią
zaleceniach i klauzuli, iż wyspa oraz wieża pozostać muszą w stanie
nienaruszonym, podobnie jak okno, chyba że to ostatnie miałoby
zostać całkowicie zniszczone”.
Tu znowu stykamy się z sugestią, że okno ma w sobie jakąś
złowrogą aurę, a także z przekonaniem, trudnym do pojęcia nawet dla
Alijaha, że istoty z obcych wymiarów, jeśli nawet nie przenikną przez
nie do naszego świata, mogą wywierać za jego pośrednictwem wpływ
na mieszkańców domu. Sądzę, że najprostsze wyjaśnienie tej kwestii
nasuwa się samo, w naszych badaniach natknęliśmy się bowiem na
mnóstwo informacji, zdających się potwierdzać istnienie jakiejś siły,
oddziałującej zarówno na dom, jak i na las Billingtona. Alijah
prowadził badania i eksperymenty. Bates mówi nam, że kiedy Dewart
przejął dom, niemal natychmiast zainteresował się oknem, zaczął je
badać i wyglądać przez nie, jakby coś go tam przyciągało, a kiedy
wszedł do wieży w lesie, poczuł nagłą chęć usunięcia tkwiącego w
dachu kamienia. Bates określa zachowanie swego kuzyna po
pierwszym, skądinąd dość dziwnym, spotkaniu jako „bliskie
schizofrenii”. Omylił się, rzecz jasna. Pozwól, że przeczytam ci ten
fragment: „I nagle, gdy tam stanąłem, poczułem wiatr omiatający
moje ciało i owładnęło mną uczucie narastającego niepokoju,
przemieszanego z niewysłowioną rozpaczą i wrażeniem obecności
czegoś odrażającego, przeraźliwego, nieskończenie złego, czarnego
jak mrok nocy, co wypełzło z wnętrza tego domu pośród lasu i

143
otaczało go… poczucie dławiącej, niepojętej ohydy, plugawości z
samego dna najmroczniejszej ludzkiej duszy… Lęk przed złem, grozą
i plugawością wypełnił pokój niczym wielka chmura, czułem, jak
wypływa ze ścian niby mgła…” Poza tym Batesa również coś
nieodparcie przyciąga do okna. Na koniec, jako przybysz z zewnątrz,
dostrzega ze swej nie spaczonej jeszcze perspektywy, że kuzyn
poddany jest pewnym nieokreślonym wpływom. Rozpoznanie jest
dość trafne, mówi o toczącej się „wewnętrznej walce”, choć błędnie
charakteryzuje ją jako schizofrenię.
— Czy nie posuwa się pan za daleko w swoich przekonaniach?
Skąd ta niezbita pewność? Bądź co bądź dowody rozdwojenia jaźni są
bardzo wyraźne.
— Nie, nie, absolutnie. To może się nasuwać jedynie tym, którzy
mają zbyt mało informacji o danym przypadku. Brak tu typowych
symptomów, jeśli nie liczyć częstych huśtawek nastroju. Ambrose
Dewart jest z początku miłym, sympatycznym człowiekiem,
dżentelmenem o nieco niestałej naturze, bawidamkiem i właścicielem
ziemskim, dla zabicia czasu szukającym kolejnych rozrywek. Naraz
zaczyna coś sobie uświadamiać — nie wie jeszcze co i czuje w
związku z tym narastający niepokój. W końcu posyła po swego
kuzyna. Bates odkrywa w nim dalsze symptomy zmiany — Dewart
czuje się w jego obecności nieswojo, po czym zaczyna zachowywać
się wobec niego z jawną wrogością. Zdarzają się krótkie okresy
powrotu do wcześniejszego, bardziej naturalnego stanu i nieco
dłuższy podczas jego zimowego pobytu w Bostonie. Kiedy jednak
wraca do posiadłości, owa nienaturalna wrogość znów daje o sobie
znać, obecnie zaś, kiedy Bates nie został przez niego przyjęty jak
należy, wrogość ta przeszła w stan nieufności i podejrzanej skrytości.
W efekcie Bates raz został przyjęty chłodno, innym znów razem
niezwykle serdecznie. Orientuje się, że jego kuzyn toczy jakąś
wewnętrzną walkę, a z punktu widzenia psychiatrii, o czym wiesz
doskonale, Phillipsie, jest to objaw schizofrenii.
— Sugeruje pan, że Dewart znajduje się pod jakimś wpływem, ale
jakim? Z zewnątrz?
— To oczywiste. Wpływ obcej inteligencji. Tej samej, skądinąd,
która próbowała owładnąć Alijahem, lecz została przez niego
pokonana.

144
— Sugeruje pan zatem jednego z Wielkich Przedwiecznych?
— Nie, nie ma na to dowodów.
— Są zatem pewne przesłanki.
— Nie ma nawet przesłanek. Manifestacja sugeruje wpływ sługi
Wielkich Przedwiecznych. Jeśli starannie przeanalizujesz manuskrypt
Batesa, przekonasz się, że owe sugestie są czysto ludzkiej natury.
Zakładam, że gdyby to sami Przedwieczni wywierali wpływ na
mieszkańców i otoczenie domu Billingtona, byłby on z gruntu obcy,
nie ludzki; Nie natrafiamy tu na nic takiego. Gdyby odczucie
plugawości, zła i grozy odebrane przez Batesa, a związane z domem i
lasem, zostało wywołane przez coś obcego, jego reakcja nie byłaby
tak fundamentalnie ludzka… tak z pewnością w tym przypadku jego
reakcja była wręcz typowo ludzka, zatem ludzkie musiało też być jej
źródło.
Zastanawiałem się nad tym przez chwilę. Jeśli teoria doktora
Laphama była słuszna, a wszystko na to wskazywało, zawierała jeden
podstawowy i bardzo wyraźny błąd lub może lukę — sugerował on
mianowicie, że „wpływ”, który odczuwali Dewart i Bates, działał
również wcześniej na Alijaha Billingtona. Jeśli wpływ ten miał,
zgodnie z jego rozumowaniem, ludzkie źródła musiałby trwać ponad
sto lat. Starannie dobierając słowa, wskazałem na ten drobny szczegół.
— Owszem, przyznaję. Nie widzę tu jednak sprzeczności. Nie
zapominaj, że ów wpływ ma, zgodnie z moją teorią, pozaziemskie
pochodzenie. Jest zarazem ponadwymiarowy i nie poddaje się
prawom ziemskiej fizyki, podobnie jak Wielcy Przedwieczni. Krótko
mówiąc, jeśli ten wpływ jest ludzki, jak postuluję, jego źródło istnieje
w zbliżonej do naszej, ale równocześnie całkiem innej
czasoprzestrzeni. Ma zdolność egzystowania w tych wymiarach, nie
poddając się ograniczeniom czasu i przestrzeni, na jakie narażone są
osoby zamieszkujące dom Billingtona. Istnieje w tych wymiarach
dokładnie jak owi nieszczęśnicy, ofiary istot przywołanych przez
Bishopa, Billingtona i Dewarta, zanim ponownie zostali wyrzuceni do
naszego wymiaru.
— Dewart!
— Tak, on także.
— Sugeruje pan, że to on jest odpowiedzialny za niedawne
zaginięcia w Dunwich? — zapytałem ze zdumieniem.

145
Pokręcił smętnie głową. — Nie sugeruję. Ja to wiem. Chyba że
chcesz wrócić na niepewny grunt sporu o tak zwane przypadki i zbiegi
okoliczności.
— Bynajmniej.
— To świetnie. Zastanów się. Billington udaje się do kamiennego
kręgu, do kamiennej wieży i otwiera „drzwi”. Ludzie, skądinąd nie
związani z tą okolicą, słyszą dobiegające z lasu dziwne odgłosy,
podobnie jak słyszał je syn Billingtona, Laban, który zapisuje ten fakt
w swoim dzienniku. Zjawiska te zawsze poprzedzały a) zniknięcie, b)
ponowne pojawienie się zaginionego w kilka tygodni lub miesięcy
potem, czemu towarzyszyły pewne dość osobliwe, lecz identyczne
okoliczności i co istotne, wspomnianych zdarzeń nie zdołano w żaden
sposób wyjaśnić. Jonathan Bishop pisze w swoich listach, że udał się
do kamiennego kręgu, przywołał To do owego wzgórza i zamknął w
kręgu, lecz przyszło mu to z wielkim trudem i wysiłkiem, z czego
jawnie wynika, że krąg nie jest dostatecznie silny, by istotę takową
uwięzić na czas dłuższy. Praktykom Billingtona również towarzyszyły
dziwne zniknięcia i jeszcze dziwniejsze „powroty”. Wydarzenia
sprzed ponad wieku powtarzają się również w naszych czasach.
Ambrose Dewart udaje się do wieży, pogrążony w lunatycznym śnie,
choć ma świadomość obecności czegoś niewiarygodnie odrażającego i
przeraźliwego; jest opętany przez coś z zewnątrz, choć nie zdaje sobie
z tego sprawy. Chyba nie sądzisz, że jakikolwiek postronny
obserwator, w świetle powyższych faktów, uwierzyłby, że po
przechadzce Dewarta do kamiennej wieży, gdzie natrafia on na
ewidentne ślady krwi, następujące później zaginięcia i „powroty” są
wyłącznie dziełem osobliwego zbiegu okoliczności?
Doszedłem do wniosku, że wyjaśnienie związane ze zbiegiem
okoliczności, tłumaczącym podobny ciąg równoległych zdarzeń, było
równie fantastyczne jak to, które oferował doktor Lapham. Byłem
wstrząśnięty i niezmiernie poruszony, gdyż doktor Lapham należał do
najznamienitszych uczonych o ogromnej wiedzy, przeto sam fakt, iż
skłaniał się w tym przypadku do rozwiązań diametralnie różnych od
jego przekonań, musiał być dla osób głęboko weń wierzących
olbrzymim szokiem.
Dla doktora Laphama hipotezy, które wysunął, wywodzić się
musiały z głębokiego wewnętrznego przekonania, graniczącego

146
nieomal z pewnością. A jednak pracodawca mój nie zdradzał
najmniejszych oznak powątpiewania, co wynikało z ogromu wiedzy,
jaką posiadał na dany temat, oraz zebranych informacji, na podstawie
których sformułował swoje teorie.
— Widzę, że głęboko się zastanawiasz. Przemyślmy sobie dziś
wszystko raz jeszcze, a jutro lub może później wrócimy do tej sprawy.
Chcę, abyś przeczytał teraz zaznaczone przeze mnie fragmenty tych
ksiąg, choć będziesz musiał przy tym zajrzeć raz i drugi do
Necronomiconu, chcę bowiem zwrócić je dziś do biblioteki.
Natychmiast skupiłem swą uwagę na prastarej księdze, w której
doktor Lapham zaznaczył dwa akapity, które, czytając wolno,
przetłumaczyłem. Traktowały one o przerażających przybyszach,
przyczajonych i nieustannie wyczekujących z nieziemską wprost
cierpliwością, o istotach które Arab określał mianem „Czekających u
Drzwi” i określał odpowiednimi imionami. Długi akapit w połowie
pierwszego fragmentu szczególnie mną wstrząsnął.

„Ubbo–Sathla jest owym niezapomnianym źródłem, skąd przybyli


ci, co odważyli się przeciwstawić Starszym Bogom, sprawującym
rządy z Betelgezy, Wielcy Przedwieczni, którzy wystąpili przeciwko
Starszym; oni to kierowani byli przez Azathotha, ślepego boga–
kretyna, i Yog–Sothotha, Wszechrzecz w Jedności i Jedność we
Wszechrzeczy, nie podlegających prawom czasu ni przestrzeni, a
których aspektami na ziemi są Umr At–Tawil i Pradawni. Wielcy
Przedwieczni śnią bez końca o nadchodzących czasach, kiedy znów
będą władać Ziemią i całym wszechświatem, którego jest ona
częścią… Wielki Cthulhu powstanie z R’lyeh; Hastur, Którego
Imienia Się Nie Wymawia, powróci z ciemnej gwiazdy w Hyadesie,
nieopodal Aldebarana; Nyarlathotep wyć będzie po wiek wieków w
ciemności, gdzie jego miejsce; Shub–Niggurath, Czarna Koza z
Tysiącem Młodych, ponownie zacznie wydawać na świat potomstwo i
obejmie władanie nad nimfami leśnymi, satyrami, karzełkami i
Małym Ludem; Lloigor, Zhar i Ithaqua przemierzać będą przestrzenie
pośród gwiazd i nagrodzą swoich popleczników, lud Tcho–Tcho;
Cthugha obejmie swoją domenę z Fomalhauta; z N’kai nadejdzie
Tsathoggua… Wszyscy oni czekają bez końca u wrót, czas bowiem
jest już bliski, nadchodzi godzina, podczas gdy Starsi Bogowie śpią i

147
śnią, nieświadomi, że są istoty, które znają zaklęcia nałożone przez
Starszych na Przedwiecznych i które wkrótce nauczą się je
przełamywać, bo ci, co czekają na Zewnątrz, za progiem, potrafią już
wydawać swym poddanym rozkazy”.

Drugi fragment znajdował się nieco dalej i był równie


bulwersujący.

„Opoką przeciw czarownikom i demonom, przeciw Mieszkańcom


Głębin, dholom, voormisom, Tcho–Tcho, Odrażającym Mi–Go,
Shoggotom, Ghastom, Waluzyjczykom i innym ludom im podobnym
oraz istotom służącym Wielkim Przedwiecznym, tudzież ich
Pomiotowi, są bez ochyby gwiazdy o ramionach pięciu z szarego
kamienia w Mnar pradawnym wykute, których moc jeno samym
Przedwiecznym ustępuje. Właściciel kamienia władzę mieć będzie
nad wszystkimi stworzeniami, które pełzają, stąpają, pływają czy
latają, nawet w takich miejscach, skąd nie ma już powrotu. Kamień
mocy nie utraci nawet w Yhe, wielkim R’lyeh, Y’hanthlei, Yoth,
Yuggoth, Zothique, N’kai, K’nyan, w Kadath na Wielkiej Lodowej
Równinie, ale również nad jeziorem Hali, w Carcosie i w Ib;
nadejdzie wszelako czas, gdy gwiazdy zbledną i ostygną, gdy umrą
słońca, a odległości między gwiazdami powiększą się, gdy moc
wszechrzeczy sczeźnie i zgaśnie również potęga pięcioramiennych
kamieni, a z nią zaklęć nałożonych na nie przez Starszych Bogów, by
związały Wielkich Przedwiecznych i nadejdzie dzień, gdy okaże się,
że…
Nie umarło, co w uśpieniu spoczywać wieki całe może
A wpływ czasu w końcu i śmierć nawet zmoże.

Zabrałem się do innych ksiąg i fotokopii manuskryptów, których


nie zezwolono mi wypożyczyć i wziąć z biblioteki do domu, po czym
na resztę nocy pogrążyłem się w dziwnej i przerażającej lekturze.
Przeczytałem fragmenty Manuskryptów Pnakotycznych, Fragmentów
Celaeno, Badań nad wzorcami mitołogicznymi współczesnych kultur
pierwotnych, ze szczególnym uwzględnieniem Księgi R ‘lyeh prof.
Shrewsbury’ego, samą Księgę Rlyeh, Cultes des Goules hrabiego
d’Erlette’a, Libor honis, Unaussprechlichen Kulten von Junzta, De

148
Wermis Mysteriis Ludviga Prinna, Księgę Dzyan, Pieśń dholi i
Siedem sekretnych ksiąg Hsan. Przeczytałem o przerażających i
bluźnierczych kultach pradawnej ery, które przetrwały po dziś dzień w
bardziej lub mniej zmienionej postaci w odległych zakątkach naszego
globu; zagłębiłem się w rozważania nad zagadkowymi, przedludzkimi
językami, noszącymi nazwy akio, naacal, tsatho–yo i chian;
dochodziłem do przerażających konkluzji spowodowanych
wzmiankami o niepojętych, plugawych rytuałach i „grach” w rodzaju
Mao i Lloyathic. Wielokrotnie stykałem się ze starożytnymi
określeniami różnych miejsc, takich jak dolina Pnath, Ulthar, N’gai,
Ngranek, Ooth–Nargai, Sarnath Przeklęte, Throk, Inganok, Kythamil,
Lemuria, Hatheg–Kla, Chorazin, Carcosa, Yaddith, Lomar i Yian–Ho.
Spotkałem się również z nazwami, których sam dźwięk mroził krew w
żyłach, a które wydawały się jeszcze straszniejsze w połączeniu z
relacjami pewnych osobliwych i niepojętych wydarzeń, które
wytłumaczyć można było wyłącznie dzięki tej piekielnej wiedzy;
napotkałem imiona zarówno obce mi, jak i znane, odrażające opisy i
aluzje niewypowiedzianej grozy, z którymi powiązane były wzmianki
o Yigu, budzącym lęk bogu–wężu, pająkowatym Atlach–Nacha,
Gnoph–Heku, kosmatym stworze znanym również jako Rhan–Tegoth,
o Chaugnar Faugnie, wampirzym krwiopijcy, o ogarach Tindalosa,
przemierzających zakamarki czasu, i raz po raz o monstrualnym Yog–
Sothocie, Wszechrzeczy w Jedności i Jedności we Wszechrzeczy,
który często występuje pod postacią opalizujących kul, skrywających
jego prawdziwe, upiorne kształty. Czytałem o rzeczach, o których nie
powinien wiedzieć żaden śmiertelnik, o wypadkach, które bardziej
wrażliwego czytelnika przyprawiłyby o utratę zmysłów. Księgi takie
jak ta powinny zostać zniszczone, gdyż zawarta w nich wiedza może
być równie niebezpieczna dla ludzkości, jak i budzące grozę
konsekwencje powrotu do ziemskiej domeny Wielkich
Przedwiecznych, wygnanych na zawsze z gwiezdnego królestwa
Betelgezy przez Starszych Bogów, których władzę próbowali obalić.
Czytałem niemal do świtu i później jeszcze przez czas jakiś nie
mogłem zasnąć, raz po raz rozpatrując w myślach kontrowersyjne i
mroczne informacje. Bałem się zasnąć, by we śnie nie napotkać
wytworzonej przez podświadomość wizji owych groteskowych istot z
pradawnych mitów, z którymi w ciągu ostatnich kilku godzin,

149
pomijając lekturę, zapoznałem się dzięki wyczerpującemu wykładowi
doktora Seneki Laphama, który wśród współczesnych mu uczonych
miał zaledwie kilku sobie równych i jeszcze mniej takich, którzy
przewyższaliby go pod względem wiedzy z dziedziny antropologii.
Zresztą byłem nazbyt poruszony, aby móc usnąć. Teorie bowiem,
wyjawione mi dzięki lekturze tych rzadkich i przerażających
woluminów, były tak nieprawdopodobne i rysowały dla ludzkości tak
czarną przyszłość, że musiałem nieźle się wysilić, aby ukoić stargane
nerwy i odzyskać wewnętrzny spokój.

***

Następnego ranka wróciłem do gabinetu Laphama wcześniej niż


zwykle, ale doktor już tam był. Najwyraźniej od dawna pracował, bo
blat biurka usłany był papierami, na których pracodawca mój nakreślił
osobliwe formuły, symbole, grafy, tablice i diagramy nie znanego mi
przeznaczenia.
— Przeczytałeś je — rzekł, gdy odłożyłem księgi na róg biurka.
— Zajęło mi to całą noc — odparłem.
— Mnie też. Wiele nocy, kiedy natrafiłem na nie po raz pierwszy.
— Jeśli jest w nich choćby cień prawdy, będziemy musieli
zrewidować poglądy na czas i przestrzeń, nawet, do pewnego stopnia,
na naszą własną genezę.
Niemal niedostrzegalnie pokiwał głową. — Każdy naukowiec wie,
że większość naszej wiedzy bazuje na pewnych fundamentalnych
zasadach, które w zetknięciu z pozaziemską inteligencją są łatwe do
obalenia. To, z czym się stykamy pod umowną nazwą „Nieznanego”,
jest w dalszym ciągu sprawą domysłów, pomimo tych czy innych
ksiąg. Sądzę, że nie możemy wątpić, iż istnieje coś, gdzieś tam, na
zewnątrz, wzorce mitologiczne mówią zarówno o siłach dobra, jak i
zła, i podobnie jest we wszystkich znanych religiach świata; nie będę
tu wdawał się w szczegóły, gdyż znasz je doskonale — w
chrześcijaństwie, buddyzmie, islamie, konfucjanizmie i sintoizmie.
Mówię o tym dlatego, że w związku z wzorcem mitologicznym, o
którym dyskutowaliśmy, musimy niejako „na wiarę” przyjąć istnienie
jakiejś obcej istoty lub rasy istot, gdyż tylko w ten sposób możemy
wyjaśnić nie tylko dziwne i przerażające wydarzenia, o których

150
informacje zawarte są w tych księgach, lecz również całą masę
starannie tuszowanych wypadków, sprzecznych z wpajanymi
ludzkości naukowymi teoriami, które zdarzają się każdego dnia w
najróżniejszych zakątkach świata; niektóre z nich zostały zebrane i
opublikowane w dwóch księgach wydanych przez mało znanego
autora, niejakiego Charlesa Forta, jako Księga przeklętych i Nowe
ziemie. Polecam je twojej uwadze.
Weźmy pod uwagę kilka faktów, celowo mówię „faktów”, gdyż
tak zwani przypadkowi świadkowie zawsze uważani byli za mało
wiarygodnych. Kamienie spadające z nieba w Buszów, Pillicferze,
Nerft i Dołgowdi w Rosji w latach 1863–1864. Kamienie z nie znanej
na ziemi materii, o kolorze opisywanym jako szary, z brązowymi
plamkami. Kamień z Mnar, o którym często jest mowa, i co teraz
podkreślę, określany jest zwykle mianem „szarego kamienia”.
Kamienie sypiące się z nieba w Birmingham w Anglii, kilka lat temu i
nieco później w Woleverhampton, były z zewnątrz czarne, a szare w
środku.
Albo „świetliste kule”, które zaobserwowano w 1893 roku z
pokładu H.M.S. „Caroline”, widziane pomiędzy okrętem a górą na
wodach Morza Chińskiego. Światła miały kształt „kulisty”, wisiały w
powietrzu nieco powyżej i w pewnej odległości od góry. Poruszały się
całą gromadą i od czasu do czasu formowały nierówny szereg.
Kierowały się na północ. Obserwowano je przez dwie godziny, a
może nawet dłużej. Widziano je również następnej nocy, 24 i 25
lutego, w obu przypadkach mniej więcej godzinę przed północą.
Rzucały refleksy, a oglądane przez teleskop zdawały się mieć lekko
różowy odcień. Drugiej nocy, podobnie jak pierwszej, poruszały się
tym samym kursem co „Caroline”. Tej nocy zjawisko trwało siedem
godzin. O podobnym zdarzeniu donosi kapitan H.M.S. „Leander”,
który jednak stwierdza, że światła wzbiły się pionowo w górę i
zniknęły. Jedenaście lat później, dokładnie 24 lutego, załoga U.S.S.
„Supply” ujrzała trzy obiekty, kuliste, choć różnej wielkości, które
także poruszały się równocześnie, ale najwyraźniej nie podlegały
siłom „działającym na tej planecie”. Tymczasem podobne kuliste
światło widziane było przez podróżnych, jadących pociągiem w
pobliżu Trenton w Missouri, i jak doniósł pracownik kolejowego
urzędu pocztowego w wydaniu „Monthly Weather Review” z sierpnia

151
1898 roku, światło to pojawiło się mimo ulewy i choć wiał akurat
porywisty wiatr ze wschodu, przemieszczało się regularnie na północ
tym samym kursem co pociąg, dopóki nie dotarło do małej wioski w
Iowa, gdzie zniknęło. W wyjątkowo upalnym sierpniu roku 1920
dwóch młodych mężczyzn, idących przez most na rzece Wisconsin w
wiosce Sac Prairie, ujrzało na wieczornym niebie (było około
dziesiątej) osobliwą smugę światła, przecinającą horyzont na południe
od punktu po wschodniej stronie nieba, w pobliżu Antaresa, aż do
Arkturusa na zachodzie, po której to smudze przemieszczała się „kula
czarnego światła”, czasem okrągła, czasem jajowata, niekiedy zaś
nawet przybierająca kształt rombu; pasmo to pozostało widoczne, aż
odległy obiekt nie pokonał całej długości, od południowego wschodu
po północny zachód, i wtedy smuga poczęła rozmywać się, aż w
końcu znikła zupełnie. Czy to ci coś przypomina?
Od rodzących się w mym umyśle teorii miałem w głowie mętlik, a
w ustach czułem nieprzyjemną suchość.
— Tylko jedno. Wzmiankę, jakoby Wielcy Przedwieczni potrafili
przybierać postać gromady świetlistych, opalizujących kul.
— Dokładnie. Nie chcę tu sugerować, że owe wydarzenia
należałoby tłumaczyć w ten właśnie sposób. Jeśli jednak tego nie
uczynimy, znów przyjdzie nam wyjaśniać je jako ciąg osobliwych
zbiegów okoliczności. Znany nam opis Wielkich Przedwiecznych jest
całe stulecia starszy od przedstawionych przeze mnie relacji o
tajemniczych zjawiskach, które zostały wybrane spośród wielu
zaobserwowanych w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Pozwól, że
przejdę teraz do sprawy tajemniczych zaginięć, pomijając rzecz jasna
takie, dla których istnieją umotywowane wyjaśnienia: zniknięcia
samolotów i tym podobne.
Weźmy na przykład Dorothy Arnold. Zaginęła 12 grudnia 1910
roku gdzieś pomiędzy Piątą Aleją a wejściem do Central Parku przy
Siedemdziesiątej Dziewiątej. Zero jakichkolwiek motywów. Nigdy jej
już nie widziano, nie było listów z żądaniem okupu, nie znaleziono
kompletnie niczego.
„Cornhill Magazine” relacjonuje zniknięcie niejakiego Benjamina
Bathursta, reprezentanta rządu brytyjskiego na dworze cesarza
Franciszka w Wiedniu. Wraz ze swym służącym i sekretarzem
zatrzymał się w Niemczech, w Perlebergu, aby obejrzeć konie, które

152
miały znaleźć się w zaprzęgu. Obejrzał je z jednej strony, przeszedł na
drugą i zniknął. Jakby się zapadł pod ziemię. W latach 1907—1913 w
Londynie zaginęło bez śladu 3360 osób. Młody urzędnik zatrudniony
w biurach fabryki w Battle Creek w Michigan wyszedł z biura, udając
się do fabryki. Zniknął. O zniknięciu tego młodzieńca, nazwiskiem
Sherman Church, donosi chicagowska „Tribune” z 5 stycznia 1900
roku. Nikt go już więcej nie widział.
Ambrose Bierce — ta sprawa jest naprawdę dziwna. Bierce, który
wspominał w swoich utworach o Carcosie i Hali, zaginął w Meksyku.
Mówi się, jakoby został zastrzelony, walcząc przeciwko Pancho Villi,
ale gdy zaginął, był już inwalidą i miał ponad siedemdziesiąt lat. Nikt
o nim nigdy więcej nie usłyszał. To było w roku 1913. W 1920
Leonard Wadham podczas spaceru w południowym Londynie poczuł
się jakoś dziwnie i znalazł się nagle na drodze niedaleko Dunstable, o
trzydzieści mil dalej, nie pamiętając, w jaki sposób tam trafił.
Wróćmy jednak w nasze strony, do Arkham w Massachusetts.
Wrzesień 1915 roku. Profesor Laban Shrewsbury, zamieszkały przy
Curven Street 93, wędrując wiejską dróżką na zachód od Arkham,
znika w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. Najwyraźniej
spodziewał się, że coś może mu się przydarzyć, gdyż jak wynikało ze
złożonych u jego adwokata dokumentów, polecił, by jego dom
pozostał zachowany w nienaruszonym stanie przez okres co najmniej
trzydziestu lat. Żadnych motywów, żadnych śladów. Znaczące może
okazać się to, że profesor Shrewsbury był jedynym człowiekiem w
całej Nowej Anglii, który dysponował sporą wiedzą na wiadomy nam
temat, jak również w dziedzinie astronomii i antropologii. To tyle, co
chciałem powiedzieć. Zjawiska, o których mówimy, istnieją od
najdawniejszych czasów aż po dzień dzisiejszy, a relacje na ich temat,
na które się natykamy w prasie bądź innych publikacjach, to zaledwie
kropla w morzu. Po dłuższej chwili, kiedy już przyswoiłem sobie te
podawane w ekspresowym tempie osobliwe fakty, zwróciłem się do
doktora z zapytaniem: — Zakładając, że informacje zawarte w owych
nader rzadkich księgach faktycznie tłumaczą wydarzenia zachodzące
w tym zakątku Stanów przez ostatnie dwieście lat, a nawet dłużej, to
jaka, pańskim zdaniem, zagadkowa obecność czai się na progu,
którym, jak przyjęliśmy, ma być rzekomo otwór w dachu tamtej
kamiennej wieży?

153
— Nie wiem.
— Ale ma pan pewne przypuszczenia?
— O, tak. Proponuję, byś raz jeszcze zajrzał do tego tu
manuskryptu O złych czarach praktykowanych w Nowej Anglii przez
demony o nieludzkich kształtach. Mówi się tam o niejakim Richardzie
Billingtonie, który w leśnej głuszy postawił kamienny krąg, gdzie
rzekomo modlił się do Szatana i praktykował pewne rytuały
magiczne, przez Pismo Święte zakazane. Chodzi zapewne o kamienny
krąg otaczający wieżę stojącą w lesie Billingtona. Manuskrypt ten
sugeruje, jakoby Richard Billington zląkł się i został ostatecznie
„pożarty” przez istotę, którą przywołał nocą z przestworzy, nie ma
tam jednak ani słowa o naturze owego stwora. Indiański szaman,
Misquamacus, uwięził demona w jamie, która ongiś znajdowała się
pośrodku kamiennego kręgu i zapieczętował go pod — tu kolejne
słowa są nieczytelne, ale chodzi zapewne o płytę, kamień lub coś
podobnego, co ozdobione było Znakiem Starszych. Nazywano to
Ossadogowah, co tłumaczy się jako „dziecko Sadogowah”, a co z
kolei przywodzi na myśl jedną z mniej znanych istot pośród badanych
przez nas wzorców mitologicznych: Tsathoggua, znanego czasami j
ako Zhothagguah albo Sodagui i opisywanego jako czarny stwór o
nieludzkich kształtach, elastycznym, galaretowatym cielsku, któremu
cześć oddawano od niepamiętnych czasów. Opis podawany przez
Misquamacusa różni się jednak od powszechnie przyjętych, mówił on
o „niekiedy małym i zwartym jak największa ze znanych ropuch, a
czasami wielkim i mglistym, pozbawionym kształtów, choć
posiadającym oblicze, z którego wyrastały węże”. Opis twarzy
mógłby pasować do Cthulhu, ale jego manifestacje są nierozerwalnie
związane z wodą, zwykle pojawia się w odmętach mórz, a rzeczka
taka jak Miskatonic jest dla niego zdecydowanie za mała. Pewne
szczegóły zdają się wskazywać na Nyarlathotepa i sądzę, że w tym
przypadku z nim właśnie mamy do czynienia. Najwyraźniej
Miąuamacus pomylił się w identyfikacji istoty, błędnie określił
również los, jaki spotkał Richarda Billingtona. Są dowody
wskazujące, że Richard Billington przeszedł przez otwór na zewnątrz,
pokonując próg i łamiąc wszelkie zakazy ustanowione przez Alijaha
dla jego kolejnych spadkobierców. Dowody na to znajdują się w
dzienniku twojego przodka; Alijah o tym wiedział, Richard powrócił

154
bowiem pod zmienioną postacią i odtąd zaczął traktować ludzi w
sposób, rzekłbym, nader użytkowy. Co więcej, dla mieszkańców
Dunwich legendarne niemal stały się wykorzystywane przez Richarda
Billingtona rytuały i zaklęcia, których nauczył ich przodków. W
manuskrypcie Batesa pojawia się zagadkowa wzmianka na temat
„Mistrza”. Dla pani Bishop „Mistrzem” nie był jednak Alijah
Billington, co wynika wyraźnie z treści załączonych i dostępnych
dokumentów, jak również z rękopisu Batesa, zanim jeszcze on sam
odbył rozmowę z panią Bishop. Oto jej słowa: „Alijah zamknął to i
zamknął również Mistrza, tam, na zewnątrz, kiedy Mistrz był wreszcie
gotów do powrotu. Mało kto o tym wie, ale Misquamacus na pewno.
Mistrz stąpał po tej ziemi, lecz nikt go nie rozpoznał, gdyż ma on
wiele twarzy. O, tak! Nosił oblicze Whateleya i Dotena, i Gilesa, i
Coreya, przesiadując wśród Whateleyów, Dotenów, Gilesów i
Coreyów, nikt jednak nie myślał o nim inaczej jak o Whateleyu,
Dotenie, Gilesie lub Coreyu, a on był z nimi, jadł z nimi, spał,
spacerował i rozmawiał, lecz tak wielka była jego obcość, że nawet ci,
których przejął, jeden po drugim słabli i umierali, niezdolni utrzymać
go w sobie dłużej. Jedynie Alijah przechytrzył Mistrza, o tak,
przechytrzył go ponad sto lat po śmierci Mistrza”. Czy to ci nic nie
mówi?
— Nie. Nic. Zupełnie.
— Doskonale. Wcale mnie to nie dziwi, gdyż wciąż mimo
wszystko obowiązują nas tradycyjne wzorce myślowe oparte na logice
i racjonalnym rozumowaniu. Richard Billington wyszedł przez
wykonany przez siebie otwór, ale wrócił, prawdopodobnie w
charakterze eksperymentu, podobnego do tych, w których gustował
Jonathan Bishop. Przejmował ciała różnych ludzi, to znaczy wchodził
w nie, a ponieważ za sprawą egzystencji na zewnątrz zaszły w nim
pewne zmiany mutacyjne, w dzienniku twojego przodka natrafiamy
na drobną wzmiankę o pani Doten, która w dniu Matki Boskiej
Gromnicznej w roku 1787 powiła stworzenie opisywane jako „nie
zwierzę ani nie człowiek, lecz raczej monstrualny Nietoperz z ludzką
twarzą. Stwór był niemy, ale łypał na wszystkich złowrogo swymi
wielkimi ślepiami. Byli tacy, co przysięgali, że twarz jego do
złudzenia przypominała oblicze dawno nie żyjącego Richarda
Bellinghama czy Bollinha—na” — czytaj raczej Richarda Billingtona,

155
zaginionego wskutek prowadzenia niecnych konszachtów z demonami
w okolicach New Dunnich. I to by było na tyle. Przypuśćmy więc, że
Richard Billington istnieje nadal, czy to fizycznie, czy w postaci
duchowej w okolicach Dunwich i za jego sprawą przychodzą tam na
świat kolejne dzieci potworki, diabelski pomiot, upiorne mutacje,
które skądinąd przypisać można fizycznemu „upadkowi”,
„rozkładowi” lub może „degeneracji” tamtejszych rodzin. Stan ten
trwa ponad sto lat, po czym do domu Billingtona wprowadza się
kolejny dziedzic, spadkobierca rodowej posiadłości. Równocześnie
moc, którą stał się Richard Billington — „Mistrz”, o którym
wspomina pani Bishop i krążące w Dunwich legendy — znów się
uaktywnia, ożywia, usiłując doprowadzić do ponownego otwarcia
pierwotnego wejścia. Bardzo możliwe, że właśnie za podszeptem
nieznanej obecności, czyli Richarda Billingtona, Alijah zaczął
studiować stare kroniki, dokumenty i księgi, aż w końcu odbudował
krąg z kamieni, używając zapewne niektórych z nich do budowy
wieży, stąd wrażenie, iż pewne jej fragmenty są starsze od reszty
konstrukcji. A przede wszystkim usunął blok szarego kamienia z
wyrytym na nim Znakiem Starszych, przenosząc go jak najdalej od
budowli, dokładnie tak samo, jak uczynił to niedawno Dewart i jego
indiański towarzysz, nakłaniając do tego Batesa. Przejście znów
zostało otwarte i tu rozpoczął się osobliwy i zapewne nader ważki
konflikt… szkoda, że brak szczegółowych zapisów na ten temat.
Richard Billington bowiem, doprowadziwszy do realizacji swoich
zamierzeń, zabrał się do wypełniania drugiego celu, którym było
odnowienie własnej tak gwałtownie przerwanej egzystencji na ziemi,
w swojej posiadłości i w ciele Alijaha. Na jego nieszczęście Alijah nie
poprzestawszy na realizacji pierwotnego planu Richarda, kontynuował
swoje badania, zdobył więcej fragmentów Necronomiconu, niż
zdaniem Richarda można było zgromadzić, a nawet posunął się dalej i
przywołał z Zewnątrz pewne istoty, pozwalając, z im tylko znanych
powodów, nękać okolicę Dunwich. I tak to trwało, z jednej strony
Alijah wdał się w spór z Phillipsem i Druvenem, z drugiej zaś zdołał
w końcu przejrzeć zamiary Richarda Billingtona; po czym, jak
przypuszczam, odesłał Istotę — lub istoty — wraz z esencją życiową
Billingtona z powrotem na Zewnątrz i po prostu zapieczętował ten
nowy otwór kamieniem noszącym Znak Starszych. Zaraz potem

156
odszedł, pozostawiając jedynie wiele mętnych, trudnych do
rozszyfrowania zaleceń. Jakaś cząstka Richarda Billingtona musiała
jednak pozostać, drobny fragmencik, który wystarczył, by mistrz
znów dopiął swego po kolejnych stu latach.
— Zatem owa obecność to nie Alijah, lecz Richard Billington?
— Bez wątpienia. Mamy po temu solidne dowody. To Richard
Billington zaginął bez śladu, nie zaś Alijah, który zmarł w Anglii, we
własnym łóżku. Bates wspomina o skądinąd błędnie rozpoznanych
symptomach rozdwojenia jaźni, albowiem nad słabszym psychicznie
Dewartem mógł bez trudu zapanować obdarzony silną osobowością
Richard. Ale to nie wszystko. Jest jeszcze coś. Kropla, która
przepełnia czarę. Richard Billington miał dostatecznie długi kontakt z
Istotami z Zewnątrz, by podlegać tym samym co one prawom i
ograniczeniom, istniejącym w ich wymiarze. Krótko mówiąc, chodzi
mi o Znak Starszych. Przypomnij sobie, jak w dniu pojawienia się
Indianina Dewart poprosił Batesa o pomoc. Miał on przenieść i
zakopać kamień noszący symbol Starszych. Dewart „założył się” z
Batesem, że ów dokona tego w pojedynkę. Bates uczynił to. Zauważ,
że ani Dewart, ani Indianin nie kiwnęli nawet palcem, by mu pomóc,
innymi słowy żaden z nich nie dotknął kamienia, gdyż nie odważył się
tego uczynić, bo widzisz, Phillipsie, Ambrose Dewart nie jest już
Ambrose’em Dewartem, lecz Richardem Billingtonem, a Indianin
Quamis to ten sam osobnik, który za czasów Alijaha pomagał mu i
służył i który przed ponad wiekiem pomagał i służył Richardowi,
przywołany z przerażających, plugawych przestrzeni, by kontynuować
koszmar zapoczątkowany przed z górą dwoma stuleciami!
Jeżeli moje przypuszczenia są słuszne, będziemy musieli działać
szybko i zdecydowanie, jeśli chcemy temu zapobiec. Poza tym nie
wątpię, że Stephen Bates będzie miał nam do zakomunikowania
mnóstwo ciekawych rzeczy, gdy odwiedzi nas ponownie, już
niedługo, bo za trzy dni, naturalnie jeśli pozwolą mu tutaj przybyć!
Złowrogie przypuszczenia mego pracodawcy ziściły się w
znacznie krótszym czasie.

***

Wiadomości o zaginięciu Stephena Batesa nie rozgłoszono ani

157
nawet nie podano do publicznej wiadomości, lecz dowiedzieliśmy się
o tym od wiejskiego listonosza. Przyniósł on nam fragment kartki,
którą, jak wyjaśnił, wręczono mu na Aylesbury Pike, a że adresatem
wiadomości był doktor Lapham, listonosz nie omieszkał mu jej
dostarczyć. Doktor w milczeniu przeczytał treść kartki, po czym podał
mi ją.
Wydawało się, że wiadomość napisano w wielkim pośpiechu,
przypuszczalnie na kolanie, a później opierając ją o pień drzewa, gdyż
w kilku miejscach koniuszek ołówka przebił papier.

„Doktor Lapham Uniw. Miskatonic. Bates. Wysłał TO przeciwko


mnie. Za pierwszym razem zdołałem uciec. Wiem, że To mnie
znajdzie. Najpierw słońca i gwiazdy. Potem smród… och, ten smród,
jakby coś długo się przypiekało. Kiedy ujrzałem dziwne światła,
wziąłem nogi za pas. Chciałem dotrzeć do drogi. Usłyszałem To.
Sunęło moim śladem, jak wiatr pośród drzew. A potem poczułem ten
smród. I nagle słońce eksplodowało, a zaraz potem pojawiła się ta
Istota rozszczepiona na kawałki, które połączyły się w całość! Boże.
Nie mogę…”

To było wszystko.
— Najwyraźniej jest już za późno, byśmy mogli ocalić Batesa —
rzekł Lapham. — I mam też cichą nadzieję, że nie spotkamy tego, co
go dopadło — dorzucił złowieszczo. — Bo przyznam szczerze,
dysponujemy zbyt małymi silami, by móc się z tym zmierzyć. Mamy
tylko jedną jedyną szansę. Musimy dostać Billingtona i Indianina,
kiedy ten stwór znajdzie się z powrotem na zewnątrz, gdyż nie może
on opuszczać tamtego miejsca, chyba że zostanie w odpowiedni
sposób przywołany.
To rzekłszy, wysunął szufladę biurka i wyjął zeń dwie bransolety,
przypominające te od zegarków, które jednak okazały się skórzanymi
opaskami zaopatrzonymi w przymocowane do nich jajowate, szare
kamienie, na których wyryto osobliwy symbol w kształcie
pięcioramiennej gwiazdy otoczonej czymś, co przypominało słup
ognia. Podał mi jedną, a drugą nałożył na swój przegub.
— Co teraz? — zapytałem.
— Udamy się do tego domu i zapytamy o Batesa. To może być

158
niebezpieczne.
Dom Billingtona wydawał się kompletnie wymarły, większość
okiennic była pozamykana, a z komina mimo chłodu nie unosił się
słup dymu. Zostawiwszy auto na podjeździe przed frontowymi
drzwiami, podeszliśmy po kamiennych płytach do drzwi i
zastukaliśmy energicznie. Bez odpowiedzi. Zastukaliśmy raz jeszcze,
ale o wiele głośniej i wtem, ni stąd, ni zowąd drzwi się otwarły i stanął
w nich mężczyzna średniego wzrostu, z orlim nosem i gęstą rudą
czupryną. Skórę miał ciemną, prawie brązową, wzrok bystry i
podejrzliwy. Mój pracodawca natychmiast się przedstawił.
— Szukamy pana Stephena Batesa, o ile wiem, zatrzymał się tutaj.
— Przykro mi. Był tu. Zaledwie wczoraj wyjechał do Bostonu.
Tam mieszka na stałe.
— Czy mógłby pan podać mi jego adres?
— Randle Place numer 17.
— Uprzejmie dziękuję — rzekł Lapham i wyciągnął ku niemu
rękę.
Nieco zaskoczony tym kurtuazyjnym gestem Dewart mimowolnie
go powtórzył, zanim jednak jego palce dotknęły dłoni doktora,
mężczyzna wydał ochrypły okrzyk i odskoczył w tył, chwytając się
jedną ręką drzwi. Przemiana, jaka zaszła w jego obliczu, była
doprawdy przerażająca, wyraz podejrzliwości ustąpił miejsca nie
skrywanej nienawiści i narastającej wściekłości, w oczach zaś pojawił
się błysk zrozumienia. Tylko przez chwilę stał w kompletnym
bezruchu, zaraz potem gwałtownym pchnięciem zatrzasnął nam drzwi
przed nosem. Dewart w jakiś sposób wyczuł dziwną bransoletę, którą
mój pracodawca nosił na przegubie.
Lapham z niewzruszonym spokojem wrócił do auta. Kiedy
zasiadłem za kierownicą, spojrzał na zegarek.
— Późne popołudnie. Nie mamy wiele czasu. Spodziewam się, że
dziś jeszcze uda się do wieży.
— Dał mu pan ostrzeżenie. Ale dlaczego? Czy nie byłoby lepiej,
gdyby nie wiedział, że wiemy?
— Niby dlaczego? Tak jest lepiej. Nie traćmy jednak czasu na
pogawędki. Mamy mnóstwo do zrobienia, nim zapadnie zmierzch, bo
on z pewnością wyjdzie z domu, zanim jeszcze zajdzie słońce. Poza
tym musimy pojechać do Arkham po kilka rzeczy, które będą nam tej

159
nocy potrzebne.

***

Na pół godziny przed zmierzchem wyruszyliśmy pieszo przez las


od jego zachodniej rubieży, omijając dom Billingtona, by nikt nas
stamtąd nie zauważył. Niebo już pociemniało, a wśród drzew zrobiło
się jeszcze posępniej. Przyspieszyliśmy kroku, gdyż było już późno, a
my mieliśmy do przejścia spory kawałek i było nam raczej ciężko.
Doktor Lapham nie zapomniał o niczym. Dźwigaliśmy łopaty, lampy,
cement, spory pojemnik z wodą, solidny łom i całą masę tym
podobnych parafernaliów. Na dodatek Lapham uzbroił się w dziwny
staroświecki pistolet nabity srebrnymi kulami oraz szkic, na którym
Bates zaznaczył nam miejsce, gdzie zakopał szary kamień z
symbolem Znaku Starszych.
Aby w lesie uniknąć niepotrzebnych rozmów, doktor wyjaśnił, że
spodziewa się, iż Dewart, czy też Billington, a może również ten
Indianin, Quamis, zjawią się w wieży z nadejściem nocy, by
rozpocząć tam swe piekielne praktyki. Mieliśmy do tego czasu
poczynić wszelkie niezbędne przygotowania. Należało niezwłocznie
odkopać kamienną płytę i przygotować do użytku, a także rozrobić
cement. Co stanie się później, zależało od doktora Laphama, który
polecił mi nie wtrącać się i być gotowym bez wahania wykonać każdy
jego rozkaz. Obiecałem, że się podporządkuję, choć trawił mnie
wewnętrzny niepokój.
Znaleźliśmy się w końcu w pobliżu wieży, a Lapham bardzo
szybko odnalazł miejsce, gdzie Bates zakopał kamień z prastarą
pieczęcią. Odkopał płytę, ja natomiast rozrobiłem cement i niedługo
po zmierzchu gotowi byliśmy rozpocząć nasze czuwanie. Nadeszła
noc i niemal natychmiast od strony moczarów za wieżą, po
wschodniej stronie, rozległ się donośny rechot żab, nad trzęsawiskiem
zaś zamigotały ogniki miriadów robaczków świętojańskich, których
białe i jasnozielone światełka skrzyły się, falując niczym zorza
polarna. Zaraz potem dał się słyszeć chór lelków, śpiewających w
dziwnym, jakby nieziemskim unisono.
— Są już blisko — wyszeptał złowieszczo mój pracodawca.
Głosy ptaków i żab osiągnęły przeraźliwą intensywność, atakując

160
noc swą dziką kakofonią, pulsującą i przybierającą na sile tak bardzo,
że przez chwilę sądziłem, iż nie wytrzymam dłużej tego piekielnego
hałasu. I nagle, gdy ów chór z piekła rodem osiągnął zdawałoby się
crescendo, poczułem na ramieniu dłoń doktora i nie musiałem nawet
usłyszeć jego głosu, by wiedzieć, że już za chwilę ujrzę nadcho-
dzących Ambrose’a Dewarta i Quamisa.
O pozostałych wypadkach tej nocy trudno mi opowiadać
obiektywnie, choć dawno należą one już do przeszłości i od tego
czasu okolice Arkham cieszą się spokojem, jakiego nie zaznały przez
dobrych dwieście lat. Wypadki te zapoczątkowało pojawienie się
Dewarta, lub raczej Billingtona pod jego postacią, w otworze na dachu
wieży. Doktor Lapham dobrze wybrał dla nas kryjówkę pośród
listowia, widzieliśmy stąd doskonale cały zarys otworu w dachu i w
nim właśnie pojawiła się teraz sylwetka Ambrose’ a Dewarta, z ust
którego popłynęły dźwięki tak plugawe i odrażające, że nie odważę
się ich tu opisać — słowa w prastarym pierwotnym języku,
wypowiadane z głową uniesioną ku niebu i wzrokiem wbitym w
gwiazdy, dokąd były one kierowane. Słowa były wyraźne, nawet
mimo hałasu czynionego przez ropuchy i lelki.
— Iä! Iä! N’ghaa, n’n’ghai–ghai! Id! Id! N’gliai, n–yah, n–yah,
shoggog, phthaghn! Iä! Iä! Y–hah, y–nyah, y–nyah! N’ghaa, n ‘n
‘ghai, wafl pthaghn — Yog–Sothoth! Yog–Sothoth!…
Wśród drzew zerwał się wiatr, wiatr spływający w dół, zrobiło się
zimno, podczas gdy głosy lelków i żab jeszcze bardziej przybrały na
sile. Ogniki świetlików migotały jak szalone. Zaniepokojony
odwróciłem się do doktora Laphama, by ujrzeć, jak ten bez wahania
powoli przymierza się do strzału i naciska spust! Odwróciłem głowę.
Dewart dostał; impet kuli pchnął go nieco do tyłu, ale mężczyzna
uderzył o krawędź otworu i runął głową w dół, na ziemię. W tej samej
chwili w otworze pojawił się Quamis i pełnym wściekłości głosem jął
kontynuować inkantację przerwaną przez Billingtona.
— Iä! Iä! Yog–Sothoth! Ossadogowah!…
Druga kula doktora trafiła Indianina, który nie runął, lecz raczej
osunął się w dół.
— A teraz — rzucił mój pracodawca — musimy umieścić płytę we
właściwym miejscu!
Ja wziąłem kamień, a doktor kubeł z cementem i pobiegliśmy co

161
sił; wokół nas rechotały żaby i zawodziły lelki, zerwał się porywisty
wiatr i zrobiło się jeszcze chłodniej. Przed nami w oddali majaczyła
wieża, a w jej dachu otwór, przez który widać było gwiazdy i… o
zgrozo, coś jeszcze!
Nie wiem, w jaki sposób przetrwaliśmy tę noc, mając w pamięci
ów nieopisany, mrożący krew w żyłach koszmar. Jak przez mgłę
pamiętam umieszczenie pieczęci w otworze, pogrzeb doczesnych
szczątków Ambrose’a Dewarta uwolnionego wreszcie przez śmierć od
złowrogiej obecności Richarda Billingtona, który go opętał,
zapewnienie doktora Laphama, że zniknięcie Dewarta nie zostanie
nigdy wyjaśnione, tak jak to miało miejsce w innych przypadkach, ci
wszelako, którzy spodziewać się będą ponownego odnalezienia jego
ciała, srodze się zawiodą. Pamiętam też szary, miałki pył, jaki pozostał
po Quamisie, nieżyjącym od ponad dwóch stuleci, jak wyjaśnił mi
doktor Lapham, i ożywianym jedynie diabelską mocą Richarda
Billingtona; rozebranie kamiennego kręgu i zniszczenie oraz
zakopanie od spodu kamiennej wieży, tak by budząca grozę szara
płyta ze Znakiem Starszych nie została naruszona podczas
umieszczania jej w ziemi; odkrycie w tejże ziemi w świetle lamp
zagadkowych kości, spoczywających tu co najmniej kilka dekad,
zapewne od czasów pradawnego cudotwórcy… szamana z plemienia
Wampanaug, Misquamacusa; rozbicie na kawałki niezwykłego okna
w gabinecie; złożenie do biblioteki Miskatonic wypożyczonych
stamtąd cennych ksiąg i dokumentów; zebranie wszystkich naszych
rzeczy, odwiedziny w domu Billingtona, skąd wywieźliśmy księgi
oraz dokumenty, a także naszą ucieczkę tuż przed świtem.
Wszystko to, jak już mówiłem, pamiętam jak przez mgłę, wiem
tylko, że to się stało, gdyż zmusiłem się, by raz jeszcze odwiedzić
dawną wyspę na odnodze Misquamacusa, jak w czasach Richarda
Billingtona nazywano Miskatonic, którą to nazwę podał będący pod
wpływem złego ducha Ambrose Dewart. Nie ujrzałem jednak nawet
śladu po wieży, kamiennym kręgu, miejscu kultu Dagona,
Ossadogowah i tamtej innej, przerażającej istoty z Zewnątrz,
czyhającej w progu i czekającej na przywołanie.
Wszystko to pamiętam nader mgliście, głównie z powodu tego, co
ujrzałem w otworze w dachu wieży, gdzie spodziewałem się zobaczyć
jedynie gwiazdy, oraz za sprawą owego dławiącego, trupiego odoru,

162
wypływającego z Zewnątrz gwałtownymi falami. Ujrzałem nie
gwiazdy, lecz SŁOŃCA, słońca, które w ostatnich chwilach swego
życia widział Stephen Bates, wielkie kule światła sunące w kierunku
otworu. Nagle te kule, które znajdowały się najbliżej przejścia,
zaczęły się rozszczepiać, a znajdujące się wewnątrz
protoplazmatyczne tkanki wypływać na zewnątrz czarnymi strugami,
by połączyć się w jedną całość, tworząc kształt odrażającego,
nieopisanie plugawego koszmaru z przestworzy, pomiotu pustki
pradziejów, owego zaopatrzonego w lepkie macki, amorficznego
monstrum znanego jako Czyhający w Progu, ukrywającego swój
prawdziwy wygląd pod postacią opalizujących, świetlistych kul,
ohydnego Yog–Sothotha, który po wsze czasy nurza się w pianie
niczym pierwotna, błotnista breja pośród bezmiaru chaosu, hen,
daleko poza najodleglejszymi stanicami czasu i przestrzeni!

163
164
HISTORIA NECRONOMICONU

Tytuł oryginalny Al-Azif - azif to słowo używane przez Arabów na


określenie nocnych dźwięków (wydawanych przez owady),
uważanych za wycie demonów.
Napisany przez Abdula Alhazreda, szalonego poetę z Sany w
Jemenie, którego rozkwit twórczości przypadał, jak się uważa, w
czasach kalifów omajadzkich, około 700 r. przed Chr. Zwiedzał on
ruiny Babilonu, badał podziemne tajemnice Memfis i spędził 10 lat
samotnie na wielkiej wschodniej pustyni Arabii - Roba al-Khaliyeh
czy też "pustej przestrzeni" starożytnych, "Dahma" czyli "purpurowej"
współczesnych Arabów, która chroniona jest przez złe duchy i
potwory śmierci. O pustyni tej ci, którzy twierdzą, że ją zbadali,
opowiadają wiele dziwnych i niewiarygodnych cudów.
Pod koniec życia Alhazred mieszkał w Damaszku, gdzie napisał
Necronomicon (Al-Azif), a o jego śmierci czy też zniknięciu (738 r.
przed Chr.) opowiadano wiele przerażających i sprzecznych rzeczy.
Ebn Khallikan (XII-wieczny biograf) utrzymuje, że został porwany
przez jakiegoś niewidzialnego potwora w jasny dzień i w straszliwy
sposób pożarty w obliczu wielu skamieniałych ze strachu świadków.
O jego szaleństwie wiele mówiono. Przysięgał, że widział słynny
Irem, albo Miasto Kolumn i w nieznanych ruinach na pewnej
bezimiennej pustyni odkrył miasto posiadające wstrząsające kroniki i
tajemnice obcej rasy starszej niż ludzkość. Był tylko neutralnym
Muzułmaninem, wierzącym w nieznanych bogów, których nazywał
Yog-Sothoth i Cthulhu.
W 950 roku przed Chr. Azif cieszył się wielkim zainteresowaniem,
krążąc w odpisach wśród filozofów tego wieku i został potajemnie
przetłumaczony na język grecki przez Theodorusa Philetasa z
Konstantynopola pod tytułem Necronomicon.
Przez stulecia inspirował pewnych eksperymentatorów do
przerażających prób, póki nie został zakazany i spalony przez
patriarchę Michała. Odtąd mówiono o nim tylko potajemnie, lecz w
1228 roku Olaus Wormius dokonał przekładu łacińskiego, a w

165
późnym średniowieczu tekst łaciński został dwukrotnie wydany
drukiem - raz w XV wieku pismem gotyckim (najwidoczniej w
Niemczech) i po raz drugi w XVII wieku (prawdopodobnie w
Hiszpanii); obie edycje nie posiadają znaków pozwalających na ich
zidentyfikowanie i lokowane są w czasie i miejscu tylko na podstawie
wewnętrznych cech typograficznych.
Dzieła, zarówno greckie jak i łacińskie, zostały wyklęte przez
papieża Grzegorza IX w 1232 roku, wkrótce po dokonaniu przekładu
łacińskiego, który spowodował zwrócenie na nie uwagi.
Arabski oryginał zaginął w czasach Wormiusa, wedle noty w
przedmowie (co może wskazywać na źródło kopii, która pojawiła się
w San Francisco w obecnym stuleciu, lecz później uległa zniszczeniu
w pożarze), zaś kopii greckiej - wydrukowanej we Włoszech między
1500 a 1550 rokiem - nie widziano od czasów pożaru biblioteki
pewnego człowieka w Salem w 1692 roku.
Tłumaczenie angielskie, dokonane przez doktora Dee, nie zostało
nigdy wydrukowane i istnieje tylko we fragmentach pierwotnego
manuskryptu.
Wiadomo, że jeden piętnastowieczny tekst łaciński istnieje w
British Museum pod zamknięciem, inny zaś (XVII-wieczny) znajduje
się w posiadaniu Bibliotheque Nationale w Paryżu.
Siedemnastowieczne wydania są też w zbiorach Biblioteki Widenera
w Harvardzie, w bibliotece Uniwersytetu Miskatonic w Arkham i w
bibliotece uniwersyteckiej w Buenos Aires.
Potajemnie istnieją prawdopodobnie także inne, liczne kopie, o
jednej z nich, XV-wiecznej, krążą uporczywe pogłoski, że tworzy
część kolekcji słynnego amerykańskiego milionera. Daleko bardziej
wiarygodne są pogłoski o zachowaniu się XVI-wiecznego tekstu
greckiego w rodzinie Pickmanów w Salem, który zniknął wraz z
artystą R. U. Pickmanem na początku 1926 roku. Księga jest
nieustannie prześladowana przez urzędy państwowe większości
krajów i przez wszystkie odłamy kościoła. Czytanie jej prowadzi do
straszliwych następstw. Z pogłosek o tej księdze (o naprawdę niewielu
wie opinia publiczna) R. W. Chambers powiedział, że zaczerpnął
pomysł do swej wczesnej powieści "Król w Żółcieni".

166
W MURACH ERYXU

Zanim spróbuję choć chwilę odpocząć, sporządzę te notatki jako


podstawę raportu, który muszę spisać. To, co odkryłem, jest tak
niezwykłe i tak sprzeczne z wszelkimi dotychczasowymi
doświadczeniami i oczekiwaniami, że zasługuje na wyjątkowo
skrupulatny opis.
Wylądowałem na Wenus 18 marca czasu ziemskiego, 9 VI
według kalendarza planetarnego. Zamustrowany do oddziału
dowodzonego przez Millera, otrzymałem mój sprzęt, zegarek
przystosowany do nieco szybszych, wenusjańskich obrotów i zostałem
przeszkolony do używania maski. Po dwóch dniach byłem gotowy
objąć służbę.
Opuszczając posterunek Kompanii „Kryształ" na Terra Novie,
12 VI ruszyłem na południe kursem nakreślonym przez Andersona po
sporządzeniu z powietrza map tego terenu. Szło mi się z trudem, gdyż
po deszczu tutejsze dżungle są prawie nie do przebycia. To chyba
wilgoć nadaje tym poskręcanym pnączom i lianom twardość
niewyprawionej skóry; twardości tak ogromnej, że by usunąć niektóre
z zagradzających mi drogę roślin, musiałem ciąć je nożem dobre
dziesięć minut. W południe były już suche, roślinność stała się miękka
i gąbczasta, tak że ostrze przerzynało je bez trudu, ale nawet wówczas
nie byłem w stanie posuwać się naprzód szybciej. Te maski tlenowe
Cartera ciężkie, jedna taka wystarczy, by kompletnie pozbawić
człowieka sił. Maska Duboisa z gąbkowym filtrem zamiast przewodu
tlenowego waży o połowę mniej, a powietrze tyle samo.
Detektor kryształów zdawał się funkcjonować doskonale,
wskazując w kierunku podanym w raporcie Andersena. To
zdumiewające, jak działa ta zasada pokrewieństwa w przeciwieństwie
do naszej planety, tu można obejść się bez używania „różdżek
radiestezyjnych". W obrębie tysiąca mil muszą znajdować się wielkie
pokłady kryształów, choć podejrzewam, że te przeklęte jaszczuroludy
zawsze ich strzegą i bacznie obserwują.
Może sądzą, że jesteśmy głupcami, przybywając na Wenus po

167
minerały, podobnie jak my myślimy o nich, padających na kolana
przed każdym najmniejszym nawet okruchem lub układających z nich
całe stosy na piedestałach w ich licznych świątyniach. Wolałbym,
żeby wymyśliły sobie jakąś nową religię, skoro nie mają dla tych
kryształów innego zastosowania niż oddawanie im czci i składanie
modłów. Pozwoliłyby nam wziąć wszystko, co tylko zechcemy, z
wyjątkiem przedmiotów ich kultu religijnego, lecz gdyby nawet
nauczyły się czerpać z nich moc, miałyby ich na tej planecie, zarówno
na, jak i pod powierzchnią wystarczająco dużo. Co do mnie, mam już
dość omijania głównych złóż i wyszukiwania pojedynczych
kryształów na brzegach rzek i w głębi dżungli.
Nadejdzie taki dzień, kiedy zaczną nalegać, by nasi chłopcy z
oddziału komandosów zrobili porządek z tymi łuskoskórymi
żebrakami. Dwadzieścia siatko w transportowych wojska
wystarczyłoby w zupełności. Nie sposób nazwać tych istot „ludźmi”,
pomimo „miast” i wznoszonych przez nie wież. Nie dysponują innymi
umiejętnościami z wyjątkiem budowania - a także używania mieczy i
zatrutych strzał, ja natomiast nie wierzę, by ich tak zwane „miasta"
znaczyły więcej niż byle mrowisko czy bobrowe żeremie. Wątpię, czy
mają choćby swój język, cała ta gadanina o komunikacji
psychologicznej za pomocą macek na ich piersiach nie wydaje mi się
warta funta kłaków.
Ludzi głównie myli ich wyprostowana postawa, ot,
przypadkowe fizyczne podobieństwo do ziemskiego człowieka.
Chciałbym choć raz móc przemierzać dżunglę Wenus bez potrzeby
wypatrywania ich przemykających cichcem gromad ani uchylania się
przed ich przeklętymi strzałami. Może przedtem, nim zaczęliśmy
gromadzić kryształy, nic było z nimi problemów. Teraz jednak
nielicho dają się nam we znaki, rażąc nas strzałami uszkadzając rury
doprowadzające wodę. Coraz bardziej jestem przekonany, że
posiadają jakiś szczególny zmysł, coś jak nasze detektory kryształów.
Nikt nigdy nie spotkał się z przypadkiem, by zaatakowały człowieka -
z wyjątkiem strzałów z dużej odległości - który nie miałby przy sobie
kryształów.
Około pierwszej po południu jedna z ich strzał o mało nie zdarła
mi z głowy hełmu i przez chwilę lękałem się, że przebiciu uległ mój
aparat tlenowy. Sprytne diabelstwa są piekielnie ciche, nie wydały

168
nawet najmniejszego dźwięku, a jednak aż trzy zdołały podejść mnie
znienacka. Dostałem je wszystkie, przeciągając gładko dookoła
ogniem z mego pistoletu, gdyż tak bardzo barwą ziewały się z tłem
dżungli, że nie byłem w stanie ich wypatrzyć pojedynczo. Jeden z
nich miał osiem stóp wzrostu i pysk jak tapir. Pozostałe dwa, jak
większość, siedem. Jedyne, co daje im przewagę, jest ich liczebność -
wy starczy łby jeden regiment wojska z miotaczami płomieni, a
jaszczurom urządziłoby się prawdziwe piekło. Jednak to ciekawe,
jakim cudem udało im się przejąć dominację na tej planecie. Nie ma
tu istot wyższych od wijących się jak żmije akmanów i skorahów, a na
innym kontynencie łatających tukahów... chyba że w tych otworach na
Płaskowyżu Dionizyjskim coś się ukrywa.
Około drugiej mój detektor wychylił się ku zachodowi,
wskazując, że gdzieś po prawej przede mną znajdowały się
wyizolowane kryształy. Uzgodniwszy to z Andersenem, ruszyłem
wytyczonym kursem. Droga była trudna, nie tylko ze względu na
coraz Większą stromiznę, lecz również większą liczbę zwierzyny i
drapieżnych roślin. Cały czas niszczyłem ugraty i deptałem skorahy, a
mój kombinezon ze skóry upstrzony był plamami rozpryśniętych
darohów, które uderzały we mnie ze wszystkich stron. Światło
słoneczne było słabe, ze względu na mgłę i w ogóle nie osuszało
błocka. Za każdym razem gdy się zatrzymywałem, moje stopy
Zapadały się na pięć, sześć cali, a ich uwalnianiu towarzyszyły głośne
mlaśnięcia. Chciałbym, aby ktoś wynalazł inny niż skórzany
kombinezon, dostosowany do tego klimatu. Materiał, rzecz jasna,
szybko by zgnił, niemniej jakiś rodzaj metalowych włókien
odpornych na rozerwanie, jak powierzchnia obrotowego zwoju
zapisowego, która właściwie się nie niszczy, stanie się kiedyś zapewne
rewolucją w tej dziedzinie.
O wpół do czwartej spożyłem posiłek - jeśli można tym mianem
określić wsuwanie przez maskę do ust tych okropnych tabletek
żywnościowych. Wkrótce potem dostrzegłem wyraźną zmianę w
krajobrazie, jasne, z wyglądu trujące kwiaty, które zmieniły kształty i
falowały niczym widma. Zarysy wszystkiego skrzyły się i migotały
rytmicznie, jasne punkciki światła pojawiały się i tańczyły w tym
samym powolnym, regularnym tempie. Później, stopniowo zdawała
się również zmieniać temperatura.

169
Cały wszechświat zdawał się objęty głębokim, regularnym
pulsowaniem, przepełniającym najdalsze nawet zakątki przestrzeni
mojego ciała i umysłu. Straciłem poczucie równowagi i zachwiałem
się oszołomiony, niewiele również dało zamknięcie oczu i
przesłonięcie dłońmi uszu. Mój umysł pozostał niezmącony i po kilku
minutach zorientowałem się, co się stało.
Napotkałem w końcu jedną z owych niesamowitych roślin
mirażowych, o których opowiadało tak wielu naszych ludzi. Andersen
ostrzegał mnie przed nimi i dokładnie opisał ich wygląd - łodyga
pokryta drobnym meszkiem, kolczaste liście i cętkowane kwiaty,
których powodujące senność wyziewy przenikają w głąb każdej
posiadanej przez nas maski.
Przypominając sobie, co trzy lata temu stało się z Baileyem,
wpadłem w chwilową panikę i zacząłem krążyć chwiejnym krokiem
po szalonym, chaotycznym świecie, który utkały wokół mnie
wyziewy rośliny.
I nagle odzyskałem zdrowy rozsądek. Uświadomiłem sobie, że
muszę jedynie wycofać się na bezpieczną odległość od groźnych
kwiatów - oddalić się od źródła pulsowania i na oślep torować sobie
drogę - nie bacząc na to, co mogło wić się i falować wokół mnie, póki
nie znajdę się poza zasięgiem trującego oparu.
Choć wszystko dokoła wirowało jak opętane, spróbowałem
ruszyć we właściwą stronę, wycinając rośliny nożem.
Chyba nie poruszałem się w linii prostej, gdyż zdawało mi się,
że minęły godziny. nim wyzwoliłem się spod zabójczego wpływu
hipnotycznej rośliny. Tańczące światła stopniowo poczęły niknąć, a
migocząca, widmowa sceneria przyjmować poprzednie, trwałe
kształty. Znalazłszy się poza zasięgiem mirażowca, spojrzałem na
zegarek i ze zdumieniem stwierdziłem, że było dopiero dwadzieścia
po czwartej. Wydawało mi się, że minęły całe wieki, podczas gdy
zdarzenie to trwało nieco dłużej niż pół godziny.
Niestety, nie mogłem sobie pozwolić nawet na chwilę zwłoki, a
na dodatek, by uwolnić się spod działania mirażowca, musiałem sporo
się cofnąć. Ruszyłem pod górę, zgodnie ze wskazaniem detektora
kryształów, usiłując nadrobić stracony czas. Dżungla wciąż była gęsta,
choć zwierzyny znacznie mniej niż dotychczas. W pewnej chwili
mięsożerny kwiat schwycił mnie za prawą stopę i ścisnął tak mocno,

170
że aby się uwolnić, musiałem użyć noża - puścił, dopiero gdy
pociąłem go niemal na strzępy.
W niecałą godzinę później stwierdziłem, że dżungla zaczyna się
przerzedzać, a o piątej, minąwszy pas paprociodrzew i rzadkich
krzewów, znalazłem się na szerokim, omszałym płaskowyżu. Szedłem
teraz szybko, a po wychyleniu igły detektora zorientowałem się, że
znajdowałem się niedaleko kryształów, których poszukiwałem. To
dziwne, bo zwykle tych jajowatych steroidów nie znajdowało się na
nie zalesionych, wysoko położonych terenach.
Płaskowyż kończył się ostrą granią. Dotarłem do szczytu o wpół
do szóstej, a w oddali przede mną dojrzałem rozległą, zalesioną
równinę. Był to bez wątpienia płaskowyż naniesiony na mapę przez
Matsugawę pięćdziesiąt lat temu po przelotach badawczych, opisany
na naszych kartach jako „Eryx" albo „Góry Eryksu". Serce załomotało
mi w piersi, gdy ujrzałem pewien szczegół, znajdujący się nieopodal
centrum równiny. Był to pojedynczy punkcik światła przebijający
przez mgłę, zdający się ogniskować w sobie oślepiającą
luminescencję żółtawych, wytłumionych przez opary promieni. Był to
bez wątpienia kryształ, którego szukałem, obiekt nie większy od
kurzego jaja, a jednak zawierający wystarczającą ilość mocy, by dać
całemu miastu energii na rok. Ujrzawszy tę odległą poświatę, trudno
było mi się dziwić, że jaszczuroludy mogą darzyć kryształy tak
wielkim uwielbieniem. A jednak nie wiedziały nic o ich wewnętrznej
mocy. Rzucając się do biegu, próbowałem, najszybciej jak to możliwe,
zdobyć tak nieoczekiwaną nagrodę i zdenerwowałem się, gdy
sprężysty mech ustąpił miejsca lepkiemu, odrażającemu błocku,
upstrzonemu spłachetkami chwastów i pnączy. Brnąłem przez nie, nie
bacząc na nic, prawie nie rozglądając się dokoła w poszukiwaniu
jaszczuroludów. Było mało prawdopodobne, by próbowały
zaatakować mnie na otwartej przestrzeni. Kiedy się zbliżyłem, światło
przede mną zdawało się przybierać na sile i jasności, a zarazem
stwierdziłem, że miało w sobie coś osobliwego. Najwyraźniej był to
kryształ wyjątkowej czystości i jakości, dlatego jeszcze bardziej
przyspieszyłem kroku. Muszę odtąd sporządzać mój raport z
wyjątkową ostrożnością, gdyż to, co zaraz powiem, jest z gruntu
bezprecedensowe, aczkolwiek na szczęście weryfikowalne. Biegłem
przed siebie coraz gwałtowniej i dotarłem na odległość jakichś stu

171
jardów od kryształu, którego umiejscowienie na czymś w rodzaju
podwyższenia pośród tego wszechobecnego szlamu wydało mi się
nader dziwne, gdy wtem, znienacka jakaś potężna siła trafiła mnie w
pierś i kłykcie zaciśniętych pięści i odrzuciła wstecz, w błoto.
Runąłem w nie z głośnym plaśnięciem, lecz ani miękkość podłoża, ani
obecność śliskich chwastów i roślin pnących nie ocaliły mnie przed
bolesnym stłuczeniem głowy. Przez chwilę leżałem bez ruchu, zbyt
zdezorientowany, by móc myśleć. Następnie na wpół mechanicznie
podźwignąłem się na nogi i zacząłem ścierać muł i błocko z mego
skórzanego kombinezonu.
Nie miałem zielonego pojęcia, na co natrafiłem. Nie
zauważyłem niczego, co mogłoby spowodować uderzenie, i teraz
także nic nie widziałem. A może jedynie potknąłem się w błocie.
Przeczyły temu moje obolałe kłykcie i żebra. A może cały ten
incydent to iluzja wywołana przez jakąś ukrytą roślinę wywołującą
halucynacje? Mało prawdopodobne, gdyż nie odczuwałem typowych
symptomów, a w pobliżu nie było miejsca, gdzie mógłby rosnąć w
ukryciu mirażowiec. Gdybym był na Ziemi, podejrzewałbym barierę
mocy położoną przez jakiś rząd dla oznaczenia zakazanej strefy, lecz
w tym odludnym miejscu coś takiego graniczyło z absurdem.
Działem się wreszcie w garść i postanowiłem ostrożnie zbadać
to zjawisko. Wysuwając przed siebie nóż, by jego ostrzem wyczuć
granicę osobliwej bariery, ponownie ruszyłem w stronę lśniącego
kryształu, posuwając się wolno, krok za krokiem. Po trzecim
zatrzymałem się, choć moje oczy niczego nie dostrzegły, gdy czubek
ostrza noża natrafił na jakąś solidną powierzchnię.
Po krótkiej chwili odzyskałem panowanie nad sobą. Wysuwając
przed siebie lewą dłoń, przyobleczoną w rękawicę, zweryfikowałem
obecność niewidocznej materii stałej, a raczej namacalnej iluzji takiej
materii - znajdującej się przede mną. Wodząc dłonią, stwierdziłem, że
bariera sprawiała wrażenie stałej substancji, gładkością niemal
dorównywała szkłu, a na jej powierzchni nie natrafiłem na miejsca
złączy.
Chcąc kontynuować badania, zdjąłem rękawicę i dotknąłem
bariery gołą ręką. Była rzeczywiście twarda i gładka jak szkło, a jej
osobliwy chłód stanowił uderzający kontrast w porównaniu z
panującym wokoło gorącem.

172
Wytężyłem wzrok, usiłując dostrzec choć ślad tworzącej zaporę
substancji. Bariera nie odbijała światła. Była przezroczysta tak
doskonale, że to, co się za nią znajdowało, widziałem bez
najmniejszych zakłóceń.
Niezaspokojona ciekawość zaczęła wypierać wszystkie inne
odczucia, toteż, najlepiej jak potrafiłem, podjąłem dalsze badania.
Macając dłońmi, stwierdziłem, że zapora wznosiła się od samej ziemi,
wyżej, niż byłem w stanie dosięgnąć, i że na prawo i lewo rozciągała
się na nieokreśloną odległość. Była to więc jakby ściana, choć nie
potrafiłem stwierdzić, z czego ani po co ją zbudowano. Znów
przyszedł mi na myśl mirażowiec i wywoływane przezeń iluzje, lecz
już po chwili odrzuciłem od siebie to potencjalne wytłumaczenie
mojej obecnej sytuacji.
Uderzając silnie w zaporę rękojeścią noża i kopiąc w nią
ciężkimi butami, spróbowałem odgadnąć rodzaj powstających przy
tym dźwięków.
W odgłosach tych pobrzmiewało echo jak przy uderzeniach w
beton albo w cegłę, choć niewidzialna materia przypominała w dotyku
szkło lub metal. Niewątpliwie napotkałem coś osobliwego,
wykraczającego poza wszelkie znane człowiekowi doświadczenia.
Następnie należało zorientować się, choćby pobieżnie, w
wymiarach muru. Określenie wysokości mogło okazać się trudne, jeśli
nie niemożliwe, natomiast sprawdzenie kształtu i długości powinno
być znacznie łatwiejsze i szybsze.
Wyciągając ręce na boki i niemal przywierając do zapory,
zacząłem przesuwać się powoli w lewo, zapamiętując przy tym to, co
widziałem po drugiej stronie przejrzystej ściany.
Po kilku krokach wiedziałem już, że mur nie był prosty, lecz
miał formę sporego okręgu lub może elipsy. Wtem uwagę mą
przykuło coś zupełnie innego - coś, co wiązało się z wciąż odległym
kryształem będącym obiektem mych poszukiwań.
Wspomniałem już, że nawet z większej odległości pozycja
lśniącego obiektu wydała mi się nieskończenie dziwna, stał on
bowiem na niewielkim pagórku wyłaniającym się z błocka. Teraz, z
odległości jakichś stu jardów, pomimo mgły mogłem ujrzeć wyraźnie,
czym był ów pagórek. To było ciało mężczyzny w skórzanym
kombinezonie kompanii „Kryształ", leżące na piecach. z maską

173
tlenową na wpół zagłębioną w szlamie nieopodal. W prawej ręce,
przyciśniętej konwulsyjnie do piersi, tkwił kryształ, który mnie tu
sprowadził, niewiarygodnie duży sferoid, tak potężny, że palce trupa
prawie nie mogły go objąć. Nawet z tej odległości potrafiłem
stwierdzić, że śmierć musiała nastąpić niedawno. Nie było jeszcze
wyraźnych oznak rozkładu i uświadomiłem sobie, z uwagi na tutejszy
klimat, że człowiek ów musiał umrzeć zaledwie dzień wcześniej.
Wkrótce nad ciałem zaczną zbierać się roje tych obrzydliwych much
farnoth. Zastanawiałem się, kim był ten człowiek. Z pewnością nie
widziałem go podczas tej podróży.
To musiał być jeden ze starszych, nieobecny podczas długiej
nudnej odprawy, który wybrał się w tę okolicę sam, bez nadzoru
Andersena. I teraz leżał tam, a spomiędzy jego zesztywniałych palców
wystawał emanujący promieniem oślepiającego światła wielki
kryształ. Przez całe pięć minut stałem tam, patrząc pełen lęku i
zakłopotania. Dziwny niepokój ogarnął moje serce i poczułem
niewyjaśnioną bliżej chęć natychmiastowej ucieczki.
Tego nie mogły bić te ohydne jaszczuroludy, gdyż w palcach
trupa wciąż tkwił potężny kryształ. Czy było to w jakiś sposób
związane z niewidzialnym murem? Gdzie ów człowiek znalazł ten
kryształ? Instrument Andersona pokazywał jeden w tym rejonie, na
długo przed tym, zanim ten człowiek wyzionął ducha. Zacząłem teraz
odbierać niewidzialną barierę jako coś złowrogiego i cofnąłem przed
nią, czując na plecach lodowate ciarki. Mimo to wiedziałem, że
właśnie ze względu na niedawną tragedię muszę tę zagadkę jeszcze
szybciej i staranniej, niż zamierzałem.
Nagle, koncentrując się na tym zacząłem zastanawiać się nad ,
możliwością zbadania wysokości muru, a przynajmniej stwierdzenia,
czy gdzieś się on jednak kończył.
Nabrałem garść błota i przez rozsunięte palce odsączyłem wodę,
a bardziej zwartą pozostałość cisnąłem ku niewidzialnej,
przezroczystej zaporze.
Na wysokości około czternastu stóp błocko z głośnym
plaśnięciem trafiło w ścianę i natychmiast zaczęło szybko spływać w
dół rozmywającymi się strugami. Ściana musiała być bardzo wysoka.
Druga garść mułu ciśnięta pod jeszcze ostrzejszym kątem trafiła w cel
około osiemnastu stóp nad powierzchnią gruntu i znikła równie

174
szybko jak pierwsza.
Zebrałem w sobie siły i przygotowałem się, by rzucić możliwie
jak najwyżej trzecią garść błota. Pozwalając, by obciekło, i uzyskało
możliwie najtrwalszą konsystencję, rzuciłem nią pod kątem tak
ostrym, że obawiałem się, czy w ogóle dosięgnie niewidzialnej
powierzchni. Udało się i tym razem przeleciała na drugą stronę, by
plasnąć z impetem w lepką brudną breję. Miałem wreszcie jakieś
pojęcie o wysokości muru, gdyż musiałem cisnąć błotem około
dwudziestu stóp w górę, by przerzucić je na drugą stronę.
Wspinaczka na tę wysokość, po gładkim, prostym jak szkło
murze nie wchodziła w rachubę. Musiałem przeto iść wzdłuż ściany w
nadziei na znalezienie wyjścia, przerwy lub jej końca. Czy bariera
tworzyła pełny okrąg lub może miała kształt półokręgu lub łuku?
Przechodząc do działania, podjąłem przerwany marsz w lewo, przez
cały czas wodząc dłońmi w górę i w dół po niewidocznej powierzchni,
w nadziei na odnalezienie okna, przerwy czy jakiegoś innego otworu.
Zanim zacząłem, spróbowałem jeszcze oznakować swą obecną
pozycję, wygrzebując w mule otwór, lecz już po chwili nie zostało po
nim śladu. Oszacowałem je jednak, zauważając wysoki sagowiec w
odległym lesie, rosnący niemal idealnie w linii prostej względem
znajdującego się o sto jardów ode mnie kryształu. Gdybym nie natrafił
na otwór ani przejście, mógłbym sądzić, że obszedłem mur dokoła.
Nie dotarłem daleko, gdy okazało się, że niewidzialna ściana ma
kształt okręgu o średnicy jakichś stu jardów, zakładając, że krzywizna
muru była regularna. To by znaczyło, że trup leżał w pobliżu ściany
dokładnie naprzeciw miejsca, w którym znalazłem się na początku.
Czy znajdował się wewnątrz czy na zewnątrz bariery? Wkrótce
miałem się o tym przekonać.
Kiedy niespiesznie szedłem wzdłuż ściany bariery, w
poszukiwaniu jakiegoś otworu, stwierdziłem, że zwłoki znajdowały
się wewnątrz. Z bliska oblicze trupa sprawiało niepokojące wrażenie.
Odkryłem coś niesamowitego w jego wyrazie twarzy i niewidzących,
przeszklonych oczu. Zanim się do nich zbliżyłem, nabrałem pewności,
że były to zwłoki niejakiego Dwighta, weterana, którego nigdy nie
znałem, lecz o którym wspominano mi na placówce w ubiegłym roku.
Kryształ, który ściskał w dłoni, był nie lada okazem, największym,
jaki kiedykolwiek widziałem.

175
Dotarłem do ciała najbliżej, jak tylko mogłem, i gdyby nie
bariera, zapewne mógłbym go dotknąć, gdy wtem moja wysunięta do
przodu lewa dłoń natrafiła na naroże w niewidzialnej powierzchni. W
ciągu sekundy stwierdziłem, że napotkałem otwór szerokości około
trzech stóp, ciągnący się od powierzchni ziemi wyżej, niż byłem w
stanie dosięgnąć. Nie było drzwi ani zawiasów, które mogły
świadczyć, że kiedyś się tu znajdowały. Bez chwili wahania stąpiłem
przez próg i podszedłem dwa kroki w stronę spoczywającego w błocie
ciała, leżącego pod kątem prostym do przejścia, przez które tu
dotarłem, w czymś, co zdawało się poprzecznym, pozbawionym drzwi
korytarzem.
Ogarnęła mnie nowa fala zaciekawienia, gdy odkryłem, że ta
ogromna zamknięta przestrzeń podzielona była przepierzeniami.
Pochylając się, by zbadać i, nie znalazłem na nim żadnych ran. To
właściwie mnie nie zdziwiło, gdyż kryształ zaprzeczał obecności
jaszczuropodobnych tubylców. Zastanawiałem się nad potencjalną
przyczyną śmierci, i wtedy zatrzymałem wzrok na masce tlenowej
leżącej u stóp trupa. Był to jakiś znak. Bez tego urządzenia żaden
człowiek nie mógł oddychać wenusjańskim powietrzem dłużej niż
trzydzieści sekund, a Dwight - jeżeli to był on - najwyraźniej zgubił
swoją. Prawdopodobnie była źle dopięta i ciężar butli tlenowych
obluzował paski - coś takiego nie mogło się wydarzyć przy masce
Duboisa z gąbkowym filtrem. Pół minuty odroczenia to za mało, by
człowiek mógł pochylić się i odzyskać swoją ochronę, kto wie, może
w owym czasie stężenie cyjanu atmosferze było szczególnie wysokie.
Prawdopodobnie był zajęty podziwianiem kryształu, gdziekolwiek go
znalazł.
Najwyraźniej wyjął go z kieszeni przy kombinezonie, klapka
była bowiem odpięta. Spróbowałem wyłuskać kryształ z rąk
martwego poszukiwacza, co było szczególnie trudne z uwagi na
zesztywnienie zwłok. Sferoid był większy od męskiej pięści i
błyszczał jak żywy w czerwonawych promieniach zachodzącego
słońca. Gdy dotknąłem lśniącej powierzchni, mimowolnie zadrżałem,
jakbym przejmując ten drogocenny przedmiot, brał na siebie również
zgubną klątwę, która dosięgła jego poprzedniego właściciela.
Wkrótce moje obawy poszły w niepamięć i wsunąłem kryształ
do kieszeni mego skórzanego kombinezonu. Nigdy nie należałem do

176
judzi przesądnych i nie wierzyłem w zabobony.
Złożywszy hełm na twarzy trupa, wyprostowałem się i
wycofałem przez niewidzialne przejście do korytarza wejściowego
wielkiego, niewidzialnego ogrodzenia. Znów zaintrygowała mnie ta
budowla i zacząłem się zastanawiać nad jej pochodzeniem, celem i
materiałem, z którego ja wzniesiono. Ani przez chwilę nie wierzyłem,
że mogła być dziełem rąk ludzkich. Nasze statki dotarły do Wenus
zaledwie siedemdziesiąt dwa lata temu, a jedyne istoty ludzkie na tej
planecie znajdowały się na stacji Terra Nova. Człowiek nie zna tak
przejrzystej, gładkiej i trwałej substancji, która posłużyła za budulec
do wzniesienia tych murów. Prehistoryczne inwazje ludzi na Wenus
należy raczej wykluczyć, musiałem zatem uznać, że dzieło to było
wytworem tubylców. Czy planetą Wenus przed jaszczurami władała
jakaś inna. zapomniana, inteligentna rasa? Pomimo dość kunsztownie
budowanych miast trudno uznać, że te mury były dziełem
jaszczuroludów. Eony temu musiała tutaj istnieć jakaś inna rasa, a ten
niewidzialny twór mógł być ostatnią po nich pozostałością. A może
przyszłe ekspedycje odnajdą inne podobne ruiny? Trudno dociekać,
czemu służyła ta budowla, niemniej jej osobliwy i zupełnie
niepraktyczny budulec zdaje się sugerować charakter religijny.
Uznawszy, że rozwiązanie tych zagadek przekraczało moje
możliwości, postanowiłem zbadać niewidzialną budowlę. Byłem
pewien, że na tej błotnistej i pustej z pozoru równinie znajdowało się
mnóstwo rozlicznych pomieszczeń i korytarzy, i że poznanie ich
układu może okazać się dla mnie nader istotne. Tak więc przestępując
przez próg niewidzialnego wejścia i minąwszy ciało, zacząłem iść
wzdłuż korytarza, ku wewnętrznym pomieszczeniom, skąd
poprzednio dotarł tu martwy teraz mężczyzna. Później zbadam
korytarz, którym tu przyszedłem.
Macając dłońmi jak ślepiec, pomimo słonecznego światła lekko
rozmytego wśród mgieł, powoli ruszyłem naprzód.
Wkrótce dotarłem do załomu korytarza, który coraz węższymi
łukami zakręcał spiralnie ku środkowi. Od czasu do czasu natrafiałem
na pozbawione drzwi poprzeczne przejście, a kilkakrotnie znalazłem
się na skrzyżowaniu dwóch, trzech, a nawet czterech korytarzy. W
tych ostatnich przypadkach zawsze wybierałem wiodący ku środkowi
układu korytarz, który okazywał się zwykle przedłużeniem tego,

177
którym właśnie podążałem. Na badanie odgałęzień je będzie mnóstwo
czasu później, kiedy wrócę z samego serca niewidzialnej budowli.
Trudno mi opisać, co czułem, kiedy tak podążałem niewidocznymi
przejściami wewnątrz niewidocznego architektonicznego tworu
wzniesionego dłońmi zapomnianej rasy na obcej planecie.
W końcu, wciąż macając na oślep, dotarłem do końca korytarza
i otwartej przestrzeni. Wyczuwając dłońmi przestrzeń dokoła,
stwierdziłem, że znalazłem się w okrągłym pomieszczeniu szerokości
około dziesięciu kroków.
Pamiętając, gdzie pozostawiłem trupa, oszacowałem, że to
pomieszczenie znajdowało się w samym lub tuż obok środka budowli.
Wychodziło zeń pięć korytarzy, prócz tego, którym tu dotarłem, ten
jednak wciąż miałem pamięci, stojąc u wejścia i patrząc z uwagą poza
ciałem, na pewne szczególne drzewo na horyzoncie. W pomieszczeniu
nie było nic, co odróżniałoby je od innych - może tylko cieńsza
warstewka błota zalegająca grunt.
Zastanawiając się, czy ta część budynku posiada dach,
powtórzyłem swój eksperyment z rzucaniem garści błota i odkryłem,
że i tu ściany nie mają zadaszenia. Nawet jeśli było, dawno temu
musiało runąć, gdyż pod stopami, prócz błota, nie natrafiłem na żadne
szczątki ani zwalone bloki. Gdy to sobie uświadomiłem, wydało mi
się szczególnie dziwne, że tak starodawna budowla nie murszeje, w
ścianach nie ma żadnych szczelin ani ubytków, nie widać też żadnych
innych oznak uszkodzeń wywołanych upływem czasu. Co to było?
Czym było kiedyś? Z czego zostało wykonane? Dlaczego w
szklistych, osobliwie jednorodnych murach nie było żadnych śladów
ich podziału na poszczególne bloki? Czemu nie było tu drzwi,
zarówno wewnętrznych, jak i na zewnątrz? Wiedziałem tylko, że
znalazłem się w okrągłej, pozbawionej dachu i drzwi budowli
wykonanej z jakiegoś gładkiego, idealnie przejrzystego,
nieodbijającego ani niezałamującego promieni słońca budulca, o
średnicy stu jardów, z wieloma korytarzami i małym okrągłym
pomieszczeniem pośrodku. To wszystko, co zdołałem stwierdzić na
podstawie bezpośrednich badań.
Zauważyłem, że słońce wisiało teraz bardzo nisko nad
horyzontem na zachodzie - złocistobrunatny dysk skąpany w
szkarłacie i oranżu, wyłaniający się nad spowitymi w oparach mgieł

178
lasami. Powinienem się pospieszyć, jeśli przed zmrokiem chciałem
znaleźć sobie jakieś miejsce do spania na suchym gruncie. Już dawno
temu postanowiłem, że spędzę noc na omszałej ziemi, przy skraju
płaskowyżu, gdzie po raz pierwszy spostrzegłem kryształ, ufając, że
szczęście jak zwykle mi dopisze i uchroni przed atakami
jaszczuroludów. Zawsze twierdziłem, że powinniśmy wędrować
dwójkami, albo nawet w grupach, aby ktoś mógł trzymać straż,
podczas gdy inni będą spać, lecz niewiele w sumie ataków nocnych
sprawiło, że kompania nie przejmowała się takimi drobiazgami. Te
łuskowate pokraki chyba słabo widzą po ciemku, nawet przyświecając
sobie tymi dziwacznymi łunopochodniami.
Powróciwszy do korytarza, którym dotarłem do wnętrza
budowli, zacząłem wycofywać się w kierunku wyjścia.
Dalsza penetracja budowli mogła zaczekać do jutra. Starając się
możliwie najsprawniej przemierzać spiralny korytarz, posługiwałem
się zmysłami, pamięcią i pewnymi charakterystycznymi elementami
podłoża w rodzaju kęp chwastów na równinie, by dobrnąć do wyjścia.
Niebawem znów znalazłem się w pobliżu trupa. Nad zasłoniętą
hełmem twarzą unosiły się teraz jedna lub dwie muchy farnoth i
wiedziałem, że zwłoki zaczęły ulegać rozkładowi.
W przypływie próżnego, instynktownego obrzydzenia, uniosłem
dłoń, by odegnać tę awangardę ścierwojadów, gdy wtem stało się coś
dziwnego i zdumiewającego. Poczułem przed sobą ścianę, zatem
pomimo usilnych starań nie udało mi się dotrzeć do korytarza, gdzie
spoczywały zwłoki. Znalazłem się w równoległym korytarzu,
skręciwszy omylnie kilka przecznic temu w niewłaściwą odnogę
przejścia.
W nadziei, że znajdę gdzieś przed sobą wejście do korytarza
głównego, szedłem dalej, lecz w końcu natknąłem się na ścianę. Nie
pozostało mi nic innego, jak tylko powrót do pomieszczenia
centralnego i podjęcie ponownej próby.
Nie wiedziałem, gdzie popełniłem błąd. Wbiłem wzrok w
podłoże, by sprawdzić, czy jakimś cudem pozostały w nim ślady
moich stóp, lecz szybko zorientowałem się, że w gęstym błocku nawet
najtrwalszy odcisk rozpływał się po kilku sekundach. Nie miałem
większego problemu ze znalezieniem drogi do centrum budowli i
ponownie ruszyłem w drogę powrotną. Wcześniej poszedłem zbyt

179
daleko w prawo. Tym razem muszę zdecydować się na lewą odnogę.
Posuwając się naprzód, zastanawiałem się, którą wybrać. Gdy po raz
wtóry ogarnęła mnie niemal niezmącona pewność co do słuszności
obranego kierunku, wybrałem jedną z odnóg korytarza prowadzącą w
lewo, którą, byłem tego pewien, zapamiętałem. Kontynuowałem
marsz po spirali i starałem się nie zbłądzić w żadną z licznych
przecznic. Wkrótce jednak z pewnym zdziwieniem sierdziłem, że
mijam zwłoki w znacznej odeń odległości; najwyraźniej ten pasaż
dochodził do zewnętrznego muru w sporym od nich oddaleniu. W
nadziei, że w połowie długości muru znajdowało się inne, nie znane
mi wyjście, przeszedłem dobrych kilka kroków, lecz i tym razem
natrafiłem przed sobą na barierę nie do przebycia. Najwyraźniej plan
budowli był znacznie bardziej skomplikowany, niż mi się wydawało.
Zastanawiałem się, czy znów mam wrócić do centrum budowli
czy może spróbować dotrzeć do zwłok którymś z poprzecznych
pasaży.
Gdybym zdecydował się na to drugie, ryzykowałem utratę
opracowanego w myślach układu budowli. Mogę się na to zdobyć
tylko wówczas, gdy obmyślę sposób na pozostawianie za sobą
jakiegoś widocznego śladu. Było to jednak nie lada problemem i przez
dłuższą chwilę zastanawiałem się nad jego rozwiązaniem. Nie miałem
przy sobie nic, co pozostawiałoby ślady, nic, co mógłbym rozrzucić
albo choćby podrzeć na kawałki. Moje pióro nie pozostawiało śladów
na niewidzialnej ścianie, a przecież nie mogłem zużyć mych
bezcennych tabletek żywnościowych. Nawet gdybym zdobył się na to,
było ich zbyt mało, a niewielkie pigułki zapewne natychmiast
pogrążyłyby się w błocie. Przetrząsnąłem kieszenie w poszukiwaniu
staroświeckiego notesu - często używanego na Wenus nieoficjalnie,
mimo że papier w tutejszej atmosferze bardzo szybko się rozkładał -
którego kartki mógłbym wyrwać i podrzeć na drobne strzępki, łecz
żadnego przy sobie nie miałem. Rozerwanie twardej metalowej
powłoki urządzenia zapisowego nie wchodziło w grę, mojego ubrania
także. W szczególnej atmosferze Wenus nie mogłem, z uwagi na
własne bezpieczeństwo pozbyć się skórzanego kombinezonu, a
bielizny ze względu na klimat nie miałem w ogóle. Próbowałem
rozsmarowywać błoto na gładkich, niewidzialnych ścianach, po
możliwie jak najlepszym odsączeniu go w garści z wody, lecz, jak się

180
okazało, znikało ono równie szybko jak to, którym ciskałem, usiłując
określić wysokość ściany. Sięgnąłem w końcu po nóż i próbowałem
wydrapać jakiś znak na szklistej, niewidzialnej powierzchni,
cokolwiek, co mógłbym uznać za punkt odniesienia, choćby nawet był
niewidoczny z większej odległości. Nic z tego. ostrze noża nie
pozostawiło na zagadkowej powierzchni najmniejszego śladu.
Sfrustrowany, po kolejnej nieudanej próbie oznakowania swego
szlaku, ponownie spróbowałem „z pamięci" dotrzeć do pomieszczenia
centralnego. Powrót tam wydawał się prostszy aniżeli odnalezienie
wyjścia na zewnątrz i raz jeszcze trafiłem tam bezbłędnie. Tym razem
zapisałem na moim zwoju informację o każ dym obieranym przez
siebie skręcie, tworząc dość prymitywny hipotetyczny diagram
wędrówki i oznaczając wszystkie napotkane po drodze korytarze.
Była to, rzecz jasna, praca wyjątkowo żmudna i czasochłonna, gdyż
stale musiałem posługiwać się dłońmi, a możliwości pomyłki były
wręcz nieograniczone, niemniej uznałem, że na dłuższą metę mój trud
się opłaci.
Zaczęło zmierzchać, kiedy dotarłem do głównego
pomieszczenia, a ja wciąż miałem nadzieję, że jeszcze przed
zmrokiem znajdę się na zewnątrz. Porównując mój nowy schemat z
wcześniejszymi, z pamięci, wydawało mi się, że wiedziałem już.
gdzie popełniłem omyłkę, toteż pewny siebie raz jeszcze wyruszyłem
w głąb niewidzialnych korytarzy. Skręciłem znacznie bardziej w lewo
niż poprzednio i starałem się zapisywać na zwoju całą trasę marszruty,
na wypadek ewentualnej omyłki. W gęstniejącym zmierzchu
widziałem rozmyte kontury trupa, oblepionego chmarą odrażających
much farnoth. Bez wątpienia już wkrótce zaczną tu napływać z
równiny żyjące w mule sificlighi, by dokończyć upiornego dzieła.
Zbliżając się z pewnym wahaniem do trupa, już miałem go minąć, gdy
nagłe zderzenie z niewidzialną ścianą uświadomiło mi, że znów
zmyliłem drogę.
Wiedziałem już, że zabłądziłem. Układ budowli był tak złożony,
że jego poznanie musiało okazać się czasochłonne i prawdopodobnie,
zanim się stąd wydostanę, czeka mnie jeszcze dużo pracy. Mimo to
pragnąłem znaleźć się jeszcze przed nocą na suchym gruncie, dlatego
też wróciłem do centrum budynku i zająłem dość chaotyczne
poszukiwania wyjścia na chybił trafił. Robiąc notatki w świetle mej

181
elektrycznej lampy. Używając jej, zauważyłem nagle, że nie
powodowała ona refleksów, nawet najsłabszego rozbłysku,
najmniejszego odbicia światła od przezroczystych ścian znajdujących
się wokół mnie. Byłem jednak na to przygotowany, wszak podobnie
rzecz się miała z promieniami słońca.
Wciąż jeszcze macałem dłońmi wokół siebie, gdy zmierzch z
wolna przeszedł w mroczną noc. Gęsta mgła przesłoniła większość
gwiazd i planet, lecz na południowym wschodzie widać było wyraźnie
lśniącą, błękitnozieloną kulę Ziemi. Wspaniale prezentowałaby się
przez teleskop. Gdyby opary choć na chwilę się przerzedziły,
mógłbym nawet dostrzec księżyc obok niej. Nie byłem już w stanie
dostrzec trupa, mojego jedynego punktu orientacyjnego, toteż po kilku
omyłkowo obranych skrętach wróciłem do głównego pomieszczenia.
Chyba mogłem pożegnać się z myślą o spędzeniu nocy na suchym
podłożu. Do brzasku raczej nic nie zdziałam, więc równie dobrze
mogłem przeczekać tutaj. Leżenie w błocku nie mogło być przyjemne,
lecz w moim skromnym kombinezonie jakoś powinienem to
wytrzymać. Podczas poprzednich ekspedycji sypiałem w znacznie
gorszych warunkach, teraz zaś wyczerpanie pomogło mi przemóc
odrazę i wstręt. I oto jestem tu, wpółleżąc w centralnym
pomieszczeniu, sporządzając w świetle mej elektrycznej lampy zapisy
na zwoju raportowym. To, co mi się przytrafiło, jest poniekąd
zabawne. Pomyśleć tylko! Zabłądziłem w budynku bez drzwi,
budynku, którego nie widać! Niewątpliwie wydostane się stąd
wczesnym rankiem i jeszcze przed południem wrócę z kryształem do
Terra Novy. Jest przepiękny, jego blask widać nawet w słabym
migotliwym świetle mojej lampy. Właśnie skończyłem go oglądać.
Pomimo zmęczenia sen nachodzi mnie wolno, toteż sporo czasu
poświęciłem na pisanie.
Teraz muszę już przerwać. W tym miejscu raczej nie
powinienem lękać się tych przeklętych tubylców. Najbardziej mierzi
mnie bliskość trupa, ale na szczęście maska tlenowa działa bez
zarzutu i oddziela mnie od najbardziej nieprzyjemnych wrażeń
zapachowych. Staram się oszczędnie korzystać z kostek chloranu.
Teraz zjem jeszcze kilka tabletek żywnościowych i trochę odpocznę.
Ciąg dalszy później.

182
PÓŹNE POPOŁUDNIE 13 VI

Miałem więcej kłopotów, niż się spodziewałem. Wciąż jestem w


budynku i będę musiał działać szybko a roztropnie, jeżeli chcę
dzisiejszą noc przespać na suchym gruncie. Długo trwało, nim w
końcu zmorzył mnie sen, a dziś obudziłem się dopiero koło południa.
Spałbym zapewne dłużej, gdyby nie promienie słońca przebijające
przez mgłę. Trup nie był miłym dla oka widokiem, wił się od
oblepiających go sificlighów, a powyżej unosiła się chmara much
farnoth. Coś zrzuciło z twarzy zmarłego hełm i teraz lepiej na nią nie
patrzeć. Na myśl o tym ucieszyłem się podwójnie, że miałem na
twarzy maskę tlenową.
Kiedy się w końcu osuszyłem i odrapałem ubiór z błota,
łyknąłem kilka tabletek żywnościowych i włożyłem do elektrolizera
maski nową kostkę chloranu potasu. Choć korzystałem z nich
oszczędnie, wolałbym mieć większy zapas. Po przespanej nocy
poczułem się nieco lepiej i wierzyłem, że już wkrótce wydostanę się z
budowli.
Sprawdzając notatki i szkice, które sporządziłem, poraziła mnie
złożoność układu korytarzy i ogrom możliwości popełnienia omyłki.
Spośród sześciu wyjść z pomieszczenia centralnego wybrałem to,
którym tu wszedłem, ufając, że niezawodny dotąd wzrok pozwoli mi
wydostać się na zewnątrz. Gdy stałem w przejściu oddalony o
pięćdziesiąt jardów trup znajdował się w linii prostej do
lepidodendrona na skraju odległego lasu. Nagle uświadomiłem sobie,
że wzrok może nie wystarczyć do odszukania przeze mnie wyjścia -
odległość drzew od zwłok wydawała się nieco inna, niż gdy
oszacowywałem ją wówczas, kiedy wszedłem po raz pierwszy do
niewidzialnej budowli. Co więcej, drzewo nie różniło się zbytnio od
innego lepidodendrona widocznego na horyzoncie.
Zastanawiając się nad tym, zaniepokoiłem się, że nie jestem w
stanie określić, które z trzech wejść było tym właściwym.
Czy za każdym razem pokonywałem inną trasę?
Tym razem będę mieć pewność. Pomimo niemożliwości
oznakowania drogi było coś, co mogłem pozostawić. Choć nie
mogłem zdjąć kombinezonu, z uwagi na dość bujną czuprynę
postanowiłem pozbyć się hełmu. Był on duży i na tyle jasny, że

183
powinien być widoczny nawet w tym błocie. Zdjąłem go i położyłem
u wejścia jednego z trzech korytarzy, który znajdował się najdalej po
prawej i który zamierzałem spenetrować.
Wybrałem właśnie ten, licząc, że był właściwy, powtarzając
marszrutę uznawaną przeze mnie za słuszną i raz po raz sporządzając
bądź konsultując notatki. Jeżeli nie zdołam się wydostać, dzięki temu
systematycznemu działaniu wyczerpię wszystkie możliwości, a jeżeli i
to nie przyniesie rezultatu, w ten sam sposób spenetruję korytarze
sąsiedniego przejścia. Jeśli okaże się konieczne, sprawdzę również
pasaże trzeciego z otworów wyjściowych. Prędzej czy później,
niechybnie trafię do wyjścia, ale musiałem. Zachować cierpliwość.
Nawet w najgorszym przypadku tę noc powinienem przespać w
suchym miejscu.
Pierwsze wyniki raczej nie okazały się zachęcające, choć
pomogły mi po niecałej godzinie wyeliminować prawą odnogę. Były
to kolejne ślepe uliczki, kończące się w sporej odległości od trupa.
Wkrótce zaś zorientowałem się, że poprzedniego popołudnia w ogóle
nie zapuszczałem się z żadną z tych odnóg. Tak jak poprzednio, nie
miałem większych problemów z powrotem do pomieszczenia
centralnego.
Około pierwszej po południu przeniosłem mój hełm znacznik do
następnego przejścia i zacząłem badać znajdujące się za nim
korytarze. Z początku wydawało mi się, że rozpoznaję te zakręty, lecz
już niebawem znalazłem się w zupełnie mi nie znanych pasażach. Nie
mogłem zbliżyć się do trupa i tym razem zostałem również odcięty od
głównego pomieszczenia, mimo iż starannie notowałem wszystkie
swoje posunięcia. Wydawało się, że tutejsze zwodnicze zakręty i
połączenia przejść były zbyt skomplikowane, bym mógł nanieść je
właściwie na sporządzane przez siebie prymitywne szkice, powoli też
zaczęły mnie ogarniać zniechęcenie oraz gniew. Cierpliwość, rzecz
jasna, weźmie w końcu górę, lecz moje poszukiwania będą z
pewnością długotrwałe, żmudne i drobiazgowe.
O drugiej wciąż jeszcze krążyłem na próżno po dziwnych
korytarzach - bez przerwy macając wokół siebie obiema rękami,
popatrując raz po raz, to na hełm, to na trupa, i z coraz mniejszą
pewnością siebie wprowadzając zapisy na zwoju. Przeklinałem
głupotę i ciekawość, które sprowadziły mnie do tego labiryntu

184
niewidocznych murów, i doszedłem do wniosku, że gdybym dal sobie
spokój i ruszył w drogę powrotną natychmiast po wyjęciu kryształu z
rąk trupa, byłbym już dawno z powrotem w Terra Novie. Nagle
przyszło mi na myśl, że może mógłbym wyrżnąć nożem tunel pod
niewidzialnymi ścianami i wydostać się tym skrótem na zewnątrz lub
przynajmniej do głównego korytarza wyjściowego. Nie wiedziałem,
na jaką głębokość sięgały fundamenty tej budowli, lecz wszechobecny
muł zdawał się przeczyć obecności innego podłoża niż gleba.
Oszacowując odległość od upiornego trupa, zacząłem zawzięcie kopać
nożem o szerokim obosiecznym ostrzu. Półpłynne błocko miało jakieś
sześć cali głębokości, pod nim zaś gęstość gruntu gwałtownie się
zmieniała. Miał on inną konsystencję, gliniastą, szarą jak ta, której
obecność zaobserwowano na Wenus na biegunie północnym.
Stwierdziłem, że ziemia stawała się coraz twardsza.
Wodnisty muł wpływał natychmiast do wyżłobionego przeze
mnie otworu, zalewając jamę. chociaż to zupełnie nie umniejszało
mego zapału do pracy. Gdyby udało mi się wyżłobić tunel pod
niewidzialnym murem, błoto nie powstrzymałoby mnie przed
przepełznięciem na drugą stronę.
Jednak na głębokości około trzech stóp twardość gruntu
znacznym stopniu spowolniła tempo moich prac. Nigdy dotąd nie
spotkałem się z równie nieustępliwą substancją, nawet na tej planecie,
a co więcej, była ona równie twarda, co ciężka. Mój nóż musiał
rozłupywać i wydłubywać kawałki zbitej, twardej gliny, a bryłki, które
wygrzebywałem, przypominały kamienie lub odłamki metalu.
Wreszcie nawet rozłupywanie i wydłubywanie stało się niemożliwe i
musiałem przerwać pracę, nie dotarłszy do dolnej krawędzi
niewidzialnego muru.
Ta trwająca godzinę próba okazała się fatalna w skutkach, nie
dość bowiem, że nie zdołałem się wydostać, to jeszcze straciłem
podczas niej mnóstwo energii i musiałem spożyć dodatkową tabletkę
żywnościową oraz włożyć kolejną kostkę chloranu do mojej maski
tlenowej. Nie mogłem więc podjąć dalszych poszukiwań, byłem
bowiem kompletnie wyczerpany i z trudem utrzymywałem się na
nogach. Oczyściwszy z błota dłonie i ramiona, usiadłem, by
sporządzić te notatki, opierając się plecami o niewidzialną ścianę, tak
by nie widzieć gnijącego trupa.

185
To ciało jest teraz jedną wielką wijącą się masą ścierwojadów,
trupi odór ściągnął tu z odległej dżungli kilka oślizgłych okmanów.
Zauważyłem, że sporo efjehów, pasożytniczych roślin z równiny,
wyciągnęło w stronę truchła swoje nekrofagiczne wici, wątpię jednak,
czy są one dość długie, by mogły go dosięgnąć. Chciałbym, aby
pojawiły się drapieżniki w rodzaju skorahów. Mogłyby mnie
zwietrzyć i spróbować dostać się do mnie. Takie stworzenia dysponują
niezwykłym zmysłem orientacji. Mógłbym je obserwować i
zapisywać trasę pojedynczego osobnika lub całej grupy. Nawet to
mogłoby mi bardzo pomóc. A gdyby tu dotarły, rozprawiłbym się z
nimi za pomocą mego pistoletu.
Nie mogę jednak zbytnio na to liczyć. Teraz, gdy sporządzę te
notatki, odpocznę przez pewien czas, a później znów zacznę szukać.
Gdy tylko wrócę do pomieszczenia centralnego - co powinno być
względnie proste – spróbuję szczęścia w pierwszym korytarzu po
lewej. Może jednak mi się uda i jeszcze przed zmierzchem wydostanę
się na zewnątrz.

NOC 13 VI

Nowe kłopoty. Moja ucieczka będzie wyjątkowo trudna, gdyż


pojawiły się przeszkody, których nie przewidziałem.
Czeka mnie kolejna noc w błocie, a jutro zapewne także walka.
Skróciłem czas odpoczynku i wstałem już o czwartej, by znów zacząć
szukać. Piętnaście minut zajęło mi dotarcie do pomieszczenia
centralnego i wtedy przeniosłem mój hełm pod ostatnie z trzech
przejść. Po wejściu do korytarza odniosłem wrażenie, że widzę
znajome pasaże, lecz niecałe pięć minut później, porażony widokiem,
stanąłem jak wryty. Nie potrafię opisać tego, co wówczas poczułem.
Ujrzałem grupkę czterech lub pięciu odrażających jaszczuroludów
wyłaniających się z lasu po drugiej stronie równiny. Z tej odległości
nie widziałem ich wyraźnie, lecz wydawało mi się, że przystanęły i
odwróciły się w stronę drzew, żywo gestykulując, po czym dołączył
do nich jeszcze tuzin. Ta gromadka zaczęła iść w stronę niewidzialnej
budowli, ja natomiast przyjrzałem się im uważnie. Nigdy dotąd nie
widziałem tych stworów z bliska, poza parnymi, pełnymi cieni

186
ostępami dżungli.
Podobieństwo do gadów było wyraźne, choć powierzchowne,
gdyż istoty te nigdy nie miały styczności z fauną Ziemi. Gdy się
zbliżyły, stwierdziłem, że przypominają gady ze względu na płaskie
łby i zieloną, pokrytą śluzem, jakby żabią skórę. Szły wyprostowane
na swych dziwacznych, grubych kończynach, a zdobiące je przywry
pluskały, zanurzając się w gęstym błocku. Były to przeciętne osobniki,
wzrostu około siedmiu stóp z czterema długimi, włóknistymi
mackami piersiowymi. Ruchy tych macek - jeśli teorie Fogga,
Ekberga i Janata są słuszne, w co wcześniej wątpiłem, lecz teraz
jestem niemal gotów uwierzyć - wskazywały, że istoty prowadziły
między sobą ożywiony dialog.
Wyjąłem mój miotacz ognia i nastawiłem się na ostrą walkę,
Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej, lecz broń dawała mi
przewagę. Jeśli jaszczuroludy znały tę budowlę, przyjdą tu po mnie,
dając tym samym szansę wydostania się na zewnątrz, tak jak w
przypadku skorahów. To, że zaatakują, było wręcz pewne, jeśli
bowiem nie widziały kryształu, który miałem w kieszeni, niechybnie
musiały wyczuwać jego obecność za pomocą swych niewiarygodnych
zmysłów.
A jednak nie zaatakowały. To było zdumiewające. Miast tego
rozproszyły się i uformowały dokoła mnie rozległy krąg, stając niemal
tuż na skraju niewidzialnego muru. Ustawiwszy się wkoło, zaczęły
pytająco gapić się na mnie w milczeniu, poruszając lekko mackami i
od czasu do czasu kiwając głowami lub wykonując nieznaczne gesty
górnymi kończynami. Po dłuższej chwili leżałem wyłaniające się z
lasu kolejne jaszczuroludy, one również zbliżyły się i dołączyły do
swoich pobratymców. Te znajdujące się najbliżej trupa popatrywały
nań spod oka, lecz żaden nawet nie próbował zbliżyć się do zwłok, a
co dopiero ich dotknąć. Widok był zaiste odrażający, lecz na
jaszczuroludach nie obił chyba większego wrażenia. Od czasu do
czasu jeden z nich odganiał kończynami lub mackami natarczywe
muchy farnoth lub miażdżył pod stopami zaopatrzonymi w przylgi
oślizgłego sificligha, akmana bądź wić rośliny efjeh.
Spoglądając na tych groteskowych, niespodziewanych intruzów
i zastanawiając się, dlaczego mnie od razu nie zaatakowali, straciłem
na czas pewien wolę i energię do poszukiwań wyjścia. Miast tego

187
oparłem się plecami o niewidzialną ścianę przejścia, gdzie stałem,
pozwalając, by ciąg zdumiewających okoliczności ożywił w moich
myślach najbardziej fantastyczne przypuszczenia. Setka zagadek,
które wcześniej nie dawały mi spokoju, zdawała się nabierać nowego,
złowrogiego znaczenia, i aż zadrżałem z trwogi tak dojmującej, jakiej
nigdy dotąd nie zaznałem. Chyba wiedziałem już, dlaczego te
odrażające istoty krążyły mnie wyczekująco. Wierzyłem też, że
odgadłem w końcu sekret przezroczystej budowli. Zwodniczy
kryształ, który zdobyłem, ciało mężczyzny, który wcześniej był w
jego posiadaniu, wszystkie te elementy zaczęły nabierać mrocznego,
groźnego charakteru. To nie fatalny zbieg okoliczności sprawił, że
zgubiłem się w tej niezadaszonej gmatwaninie korytarzy. Wręcz
przeciwnie.
Bez wątpienia to prawdziwy labirynt, wzniesiony celowo przez
te piekielne istoty, których zdolności twórczych i mentalnych dotąd
nie docenialiśmy. Czyż jednak nie podejrzewałem tego już wcześniej,
wiedząc o ich niezwykłych uzdolnieniach architektonicznych? Cel był
aż nadto jasny. Była to pułapka, pułapka na ludzi, a przynętę stanowił
kryształowy sferoid. Te jaszczuroludy w swojej wojnie ze zbieraczami
kryształów zmieniły strategię działania, wykorzystując swój
największy atut przeciwko nam.
Dwight, jeśli te rozkładające się zwłoki to rzeczywiście był on,
stał się ofiarą pułapki. Musiał wpaść w nią dawno temu i nie udało mu
się znaleźć wyjścia. Brak wody doprowadził go zapewne do obłędu i
być może zabrakło mu też kostek chloranu. Prawdopodobnie maska
nie spadła mu przypadkiem. Podejrzewam, że było to raczej
samobójstwo. Lepsze to niż powolna śmierć. Zapewne sam odpiął
maskę, pozwalając, by zabójcza mieszanina gazów tutejszej atmosfery
pozbawiła go życia szybciej i mniej boleśnie. Ironia losu polegała na
tym, że jego ciało spoczywało zaledwie o kilka stóp od zbawiennego
wyjścia, którego nie zdołał odnaleźć. Zaledwie jedna minuta
poszukiwań więcej i byłby bezpieczny.
A teraz ja tak jak on wpadłem w pułapkę. Byłem uwięziony, a ta
zgraja osobliwych gapiów zdawała się drwić z moich poczynań. Ta
myśl doprowadzała do szału, a gdy w pełni pojąłem jej sens, ogarnęła
mnie krótkotrwała panika powodująca, że bez celu jąłem krążyć po
niewidzialnych korytarzach. Zachowywałem się jak szaleniec,

188
potykając się, obijając i wpadając na niewidzialne ściany, aż w końcu
runąłem w błoto niczym zdyszana, poturbowana, podrapana i
bezmyślna bryła krwawiących tkanek. Upadek nieco mnie otrzeźwił, a
gdy podniosłem się, powoli zacząłem baczniej zwracać uwagę na
szczegóły i zmusiłem do działania mój umysł. Obserwatorzy kołysali
mackami w dziwny, nieregularny sposób, sugerujący śmiech i drwinę.
Kiedy wstałem, pogroziłem im srodze pięścią. Mój gest wywołał u
nich kolejną falę posępnego rozbawienia, kilka istot spróbowało go
nawet mechanicznie naśladować górnymi zielonkawymi kończynami.
Zawstydzony i skonsternowany, spróbowałem na zimno oszacować
sytuację.
Bądź co bądź znajdowałem się w lepszym niż Dwight
położeniu. W przeciwieństwie do niego orientowałem się w sytuacji, a
jak wiadomo, człowiek ostrzeżony przed niebezpieczeństwem łatwiej
może się obronić. Miałem dowód, że wyjście mimo wszystko istniało,
i nie powtórzę jego tragicznego gestu rozpaczy. Ciało, raczej szkielet,
gdyż niewiele zeń już zostało, wciąż miałem przed sobą, w
charakterze przewodnika poszukiwanego wyjścia, i nieugięta
cierpliwość z pewnością pozwoli mi je odnaleźć, jeśli tylko będę
działał rozumnie i dostatecznie długo.
Przeszkadzała mi, rzecz jasna, obecność tych gadopodobnych
diabłów. Teraz, gdy uświadomiłem sobie naturę pułapki, której
niewidzialny budulec wykraczał poza możliwości naukowe i
technologiczne znane ludzkości na Ziemi - nie mogłem wątpić w
uzdolnienia umysłowe i architektoniczne moich wrogów. Nawet
mając do dyspozycji miotacz ognia, musiałem liczyć się dużymi
problemami podczas ucieczki, aczkolwiek odwaga i szybkość na
dłuższą metę powinny pozwolić mi dopiąć swego. Najpierw jednak
muszę wydostać się na zewnątrz - chyba że uda mi się zwabić lub
sprowokować kilka z tych istot, by się do mnie zbliżyły. Z bronią
gotową do strzału, z całkiem sporym zapasem amunicji, przyszło mi
na myśl, by sprawdzić efekt działania ładunków na niewidzialnej
ścianie. Czy przeoczyłem tak banalny w swej prostocie sposób
ucieczki? Nie znałem składu chemicznego przezroczystej bariery,
lecznic mogłem wykluczyć, że płomień z mojego pistoletu przepali ją
jak nóż kawałek sera.
Wymierzywszy w ścianę w pobliżu trupa, wypaliłem, a potem

189
sprawdziłem to miejsce nożem. Nic się nie zmieniło.
Widziałem, jak ogień się rozchodzi, uderzając w niewidoczną
przegrodę, a teraz uświadomiłem sobie płonność mych nadziei.
Jedynie długie, żmudne poszukiwania pozwolą mi wydostać się na
zewnątrz. Łyknąłem kolejną tabletkę żywnościową i włożywszy do
elektrolizera maski jeszcze jedną kostkę, podjąłem moją wędrówkę.
Wróciłem do centralnego pomieszczenia i zacząłem od nowa.
Bez przerwy sprawdzałem notatki i szkice, sporządzając
następne. Trafiałem do jednego ślepego korytarza za drugim, lecz w
przypływie desperacji nie zaprzestałem mych poszukiwań aż do
zmierzchu. Podczas poszukiwań raz po raz zerkałem na milczący krąg
drwiących i przyglądających mi się obcych obserwatorów, by
stwierdzić, że ich liczba co pewien czas się zmieniała. Niektórzy
wracali do lasu, a na ich miejsce przybywali następni. Im dłużej
zastanawiałem się nad ich taktyką, tym większą czułem do nich
niechęć, gdyż zacząłem pojmować potencjalne motywy, które nimi
kierowały. Stworzenia te w każdej chwili mogły podejść i podjąć ze
mną walkę, lecz wolały najwyraźniej obserwować moje desperackie
próby ucieczki. Podejrzewałem, że przypadło im to do gustu, a tym
samym perspektywa dostania się w ich łapy wydawała mi się coraz
mniej kusząca.
O zmroku zaprzestałem poszukiwań i usiadłem w błocie, by
odpocząć. Teraz piszę te notatki w świetle mojej lampy i niebawem
spróbuję choć trochę się przespać. Mam nadzieję wydostać się stąd
nazajutrz, zostało mi już bowiem niewiele wody, a tabletki lacolu są
jej marnym substytutem. Nie odważyłbym się pić tego mętnego
błocka, a wszelka woda na tej planecie nie nadaje się do picia, chyba
że zostanie poddana oczyszczeniu. Oto, dlaczego przeciągnęliśmy
rurociąg do obszarów występowania żółtej gliny lub korzystamy z
deszczówki, gdy te łuskowate diabły odnajdują i przecinają nasze rury.
Zaczyna mi już także brakować kostek chloralu, muszę ograniczyć
możliwie jak najbardziej zużycie tlenu. Próba zrobienia podkopu
wczesnym popołudniem i późniejszy wywołany paniką bieg wzdłuż
niewidocznych korytarzy kosztował mnie sporo tlenu. Jutro ograniczę
do minimum wysiłek fizyczny, zachowując rezerwy na spotkanie i
ewentualną rozprawę z jaszczuroludami. Potrzebuję sporego zapasu
kostek na drogę powrotną do Terra Novy. Moi wrogowie wciąż są w

190
pobliżu - widzę dokoła krąg ich migotliwych pochodni. W światełkach
tych jest coś upiornego, coś, co nie pozwala mi zasnąć.

NOC 14 VI

Kolejny dzień poszukiwań i wciąż nic! Nie znalazłem wyjścia,


zaczynam się martwić o wodę, gdyż moją manierkę opróżniłem do
cna w południe. Później padał deszcz i wróciłem do pomieszczenia
centralnego po hełm, który pozostawiłem jako znacznik. Teraz
używając go jako miski, zebrałem trochę deszczówki. Większość już
wypiłem, resztę zaś przelałem do manierki. Tabletki lacolu na pewien
czas pozwolą mi ugasić pragnienie i mam nadzieję, że w nocy znów
będzie padać. Zostawiłem mój hełm odwrócony, by nałapać wody.
Tabletek żywnościowych również zaczyna mi brakować, ale na razie
jeszcze się nie martwię. Od tej pory zmniejszam swoje racje o połowę.
Kostki chloranu - to niepokoi mnie najbardziej, gdyż nawet bez
nadmiernego wysiłku sporo ich zużyłem, przez cały dzień włócząc się
po labiryncie. Czuję się słaby, wskutek niedotlenienia i wciąż
męczącego mnie pragnienia. Mniejsza ilość pożywienia sprawi
zapewne, że osłabnę jeszcze bardziej.
W tym labiryncie jest coś odrażającego, coś niesamowitego.
Mógłbym przysiąc, że dzięki zapisom wyeliminowałem pewne pasaże
i skręty, a jednak z każdą nową próbą moje odkrycie zadaje kłam
informacjom zawartym w notatkach i szkicach. Nigdy dotąd nie
zdawałem sobie sprawy, jak jesteśmy zagubieni bez punktów
orientacyjnych. Ślepiec poradziłby sobie lepiej, lecz dla większości z
nas wzrok jest najbardziej wyczulonym ze zmysłów. Efektem tych
bezowocnych wędrówek jest jedno wielkie rozczarowanie i
zniechęcenie. Teraz już rozumiem, jak musiał czuć się biedny Dwight.
Jego trup to już jedynie szkielet, a sificlighy, akmany i muchy farnoth
odeszły. Pnącza efjeh rozdzierały na strzępy skórzane odzienie, były
bowiem dłuższe i rosły szybciej, niż się spodziewałem. Przez cały
czas ta gromada oślizgłych obserwatorów stoi wokół niewidzialnej
bariery, śmiejąc się ze mnie i szydząc z mej niedoli. Jeszcze jeden
dzień i oszaleję, chyba że wcześniej padnę trupem z wycieńczenia.
Muszę jednak dalej robić swoje. Dwight wydostałby się z tej

191
pułapki, gdyby wytrwał choć minutę dłużej. Całkiem możliwe, że ktoś
z Terra Novy zjawi się tu wkrótce, poszukując mnie, choć poza bazą
przebywam zaledwie od trzech dni. Mięśnie potwornie mnie bolą, a
leżąc w tym ohydnym błocku, w ogóle nie odpoczywam. Zeszłej nocy
pomimo potwornego zmęczenia spałem krótko i obawiam się, że i tej
nocy nie będzie lepiej. Żyję w niemającym końca koszmarze -
uwięziony między jawą a snem, a mimo to nie sypiam naprawdę ani
się naprawdę nie budzę.
Przez pewien czas nie będę w stanie nic napisać, trzęsą mi się
bowiem ręce. Ten krąg migotliwego światła łunopochodni jest
odrażający.

PÓŹNE POPOŁUDNIE 15 VI

Znaczny postęp! Wygląda całkiem nieźle. Jestem bardzo słaby i


nie spałem do brzasku. Potem zdrzemnąłem się do południa, lecz
wcale nie wypocząłem. Nie padało, brak wody i związane z tym
pragnienie mocno mnie osłabia.
Zjadłem dodatkową tabletkę, by jakoś funkcjonować, lecz bez
wody niewiele to dało. Raz. odważyłem się nawet wypić odrobinę tej
błotnistej cieczy, ale od razu miałem mdłości i poczułem jeszcze
większe pragnienie niż dotychczas. Muszę oszczędzać kostki chloralu,
bo prawie się już duszę z braku tlenu. Nie mogę chodzić, czołgam się
tylko w mule i błocie. Około drugiej po południu odniosłem wrażenie,
że rozpoznaję niektóre korytarze i zbliżyłem się znacznie do trupa -
czy raczej - szkieletu - dużo bardziej niż podczas wcześniejszych
prób, w dniach poprzednich. Raz zbłądziłem w ślepą uliczkę, ale
wróciłem na właściwy trop, posługując się szkicami i notatkami.
Jest ich tak wiele, że chwilami się gubię. Zajmują dobre trzy
stopy zwoju zapisowego i by go rozwinąć, muszę
robić długie, zgoła niepożądane przerwy. Jestem strasznie
osłabiony wskutek pragnienia, niedotlenienia i wyczerpania, zapewne
dlatego nie potrafię pojąć sensu moich pospiesznie sporządzanych
notatek. Te przeklęte zielone stwory wciąż patrzą na mnie i śmieją się,
wywijając mackami, a niekiedy gestykulują nimi w taki sposób, jakby
opowiadały sobie jakiś upiorny żart, którego nie jestem w stanie

192
pojąć.
O trzeciej przeżyłem prawdziwy przełom. Natrafiłem na
przejście, którego, zgodnie z tym, co miałem w notatkach, wcześniej
nie spenetrowałem, a kiedy podjąłem próbę, stwierdziłem, że tą drogą
mogę dotrzeć ku oplecionemu pnączami kościotrupowi. Pełzłem po
spirali, jak wtedy gdy po raz pierwszy znalazłem się w pomieszczeniu
centralnym. Docierając do poprzecznego korytarza lub rozgałęzienia
dróg, starałem się obierać kurs najbliższy temu z mojej pierwszej
wędrówki. Gdy okrążałem coraz ciaśniej i ściślej mój upiorny
drogowskaz, obserwatorzy na zewnątrz zareagowali wzmożeniem
intensywności tajemniczych gestów i sardonicznego, cichego
śmiechu.
Najwyraźniej w moich postępach było coś, co wydało się im
zabawne, prawdopodobnie Wyobrażali sobie, że wydostawszy się z
labiryntu, wycieńczony i bezradny, zdany będę w zupełności na ich
łaskę i niełaskę. Pozwoliłem im, by radowali się swą pozorną
przewagą, bo świadom mego obecnego stanu fizycznego, mogłem po
wyjściu stąd liczyć wyłącznie na mój pistolet i sporą ilość zapasowych
magazynków, by przebić się przez kordon plugawych jaszczuroludów.
Odzyskałem nadzieję, lecz nie próbowałem się podnosić. Teraz
wolałem pełzać i oszczędzać siły na zbliżającą się konfrontację z
jaszczuroludami. Posuwałem się naprzód bardzo wolno, a
niebezpieczeństwo zabrnięcia w ślepą uliczkę było całkiem spore,
niemniej wszystko wskazywało, że zdążam nieuchronnie ku memu
kościstemu, posępnemu celowi. Ta myśl dodała mi sił i na chwilę
przestałem przejmować się bólem, pragnieniem i coraz szczuplejszym
zapasem kostek chloralu. Istoty zgromadziły tłumnie wokół wejścia,
gestykulując, podskakując i wykonując mackami ruchy świadczące o
rozbawieniu. Zdawałem sobie sprawę, że już wkrótce przyjdzie mi
stawić czoło całej ich hordzie i być może również posiłkom
przybyłym z lasu.
Od szkieletu dzieli mnie już tylko kilka jardów, robię następną
przerwę, by nanieść ten zapis, zanim wydostanę się z labiryntu i
podejmę walkę z jaszczuroludami. Mimo miażdżącej przewagi
liczebnej jestem w stanie zmusić je do ucieczki, gdyż mój pistolet ma
ogromny zasięg. Potem odpocznę na mchu, na skraju płaskowyżu, a
rankiem czeka mnie forsowny marsz do Terra Novy. Będę rad, jeśli

193
znów ujrzę żywych ludzi i wzniesione przez nich budowle.
Zęby tej czaszki błyszczą i szczerzą się upiornie.

PRZED NOCĄ 15 VI

Koszmar i rozpacz. Znów zbłądziłem! Po sporządzeniu


ostatniego zapisu zbliżyłem się do szkieletu jeszcze bardziej, lecz
nagle napotkałem na swej drodze niewidzialną ścianę. Ponownie
dałem się zwieść i najwyraźniej wróciłem do miejsca, gdzie byłem
przed trzema dniami, podczas mej pierwszej, bezowocnej próby
opuszczenia labiryntu. To niemożliwe, bym krzyczał w głos. Byłem
chyba zbyt słaby, by wydobyć z siebie jakiś dźwięk.
Leżałem długo w błocie, kompletnie oszołomiony, podczas gdy
zielonkawe istoty na zewnątrz podskakiwały, śmiały się i wywijały
mackami.
Jakiś czas później odzyskałem pełną świadomość. Pragnienie,
osłabienie i niedotlenienie dawały mi się nielicho we znaki, resztką sił
włożyłem do elektrolizera nową kostkę. Postąpiłem nierozważnie, nie
bacząc na konieczność zachowani a rezerwy na podróż do Terra Novy.
Świeży tlen trochę mnie ożywił i czujniej rozejrzałem się wokoło.
Znalazłem się chyba nieco dalej od nieszczęsnego Dwighta niż
podczas mojej pierwszej bezowocnej próby i zacząłem ufać, że jakimś
zrządzeniem losu trafiłem do innego, odrobinę bardziej odległego
korytarza. Z tą tlącą się w mym sercu iskierką nadziei ruszyłem z
trudem naprzód, lecz kilka stóp dalej, tak jak poprzednio napotkałem
niewidzialną ścianę. I to już w zasadzie był koniec. Po trzech dniach
nigdzie nie dotarłem i opadłem z sił.
Niebawem wskutek męczącego pragnienia popadnę w obłęd i
być może nie wystarczy mi kostek na powrót do bazy.
Prawdopodobnie dlatego tak ze mnie drwiły i szydziły - pozwoliły mi
sądzić, że zbliżam się do wyjścia, które nie istniało.
To już nie potrwa długo, choć nie zamierzam jak Dwight
przyspieszać chwili rozstania się z życiem. Jego wyszczerzona
czaszka odwróciła się właśnie w moją stronę, poruszona wędrującym
pnączem rośliny efjeh, która pożera jego skórzany kombinezon. To
potworne spojrzenie pustych, ziejących oczodołów jest gorsze niż

194
ślepia gapiących się na mnie jaszczuroludów. Nadaje upiornego
znaczenia temu martwemu uśmiechowi wyszczerzonych, białych
zębów.
Będę leżał w błocie nieruchomo i oszczędzał siły możliwie jak
najdłużej. Ten zapis, który, mam nadzieję, dostanie się jako Strzeżenie
w czyjeś ręce, wkrótce skończę. Gdy przestanę pisać, de długo
odpoczywał. A kiedy zrobi się wystarczająco ciemno, te przerażające
stworzenia nie widziały, co robię, spróbuję zebrać w sobie resztki sił i
przerzucić zwój ponad ścianą i sąsiednim korytarzem na równinę za
nimi. Postaram się cisnąć go jak najbardziej w lewo, by nie trafić
żadnego z tej podskakującej gromady łuskoskórych, drwiących ze
mnie potworów. Może przepadnie na zawsze w błocie, a może
wyląduje na kępie chwastów i trafi w ręce ludzi. Jeśli przetrwa i
zostanie przeczytany, noże uczynić znacznie więcej niż tylko
przestrzec ludzi przed tą pułapką. Mam nadzieję, że zdoła nauczyć
naszą rasę, by pozostawiła te lśniące kryształy tam, gdzie się znajdują.
One są własnością Wenus. Nasza planeta wcale ich nie potrzebuje i
jestem przekonany, że usiłując je zdobyć, pogwałciliśmy jakieś
nieznane i tajemnicze prawo, pradawne prawo zagubione gdzieś hen
w otchłani kosmosu. Któż wie, jakie mroczne, rozległe i niezmierzone
potęgi nakłaniają do działania te jaszczuroludy, które tak osobliwie
strzegą swego skarbu? Dwight i ja zapłaciliśmy cenę za pazerność,
podobnie jak inni przed nami i wielu, którzy przyjdą po nas. Te
pojedyncze śmierci mogą być jednak tylko małym preludium do
przeraźliwego i posępnego koszmaru. Pozostawmy Wenus to, co
należy wyłącznie do niej.
Jestem bliski śmierci i obawiam się, że kiedy nadejdzie
zmierzch, nie zdołam przerzucić zwoju ponad ścianą. Jeśli tego nie
uczynię, zwój może dostać się w łapy jaszczuroludów. Nie będą
chciały, by ktokolwiek został ostrzeżony przed zagrożeniem;
labiryntu, i nie dowiedzą się, że moje przesłanie jest także próbą
zapewnienia im spokoju. W miarę jak zbliża się koniec, czuję do nich
coraz większą sympatię. W skali kosmicznej któż jest w stanie
stwierdzić, który gatunek stoi wyżej czy choćby zbliża się i
hipotetycznej normy przeznaczonej we wszechświecie dla istot
rozumnych - ich czy może mój?
Wyjąłem z kieszeni wielki kryształ, by nacieszyć nim ócz w

195
mych ostatnich chwilach. W czerwonym blasku dogorywającego dnia
kryształ błyszczy ogniście i groźnie zarazem. Podskakująca horda
dostrzegła to, a ich gesty zmieniły się w sposób, którego nie pojmuję.
Zastanawiam się, dlaczego zgromadziły się tłumnie wokół wejścia,
miast stanąć bliżej przy przezroczystym murze. Ogarnia mnie
odrętwienie i nie jestem już w stanie dłużej pisać.
Wszystko wokoło wiruje, lecz nie tracę świadomości. Czy uda
mi się to przerzucić przez mur? Kryształ wciąż silnie błyszczy, lecz
nieuchronnie nadchodzi zmierzch.
Mrok. Jestem bardzo słaby. One wciąż się śmieją i podskakują
przy wejściu. Zapaliły te okropne łunopochodnie.
Odchodzę? Śniło mi się, że słyszałem jakiś dźwięk... ujrzałem
światło na niebie...

RAPORT WESLEYA P. MILLERA ZW. GR. A. KOMPANIA


„KRYSZTAŁ"

Nasz pracownik operacyjny A-49, Kenton J. Stanfield, zam. w


Richmond, Va przy Marshall Street 5B17, opuścił bazę Terra Nova 12
VI na krótki wypad do obszaru wskazanego przez detektor kryształów.
Miał wrócić 13 lub 14.
Nie pojawił się do wieczora 15 VI, toteż o ósmej wieczorem
wyruszył tą drogą samolot zwiadowczy Fr-58 ze mną i pięcioma
podkomendnymi na pokładzie. Igła nie wykazywała zmian w
stosunku do wcześniejszych odczytów.
Podążyliśmy za wskazaniami detektora na wyżynę Eryksu.
przez cały czas przepatrując teren poniżej za pomocą silnego
reflektora. Broń ogniowa o potrójnym zasięgu i cylindry D-radiacyjne
były w stanie zmusić do odwrotu największą nawet grupę wrogich
zazwyczaj tubylców czy stado drapieżnych skorahów.
Znalazłszy się nad rozległą wyżyną Eryksu, ujrzeliśmy
poruszające się światła. Najprawdopodobniej były to łunopochodnie,
których używają tubylcy. Gdy się zbliżyliśmy, istoty czym prędzej
pierzchły do lasu. Było ich około 75 do 100. Detektor wskazał
obecność kryształu w miejscu, wokół którego się gromadziły.
Opuściwszy nisko maszynę, w świetle naszych reflektorów ujrzeliśmy

196
to, co znajdowało się na ziemi. Był to szkielet omotany pnączami
efjeh i oddalony o dziesięć stóp od niego martwy mężczyzna.
Zeszliśmy jeszcze niżej, by wylądować obok ciał, gdy róg skrzydła
maszyny uderzył w jakąś niewidoczną przeszkodę. Podchodząc do
ciał, zatrzymaliśmy się, napotkawszy nagle gładką, niewidzialną
barierę, która bardzo nas wszystkich zaskoczyła. Wkrótce potem
odnaleźliśmy otwór, za którym znajdował się korytarz z kolejnym
otworem prowadzącym do kościotrupa. Ten ostatni, choć odarty z
odzienia przez żarłoczne rośliny, miał obok siebie jeden z
metalowych, numerowanych hełmów kompanii. Był to pracownik
operacyjny B-9, Frederick N. Dwight z wydziału Koeniga, który
opuścił Terra
Novę na dwa miesiące w celu wykonania specjalnej misji.
Między szkieletem a świeżym trupem zdawała się istnieć inną
ściana, bez trudu jednak zidentyfikowaliśmy tego mężczyznę jako
Stanfielda.
W lewym ręku trzymał zwój zapisowy, a w prawej pióro i
najwyraźniej korzystał z nich aż do śmierci. Nie zauważyliśmy
kryształu, lecz detektor wskazywał obecność olbrzymiego okazu przy
ciele Stanfielda.
Mieliśmy sporo trudności z dotarciem do niego. Ciało wciąż
było ciepłe, a obok w błocie leżał wielki kryształ. Natychmiast
przestudiowaliśmy treść zwoju, który trzymał w dłoni, i na tej
podstawie podjęliśmy pewne kroki.
Zawartość raportu, którego zasadniczą część zweryfikowaliśmy,
a który stanowi wstęp niniejszego zapisu, zdaje się tłumaczyć to, co
tam odnaleźliśmy. Ostatnie fragmenty najwyraźniej świadczą o
postępującym obłędzie, lecz nie ma podstawy, by wątpić w ich
główny sens. Stanfield zmarł ewidentnie wskutek pragnienia,
niedotlenienia, wycieńczenia i depresji psychicznej. Maskę miał wciąż
na twarzy a przetwornik tlenu działał na pełną moc, pomimo iż
Stanfieldowi nie zostało już wiele kostek do aparatu. Nasz samolot
został, uszkodzony, wysłaliśmy meldunek i wezwaliśmy Andersena z
samolotem naprawczym FG-ś, grupą minerów i sporą ilością
ładunków wybuchowych.
Nim nadszedł świt, FH-58 był już naprawiony i pod
dowództwem Andersona wracaliśmy do bazy, wraz z dwoma trupami i

197
kryształem. Pogrzebiemy Dwighta i Stanfielda na cmentarzu
Kompanii, kryształ zaś wyślemy do Chicago na pokładzie
najbliższego lecącego na Ziemię frachtowca. Później postąpimy
zgodnie z sugestią Stanfielda - zawartą w początkowej, logicznej
części raportu - i sprowadzimy tu dość wojska, by wyrżnąć w pień
tych przebrzydłych tubylców. Oczyściwszy teren, będziemy mogli
zebrać tyle kryształów, ile tylko się da.
Po południu z wielką uwagą przyjrzeliśmy się niewidzialnej
budowli czy - raczej należałoby rzec - pułapce, zbadaliśmy ją,
posługując się długimi linami zabezpieczającymi, i sporządziliśmy
dokładny schemat z przeznaczeniem do akt. Wzór ten wywarł na nas
ogromne wrażenie. Próbki nieznanej substancji zachowamy, by
poddać je analizie chemicznej. Cała ta wiedza z pewnością okaże się
użyteczna, kiedy już zajmiemy miasta tubylców. Nasze diamentowe
wiertła typu C zdołały wywiercić otwory w niewidzialnym materiale,
a nasi minerzy zakładają w nich teraz ładunki dynamitu, by obrócić
całą tę budowę w perzynę. Kiedy skończymy, nie pozostanie po niej
zupełnie nic. Taka budowla stanowi ogromne zagrożenie dla ruchu
naziemnego i powietrznego.
Jeżeli chodzi o plan labiryntu, jeden fakt zakrawa na ironię,
zarówno w przypadku fatalnego losu Dwighta, jak i Stanfielda.
Próbując dotrzeć od szkieletu do drugiego trupa, nie zdołaliśmy
odnaleźć wejścia po prawej, lecz Markheim natrafił na inne,
prowadzące z pierwszego pomieszczenia wewnętrznego oddalonego o
jakieś piętnaście stóp od Dwighta i cztery czy pięć od Stanfielda. Za
nim rozciągał się długi korytarz, który spenetrowaliśmy dopiero
potem, lecz po prawej jego stronie znajdowało się jeszcze jedno
wejście wiodące bezpośrednio do trupa. Stanfield mógłby dotrzeć do
wyjścia na zewnątrz, pokonawszy nie więcej niż odległość dwudziestu
dwóch, dwudziestu trzech stóp, gdyby tylko natrafił na przejście,
znajdujące się dokładnie z tyłu, za jego plecami, otwór, który,
wyczerpany i ogarnięty rozpaczą, zwyczajnie przeoczył.

198
CIEŃ Z PRZESTWORZY
Przełożył Robert P. Lipski

Najbardziej miłosierną cechą ludzkości jest… jej niezdolność do


kojarzenia faktów i łączenia ze sobą pozornie nie związanych
wydarzeń. Żyjemy na wyspie niewiedzy otoczeni mrocznym oceanem
nieskończoności i nie dane nam jest zbytnio się od niej oddalić…

Jeśli prawdą jest, że człowiek żyje wiecznie na skraju przepaści,


zatem bez wątpienia większość ludzi musi doświadczać chwil
iluminacji, swoistej prekognicji, w których bezdenne, niezmierzone
otchłanie istniejące od zawsze na obrzeżach małego człowieczego
świata stają się przez mgnienie oka materialne i zauważalne, kiedy
przerażająca, niewyczerpana skarbnica wiedzy, z której najbardziej
światli przedstawiciele naszego gatunku zdążyli uszczknąć jedynie
odrobinę, staje się mroczną, posępną istotą budzącą pierwotny lęk w
sercu najbardziej odważnego mężczyzny. Czy ktokolwiek zna
prawdziwą historię początku ludzkości? Czy ktoś wie, jakie jest
miejsce człowieka w kosmosie? Czy człowiekowi pisany jest los
marnego i zwykle źle kończącego robaka?
Takie oto lęki krążą każdej nocy korytarzami snów, nawiedzając
senną domenę, lęki, które mogą być powiązane z bardziej
przyziemnymi aspektami naszego życia codziennego. Mam coraz
większą świadomość istnienia takiego właśnie świata poza tym, który
znamy, i chyba niezupełnie jest ona wywołana mymi fantazjami czy
złudzeniami. Nie zawsze jednak tak było. A w każdym razie do dnia,
kiedy spotkałem Amosa Pipera.
Nazywam się Nathaniel Corey. Od ponad pięćdziesięciu lat
praktykowałem psychoanalizę. Jestem autorem jednego podręcznika i
niezliczonych artykułów publikowanych w czasopismach naukowych.
Przez wiele lat pracowałem w Bostonie, dokąd przeniosłem się po

199
ukończeniu studiów w Wiedniu, a w ostatnim dziesięcioleciu, tuż
przed emeryturą, zdecydowałem się na przeprowadzkę do
uniwersyteckiego miasta Arkham, w tym samym stanie. Cieszę się
opinią człowieka uczciwego i prawdomównego i obawiam się, że
treść tego wyznania może podważyć moją reputację. Modlę się, aby
wywołało ono znacznie żywszą reakcję i nie pozostawiło nikogo
obojętnym.
To właśnie owo osobliwe, złowieszcze przeczucie skłoniło mnie w
końcu do opisania najbardziej interesującej i bulwersującej sprawy, z
jaką zetknąłem się w całej mojej karierze. Nie mam w zwyczaju
wyjawiać szczegółów dotyczących przypadków moich pacjentów, lecz
szczególne okoliczności związane ze sprawą Amosa Pipera skłaniają
mnie, bym ujawnił pewne fakty, które w świetle innych, z pozoru nie
powiązanych wydarzeń, mogą okazać się znacznie ważniejsze, niż to
mi się z początku wydawało. Są w umyśle moce spowite całunem
mroku, a może również inne siły w ciemnościach poza umysłem —
nie mam tu na myśli czarowników, czarownic, duchów, goblinów czy
innych tego rodzaju dezyderat prymitywnych kultur, lecz potęgi
znacznie potworniejsze i tak ogromne, że umysły większości ludzi nie
są ich w stanie objąć.
Nazwisko Amosa Pipera powinno być znane wielu ludziom,
zwłaszcza że był on autorem wielu artykułów zamieszczonych na
łamach czasopism antropologicznych przed ponad dziesięcioma laty.
Po raz pierwszy spotkałem go, kiedy jego siostra, Abigail,
przyprowadziła go do mego biura pewnego dnia w 1933 roku. Był
wysokim, ongiś postawnym mężczyzną, lecz teraz zostały zeń tylko
kości i skóra, która zwisała zeń widocznymi fałdami, jakby
mężczyzna ów w bardzo krótkim czasie stracił sporo na wadze.
Okazało się, iż niezbędna jest moja pomoc, bo chociaż Piper bardziej
niż usług psychoanalityka zdawał się wymagać intensywnej opieki
lekarskiej, jego siostra wyjaśniła, iż zasięgał on już porady u
najlepszych specjalistów i wszyscy oni bez wyjątku orzekli, że jego
kłopoty zdrowotne wynikają z problemów natury mentalnej i żaden z
nich nie może na nie zaradzić. Kilku moich kolegów
zarekomendowało pannie Piper mnie, to samo uczyniło również paru
uczonych, znajomych Pipera z Uniwersytetu Miskatonic, i tym oto
sposobem któregoś dnia oboje o umówionej porze zjawili się w moim

200
gabinecie.
Panna Piper przygotowała mnie pobieżnie, wyjaśniając pokrótce
dolegliwości brata, podczas gdy on oczekiwał w sąsiednim pokoju.
Charakteryzowała ją niewiarygodna wręcz zwięzłość. Piper miał
rzekomo cierpieć na przerażające halucynacje, przybierające postać
wizji pojawiających się, gdy tylko zamykał oczy czy to na jawie, czy
we śnie. Z tego powodu nie sypiał już od trzech tygodni i w tym
czasie stracił tak wiele na wadze, że zarówno on, jak i jego siostra
bardzo się przerazili. Panna Piper stwierdziła, że po raz pierwszy jej
brat przeżył załamanie nerwowe podczas spektaklu w teatrze, przed
trzema laty; stan jego był tak ciężki, że dopiero od niespełna miesiąca
Piper wydawał się być znowu sobą. Jego nowa obsesja — jeśli można
ją tak nazwać — rozpoczęła się w tydzień od pełnego powrotu do
zdrowia; panna Piper sądziła, że może istnieć jakiś logiczny związek
pomiędzy jego poprzednim stanem a obecnymi zaburzeniami. Środki
nasenne przyniosły pewien skutek, lecz nawet one nie zdołały
wyeliminować snów, które doktor Piper uważał za wyjątkowo
odrażające i przeraźliwe, do tego stopnia, iż nie chciał w ogóle o nich
mówić.
Panna Piper odpowiadała otwarcie na zadawane przeze mnie
pytania, ale wyraźnie nie dysponowała rzetelną wiedzą o stanie
zdrowia jej brata. Zapewniła mnie, że nigdy nie był on człowiekiem
brutalnym, nie miał skłonności do przemocy, raczej bywał zamknięty
w sobie, odseparowany od miejsca, w którym żył, gdyż odcinał się
odeń całkiem wyraźnie, jakby istniał w skorupie oddzielającej go od
świata zewnętrznego.
Kiedy panna Piper wyszła, przyjrzałem się memu pacjentowi.
Siedział z wybałuszonymi oczami przy moim biurku. W jego oczach
była jakaś hipnotyczna moc, zdawał się, za sprawą potężnej siły woli,
utrzymywać powieki otwarte, gałki oczne miał bowiem potwornie
przekrwione, a tęczówki dziwnie zamglone. Był ożywiony, z miejsca
jął przepraszać, że mnie nachodzi, wyjaśnił, że to siostra skłoniła go
do przyjścia tutaj, a on nie potrafił jej odmówić. Co gorsza, uległ jej
namowom ze świadomością, że nic i nikt nie jest mu w stanie pomóc.
Powiedziałem, że panna Abigail pokrótce scharakteryzowała mi
jego dolegliwości, i spróbowałem załagodzić jego obawy. Mówiłem
ogólnikami, zachowując kojący, uspokajający ton głosu. Piper słuchał

201
cierpliwie, najwyraźniej poddając się mym zabiegom, mającym na
celu ułagodzenie go i zyskanie jego przychylności oraz zaufania, a
kiedy w końcu spytałem, dlaczego nie może zamknąć oczu, odparł
krótko i bez wahania, że po prostu się boi.
— Dlaczego? — dopytywałem się. — Czy mógłby… czy
zechciałby mi pan to bliżej wyjaśnić?
Pamiętam jego odpowiedź. — Z chwilą gdy zamykam oczy, na
siatkówkach pojawiają się dziwne figury i wzory geometryczne,
którym towarzyszą zamglone, jakby rozmyte światła i widniejące hen
za nimi jeszcze inne, złowrogie kształty, jakby jakichś gigantycznych,
niewyobrażalnych stworzeń — a najbardziej przerażające jest w nich
to, że są to istoty obdarzone ogromną i bez wątpienia obcą
inteligencją.
Nakłoniłem go, aby spróbował opisać te istoty. Nie było to łatwe.
Jego opis okazał się mało wyrazisty, lecz to, co przedstawił,
niepomiernie mnie zdumiało. Żadna z tych istot nie miała, jak mi się
zdawało, ściśle określonego kształtu, z wyjątkiem pewnych
pomarszczonych stożków, które równie dobrze mogły być roślinami
jak i zwierzętami. Mówił jednak z tak wielkim przekonaniem,
próbując jak najlepiej opisać mi te zdumiewające stworzenia
nawiedzające go w snach, że poczułem się poruszony bujnością jego
wyobraźni. Czy to możliwe, że istniał jakiś związek pomiędzy tymi
wizjami, a długą chorobą, która go nękała? Z początku nie chciał o
tym mówić, ale stopniowo zaczął do tego wracać, pełen obraz
wydarzeń zaś musiałem ułożyć sobie sam z chaotycznych strzępków
wspomnień, które mi od czasu do czasu serwował.
Historia ta zaczęła się, gdy Piper skończył czterdzieści dziewięć
lat. Wtedy właśnie zapadł na ową dziwną chorobę. Był w teatrze na
The Letter Maughama, kiedy to w czasie drugiego aktu
niespodziewanie stracił przytomność. Został przeniesiony do gabinetu
dyrektora, gdzie próbowano go ocucić. Nic to jednak nie dało i w
końcu radiowozem policyjnym przewieziono go do domu; tam przez
kilka godzin lekarze usiłowali przywrócić go do przytomności.
Bezskutecznie. Piper trafił do szpitala. Przez trzy dni leżał w śpiączce
i równo po upływie siedemdziesięciu dwóch godzin odzyskał
świadomość.
Natychmiast zwrócono uwagę, iż „nie był on już sobą”. Jego

202
osobowość musiała doznać ogromnego wstrząsu. Początkowo lekarze
sądzili, że pacjent przeżył jakiś atak lub może wylew, ale brak
typowych objawów zmusił ich do zrewidowania tych teorii. Jego stan
był tak poważny, że wykonywanie nawet najprostszych czynności
sprawiało mu ogromne trudności. Na przykład, i to zauważono od
razu, pacjent miał kłopoty z chwytaniem przedmiotów, aczkolwiek
jego stawy i całe ciało wydawały się sprawne i zdrowe. Obecnie
mężczyzna posługiwał się rękoma, używając wyłącznie kciuka;
pozostałe palce zaś łączył razem, jakby utracił w nich władzę.
Chwytał przedmioty w taki sposób, jakby zamiast dłoni miał krabie
szczypce.Nie był to jedyny przykład jego zaskakującego „powrotu do
zdrowia”. Znów musiał się nauczyć chodzić, bo umiał jedynie
przesuwać się cal po calu do przodu, zachowując się tak, jakby
zapomniał, w jaki sposób używa się nóg.
Największą trudność jednak sprawiało mu mówienie, początkowo
zaczął od wykonywania gestów rękami w ten sam krabi sposób jak
wówczas, gdy ujmował nimi rozmaite przedmioty; równocześnie jął
wydawać przeciągłe świszczące odgłosy, widząc zaś, że nikt nie
pojmuje ich znaczenia, wyraźnie się zdeprymował.
Nie ucierpiała przy tym jednak jego inteligencja, gdyż uczył się
szybko i w ciągu tygodnia ponownie przyswoił sobie najbardziej
prozaiczne czynności niezbędne w życiu codziennym. Umysł
mężczyzny mógł pozostać nietknięty, jednak wszystkie wspomnienia
zostały wymazane z jego pamięci. Nie poznawał siostry ani kolegów z
Uniwersytetu Miskatonic. Nie wiedział zupełnie nic o Arkham i
bardzo niewiele o Stanach Zjednoczonych. Konieczne było ponowne
przekazanie mu tej wiedzy, choć trwało to dość krótko — niecały
miesiąc. W okresie tym przyswoił sobie wszystkie stracone wskutek
traumy informacje oraz całą masę innych, wykazując przy tym
fenomenalne wręcz zdolności zapamiętywania zarówno tego, co
przeczytał, jak i tego, co mu mówiono. Można by rzec, iż wskutek
choroby część jego mózgu odpowiedzialna za zapamiętywanie,
osiągnęła niewiarygodny wręcz potencjał, którego możliwości
okazały się zgoła zaskakujące i nieporównywalne z dotychczasowymi.
Kiedy Piper jako tako oswoił się z sytuacją, w której się znalazł,
jego zachowanie stało się, jak sam powiedział, zagadkowe i
niewyjaśnione. Wziął na uniwersytecie urlop na czas nieokreślony i

203
zaczął podróżować po całym świecie. Kiedy jednak zjawił się w moim
gabinecie ani przez ostatnie tygodnie, gdy „doszedł do siebie” po
trzyletniej chorobie, w ogóle nie zdawał sobie sprawy, iż odbył w
swoim życiu jakiekolwiek wędrówki. Nie pamiętał żadnych
szczegółów dotyczących owych podróży, nie wiedział, co podczas
nich robił — było to niewiarygodne, zważywszy na to, iż
charakteryzował się w owym okresie doskonałą pamięcią. Kiedy
„ozdrowiał”, powiedziano mu, że odwiedził w owym czasie tak
egzotyczne miejsca, jak Pustynia Arabska, bezdroża Mongolii, krąg
polarny, wyspy Polinezji, Markizy, Peru, ojczyznę starożytnych Inków
i wiele innych, podobnych miejsc. Piper nie był w stanie przypomnieć
sobie, co tam robił, z podróży nie przywiózł również niczego, co
mogłoby świadczyć, iż faktycznie w okresie tym opuścił choć raz
Stany Zjednoczone, gdyby nie dwie osobliwe kamienne tabliczki z
dziwnymi hieroglifami, które od biedy można by uznać za pamiątki,
nabywane przez turystów w odległych zakątkach.
Gdy nie wyruszał akurat na kolejną, tajemniczą wyprawę, Piper
oddawał się bez reszty lekturze, odwiedzając jedna po drugiej
największe biblioteki świata, począwszy od tej na Uniwersytecie
Miskatonic, gdzie od stuleci przechowywane są pewne zakazane
manuskrypty i woluminy, aż po bibliotekę w Kairze w Egipcie. Sporo
czasu spędził także w British Museum w Londynie i w Bibliotheque
Nationale w Paryżu. Jeżeli tylko było to możliwe, korzystał również z
księgozbiorów należących do osób prywatnych.
W ciągu tygodnia, odkąd stał się „normalny”, sprawdził niektóre
ze źródeł, z których uprzednio rzekomo korzystał, posługując się
najprostszymi możliwymi środkami: telegrafem, telegramem i radiem.
Za każdym razem otrzymywał podobną odpowiedź — informowano
go, że interesowały go wyłącznie pewne bardzo stare księgi, o
istnieniu których przed swoją „chorobą” nie miał nawet pojęcia. Były
wśród nich Manuskrypty Pnakotyczne, Necronomicon szalonego
Araba, Abdula Alhazreda, Unaussprechłichen Kulten von Junzta,
Cultes des Goules hrabiego d’Erlette’a, De Vermis Mysteriis Ludviga
Prinna, Księga R’lyeh, Siedem tajemnych ksiąg Hsan, Pieśni Dlwli,
Liber Ivoris, Fragmenty Celaeno i wiele innych, podobnych tekstów,
niektóre istniejące wyłącznie we fragmentach rozsianych po całym
globie. Naturalnie interesowały go również książki historyczne, ale

204
zgodnie z zapisami w rejestrach, w tych bibliotekach, do których
zdołał dotrzeć, Piper zawsze zaczynał zapoznawanie się z
księgozbiorem od woluminów traktujących o mitach i wierzeniach,
przechodząc stopniowo od traktatów mistycznych do historii i
antropologii. Najwyraźniej zdaniem Pipera historia ludzkości nie
rozpoczynała się od czasów starożytnych, lecz dużo wcześniej, kiedy
nasz świat był jeszcze młody, w okresie, którego dzisiejsi historycy
nie uznają i nie potrafią określić inaczej niż mianem mitologicznego, a
którego historia zawarta jest w pewnych mrocznych, zakazanych
księgach okultystyczno — mistycznej natury.
Widywał się on również z innymi, wcześniej nie znanymi mu
osobami, kontaktując się z nimi w różnych miejscach jakby na
zaaranżowanych uprzednio spotkaniach, byli to ludzie podzielający te
same zainteresowania i zaangażowani w dość makabryczne
poszukiwania lub znający niektórych co światlejszych wykładowców
gimnazjalnych i uniwersyteckich. Łączyło ich jedno — każda z osób,
z którą kontaktował się Piper, czy to z terytorium Stanów
Zjednoczonych, czy ze „starego kraju”, doznała w swoim czasie
podobnego lub wręcz identycznego „ataku” choroby, która dosięgła
Pipera podczas przedstawienia w teatrze.
Choć taki styl życia nie był typowy dla Pipera przed jego
tajemniczą „chorobą”, nie zmienił go przez cały okres jej trwania.
Osobliwe i niewytłumaczalne podróże, których cykl rozpoczął, gdy
tylko na nowo przystosował się do życia po swym cudownym niemal
„ozdrowieniu”, trwały całe trzy lata, kiedy to rzekomo „nie był sobą”.
Dwa miesiące w Ponape, miesiąc w Angkor–Vat, trzy miesiące na
Antarktydzie, konferencja z przyjacielem uczonym w Paryżu i krótkie
przerwy pomiędzy kolejnymi wypadami, spędzone w Arkham, oto jak
wyglądało jego życie przez trzy lata.
Było tak do czasu całkowitego i pełnego „wyzdrowienia”, po
którym nastąpił jeszcze jeden okres utraty osobowości, kompletnego
wyparcia, pozbawiający Pipera wspomnień o tym, co działo się z nim
przez te trzy lata, i wywołujący paniczny strach przed zaśnięciem, ba,
przed zmrużeniem powiek nawet, by podświadomość nie zaczęła
sycić go jakimiś bliżej nie sprecyzowanymi, mrożącymi krew w
żyłach wizjami, nawiedzającymi go we snach.

205
2

Dopiero po trzech wizytach zdołałem przekonać Amosa Pipera,


aby opowiedział mi treść swoich niezwykłych snów, owych nocnych
przygód podświadomości, które tak bardzo go niepokoiły i przerażały.
Okazały się do siebie podobne, choć urywkowe i nie dokończone,
żaden z nich bowiem nie miał najmniejszego związku z jawą.
Jednakże w świetle choroby Pipera były one wielce znaczące.
Najczęstszy był sen o pewnym miejscu, pojawiający się z większymi
lub mniejszymi zmianami, kolejność zdarzeń zaś Piper przekazał mi
na piśmie. Przedstawię tu niniejszym jego opis owego powtarzającego
się snu.

„Byłem uczonym pracującym w bibliotece w jakimś gigantycznym


budynku. Pokój, w którym siedziałem, notując coś w księdze i pisząc,
w jakimś języku, lecz z pewnością nie angielskim, był tak duży, że
stoły w nim miały wielkość przeciętnego pokoju. Ściany wykonano
nie z drewna, lecz z bazaltu, półki na nich zaś z jakiegoś ciemnego,
nie znanego mi drewna. Książki wyglądały inaczej niż te, które
znamy, były holograficzne, wiele z nich w tym samym języku, w
którym pisałem. Znajdowały się tu również księgi w znanych
językach przywodzących jakieś pradawne wspomnienia. Książki w
sanskrycie, po łacinie, w języku greckim, francuskim, a także
angielskim lub raczej w jego starodawnych odmianach. Stoły
oświetlone były wielkimi kulami przezroczystego kryształu i
dziwnymi urządzeniami wykonanymi ze szklanych rurek i
metalowych prętów, nie połączonych jednak żadnymi przewodami.
Poza półkami pełnymi książek miejsce to wydawało się osobliwie
puste. Na ścianach widniały jakieś symbole, przypominające wzory
geometryczne oraz inskrypcje wykonane takimi samymi jak w
książkach hieroglifami. Budowla miała charakter megalityczny,
zbudowano ją z wielkich dopasowanych do siebie głazów, podłogę zaś
ułożono z ośmiokątnych płyt bazaltowych. Zarówno ściany, jak i
podłogi, były zupełnie gołe. Półki ciągnęły się od ziemi aż po sufit,
pomiędzy ścianami zaś ustawiono stoły, przy których pracowaliśmy
na stojąco, nigdzie bowiem nie było widać krzeseł i nie przypominam

206
sobie, bym kiedykolwiek na czymś siedział.
W dzień widziałem na zewnątrz rozległą połać lasu porośniętego
wielkimi, wyglądającymi jak paprocie drzewami. W nocy
spoglądałem w gwiazdy, które jednak nie wyglądały znajomo; ani
jedna konstelacja na tym niebie nie przypominała gwiazdozbiorów
oglądanych z Ziemi. To przepełniło mnie trwogą, uświadomiłem sobie
bowiem, że znalazłem się w całkiem obcym miejscu, z dala od
planety, na której żyłem, a która teraz, tak jak moja na niej
egzystencja, wydała mi się niewiarygodnie odległa. Wiedziałem, że
jestem integralną częścią tego wszystkiego, z drugiej zaś strony
czułem się wyobcowany. Jakaś moja cząstka przynależała do tego
świata, reszta zaś należała do Ziemi. Byłem ogromnie zakłopotany,
zwłaszcza że uświadomiłem sobie, iż to co zapisuję, to ni mniej, ni
więcej tylko historia Ziemi w okresie, w którym na niej żyłem, czyli w
wieku XX. Był to opis nader szczegółowy, jak relacja do badań
historycznych, choć nie miałem pojęcia, czemu to robię; wiedziałem
tylko, że zostanie on dołączony do kronik, których niezliczone
woluminy znajdowały się w tym i w sąsiednich pomieszczeniach —
cały budynek stanowił jedną wielką skarbnicę wiedzy. I nie on jeden,
z rozmów bowiem, jakie toczyły się wokół mnie, zorientowałem się,
że były również inne, w innych odległych miejscach i także tam tacy
jak my skrybowie wykonywali podobne czynności. Dzieło to miało
być rzekomo niezbędne dla powrotu Wielkiej Rasy (tej samej, do
której należeliśmy i my) do miejsc we wszechświecie, które ongi,
przed eonami, były naszą domeną i skąd po wojnie z Przedwiecznymi
zostaliśmy wypędzeni.
Pracowałem przepełniony zawsze ogromnym lękiem i dojmującą
grozą. Balem się na siebie spojrzeć. Czułem, że nawet jeden rzut oka
mógł doprowadzić mnie do wstrząsającego i szokującego odkrycia i,
co gorsza, gdzieś wewnątrz mnie tkwiło uparte przekonanie, że już
kiedyś to zrobiłem i widok mój strasznie mnie przeraził. Może bałem
się, że byłem taki jak inne otaczające mnie osoby, które wyglądały tak
samo.
Wszyscy przypominali wielkie, pomarszczone stożki, pochodzenia
chyba roślinnego, wysokości dziesięciu stóp z okładem, z głowami i
szponiastymi dłońmi na końcach grubych przydatków okalających
górną połowę ciała. Poruszali się, rozciągając i zwijając kleistą

207
warstwę kurczliwej substancji znajdującej się u ich podstawy i choć
nie używali żadnego znanego mi języka, porozumiewali się między
sobą w sposób, który znałem, a którego nauczono mnie, kiedy tylko
pojawiłem się w tym miejscu. Nie używali, jak ludzie, komunikacji
werbalnej, lecz raczej osobliwej mieszaniny dziwnych gwizdów i
szczękania oraz zgrzytu wielkich szponów, którymi kończyły się dwa
z ich czterech przydatków, umieszczonych w miejscu, gdzie u
człowieka powinna znajdować się szyja.
Lęk mój wynikał po części stąd, że czułem się jak więzień
wewnątrz więźnia, w ciele identycznym jak te, które znajdowały się
dokoła i które zamknięte były w tej wielkiej bibliotece. Na próżno
poszukiwałem oznak czegoś znajomego. Nic nie przypominało Ziemi,
którą znałem od dzieciństwa, wszystko natomiast sugerowało, iż
znajdowaliśmy się w jakimś odległym miejscu we wszechświecie.
Zrozumiałem, że moi współtowarzysze również byli więźniami,
strażnicy zaś, którzy pojawiali się nad wyraz rzadko, roztaczali wokół
siebie aurę wyższości i dostojeństwa, a odwiedzając nas, często nam
pomagali. Nie wydawali się groźni, byli jedynie dystyngowani i
stanowczy.
Choć strażnikom nie wolno było z nami rozmawiać, jeden z nich
nie przestrzegał tego zakazu. Był to bez wątpienia instruktor, poruszał
się wśród nas pewniej i swobodniej niż inni, zauważyłem też, że
pozostali strażnicy odnosili się doń z szacunkiem i uniżonością. Nie
wynikało to jedynie z faktu, iż był instruktorem, lecz również dlatego,
że jego los był już przesądzony. Wielka Rasa nie była jeszcze gotowa
do wyruszenia w drogę, i ciało, które zajmował, miało umrzeć, nim
nadejdzie dzień kolejnej migracji. Znał on innych ludzi i miał w
zwyczaju przystawać obok mojego stołu, z początku, by zamienić
tylko kilka słów, później zaś stopniowo rozmawialiśmy coraz dłużej.
To od niego dowiedziałem się, że Wielka Rasa istniała na Ziemi —
jak również na innych planetach naszego wszechświata — miliardy lat
przed naszą erą. Pomarszczone stożki były ich powłokami zaledwie
od kilku stuleci i w niczym nie przypominały ich prawdziwego
wyglądu, czyli czegoś w rodzaju słupa światła, należeli oni bowiem
do rasy wolnych umysłów, zdolnych do wchodzenia w każde z ciał i
wyparcia należących doń umysłów. Zamieszkiwały Ziemię, dopóki
nie wdały się w potworną walkę pomiędzy Starszymi Bogami i

208
Wielkimi Przedwiecznymi o dominację w kosmosie. Był to bój, który,
jak mi wyjawił, zaowocował później powstaniem pierwszych mitów
chrześcijańskich, proste umysły pradawnych ludów bowiem
pojmowały tę mityczną walkę jako starcie pomiędzy siłami
elementarnego Dobra z elementarnym Złem. Wielka Rasa umknęła z
Ziemi w kosmos, najpierw na Jowisza, a stamtąd na gwiazdę, na
której znajdowali się obecnie: mroczną gwiazdę w konstelacji Byka,
gdzie nieustannie oczekiwali potencjalnej inwazji z obszaru jeziora
Hali, miejsca wygnania Hantura z Przedwiecznych, który przebywał
tam po pokonaniu Przedwiecznych przez Starszych Bogów. Teraz
jednak gwiazda umierała i prowadzono przygotowania do masowej
migracji na inną z gwiazd, czy to w przeszłość, czy może raczej w
przyszłość, nosicielami ich zaś miały być inne istoty, bardziej żywotne
i długowieczne niż obecne powłoki — pomarszczone, trzymetrowe
stożki.
Przygotowania polegały na przenoszeniu umysłów istot żyjących
w różnych miejscach i czasie we wszystkich istniejących
wszechświatach. Wśród mych towarzyszy byli, jak się dowiedziałem,
nie tylko ludzie — drzewa z Wenus, członkowie półroślinnej rasy
zamieszkującej pradawną Antarktydę, przedstawiciele wielkiej
cywilizacji Inków z Peru, jak również istoty, które zamieszkiwać będą
Ziemię w erze po wojnie nuklearnej, upiorne mutanty powstałe
wskutek napromieniowania planety przez zdetonowane na niej bomby
wodorowe i kobaltowe. Były także mrówkopodobne stworzenia z
Marsa, starożytni Rzymianie i ludzie z odległej o 50 tysięcy lat
przyszłości. Ci wszyscy i wielu, wielu innych, niezliczone rzesze
przedstawicieli innych ras, cywilizacji i światów, tych, które znałem, i
tych, od których dzieliła mnie nieprzebyta przepaść czasu. Wielka
Rasa bowiem posiadała zdolność przenoszenia się zarówno w czasie,
jak i w przestrzeni, pomarszczone stożki zaś, stanowiące obecnie ich
cielesne powłoki, były jedynie krótkotrwałą przystanią, krótszą niż
wiele innych, zadaniem ich zaś było tworzenie kronik, zapisywanie
historii życia w każdym czasie i wszystkich możliwych miejscach,
które ukończywszy, przenoszą się do innego miejsca, innego świata i
innych nosicieli.
Każdy z nas, pracujących w wielkiej bibliotece, pomagał w
tworzeniu tego niewypowiedzianego archiwum, każdy z nas bowiem

209
spisywał historię czasów, w których żył. Wysyłając swoich
przedstawicieli w podróż w czasie, Wielka Rasa mogła niejako
osobiście przekonać się, jak wyglądało życie w tamtym miejscu i
okresie, ich umysły zaś przesyłane były do stożkowatych powłok,
gdzie oczekiwały na powrót właściciela i ponowną zamianę. Wielka
Rasa zbudowała maszynę, która pomagała im w podróżach
czasoprzestrzennych, nie przypominała ona jednak topornych
urządzeń, jakie wyobrażali sobie ludzie. Służyła oddzieleniu i
przeniesieniu jaźni danej istoty, i w zależności od tego, czy podróżnik
wybierał się w przeszłość czy w przyszłość, tam właśnie, po
umieszczeniu w maszynie, wysyłana była jego świadomość. Podczas
masowych migracji przenoszone były jedynie ich umysły, całą resztę,
wszystkie urządzenia, artefakty i wynalazki pozostawiali w świecie,
który opuszczali, by na nowym miejscu rozpocząć tworzenie swojej
cywilizacji, nie tracąc nigdy nadziei, że uda im się uniknąć zagłady,
która czekałaby ich niechybnie, gdyby któremuś z Przedwiecznych:
wielkiemu, Nie — wysłowionemu Hasturowi, Cthulhu czekającemu w
wodnej głębinie, posłańcowi Nyarlathotepowi Azathothowi lub Yog–
Sothothowi i ich potwornemu potomstwu udało się uwolnić z okowów
i raz jeszcze ruszyć do tytanicznego boju ze Starszymi Bogami,
pośród kosmicznej pustki, wśród najdalszych gwiazd”.

Tak wyglądał jeden z najczęściej pojawiających się snów Pipera.


Najprawdopodobniej nie był to sen nawracający, zachowujący pewną
ciągłość wydarzeń, lecz sen powtarzający się po wielokroć z
dodawanymi za każdym razem nowymi elementami, aż do osiągnięcia
wersji ostatecznej, która w mniemaniu Pipera była sumą wielu
różnych snów. Schemat jego działań w krótkim okresie „normalności”
w powiązaniu ze snem, wydawał się znaczący, reprezentował bowiem
odwrócenie właściwego porządku — w życiu codziennym Piper
naśladował zachowanie istot określanych później mianem
pomarszczonych stożków, istniejących w jego snach, które zgoła
nieświadomie przeniósł do stanu jawy. W sytuacji normalnej porządek
powinien być odwrotny — gdyby jego zachowanie, próby chwytania
przedmiotów dłońmi ułożonymi jak szczypce lub szpony,
porozumiewanie się za ich pomocą i tym podobne, wystąpiły po
pojawieniu się owych niezwykłych snów, mielibyśmy do czynienia z

210
właściwie pojmowaną, typową progresją. W tej sytuacji zdarzyło się
dokładnie na odwrót.
Drugi powracający sen wydawał się ściśle związany z pierwszym.
I znów Piper pracował przy wielkim stole w ogromnej bibliotece, nie
mogąc usiąść, bo w pomieszczeniu nie było krzeseł, a pomarszczone
stożki nie były przystosowane do siedzenia. I znów instruktor, którego
los był już przesądzony, przystanął, by z nim porozmawiać, a Piper jął
wypytywać go o życie Wielkiej Rasy.

„Zapytałem go, jak Wielka Rasa pragnie utrzymać swoje plany w


sekrecie, skoro dokonuje wymiany umysłów. Wyjaśnił, że dzieje się to
na dwa sposoby. Po pierwsze, przed przywróceniem jaźni
wymazywane są starannie wszystkie wspomnienia o tym miejscu. Po
drugie, jeśli śladowe szczątki wspomnień jednak się zachowają, są
zwykle tak rozproszone i chaotyczne, że nie mają wielkiego
znaczenia, gdyby zaś mimo wszystko dało się coś z nich sklecić,
byłoby to dla wszystkich innych tak niewiarygodne, że złożyliby to na
karb wybujałej wyobraźni, zmyślenia lub, w najgorszym razie,
choroby psychicznej.
Powiedział mi, że umysłom Wielkiej Rasy pozwalano wybierać
nosicieli. Nie wysyłano ich »w ciemno«, w nieznane, do bliżej
nieokreślonego środowiska, lecz mogli wybierać spośród istot, które
w danym miejscu zamieszkiwały. Wyparty umysł zostaje odesłany do
obecnego miejsca pobytu Wielkiej Rasy, podczas gdy jej
przedstawiciel asymiluje się ze środowiskiem i cywilizacją, do której
trafił, dopóki nie odnajdzie śladów liczącej sobie eony kultury
dominującej w okresie wielkiego starcia pomiędzy Starszymi Bogami
i Pradawnymi. Zdarzało się nawet, że i po powrocie, gdy Wielka Rasa
poznała już wszystko na temat sposobu życia i kontaktów z
Przedwiecznymi, zwłaszcza zaś o ich sługach, którzy mogliby
przeciwstawić się Wielkiej Rasie — członkowie której zawsze
pragnęli samotności i pokoju, lecz którym zawsze bliżsi byli Starsi
Bogowie aniżeli Wielcy Przedwieczni — zdarzały się sytuacje, że
dochodziło do ponownej wymiany jaźni, mającej na celu upewnienie
się, czy umysł nosiciela został we właściwy sposób oczyszczony ze
wspomnień, gdy zaś okazywało się, że nie, następowało ponowne
przeniesienie.

211
Zabrał mnie do podziemnych pomieszczeń wielkiej biblioteki.
Wszędzie były księgi, naturalnie holograficzne. Całe ich skrzynie
stały zmagazynowane w kanciastych skarbcach wykutych z jakiegoś
nieznanego, błyszczącego metalu. Archiwa skatalogowano zgodnie z
porządkiem form życia i, jak zauważyłem, pomarszczone stożki z
mrocznej gwiazdy stały na wyższym od człowieka poziomie ewolucji,
rasa ludzka bowiem znajdowała się niewiele dalej od gadów, które
poprzedzały jej pojawienie się na Ziemi. Zapytany o to, instruktor
potwierdził moje przypuszczenia. Wyjaśnił, że kontakt z Ziemią
utrzymywany był tylko dlatego, że stanowiła ona niegdyś centrum
wielkiej wojny pomiędzy Starszymi Bogami i Wielkimi
Przedwiecznymi, słudzy tych ostatnich zaś wciąż na niej istnieli, z
czego większość ludzi nie zdaje sobie sprawy — Mieszkańcy Głębin
w odmętach oceanów, ludzie — płazy na wyspach Polinezji i w
Innsmouth, w Massachusetts, Tcho–Tcho w Tybecie, Shantakowie w
Kadath, na Lodowej Równinie, i wielu innych — i dlatego, że
możliwe jest, iż Wielka Rasa będzie jeszcze kiedyś musiała powrócić
na zieloną planetę, która ongiś była ich domem. Wczoraj zaledwie,
wyjaśnił (zdawałoby się nieskończenie dawno temu, dni i noce
bowiem trwały tu tyle, co ziemski tydzień), jeden z umysłów powrócił
z Marsa, donosząc, że planeta owa jest jeszcze bliższa zagłady niż
gwiazda, którą zamieszkiwali obecnie, i tym samym przenoszenie się
na nią mija się z celem.
Z podziemi udaliśmy się na szczyt budynku. Znajdowała się tam
wielka kopuła z materiału przypominającego szkło, przez którą
rozpościerał się widok na okolicę poniżej. Ujrzałem wówczas, że las
był prawie wymarły, liście drzew wyglądających jak paprocie były
suche i zwiędłe, za puszczą zaś rozciągała się połać niezmierzonej
pustyni, niknąca w mrocznej otchłani, która, jak wyjaśnił mój
przewodnik, była dnem wielkiego, wyschniętego oceanu. Ciemna
gwiazda znalazła się w najdalej wysuniętym punkcie orbity nowej i
powoli i nieuchronnie umierała. Jakże osobliwy wydawał się ten
krajobraz. Drzewa były małe, poskręcane i zdeformowane, wręcz
karłowate w porównaniu z wielkim budynkiem z megalitycznych
głazów, skąd na nie patrzyliśmy; żaden ptak nie przemknął po szarym
niebie, nie wisiała na nim ani jedna chmura, ponad otchłanią nie
płożyły się opary mgły, a światło odległego słońca, obmywające

212
ciemną gwiazdę, dochodziło z przestrzeni mocno rozrzedzone,
nadając całemu pejzażowi aury szarej, widmowej nierealności.
Aż wzdrygnąłem się na ten widok”.

Sny Pipera stopniowo coraz bardziej przepełniała niewysłowiona


groza. Lęk ów zdawał się istnieć na dwóch płaszczyznach, jednej
wiążącej go z Ziemią, i drugiej łączącej go z ciemną gwiazdą. Rzadko
występowały jakieś wariacje.
Drugi typ obrazów, który pojawił się dwa lub trzy razy w jego
snach, wiązał się z wizytą wraz z instruktorem w osobliwym
okrągłym pokoju, który musiał znajdować się na dnie wysokiej wieży.
Za każdym razem jedna z podobnych mu istot leżała na stole
pomiędzy świecącymi kopułami maszyny, która emanowała
migoczące i falujące światło, przypominające elektryczne, choć jak w
przypadku lamp na stołach roboczych nie odchodziły od nich żadne
przewody.
W miarę jak pulsujące światło przyspieszało, jaśniejąc,
pomarszczony stożek na stole zapadał w sen i pozostawał w tym
stanie przez pewien czas, dopóki nie ucichł szum maszyny, a blask nie
zaczął falować. Wówczas stożek znów ożywał i natychmiast jął
wydawać przeciągłe gwizdy i zgrzytnięcia. Ta scena nigdy się nie
zmieniała. Piper zrozumiał, co mówiła istota, i wierzył, że za każdym
razem był świadkiem powrotu umysłu należącego do Wielkiej Rasy i
odsyłania przeniesionej jaźni, zamieszkującej pod jego nieobecność
powłokę stożka. Ożywiona istota za każdym razem zachowywała się
podobnie — zdawała raport ze swego pobytu poza obszarem ciemnej
gwiazdy. W jednej chwili wielki umysł powrócił z Ziemi po pięciu
latach w ciele brytyjskiego antropologa i opowiedział o swoich
podróżach do miejsc, gdzie cierpliwie czekają wierni słudzy
Przedwiecznych. Niektórzy zostali unicestwieni, jak choćby
mieszkańcy pewnej wysepki niedaleko Ponape na Pacyfiku, ludzie —
płazy żyjący przy Diabelskiej Rafie opodal Innsmouth oraz kryjący
się w górskich jeziorach i jaskiniach w okolicy Machu Piechu,
Przedwieczni zaś, którzy pozostali na Ziemi, uwięzieni byli potężną
mocą pięcioramiennej gwiazdy stanowiącej pieczęć Starszych Bogów.
Spośród miejsc typowanych na przyszłą domenę Wielkiej Rasy,
Ziemia zawsze znajdowała się w czołówce, mimo zagrożenia wojną

213
atomową.
Nie ulegało wątpliwości, że z toku snów Pipera, mimo iż były one
dość chaotyczne, wynikało, że Wielka Rasa planowała ucieczkę na
którąś z planet lub gwiazd oddalonych od umierającej gwiazdy, a
rozległe, słabo zaludnione obszary zielonej planety, miejsca porośnięte
lasami, skute lodem lub piaszczyste, bezludne pustynie były dla
Wielkiej Rasy wymarzoną przystanią. Sny Pipera były, ogólnie rzecz
biorąc, bardzo do siebie podobne. Zawsze pojawiała się w nich
wielka, megalityczna budowla z bloków bazaltu, zawsze pracował w
niej bez końca wraz z całą rzeszą innych, podobnych mu istot, które
nie potrzebowały snu, zawsze czuł się uwięziony, a na jawie stale
dręczył go wszechobecny lęk, którego w żaden sposób nie potrafił się
wyzbyć.
Doszedłem do wniosku, że Piper padł ofiarą bardzo poważnych
urojeń, nie umiał odróżnić snu od jawy, był jednym z tych
nieszczęśników, którzy zatracili świadomość, który ze światów, ten z
marzeń sennych czy ten na jawie, jest światem prawdziwym. Jednakże
nawet ta konkluzja nie w pełni mnie usatysfakcjonowała i już
niebawem miałem przekonać się, że moje wątpliwości co do
ostatecznego osądu zagadkowego pacjenta były w pełni uzasadnione.

Amos Piper był moim pacjentem niecałe trzy tygodnie.


Obserwowałem go przez cały ten czas, widząc postępujące, pomimo
podejmowanych przeze mnie wysiłków, pogorszenie jego stanu
zdrowia. Zaczęły pojawiać się złudzenia wzrokowe — a przynajmniej
ja je za takie uważałem — i symptomy związane nieodłącznie z manią
prześladowczą, wrażenie, iż pacjent jest stale śledzony i
kontrolowany. Urojenia te osiągnęły kulminację w liście, który Piper
napisał i przesłał mi przez posłańca. Najwyraźniej kreślił te słowa w
wielkim pośpiechu:

Doktorze Corey!

Być może już się nie zobaczymy, przeto pragnę wyjawić, iż nie

214
mam najmniejszych wątpliwości co do mego stanu. Jestem pewien, że
od pewnego czasu znajduję się pod obserwacją — nie przez istoty
ziemskie, lecz przez jeden z umysłów Wielkiej Rasy — teraz wiem na
pewno, że wszystkie moje wizje i sny związane są nierozerwalnie z
trzyletnim okresem wyparcia, kiedy to, jak powiada moja siostra, „nie
byłem sobą”. Wielka Rasa nie jest wytworem mojej wyobraźni, lecz
istnieje naprawdę. Istniała dłużej niż rasa ludzka, nie wiem jednak
gdzie, czy na ciemnej gwieździe w konstelacji Byka, czy gdzieś
znacznie dalej. Przygotowuje się jednak do kolejnej wędrówki i jeden
z ich umysłów jest całkiem niedaleko.
Pomiędzy odwiedzinami w Pańskim gabinecie nie próżnowałem.
Miałem czas, by na własną rękę przeprowadzić małe śledztwo. Liczne
powiązania z moimi snami mocno mną wstrząsnęły i wprawiły w
konsternację. Co, na przykład, wydarzyło się naprawdę w Innsmouth
w roku 1928, że agenci federalni zrzucili miny głębinowe w pobliżu
Diabelskiej Rafy u wybrzeży tego portowego miasteczka? Co
sprawiło, że połowę jego mieszkańców aresztowano, a następnie
wypędzono z miasta? Jaka więź łączy mieszkańców Innsmouth z
ludami Polinezji? Albo co odkryli członkowie antarktycznej wyprawy
Uniwersytetu Miskatonic z lat 1930–1931 w tzw. Górach Szaleństwa,
że należało to zachować w sekrecie, ukryć przed całym światem, z
wyjątkiem najtęższych umysłów spośród wykładowców tejże uczelni?
Czyż sprawozdanie Johanssena może być czymś innym, jak tylko
potwierdzeniem istnienia legendarnej Wielkiej Rasy? Czy dowodów
na to nie znajdujemy również w prastarych wierzeniach Inków i
Azteków?
Mógłbym zapisać jeszcze wiele stron, ale nie ma na to czasu.
Odkryłem mnóstwo tajemniczych i powiązanych ze sobą incydentów,
z których większość wyciszono, opatrzono klauzulą tajności, innymi
słowy, ukręcono tym sprawom łeb, aby nie niepokoić nimi i tak już
mocno zaniepokojonego świata. Człowiek wszak od niedawna
zamieszkuje tę małą planetę, jedną z miliardów w niezliczonych
wszechświatach rozsianych pośród kosmicznej pustki. Jedynie Wielka
Rasa zna sekret wiecznego życia, przenoszenia się w czasie i
przestrzeni, zajmowania coraz to nowych światów i przechodzenia od
jednego żywiciela do drugiego, czy będzie to zwierzę, owad lub
roślina, w zależności od panujących na planecie warunków.

215
Muszę się spieszyć, mam tak mało czasu. Proszę mi wierzyć,
doktorze, wiem, o czym piszę…

Zważywszy na treść listu, nie zdziwiło mnie, gdy od panny Piper


dowiedziałem się, że jej brat przeżył ponowny atak, zapewne podczas
pisania do mnie swej epistoły. Dotarłem jak najszybciej do jego domu,
a w progu powitał mnie mój niedawny pacjent. Teraz jednak
zachowywał się i wyglądał zgoła inaczej.
Zdradzał pewność siebie, której nie wykazywał w moim gabinecie
czy gdziekolwiek, odkąd go poznałem. Zapewnił mnie, że w końcu
odzyskał nad sobą panowanie, że wizje, które go nękały, odeszły na
dobre i że koszmary przestały go wreszcie nawiedzać, mógł zatem
porządnie się wyspać. Nie wątpiłem, iż jego stan się poprawił, i trudno
mi było pojąć, dlaczego panna Piper przysłała mi tak niepokojący
liścik, chyba że uznała jego powrót do zdrowia za kolejny nawrót
choroby. Owo ozdrowienie wydawało się tym bardziej zagadkowe, że
wszystkie symptomy, narastające lęki, obsesje, zmiany wzrokowe,
podwyższona nerwowość i jeszcze ten jego pośpiesznie napisany list,
zdawały się zdradzać postępującą chorobę i nieuchronne załamanie
nerwowe.
Byłem zadowolony z poprawy jego stanu i pogratulowałem mu
powrotu do zdrowia. Przyjął moje słowa z lekkim uśmieszkiem, po
czym przeprosił, tłumacząc się nawałem zajęć. Obiecałem, że
zadzwonię znów za tydzień lub dwa, aby sprawdzić, czy nie doszło do
nawrotu choroby.
Dziesięć dni później spotkałem się z nim po raz ostatni. Wydawał
się uprzejmy i życzliwy. Była z nim panna Abigail Piper, nieco
przygaszona i zdeprymowana, lecz bynajmniej się nie skarżyła. Piper
nie miał już żadnych snów ani wizji, całkiem swobodnie opowiadał o
swojej „chorobie”, zaprzeczając wszelkim wzmiankom na temat
„dezorientacji” i „wyparcia jaźni” z taką zawziętością, że wyczułem w
tym obawę przed sugerowanymi w moich pytaniach implikacjami.
Spędziłem w jego towarzystwie przyjemną godzinę, lecz nie mogłem
oprzeć się wrażeniu, że choć człowiek odwiedzający mój gabinet
charakteryzował się, dorównującą mojej, ludzką inteligencją, to ten
„uleczony” Amos Piper miał umysł przewyższający mój pod każdym
względem.

216
Podczas mojej wizyty zadziwił mnie stwierdzeniem, że właśnie
zdecydował się wziąć udział w wyprawie do jednego z krajów
arabskich. Nie połączyłem wówczas jego planów z osobliwymi
podróżami do tajemnych miejsc, które podejmował przez trzy lata
swojej choroby. Kolejne wydarzenia jednak błyskawicznie mi o tym
przypomniały.
Dwie noce później ktoś włamał się i przetrząsnął mój gabinet. Z
akt zniknęły wszystkie oryginalne dokumenty dotyczące sprawy
Amosa Pipera. Na szczęście coś podpowiedziało mi, aby sporządzić
kopie co istotniejszych relacji z marzeń sennych Pipera, a także
skopiować jego list, bo i on w tajemniczy sposób „wyparował” z
mojego archiwum. Jako że dokumenty owe nie mogły mieć istotnego
znaczenia dla kogokolwiek z wyjątkiem Amosa, a on rzekomo został
całkowicie uleczony ze swych obsesji, jedyne nasuwające się wnioski
tłumaczące tę dziwną kradzież były, przynajmniej dla mnie, tak
niesamowite i zatrważające, że wolałem ich nawet nie rozpatrywać.
Co więcej, okazało się, że następnego dnia Piper wyruszył w
kolejną ze swych podróży, co potwierdziło tylko moje przypuszczenia,
że to on właśnie był narzędziem kradzieży — tak tak, celowo użyłem
tego właśnie określenia. Oczywiste było, że dla ozdrowiałego Pipera
zapisy jego koszmarów nie miały żadnego znaczenia. Z drugiej strony,
jeśli wcale nie ozdrawiał, lecz doznał po prostu nawrotu choroby,
mogło mu zależeć na zniszczeniu tych dokumentów. Czyżby zatem
Piper przeżył okres ponownej dezorientacji, choć nie tak oczywistej
jak poprzednio, gdyż umysł wypierający jego jaźń nie musiał już
przystosowywać się do ludzkich nawyków i środowiska?
Ta hipoteza, choć nieprawdopodobna, sprawiła, że wszcząłem w
związku z nią prywatne śledztwo. Początkowo zamierzałem poświęcić
tydzień, no, najwyżej dwa, na sprawdzenie pewnych faktów, o których
Amos napisał w swoim liście. To jednak nie wystarczyło, tygodnie
przerodziły się w miesiące i pod koniec roku byłem jeszcze bardziej
skonsternowany niż na początku. Co więcej, balansowałem na skraju
tej samej przepaści, która nawiedzała Pipera.
Bo w 1928 roku w Innsmouth faktycznie coś się wydarzyło, coś,
co nie tylko doprowadziło w końcu do ingerencji agencji rządowych,
ale było w pewien bliżej nieokreślony sposób związane z tajemniczym
plemieniem ludzi — płazów z Ponape (którzy oficjalnie nie istnieją) i

217
zostało odgórnie zatuszowane.
W grę wchodziły także pewne niepokojące odkrycia dokonane w
niektórych starożytnych świątyniach w Angor–Vat — odkrycia
powiązane zarówno z ludami i kulturą Polinezji, jak i niektórymi
plemionami indiańskimi z Ameryki północno — zachodniej, oraz te,
których dokonała ekspedycja Uniwersytetu Miskatonic w tzw. Górach
Szaleństwa.
Podobnych incydentów było mnóstwo, każde z nich osnute aurą
tajemnicy i zmową milczenia. Książki zaś — te zakazane woluminy,
które przeglądał Amos Piper — znajdowały się między innymi na
Uniwersytecie Miskatonic, to zaś, co w nich odkryłem, wydało mi się
przeraźliwie wręcz przekonujące w świetle tego, co usłyszałem od
Amosa Pipera, a obecnie potwierdzałem wynikami prowadzonych
przez siebie poszukiwań. Wniosek, jaki się nasuwał, był tyleż
wstrząsający, co nieprawdopodobny, wynikało zeń, że faktycznie
istniała gdzieś rasa istot wyższych, nazwijmy je bogami, Wielką Rasą
czy jakkolwiek bądź, posiadająca zdolność przesyłania umysłów
poprzez czas i przestrzeń. Jeśli to przyjąć, całkiem możliwe, że jaźń
Amosa Pipera została powtórnie wyparta przez umysł przedstawiciela
Wielkiej Rasy, pragnącego upewnić się, czy wszelkie wspomnienia z
jego pobytu na obcej planecie zostały w należyty sposób wymazane.
Jednak najbardziej bulwersujące i niesamowite fakty wyłaniały się z
tego paranormalnego chaosu wyjątkowo powoli.
Zadałem sobie trud, aby sprawdzić informacje na temat innych
członków ekspedycji na Pustynię Arabską, do której przyłączył się
Piper. Pochodzili oni z najróżniejszych zakątków kuli ziemskiej, byli
wyłącznie mężczyznami i tak jak Amos uczonymi, dla których
wyprawa tego rodzaju mogła być nie lada gratką; brytyjski
antropolog, francuski paleontolog, chiński uczony egiptolog i wielu,
wielu innych. Dowiedziałem się, że każdy z nich, tak jak Piper,
przeszedł w ciągu ubiegłej dekady atak dziwnej choroby, opisywanej
w rozmaity sposób, lecz w każdym przypadku pojawiały się
symptomy wymiany osobowości, jakie zaobserwowałem u Amosa.
Któregoś dnia, gdzieś pośród bezkresnej sprażonej słońcem
Pustyni Arabskiej cała ekspedycja zniknęła, jakby rozpłynęła się w
powietrzu i zaginął po niej wszelki ślad.

218
***

Zapewne nieuniknione było, że podjęte przeze mnie śledztwo


wywoła żywe zainteresowanie i gwałtowne reperkusje w pewnych
nieosiągalnych dla mnie miejscach. Wczoraj do mego gabinetu
zawitał nowy pacjent. Miał w oczach coś, co przywiodło mi na myśl
Amosa Pipera, kiedy widziałem go po raz ostatni — protekcjonalną,
władczą wyższość, co sprawiło, że poczułem ucisk w dołku i zaczęły
trząść mi się ręce. Ubiegłej nocy znów go ujrzałem, jak przechodził
pod latarnią naprzeciw mojego domu. A potem jeszcze raz, dziś rano;
zachowywał się jak człowiek obserwujący zachowanie i nawyki
innego z sobie tylko znanych powodów, tak złowrogich i podstępnych,
że niewinna ofiara nie jest w stanie ich się nawet domyślić…
Znowu się pojawił, przechodzi przez ulicę…

***

Rozrzucone stronice niniejszego manuskryptu zostały znalezione


na podłodze gabinetu doktora Nathaniela Coreya, kiedy zatrudniona u
niego pielęgniarka zawiadomiła policję, zaniepokojona podejrzanymi
hałasami dochodzącymi zza zamkniętych drzwi gabinetu. Kiedy
policja wyważyła drzwi, doktor Corey i nie zidentyfikowany pacjent
klęczeli na podłodze, bezskutecznie usiłując powrzucać rozsypane
dokoła nich papiery do kominka znajdującego się w gabinecie.
Wydawało się, że mężczyźni nie mogą uchwycić choćby jednej z
tych kartek, lecz przesuwali je do przodu dziwnymi ruchami dłoni
ułożonych na kształt krabich szczypiec. Nie zwrócili uwagi na
stróżów prawa, jakby jedyne, na czym im zależało, to zniszczenie
manuskryptu, czego usiłowali dokonać z niewiarygodną wręcz
zawziętością i pośpiechem. Ani lekarz, ani jego pacjent nie byli w
stanie udzielić wyjaśnień na temat swego zachowania
funkcjonariuszom policji czy też przybyłym na miejsce lekarzom i,
jak się okazało, nawiązanie z nimi jakiegokolwiek kontaktu okazało
się niemożliwe.
W tej sytuacji, jako iż wynik kompleksowych badań wykazał u obu

219
poważny wstrząs i załamanie psychiczne połączone z utratą funkcji
motorycznych ciała, przewieziono ich na bezterminową obserwację do
Instytutu Larkina, powszechnie znanego zakładu dla obłąkanych…

220
POLARIS

Opowiadanie powstało w 1918 roku.

W północne okno mego pokoju, świeci niezwykłym blaskiem


Gwiazda Polarna. Błyszczy w nim przez nieskończenie długie,
piekielne, mroczne godziny. Jesienią, kiedy wiatry z północy wyją,
klną i zawodzą przeciągle a czewonolistne drzewa na trzęsawiskach
poszeptują między sobą, skąpane w słabym księżycowym blasku,
siadam przy oknie i obserwuję tę gwiazdę. W miarę upływu czasu, z
wysokości spływa Kasjopeja, podczas gdy spoza poruszanych nocym
wiatrem, spowitych w mlecznych oparach drzew na trzęsawisku,
wyłania się Wielki Wóz. Tuż przed świtem Arkus migocze filuternie
znad cmentarza na niskim pagórku, zaś w oddali na tajemniczym
wschodzie migocze osobliwie Cona Berenices; tylko Gwiazda Polarna
widnieje wciąż w tym samym miejscu, na czerni nieboskłonu,
mrugając upiornie niczym szalone, obserwujące oko pragnące
zakomunikować jakąś dziwną wiadomość, ale nie pamiętające nic,
prócz samego faktu, iż miało kiedyś jakąś informację do przekazania.
…zobaczyłem to miasto po raz pierwszy, gdy na niebie wisiał
blady sierp księżyca. Spoczywało ciche i uśpione, na przedziwnym
płaskowyżu, w kotlinie pomiędzy osobliwymi szczytami wzgórz.
Mury jego, podobnie jak wieże, kolumny, kopuły i bruk na ulicach
wykonane były z marmuru. Ulice z marmuru okalały marmurowe
filary, których wierzchołki zdobiły podobizny posępnych, brodatych
mężczyzn. Powietrze było ciepłe i nieruchome. Wysoko w górze, o
dziesięć stopni od zenitu, migotała wścibska, obserwująca Gwiazda
Polarna. Przyglądałem się miastu bardzo długo, ale dzień nie
nadchodził. Kiedy czerwony Aldebaran, mrugający nisko na niebie
lecz nie zachodzący, przesunął się ćwierć drogi ponad horyzontem,
dostrzegłem światła i poruszenie w domach i na ulicach. Postacie w
dziwnych szatach, ale nobliwe i jakby znajome, maszerowały
alejkami, w blasku bladego półksiężyca, i wiodły uczone dysputy w

221
języku, który rozumiałem, lecz który nie przypominał żadnej znanej
mi mowy. Kiedy zaś czerwony Aldebaran pokonał połowę drogi nad
horyzontem, ponownie zapadła ciemność i cisza.
Odtąd nie byłem już tym samym człowiekiem. W pamięci
wyryty miałem obraz miasta, zaś w mojej duszy zrodziło się kolejne,
nieco bardziej mgliste wspomnienie, którego natury nie byłem
podówczas pewien. Od tej pory, w pochmurne noce, często
widywałem owo miasto; czasami omiatały je gorące, żółte promienie
słońca, które nie zachodziło, a które wisiało nisko, prawie tuż nad
horyzontem. W czyste, bezchmurne noce zaś, Gwiazda Polarna
świeciła łypiąc złowieszczo, jak nigdy dotąd.
Stopniowo zacząłem się zastanawiać nad moim miejscem w tym
mieście, na dziwnym płaskowyżu, pomiędzy tajemniczymi szczytami.
Z początku cieszyłem się obserwowaniem zdarzeń pod postacią
wszechwiedzącej, bezcielesnej obecności, teraz jednak pragnąłem ją
bliżej zdefiniować, określić swoją przynależność do tego miejsca i
wymienić się myślami z posępnymi mężczyznami, dyskutującymi
każdego dnia na miejskich placach. Powiedziałem sobie:
- To nie jest sen, bo niby jakim sposobem mogę udowodnić, że
bardziej rzeczywistym jest tamto drugie życie, w domu z kamienia i
cegły, stojącym na południe od złowieszczych trzęsawisk i cmentarza
na niskim pagórku, gdzie Gwiazda Polarna każdej nocy zagląda do
mego okna?
Którejś nocy, przysłuchując się dyspucie rozgrywającej się na
dużym placu, otoczonym wieloma posągami, poczułem zmianę i
uświadomiłem sobie, że w końcu uzyskałem cielesną postać. Nie
byłem również obcym, na ulicach Olathoe leżącym na płaskowyżu
Sarkia, pomiędzy szczytami Noton i Kadiphonek. Mówiącym był mój
druh, Alos, a przemowa jego radowała mą duszę, była to bowiem
przemowa prawdziwego mężczyzny i patrioty. Tej nocy nadeszły
wieści o upadku Daikos i zbliżaniu się Inutów, niskich, piekielnych,
żółtoskórych diabłów, które przed pięcioma laty przybyły z nieznanej
krainy z Zachodu, by najechać nasze królestwo i oblegać wiele
naszych miast. Gdyby zajęli forty obronne u podnóża gór, droga na
płaskowyż stałaby przed nimi otworem, chyba że każdy z obywateli
stawiłby im opór z zaciętością dziesięciu ludzi.
Te niskie istoty bowiem były wspaniale wyszkolone w sztukach

222
wojennych i nie znały skrupułów honoru, które powstrzymywały
naszych wysokich, szarookich mieszkańców Lomaru przed
bezlitosnymi podbojami.
Alos, mój przyjaciel, był dowódcą wszystkich oddziałów na
płaskowyżu i w nim spoczywała ostatnia nadzieja naszego kraju. Z
tego to powodu mówił o niebezpieczeństwach, jakim miano stawić
czoło i wzywał lud Olathoe, najdzielniejszych z pośród Lomarian, aby
podtrzymali tradycję swych przodków, którzy przed nadejściem
wielkiego lodowca zmuszeni byli opuścić Zobna i udać się na
południe, (podobnie jak nasi potomkowie będą musieli w którymś
okresie uciec z krainy Lomar) by stawić mężnie czoła i zwycięsko
odeprzeć ataki hord włochatych, długorękich kanibali. Alos nie
pozwolił mi włączyć się w szeregi wojowników, byłem bowiem
wątłego zdrowia, i zdarzało mi się tracić przytomność, gdy
przeżywałem silny stres, bądź napięcie nerwowe. Miałem jednak
najbystrzejsze oczy w całym mieście, pomimo iż każdego dnia, przez
wiele godzin studiowałem Manuskrypty Pnakotyczne i wiedzę
Zabhariańskich Ojców. Dlatego też mój przyjaciel, nie chcąc
skazywać mnie na bezczynność, przydzielił mi zadanie tyleż ważne,
co nudne. Wysłał mnie na wieżę strażniczą Thapnes, abym pełnił rolę
oczu naszej armii. W razie gdyby Inuci próbowali zdobyć cytadelę,
atakując przez wąski przesmyk za szczytem Noton zapalając ogień na
szczycie wieży – ostrzegając tym sposobem czekających żołnierzy i
uchraniając miasto przed niechybną zgubą.
Wspiąłem się samotnie na szczyt wieży – bowiem każdy krzepki
i zdrowy mężczyzna potrzebny był w przesmyku poniżej. Umysł
miałem otępiały wskutek podniecenia i zmęczenia, gdyż nie spałem
od wielu dni – byłem wszakże gotów wypełnić powierzone mi
zadanie, bo kochałem moją ojczyznę, Lomar i marmurowe miasto
Olathoe położone w kotlinie, pomiędzy dwoma wzgórzami.
Kiedy jednak znalazłem się w pomieszczeniu na szczycie wieży,
zobaczyłem sierp bladego księżyca – czerwony i złowrogi, majaczący
pośród oparów unoszących się ponad odległą doliną Banof. Przez
otwór w dachu zaś, dostrzegłem migocącą, bladą Gwiazdę Polarną,
błyskającą, jakby żyła, łypiącą na mnie złowrogo niczym mroczny
kusiciel. Miałem wrażenie, że jej duch szeptał mi do ucha złe rady,
pogrążając mnie w zdradzieckiej senności, diabelską, przeklętą,

223
melodyjną obietnicą, której treść powtarzał raz po raz, praktycznie bez
końca:

Śpij, obserwatorze gwiazd


Niech się sfery kręcą wraz
Upłynęło lat tysiące
I znów świecę na gwiazd łące
Jedne nowe, inne stare
Wyznaczają czasu miarę
Ból łagodzą, koją rany
Sprawiają, że zapominamy
Lecz czas minie kiedyś i
Przeszłość stanie u twych drzwi.

Na próżno usiłowałem walczyć z sennością, próbując powiązać


owe dziwne wizje z wiedzą o gwiazdach, zasięgniętą z Manuskryptów
Pnakotycznych, Głowa ciężka i bezwładna, opadła mi na piersi, a
kiedy ponownie ją uniosłem, śniłem, że Gwiazda Polarna uśmiechała
się do mnie drwiąco, zza okna, zawieszona ponad upiornie falującymi
koronami drzew, na trzęsawisku. I że nadal śnię.
Ogarnięty wstydem i rozpaczą czasami wrzeszczę, jak opętany,
błagając otaczające mnie istoty ze snów, by mnie obudziły, bo w
przeciwnym razie Inuci przejdą przez przesmyk za szczytem Noton i
zdobędą cytadelę przez zaskoczenie: te istoty jednak to demony-
śmieją się tylko ze mnie i mówią, że wcale nie śnię.
Nie wypełniłem swych obowiązków i zdradziłem marmurowe
miasto Olathoe. Zawiodłem Alosa, mego przyjaciela i dowódcę.
Mimo to, ze strony cieni z moich snów narażam się tylko na kpiny i
szyderstwa. Mówią one, że nie ma Lomaru – że istnieje ona jedynie w
mych sennych fantazjach, że w tych krainach, gdzie na niebie wisi
wysoko jasno świecąca Gwiazda Polarna a czerwony Aldebaran
pełznie nisko nad horyzontem, od tysięcy lat nie było nic prócz lodu, a
jedynymi mieszkańcami tych terenów są niscy, krępi, żółtoskórzy,
zniszczeni przez zimno i śnieg ludzie zwani Eskimosami.
Kiedy tak wiję się, dręczony dojmującym poczuciem winy,
usiłując rozpaczliwie ocalić miasto, któremu z każdą chwilą grozi
coraz większe niebezpieczeństwo i na próżno usiłuję obudzić się z

224
tego nienaturalnego snu o domu z kamienia i cegły, stojącym na
południe od złowieszczych trzęsawisk i cmentarza na szczycie
niskiego pagórka, Gwiazda Polarna, złowroga i monstrualna, patrzy
na mnie z czeni nieboskłonu, mrugając upiornie, niczym szalone,
obserwujące oko pragnące zakomunikować jakąś osobliwą
wiadomość, ale nie pamiętające nic, prócz samego faktu, iż miało
kiedyś jakąś informację do przekazania.

225
226
TAJEMNICZY STATEK
Opowiadanie powstało w 1902 roku; autor miał wówczas 12 lat.
Przekład Andrzej Ledwożyw

ROZDZIAŁ 1

Wiosną 1847 roku mała miejscowość Ruralville została


wprowadzona w stan najwyższego podniecenia, przybyciem do portu
obcego brygu, nie miał nazwy, nie niósł żadnej flagi i wszystko wokół
niego budziło podejrzenia. Kapitanem statku był Manuel Ruello.
Podniecenie wzrosło, gdy zaginął John Griggs, a bryg, w nocy z 4 na
5 października, odpłynął.

ROZDZIAŁ 2

Wypływający z portu bryg spotkała fregata Stanów


Zjednoczonych. Wybuchła ostra walka, w której fregata utraciła
człowieka, nazwiskiem Henry Jones.

ROZDZIAŁ 3

Bryg kontynuował rejs w kierunku Madagaskaru. Po jego


przybyciu na miejsce tubylcy rozpierzchli się na wszystkie strony.
Gdy zgromadzili się po drugiej stronie wyspy, brakowało jednego,
nazywał się Dahabea.

ROZDZIAŁ 4

W końcu zdecydowano, że należy coś zrobić. Zaproponowano

227
5000 funtów okupu za ludzi pojmanych do niewoli przez Manuela
Ruello, gdy nadeszły wstrząsające wieści o tym, że bezimienny bryg
rozbił się na Florida Keys.

ROZDZIAŁ 5

Ma Florydę wysłano statek wojenny, który, przez pomyłkę, w


podnieceniu, zaatakował łódź podwodną, i miał to, czego chciał.
Dryfował teraz smutno na falach Atlantyku, gdy ktoś krzyknął: „John
Brown zniknął!”
Nie ulegało to wątpliwości.

ROZDZIAŁ 6

Odnalezienie łodzi podwodnej i zniknięcie Johna Browna


spowodowało nową falę podniecenia. Wkrótce dokonano nowego
odkrycia. Przy opisie konieczne jest przytoczenie pewnych faktów
geograficznych. W pobliżu bieguna północnego znajduje się ogromny
kontynent zbudowany z ziem wulkanicznych, którego część dostępna
jest dla badaczy. Zwany jest „Ziemią niczyją”.

ROZDZIAŁ 7

W najdalej na południe wysuniętej części Ziemi niczyjej


znaleziono chatę i kilka innych śladów ludzkiej obecności. Znaleziono
w niej przywiązanego do podłogi Griggsa, Jehnsa i Dahabee. Po
uwolnieniu i przybyciu do Londynu rozdzielili się: Griggs udał się do
Ruralville, Johns do Frigate, a Dahabea na Madagaskar.

ROZDZIAŁ 8

Lecz tajemnica Johna Browna pozostała nie rozwiązana, wiec


ściśle pilnowali portów Ziemi niczyjej, a gdy pokazała się łódź

228
podwodna i piraci, jeden po drugim, prowadzeni przez Manuela
Ruello, opuścili pokład, spotkali się z natychmiastowym ogniem. Po
walce odbito Browna.

ROZDZIAŁ 9

Greggsa przyjęto po królewsku w Ruralville. Na cześć Henry


Jonesa wydawano obiady, Duhabea został królem Madagaskaru, a
Brown kapitanem statku.

229
230
OLD BUGS*

Klub bilardowy „U Sheehana”, znajdujący się na jednej z tych


podrzędnych uliczek przemysłowej dzielnicy Chicago, był spelunką,
którą lepiej omijać szerokim łukiem. Powietrze wewnątrz, przesycone
tysiącem woni, jakie Coleridge mógł był odnaleźć w Koloni, zbyt
rzadko doświadczało oczyszczającej pieszczoty promieni
słonecznych, a dodatku musiało toczyć zacięty bój o przestrzeń z
kwaśnym dymem niezliczonych tanich cygar przylepionych do
spierzchniętych warg niezliczonych mężczyzn, nawiedzających ten
podejrzany przybytek dniem i w nocą. Mimo to lokal był bardzo
popularny, i bynajmniej nie bez powodu. (Powód wydaje się
oczywisty dla każdego, kto zechce zadać sobie trud i zbadać skład
mieszanki unoszących się tu zapachów.)
Pośród rozmaitych woni dominuje zwłaszcza jeden aromat, który
niegdyś poczuć można było w całym kraju, natomiast teraz — za
sprawą edyktu spolegliwego rządu — został wypchnięty do ciemnych
uliczek, które zwykły śmiertelnik ogląda nader rzadko: zapach
mocnej, przedniej, słodowej whisky — zaiste zakazanego owocu w
roku Pańskim 1950.
Jednym słowem, knajpa „U Sheehana” była dobrze znanym w
Chicago ośrodkiem szmuglu alkoholu i narkotyków, choć
charakteryzowała się pewną dozą dostojeństwa, udzielającego się
nawet najgorszym szumowinom.
Do niedawna bywał tu ktoś, kto wykraczał poza ów margines. Co
prawda dzielił upadlające warunki, brud i smród, lecz nigdy nie
cieszył się szacunkiem klienteli. Nazywano go Old Bugsem i był z
pewnością najmniej szanowanym osobnikiem w tej szemranej budzie.
Wielu usiłowało dociec, kim był w przeszłości, albowiem jego sposób
wysławiania się, zwłaszcza gdy miał już nieźle w czubie,
nieodmiennie budził zastanowienie. Natomiast kim stał się obecnie —
nietrudno było odgadnąć: stoczył się do poziomu drobnego pijaka,

* Ponadczasowa, wielce smutna historia Marcusa Lolliusa, prokonsula Galii, przez


H.P.Lovecrafta spisana w roku Pańskim 1919.

231
pogardzanego przez wszystkich bezdomnego włóczęgi.
Nikt nie wiedział, skąd pochodził. Którejś nocy wpadł do knajpy
jak burza i z pianą na ustach zażądał whisky oraz haszyszu. Życzeniu
stało się zadość, ale przybysz nie miał czym zapłacić. Odtąd pracował
w lokalu, praktycznie nie ruszając się stąd na krok: sprzątał, zamiatał,
zmywał podłogę, mył szklanki, kufle i kieliszki, wykonywał setki
drobnych napraw w zamian za alkohol i narkotyki konieczne do
utrzymania go przy życiu oraz zdrowych zmysłach.
Mówił niewiele i zwykle posługiwał się spotykanym w półświatku
żargonem, lecz od czasu do czasu — wypiwszy dostatecznie dużo
taniej whisky — zaczynał przemawiać potoczyście, kwiecistym,
niezrozumiałym językiem, pełnym wielosylabowych wyrazów,
cytując przy tym fragmenty dźwięcznej prozy i poezji, dzięki czemu
można było domniemywać, że ten człowiek, obecnie na dnie, miał za
sobą świetną i ciekawą przeszłość. Pewien stały bywalec, nota bene
defraudant bankowy incognito, przychodził regularnie żeby z nim
porozmawiać. Z tonu głosu posługacza wnosił iż był on niegdyś
pisarzem lub uczonym. Jedyną widoczną pamiątką z przeszłości Old
Bugsa było wyblakłe zdjęcie młodej kobiety o szlachetnych, pięknych
rysach, które stale nosił przy sobie. Czasami wyciągał je z
postrzępionej kieszeni, starannie odwijał z papieru i wpatrywał się
całymi godzinami z wyrazem niewysłowionego smutku i czułości.
Fotografia nie przedstawiała kogoś z przestępczego półświatka, lecz
prawdziwą damę w stroju modnym dobre trzy dekady temu.
Starzec także zdawał się należeć do przeszłości. Był mężczyzną
olbrzymiego wzrostu, mierzył zapewne ponad sześć stóp, choć z
uwagi na to, że się garbił, wydawał się nieco niższy. Jego mocno
przerzedzone brudnobiałe włosy wyglądały jakby nigdy ich nie czesał,
zaś policzki, broda i podbródek pociągłego oblicza pokrywał gęsty,
szorstki zarost, który jakimś cudem nie przeradzał się w brodę i wąsy.
Rysy twarzy mogły być niegdyś szlachetne, teraz jednak stały się
zapadnięte i wysuszone. Dawno temu człowiek ten musiał odznaczać
się sporą tuszą, obecnie jednak był przeraźliwie wychudzony, miał
ciemne worki pod oczami i obwisłą skórę na policzkach. Ogólnie
rzecz biorąc, Old Bugs nie był osobą, na którą patrzyło się z
przyjemnością.
Usposobienie posiadał równie osobliwe. Zazwyczaj pasował do

232
klasycznego opisu pospolitego pijaczka, gotowego uczynić wszystko
za parę centów, kapkę whisky lub dawkę haszyszu, ale bywały chwile,
kiedy ani trochę nie zasługiwał na to miano. Prężył się wówczas
dumnie, w jego zapadniętych oczach pojawiał się dziwny płomień,
emanował osobliwą gracją, nawet godnością. W takich razach goście
wyczuwali nieomal pewnego rodzaju wyższość i rzadziej niż
zazwyczaj popychali go i kopali, ograniczając się też z posyłaniem
pod jego adresem niewybrednych wyzwisk i epitetów. Tryskał wtedy
sardonicznym humorem i czynił absolutnie niezrozumiałe dla nikogo
uwagi.
Takie momenty nie trwały jednak długo… Niebawem znów
zmywał podłogi i czyścił spluwaczki. Pod tym względem wydawał się
idealnym niewolnikiem. Jednakże kiedy do knajpy przychodzili
młodzi mężczyźni na pierwszego kielicha, staruszek zwracał się ku
nim z gniewnym ożywieniem, mamrocząc groźby i ostrzeżenia,
starając się wyperswadować nowicjuszom życie zgodne z zasadą:
„Bierz je takim, jakim jest”. Sarkał i złościł się, perorował z
przejęciem, powtarzając dziwne, niewyjaśnione słowa. Jego werwa
przyprawiała o dreszcz niejednego, nawet najbardziej zatwardziałego
opiumistę. Później jego osłabiony alkoholem umysł zawodził i z
kretyńskim uśmiechem wracał do szorowania podłóg.

***

Wątpię, by którykolwiek ze stałych bywalców „U Sheehana”


kiedykolwiek zapomniał ów dzień, kiedy zjawił się Alfred Trever —
bogaty, rozpieszczony młodzieniec, który we wszystkim usiłował
osiągnąć skrajność. Tak przynajmniej mówił o nim Pete Schultz,
„naganiacz” Sheehana, który natknął się na chłopaka w college’u
Lawrence’a w małym miasteczku Appleton w Wisconsin.
Trever pochodził z zamożnej rodziny. Jego ojciec, Karl Trever, był
adwokatem i szanowanym obywatelem, zaś matka zyskała sobie sporą
reputację jako poetka, tworząca pod pseudonimem Eleanor Wing.
Alfred także pisywał wiersze.
Cechujący go niemal dziecinny brak odpowiedzialności, czynił
Alfreda idealnym kandydatem dla naganiacza. Był jasnowłosy,

233
przystojny i zepsuty. Gorączkowo pragnął poznać bliżej każdą
dostępną używkę znaną człowiekowi, o której czytał bądź miał okazję
słyszeć.
W college’u, pośród braci studenckiej Tappa–Tappa–Keg,
zaliczano Alfreda do najbardziej rozrywkowych i szalonych
młodzieńców. Jednak owa niedojrzała, uczelniana frywolność
bynajmniej go nie zadowalała. Z książek dowiedział się, że istnieją
rzeczy i nałogi znacznie ciekawsze, bardziej wciągające i zapragnął
poznać je osobiście. Być może tendencję do folgowania swym
pragnieniom wyniósł za sprawą odebranego w domu wychowania.
Fani Trever bowiem trzymała swego jedynaka w karbach i stosowała
wobec niego żelazny rygor. W młodości miała okazję widzieć na
własne oczy przyprawiający o zgrozę upadek mężczyzny, z którym
była zaręczona.
Wspomniany narzeczony, młody Qalpin, wywodził się z jednej z
najznamienitszych rodzin w Appleton. Już jako dziecko słynął z
bystrości umysłu, jednak szerszą sławę zdobył na Uniwersytecie
Wisconsin. W wieku 23 lat powrócił do Appleton objąć profesurę w
college’u Lawrence’a i włożyć pierścionek zaręczynowy na palec
jednej z najpiękniejszych i najwspanialszych tutejszych dziewcząt.
Przez jakiś czas układało się im znakomicie, aż nagle rozpętała się
burza. W młodym profesorze ujawniły się złe nałogi, biorące początek
od pierwszego kielicha wypitego o wiele lat wcześniej w leśnej
głuszy. Jedynie pospieszna rezygnacja uchroniła Galpina przed
oskarżeniem o szkody moralne i krzewienie złych wzorców u
wychowanków.
Po zerwaniu zaręczyn Galpin wyjechał na wschód, rozpocząć
nowe życie. Wcześniej jednak mieszkańcy Appleton dowiedzieli się o
nieprzyjęciu go do New York University, jako wykładowcy literatury
angielskiej. Odtąd cały swój czas poświęcił studiom i odczytom.
Pojawiające się w nich przebłyski geniuszu wielu poruszyły do głębi,
toteż wydawało się oczywiste, że prędzej czy później ludzie wybaczą
mu dawne błędy i grzeszki. Pełne pasji obrony Villona, Poego,
Verlaine’a i Oscara Wilde’a dotyczyły także jego samego.
Na jesieni zaczęto przebąkiwać o pracy Galpina w pewnym
przybytku kultury przy Park Avenue. I wtedy nastąpiło najgorsze.
Ostatni cios — tak haniebny, że poprzednie wydawały się mało istotne

234
— pozbawił złudzeń tych, co mimo wszystko wierzyli w odrodzenie
Galpina. Musiał zmienić nazwisko i usunąć się z życia publicznego.
Krążyły plotki łączące go z niejakim „Konsulem Hastingiem”,
którego teatralne i filmowe dzieła okazały się wielkimi sukcesami z
uwagi na ich historyczny rozmach i głębię psychologiczną. Wkrótce
jednak i Hasting wycofał się z życia publicznego, a nazwisko Galpin
stało się straszakiem, którego używali rodzice wobec swoich pociech,
synonimem nieudacznika, próżniaka i czarnej owcy rodziny.
Eleanor Wing poślubiła Karla Trevera, młodego obiecującego
prawnika, a po jej byłym adoratorze jedynym wspomnieniem
pozostało imię nadane jej synowi i ścieżka, którą zamierzał obrać ten
przystojny, zuchwały i lekkomyślny młodzian. Wbrew przestrogom
wynikającym z przeszłości i tragicznych losów Galpina Alfred zjawił
się „U Sheehana” wypić pierwszego w swym życiu kielicha.
— Szefie! — zawołał Schultz wchodząc ze swą ofiarą do
cuchnącej knajpy — poznaj mego przyjaciela, Ala Trevera,
największego bystrzaka w Lawrence i Appleton. Ma chłopak kiepełę,
nie ma co. Poza tym jest dziany, jego tatko jest mecenasem, a matka
muzą poezji. Chłopak pragnie brać życie takim, jakim jest, chce
poznać smak wszystkich możliwych namiętności, tak więc pamiętaj,
że to mój kumpel i traktuj go dobrze.
Na dźwięk słów „Trever”, „Lawrence” i „Appleton” obecni w
knajpie poczuli coś dziwnego. Może to tylko jakiś dźwięk zlewający
się ze stukotem bil na stołach bilardowych, albo brzęk szklanek, które
przyniesiono cichcem z zaplecza, być może nie było to nic więcej
prócz osobliwego szelestu brudnej, postrzępionej zasłony w jednym,
zakurzonym oknie… Wielu jednak odniosło wrażenie, że słyszy
zgrzyt zębów i szept wstrzymywanego oddechu.
Miło mi cię poznać, Sheehan — rzekł spokojnym tonem Trever.
— Pierwszy raz jestem w takim miejscu, ale uważam się za badacza
życia i nie chcę niczego przeoczyć. Jest w tym jakaś poezja, no wiesz,
a może nie wiesz. Tak, czy owak, nieważne.
— Młody przyjacielu — odparł właściciel lokalu — przyszedłeś
we właściwe miejsce, jeśli naprawdę pragniesz poznać życie i dobrą
zabawę. Ten przeklęty rząd może próbować urobić obywateli na swoją
modłę, ale nie jest w stanie powstrzymać człowieka, gdy ten pragnie
od życia czegoś więcej. A czego ty chcesz, kolego: alkoholu, kokainy,

235
czy jeszcze jakichś innych narkotyków? Mamy tu wszystko, czego
dusza zapragnie.
Bywalcy twierdzą, że właśnie wtedy przestali słyszeć regularne,
monotonne szuranie przesuwanego po podłodze mopa.
— Mam ochotę na starą, dobrą whisky! — zawołał
entuzjastycznie Trever. — Mierzi mnie już woda po lekturze
traktującej o uciechach, jakim młodzi oddawali się w dawnych,
dobrych czasach. Kiedy czytam Anakreonta zaraz cieknie mi ślinka i
moje usta spragnione są czegoś mocniejszego od wody.
„Anakreont… O czym on mówi u licha?” Kilku gości uniosło
wzrok usłyszawszy coś, czego nie rozumieli. Defraudant bankowy
zaraz jednak wytłumaczył, że Anakreont był żyjącym dawno temu
birbantem, który pisał o folgowaniu własnym przyjemnościom, gdy
świat wyglądał tak jak knajpa „U Sheehana”.
— Powiedz no mi, Trever — ciągnął defraudant — czy Schultz
nie wspominał czasem, że twoja matka zajmuje się poezją?
— Tak, do kroćset — odparł Trever. — Kudy jej tam do dawnych
poetów? To tylko jedna z tych nudnych wiecznych moralizatorek,
które starają się obedrzeć życie z wszelkiej radości. Nudy na pudy,
słyszeliście o niej? Pisuje pod panieńskim nazwiskiem Eleanor Wing.
W tym momencie Old Bugs upuścił mopa.
— Masz — oznajmił jowialnie Sheehan, kiedy do sali wniesiono
tacę z butelkami i szklaneczkami. — Najlepsza whisky pali jak żaden
inny zajzajer w całym Chicago.
Młodzieńcowi rozbłysły oczy, a nozdrza zafalowały od aromatu
brązowego płynu. Woń była co prawda odpychająca wzbudziła w nim
odrazę i wzburzyła jego wrodzoną delikatność, ale determinacja, by
zakosztować nieznanych uciech przeważyła i wziął się w garść.
Zanim jednak zdołał poddać ostatecznej próbie swój hart ducha,
zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Dotąd spokojny, starzec dał
potężnego susa w stronę Alfreda, wytrącił mu z ręki szklaneczkę, po
czym zaatakował mopem tacę z butelkami. Rozsypały się na podłodze
w drobny mak przy wtórze głośnego brzęku i zapachu rozlewającego
się alkoholu. Wielu mężczyzn (lub tych, którzy kiedyś nimi byli)
opadło na czworaka, chłepcąc kałuże rozlanego trunku. Większość
jednak pozostała niewzruszona, obserwując dotąd niespotykane
zachowanie podstarzałego pijaczka. Old Bugs wyprostował się przed

236
zdezorientowanym, zaskoczonym Treverem i łagodnym,
miodopłynnym tonem powiedział: — Nie czyń tego. Niegdyś byłem
taki jak ty. I wtedy to zrobiłem. I spójrz kim się stałem.
— Co chcesz przez to powiedzieć, ty stary głupcze? —
zakrzyknął Trever. — Dlaczego przeszkadzasz dżentelmenowi, który
pragnie tylko zaznać odrobiny przyjemności?
Właściciel, powoli otrząsając się z osłupienia, podszedł i położył
dłoń na ramieniu starego sprzątacza.
— Posunąłeś się za daleko, staruchu! — wrzasnął gniewnie. —
Kiedy ktoś ma ochotę napić się, to, dalibóg, nie powinieneś mu
przeszkadzać! A teraz precz mi z oczu zanim sam cię stąd nie
wyrzucę.
Sheehan nie miał jednak pojęcia o psychologii klinicznej, nie
wiedział również, jakie mogą być skutki silnego, nerwowego
wzburzenia. Starzec schwycił oburącz drzewce mopa i zaczął wywijać
nim jak macedoński hoplita oszczepem. Szybko wokół niego zrobiło
się znacznie luźniej. Z jego ust bez przerwy płynął potok rozmaitych
cytatów bez ładu i składu, wśród których najczęściej powtarzało się
coś o synach Beliala odurzonych butą i winem.
W knajpie zapanowało istne pandemonium, mężczyźni krzyczeli i
wyli ze strachem na widok złowrogiej istoty, która wytoczyła niczym
dżin z butelki. Oszołomiony i zdezorientowany Trever podpełzł do
ściany, a walka pośrodku sali rozpętała się na dobre.
— On nie będzie pił! Nie będzie pił! — ryczał na całe gardło Old
Bugs, bo ni stąd ni z zowąd zabrakło mu cytatów, a może po prostu
był ponad to.
W drzwiach lokalu pojawili się policjanci, zwabieni podejrzanym
hałasem, ale jeszcze przez kilka chwil stali w osłupieniu, nawet nie
próbując interweniować. Trever, przerażony nie na żarty i na zawsze
wyleczony z pragnienia poznania życia od jego ciemnej strony, zbliżył
się z ulgą do stróżów prawa.
Gdybym mógł stąd jakoś uciec i zdążyć na pociąg do Appleton,
dumał, zacząłbym zastanawiać się od nowa nad swoim dalszym
życiem i kontynuowaniem nauki.
Old Bugs nagle przestał wymachiwać swoim „oszczepem”.
— Ave Caesar, moriturus te saluto! — zakrzyknął i osunął się na
cuchnącą alkoholem podłogę, by nigdy się już nie podnieść.

237
***

To, co wydarzyło się potem na zawsze pozostanie w pamięci


Trevera. Obraz, choć zamazany, na stałe utkwił w jego umyśle.
Policjanci wkroczyli do lokalu i zaczęli wypytywać na temat
zagadkowego incydentu i martwego mężczyzny spoczywającego na
podłodze. Skoncentrowali się przede wszystkim na Sheehanie, lecz
nie wyciągnęli zeń cenniejszych informacji. W pewnej chwili
defraudant przypomniał sobie o zdjęciu, sugerując, że należałoby je
obejrzeć i dołączyć do akt celem identyfikacji. Jeden z
funkcjonariuszy nachylił się z odrazą nad postacią o przeszklonych,
niewidzących oczach i, znalazłszy owiniętą w papier fotografię,
pokazał ją pozostałym.
— To ci dopiero cizia! — wychrypiał jakiś pijak na widok pięknej
kobiety. Jednak bardziej trzeźwi nie drwili, lecz spoglądali z
szacunkiem i powagą na delikatne, szlachetne rysy Nikt nie potrafił
wyjaśnić, kiedy, gdzie i w jaki sposób to zdjęcie znalazło się w
posiadaniu przeżartego alkoholem i narkotykami mężczyzny — nikt
prócz defraudanta, który dość niepewnie przyglądał się krążącym po
całym lokalu stróżom prawa. On jeden zdołał zajrzeć pod maskę
upodlenia i dostrzec prawdziwe oblicze Old Bugsa.
Tymczasem fotografię podano Treverowi i na obliczu młodzieńca
zaszła nagła zmiana. Drgnął gwałtownie, a potem czym prędzej
owinął ją w papier, jakby chciał osłonić przed plugawością tego
miejsca. Długo i bacznie wpatrywał się w postać na podłodze,
zwracając uwagę na jej potężny wzrost i arystokratyczne rysy, które
znów stały się widoczne, gdy zgasł tlący się w tym ciele płomyk
życia.
Nie, odrzekł pospiesznie na pytanie, nie znał osoby widniejącej na
zdjęciu. Było tak stare, że wątpliwe, aby ktoś był w stanie rozpoznać
znajdującą się na nim kobietę.

***

Alfred Trever nie mówił prawdy i wielu domyślało się tego, kiedy
tylko zaoferował, że zajmie się zwłokami i kwestią pochówku na

238
cmentarzu w Appleton. W jego domu nad kominkiem wisi kopia tego
zdjęcia, a on sam, Alfred Trever, przez całe życie znał i kochał osobę
pozującą do oryginału.
Ta kobieta o szlachetnych, łagodnych rysach była jego matką.

239
240
EX OBLIVIONE

Gdy mój czas na ziemskim padole dobiegał końca, zaś drobnostki,


jakich w życiu pełno, poczęły doprowadzać mnie do szaleństwa
niczym krople wody, którym kaci pozwalali kapać na jedno miejsce
ciała ofiary, pokochałem oświecającą samotnię snu. W swych snach
znalazłem choć trochę piękna, którego bezskutecznie szukałem w
miłości, wędrowałem też przez stare ogrody i zaczarowane lasy.
Pewnego razu, gdy wiał słaby i pełen zapachów wiatr usłyszałem
zew południa i pożeglowałem powoli w nieskończoną podróż pod
dziwnymi gwiazdami.
Pewnego razu, gdy padał słaby deszcz, szybowałem w barce w dół
nie znającego promieni słońca strumienia głęboko pod ziemią, aż
dotarłem do innego świata purpurowego zmroku, tęczowych altanek i
nigdy nie więdnących róż.
Jeszcze innym razem przechodziłem przez złocistą dolinę,
prowadzącą do mrocznych lasków i ruin, kończącą się zaś ogromnym
murem, zielonym od pnączy, z pojedynczą bramą z brązu.
Wielokrotnie przechodziłem przez tę dolinę, za każdym razem
dłużej zatrzymując się w widmowym półmroku, gdzie gigantyczne
drzewa groteskowo wiły się i skręcały, zaś szara ziemia rozciągała się
pomiędzy pniami, czasami odsłaniając porośnięte mchem kamienie
pogrzebanych świątyń. Zawsze zaś obiektem moich fantazji był
potężny, porośnięty pnączami mur z pojedynczą bramą z brązu.
Po pewnym czasie, gdy dni po przebudzeniu zaczęły stawać się
coraz trudniejsze do zniesienia ze względu na swoją szarość i
monotonię, często otępiale i spokojnie szybowałem przez dolinę i
cieniste gaje, rozmyślając w jaki sposób mógłbym wśród nich
zamieszkać na wieczność, abym nie musiał spędzać czasu w szarym
świecie pozbawionym ciekawych rzeczy i nowych barw. Gdy zaś
patrzyłem na małą bramę w murze, czułem, że za nią leżała
wymarzona kraina, której po wejściu już nigdy nie mógłbym opuścić.
Tak więc każdej nocy, gdy śniłem, próbowałem znaleźć zasuwkę,
na którą zamknięta była brama w starym murze, choć ta była bardzo

241
dobrze ukryta. Powtarzałem sobie także, że kraina za bramą nie była
jedynie bardziej trwała, ale także milsza mi i bardziej świetlista.
Pewnej nocy w istniejącym jedynie w snach mieście Zakarion
znalazłem pożółkły pergamin wypełniony myślami mędrców ze snów,
którzy od niepamiętnych czasów żyli w tym mieście, byli zaś zbyt
mądrzy, aby kiedykolwiek narodzić się w świecie przebudzenia. Na
tymże pergaminie napisali wiele rzeczy o świecie snów, zaś wśród
nich była wiedza o złocistej dolinie i świętym gaju ze świątyniami, i
wysokim murze, przez który przechodziła mała brama z brązu. Gdy
tylko ujrzałem tę wiedzę, wiedziałem, że dotyczyła one miejsc, które
nawiedziłem, tak więc długo wczytywałem się w pożółkły papirus.
Niektórzy z mędrców pisali gorliwie o cudach znajdujących się za
nieprzekraczalnym murem, inni zaś pisali o grozie i zawiedzeniu. Nie
wiedziałem, którym wierzyć, jednakże coraz bardziej chciałem
wkroczyć na zawsze w nieznaną krainę; gdyż wątpliwość i tajemnica
są największymi z pokus, zaś żadna nowa groza nie może być bardziej
straszliwa od tortury codzienności. Tak więc gdy dowiedziałem się o
narkotyku, który otworzyłby przede mną bramę i pozwolił mi przejść,
postanowiłem wziąć go gdy ponownie się obudzę.
Poprzedniej nocy połknąłem narkotyk i w śnie wpłynąłem do
złocistej doliny i cienistych gajów; zaś gdy tym razem podszedłem do
starego muru, ujrzałem, że mała brama z brązu była otwarta na oścież.
Zza bramy bił blask, w dziwny sposób oświetlający poskręcane
drzewa i szczątki zakopanych świątyń, ja zaś w radosnym uniesieniu
podleciałem bliżej, spodziewając się cudów krainy, z której mógłbym
nigdy nie powrócić.
Jednakże gdy brama zbliżyła się, a moc narkotyku i snu
przepchnęły mnie przez nią, wiedziałem, że wszystkie widoki i
wspaniałości dobiegły końca; gdyż w tejże nowej krainie nie było ani
ziemi, ani morza, jedynie biała pustka bezludnej i bezkresnej
przestrzeni. Tak więc, bardziej szczęśliwy niż kiedykolwiek mogłem
się tego spodziewać, ponownie zniknąłem w rodzinnej
nieskończoności zapomnienia, z której demon imieniem Życie wezwał
mnie na jedną krótką i pustą godzinę.

242
POŻERACZ DUCHÓW
(The Ghost–Eater)

Przekład: Andrzej Ledwożyw

Somnambulizm? Atak gorączki? Chciałbym tak myśleć! Bo sam


w ciemności i osamotnieniu wciąż słyszę demoniczne echa okrzyków,
warknięć oraz ten obrzydliwy trzask łamanych kości — i wzdrygam
się ponownie na wspomnienie tamtej’ potwornej nocy. Nie znałem się
wówczas zbytnio na leśnictwie, jednakże dzicz wołała mnie tak samo
mocno jak dziś. Do owej pechowej nocy zawsze starałem się
korzystać z rad przewodników, ale wtedy okoliczności zmusiły mnie
do polegania na własnej zręczności.
Był środek lata w Maine. Pomimo pilnej potrzeby udania się z
Mayfair do Glendale następnego dnia, nie mogłem znaleźć
przewodnika. Gdybym poszedł przez Petewisset (co by mnie nie
zaprowadziło na czas do celu) musiałbym przewędrować przez gęste
lasy; jednak kiedy pytałem o przewodnika, spotykałem się z odmową.
Obcy, jakim tu byłem, musiał wzbudzać nieufność. Zbyt wiele
„ważnych interesów” i „pilnych obowiązków” mieli mieszkańcy tak
małej wioski, choć widziałem jak próżnują. Zapewnili mnie, że droga
przez las jest całkiem prosta: prowadzi na północ i zupełnie nie
stanowi problemu dla młodzieńca takiego jak ja.
Jeśli wyruszę o poranku, zapewniali, dotrę do Glendale o
zachodzie Słońca, unikając noclegu pod gołym niebem.
Nic nie podejrzewając postanowiłem iść sam. Prawdopodobnie
uczyniłbym tak nawet w przypadku niebezpieczeństwa, gdyż młodość
jest uparta, a ja od dzieciństwa śmiałem się z opowieści i
przypuszczeń starych ludzi.
Wyruszyłem rankiem krętą, leśną ścieżką z jedzeniem na dzień i
pasem wypełnionym wekslami na duże sumy. Powinienem dotrzeć do
Glendale tuż po zachodzie, choć miałem wystarczająco dużo
doświadczenia w biwakowaniu pod gołym niebem, by wiedzieć, że
mogę opóźnić się na skutek jakichś mylnych obliczeń. Poza tym moja
obecność w miejscu przeznaczenia nie była niezbędna przed

243
południem.
To pogoda pokrzyżowała mi plany. Słońce paliło nawet przez
gąszcz liści, wyczerpując moją energię z każdym krokiem. W
południe ubranie przesiąkło potem i poczułem, że słabnę. Ścieżka była
bardzo zarośnięta krzakami, w niektórych miejscach nawet prawie nie
do przebycia. Musiały minąć tygodnie, a może miesiące, od czasu,
kiedy ktoś przedzierał się tędy. Zacząłem wątpić, czy w ogóle
kiedykolwiek dotrę do celu.
W końcu zgłodniałem. Znalazłem zacienione miejsce i zjadłem
posiłek przygotowany dla mnie w hotelu. Były to jakieś kanapki,
kawałek wyschniętego tortu i butelka lekkiego wina. Było zbyt
gorąco, żeby zapalić dla pocieszenia, więc nawet nie sięgałem po
fajkę. Wyciągnąłem się za to jak długi pod drzewami, chcąc odpocząć
kilka chwil przed czekającym mnie dalszym odcinkiem podróży.
Podejrzewam, że niemądrym czynem było wypicie tego wina,
niby lekkie, wystarczyło do zakończenia tego parnego, męczącego
dnia. Miałem zamiar tylko trochę odpocząć, ale po kilku ziewnięciach
głośno zachrapałem.
Otworzyłem oczy w nocy. Wiatr szybko pobudził mnie do pełni
zmysłów. Czarne, szybko zbliżające się chmury zbijały się w twardą
ścianę ciemności, zwiastując potężną burzę. Wiedziałem już, że nie
dotrę do Glendale przed świtem, ale perspektywa spędzenia nocy w
lesie była bardzo odrażająca. Po chwili podjąłem decyzję dalszego
marszu w nadziei znalezienia schronienia przed nawałnicą.
Ciemność otuliła las niczym ciężki koc. Misko wiszące chmury
stały się groźniejsze, a wiatr przerodził w potężną wichurę. Rozbłysk
odległej błyskawicy rozświetlił niebo, za nim nadeszło złowieszcze
turkotanie grzmotów, które wydawało się mieć w sobie ogień jakiejś
szaleńczej pogoni. Poczułem na wyciągniętej dłoni kroplę deszczu i
choć automatycznie szedłem, pogodziłem się już z nieuniknionym. W
następnej chwili zobaczyłem światło padające z okna wśród drzew i
ciemności. Pośpieszyłem w tamtym kierunku.
Gdybym, na Boga, odwrócił się wtedy i uciekł!
Była to jakaś polana, na której dalszym końcu, tyłem do
pierwotnej puszczy, stał budynek. Spodziewając się chaty czy szałasu,
zatrzymałem się na krótko ze zdumienia na widok wygodnego,
zbudowanego ze smakiem małego, jednopiętrowego domku, bardzo

244
dobrze utrzymanego i zadbanego, którego wiek oceniłem na jakieś
siedemdziesiąt lat.
Przez małe szybki jednego z dolnych okien widać było jasne
światło i w tym kierunku, gnany uderzeniami deszczu, pobiegłem
przez polanę, pukając do drzwi, kiedy tylko pokonałem stopnie ganku.
Odpowiedź nadeszła ze wstrząsającą szybkością: głęboki, przyjemny
głos, który wypowiedział tylko słowo: „Wejdź!”.
Pchnąłem drzwi i wszedłem do zacienionego holu, za którym
znajdowała się biblioteka z rozświetlonym oknem. Zarejestrowałem
szczególny zapach tego miejsca: delikatną, prawie nieuchwytną,
ledwie odróżnialną woń, która w jakiś sposób sugerującą obecność
zwierząt. Mój gospodarz musiał być myśliwym lub traperem, który
swój interes prowadził na miejscu.
Gospodarz siedział w obszernym fotelu przy stole, którego środek
zrobiony był z marmurowej płyty. Długa, przylegająca do ciała szara
szata okrywała jego postać. Światło z potężnej lampy uwydatniało
jego rysy i kiedy przyglądał mi się z ciekawością, ja przyglądałem mu
się z nie mniejszą. Był uderzająco przystojny, z delikatnym, gładko
wygolonym obliczem, błyszczącymi, doskonale uczesanymi płowymi
włosami, długimi, regularnymi brwiami, zbiegającymi się ukośnym
łukiem nad nosem, kształtnymi uszami osadzonymi nisko z tyłu głowy
i dużymi, wyrazistymi, szarymi oczyma, błyszczącymi jakimś
wewnętrznym światłem.
Uśmiechnął się na powitanie, ukazując rząd potężnych białych
zębów, i skinął dłonią wskazując na krzesło. Byłem zaskoczony
delikatnością jego szczupłej ręki o długich palcach, których różowe
paznokcie o diamentowym kształcie były lekko zakrzywione i
doskonale utrzymane. Nie mogłem powstrzymać się od zdziwienia,
dlaczego człowiek o takiej osobowości wybrał tak samotniczy tryb
życia.
— Przepraszam za moje wtargnięcie — zacząłem. — Miałem
nadzieję dotrzeć do Glendale przed świtem, ale nadchodzi burza i
musiałem poszukać schronienia.
Jakby na potwierdzenie mych słów rozbłysła błyskawica, rozległ
się potworny grzmot i niespotykana ulewa zaczęła bić z szaleńczą siłą
w okna. Mój gospodarz — najwidoczniej zaprzyjaźniony z siłami
natury — błysnął do mnie następnym uśmiechem. Jego głos był

245
kojący, doskonale modulowany, a oczy błyszczały prawie
hipnotycznym blaskiem.
— Jesteś mile widziany. Mogę ci zaoferować gościnę, ale
obawiam się, że to wszystko. Mam chorą nogę, więc zasadniczo
musisz polegać na sobie samym. Jeśli jesteś głodny, znajdziesz w
kuchni wystarczająco dużo jedzenia. Nie krępuj się.
Wydawało mi się, że odróżniłem w jego głosie obcy akcent choć
mówił płynnie. Wyprostował się na całą wywierającą wrażenie
wysokość i skierował ku drzwiom długim, utykającym krokiem.
Zauważyłem długie, owłosione przedramiona zwisające po bokach,
tak kontrastujące z jego delikatnymi dłońmi.
— Chodź — przynaglił mnie. — Weź lampę. Możemy równie
dobrze posiedzieć w kuchni.
Podążyłem za nim zabierając po drodze kilka szczap ze stosu
drewna leżącego w rogu spiżarni. W kilka chwil później, kiedy płonął
już miły ogień, zapytałem, czy mógłbym przygotować posiłek dla nas
obu.
Grzecznie odmówił.
— Jest za gorąco. Prócz tego jadłem już.
Po umyciu talerzy pozostałych po mym samotnym posiłku
usiadłem, żeby zapalić fajkę. Gospodarz zadał mi kilka pytań
dotyczących okolicznych wiosek. Gdy dowiedział się, że jestem obcy,
zapadł w ponure milczenie.
Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jest w nim coś dziwnego,
jakaś subtelna obcość, której nie mogłem zanalizować. Byłem prawie
pewien, że toleruje moją obecność tylko z powodu burzy, a nie z
autentycznej gościnności. Jeśli chodzi o samą burzę, to wydawało się,
że cichnie. Stawało się coraz widniej, spoza chmur wyszedł Księżyc w
pełni, a deszcz zmienił się w uporczywą mżawkę.
Może, pomyślałem, powinienem mimo wszystko podjąć dalej
podróż, tym bardziej, że sądziłem, iż takie jest życzenie gospodarza.
— Lepiej zaczekaj do świtu — stwierdził. — Powiedziałeś, że
padasz z nóg, a stąd jeszcze dobre trzy godziny do Glendale. Ma górze
są sypialnie i będziesz mile widziany, jeśli zechcesz pozostać w
którejś z nich.
W tym zaproszeniu brzmiała stanowczość rozpraszająca wszelkie
wątpliwości, jakie mogłem żywić co do jego intencji. Stwierdziłem

246
teraz, że jego milkliwość musiała być rezultatem długiej izolacji w tej
dziczy.
Siedziałem bez słowa przez czas potrzebny na wypalenie trzech
fajek, aż wreszcie zacząłem ziewać.
— Był to dla mnie raczej trudny dzień — zauważyłem — i sądzę,
że najlepiej będzie udać się na spoczynek. Muszę o świcie wyruszyć
w dalszą drogę.
Gospodarz wskazał ręką na drzwi, przez które widziałem hol i
schody.
— Weź ze sobą lampę — poradził. — Jest to jedyna, ale nie
przeszkadza mi siedzenie po ciemku. Naprawdę. I tak połowę czasu
spędzam w ciemności. Trudno zdobyć tu naftę, a ja rzadko chodzę do
wsi. Twój pokój jest pierwszy na prawo po wejściu na schody.
Wziąłem lampę i wyszedłem. Już w holu odwróciłem się chcąc
życzyć mu dobrej nocy i ujrzałem, jak w ciemnym pomieszczeniu
jego oczy goreją prawie fosforyzującą poświatą. Przypomniała mi się
dżungla i ślepia błyszczące tuż poza zasięgiem światła ogniska, na
piętrze usłyszałem, że gospodarz bardzo pewnie podąża przez hol do
pokoju na dole, naprawdę dawał sobie doskonale radę bez lampy.
Burza ucichła, kiedy wchodziłem do przeznaczonego mi pokoju.
Światło Księżyca padało przez nieprzysłonięte zasłoną południowe
okno wprost na łóżko. Zdmuchnąłem lampę pozostawiając cały dom
w ciemnościach i nagle wyczułem ostry zapach, jakby zwierzęcy,
który poczułem po raz pierwszy od razu po wejściu. Podszedłem do
okna i otworzyłem je szeroko, oddychając głęboko zimnym, czystym
powietrzem nocy.
Licząc pieniądze (pas nadal wisiał pewnie na moich biodrach)
pomyślałem, że nie jest zbyt rozsądnie spieszyć się ze snem. Czytałem
bowiem o ludziach, którzy tylko czekali na podobne okazje, żeby
obrabować, a nawet zamordować swoich gości. Ułożywszy więc
pościel tak, aby wyglądało, że przykrywa śpiącą postać, przeniosłem
jedyne w pokoju krzesło w cień, napełniłem i zapaliłem fajkę, po
czym rozsiadłem się wygodnie.
Nie siedziałem długo, kiedy moje wyczulone uszy pochwyciły
dźwięk kroków kogoś wchodzącego na schody. Wytrąciło mnie to z
drzemki. Były wyraźne, głośne i beztroskie, bez najmniejszej próby
zatajenia, jednak brzmiały inaczej niż chód gospodarza — on wszakże

247
utykał. Wytrząsnąłem popiół z fajki i włożyłem ją do kieszeni. Potem
wstałem z krzesła, przeszedłem przez pokój i przycupnąłem w
napięciu w miejscu, które powinno być zakryte przez otwierające się
drzwi.
Drzwi się otworzyły i w smudze księżycowego światła ujrzałem
człowieka, jakiego nigdy przedtem nie spotkałem. Wysoki, o
szerokich ramionach, dystyngowany, jego twarz była na poły ukryta w
gęstej, kwadratowo przyciętej brodzie, o karku przykrytym długim,
dawno już w Ameryce zarzuconym harcapem, co świadczyło
niewątpliwie, że jest obcokrajowcem. Jak dostał się do domu
niepostrzeżenie — tego nie mogłem w żaden sposób zrozumieć. Nie
wyobrażałem też sobie, że mógł kryć się w którymś z dwóch pokoi
lub holu. Patrząc z wytężeniem na niego, w zdradzieckim świetle
Księżyca odniosłem wrażenie, że mogę widzieć na wskroś przez jego
silną postać. Ale może było to tylko złudzenie wywołane
zaskoczeniem.
Spostrzegłszy nieporządek na łóżku, ale najwyraźniej nie mając
zamiaru badać tego bliżej, przybysz mruknął coś do siebie w obcym
języku i zaczął się rozbierać. Rzucił części ubioru na krzesło, które
przed chwilą opuściłem, podszedł do łóżka, ściągnął jego nakrycie i
po chwili czy dwóch chrapał już w głębokim śnie.
Moją pierwszą myślą było odszukanie gospodarza i zażądanie
wyjaśnień, lecz po chwili pomyślałem, że znacznie lepiej będzie, jeśli
upewnię się, że całe to zajście nie jest wywołane wypitym w lesie
winem. Nadal czułem się osłabiony i — mimo kolacji — głodny,
jakbym nie jadł od obiadu poprzedniego dnia.
Podszedłem do łóżka, wyciągnąłem rękę, chwyciłem za ramię
śpiącego… i z trudem powstrzymałem okrzyk szalonego przerażenia,
zaskoczenia. Cofnąłem się z bijącym sercem i rozszerzonymi oczyma.
Moje palce przeszły przez śpiące ciało i dotknęły pościeli!
Całkowita analiza mych rozdygotanych i rozszalałych zmysłów
wydaje się zbyteczna. Mężczyzna wydawał się niematerialny, lecz
ciągle słyszałem jego regularny oddech, widziałem jego ciało, jak
lekko obróciło się pod kocem. Kiedy byłem pewien, że oszalałem lub
znajduję się w jakimś stanie hipnozy, usłyszałem na schodach inne
kroki — miękkie niczym stąpanie psa, wahające się, utykające. Ktoś
wchodził na górę… I znów ten ostry, zwierzęcy zapach — tym razem

248
dwakroć silniejszy. Oszołomiony zakradłem się ponownie za drzwi.
Byłem mrożony lękiem do szpiku kości, lecz pogodzony z każdym
znanym lub nieznanym losem.
W niesamowitym świetle do pokoju wkroczyła posępna postać
szarego wilka. Tylną nogę trzymał podniesioną, jakby był postrzelony.
Bestia skierowała się w moją stronę…
Pistolet wypadł z mych zdrętwiałych palców i zaklekotał na
podłodze. Ujrzałem coś, co sparaliżowało mą wolę i zmysły: gorejące
oczy… szare, fosforyzujące oczy mego gospodarza wędrujące ode
mnie do łóżka, patrzące żarłocznie na śpiącą widmową postać. Stwór
odwrócił łeb i jego z gardła wydobył się najbardziej wstrząsający
odgłos, jaki kiedykolwiek słyszałem: głębokie, gardłowe, wilcze
warczenie, które sprawiło, że stanęło mi serce. Postać na łóżku
poruszyła się, otworzyła oczy i wzdrygnęła się na ten widok. Zwierzę
przykucnęło drżąc i nagle eteryczna zjawa na łóżku wrzasnęła
krzykiem śmiertelnego, ludzkiego przerażenia, którego nie mógł
wydać żaden duch. Wilk skoczył wprost do jej gardła. Jego białe, silne
zęby błysnęły w świetle Księżyca zaciskając się na szyi wrzeszczącej
zjawy. Wrzask zakończył się gulgotaniem wywołanym napływającą
do gardła krwią i przerażone ludzkie oczy stały się szkliste.
Krzyk pobudził mnie do działania. Błyskawicznie podniosłem
pistolet i opróżniłem całą zawartość magazynka w wilczą potworność
przede mną.
Usłyszałem uderzenia każdej z kul o ścianę…
Nie wytrzymałem nerwowo. Ślepy strach rzucił mnie ku drzwiom,
odwróciłem jednak raz jeszcze głowę i zobaczyłem, jak wilk zatopił
zęby w ciele. Nagle zreflektowałem się. To było to samo ciało, przez
które przenikały me ręce kilka chwil wcześniej… A teraz słyszałem
trzask miażdżonych kości.

***

Jak znalazłem drogę do Glendale i jak mi sieją udało przebyć —


tego nie wiem. Wiem tylko, że poranek zastał mnie na wzgórzu na
brzegu lasu poniżej wioski. Niebieska nitka Cataquy migotała w
oddali. Bez kapelusza, bez płaszcza, z popielatą twarzą, zlany potem,
jakbym spędził noc wśród burzy, zwlekałem z wejściem, dopóki nie

249
pozbierałem się w jakimś stopniu. W końcu zszedłem ze wzgórza i
ruszyłem wykładanymi płytami kamiennymi chodnikami wąskich
uliczek, aż dotarłem do Lafayette House.

***

Właściciel spojrzał na mnie badawczo.


— Dlaczego tak wcześnie, synku? Skąd ten dziki wzrok?
— Dopiero co przebyłem las z Mayfair.
— Przeszedłeś Diabelski Las tej nocy samotnie? — starzec
patrzył na mnie wzrokiem, w którym przerażenie mieszało się z
niedowierzaniem.
— Oczywiście — odparłem. — Nie mogłem dotrzeć przez
Petewisset na czas, a musiałem tu być dziś w południe.
— Ależ ostatniej nocy była pełnia!… Dobry Boże! — Spojrzał na
mnie z zaciekawieniem. — Widziałeś Wasilija Oukranikowa albo
Hrabiego?
— Czy naprawdę wyglądam na kogoś, z kogo można zadrwić?
Lecz jego głos był poważny.
— Musisz być obcy w tych stronach, synku, jeśli nic nie wiesz o
Diabelskim Lesie, pełni, Wasiliju i całej reszcie.
Poczułem się trochę głupio, ale nie pozostało mi nic innego jak
zachować powagę.
— Mów dalej. Wiem, że umierasz z chęci powiedzenia mi. Jestem
jak osioł — mam duże uszy.
Na swój suchy sposób opowiedział mi miejscową legendę,
odzierając ją z wyrazistości i siły przekonywania z powodu braku
kolorystyki, szczegółów i atmosfery. Jednak nie potrzebowałem
wyrazistości i siły przekonywania, które temu opowiadaniu mógłby
nadać jakiś poeta, bo aż za dobrze pamiętałem przeżycia ostatniej
nocy!
— Było kilku Rosjan rozrzuconych stąd do Mayfair. Przybyli tu
po jednej z tych swoich nihilistycznych rewolucji. Jednym z nich był
Wasilij Oukranikow — wysoki, szczupły, przystojny facet ze
lśniącymi blond włosami, o zachwycających manierach. Mówiono
jednak, że jest sługą diabła — wilkołakiem i pożeraczem ludzi.
Wybudował sobie dom w lesie, około jednej trzeciej odległości stąd

250
do Mayfair, i żył samotnie. Każdy przechodzący przez las przynosił
piękną, dziwną opowieść o tym, że był ścigany przez ogromnego
wilka z lśniącymi, ludzkimi oczyma — podobnymi do oczu
Oukranikowa. Pewnej nocy ktoś strzelił celnie do wilka, po czym
Rosjanin przybył do Glendale mocno utykając. Tak to się
przedstawiało. To nie jakieś podejrzenia czy domysły, a jedynie suche
fakty.
Potem posłali do Mayfair po Hrabiego. Nazywał się Fiodor
Czerniewski, kupił stary dom Fowlera przy ulicy Stanowej. Hrabia
chciał się przyjrzeć Oukranikowowi. Wszyscy ostrzegali go, gdyż był
dobrym człowiekiem i doskonałym sąsiadem, ale powiedział, że
potrafi się zatroszczyć o siebie. Była noc pełni Księżyca. Hrabia był
tak odważny, za jakiego go uważano. Powiedział tylko jakiemuś
człowiekowi, żeby poszedł za nim do domu Wasilija — jeśli nie wróci
w określonym czasie. I ten tak zrobił… Powiedz mi, synku,
przeszedłeś las w nocy?
— Powiedziałem ci, że tak. — Usiłowałem wydawać się
nonszalancki. — Nie jestem Hrabią i chcę usłyszeć tę opowieść!… Co
ten człowiek znalazł w domu Oukranikowa?
— Znaleziono potwornie storturowane ciało Hrabiego, synku, i
posępnego wilka ze skrwawionymi szczękami. Możesz się domyśleć,
kim był ten wilk. Ludzie zaczęli mówić, że podczas każdej pełni…,
ale, synku, nie widziałeś ani nie słyszałeś niczego?
— Niczego, ojcze! Ale powiedz mi, co stało się z wilkiem, czy też
z Wasilijem Oukranikowem?
— Cóż synku, zabili go… Nafaszerowali ołowiem i pochowali w
domu, który potem spalili doszczętnie… To było sześćdziesiąt lat
temu, gdy byłem wyrostkiem, ale pamiętam, jakby to było wczoraj.
Wzruszyłem ramionami. To wszystko zdawało się zbyt osobliwe i
nierozsądne w jasnym świetle dnia. Jednakże w ciemności i
osamotnieniu wciąż słyszę demoniczne echa okrzyków, warknięć oraz
ten obrzydliwy trzask łamanych kości — i wzdrygam się ponownie na
wspomnienie tamtej potwornej nocy.

251
252
GŁUCHY, NIEMY I ŚLEPY
(Deaf, Dumb and Blind)

Współautor: C. M. Eddy, Jr.


Napisane (prawdopodobnie) w roku 1924
Przekład: Andrzej Ledwożyw

Nieco po południu 28 czerwca 1924 roku doktor Morehouse


zatrzymał swój samochód przed domem Tannera. Wysiadło z niego
czterech mężczyzn. Kamienny budynek, naprawiony i odnowiony, stał
w pobliżu drogi i nic z wyjątkiem bagna na tyłach nie sugerowało
niczego ponurego. Nieskazitelnie białe drzwi widniały za
przystrzyżonym trawnikiem, lecz ciężkie wierzeje były szeroko
otwarte. Jednak bliskość celu spowodowała, że cała czwórka popadła
w jakieś nerwowe milczenie… Poczuli nieokreślone przerażenie,
które osłabło, kiedy usłyszeli wyraźny dźwięk maszyny do pisania
Richarda Blake’a.
Mniej niż godzinę temu starszy mężczyzna wybiegł stąd bez
kapelusza oraz płaszcza i wpadł do mieszkania najbliższego sąsiada o
pół mili dalej, bełkocząc coś nieskładnie o „domu”, „ciemności”,
„bagnie” i „pokoju”.
Doktor Morehouse już wcześniej przeczuwał, że wydarzy się coś
złego, gdy dwóch mężczyzn zamieszkało w tym przeklętym starym
domostwie: uciekinier oraz jego pan, Richard Blake, bostoński poeta,
geniusz, który powrócił z wojny na wpół sparaliżowany, odcięty na
zawsze od fizycznego świata — głuchy, niemy i ślepy. Blake wkrótce
odkrył niesamowite tradycje i wstrząsające pogłoski dotyczące
miejsca swego obecnego pobytu oraz jego dawniejszych
mieszkańców, i choć „śmiał się” z podejrzliwości miejscowych, teraz,
po ucieczce swego jedynego towarzysza, bezsilny wobec tego, co
spowodowało panikę tamtego, mógł mieć mniej okazji do śmiechu.
Taka przynajmniej była refleksja doktora Morehousa, kiedy stanął
przed problemem uciekiniera i wezwał zaskoczonych wieśniaków na
pomoc.

253
Morehouse’owie od pokoleń mieszkali w Fenham. Dziadek
doktora był świadkiem spalenia pustelnika, Simeona Tannera w 1819
roku. Nawet po tylu latach doświadczonemu lekarzowi dreszcz
przebiegał po krzyżu na myśl, co zapisano o tamtym wydarzeniu, a co
było dość głupie z punktu widzenia medycyny… Przecież drobne
kostne wyrostki na czole nie miały najmniejszego znaczenia i były
często obserwowane u ludzi z dumnym czołem.
Wśród czterech mężczyzn, którzy ostatecznie postanowili
wyjaśnić zagadkę, trzech wydawało się znajdować szczególną
przyjemność w niejasnych legendach i na wpół tajemnych, rzadko
powtarzanych i nigdy nie usystematyzowanych plotkach. Sięgały do
roku 1692, kiedy Tanner zginął na Gallows Mili w Salem, choć nie
wspominano o tym do czasu wybudowania domu w 1747 roku.
Choć wszyscy Tannerowie byli dziwni, ludzie potwornie bali się
tylko ostatniego z nich — starego Simeona. Dołożył coś do własnego
dziedzictwa, coś przerażającego, jak wszyscy szeptali, i zamurował
okna południowo — wschodniego pokoju, którego wschodnia ściana
wychodziła na bagna. To był gabinet i biblioteka o drzwiach
podwójnej grubości. Wyrąbano je siekierami owej straszliwej nocy w
1819 roku, gdy śmierdzący dym uniósł się z komina i znaleziono ciało
Tannera z TYM wyrazem na twarzy. To dlatego, a nie z powodu
wyrostków na czole spalono ciało, księgi i rękopisy.

***

Kiedy doktor na czele grupy wszedł do holu stukanie maszyny do


pisania nagle umilkło. W tejże chwili poczuli delikatny powiew
zimnego powietrza (potem nie byli tego pewni), co było dziwne w
upalny dzień. Hol był w doskonałym porządku, podobnie jak i szereg
pokoi, do których wchodzili poszukując gabinetu Blake’a. Pisarz
umeblował dom w stylu kolonialnym; z jednym tylko służącym udało
mu się utrzymać go w stanie godnym pochwały.
Morehouse prowadził ludzi od pokoju do pokoju przez szeroko
pootwierane drzwi i w końcu znalazł bibliotekę czy też gabinet:
piękny, południowy pokój na parterze, przylegający do dawnego,
potwornego gabinetu Simeona Tannera. Był pełen książek zapisanych
alfabetem Braile’a. Oczywiście Richard Blake był tutaj, siedząc jak

254
zwykle przed maszyną do pisania. Po stole i podłodze prąd powietrza
rozrzucił stos niedawno zapisanych kart. Jedna nadal tkwiła w
maszynie, jakby Blake przerwał pracę nagle, może z powodu zimna.
Jego głowa była zwrócona w kierunku słonecznego, przyległego
pokoju w sposób bardzo szczególny dla kogoś, komu brakowało
wzroku i słuchu.
Doktor Morehouse zobaczył oblicze pisarza i dał znak ręką, aby
pozostali nie zbliżali się. Potrzebował czasu. Nie musiał już
zastanawiać się, dlaczego spalono ciało starego Simeona Tannera w
tamtą zimową noc… Było tu coś, czemu tylko bardzo
zdyscyplinowany umysł mógł stawić czoła. Richard Blake „ujrzał” to
coś i z tego powodu zmarł. Ludzkość nie miała nic wspólnego z
wyrazem jego twarzy, czy szklistym wzrokiem wielkich, niebieskich,
nabiegłych krwią oczu, zamkniętych na widoki tego świata od sześciu
lat. Były utkwione w drzwi prowadzące do dawnego gabinetu
Simeona Tannera.
Doktor zamknął ślepe oczy zanim pozwolił spojrzeć pozostałym.
Zbadał pozbawione życia ciało z gorączkową dokładnością i
skrupulatnie pod względem technicznym, mimo napiętych nerwów
oraz drżących rąk. Niektóre rezultaty tego badania przekazywał od
czasu do czasu pozostałej trójce, inne przemilczał, pozwalając tym
samym na spekulacje bardziej niepokojące niż mogłyby być. Jeden z
mężczyzn mruknął coś o zmierzwionych, czarnych włosach Blake’a i
sposobie, w jaki porozrzucane były papiery. Powiedział, że jakiś silny
wiatr musiał powiać przez otwarte drzwi. Przez cały dzień wiał jednak
tylko lekki wietrzyk.
Gdy mężczyzna zaczął zbierać zapisane arkusze, doktor
wstrzymał go zaniepokojonym gestem. Wcześniej obejrzał tę
pozostałą w maszynie do pisania. Po przeczytaniu zdania czy dwóch
pospiesznie wyciągnął ją i schował do kieszeni. Incydent przynaglił
go do pozbierania kartek własnoręcznie. Cały ich plik włożył do
kieszeni, nie starając się nawet posortować. Jednakże nawet
przeczytany tekst nie przeraził go tak bardzo, jak pewne
spostrzeżenie: subtelna różnica w odbiciu czcionek na porozrzucanych
kartkach od tej z maszyny. To ponure wrażenie próbował na razie
wyrzucić ze swojego umysłu. Nikt też nie wiedział, że podczas
badania zauważył natychmiast, że śmierć musiała nastąpić co

255
najmniej pół godziny przed znalezieniem ciała.
Doktor Morehouse zamknął zewnętrzne drzwi i zaczął
poszukiwać jakiegoś dowodu, który mógłby bezpośrednio oświetlić tę
tragedię, nigdy rezultat nie był bardziej negatywny. Wiedział o
zapadowych drzwiach, które stary Simeon usunął natychmiast po
spaleniu ksiąg i ciała samotnika. Kręty tunel biegnący pod bagnami
został zasypany tuż po jego odkryciu, jakieś trzydzieści pięć lat
później. Teraz nie spostrzegł żadnych świeżych nie normalności, a
cała budowla wskazywała tylko schludność nowoczesnego
odnowienia i wysmakowanej troskliwości.
Doktor zadzwonił po szeryfa z Fenham i lekarza sądowego z
Bayboro. Ten pierwszy po przyjeździe niezwłocznie zaprzysiągł
dwóch miejscowych na świadków do czasu przybycia lekarza. Potem
Morehouse — obiecawszy szeryfowi, że przekaże mu wszelkie
informacje — udał się do służącego.
Znalazł go krańcowo wyczerpanego, lecz w pełni świadomości i
rozpoczął ostrożne badanie. Większa część spokoju tego człowieka
spowodowana była litościwą niezdolnością do przypomnienia sobie
wypadków. Był w gabinecie ze swym panem i wydawało mu się, że
sąsiedni pokój z zamurowanymi oknami nagle pociemniał. Nawet to
wspomnienie — w które na poły wątpił — w znacznym stopniu
zdenerwowało służącego. Z największą delikatnością i ostrożnością
doktor Morehouse powiedział mu, że jego pan nie żyje — padł ofiarą
ataku serca. Sługa zasmucił się, gdyż był bardzo oddany kalekiemu
pisarzowi, lecz obiecał, że wystarczy mu hartu ducha, aby odwieźć
ciało do rodziny w Bostonie po formalnym zbadaniu przez lekarza
sądowego.
Doktor — zaspokoiwszy (o ile było to możliwe) ciekawość
gospodarza i jego żony, otrzymawszy od nich obietnicę, że będą
trzymali służącego z dala od domu Tannera aż do jego odjazdu z
ciałem — pojechał do siebie drżący z podniecenia. W końcu mógł
przeczytać zapiski zmarłego i zorientować się, co tak upiornego
„zobaczył”. Wiedząc, że czeka go groteskowe i straszliwe przeżycie,
nie spieszył się z rozpoczęciem. Wprowadził samochód do garażu,
przebrał w dres i położył środki uspokajające obok fotela. Poukładał
kartki kolejno, ostrożnie unikając spojrzenia na ich tekst.

256
***

Wszyscy wiemy, co manuskrypt zrobił z doktorem Morehouse.


Żona znalazła go godzinę później w fotelu, ciężko dyszącego. Nie
odpowiedział na pukanie, które mogłoby zbudzić mumię faraona.
Mimo grozy dokumentu nie można uniknąć wrażenia, że
obeznany z folklorem lekarz zrozumiał ukryty horror, którego nikt
inny nie mógł pojąć. W Fenham panowało ogólne przekonanie, że
obeznanie doktora z opowieściami starych ludzi — przekazywanymi
mu w młodości przez dziadka — zaopatrzyły go w pewne specjalne
informacje, w świetle których potworna kronika Richarda Blake’a
nabrała nowego, wyraźnego i niszczącego znaczenia, prawie
przerastającego możliwość pojmowania przez ludzki umysł. To
powinno wyjaśnić powolny powrót do zdrowia doktora, niechęć z jaką
pozwolił przeczytać manuskrypt żonie i synowi, szczególne podejście
do sprawy, gdy nie pozwolił na spalenie manuskryptu, a przede
wszystkim osobliwy pośpiech, z jakim zakupił starą posiadłość
Tannera, wysadził ją dynamitem i wyciął drzewa na mokradłach.
Odtąd zaczął okazywać znaczną powściągliwość i stało się jasne, że
wraz z nim umrze wiedza, bez której świat jest znacznie lepszy.
Manuskrypt został skopiowany staraniem Floyda Morehouse’a,
syna doktora. Kilka opuszczeń zaznaczonych gwiazdkami dokonano
w trosce o spokój opinii publicznej, inne wynikały z niejasności
tekstu. W trzech miejscach zrobiono uzupełnienia na podstawie
kontekstu. O zmianie stylu pod koniec manuskryptu lepiej nie
wspominać. Z pewnością trzeba to przypisać rozstrojonemu umysłowi
ofiary.
Tak więc jest to dokument napisany w przeklętym domu przez
umysł zamknięty na świat widoków i dźwięków — umysł samotny w
obliczu litości i drwin mocy, których nigdy nie widział, ani o których
nie słyszał żaden człowiek, przeciwne wszystkiemu co wiemy o
kosmosie dzięki fizyce, chemii i biologii. Logiczny umysł mógłby je
zaklasyfikować jako produkt demencji.

MANUSKRYPT

Niejasne obawy ostatniego kwadransa przerodziły się w ściśle

257
określony strach. Jestem przekonany, iż coś stało się z Dobbsem.
Pierwszy raz, odkąd jesteśmy razem, nie odpowiedział na wezwanie.
Najpierw sądziłem, że dzwonek nie działa, lecz moje walenie
obudziłoby umarłego.
W pierwszej chwili pomyślałem, że chciał odetchnąć świeżym
powietrzem (popołudnie było upalne), ale Dobbs nigdy nie wychodził,
nie sprawdziwszy najpierw, czy czegoś mi nie potrzeba.
Niezwykłe wydarzenia ostatnich minut szybko potwierdziły me
podejrzenia: nieobecność Dobbsa została spowodowana czymś
niezależnym od niego. To samo skłoniło mnie do przelania mych
wrażeń i domysłów na papier w nadziei, że sam fakt zapisania
zapobiegnie pewnym złowróżbnym sugestiom. Próbowałem, lecz nie
mogłem uwolnić się od legend związanych z tym miejscem.
Przez te wszystkie lata przyzwyczaiłem się do tego, że Dobbs stał
się mym szóstym zmysłem. Teraz, po raz pierwszy, zdałem sobie w
pełni sprawę z mojej impotencji. To Dobbs kompensował moje
niewidome oczy, bezużyteczne uszy, pozbawione głosu gardło i
kalekie nogi. Na stoliku stoi szklanka wody. Bez Dobbsa będę cierpiał
męki Tantala. Tylko nieliczni odwiedzali nas odkąd zamieszkaliśmy
tutaj… Niewiele jest wspólnego między sąsiadami a paralitykiem,
który nie widzi, nie słyszy i nie mówi… Mogą minąć dni zanim ktoś
tu zajrzy…
Sam… tylko ze swymi myślami, niepokojącymi myślami, których
nie złagodziły uczucia ostatnich minut. Nie lubię takich odczuć, gdyż
coraz mocniej zmieniają zwykłe wiejskie plotki w fantastyczne
imaginacje, które wpływają na moje emocje w bardzo szczególny
sposób.
Wydaje się, że minęły godziny odkąd zacząłem pisać, lecz wiem,
że tylko minuty, gdyż dopiero przed chwilą wkręciłem nową kartkę w
maszynę. Odruchowe działanie, choć krótkotrwałe, pozwoliło mi
wziąć się w garść. Może będę mógł się otrząsnąć z tego wrażenia
zbliżającego się niebezpieczeństwa.
Z początku czułem tylko drżenie, podobne do drżenia taniego
domu czynszowego, kiedy obok przejeżdżają wielkie ciężarówki…
Ale to nie jest tani dom czynszowy.
Może jestem zbyt wrażliwy na takie rzeczy, a może pozwoliłem
na to, żeby moja wyobraźnia płatała mi figle, ale wydaje mi się, że

258
zaburzenie przejawia się wprost przede mną, a moje krzesło zwrócone
jest ku południowo — wschodniemu skrzydłu, z dala od drogi. Może
to złudzenie, ale nie można zaprzeczyć temu, co nastąpiło później.
Przypominam sobie chwilę, gdy ziemia drżała pod mymi stopami,
budynek również, każda deska wyginała się jak cierpiąca istota. Moja
maszyna do pisania trzęsła się tak, że wyobrażałem sobie, iż klawisze
szczękają ze strachu.
Po chwili skończyło się. Było spokojnie. Zbyt spokojnie!
Wydawało się niemożliwe, że coś takiego może się wydarzyć i
pozostawić wszystko dokładnie tak jak przedtem. Nie, nie
dokładnie… Jestem przekonany, że coś przytrafiło się Dobbsowi. To
przekonanie — i nienaturalny spokój — podkreśla mój strach. Strach?
Tak, choć usiłuję rozumować, że nie ma tu niczego, czego mógłbym
się bać. Krytycy chwalą i ganią mą poezję z powodu, jak to określają,
zbyt żywej wyobraźni. W takiej chwili z całego serca zgadzam się z
tymi, którzy krzyczą: „Zbyt żywa!”.
Dym! Nie, delikatny, siarczany zapach… Mój wyostrzony węch
nie może się mylić. Tak delikatny, że nie mogę powiedzieć, czy
pochodzi z jakiejś części budynku, czy napływa przez otwarte na
bagna okno sąsiedniego pokoju. Wrażenie stało się wkrótce bardziej
określone. Teraz jestem pewien, że nie napływa z zewnątrz.
Przesuwające się sceny z przeszłości, smutne sceny z innych dni:
płonący budynek, histeryczne krzyki przerażonych kobiet otoczonych
ścianami ognia, płonąca szkoła, żałosne krzyki bezsilnych dzieci
schwytanych w pułapkę przez zapadające się schody, teatr ognia…,
ogarnięci paniką ludzie walczący o uwolnienie na pokrytych bąblami
podłogach. Nad wszystkim — nieprzeniknione chmury czarnego,
trującego dymu zanieczyszczającego spokojne niebo.
Powietrze w pokoju nasycone jest gęstymi, ciężkimi, duszącymi
chmurami… Oczekiwałem, kiedy języki płomieni zaczną lizać me
bezużyteczne nogi…
Bolą mnie oczy, w uszach mi tętni, kaszlę i dławię się usiłując
oczyścić płuca z ocypetiańskich oparów… Dym towarzyszący tylko
przerażającym katastrofom… Żrący, kłujący dym, zmieszany z
odrzucającym smrodem palonego ciała.
Znowu jestem sam. Przyjemny wietrzyk, który owiewa moje
policzki szybko przywrócił mi odwagę, najwidoczniej dom nie stanął

259
w ogniu, wszelkie pozostałości dymu zniknęły, nie mogłem wykryć
żadnego śladu, choć węszyłem niczym pies. Zacząłem się
zastanawiać, czy nie oszalałem, czy lata samotności nie wytrąciły
mego umysłu z równowagi. Ale zjawisko było zbyt określone, abym
mógł je uważać za zwykłą halucynację. Szalony czy nie, nie mogłem
traktować tych rzeczy inaczej jak rzeczywistość.
Chciałem, aby ustało tętnienie w mych uszach. Było to tak, jakby
jakiś widmowy muzyk bębnił w duecie na obolałych bębnach. Może
jest to tylko reakcja na męczące sensacje, jakich ostatnio
doświadczyłem.
Jeszcze kilka powiewów tego ożywczego wietrzyku…
Coś lub ktoś jest w pokoju! Jestem pewien! Uczucie, jakbym
przepychał się przez zatłoczoną ulicę… Określone uczucie, że czyjeś
oczy wypatrują mnie w tłumie wzrokiem tak intensywnym, że
wystarczy do zatrzymania mej podświadomej uwagi… To samo
uczucie, tylko tysiąckroć bardziej nasilone. Kim, czym może być?
Może Dobbs wrócił…? nie… To nie Dobbs.
Tak jak oczekiwałem, tętnienie w uszach ustało, moją uwagę
zwrócił cichy szept… To COŚ weszło do mojego mózgu… Słyszę!
To nie jest jeden szepczący głos, ale wiele!… Lubieżne brzęczenie
zwierzęcych gzów… Szatańskie brzęczenie podnieconych pszczół…
Szepczący chór nieludzkich gardeł… Wzmaga się… Pokój
rozbrzmiewa demonicznym zaśpiewem bez melodii, bez dźwięków,
groteskowo ponury…
Diaboliczny chór powtarza piekielną litanię… Peany nieszczęść
Mefistofelesa zawarte w muzyce jęczących dusz… Potworne
crescendo pogańskiego pandemonium…
Otaczające mnie głosy zbliżają się i nagle rozmywają w
nierozpoznawalne dźwięki. Wytężam uszy, aby usłyszeć słowa.
Bliżej… coraz bliżej. Teraz są wyraźne — zbyt wyraźne. Lepiej, aby
moje uszy zostały zablokowane na zawsze, niż miałyby słuchać tych
piekielnych słów…
Bezbożne objawienia… Widmowe orgie… Potworne groźby
niewyobrażalnych męczarni…
Jest zimno! Nieracjonalnie zimno! Jakby zainspirowany przez
demoniczne obecności wietrzyk, niedawno tak przyjazny, wył teraz
wściekle koło mych uszu. Lodowate porywy wiatru od strony bagien i

260
zmroziły mnie do szpiku kości.
Jeśli Dobbs mnie opuścił — nie mam o to do niego żalu. Nie
pobłażałbym tchórzostwu, czy tchórzliwym obawom, ale są rzeczy…
Mam tylko nadzieję, że jego los nie będzie gorszy niż gdyby tu
pozostał.
Moje ostatnie wątpliwości rozwiały się. Jestem teraz podwójnie
szczęśliwy mogąc zapisać swoje odczucia… Wie sądzę, aby ktoś je
zrozumiał… Czy uwierzył… To będzie ulga od przyprawiającego o
szaleństwo napięcia w próżnym oczekiwaniu na każdą nową
manifestację psychicznych nienormalności. Widzę trzy możliwości:
uciekać z tego przeklętego miejsca i spędzić męczące lata starając się
zapomnieć… Ale nie mogę uciec; wejść w bluźnierczy układ z siłami
tak szalonymi, że Piekło przy nich wydaje się przedsionkiem Raju…
Ale nie mogę się poddać; wreszcie umrzeć… Ale wolę raczej, aby
moje ciało rozdarto na strzępy niż skazić swą duszę kontaktem z tymi
wysłańcami Beliala…
Przestałem na chwilę pisać. Pokój jest zimny jak grobowiec…
Ogarnia mnie odrętwienie… Muszę przezwyciężyć to znużenie…
Jestem zdeterminowany: raczej umrzeć niż poddać się tym
zdradzieckim molestowaniom… Przysięgam raz jeszcze opierać się aż
do końca… Do końca, o którym wiem, że nie jest już daleki…
Wiatr jest zimniejszy niż kiedykolwiek, jeśli to jest w ogóle
możliwe… Wiatr przerażający smrodem istot ani martwych, ani
żywych… Miłosierny Boże, który odebrałeś mi wzrok… wiatr tak
zimny, że pali zamiast mrozić… Sirocco…
Chwytają mnie niewidzialne palce, którym brak fizycznej siły, aby
oderwać mnie od maszyny… Lodowate palce wciągają mnie w wir
rozpusty, w wieczną nikczemność… Palce śmierci wyciskają ze mnie
dech i naciskają na me niewidome oczy tak, że muszą wybuchnąć
bólem… Zimne punkty naciskające na me skronie… Twarde, kościste
guzy, przypominające rogi… Dech jakiejś dawno zmarłej istoty całuje
moje rozgorączkowane wargi i liże me rozpalone gardło mrożącym
płomieniem…
Jest ciemno, ale to nie jest część ślepoty… nieprzenikniona
ciemność grzesznej nocy… Czarna jak smoła ciemność czyśćca…
Widzę… Spes mea Christus… To koniec…

261
Śmiertelny umysł nie może oprzeć się siłom będącym poza
ludzkim wyobrażeniem, nie może też nieśmiertelny duch pokonać
tego, co mieszka w głębinach i czyni nieśmiertelność przemijającą
chwilą. Koniec? Nie! To błogi początek…

262
OSTATNIA PRÓBA
(The Last Test)
Współautor: Adolphe de Castro
Napisane w roku 1927
Przekład: Andrzej Ledwożyw

1.

Niewielu zna prawdziwą historię Alfreda Clarendona;


szczegółowo nie opisały jej nawet gazety. Stała się sensacją w San
Francisco przed pożarem — zarówno z powodu paniki, jaką
wywołała, i ścisłych powiązań z gubernatorem stanu. Gubernator
Dalton, jak pamiętano, był najlepszym przyjacielem Clarendona, a
później poślubił jego siostrę. Ani on, ani pani Dalton nigdy nie chcieli
rozmawiać o Alfredzie po jego śmierci, choć pewne fakty przeciekły
do wąskiego kręgu osób. Czas nadał całej sprawie jakąś
nieokreśloność i bezosobowość głównym aktorom, więc należy się
zastanowić przed wnikaniem w tajemnice tak niegdyś chronione.
Wyznaczenie doktora Alfreda Clarendona na medycznego
dyrektora więzienia w San Quentin w 189 — powitane zostało z
najszczerszym entuzjazmem w całej Kalifornii. San Francisco
dostąpiło wreszcie zaszczytu goszczenia jednego z największych
biologów i lekarzy swojej epoki. Wybitni patolodzy z całego świata
mogli przyjeżdżać, aby podglądać jego metody, korzystać z rad,
wyników badań i uczyć się, jak radzić sobie z lokalnymi problemami.
Kalifornia prawie w ciągu jednej nocy stała się centrum nauk
medycznych o światowym zasięgu i reputacji.
Gubernator dbał, żeby prasa przynosiła obfite i szlachetne
artykuły o nowym nominacie. Zdjęcia doktora Clarendo — na i jego
nowego domu w pobliżu starego Goat Hill, szkice dotyczące jego
kariery i różnorodnych zaszczytów oraz popularne artykuły na temat
jego wybitnych osiągnięć naukowych ukazywały się w czołowych

263
kalifornijskich dziennikach. Opina publiczna poczuła wkrótce dumę.
Człowiek, który badał dżumę w Chinach i każdy rodzaj chorób
zakaźnych na całym świecie szybko powinien wzbogacić świat
medyczny antytoksyną o rewolucyjnym znaczeniu — podstawową
anty — toksynę zwalczającą dowolną przyczynę gorączki i jej
prawdziwe źródła.
Za nominacją ciągnęła się nie całkiem pozbawiona romantyzmu
historia wcześniejszej przyjaźni, długiej rozłąki i dramatycznego
odnowienia znajomości. Rodziny Daltonów i Clarendonów
przyjaźniły się w Nowym Jorku przed dziesięciu laty. Była to i
przyjaźń i coś więcej: jedyna siostra doktora, Georginia, została
ukochaną młodego Daltona, zaś sam doktor był jego najbliższym
przyjacielem w szkole i college’u. Ojciec rodzeństwa, „pirat” Wall
Street, znał doskonale ojca Jamesa, naprawdę doskonale, gdyż w
końcu pozbawił go majątku w pamiętnej walce na giełdzie. Dalton
senior, bez nadziei na odzyskanie go, a chcąc zapewnić swemu
jedynemu dziecku dobrodziejstwo polisy ubezpieczeniowej — strzelił
sobie w głowę… Jednak James nie szukał zemsty i z czasem poprosił
o rękę Georginii.
Stary Clarendon odmówił bardzo stanowczo i ostro, przysięgając,
że żaden biedak i początkujący prawnik nie zostanie jego zięciem,
nastąpiła gwałtowna scena. James opuścił dom oraz miasto w wielkim
pośpiechu i zaangażował się w kalifornijskie życie polityczne, co
doprowadziło go do stanowiska gubernatora. Jego rozstanie z
rodzeństwem było krótkie. Odtąd nie próbował dowiadywać się o ich
losach, więc nigdy nie usłyszał się o scenie, jaka miała miejsce w
bibliotece ich domu. Z gazet dowiedział się o śmierci starego
Clarendona na skutek apopleksji. Przez następne dziesięć lat nie pisał
do Georginii, znając jej lojalność wobec ojca, czekając aż fortuna
pozwoli mu usunąć wszystkie przeszkody. Pracował i myślał o
przyszłości z wiarą, że Georginia także czeka na niego.
Nie zawiódł się. Zastanawiając się może, dlaczego nie ma od
niego żadnej wiadomości, Georginia nie zakochała się w nikim, może
tylko we własnych snach i oczekiwaniach. W miarę upływu czasu
zaczęła być coraz bardziej zajęta nową odpowiedzialnością związaną
z rozwojem kariery jej brata. Alfred piął się po stopniach kariery
naukowej z szybkością wprost nie do uwierzenia. Szczupły i

264
ascetyczny, w okularach o stalowych oprawkach i brązową brodą, dr
Alfred Clarendon stał się autorytetem w wieku dwudziestu pięciu lat,
a w wieku lat trzydziestu zdobył pozycję międzynarodową, nie
troszczył się o sprawy tego świata z nonszalancją geniusza, zależał w
dużym stopniu od troskliwości siostry i w tajemnicy dziękował, że
pamięć o Jamesie powstrzymuje ją od innych, bardziej trwałych
związków.
Georginia utrzymywała gospodarstwo domowe, zajmowała się
interesami wielkiego bakteriologa i była dumna z jego postępów w
zwalczaniu febry. Znosiła cierpliwie jego ekscentryczne wybryki,
uspokajała wybuchy fanatyzmu i leczyła zerwane przyjaźnie, które od
czasu do czasu rozpadały się z powodu jego pogardy dla wszystkiego,
co nie było zawierzeniem szczerej prawdzie i postępowi. Clarendon
bywał niezaprzeczalnie irytujący w odczuciu zwykłych ludzi. Jego
wrogowie uważali go za męczącego, choć jednocześnie go podziwiali.
Doktor wiele podróżował, a siostra towarzyszyła mu w krótszych
wyprawach. Trzykrotnie podjął jednak dalekie, samotne podróże do
dziwnych i odległych miejsc. Badał egzotyczne gorączki i na wpół
legendarne zarazy wiedząc, że z tajemniczej Azji pochodzi większość
chorób trapiących ludzi. Przy każdej takiej okazji przywoził dziwne
„pamiątki”, które dodawały ekscentryczność jego domowi:
niepotrzebnie duży zastęp tybetańskich służących, zebranych gdzieś w
U–tsang, gdzie odkrył i wyizolował zarodek czarnej febry. Ludzie ci
byli wyżsi niż większość Tybetańczyków i naprawdę dziwni, a w
dodatku chudzi jak szkielety. Ich wygląd oraz stroje: luźne, czarne,
jedwabne szaty kapłanów bonpa wydawały się w najwyższym stopniu
dziwaczne, a brak uśmiechu na ich twarzach i sztywność ruchów
wzmagały uczucie nierealności, zaś u Georginii budziły skojarzenia z
opowieści rodem z Vatheka albo „Arabskich nocy”.
Lecz najdziwniejszy był totumfacki Clarendona, nazywany
Suramą. Doktor przywiózł go z dalekiej podróży po północnej Afryce,
gdzie badał dziwną gorączkę wśród tajemniczych Tuaregów z Sahary,
którzy według starych pogłosek archeologicznych pochodzili w
prostej linii od pierwotnej rasy z Atlantydy. Surama, człowiek o
wielkiej inteligencji i wydawałoby się niewyczerpanej erudycji był
jeszcze szczuplejszy niż tybetańscy służący i posiadał śniadą,
pergaminową skórę naciągniętą na tyle ściśle, że każda linia czaszki

265
rysowała się przeraźliwie ostro. Efekt wzmagały jeszcze płonące
czarne oczy osadzone tak głęboko, że w zasadzie widać było tylko
parę czarnych, pustych oczodołów. Mimo idealnego opanowania
wydawało się, że czyni znaczne wysiłki, aby ukryć emocje nim
powodujące. Otaczała go jakaś podstępna atmosfera ironii lub
rozbawienia, której czasami towarzyszył głęboki, gardłowy śmiech.
Wydawał się być rasy kaukaskiej, choć nie można było powiedzieć o
nim nic bliższego.
Niektórzy z przyjaciół Clarendona sądzili, że wygląda jak Hindus
wysokiej kasty, lecz wielu zgadzało się z Georginią — która go nie
lubiła — że przypomina mumię faraona jakimś cudownym sposobem
przywróconą do życia.
Dalton, zaabsorbowany politycznymi bataliami, nie śledził
pędzącej jak meteor kariery dawnego towarzysza; Clarendon też o
nim nie słyszał zamknąwszy się w świecie nauki. Będąc niezależnymi,
nawet bogatymi, Clarendonowie od wielu lat mieszkali w olbrzymiej
posiadłości na starym Manhattanie przy East Nineteenth Street.
Zamieszkujące tam duchy musiały patrzeć bardzo podejrzliwie na
dziwactwa Suramy i Tybetanczyków. Nagle, za sprawą woli doktora,
chcącego zmienić podstawy swych medycznych obserwacji, nastąpiła
wielka przeprowadzka na drugą stronę kontynentu. Clarendon
postanowił wieść samotnicze życie w San Francisco, kupując mroczny
plac od starego Bannistera w pobliżu Goat Hill, budowlę w stylu
wiktoriańskim o francuskim dachu.
Doktor Clarendon odczuwał pewne skrępowanie spowodowane
brakiem możliwości zastosowania i zweryfikowania swych
naukowych teorii, nigdy nawet nie pomyślał, aby użyć swej reputacji i
wpływów w celu zajęcia stanowiska publicznego. Dochodził jednak
do coraz mocniejszego przekonania, że tylko wtedy, kiedy zostanie
dyrektorem medycznym jakiejś instytucji rządowej lub dobroczynnej
— więzienia, przytułku lub szpitala — może dokonać odkryć o
największym znaczeniu dla ludzkości.
Przez czysty przypadek spotkał pewnego popołudnia na Market
Street Jamesa Daltona. Był z siostrą. Rozpoznali się natychmiast, co
jeszcze bardziej pogłębiło dramat. Stałe ich ignorowanie zrodziło
tylko plotki. Dalton i Georginia, wymieniwszy między sobą liczne
spojrzenia, poczuli coś więcej niż tylko ślady młodzieńczej

266
wrażliwości. Przyjaźń została natychmiast odnowiona, co
doprowadziło do częstych telefonów i coraz swobodniejszej wymiany
oznak zaufania.
James Dalton dowiedział się, że jego dawny kolega poszukuje
jakiegoś oficjalnego stanowiska i spróbował przez wzgląd na szkolne
czasy w jakiś sposób zapewnić „małemu Alfowi” potrzebną pozycję i
możliwość działania. Istotnie, miał szerokie możliwości, lecz rożne
kruczki prawne zmuszały go do bardzo dyskretnych działań. W końcu
jednak, po zaledwie trzech miesiącach od niespodziewanego
spotkania, powstał wakat na najważniejszej medycznej posadzie w
stanie. Rozważywszy ostrożnie wszystkie za i przeciw oraz świadom
tego, że osiągnięcia przyjaciela i jego reputacja powinna zasłużyć na
najwyższe nagrody, gubernator postanowił działać. Formalności było
niewiele i 8 listopada 189 — roku doktor Alfred Schuyler Clarendon
został dyrektorem medycznym kalifornijskiego więzienia stanowego
w San Quentin.

2.

Już po miesiącu nadzieje tych wszystkich, którzy podziwiali


doktora spełniły się. Szybka zmiana metod i doświadczenie medyczne
przyniosły więźniom opiekę, o jakiej wcześniej nawet nie śnili, a choć
podwładni oczywiście mu zazdrościli, byli zmuszeni przyznać, że
rezultaty osiągane przez Clarendona są naprawdę magiczne. Fotem
nadszedł czas, że uznanie dla niego jeszcze bardziej wzrosło, aż do
nabożnej wdzięczności za opatrznościowe połączenie czasu, miejsca i
człowieka.

***

Pewnego ranka doktor Jones przyszedł do nowego przełożonego z


ponurą twarzą, aby oznajmić o wykryciu czarnej febry, której zarodek
odkrył i sklasyfikował właśnie Clarendon.
Doktor Clarendon nie okazał zaskoczenia.
Wiem — rzekł spokojnie. — Wczoraj natknąłem się na ten

267
przypadek. Dobrze, że pan go rozpoznał. Przenieście tego człowieka
do separatki, choć nie sądzę, aby choroba była zaraźliwa.
Doktor Jones — choć odmiennego zdania — pośpieszył spełnić
polecenie. Po jego powrocie Clarendon zakomunikował, że sam chce
się opiekować pacjentem. Niezbyt kontent, iż nie może studiować
metod i techniki wielkiego lekarza, Jones — bardziej krytyczny niż
kiedykolwiek wobec nowych porządków — przyglądał się tylko, jak
jego przełożony idzie w kierunku separatki.
Clarendon wszedł pośpiesznie, spojrzał na pacjenta i upewnił się,
że jest sam. Więzień — szczególnie odrażający typ — cierpiał
gwałtowne bóle. Jego rysy były straszliwie wykrzywione, kolana
podciągnięte. Clarendon badał go chłodno, podnosząc zaciśnięte
źrenice, mierząc puls i temperaturę, aż w końcu rozpuścił w szklance
wody tabletkę, zmuszając pacjenta do wypicia. Wkrótce atak ustąpił,
ciało rozluźniło się, rysy złagodniały, chory zaczął łatwiej oddychać,
potem, przez lekkie potarcie uszu, doktor zmusił go do otwarcia oczu.
Było w nich życie, poruszały się z boku na bok, ale brakowało tej
małej iskierki, którą nazywamy zwierciadłem duszy.
Clarendon uśmiechnął się zadowolony. Czuł za sobą potęgę
wszechmocnej nauki. Znał ten przypadek. Wyrwał śmierci ofiarę w
ostatniej chwili. Jeszcze godzina i ten człowiek by nie żył.
Pokonanie febry nie było jednak całkowite. Po zapewnieniu przez
Clarendona powątpiewających pielęgniarek, że choroba nie jest
zaraźliwa, wykąpały pacjenta, natarły spirytusem i położyły do łóżka.
Jednak był to beznadziejny przypadek. Więzień zmarł po północy w
straszliwych męczarniach, wśród takich krzyków i konwulsji, że
pielęgniarki uciekły prawie w panice. Doktor przyjął nowiny ze
zwykłym opanowaniem i zarządził posypanie zwłok niegaszonym
wapnem. Potem, filozoficznie wzruszywszy ramionami, udał się na
codzienny obchód.
Dwa dni później wiezienie znów zostało poruszone. Trzech ludzi
zachorowało na raz i nie ulegało już wątpliwości, że miano do
czynienia z epidemią czarnej febry. Clarendon, ze swym
przekonaniem, co do jej niezakaźności, cierpiał z powodu znacznej
utraty prestiżu, bo pielęgniarki nie chciały doglądać chorych. Lecz
nadal był panem sytuacji. Wysłał spieszną wiadomość do swego
przyjaciela gubernatora, w jego imieniu obiecując personelowi

268
znaczne sumy w gotówce, w ten sposób udało mu się pozyskać
wystarczającą ilość ochotniczek. Był teraz gotowy do działania i nic
nie mogło złamać jego równowagi i determinacji.
Kolejne przypadki kwitował krótkim skinięciem głowy. Wydawał
się zmęczony, śpiesząc to tu, to tam schodami i korytarzami
ogromnego, kamiennego budynku smutku i zła. W następnym
tygodniu było już czterdzieści zachorowań. Clarendon w tym czasie
wracał do domu bardzo rzadko, często spał na łóżku w swoim
gabinecie.
Potem nadciągnęły pierwsze oznaki burzy, która szybko
wstrząsnęła całym San Francisco. Wieści wydostały się na miasto, a
zagrożenie czarną febrą rozniosło się niczym mgła z zatoki.
Dziennikarze — wyznający doktrynę „przede wszystkim sensacja” —
wykorzystywali swą wyobraźnię bez żadnych ograniczeń.
To była kropla, która przepełniła czarę. Wyobrażając sobie, że
pełzająca śmierć jest tuż tuż, San Francisco ogarnął zmasowany szał.
Ludzie wsiadali na statki i wyruszali w egzotyczny eksodus, o którym
dzięki telefonom wkrótce dowiedział się cały kraj. Promy i łodzie
wiosłowe, parostatki wycieczko we i szalupy, pociągi i trolejbusy,
rowery i powozy, autobusy i ciężarówki płynęły i jechały
nieprzerwanym, pośpiesznym strumieniem. Mieszkańcy Sausalito i
Tamalpais, miasteczek leżących w pobliżu San Quentin, też poddali
się panice, zaś ceny hoteli i kwater prywatnych w Oakley, Berkeley i
Alamedzie sięgnęły astronomicznych wysokości. Kolonie namiotom
oraz prowizorycznych chat rozciągnęły aż wzdłuż zatłoczonej
autostrady prowadzącej na południe od Millbrae do San Jose. Wielu
poszukało schronienia u przyjaciół w Sacramento, a przerażeni ludzie,
których rożne przyczyny zmusiły do pozostania, mogli tylko
zaspakajać najprostsze potrzeby w prawne wymarłym mieście.
Interesy — za wyjątkiem spekulantów i szarlatanów, którzy
ofiarowali „pewne lekarstwa” i „środki zapobiegawcze” przeciwko
febrze — prawie zamarły. Najpierw w kawiarniach i restauracjach
oferowano „lecznicze napoje”, lecz wkrótce przekonano się, że ludzie
wolą być zwodzeni przez oszustów działających bardziej
profesjonalnie. Na niesamowicie cichych ulicach zaglądano sobie w
oczy, aby wychwycić objawy zarazy, a sklepikarze coraz częściej
odmawiali obsługi. Machina prawna zaczęła ulegać rozpadowi, zaś

269
prokuratorzy i adwokaci jeden po drugim opuszczali miasto. W
wielkiej liczbie uciekali nawet lekarze, przy czym większość
wymawiała się koniecznością odpoczynku w górach czy nad jeziorami
w północnej części stanu. Szkoły podstawowe i średnie, teatry i
kawiarnie, restauracje i bary po kolei zamykały podwoje. W ciągu
tygodnia San Francisco opustoszało i zamarło, na połowę mocy
pracowały elektrownie, gazownie i wodociągi, gazety ukazywały się
w ograniczonym nakładzie i zmniejszonej objętości. Komunikacja
miejska stała się parodią, obsługiwaną przez wozy konne i trolejbusy.
Ten kolejny odpływ nie mógł jednak trwać długo, gdyż odwaga i
obowiązkowość jeszcze nie całkiem zaginęły, a wygaśnięcie epidemii
poza San Quentin stało się faktem, mimo kilku odosobnionych
przypadków i niezaprzeczalnemu rozprzestrzenianiu się tyfusu w
pozbawionych higieny przedmieściach i miasteczkach namiotowych.
Przywódcy miasta po naradach Przystąpili do działania, angażując do
służby dziennikarzy, których energia uczyniła tak wiele zła, teraz
jednak wykorzystując ich credo w bardziej konstruktywnym celu.
Ukazały się więc artykuły i fikcyjne wywiady zapewniające, że doktor
Clarendon sprawuje pełną kontrolę nad chorobą i zapewnia o
absolutnej niemożliwości jej rozprzestrzenienia się poza mury
wiezienia. Wielokrotne powtarzanie zrobiło w końcu swoje i
stopniowo wątły strumyczek powracających wezbrał w poważny
strumień.
Lekarze zaczęli atakować Clarendona, zapewniając opinię
publiczną, że oni także utrzymywali zarazę w ryzach. Publicznie mieli
mu za złe, że nie zrobił niczego więcej, aby zapobiec jej wydostaniu
się poza mury San Quentin.
Clarendon, zapewniali, pozwolił na więcej zgonów niż było to
konieczne. Każdy lekarz wie, jak zapobiec rozprzestrzenianiu się
zarazy, a jeśli ten sławny uczony nie zrobił tego, to z pobudek
naukowych, by moc badać końcowe efekty choroby, zamiast przepisać
odpowiednie leki i uratować ofiary. Polityka taka, insynuowali, mogła
być właściwa wobec zdeklarowanych morderców w zakładzie
penitencjarnym, ale nie w San Francisco, gdzie życie jest nadal rzeczą
cenną i świętą. I tak i tak dalej, a gazety były uszczęśliwione, mogąc
opublikować to wszystko, gdyż ostrość kampanii mogła przywrócić
nadszarpnięte zaufanie.

270
Lecz Clarendon nie odpowiadał. Uśmiechał się tylko pod nosem,
zaś jego szczególny pomocnik, Surama, śmiał się głęboko. Doktor
bywał teraz częściej w domu, więc dziennikarze oblegali bramę w
wielkim murze, którym doktor otoczył dom, zamiast nawiedzać jego
biuru w San Quentin. Jednakże rezultaty były podobnie skromne,
gdyż Surama stworzył nieprzekraczalną barierę między doktorem a
światem zewnętrznym — nawet wtedy, gdy pozwolił reporterom
wejść na teren posiadłości. Wpuścił ich do holu wejściowego, gdzie
mogli rzucić okiem na osobliwe pamiątki z podroży Clarendona oraz
ujrzeć Suramę i chudych jak szkielety Tybetańczyków.
W wyniku tego w każdym nowym artykule ukazały się
wyolbrzymienia, co spowodowało, że opinia publiczna zwróciła się
przeciwko doktorowi Clarendonowi.

***

Na początku stycznia pewien szczególnie uparty młodzieniec z


Observera wspiął się na ośmiostopowy ceglany mur na tyłach
posiadłości Clarendona. Uważnie wszystko obejrzał: krzewy róż,
ptaszarnie, klatki, w których przebywały wszelkie gatunki ssaków, od
małp po świnki morskie, i przysadzisty, drewniany budynek kliniki z
zakratowanymi oknami w północno — zachodnim rogu podwórza.
Zrobił notatki i byłby uciekł niezauważony, gdyby nie szczekanie
Dicka — olbrzymiego i ukochanego bernardyna Georginii. Surama
złapał go, chwycił za kołnierz i pociągnął do głównej bramy.
Pośpieszne prośby o widzenie się z doktorem Clarendonem na
niewiele się zdały. Surama tylko chichotał i ciągnął swoją ofiarę,
Nagle dziennikarza ogarnęło przerażenie, desperacko pragnął
przekonać się, że ta kreatura naprawdę jest z krwi i kości i pochodzi z
tej planety. Zrobiło mu się niedobrze, nie mógł spojrzeć w oczy, o
których wiedział, że muszą się znajdować na dnie ziejących, czarnych
oczodołów. Wkrótce usłyszał otwieraną bramę, został wypchnięty z
potężną siłą i wylądował w fosie, którą Clarendon kazał wykopać
wzdłuż całej długości muru. Przerażenie ustąpiło miejsca wściekłości,
wstał i pogroził pięścią w stronę ponurego portalu. Potem usłyszał
cichy zgrzyt, raczej poczuł, jak przez małe okno w bramie przygląda
mu się Surama i usłyszał echo głębokiego, mrożącego krew w żyłach

271
chichotu.
Młodzieniec — być może słusznie czując, że potraktowano go
ostrzej niż zasłużył — postanowił zrewanżować się na mieszkańcach
domu. Spreparował fikcyjny wywiad z Clarendonem, w którym opisał
męczarnie kilkunastu chorych na czarną febrę.
Jego mistrzowskim pociągnięciem był opis szczególnie
cierpiącego pacjenta błagającego o łyk wody, podczas gdy doktor
trzymał szklankę chłodnego płynu tuż poza jego zasięgiem, pragnąc
poznać w sposób naukowy przebieg choroby. Po tym następował
ustęp wyimaginowanego komentarza tak pełnego szacunku, że
zawierał podwójną dawkę jadu: „Doktor Clarendon jest niewątpliwie
największym i najuczciwszym uczonym na świecie, ale nauka nie jest
przyjaciółką szczęścia poszczególnych jednostek i ktoś może nie
chcieć wyciągnąć kogoś z najcięższej choroby po to tylko, aby doznać
satysfakcji badacza”.
Ogólnie mówiąc, artykuł był piekielnie zręczny i dziennikarzowi
udało się nastawić dziewięćdziesiąt procent czytelników przeciwko
doktorowi i jego metodom. Inne gazety, korzystając z sygnału, szybko
go przedrukowały i rozszerzyły, produkując serię sfałszowanych
wywiadów zawierających wszystkie odcienie uwłaczających fantazji.
W żadnym jednak przypadku doktor nie raczył odeprzeć ataków. Nie
miał czasu, aby spierać się z głupcami i kłamcami, czy zabiegać o
szacunek pospólstwa, którym pogardzał. Gdy James Dalton
zatelegrafował z ofertą pomocy, Clarendon odpowiedział gburowato.
Nie zwracał uwagi na szczeknie psów wokół domu i nie troszczył się
o nałożenie im kagańców. W milczeniu kontynuował pracę.
Lecz iskra rozniecona przez młodego dziennikarza zrobiła swoje.
San Francisco znowu oszalało, tym razem z wściekłości i strachu.
Ludzie stracili zdrowy rozsądek i choć nie nadszedł drugi eksodus, w
mieście zapanowały przemoc i okrucieństwo zrodzone w desperacji,
jak to miało miejsce w czasach zarazy w Średniowieczu. Wybuchły
wściekłe rozruchy przeciwko człowiekowi, który odkrył przyczynę
choroby i starał się ją pohamować, a oświecona część opinii
publicznej zapomniała o jego wielkich zasługach dla nauki. Wydawało
się, że w swym zaślepieniu nienawidzą go osobiście, nie zaś zarazy,
która wybuchła w omywanym bryzą i zwykle zdrowym mieście.
Potem młody reporter spreparował mistrzowski artykuł o domu i

272
otoczeniu doktora Clarendona, wynosząc na pierwszy plan Suramę,
którego wygląd, jak pisał, mógł przestraszyć najzdrowszego.
Próbował przedstawić chudzielca tak przerażającym i absurdalnym,
jakby ten pochodził od jakiejś bestii. Zbierał wszystkie pogłoski
dotyczące tego człowieka i dawał do zrozumienia, że pochodzi z
jakiegoś bezbożnego świata tajemnej i liczącej sobie eony Afryki,
gdzie znalazł go doktor Clarendon.
Georginia, uważnie czytająca gazety, czuła się zdruzgotana i
urażona atakami na swojego brata, lecz Dalton, który często dzwonił i
przychodził, pocieszał ją jak umiał. W tym był gorący i szczery, gdyż
nie tylko chciał pocieszyć kobietę, którą kochał, ale wyrazić także
cześć, jaką zawsze czuł wobec bujającego w obłokach geniusza.
Mówił jej, że wielkość nigdy nie będzie wolna od włóczni zawiści i
przytaczał długą listę wspaniałych umysłów, które zostały skruszone
pod stopami pospólstwa. Ataki takie, podkreślał, są najprawdziwszymi
dowodami wielkości Alfreda.
„Ale jednocześnie ranią i wiem, że Alfred cierpi z tego powodu,
choć tego nie pokazuje”, mówiła mu.
Dalton pocałował ją w rękę w sposób przyjęty wśród dobrze
wychowanych osób.
Boli mnie to po tysiąckroć, gdyż wiem, że boli to ciebie i Alfa.
Ale nie zważaj na to, Georginio, staniemy razem i odeprzemy to!
Georginia przekonała się, że może polegać na Daltonie.

***

Prasa nie koncentrowała się tylko na zarazie, co dawało do


myślenia Georginie, ponieważ otaczały ją rzeczy, których sama nie
rozumiała. Surama, okrutny zarówno dla zwierząt i ludzi, napełniał ją
niewypowiedzianym wstrętem, czuła też, że stanowi jakieś
nieokreślone zagrożenie dla Alfreda, nie lubiła również
Tybetańczyków i uważała za nader osobliwe, że Surama potrafił się z
nimi łatwo porozumiewać. Alfred nie powiedział jej kim, lub czym
jest Surama, tylko pewnego razu wyjaśnił, raczej niechętnie, że jest
człowiekiem znacznie starszym niż większość uważa za możliwe i że
opanował tajemnice oraz doświadczył rzeczy, które uczyniły go
towarzyszem dla każdego uczonego poszukującego natury tajemnych

273
misteriów.
Naglony jej niepokojem Dalton stał się jeszcze częstszym gościem
w domu Clarendonów, choć widział, że jego obecność głęboko oburza
Suramę. Kościstemu asystentowi w sposób szczególny błyszczały na
jego widok oczy skryte głęboko w widmowych oczodołach. Zaś
Clarendon wydawał się być coraz bardziej nieświadom tego, co działo
się wokół niego, z wyjątkiem pracy w San Quentin. Daltona radowały
stałe nieobecności Alfreda. Dawały mu sposobność do ponawiania
starań o rękę Georginii. Gdy jednak go spotykał jego pozdrowienia
były zawsze przyjazne, mimo zwyczajowej rezerwy.
W tym czasie wzajemne zaangażowanie Jamesa i Georginii stało
się faktem i oboje czekali tylko stosownego momentu, aby powiedzieć
o tym Alfredowi.
Gubernator dzielił każdy ból siostry, jaki sprawiała propaganda
jego staremu przyjacielowi. Udało mu się nawet zainteresować
uczonych ze Wschodu, których wielu przybyło do Kalifornii, aby
badać zarazę i antygorączkową bakterię. Jednak nie otrzymali
podstawowych informacji od Clarendona, toteż powrócili w rodzinne
strony z uczuciem głębokiego zawodu i rozczarowania. Kilku napisało
artykuły wrogie wobec niego, oskarżając o nienaukową postawę:
szukanie rozgłosu i ukrywaniu swej metody, aby osiągnąć osobiste
zyski.
Inni, na szczęście bardziej liberalni w osądach, pisali wprost
entuzjastycznie o Clarendonie i jego pracy. Widzieli chorych i
przyznawali, że cudownie powstrzymuje śmiertelną chorobę. Ukrywa
swą antytoksynę, gdyż rozpowszechnienie jej w niedoskonałej formie
przyniosłoby więcej złego niż dobrego. Sam Clarendon wywarł na
nich głębsze wrażenie i nie wahali się przyrównać go do Jennera,
Listera, Kocha, Pasteura, Miecznikowa i innych, którzy życie
poświęcili patologii i ludzkości.
Dalton troszczył się, aby zachować dla Alfreda wszystkie
magazyny, gdzie znalazły się przychylne mu artykuły. Przynosił mu je
osobiście, aby mieć pretekst do zobaczenia Georginii. Nie wywarły
jednak większego efektu niż pogardliwy uśmiech. Clarendon posyłał
je na ogół Suramie, którego głęboki, niepokojący chichot podczas
czytania stanowił ścisłą paralelę do ironicznego rozbawienia doktora.

274
***

Pewnego poniedziałkowego poranka na początku lutego James


Dalton przyszedł z mocnym postanowieniem poproszenia Clarendona
o rękę jego siostry. Sama Georginia otworzyła mu bramę, a idąc w
stronę domu przystanęli, chcąc poklepać wielkiego psa, który wybiegł
im na przeciw i położył przyjaźnie przednie łapy na piersi Daltona. To
był Dick, ulubiony bernardyn Georginii. Gubernator był zadowolony
czując, że zdobył przyjaźń stworzenia, tak wiele dla niej znaczącego.
Dick był podekscytowany i szczęśliwy, nagle jednak krótko
szczeknął i pognał miedzy drzewami w stronę kliniki. Nie zniknął,
lecz zatrzymał się, obejrzał, znowu cicho szczeknął, jakby chciał, aby
poszli za nim. Georginia skinęła na Jamesa i oboje podążyli powoli za
psem na koniec podwórza, gdzie szczyt dachu kliniki odcinał się na tle
rozgwieżdżonego nieba nad wysokim, ceglanym murem.
W oknach widać było światła, wiedzieli więc, że Alfred i Surama
pracują. Nagle z wnętrza dobiegł cienki, stłumiony dźwięk, jakby
płacz dziecka: „Mamo, mamo!”. Dick zaczął szczekać. Georginia w
porę przypomniała sobie papugi, które Alfred zawsze trzymał do
celów eksperymentalnych i z ulgą pogłaskała Dicka po głowie.
Gdy szli powoli w stronę domu, Dalton przypomniał, co
postanowił. Georginia nie miała nic przeciwko temu. Wiedziała, że
brat nie będzie zadowolony z utraty wiernego zarządcy i towarzysza,
lecz wierzyła, że jego miłość nie postawi żadnych barier na drodze do
jej szczęścia.
Po pewnym czasie Clarendon pojawił się w domu. Wyglądał
mniej ponuro niż zwykle. Dalton, widząc w tym dobry omen, nabrał
śmiałości. Doktor uścisnął jego rękę z jowialnym: „Ach, Jimmy, co
tam w polityce?”. Spojrzał na siostrę, która cicho wycofała się, zaś
obaj mężczyźni usiedli. Powoli, wspominając młodość, Dalton
zmierzał do celu. W końcu zdecydował się.
— Alf, chcę poślubić Georginię. Czy otrzymamy twoje
błogosławieństwo?
Na twarzy doktora nagle pojawił się cień. Jego ciemne oczy
rozbłysły i niemal natychmiast przygasły.
— Prosisz mnie o coś niemożliwego, Jamesie. Georginia nie jest
już latającym beztrosko motylkiem, jakim była przed laty. Teraz ma

275
swoje miejsce w służbie prawdy i ludzkości, a to miejsce jest tutaj.
Jest zdecydowana poświęcić życie memu dziełu — zajmować się
utrzymaniem domu, dzięki czemu mogę pracować… Tu nie ma
miejsca na osobiste kaprysy.
Dalton czekał aż skończy. Ten sam stary fanatyzm: ludzkość
kontra jednostka. Musiał zareagować.
— Ale poczekaj, Alf, chcesz powiedzieć, że Georginia jest na tyle
niezbędna, że chcesz uczynić z niej niewolnicę i męczennicę?
Człowieku, są jakieś granice! Jeśli dotyczyłoby to Suramy czy kogoś
zaangażowanego bezpośrednio w twoje doświadczenia, to co innego,
ale Georginia tylko prowadzi gospodarstwo domowe. Obiecała, że
zostanie moją żoną i powiedziała, że mnie kocha. Czy masz prawo
pozbawiać ją życia, które należy do niej? Czy masz prawo…
— Wystarczy, Jamesie! — Oblicze Alfreda było niewzruszone i
blade. — To moja rzecz, czy mam prawo, czy nie do zarządzania
życiem mojej rodziny, Nie wtrącaj się do tego.
— Jak śmiesz tak mówić do człowieka, który… — Daltona
prawie zatkało.
Lodowaty głos doktora nie pozwolił mu dokończyć: — Nie
należysz do rodziny i odtąd nie jesteś mile widziany w mym domu.
Jamesie Daltonie, posunąłeś się zbyt daleko! Dobranoc, gubernatorze!
Clarendon wyszedł z pokoju bez podania ręki.
Dalton wahał się przez chwilę, nie wiedząc, co robić, gdy weszła
Georginia. Było widać, że rozmawiała z bratem. Chwycił ją za ręce.
— Georgie, obawiam się, że będziesz musiała wybrać między
Alfem a mną. Wiesz, co do ciebie czuję? Wiesz, co czułem wtedy,
kiedy musiałem stawić czoła waszemu ojcu. Jaka będzie twoja
odpowiedź tym razem?
Odpowiedziała powoli: — Kochany Jamesie, czy wierzysz, że cię
kocham?
Pokiwał głową i ścisnął jej ręce.
— Więc jeśli mnie kochasz, powinieneś poczekać, nie sądź, że Alf
jest nieuprzejmy. Jego trzeba żałować. Nie mogę jeszcze ci o
wszystkim powiedzieć, lecz wiesz, jak bardzo się martwię? A
wysiłków takich wymaga jego praca. Boję się, że się załamie…
Pracuje z większym wysiłkiem, niż ktokolwiek spoza rodziny mógłby
sądzić. Widzę to, gdyż obserwuję go przez całe życie. On się zmienia,

276
ugina powoli pod ciężarem… i próbuje to ukryć pod szorstkością.
Wiesz, co mam na myśli, prawda kochanie?
Dalton znów pokiwał głową, przycisnął jedną z jej rąk do swej
piersi.
— A więc obiecaj mi, mój kochany, że będziesz cierpliwy. Muszę
zostać z nim, muszę! Muszę!
Dalton przez chwilę nie mógł wypowiedzieć słowa, ale z
uszanowaniem pochylił głowę. W tej kobiecie było więcej miłości
bliźniego niż sądził, że może być w kimkolwiek. W obliczu takiej
miłości i lojalności nie mógł nalegać.
Słowa pełne smutku i samo rozstanie były krótkie, niebieskie oczy
Jamesa zwilgotniały. Potem zauważył chudego asystenta. Usłyszał
mrożący krew w żyłach chichot, który znał tak dobrze i uświadomił
sobie, że jest tu Surama, którego Georginia nazywała złym duchem
swego brata. Dalton postanowił, że będzie czujny.

3.

San Francisco wciąż wrzało nienawiścią wobec Clarendona.


Obecnie przypadki zachorowań poza murami więzienia były rzadsze i
przypisywano je emigrantom meksykańskim, lecz politycy i ludność
nie potrzebowała niczego więcej. Widząc, że gubernator
niewzruszenie wierzy w kompetencje Clarendona, malkontenci i
medyczni dogmatycy zwrócili uwagę na stanową legislaturę.
Antyclarendoniści i dawni wrogowie gubernatora połączyli siły, dzięki
czemu dokonali zmian w przepisach.
W ich egzekwowaniu nie było większego gorliwca niż główny
asystent Clarendona, doktor Jones. Zazdroszcząc przełożonemu,
dostrzegł sposobność i zamierzał ją wykorzystać. Nowe przepisy z
pewnością zaowocują odwołaniem Clarendona i to on, Jones, obejmie
to stanowisko.
Jones był tym wszystkim, czym nie był Clarendon: politykiem i
pochlebczym oportunistą, który służył przede wszystkim własnej
karierze, zaś nauce tylko z pozoru. Był ubogi, nie miał dobrze
płatnego stanowiska. Ze szczurzą wręcz chytrością i nieustępliwością

277
pracował nad podkopaniem pozycji wielkiego biologa, aż pewnego
dnia został nagrodzony wiadomością, że zmiany w przepisach zostały
uchwalone. Odtąd gubernator był bezsilny, nie mógł obsadzać
stanowisk w instytucjach stanowych, zaś zwierzchnictwo medyczne
San Quentin znalazło się w gestii zarządu więzienia. Clarendon był
nieświadom całego tego prawniczego zamieszania. Pochłonięty
całkowicie administrowaniem i badaniami był ślepy na zdradę „tego
osła Jonesa” i głuchy na wszystkie plotki. Nie czytał gazet, a
wygnanie Daltona pozbawiło go łączności ze światem zewnętrznym.
Z naiwnością samotnika sądził, że jego status nie może zostać
zagrożony. Wobec lojalności gubernatora polityczna ignorancja
doktora nie pozwalała mu dostrzec niespodziewanej zmiany układu
sił. Skutkiem tego uśmiechnął się tylko z satysfakcją, gdy Dalton
wyjechał do Sacramento przekonany, że jego pozycja w San Quentin i
pozycja jego siostry w gospodarstwie domowym nie są niczym
zagrożone. Był przyzwyczajony do tego, że zawsze dostawał to, czego
chciał i uważał, że szczęście nadal go nie opuszcza.

***

W pierwszym tygodniu marca, dzień czy dwa po wejściu w życie


nowych przepisów, dyrektor zarządu więziennictwa zadzwonił do San
Quentin. Clarendona akurat nie odebrał, ale doktor Jones był
szczęśliwy mogąc towarzyszyć odwiedzającemu w drodze przez
wielką izbę chorych i izolatkę dla chorych na febrę tak rozsławioną
przez prasę i panikę. Tak się przypadkowo złożyło, że był nim jego
wuj. Jones z uśmiechem zapewnił gościa, że nie ma się czego
obawiać, a nawet nakłaniał go, aby zbadał pacjentów — szczególnie
widmowy „szkielet”, kiedyś pełnego życia olbrzyma, który umierał
powoli i w męczarniach, gdyż Clarendon rzekomo nie zastosował
właściwych leków.
— Chcesz powiedzieć — krzyknął dyrektor — że doktor
Clarendon odmawia temu człowiekowi tego, co jest mu potrzebne do
przeżycia?
— Właśnie tak — warknął Jones, przystając przed drzwiami,
które nagle otworzyły się. Stanął w nich sam Clarendon.
Sztywno skinął Jonesowi i przyjrzał się ze sztywną dezaprobatą

278
gościowi.
— Doktorze Jones, sądziłem, że pan wie, iż tego pacjenta pod
żadnym pozorem nie można niepokoić. Czyż nie mówiłem, że gości
wolno tu wprowadzać tylko za specjalnym zezwoleniem?
Dyrektor odezwał się, zanim jego siostrzeniec zdążył
odpowiedzieć: — Przepraszam, doktorze Clarendon, ale rozumiem, że
odmawia pan temu choremu koniecznych leków, które mogłyby
uratować mu życie?
Clarendon spojrzał na niego chłodno.
— To pytanie jest nie na miejscu, proszę pana. Ja tu rządzę i nie
pozwalam wchodzić gościom. Proszę natychmiast opuścić to
pomieszczenie.
— Tu pan się myli! To ja, a nie pan, jestem tu przełożonym. Mówi
pan do dyrektora zarządu więziennictwa. Muszę powiedzieć, że
jestem zdania, iż pańska działalność stanowi zagrożenie dla zdrowia
więźniów i muszę zażądać pańskiej rezygnacji. Odtąd pańskie
obowiązki przejmie doktor Jones, a jeśli pan chce pozostać tu do
chwili otrzymania formalnej dymisji, będzie musiał mu się pan
podporządkować.
To była wielka chwila dla Wilfreda Jonesa. Życie nigdy nie dało
mu takiego zwycięstwa. Mimo wszystko był nie tyle złym, co raczej
małostkowym człowiekiem, wiernym kodeksowi małostkowych ludzi,
nakazującemu dbać o własne za każdą cenę.
Clarendon stał patrząc na dyrektora, jakby myślał, że jest szalony,
aż wyraz triumfu widniejący na twarzy Jonesa przekonał go, że stało
coś bardzo ważnego.
Odparł lodowato: — Nie wątpię, że jest pan tym za kogo się
podaje, sir. Lecz na nieszczęście mianował mnie na to stanowisko
gubernator stanu i tym samym tylko on może mnie odwołać.
Dyrektor i jego siostrzeniec patrzyli po sobie, zmieszani
ignorancją doktora.
Gdybym stwierdził, że bieżące raporty są niesprawiedliwe wobec
pana, zwlekałbym z działaniem… Lecz przypadek tego biedaka i
pańska arogancja nie pozostawia mi wyboru. Ponieważ…
Clarendon przerwał mu głosem ostrym jak brzytwa: — …
ponieważ w tej chwili jestem tu dyrektorem, żądam, aby natychmiast
opuścił pan to pomieszczenie.

279
Dyrektor poczerwieniał i wybuchnął: — Proszę pana, czy pan wie
do kogo pan mówi? Czuj się zwolniony, ty przeklęty impertynencje!
Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Szczupły uczony rzucił się na
niego z pięściami, atakując z siłą, o którą nikt by go nie posądzał. Jeśli
siła była nadnaturalna, to celność też, gdyż nawet mistrz bokserski nie
mógł osiągnąć doskonalszego rezultatu. Obaj — dyrektor i dr Jones
— zostali trafieni idealnie, jeden w policzek, drugi w podbródek Jak
powalone drzewa zalegli bez ruchu i przytomności na podłodze, zaś
Clarendon, teraz już całkowicie opanowany, wziął swój kapelusz,
laskę i wyszedł, aby zjeść z Suramą obiad. Dopiero wtedy dał upust
swojej wściekłości. Ze ściągniętą twarzą zaczął wzywać demony
zemsty z gwiazd i otchłani poza nimi… nawet Surama wzdrygnął się
słysząc te słowa i sposępniał.

4.

Siostra pocieszała brata jak umiała. Wrócił do domu wyczerpany


psychicznie i fizycznie i zamknął się w bibliotece. Dopiero tu
usłyszała niewiarygodną nowinę. Uświadomiła mu jak ogromną, choć
nieświadomie, poniósł ofiarę, jakie cierpiał ataki, prześladowania i w
jak upokarzający sposób stracił posadę, nie pomagało. Alfred
próbował zachować obojętność, lecz utrata możliwości badań
naukowych była czymś, czego nie mógł znieść. Wzdychał, raz po raz
powtarzając, że jeszcze trzy miesiące w więzieniu przyniosłoby
odkrycie długo poszukiwanej bakterii, która mogła uwolnić ludzkość
na zawsze od wszelkich zaraz.
Georgina spróbowała innego sposobu. Powiedziała, że zarząd
więzienia z pewnością pośle po niego, gdy febra nie wygaśnie albo
wydostanie się z nową siłą poza jego mury.
Znów nie podziałało. Brat odpowiadał tylko gorzkim, ironicznym
tonem i krótkimi zdaniami, znamionującymi głęboką desperację.
Osłabnie? Wydostanie? Och, tak, powinna osłabnąć! Przynajmniej
powinni tak sądzić. Mogą sobie myśleć, co chcą bez względu na to, co
się wydarzy! Oczy ignorantów nie widzą niczego, a partacze nie są
nigdy odkrywcami. Takim nauka nigdy nie ukazuje swego oblicza.

280
Nazywają siebie lekarzami! Najlepsze ze wszystkiego: Ten dureń
Jones kierownikiem! — Umilkł z krótkim warknięciem i roześmiał się
tak demonicznie, że Georginia zadrżała.

***

Następne dni w domu Clarendonów były naprawdę ponure.


Zwykle niespożyty umysł doktora opanowała głęboka,
nieprzemijająca depresja, odmawiał nawet posiłków, do których
zmuszała go siostra. Na stole w bibliotece leżał jego wielki notatnik, a
mała, złota skrzynka z surowicą antygorączkową — niewątpliwie jego
osobista własność, noszona w futeraliku przymocowanym do
szerokiego, złotego pierścienia — spoczywała bezczynnie w małej,
skórzanej torebce obok. Wydawało się, że wigor, ambicja i żądza
wiedzy umarły w nim.

***

Niezliczone zwierzęta laboratoryjne bawiły się w promieniach


wiosennego Słońca. Georginia idąc przez różany ogródek w stronę
klatek czuła dziwne, niestosowne uczucie szczęśliwości. Wiedziała
jednak, jak tragicznie ulotne jest to szczęście, gdyż rozpoczęcie
nowych badań wkrótce uczyni wszystkie te małe stworzenia
męczennikami w służbie nauki. Wiedząc o tym, dostrzegła w braku
działania brata pewien element kompensujący.
Clarendon był zadowolony, pozwalając siostrze opiekować się
nim jak dzieckiem. Przyjmował jej macierzyńskie grymasy
powolnym, smutnym uśmiechem i słuchał jej niezliczonych poleceń i
uwag. Nad całym domem zawisło delikatne uczucie błogości, mącone
tylko przez Suramę. Naprawdę był godny pożałowania, spoglądając
ponurymi i pełnymi oburzenia oczyma na promiennie uśmiechnięte
oblicze Georginii. Jego jedyną radością było podniecenie
eksperymentami i brakowało mu rutyny chwytania skazanych
zwierząt, niesienia ich do kliniki, gdzie przyglądał się im
rozgorączkowanym wzrokiem.
Teraz Surama popadł w depresję, widząc baraszkujące beztrosko
w klatkach stworzenia i często przychodził do Clarendona pytając, czy

281
są jakieś polecenia. Widząc doktora apatycznym i bez chęci od pracy
— odchodził. Wszystko to działało Georginie na nerwy, lecz nie w
takim stopniu, jak stałe znużenie jej brata.
Ten przedłużający się stan niepokoił ją i stopniowo traciła
zadowolenie, które tak prowokowało asystenta. Sama posiadając
przeszkolenie medyczne twierdziła, że zdrowie Alfreda pod względem
psychicznym pozostawia wiele do życzenia; obecnie obawiała się jego
apatii, tak jak przedtem bała się jego fanatycznej gorliwości i
przepracowania. Czy stała melancholia nie unicestwi tego kiedyś tak
błyskotliwego umysłu?
Pod koniec maja nastąpiła nagła zmiana. Georginia zawsze
wspominała najdrobniejsze szczegóły z nią związane, szczegóły tak
pospolite, jak paczka o bardzo nieprzyjemnym zapachu nadana w
Algierze i przekazana Suramie oraz silna, nagła burza, rzadka o tej
porze roku w Kalifornii, która rozpętała się tej nocy, gdy Surama
odprawiał swe rytuały głośniej niż zazwyczaj.
W tamten słoneczny dzień zrywała w ogrodzie kwiaty do jadalni.
Alf przebywał w bibliotece. Siedział ubrany przy stole, na przemian
czytając notatki i sporządzając zapiski szybkimi, pewnymi
pociągnięciami pióra. Był podniecony, pełen sił żywotnych, jego
ruchy były pewne.
Georginia z ulgą pośpieszyła wstawić kwiaty do wazonów, lecz
brat zniknął. Wiedziała oczywiście, że musi pracować w klinice i
zasiadła do obiadu sama. Clarendon odrabiał stracony czas w wielkiej,
drewnianej klinice. Udała się więc do altanki z różami i wtedy
zobaczyła Suramę idącego po zwierzęta doświadczalne. Udała, że go
nie zauważa, gdyż zawsze wzdrygała się na jego widok, lecz strach
wyostrzył jej wzrok i słuch. Nigdy nie nosił kapelusza, a łysina
sprawiała, że jego głowa bardziej niż zwykle przypominała trupią
czaszkę. Słyszała cichy chichot, kiedy wyciągał małą małpkę z klatki
pod murem i niósł do kliniki. Jego długie, kościste palce wbite były
tak okrutnie w jej owłosione boki, że zwierzątko piszczało z
przerażenia. Ten widok tak ją zbulwersował, że zakończyła spacer.
Zapadła noc, a brat nie wracał. Georginia doszła do wniosku, że
jest zajęty na jednej ze swych długich sesji, co oznaczało, że zupełnie
stracił poczucie czasu. Nie chciała iść na spoczynek bez
porozmawiania z nim. W końcu, czując, że czekanie na nic się nie zda,

282
napisała krótki miły liścik, położyła go na stole w bibliotece przy jego
krześle i poszła do łóżka.
Nie zasnęła jeszcze, gdy usłyszała, że zewnętrzne drzwi otwierają
się i zamykają. A więc nie była to mimo wszystko całonocna sesja!
Wstała, nałożyła szlafrok, zeszła do biblioteki i zatrzymała się słysząc
głosy zza na wpół otwartych drzwi. Clarendon rozmawiał z Suramą.
Postanowiła zaczekała aż asystent sobie pójdzie.
Jednak Surama nie zamierzał odejść, a rozmowa, sądząc po jej
ożywieniu, zapowiada się na długą. Georginia nie miała zamiaru
podsłuchiwać, od czasu do czasu tylko słyszała strzępy zdań… nagle
poczuła jakiś złowrogi dreszcz, instynktowne przeczucie, które bardzo
ją przeraziło, choć nie rozumiała go w pełni. Głos brata, nerwowy,
ostry, przykuwał jej uwagę z niepokojącą stałością.
— W każdym razie — powiedział — nie mamy dostatecznej ilości
zwierząt na następny dzień, a wiesz jak trudno załatwić dostawę w tak
krótkim czasie. Wydaje się nierozsądne czynienie tak wielu wysiłków
na badania porównawcze, gdy ludzkie egzemplarze mogą być
dostępne przy niewielkim wysiłku.
Georginie zrobiło się słabo na myśl o implikacjach tych słów.
Surama odpowiedział głębokim, głuchym tonem, w którym
pobrzmiewało echo zła tysiącleci i tysiąca planet.
— Spokojnie, spokojnie… Jesteś jak dziecko z tym twoim
pośpiechem i niecierpliwością. Śpieszysz się. Gdybyś żył tyle co ja,
gdyby całe twoje życie wydawało się tylko godziną, nie troszczyłbyś
się o dzień, tydzień czy miesiąc. Pracujesz zbyt szybko. Masz
dostateczną ilość egzemplarzy na cały tydzień, jeśli tylko się
pospieszysz. Możesz nawet zacząć ze starszym materiałem, jeśli tylko
nie przesadzisz.
— Mniejsza o mój pośpiech! — Odpowiedz była ostra. — Mam
swoje metody. Nie chcę używać naszego materiału, gdyż woli ich
takimi jakimi są. Lepiej uważaj na nich… Wiesz, że te chytre psy
noszą noże.
Rozległ się głęboki chichot Suramy.
— Nie martw się o to. Nawet zwierzęta muszą jeść, prawda.
Zdobędę dla ciebie jednego, kiedy tylko będziesz potrzebował.
— Ale powoli… Wraz ze śmiercią chłopca pozostało tylko ośmiu,
a teraz, po stracie San Quentin, będzie trudno dostać nowe

283
egzemplarze. Radzę zacząć od Tsanpo… nie ma z niego zbyt wiele
pożytku…
To było wszystko, co Georgjnia usłyszała. Unieruchomiona
przerażeniem, jakie wywołała ta rozmowa, omal nie osunęła się na
podłogę. Z trudem weszła na górę do swego pokoju.
Co planuje ten plugawy potwór, Surama? Do czego nakłania jej
brata? Jakie potworne okoliczności kryją się za tymi tajemniczymi
zdaniami?
Tysiące fantomów ciemności i zagrożenia zatańczyło przed jej
oczyma, rzuciła się na łóżko bez nadziei na sen. Z diabelską
wyrazistością jedna myśl wybijała się ponad inne…
Łaskawa Natura w końcu uśpiła ją.
Wraz z porankiem napięcie zmniejszyło się. To, co zdarza się w
nocy, gdy ktoś jest zmęczony, często dociera do świadomości w
wyolbrzymionej formie i Georginia była przekonana, że jej mózg
nadał dziwne zabarwienie zwykłej medycznej konwersacji.
Przypuszczenie, że jej brat — jedyny syn szlachetnego Francesa
Schuylera Clarendona — może być winien okrutnych ofiar
składanych w imieniu nauki byłoby niesprawiedliwością wobec ich
krwi. Zdecydowała się nie mówić o tym bratu, bo śmiałby się z jej
fantastycznych domysłów.
Na śniadaniu brata nie było. Żałowała, że nie może pogratulować
mu powrotu aktywności. W milczeniu jadła obsługiwana przez starą,
głuchą jak pień meksykańską kucharkę, Margaritę, czytała poranne
gazety. Potem usiadła z robótkami ręcznymi przy oknie salonu
wychodzącym na wielki dziedziniec. Wszystko było ciche. Ostatnia
klatka ze zwierzętami została opróżniona. Nauka wymaga ofiar, a dół
z niegaszonym wapnem zawierał wszystko, co pozostało z niegdyś
ślicznych i miłych stworzonek. Ta rzeź zawsze ją zasmucała, lecz
nigdy się nie skarżyła, gdyż wiedziała, że to wszystko dla dobra
ludzkości. Jako siostra uczonego, mówiła sobie, jest tak, jakby była
siostra żołnierza, który zabija, aby ochronić rodaków przed
nieprzyjaciółmi.
Nagły strzał sprawił, że wyjrzała zaniepokojona przez okno.
Niedaleko kliniki ujrzała Suramę z pistoletem w ręku. Jego potworna
twarz wykrzywiona była w dziwnym grymasie, chichotał do postaci w
czarnych, jedwabnych szatach z długim tybetańskim nożem. To był

284
Tsanpo. Słońce rozbłysło na wypolerowanym ostrzu i nagle rewolwer
Suramy wystrzelił jeszcze raz. Tym razem nóż wypadł z ręki Azjaty.
Tsanpo spojrzał szybko na nieuszkodzoną rękę, leżący na ziemi nóż,
odskoczył od zbliżającego się wciąż asystenta i rzucił w stronę domu.
Jednak Surama był szybszy, dopadł go jednym skokiem i omal nie
zmiażdżył. Przez chwilę Tybetanczyk szamotał się, lecz Surama
podniósł go jak zwierzę za kark i poniósł w stronę kliniki. Georginia
słyszała jego sarkastyczny chichot i widziała żółtą twarz ofiary
wykrzywioną przerażeniem. Niespodziewanie, wbrew swej woli,
zrozumiała, co tu zaszło. Ogarnęła ją groza i zemdlała po raz drugi.

***

Świadomość powróciła jej w złotym świetle późnego popołudnia.


Georginia pogrążyła się we mgle niepewności. Jej najgorszą obawą
była straszliwa prawda. Była zadowolona, że jej brat nie pokazał się!
Musiała z nim porozmawiać, ale nie teraz. Teraz nie była w stanie
rozmawiać z nikim. Myśląc z drżeniem o potwornych wydarzeniach
wpełzła do łóżka i spędziła długą, bezsenną noc.
Następnego dnia ujrzała brata po raz pierwszy od wyzdrowienia.
Krzątał się zaaferowany miedzy domem a kliniką. Nawet nie
zauważył zmęczonego wyglądu siostry i jej pełnego wahania
zachowania.
Wieczorem usłyszała, że jest w bibliotece i mówi do siebie w
sposób bardzo niezwykły. Czuła, że przepełnia go wielkie napięcie,
którego kulminacja może się skończyć nawrotem apatii. Próbowała go
uspokoić, nie wspominając o żadnej przykrej rzeczy i postawiła przed
nim filiżankę rosołu. W końcu zapytała delikatnie, co go martwi i
czekała z niepokojem na odpowiedz, mając nadzieje usłyszeć, że
przeraziło i rozwścieczyło go, w jaki sposób Surama potraktował
biednego Tybetańczyka.
W jego głosie zabrzmiało rozdrażnienie: — Co mnie denerwuje!?
Dobry Boże, Georginio… Spójrz na klatki, zanim zapytasz ponownie.
Wyczyszczone, nie pozostał żaden okaz. Szereg najważniejszych
kultur bakteryjnych bez szansy wykorzystania ich z pożytkiem. Dni
pracy na próżno… Cały program wali w łeb… To wystarczy, aby
doprowadzić człowieka do szaleństwa! Jak w ten sposób mogę

285
osiągnąć cokolwiek?
Georginia pogłaskała go po głowie.
— Powinieneś trochę odpocząć, kochanie.
Odsunął się.
Odpocząć?! A to dobre! Do cholery! A co innego robiłem, jeśli nie
odpoczywałem, wegetując i patrząc pusto w przestrzeń przez ostatnie
pięćdziesiąt, sto, czy tysiąc lat. Powiedziano mi, abym zapadł znowu
w debilne odrętwienie! Boże! Jakiś złodziej prawdopodobnie pracuje
nad mymi danymi… Jakiś kretyn zbierze laury, podczas gdy…
Jego głos nie podobał się siostrze. Odpowiedziała cicho, ale nie
tak cicho, aby nie można było usłyszeć tonu uspokojenia: — Ale sam
się zabijasz tymi zmartwieniami i napięciem… Cóż będzie z twoją
pracą?
Uśmiechnął się prawie drwiąco.
— Sądzę, że tydzień czy miesiąc to wszystko, czego potrzebuję…
naprawdę obojętne mi, co się ze mną stanie, czy z jakąkolwiek inną
istotą… Należy służyć nauce… Skromnej przyczynie ludzkiej wiedzy.
Jestem jak małpy, ptaki, świnki morskie, których używam… Tylko
małym trybikiem w maszynie. I co z tego? Czyż sprawa nie jest tego
warta?
Georginia westchnęła. Przez chwilę zastanawiała się, czy ta
nieskończona rzeź ma mimo wszystko jakiś sens.
— Ale czy jesteś pewien, że twoje odkrycie przyniesie ludzkości
wystarczające dobro, aby usprawiedliwić ofiary.
— Ludzkość! Co za diabeł ta ludzkość? Nauka! Głupstwa!
Ludzkość stworzona jest dla proroków, którym ślepo wierzy.
Ludzkość jest stworzona dla bogatych łupieżców, którzy przemawiają
dolarami i centami. Ludzkość jest stworzona dla polityków, co
oznacza kolektywną siłę, którą można wykorzystać do własnych
celów. Czym jest ludzkość? Niczym! Dzięki Bogu to prymitywne
złudzenie nie ostanie się. Co stanowi o wielkości człowieka, to
prawda…, wiedza…, nauka, światło… Zdarcie zasłony i odepchnięcie
cienia. Wiedza, ślepa, niszczycielska siła! To śmierć w swym rytuale.
Musimy zabijać, kroić, niszczyć… I wszystko to w nadziei
odkrycia… Wiara w niezachwiane światło. Bogini Nauka tego żąda.
Testujemy wątpliwą truciznę zabijając. Jakże inaczej!? Nie myśleć o
sobie… tylko o wiedzy… Wynik musi być znany!

286
— Ale to straszne, Al. Nie możesz myśleć w ten sposób!
Clarendon roześmiał się sardonicznie.
— Straszne!? Mylisz, że to, co powiedziałem jest straszne.
Powinnaś posłuchać Suramy! Kapłanom Atlantydy są znane rzeczy,
po usłyszeniu których na samą wzmiankę o nich padłabyś martwa z
przerażenia. Wiedza była wiedzą setki tysięcy lat temu, gdy nasi
prymitywni przodkowie włóczyli się po Azji jako pozbawione mowy
półmałpy! Wiedzieli coś o tym w Hoggar… Krążyły pogłoski na
niedostępnym płaskowyżu Tybetu… Raz słuchałem jak stary
Chińczyk wzywał imienia Yog–Sothoth… — nagle pobladł i uczynił
w powietrzu dziwny znak.
Georginia poczuła się naprawdę zaniepokojona.
— Tak, to może być przerażające, ale i wspaniale. Mam na myśli
dochodzenie do wiedzy. Z pewnością nie ma tu miejsca na
sentymenty. Czyż natura nie zabija — stale i bezlitośnie… Czy kogoś
poza głupcami to obchodzi? Zabijanie jest konieczne. Na tym polega
chwalą nauki. Uczymy się czegoś i nie możemy poświęcić nauki dla
sentymentów. Słyszałaś, jak sentymentaliści sprzeciwiali się
szczepieniom? Obawiali się, że to zabije dzieci. Mo to co z tego? Jak
inaczej moglibyśmy odkryć prawa rządzące chorobami…? Jako
siostra uczonego powinnaś wiedzieć o tym. Powinnaś pomóc mi w
pracy zamiast przeszkadzać!
— Ależ Alf — zaprotestowała Georginia — nie miałam
najmniejszego zamiaru przeszkadzać ci w pracy. Pomagałam jak tylko
mogłam. Jestem ignorantką i nie mogę za bardzo pomoc, ale
przynajmniej jestem dumna z ciebie… Dumna dla siebie i dla
rodziny… Zawsze próbowałam wygładzić drogę przed tobą. Ufałeś
mi tyle razy.
Clarendon spojrzał na nią przenikliwie.
— Tak — powiedział, nagle wstając i wychodząc z pokoju. —
Masz rację. Zawsze próbowałaś mi pomoc, jak tylko potrafiłaś. Teraz
masz szansę pomoc jeszcze bardziej.
Georginia podążyła za nim na dziedziniec. Ujrzała Suramę
pochylonego nad wielkim obiektem rozciągniętym na ziemi i
niespodziewanie rzuciła się naprzód z krzykiem. To był Dick. Leżał
nieruchomo z zaczerwienionymi oczyma i wystającym językiem.
— On jest chory, Al! — krzyknęła. — Zrób coś, szybko!

287
Doktor spojrzał na Suramę, który powiedział coś w języku
nieznanym Georginie.
— Zabierz go do kliniki — polecił. — Boję się, że Dick
zachorował na febrę.
Surama spojrzał na Clarendona z prawdziwym strachem i w
milczeniu uniósł psa niczym biednego Tsanpo. Georginie wydawało
się, że wzrokiem prosi brata, aby uratował jej ulubieńca. Clarendon
stał przez chwilę nieruchomo, a potem powlókł się powoli do domu.
Zaskoczona Georginia wybuchnęła potokiem próśb o Dicka, lecz na
darmo. Nie zwracając najmniejszej uwagi na psa, poszedł prosto do
biblioteki i zaczął czytać wielką, starą księgę rozłożoną na stole.
Siostra położyła mu rękę na ramieniu, ale nie odezwał się, ani nie
odwrócił głowy. Czytał, a ona zaglądając mu z ciekawością przez
ramię, zastanawiała się, w jakim dziwnym alfabecie napisany jest ten
tom z mosiężnymi okuciami.

***

Godzinę później podjęła decyzję. Coś było tu nie tak i nadszedł


czas, aby wezwać pomoc. Oczywiście — to musiał być James Dalton.
Był potężny i wpływowy, a współczucie i uczucie powinny mu
wskazać najwłaściwszą drogę. Znał Ala i powinien go zrozumieć.
Było raczej późno, ale Georginia postanowiła działać. Po cichu
wzięła kapelusz i wyszła z domu. Droga do Jackson Street była
krótka. Tam znalazła dorożkę, która zawiozła ją do biura
telegraficznego Western Union. Nadała telegram do Jamesa Daltona w
Sacramento z prośbą, aby natychmiast przyjechał do San Francisco w
bardzo ważnej dla nich obojga sprawie.

5.

James Dalton był naprawdę zdumiony nagłym wezwaniem. Nie


miał żadnych wiadomości od Clarendonów od owego burzliwego,
lutowego wieczoru, a ze swej strony rozmyślnie trzymał się od nich z
daleka. Wiedział jednak, że Georginia nie była kimś, kto łatwo traci

288
głowę. Nie zwlekając przybył do San Francisco i zamieszkał w hotelu
niedaleko nich.
Tymczasem w domu Clarendonów uspokoiło się, choć doktor
nadal był milczący i nie chciał nic powiedzieć o stanie psa. Wydawało
się, że wszystko przytłaczają cienie zła, lecz na razie panował złudny
spokój. Wśród gęstniejącego napięcia manifestował się pewien
delikatny element kompensujący. Georginia w końcu zorientowała się,
że elementem tym jest nieobecność chudych Tybetanczyków, których
kręte sposoby i niepokojący, egzotyczny wygląd zawsze ją irytowały.
Nagle wszyscy zniknęli, a stara Margarita powiedziała jej, że
pomagają doktorowi i Suramie w klinice.
Następny ranek — długo pamiętany 28 maj — był ponury.
Georginia czuła, że zbiera się na burzę. Nie widziała w ogóle brata;
wiedziała, że ciężko pracuje w klinice mimo braku zwierząt
doświadczalnych. Zastanawiała się, co się stało z biednym Tsanpo i
czy naprawdę stał się obiektem zakażenia. Musiała jednak przyznać,
że bardziej interesował ją Dick. Chciała wiedzieć, czy Surama zrobił
coś dla wiernego psa przy dziwnej bierności swego pana. Widoczna
troskliwość Suramy wywarła na niej wielkie wrażenie, powodując
może, że życzliwiej spoglądała na znienawidzonego asystenta.
Dotąd zawsze respektowała wolę Alfreda, aby nigdy nie zbliżać
się do kliniki, lecz tego fatalnego popołudnia zlekceważyła zakaz. Z
determinacją przeszła przez dziedziniec i weszła do westybulu
zakazanej budowli.
Wewnętrzne drzwi, jak zwykle, były zamknięte. Za nimi usłyszała
głosy ożywionej dyskusji. Gdy na jej pukanie nie było odpowiedzi,
zaczęła trząść klamką tak mocno, jak tylko mogła. Bez efektu. Głosy
nadal się sprzeczały. Należały oczywiście do Suramy i jej brata. Udało
się jej uchwycić coś z ogólnego toku rozmowy. Los sprawił, że po raz
drugi musiała podsłuchiwać i ponownie to, co usłyszała wystawiło na
próbę jej zdrowe zmysły. Alfred i Surama najwidoczniej kłócili ze
wzrastającą gwałtownością, a temat ich sporu wystarczył, aby
wzbudzić najwyższe przerażenie i potwierdzić najbardziej ponure
obawy. Georginia zadrżała, kiedy głos jej brata wzniósł się na
niebezpieczne wysokości histerycznego napięcia.
— Niech cię szlag, jesteś doskonały w powstrzymywaniu mnie!
Kto zaczął to wszystko? Miałem jakieś pojęcie o twoich diabelskich

289
bogach, demonach i Starszym Świecie? Czy kiedykolwiek
pomyślałem o przeklętych otchłaniach spoza gwiazd i twoim
„pełzającym chaosie”, Nyarlathotepie? Byłem normalnym uczonym,
dopóki nie zgłupiałem na tyle, aby cię wyciągnąć z krypt z twoimi
diabelskimi tajemnicami. Zaszczepiłeś we mnie ciekawość, a teraz
chcesz mnie od tego odciąć! Wałęsasz się tutaj nie robiąc i mówisz mi,
abym zwolnił, a mógłbyś zdobyć materiał! Wiesz przecież do cholery,
że ja nie mam pojęcia jak załatwiać takie rzeczy, podczas gdy ty
miałeś z tym już niejednokrotnie do czynienia zanim powstała
Ziemia… To podobne do ciebie, ty chodzący trupie, zacząć coś, czego
nie chcesz lub nie potrafisz dokończyć.
Usłyszała zły chichot Suramy.
— Jesteś szalony, Clarendon. To jest jedyny powód dla którego
pozwałem ci majaczyć, choć w trzy minuty mógłbym wysłać cię do
piekła. Miałeś wszystko… Teraz jesteś tylko maniakiem… Co za
tania, szalona rzecz poświęcić nawet ulubieńca twej biednej siostry,
podczas gdy mogłeś go ocalić! Teraz nie możesz spojrzeć na żadną
żywą istotę bez chęci wbicia w nią swojej złotej strzykawki, nie! Dick
poszedł tam dokąd poszedł meksykański chłopiec, dokąd poszedł
Tsanpo i pozostali służący… Dokąd poszły wszystkie zwierzęta, nie
jesteś już zabawny… Straciłeś nerwy. Chciałeś kontrolować rzeczy, a
to one kontrolują ciebie. Mam zamiar skończyć z tobą Clarendon.
W odpowiedzi doktora brzmiał strach i szaleństwo.
— Uważaj! Są moce przeciwko twoim mocom… nie jeździłem do
Chin na próżno, a w Azifie Alhazreda są rzeczy nieznane na
Atlantydzie! Obaj wtrąciliśmy się w niebezpieczną grę, ale nie myśl,
że znasz wszystkie atuty… A co z Nemezis Płomienia? Rozmawiałem
w Jemenie z pewnym starcem, który powrócił żywy z Karmazynowej
Pustyni, widział Irem, Miasto Kolumn, oddawał cześć w podziemnych
świątyniach Nuga, Yeba, Shub–Nigguratha…
Wrzaski Clarendona przerwał głęboki chichot asystenta.
— Zamknij się głupcze! Sądzisz, że te groteskowe bzdury mają
dla mnie jakieś znaczenie…. Słowa i formuły… Co to wszystko
znaczy dla kogoś, kto zna substancje kryjące się poza nimi? Teraz
jesteśmy w sferze materialnej i podlegamy materialnym prawom. Ty
masz swoją febrę, a ja rewolwer… Nie dostaniesz żadnego okazu tak
długo, jak długo mam rewolwer…

290
W tym momencie Georginia musiała zaczerpnąć świeżego
powietrza. Czuła, że opuszczają ją zmysły. Wiedziała, że nadszedł
przełom, że pomoc musi nadejść szybko, jeśli jej brat ma zostać
uratowany z nieznanych otchłani szaleństwa i tajemnic. Szybko
napisała pospieszną notatkę, która Margarita miała zanieść do Jamesa
Daltona.
Potem miała jeszcze na tyle siły, aby podejść do kanapy i opaść na
nią w stanie jakiegoś połowicznego otępienia. Leżała przez czas, który
wydawał się jej latami, świadoma tylko tego, że mrok powoli zasnuwa
wielki, ponury pokój i nawiedza tysiącami cienistych kształtów
przerażenia jej umęczony i zesztywniały mózg. Mrok przeszedł w
ciemność, a czar nadal działał. Nagle w holu rozległy się pewne kroki,
usłyszała, że ktoś wchodzi do pokoju i szuka zapałek. Jej serce prawie
przestało bić. Przyszedł jej brat. Westchnęła mimowolnie i zemdlała.
Usłyszawszy westchnienie, Clarendon odwrócił się zaniepokojony
w stronę kanapy. Był niewymownie zszokowany widząc bladą,
nieprzytomną postać siostry. Była tak śmiertelnie blada, że przeraził
się do głębi duszy. Przypadł do niej i uklęknął, uświadomiwszy sobie,
co oznaczyłaby dla niego jej śmierć. Od dawna nieużywany w
prywatnej praktyce instynkt lekarza, dotyczący pierwszej pomocy,
zawiódł i tylko powtarzał jej imię, ściskając mechanicznie jej
przeguby, ogarnięty strachem i smutkiem. Potem pomyślał o wodzie.
Pobiegł do jadalni po karafkę. Potykając się w ciemności, która
wydawała się być portem nieokreślonego przerażenia, stracił nieco
czasu na znalezienie tego, czego szukał, lecz w końcu chwycił ją
drżącą ręką i pospieszył z powrotem. Metoda była prymitywna, lecz
skuteczna. Georginia poruszyła się, westchnęła ponownie i w końcu
otworzyła oczy.
— Żyjesz! — krzyknął przyciskając swój policzek do jej.
Po macierzyńsku pogłaskała jego włosy. Była prawie szczęśliwa,
że zemdlała, gdyż okoliczność ta odpędziła dziwnego Alfreda i
przywróciła dawnego jej brata. Usiadła powoli i próbowała go
uspokoić.
— Nic mi nie jest Al. Daj mi tylko szklankę wody. Nie sądź, że
zachoruję, nie mam czasu na takie głupstwa!
Wyraz oczu Alfreda pokazał wyraźnie, że jej opanowanie i mowa
wywarły swój efekt. Panika opuściła go natychmiast, zamiast niej na

291
jego twarzy ukazał się nieokreślony, kalkulujący wyraz, jakby
przyszła mu na myśl jakaś cudowna możliwość. Widziała
przebiegające po niej fale chytrości i oszacowań. Coraz mniej była
pewna, czy jej zapewnienia były stosowne i zanim się odezwał
poczuła, że drży z jakiegoś nieokreślonego powodu. Instynkt
podpowiedział jej, że jego chwilowe zdrowe zmysły należą do
przeszłości i że teraz jest znowu szalonym fanatykiem badań
naukowych. Było coś złego w szybkim zmrużeniu oczu na jej
przypadkowa wzmiankę o tym, że czuje się dobrze. O czym myślał?
Do jakich nienaturalnych ostateczności popchnęła go pasja
eksperymentowania? W czym leżało specjalne znaczenie jej czystej
krwi i absolutna nieskazitelność organizmu?
— Lekko gorączkujesz, Georgie — powiedział precyzyjnym,
wystudiowanym głosem, profesjonalnie zaglądając jej w oczy.
— Co? Nonsens, nic mi nie jest — odparła. — Ktoś mógłby
pomyśleć, że doglądasz chorego na febrę. Jakże byłoby to poetyckie,
gdybyś wykonał ostatnią próbę na własnej siostrze…
Clarendon wzdrygnął się silnie. Czyżby przejrzała jego życzenie?
Czy mruknął coś na głos…? Przyjrzał się jej uważnie i zobaczył, że
nie podejrzewała prawdy. Uśmiechała się słodko do niego i klepała go
po ręce. Z kieszeni kamizelki wyjął mały, podłużny, skórzany futerał i
wyjął niewielką, złotą strzykawkę.
Zastanawiam się — zaczął z łagodnym moralizatorstwem — czy
naprawdę chcesz pomoc nauce, gdyby zaszła taka potrzeba? Czy
poświęciłabyś się medycynie jak córka Jeftego, co jak wiesz, oznacza
absolutną doskonałość i zakończenie mego dzieła?
Georginia poznała w końcu, że ziściły się jej najgorsze obawy, nie
pozostało jej nic innego, jak uspokajać go i modlić się, aby Margarita
odnalazła Jamesa Daltona.
— Wyglądasz na zmęczonego — powiedziała delikatnie. —
Dlaczego nie weźmiesz trochę morfiny i nie prześpisz?
Odparł z wyszukana rozwagą: — Tak, masz rację. Jestem
zmęczony tak jak ty. Oboje potrzebujemy snu. Morfina będzie w sam
raz… Poczekaj, pójdę napełnić strzykawki i oboje weźmiemy
odpowiednie dawki.
Ciągle bawiąc się pustą strzykawką wyszedł cicho z pokoju.
Georginia w bezcelowej desperacji nadsłuchiwała jakiegoś znaku

292
nadchodzącej pomocy. Wydawało się jej, że słyszy Margaritę na dole i
wstała zadzwonić, chcąc dowiedzieć się o losach swego przesłania.
Stara służąca odpowiedziała natychmiast: oświadczyła, że dostarczyła
przesłanie do hotelu już kilka godzin temu. Gubernatora nie było, ale
recepcjonista obiecał przekazać mu wiadomość po przyjściu.
Margarita zeszła na dół, brat jeszcze się nie pojawił. Co robi? Co
zamierza? Usłyszała trzask zewnętrznych drzwi, wiedziała więc, że
musiał wyjść do kliniki. Czy zapomniał o swych planach?
Niepewność stała się trudna do zniesienia.
Zadzwonił dzwonek przy bramie uruchamiając jednocześnie
dzwonki w klinice. Usłyszała kocie kroki Suramy, potem pewny,
znajomy głos Daltona. Z prawie histerycznym westchnieniem nieomal
wybiegła mu na spotkanie. Przez chwilę nie padło ani jedno słowo,
gdy całował jej ręce w staroświecki sposób. Potem Georginia
wybuchła pospiesznymi wyjaśnieniami. Dalton słuchał z powagą i
zrozumieniem, początkowa dezorientacja ustąpiła miejsca zdumieniu,
współczuciu i decyzji. Przesłanie nieco opóźniło się z winy
niedbałego recepcjonisty i dotarło do niego w samym środku dyskusji
o Clarendonie z powodu pewnego artykułu.
Gdy Dalton dowiedział się, że powrót Alfreda spodziewany jest w
każdej chwili z dawką morfiny postanowił, że lepiej porozmawia z
nim w cztery oczy. Poszedł do mrocznej biblioteki i zaczął przeglądać
książki, nasłuchując jednocześnie pospiesznych kroków Clarendona
na chodniku prowadzącym z kliniki. Kąty ogromnego pomieszczenia
były posępne mimo kandelabrów, a im uważniej przyglądał się
księgozbiorowi, tym mniej mu się podobał. Nie była to wyważona
kolekcja normalnego lekarza, biologa czy człowieka wykształconego.
Było tu zbyt wiele woluminów na wątpliwe tematy; o ciemnych
spekulacjach i zakazanych rytuałach średniowiecza i dziwnych,
egzotycznych misteriach, zapisanych w obcych, nieznanych językach.
Wielki notatnik na stole także zawierał mroczne treści. Ręczne pismo
było neurotyczne, a duch zapisków wysoce niepokojący. Długie
ustępy zapisano literami greckimi i gdy Dalton wezwał na pomoc swą
lingwistyczną pamięć, doznał nagłego wstrząsu, chcąc, aby zmagania
jego kolegi z Ksenofontem i Homerem były bardziej owocne. Było tu
coś złego, coś potwornie złego i gubernator opadł na krzesło
zagłębiając się coraz bardziej w barbarzyńską grekę doktora, nagle

293
poczuł na ramieniu dłoń.
— Co, jeśli mogę zapytać, jest przyczyną tego wtargnięcia?
Clarendon stał obok krzesła, trzymając w ręku małą złotą
strzykawkę. Wydawał się być opanowany i Dalton przez chwilę
myślał, że siostra przesadziła z jego stanem. Gubernator postanowił
być bardzo ostrożny w rozmowie.
— Nie sądzę, abyś się o to troszczył, ale spójrz na ten artykuł. O
tu! „Czarna febra pokonana przez nową surowicę.” Napisał to doktor
Miller z Filadelfii. Sądzi, że wyprzedził cię w metodach leczenia. W
klubie była dyskusja, a Macneil sądzi, że opis jest bardzo
przekonujący. Ja, jako laik, nie mogę tego osądzać. Oczywiście, jeśli
jesteś zajęty nie będę ci przeszkadzać…
Clarendon przerwał ostro: — Idę zrobić siostrze zastrzyk, potem
zerknę, co napisał ten znachor. Znam Millera… To przeklęty złodziej i
ignorant, nie wierzę, aby miał umysł zdolny do powtórzenia moich
metod.
Dalton poczuł nagle intuicyjnie, że Georginia nie może otrzymać
tego zastrzyku. Było w nim coś złowrogiego. Z tego, co powiedziała
wynikało, że Alfred przygotowywał go niezwykle długo, znacznie
dłużej niż wymaga rozpuszczenie tabletki morfiny. Postanowił
zatrzymać gospodarza tak długo jak to było możliwe, starając się
jednocześnie wybadać jego zamiary w mniej subtelny sposób.
— Przykro mi, że Georginia nie czuje się dobrze. Jesteś pewien,
że to jej pomoże? Nie zrobi krzywdy?
Mina Alfreda świadczyła, że trafił w sedno.
— Zaszkodzi!? — krzyknął. — nie gadaj głupstw! Wiesz, że ona
musi być zdrowa, aby służyć nauce, jak powinni jej służyć
Clarendonowie. W końcu zaakceptowała fakt, że jest moją siostrą, nie
jest ofiarą… Jest kapłanką prawdy, a ja kapłanem… — zabrakło mu
tchu. Nagle skupił się na artykule. — Ale pokaż mi, co napisał ten
szarlatan… Jeśli sądzi że dzięki swej pseudonaukowej retoryce stanie
się doktorem, jest większym prostakiem niż myślałem!
Zdenerwowany znalazł stosowną stronicę i zaczął czytać ściskając
w ręku strzykawkę. Dalton zastanawiał się, jaka jest prawda. MacNeil
zapewniał go, że autor jest jednym z najlepszych patologów i choć
artykuł może zawierać jakieś błędy, stoi za nim umysł potężny,
wykształcony, absolutnie uczciwy i pewny.

294
Przyglądając się doktorowi zauważył, że oblicze tamtego
pobladło. Wielkie oczy zalśniły, a kartki szeleściły w szczupłych
palcach, Na wysokie, białe jak kość słoniowa czoło wystąpiły kropelki
potu. Opadł na krzesło i pożerał tekst. Nagle wydal dziki wrzask,
rzucił się do stołu i zaczął przerzucać papiery i książki zanim opuściła
go świadomość.
Dalton rzucił się na pomoc przyjacielowi, podniósł go i posadził
na krześle. Skropił wodą wykrzywioną twarz. Wielkie oczy otworzyły
się. Były przytomne — głębokie, smutne i niewątpliwie przytomne
Dalton poczuł, że jest świadkiem tragedii tak głębokiej, że nie miał
nadziei, iż istnieje jakiś sposób pocieszenia przyjaciela.
Lewa ręka doktora nadal ściskała złotą strzykawkę. Clarendon
odetchnął głęboko, rozluźnił palce i przyglądał się błyszczącej rzeczy.
Potem przemówił, wolno, z nieskończonym smutkiem krańcowej
desperacji: — Dziękuje, Jimmy, już w porządku. Ale jest jeszcze dużo
do zrobienia. Pytałeś mnie przed chwilą, czy to nie zaszkodzi Georgie.
Teraz mogę ci powiedzieć, że nie. — Przekręcił małą śrubkę w
strzykawce i położył palec na tłoku wbijając jednocześnie sobie igłę.
Dalton krzyknął: — Dobry Boże! Al, co ty zrobiłeś?
Clarendon uśmiechnął się lekko — uśmiechem pokoju i
rezygnacji, tak różnym od sardonicznego uśmiechu kilku ostatnich
tygodni.
— Powinieneś wiedzieć, Jimmy. Znając twoją biegłość w grece,
wiele nie opuściłeś. TO JEST PRAWDA! Jamesie, nie lubię się
wstydzić, ale mam prawo ci powiedzieć, że wciągnął mnie w to
wszystko Surama. Nie mogę powiedzieć kim lub czym on jest, gdyż
sam nie jestem tego pewien, a tego, co wiem nie powinien wiedzieć
nikt o zdrowych zmysłach. Nie należy uważać go za istotę w pełni
ludzką, i nie jestem pewien, czy on żyje tak jak my. Możesz myśleć,
że opowiadam jakieś brednie. Chciałbym aby tak było, lecz te
wszystkie potworności są prawdą. Wystartowałem w życie z czystym
umysłem i jasnym celem. Chciałem uwolnić świat od febry.
Próbowałem i nie udało mi się… Dziękuj Bogu za to, że uczynił mnie
na tyle uczciwym, aby to przyznać. NIE ZNALAZŁEM ŻADNEJ
TOKSYNY I NIGDY NIE BYŁEM NAWET W POŁOWIE DROGI
DO JEJ ODKRYCIA.
Nie bądź taki wstrząśnięty, stary przyjacielu… Taki stary gracz

295
polityczny jak ty musiał wiele rozumieć z tego co się dzieje. Mówię
ci: NAWET NIE ZACZĄŁEM LECZYĆ FEBRY. Ale moje badania
zaprowadziły mnie do dziwnych miejsc, a moje przeklęte szczęście
pozwoliło mi słuchać jeszcze dziwniejszych ludzi. Jamesie, powiedz
ludziom, aby trzymali się z dala od starożytnych, ukrytych miejsc na
Ziemi… Są niebezpieczne… Działają tam siły nie dla ludzi o
zdrowych zmysłach.
Świat jest cholernie stary, Jamesie, i zawiera całe rozdziały, które
zostały zamknięte!. To przerażająca myśl: Całe zapomniane cykle
ewolucji, z ich istotami i rasami, wiedzą i chorobami — wszystko to
przeminęło zanim pierwsza ameba poruszyła się w tropikalnych
morzach. Powiedziałem: przeminęły, ale nie jest dokładnie tak. Tak
byłoby lepiej, ale nie jest. W pewnych miejscach — nie mogę się
zdradzić gdzie — przetrwały pewne archaiczne formy życia. Są kulty,
wiesz — grupy kapłanów zła pochodzące z krain, które teraz
pochłonęło morze. Atlantyda była ich wylęgarnią. To straszliwe
miejsce. Jeśli niebiosa są litościwe, nikt nie powinien wyciągać z
morza tych koszmarów. Mieli jednak kolonię, która nie zatonęła…
Gdybyś nawiązał zażyłe stosunki z pewnym kapłanem Tuaregów w
Afryce, opowiedziałby ci prawdopodobnie niesamowite historie, które
można usłyszeć też na ponurych płaskowyżach Azji… O największej
tajemnicy nigdy się nie dowiesz… Dotyczy kogoś lub czegoś co
przetrwało bluźnierczo długi okres czasu i zostało ożywione dzięki
pewnym procesom, niezbyt jasnych dla człowieka, który mi o tym
opowiadał… Wiesz, że nie jestem złym lekarzem. Tam w Hoggar
udało mi się dokonać czegoś, czego nie dokonał żaden kapłan.
Zaprowadzili mnie, z zawiązanymi oczyma, w pewne miejsce,
którego nikt nie odwiedzał od pokoleń — i powróciłem z Suramą…
Spokojnie Jamesie! Wiem, co chcesz powiedzieć: Skąd on wie to
wszystko? Jak potrafi mówić po angielsku, czy w każdym innym
języku, jeśli mam być szczery, i to bez akcentu? Dlaczego poszedł ze
mną? Nie mogę ci powiedzieć… On zna idee, obrazy i wrażenia, które
nie mieszczą się w ludzkiej wyobraźni. Wykorzystał mnie i moją
naukę. Powiedział o wielu rzeczach, otworzył nowe widoki, nauczył
wiary w prastarych, pierwotnych, bluźnierczych bogów i wskazał
drogę do straszliwego celu…
Nie nalegaj Jamesie… Dla twych zdrowych zmysłów… Ten stwór

296
nie ma żadnych ograniczeń. Trzyma z gwiazdami i ze wszystkimi
siłami natury. Mie myśl, że jestem szalony, Jamesie — przysięgam, że
nie! Miałem już okazję do wielu wątpliwości. Dał mi nowe rozkosze,
będące formami jego paleogenicznej wiary, a największą z nich była
czarna febra.
Na Boga, Jamesie! Czyż nie widzisz, jak się rzeczy mają? Nadal
wierzysz w to, że czarna febra pochodzi z Tybetu, że dowiedziałem się
o niej właśnie tam… Człowieku, pomyśl! Spójrz na ten artykuł!
Miller znalazł podstawową antytoksynę, która położy kres wszystkim
febrom, gdy tylko ludzie nauczą sieją modyfikować dla rożnych ich
form. Pozbawił mnie ideałów młodości… Dokonał tego, czemu
poświęciłem całe życie… Dziwisz się, że dokonał we mnie zwrotu?!
Za późno…! Lecz nie za późno, aby uratować innych!
Domyślam się, że trochę bredzę… Wiesz, zastrzyk…
Nie mogłeś się natknąć na fakty dotyczące czarnej febry. Czyż
Miller nie napisał, że wyleczył siedem przypadków swoją surowicą.
To korekta diagnozy, Jamesie. Wydawało mu się tylko, że to czarna
febra. Mogę czytać między wierszami. Tu, stary, na tej stronie jest
klucz do wszystkiego. Przeczytaj to. Widzisz? Przypadki z wybrzeża
Pacyfiku NIE REAGOWAŁY na jego surowicę. To go zastanowiło. Te
przypadki nie były podobne do żadnej febry, którą znał… Cóż, to były
moje przypadki! To były PRAWDZIWE przypadki czarnej febry, nie
ma na Ziemi surowicy, która uleczyłaby czarną febrę…
Skąd wiem? PONIEWAŻ CZARNA FEBRA NIE POCHODZI Z
TEJ ZIEMI. Tylko Surama wie skąd, gdyż on ją tu przyniósł i
rozprzestrzenił. To cała tajemnica, Jamesie. Wszystko co robiłem, to
ROZPRZESTRZENIAŁEM FEBRĘ, KTÓRĄ MIAŁEM W TEJ
ZŁOTEJ STRZYKAWCE I ZAWARTOŚCI TEGO PIERŚCIENIA…
Nauka?! Ślepcy! Chciałem zabijać, zabijać, zabijać! Jedno
naciśnięcie palca i czarna febra zostawała zaszczepiona. Chciałem
widzieć, jak żywe istoty skręcają się i wiją, krzyczą i toczą pianę z ust.
Jedno naciśnięcie tłoczka strzykawki i mogłem im się przyglądać jak
umierają… To dlatego kułem wszystko w zasięgu wzroku tą przeklętą
igłą. Zwierzęta, przestępców, dzieci, służących — i w końcu
ukułbym…
Głos Clarendona załamał się, skulił się na krześle.
— To było, Jamesie, moje życie. Surama takim je uczynił…

297
Czuwał nade mną do chwili, gdy już nie mogłem się oprzeć. Potem
było tego zbyt wiele NAWET DLA NIEGO. Próbował mnie
powstrzymać. Wyobraź sobie: On próbował powstrzymać swego
pupila! Ale teraz dostałem ostatni obiekt. To moja ostatnia próba.
Dobry obiekt, Jamesie.. Jestem zdrowy, piekielnie zdrowy. Co za
piekielna ironia? Szaleństwo znikło, a więc nie będzie żadnej
radości… — ciało doktora zaczęło drżeć.
Dalton żałował — wśród całego tego horroru i oszołomienia — że
nie odczuwa smutku. Na ile historia Alfreda była czystym nonsensem,
a ile koszmarną prawdą — tego nie mógł powiedzieć. Na razie czuł,
że ten człowiek jest raczej ofiarą niż przestępcą. Jak w kalejdoskopie
przesunęły się przed nim wspomnienia z dawnych dni: mały Alf,
podwórze przy Phillips Exeter, czworokąt przy Columbia, bójka z
Tomem Cortlandem, kiedy uratował Alfa od pobicia…
Pomógł Clarendonowi położyć się na kanapie i zapytał delikatnie,
co ma robić. Alfred mógł teraz tylko szeptać, ale prosił o wybaczenie
wszelkich niegodziwości i polecił swą siostrę opiece przyjaciela.
Uczyń… Uczyń ją szczęśliwą — wysapał. — Zasługuje na to!
Męczeństwo… to… mit! Wynagrodź jej to, Jamesie. Nie pozwól…
aby się dowiedziała… więcej… niż wie!
Jego głos przeszedł w mamrotanie, zapadł w otępienie. Dalton
zadzwonił, ale Margarita poszła już do łóżka, więc zawołał Georginię.
Była bardzo blada. Krzyki brata oszołomiły ją, ale wierzyła
Daltonowi… Pozwolił jej pocałować brata i poprosił, aby udała się do
swego pokoju i odpoczęła.
Sam musiał znieść znacznie więcej. Clarendon majaczył w
delirium. Dalton nigdy nie powtórzył tego, co usłyszał z tych
obrzmiałych, poczerniałych warg, lecz wiedział, że nigdy nie będzie
już tym samym człowiekiem. Dziękował Bogu, że jego laicka
ignorancja uczyniła je niezrozumiałymi i pozbawionymi znaczenia.

***

Nad ranem Clarendon nagle odzyskał przytomność i zaczął mówić


pewnym głosem: — Jamesie, nie powiedziałem ci, co należy zrobić.
Wyślij do doktora Millera ustępy greckie z mego notatnika, a także
wszystkie inne notatki. Dziś jest on wielkim autorytetem… Twój

298
przyjaciel w klubie miał rację. Wszystko w klinice musi zostać
zniszczone. WSZYSTKO BEZ WYJĄTKU: MARTWE, ŻYWE
LUB… INNE. W tych butelkach na półkach są wszystkie plagi
piekielne. Spal je wszystkie… Gdyby ocalała choć jedna, Surama
rozprzestrzeni czarną śmierć na cały świat. A PRZEDE WSZYSTKIM
SPAL SURAMĘ! Ta…, ta istota nie może oddychać zdrowym
powietrzem. Teraz wiesz, że takie coś nie może chodzić po Ziemi. To
nie jest morderca… SURAMA NIE JEST CZŁOWIEKIEM! Jeśli
jesteś tak pobożny jak dawniej, Jamesie, to nie potrzebuje cię
popędzać. Pamiętaj o starym przysłowiu: „Czarownicy żyć nie
dozwolisz”.
Spal go, Jamesie… Nemezis Płomienia — tylko to może go
dosięgnąć, chyba że zastaniesz go śpiącym i wbijesz mu kołek w
serce. Zabij go… Oczyść wszechświat z pierwotnej skazy, którą
przywlokłem z eony trwającego snu.
Doktor uniósł się na łokciach. Jego głos przeszedł w
przeszywający krzyk. Jednak wysiłek był zbyt wielki i zapadł bardzo
szybko w głęboką śpiączkę. Dalton ułożył Alfreda na kanapie i zapalił
światło.
Mimo wszystko, czyż większość tego horroru nie była
wyolbrzymieniem i majaczeniem? Czy stary MacNeil zorientuje się, o
co chodzi w tym wszystkim? Gubernator starał się nie zasnąć i chodził
tam i z powrotem po pokoju, lecz przeliczył się z siłami.
Obudziło go mocne światło. Deski płonęły, ogień rycząc wzbijał
się w niebo w najbardziej zdumiewającym holokauście jaki
kiedykolwiek widział. To była naprawdę „Nemezis Płomienia”, jakiej
chciał Clarendon. Dalton czuł, że musiały tu mieć udział jakieś
dziwne materiały palne. Spojrzał zaniepokojony na kanapę, ale
Alfreda tam nie było. Chciał zawołać Georginię, ale zastał ją w holu.
Klinika płonie! — krzyknęła. — Gdzie jest Al?
Zniknął — odparł Dalton wyciągając rękę do niej, gdyż zaczęła
się chwiać, jak gdyby miała za chwilę zemdleć.
Delikatnie prowadząc ją do jej pokoju, obiecał natychmiast
rozpocząć poszukiwania, lecz ona pokręciła głową.
On nie żyje, Jamesie… Surama musiał mieć w tym udział — jej
głos przeszedł w szept.
Nagle przez otwarte okno dobiegł dźwięk głębokiego, potwornego

299
chichotu, a płomienie płonącej kliniki przybrały nowe kontury,
przypominające jakiegoś ogromnego, nienazwanego, koszmarnego
stwora. Obydwoje zatrzymali się z wahaniem. Z nieba wystrzeliła
błyskawica, uderzając w sam środek płonących ruin. Chichot ucichł
zastąpiony niesamowitym wyciem jakby tysiącem wilkołaków i guli.

***

O świcie James powiedział cicho do Georginii, która złożyła mu


głowę na piersi płacząc: — Kochanie, myślę, że on odpokutował.
Musiał podpalić klinikę, gdy spałem. Powiedział, że musi zostać
spalona ze wszystkim, co się w niej znajduje… Z Suramą. To był
jedyny sposób, aby uchronić świat od nieznanego horroru. Wiedział o
tym i zrobił co do niego należało. To był wielki człowiek. Nie
zapominaj o tym. Możemy być z niego dumni: działał dla dobra
ludzkości i był tytanem — nawet w swych grzechach. Kiedyś powiem
ci więcej. To co zrobił, dobre czy złe, nie dokonał żaden inny
człowiek na świece. Był pierwszym i ostatnim, który zdarł pewne
zasłony, przewyższył nawet Apoloniusza z Tiany.

***

Po południu leniwi strażacy przeszukali ruiny i znaleźli dwa


szkielety z kawałkami poczerniałego ciała… Tylko dwa. Jeden należał
do człowieka, drugi stał się przedmiotem debaty wśród biologów
wybrzeża. Nie był to szkielet ani małpy, ani gada; sugerował linie
ewolucyjne, których śladów nie znała paleontologia. Spalona czaszka,
wystarczająco dziwna, była ludzka, ale reszta kości nie dawała się
określić. Tylko doskonale skrojone ubranie czyniło to ciało podobnym
do człowieczego.
Ludzkie kości należały do Clarendona. Nikt tego nie
kwestionował i świat opłakiwał śmierć największego lekarza swoich
czasów, bakteriologa, którego uniwersalna surowica powinna znacznie
przewyższyć antytoksynę doktora Millera. Wiele swych późniejszych
sukcesów dr Miller zawdzięczał notatkom przekazanym mu przez
ofiarę płomienia. Dawna rywalizacja i nienawiść ustały i nawet doktor
Wilfred Jones szczycił się znajomością ze zmarłym uczonym.

300
Daltonowie wiedli bardzo szczęśliwe życie. Zapomnieli o
dawnych strachach, lecz były drobnostki, które dziwnie ich
niepokoiły. Nie znosili ludzi o nadzwyczaj głębokim głosie, a
Georginia bladła na każdy gardłowy chichot. Senator Dalton obawiał
się języków.
MacMeil jednak wydawał się to rozumieć. Był prostym
człowiekiem i modli się, kiedy ostatnie z dziwnych książek Alfreda
Clarendona zamieniały się w popiół. Każdy, kto ze zrozumieniem
zajrzał do tych ksiąg, także pragnął odmówić cichą modlitwę.

301
302
HORROR W MUZEUM
(The Horror in the Museum)
Współautor: Hazeld Heald
Napisane w roku 1932
Przekład: Robert Lipski

1.

Zwykła ciekawość przywiodła Stephena Jonesa do Muzeum


Rogersa. Ktoś wspomniał mu o dziwacznym, podziemnym miejscu
przy Southwark Street po drugiej stronie rzeki, gdzie figury woskowe
były bardziej przerażające niż najokropniejsze eksponaty Madame
Tussaud. Pewnego kwietniowego dnia wybrał się tam w przekonaniu,
iż spotka go srogie rozczarowanie. Rzecz niezwykła, wcale tak się nie
stało. W tym gabinecie osobliwości rzeczywiście było coś
niezwykłego i odmiennego. Naturalnie znajdowały się tu postaci
typowe dla tego rodzaju miejsc: Landru, doktor Crippen, Rizzio, lady
Jane Grey, niezliczone ofiary wojen i rewolucji, a także potwory w
ludzkiej skórze: Gilles de Rais oraz markiz de Sade. Były jednakże i
inne, na widok których Jones zaczął oddychać szybciej. Sprawiły, że
pozostał aż do zamknięcia. Ktoś, kto zgromadził takie zbiory nie mógł
być zwykłym naciągaczem. I miał naprawdę wybujałą wyobraźnię,
aczkolwiek mogła być wytworem umysłu szalonego geniusza.
Później dowiedział się więcej na temat George’a Rogersa.
Pracował u Madame Tussaud, lecz wskutek jakichś bliżej
niesprecyzowanych problemów został zwolniony. Powątpiewano w
jego zdrowie psychiczne, opowiadano niestworzone historie o jakimś
sekretnym kulcie, choć ostatnio, z uwagi na sukces jego podziemnego
muzeum, krytykę znacznie złagodzono, koncentrując się natomiast na
innych aspektach jego zainteresowań Rogersa.
Hobby George’a Rogersa stanowiła teratologia oraz ikonografia
koszmarów, mimo to nawet on miał dość przyzwoitości, by wystawić
najcenniejsze eksponaty w specjalnym pomieszczeniu z napisem

303
„Tylko dla dorosłych”. Właśnie ta sala tak zafascynowało Jonesa.
Były tam przeraźliwe hybrydy ulepione z mistrzowską precyzją,
pomalowane w jaskrawe kolory. Wyglądały jak żywe. Obok postaci
mitologicznych: gorgon, chimer, smoków, cyklopów i ich
pobratymców, były i inne, wywodzące się z mroczniejszych i mniej
znanych legend: czarny, bezkształtny Tsathoggua, potworny Cthulhu z
mnóstwem macek, Chaugnar Faugn z ohydnymi ssawkami, a także
nienazwane, bluźniercze istoty z zakazanych ksiąg w rodzaju
Necronomiconu, „Księgi Eibona” czy Unaussprechlichen Kulten von
Juntza. Najgorsze dzieła stanowiły oryginalne projekty Rogersa i
przedstawiały kształty, które żadne z prastarych podań nie usiłowało
nawet sugerować. Kilka stanowiło odrażającą parodię znanych nam
form życia organicznego, niektóre natomiast zdawały się pochodzić z
makabrycznych wizji obcych planet i galaktyk.. Najbardziej szalone z
obrazów Clarke’a Ashtona Smitha mogły sugerować to i owo, nic
jednak nie było w stanie przygotować zwiedzającego na mrożący
krew w żyłach plugawy koszmar, stworzony dzięki nagromadzeniu
tych okropieństw w jednym miejscu, niezwykłemu ich odwzorowaniu
w najdrobniejszych szczegółach i nader przemyślnemu oświetleniu.
Stephen Jones — koneser osobliwości — odnalazł Rogersa w jego
zagraconym gabinecie i pracowni zarazem, znajdującej się za salami
muzealnymi, złowrogo wyglądającej krypcie, do której światło
wpadało jedynie przez małe, zakurzone, wąskie okienko w ceglanej
ścianie, umieszczone na poziomie brukowanego wewnętrznego
dziedzińca powyżej. Tu naprawiano eksponaty, tu powstawały
niektóre z nich. Woskowe ręce, nogi, głowy i torsy walały się
groteskowo na ławach, na półkach zaś leżały zmechacone peruki,
drapieżnie wyglądające zęby i szklane, łypiące groźnie gałki oczne.
Na wieszakach wisiały różnorodne kostiumy, w jednej z szaf leżały
stosy brył wosku w cielistym kolorze, a na pobliskim regale dostrzec
można było niezliczone puszki z farbą i pędzle. Pośrodku stał
pokaźnych rozmiarów piec do roztapiania wosku ze sporym,
żelaznym pojemnikiem na zawiasach i specjalną rynienką.
Wystarczyło lekkie dotknięcie, aby wosk wypłynął do podstawionej
formy.
W pracowni znajdowały się jeszcze inne przedmioty, choć nie
sposób określić czemu miały służyć. Na drugim końcu widniały zbite

304
z grubych desek drzwi. Były zamknięte na olbrzymią kłódkę z
namalowanym na niej dziwnym symbolem. Jones, który miał kiedyś
w rękach odrażający Necronomicon, wzdrygnął się mimowolnie
rozpoznając znak. Właściciel muzeum musiał być bez wątpienia
uczonym, przejawiającym sporą wiedzę w dziedzinie okultyzmu i
czarnej magii.
Rozmowa z Rogersem także go nie rozczarowała. Ów wysoki,
szczupły i ciut zaniedbany mężczyzna, o dużych, czarnych oczach,
bladym obliczu, z policzkami i podbródkiem pokrytym kilkudniowym
zarostem nie oburzył się na widok Jonesa, a wręcz przeciwnie:
niespodziewana wizyta wyraźnie go ucieszyła. Miał wreszcie
możliwość porozmawiać z kimś, kto, jak się okazało, w pełni
podzielał jego zainteresowania. Głos miał osobliwie głęboki i
dźwięczny, przepełniony nutą tłumionej pasji i fanatycznej fascynacji.
Jones nie dziwił się, że wielu uważało go za obłąkanego.

***

Z każdą kolejną wizytą — a w miarę upływu czasu stały się


regularne — Jones utwierdzał się w przekonaniu, że Rogers coraz
bardziej się przed nim otwiera. Od pierwszego spotkania wiedział, że
właściciel muzeum skrywa jakąś tajemnicę związaną z jego wiarą i
sekretnymi praktykami. Te przeczucia zostały podparte opowieściami
i kilkoma słabej jakości fotografiami, których treść była niemalże
zabawna w swej groteskowości.
Któregoś czerwcowego wieczoru Jones przyniósł z sobą butelkę
wybornej whisky i wdał się z gospodarzem w szczerą rozmowę.
Rogers podjął temat, którego dotąd unikał. Jego słowa zabrzmiały
niczym majaczenia szaleńca. Już wcześniej opowiadał niesamowite
historie o tajemniczych wyprawach do Tybetu, afrykańskiego
interioru, na pustynie Arabii, w dolinę Amazonii, na Alaskę oraz na
kilka mało znanych wysp południowego Pacyfiku. Przyznał także, iż
czytał tak potworne i na wpół mityczne księgi jak prastare
Manuskrypty Pnakotyczne i Pieśni Dholi, mające wywodzić się z
nieludzkiego, przeraźliwego płaskowyżu Leng. Jednakże było to
niczym w porównaniu z rojeniami, jakie Jones usłyszał tamtego
czerwcowego wieczoru.

305
Krótko mówiąc Rogers zaczął chełpić się pewnymi znaleziskami,
będącymi w jego posiadaniu, których przed nim nie odkrył żaden
człowiek. Co więcej, dowody miał ze sobą. Zgodnie z tym, co wyznał
pod wpływem alkoholu, posunął się dalej niż wszyscy inni
interpretatorzy zapomnianych i pierwotnych ksiąg. Ich treść
przywiodła go do pewnych odległych miejsc, gdzie ukrywają się
ostatni przedstawiciele prastarej rasy — żyjącej na Ziemi na wiele
eonów przed ludzkością — i w kilku przypadkach posiadającej
kontakt z innymi wymiarami i światami, z którymi łączność była w
przedwiecznych czasach dużo częstsza.
Jonesa zdumiała łatwość, z jaką Rogers wymyślał fantastyczne
historie i zastanawiał się, czy pogłoski o jego rzekomej chorobie
psychicznej nie były czasem prawdziwe. Czy jego urojenia wzięły
swój początek w czasach pracy w muzeum Madame Tussaud, czy
może jego choroba była utajona, wrodzona, a wybór podjętej pracy
stanowił jeden z objawów? Tak czy owak, praca Rogersa była ściśle
związana z jego poczynaniami. Nie ulegało wątpliwości, że aluzje,
którymi sypał jak z rękawa dotyczyły koszmarnych istot
wystawionych w salach „dla dorosłych”. Nie zważając na to, iż może
zrobić z siebie błazna, Rogers najwyraźniej chciał dać swojemu
gościowi do zrozumienia, że nie wszystkie z tych upiornych stworzeń
były sztucznymi kukłami.
Sceptycyzm Jonesa i jego szczere rozbawienie zakłóciły spokój i
serdeczną atmosferę spotkania. Bez wątpienia Rogers traktował swoje
słowa bardzo poważnie. Plagle stał się posępny, zamknięty w sobie, a
obecność gościa tolerował tylko dlatego, że liczył, iż w końcu uda mu
się zburzyć otaczający tamtego mur typowo mieszczańskiego
niedowierzania i protekcjonalności.
Odtąd szaleńcze opowieści i aluzje dotyczące rytuałów oraz ofiar
składanych nienazwanym bóstwom zdawały się nie mieć końca,
nieraz zdarzało się, iż Rogers prowadził Jonesa do zamkniętej części
muzeum, gdzie wskazując na znajdujące się tam poszczególne
potworności, zwracał uwagę na pewne drobne szczegóły ich budowy,
których nie byłby w stanie odtworzyć nawet najzdolniejszy
rzemieślnik.
Jones, wiedziony czystą fascynacją, wciąż odwiedzał muzeum,
choć czuł, że gospodarz nie traktuje go już równie przyjaźnie. Zawiódł

306
jego zaufanie i zdawał sobie z tego sprawę. Bywało, że dla
ułagodzenia Rogersa udawał, iż wierzy w którąś z jego obłąkanych
historii, tyle że nawiedzony właściciel okazał się zbyt sprytny, by
nabrać się na takie sztuczki.
Napięcie sięgnęło zenitu we wrześniu, kiedy Jones przypadkiem
zajrzał do muzeum i zaczął spacerować mrocznymi, znanymi już
sobie doskonale korytarzami.
Magle od strony pracowni Rogersa dobiegł niespotykany,
zagadkowy dźwięk. Inni goście także go usłyszeli i zaczęli rozglądać
się nerwowo w poszukiwaniu źródła zawodzące echa, niosącego się
przez podziemne pomieszczenia. Trzej pracownicy wymienili dziwne
spojrzenia, a jeden — śniady, milczący, wyglądający na cudzoziemca,
który zawsze pomagał Rogersowi przy naprawach i projektowaniu
kolejnych eksponatów — uśmiechnął się, czym zdumiał kolegów, a
Jonesa wprawił w głęboką konsternację. Sądząc po odgłosach słyszeli
skomlenie albo skowyt psa. Zwierzę musiało być skrajnie przerażone i
cierpiało okrutne męki. Aż strach było słuchać, tyle zgrozy, udręki i
bólu zawarło się w tym przeciągłym wyciu, a fakt, iż rozległ się w tak
niezwykłym miejscu tylko przydał mu niesamowitości. Jones
przypomniał sobie, że wprowadzanie psów do muzeum było surowo
zakazane.
Zmierzał właśnie w kierunku drzwi prowadzących do pracowni,
kiedy drogę zastąpił mu ów śniady pomocnik.
— Pan Rogers — rzekł głosem przepełnionym zagadkowym
akcentem, przy czym w jego tonie zabrzmiały zarazem sardoniczna i
przepraszająca nuta — niestety wyszedł i stanowczo zabronił, by pod
jego nieobecność wpuszczać kogokolwiek do pracowni. Co się tyczy
tego skomlenia, bez wątpienia dochodziło z podwórza przy muzeum.
W tej okolicy jest mnóstwo bezdomnych kundli i często walczą
między sobą, strasznie przy tym hałasując. U nas nie ma żadnych
psów. Jeśli jednak chce się pan zobaczyć się z panem Rogersem,
proszę przyjść tuż przed zamknięciem.
Jonesowi nie pozostawało nic innego niż wyjść po kamiennych
stopniach i rozejrzeć trochę po okolicy. Sąsiednie, z wolna popadające
w ruinę budynki, niegdyś zamieszkałe, teraz zmienione w większości
w sklepy i magazyny były bardzo stare. Niektóre, sądząc po
mansardowych dachach, zdawały się pochodzić jeszcze z epoki

307
Tudorów. W powietrzu czuć było nieprzyjemną, miazmatyczną woń.
Obok gmachu, w którego piwnicach mieściło się muzeum,
znajdowała się niska brama z brukowanym przejściem. Chcąc
rozwiązać zagadkę niesamowitego ujadania i uspokoić zszargane
nerwy wszedł tam i dotarł na wewnętrzne podwórze przy pracowni.
Podwórze tonęło w półmroku, tylne ściany starych, złych budowli
wydawały się jeszcze szpetniejsze niż ich murszejące frontony. Nie
spostrzegł ani jednego psa i zaczął zastanawiać się, jak to możliwe,
aby po tak zaciętej walce, na co wskazywałyby przeraźliwe dźwięki,
zwierzęta mogły ulotnić się tak szybko.
Pomimo twierdzenia pomocnika, że w muzeum nie było psów,
Jones spojrzał nerwowo na trzy wąskie, zakurzone, małe okienka
piwnicznej pracowni. Brudne, szare szyby wyglądały równie
odrażająco jak oczy śniętej ryby. Na lewo od nich zmurszałe schody
wiodły do masywnych, zamkniętych na zasuwę drzwi. Jakiś impuls
nakazał mu przykucnąć na wilgotnym, popękanym bruku i zajrzeć do
środka, wycierając szyby chustką. Miał nadzieję, że grube, zielone
zasłony rozsuwane przy pomocy długich sznurów nie są zaciągnięte.
W piwnicy było tak ciemno, że prawie nic nie widział poza
groteskowymi paraf emaliami, które od czasu do czasu wyłaniały się z
szarości w zależności od tego przez które z okien i pod jakim kątem
zaglądał do środka. Od razu zorientował się, że wewnątrz nie było
żywego ducha. Potem dostrzegł słabą poświatę na końcu
pomieszczenia. Bardzo go to zdziwiło. Nie rozumiał, po co ktoś
miałby zostawiać tu światło. Nie przypominał też sobie jakakolwiek
lampy gazowej czy elektrycznej. Jednak prostokątny kształt poświaty
podsunął mu pewną myśl.
Podczas pierwszej wizyty zauważył owe masywne, drewniane
drzwi, zabezpieczone wyjątkowo dużą kłódką, których Rogers nigdy
przy nim nie otwierał. Nad nimi widniał topornie nakreślony
odrażający symbol wywodzący się z fragmentarycznych zapisków
traktujących o zakazanej pradawnej magii. Jego wcześniejsze
rozważania na temat, co się za nimi znajdowało powróciły z nową,
zatrważającą mocą. Zimne ciarki przeszły mu po plecach.

***

308
Jones włóczył się po okolicy do osiemnastej, po czym zjawił się w
muzeum, nie potrafił wtedy powiedzieć, czemu tak mu zależało na
tym spotkaniu, musiał jednak żywić jakieś podświadome przeczucia
związane z rym niewytłumaczalnym psim skowytem i zagadkową
poświatą bijącą zza tajemniczych drzwi.
Kiedy przyszedł, pracownicy muzeum właśnie wychodzili.
Odniósł wrażenie, że Orabona (tak nazywał się asystent właściciela
muzeum) przygląda mu się z dziwnym rozbawieniem. To spojrzenie
ani trochę mu się nie spodobało, choć często widział, jak tamten
obrzucał nim swego pracodawcę.
Pusta, wysoko sklepiona sala z eksponatami wyglądała upiornie i
odpychająco. Przeszedł ją pozornie raźnym krokiem i zastukał do
gabinetu – pracowni. Chwilę czekał, w końcu usłyszał dobiegające ze
środka kroki. Zapukał powtórnie i w tej samej chwili szczęknął klucz,
a stare, zbite z sześciu desek masywne odrzwia uchyliły się z pewnym
wahaniem. W szczelinie między nimi a framugą ukazała się zgarbiona
postać George’a Rogersa z oczyma błyszczącymi osobliwym
blaskiem. Powitał gościa z niezwykłą mieszaniną radości i dystansu. Z
jego ust natychmiast popłynęły słowa pełne upiornej, niewiarygodnej
treści: „Dawni Bogowie, nienazwane ofiary, rzekomo prawdziwe
istoty znajdujące się w niektórych salach tego przerażającego gabinetu
osobliwości…” W gruncie rzeczy to samo co zwykle, aczkolwiek tego
dnia w jego głosie pobrzmiewała silniejsza niż kiedykolwiek, wręcz
niezłomna pewność siebie.
Najwyraźniej, skonstatował Jones, ten nieszczęśnik z każdym
dniem coraz bardziej popadał w obłęd. Szaleństwo brało górę.
W miarę upływu czasu był coraz bardziej podenerwowany i nie
wiedział już, czy wspomnieć o zagadkowych wydarzeniach
minionego popołudnia.
Tymczasem Rogers — od czasu do czasu zerkając ukradkiem w
kierunku zamkniętych na wielką kłódkę drzwi na drugim końcu
pomieszczenia lub płachtę brezentu leżącą opodal na podłodze, pod
którą sądząc po wypukłościach spoczywało kilka niedużych
przedmiotów — grobowo dudniącym i łamiącym basem z
ożywieniem kontynuował monolog.
— Czy pamiętasz — rzucił — jak ci mówiłem o ruinach
prastarego miasta w Indochinach, gdzie żyli Tcho – Tcho? Musiałeś

309
przyznać, że tam byłem, kiedy zobaczyłeś zdjęcia. Choć uznałeś, że
postać „czyhającego w ciemnościach” ulepiłem z wosku. Gdybyś
mógł zobaczyć jak ten stwór wił się w podziemnych odmętach… Ach
to nic, mam dla ciebie jeszcze większą sensację, nigdy ci o tym nie
mówiłem, ponieważ chciałem wszystko dopiąć na ostatni guzik,
zanim komukolwiek zdradzę tę tajemnicę. Zdjęcia przekonają się, że
szczegóły topograficzne nie mogły zostać sfabrykowane. Sądzę, że
potrafię znaleźć i inny sposób, aby udowodnić, że ta istota nie jest
ulepioną przeze mnie woskową kukłą. Nigdy jej nie widziałeś, gdyż
pewne moje eksperymenty nie pozwoliły mi na wystawienie jej.
Właściciel muzeum ponownie rzucił dziwne spojrzenie w stronę
zamkniętych na kłódkę drzwi.
— To wszystko pochodzi z długiego rytuału zawartego w
Manuskryptach Pnakotycznych. Kiedy go rozgryzłem, zrozumiałem,
że może oznaczać tylko jedno. Zanim jeszcze na Ziemi pojawił się
człowiek, na północy, przed powstaniem Lomar, żyły pewne byty…
Ta była jedną z nich. Musieliśmy udać się aż na Alaskę, z fort Morton
na Nootak, ale to tam było, dokładnie tak jak się spodziewaliśmy.
Wiedzieliśmy o tym. Wielkie, gigantyczne ruiny… Zostało po nich
mniej niż oczekiwaliśmy, ale czegóż można się spodziewać po trzech
milionach lat? Poza tym, czyż legendy Eskimosów nie mówiły same
za siebie? Wnioski wydawały się oczywiste. Nie udało nam się
przekonać żadnego z tych eskimoskich śmieci, aby pojechał z nami i
musieliśmy wrócić szmat drogi aż do Nome po Amerykanów.
Orabona nie sprawdzał się w tym klimacie, był posępny i pełen
nienawiści. O tym jak odnaleźliśmy tę istotę opowiem ci później…
Po wysadzeniu lodu z pylonów centralnych ruin zgodnie z
naszymi przewidywaniami ujrzeliśmy schody. Niektóre płaskorzeźby
pozostały nienaruszone i nietrudno było powstrzymać Jankesów przed
pójściem za nami.
Orabona dygotał niczym liść, nigdy bym nie przypuszczał, że
może się tak zachowywać, wszak zwykle sprawia wrażenie
wyniosłego, dumnego i nieugiętego. Znał Dawną Wiedzę na tyle, by
odczuwać dojmującą zgrozę.
Wieczne światło zgasło, ale mieliśmy ze sobą pochodnie.
Ujrzeliśmy kości innych, żyjących przed nami eony temu, kiedy
jeszcze panował tu gorący klimat… Szkielety, jakich nawet nie

310
potrafiłbyś sobie wyobrazić. Zeszliśmy na trzeci poziom podziemi i
odnaleźliśmy tron z kości słoniowej, o którym wzmiankowano w
wielu zakazanych fragmentach… Mogę tylko powiedzieć, iż nie był
pusty.
Ta istota na tronie nie poruszała się. Zrozumieliśmy, że
potrzebowała nasycenia, ofiary, nie chcieliśmy jednak jej budzić.
Jeszcze nie. Najpierw zamierzaliśmy przewieźć ją do Londynu.
Wyszliśmy na powierzchnię po wielką skrzynię. Po zapakowaniu
znaleziska okazało się, że nie byliśmy w stanie wnieść go po trzech
kondygnacjach schodów. Te schody nie zostały stworzone dla ludzi, a
ich rozmiary wzbudzały konsternację.
Tak czy owak, skrzynia była piekielnie ciężka. Musieliśmy
wezwać Amerykanów, nie obawiali się zejścia do podziemi…
Powiedzieliśmy im, że mamy rzeźbę z kości słoniowej,
archeologiczny rarytas… Zobaczyli rzeźbiony tron i chyba nam
uwierzyli. To dziwne, ale nie uznali, że wynosimy stamtąd jakieś
skarby i nie zażądali, abyśmy odpalili im działkę, później w Home
opowiadali na ten temat dziwne i niepokojące historie, aczkolwiek
wątpię, aby kiedykolwiek wrócili do tych ruin, nawet po ów tron z
kości słoniowej.
Rogers przerwał, sięgnął do szuflady biurka i wyjął kopertę z
plikiem zdjęć. Wyjął jedno, położył przed sobą, po czym resztę oddał
Jonesowi. Fotografie przedstawiały ośnieżone wzgórza, psi zaprzęg,
mężczyzn w futrach i niezwykłe ruiny na tle śnieżnego krajobrazu.
Miały tak niezwykłe kształty i zbudowane były z tak wielkich
kamiennych bloków, że sam ich widok zastanawiał. Jedna z fotografii,
zrobiona przy użyciu lampy błyskowej, ukazywała niesamowitą
podziemną komnatę z niespotykanymi płaskorzeźbami i osobliwym
tronem, który z uwagi na swe proporcje nie mógł zostać stworzony dla
ludzi. Płaskorzeźby pokrywające wysokie ściany i nietypowe
sklepienie były w głównej mierze symboliczne, złożone z nieznanych
znaków i pewnych hieroglifów z na wpół zapomnianych, zakazanych
legendach. Nad tronem widniał ten sam co w pracowni przerażający
symbol. Jones spojrzał nerwowo w tamtą stronę. Z całą pewnością
Rogers bywał w dziwnych miejscach i widział rzeczy niezwykłe…
Jednakże zdjęcie mogło być przecież fałszerstwem, sprytną podróbką
wykonaną w jakimś atelier. Ostrożności nigdy za wiele. Nie należało

311
być nazbyt ufnym.
Tymczasem Rogers mówił dalej: — Tak więc w Nome
załadowaliśmy skrzynię na pokład i bez przeszkód dotarliśmy do
Londynu. Pierwszy raz przywoziliśmy z wyprawy żywą istotę… Nie
wystawiłem jej w muzeum, była mi potrzebna do ważniejszych
rzeczy. Poza tym wymagała karmienia, łaknęła ofiary. Ta istota jest
bowiem bogiem. Rzecz jasna, nie mogłem zapewnić jej ofiar do jakich
przywykła w czasach swej świetności, te bowiem już nie istnieją. Są
wszelako inne… Wiesz przecież, że krew to życie.
Wyraz twarzy Rogersa stawał się coraz bardziej niepokojący i
odrażający. Jones zaczął nerwowo wiercić się na krześle. Rogers
musiał chyba zauważyć podenerwowanie gościa; mówił dalej,
uśmiechając się złowieszczo; — Odnalazłem ją w ubiegłym roku i od
tej pory próbowałem stosować pewne rytuały i ceremonie ofiarne.
Orabona — zawsze przeciwny jej obudzeniu — niewiele mi pomógł,
nienawidzi jej, zapewne dlatego, że lęka się tego, co może sugerować
jej obecność. Stale ma przy sobie pistolet… Dla obrony własnej, jak
twierdzi, głupiec! Jakby człowiek był w stanie obronić się przed
bogiem! Jak kiedyś zobaczę, że sięga po broń, uduszę go
własnoręcznie. Domagał się, abym ją zabił i zrobił kukłę. Ja jednak
mam swoje plany i zamierzam je zrealizować, nawet wbrew takim
tchórzom jak Orabona i drwiącym sceptykom twojego, Jones,
pokroju. Wypowiedziałem słowa inkantacji, złożyłem kilka ofiar i w
UBIEGŁYM TYGODNIU NADESZŁA PRZEMIANA. Ofiara
została przyjęta!
Rogers oblizał wargi i zamilkł. Jones wyprężył się niczym struna.
Właściciel muzeum wstał, podszedł do płachty brezentu, na którą tak
często zerkał. Schylił się, ujął ją za jeden róg i znów się odezwał: —
Dość już wyśmiewałeś się z moich dzieł, najwyższy czas, abyś na
własne oczy ujrzał pewne fakty. Orabona powiadomił mnie, że dziś po
południu usłyszałeś skomlenie psa. Czy wiesz, co OZNACZAŁO?
Jones drgnął. Pomimo trawiącej go ciekawości byłby rad opuścić
to miejsce nie poznawszy odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Rogers
był jednak nieubłagany i zaczął podnosić brezent. Pod płachtą leżała
pogruchotana, niemal bezkształtna masa, z identyfikacją której Jones
miał sporo problemów. Czy była to żywa niegdyś istota, którą coś
zmiażdżyło z potworną siłą, wysysając krew przez tysiąc otworów,

312
jakie ziało w tej groteskowo niekształtnej bryle?
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, co ma przed sobą: Tyle tylko
pozostało z psa, dodać należy — psa sporej wielkości — pokrytego
krótką białą sierścią, nie sposób było odgadnąć rasy —
zniekształcenia były zbyt wielkie i nazbyt odrażające. Sierści
wyglądała na wypaloną — jakby jakimś żrącym kwasem — a
odsłoniętą i pozbawioną krwi skórę pokrywały niezliczone okrągłe
ranki lub nacięcia. Rodzaj tortur, jakim poddano zwierzę, by osiągnąć
ów efekt był nie do wyobrażenia.
Stephen Jones, czując narastającą odrazę, która przemogła nawet
jego nadzwyczajną ciekawość, wyprostował się i wrzasnął na całe
gardło: — Ty przeklęty sadysto, postradałeś rozum. Jak śmiesz robić
takie rzeczy i próbujesz jeszcze pokazywać owoce swych chorych
eksperymentów normalnym ludziom?
Rogers opuścił brezent, uśmiechając się złowieszczo. Jego głos
zabrzmiał nienaturalnie spokojnie: — Głupcze, skąd przypuszczenie
że to moje dzieło? Co ci przyszło do głowy? To nie dzieło człowieka i
wcale nie próbuję tego ukrywać. To ofiara, JEJ dzieło! Potrzebowała
zaspokoić głód, potrzebowała ofiary i przyjęła ją na swój sposób.
Pozwól jednak, że pokażę, jak wygląda.
Kiedy Jones wciąż się wściekał, Rogers podszedł do biurka, wyjął
zdjęcie, które dotąd leżało odwrócone na blacie, i pokazał z
triumfującą miną. Jones wziął je do ręki i spojrzał niemal machinalnie.
Po chwili jego spojrzenie stało się bardziej uważne i przenikliwe:
postać przedstawiona na fotografii wywarła na nim prawie
hipnotyczny efekt. Bez wątpienia Rogers przeszedł sam siebie
tworząc model tego niepokojącego koszmaru — dzieło iście
szatańskiego geniuszu. Jones zastanawiał się, jak zareagowaliby
zwiedzający, gdyby wystawiono ją w muzeum. Tak plugawe
stworzenie nie miało prawa istnieć. Zapewne na samą myśl o nim —
już po ukończeniu dzieła — jego twórca do reszty postradał rozum i
pogrążony w otchłani szaleństwa zaczął składać krwawe ofiary.
Jedynie twardy, niezłomny i racjonalny umysł był w stanie oprzeć się
jawnemu bluźnierstwu i sugestiom, jakoby podobny istoty mogły
kiedyś naprawdę istnieć.
Twór na zdjęciu kulił się lub raczej balansował na czymś, co
zdawało się być udaną reprodukcją monstrualnego, rzeźbionego tronu

313
z jednej z wcześniejszych fotografii. Opisanie go zwykłymi słowami
nie było możliwe, nic bowiem zbliżonego nigdy nie zagościło w
umyśle zdrowego psychicznie człowieka. Zdjęcie przedstawiało coś,
co mogło być dalekim krewniakiem ziemskich kręgowców, choć nie
można mieć całkowitej pewności.
Był olbrzymi! Nawet skulony — dwakroć przewyższał stojącego
obok niej rosłego przecież Orabonę. Tors posiadał owalny, z
sześcioma długimi, wężowatymi kończynami zakończonymi
szczypcami jak u kraba. Z górnego końca, wysunięta nieznacznie ku
przodowi, wyrastała mniejsza kulista formacja zaopatrzona w troje
ułożonych na kształt trójkąta oczu, długą na stopę, najwyraźniej giętką
ssawkę oraz wąskie, pionowe otwory przywodzące na myśl skrzela.
Najwyraźniej był to odpowiednik głowy. Większość ciała pokrywało
coś, co przypominało sierść, lecz co po bliższym przyjrzeniu okazało
się gęstwą czarnych, wąskich macek lub ssawek, skąd wystawało coś
w rodzaju żuwaczek. Na głowie i poniżej ssawki macki były dłuższe i
grubsze, pokryte spiralnymi pasmami.
Powiedzenie, że ta istota mogła wyrażać jakieś emocje wydawało
się kompletną pomyłką, a jednak Jones dostrzegał w tych trojgu
wypukłych ślepiach i sterczącej ukośnie ssawce niepohamowaną
nienawiść, chciwość i okrucieństwo zmieszanych z emocjami
nieznanych ludzkości, pochodzących spoza Ziemi, a nawet Układu
Słonecznego.
Ma tę fantastyczną bestię, skonstatował Jones, Rogers musiał
przelać całe swe szaleństwo i cały kunszt rzeźbiarskiego geniuszu.
Była niesamowita, choć zdjęcie udowadniało, że istniała.
Rogers wyrwał go z zamyślenia.
— No i jak…? Co o tym myślisz? Zastanawiasz się może, co
zmiażdżyło tego psa i wyssało zeń krew przy pomocy miliona
ssawek? Ta istota potrzebowała krwi i będzie potrzebować jej więcej.
Jest bogiem, a ja pierwszym kapłanem na czas jej przyszłych rządów.
Iä! Shub–Niggurath! Koza z Tysiącem Młodych!
Jones z odrazą i konsternacją opuścił fotografię.
— To na nic, Rogers. Są pewne granice. To wspaniała robota, ale
nic ci to nie da. Lepiej daj sobie spokój, niech Orabona rozwali to na
kawałki, a ty postaraj się zapomnieć. Pozwól, że na początek podrę tę
fotografię.

314
Rogers wyszczerzył zęby w grymasie wściekłości i —
wyrwawszy mu zdjęcie — podszedł do biurka.
— Głupcze, nadal uważasz że to oszustwo! Wciąż sądzisz, że to
moja robota. Wydaje ci się, że moje eksponaty to tylko pozbawione
życia woskowe kukły! Niech cię diabli, jeszcze się przekonasz, że się
pomyliłeś. Nie teraz, bo odpoczywa po przyjęciu ofiary. Później. O,
tak. I już nigdy więcej nie zwątpisz w jej moc.
Rogers zerknął na zamknięte drzwi, Jones sięgnął po kapelusz i
laskę.
— Dobrze, Rogers, później — jak sam powiedziałeś. Muszę już
iść, ale odwiedzę cię jutro około południa. Przemyśl jeszcze moją
radę, a zrozumiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej. 1 spytaj o to samo
Orabonę.
Rogers wyszczerzył zęby niczym dzikie zwierzę.
— Musisz już iść, hę? A więc jednak się boisz! Pomimo
buńczucznych słów… jednak się boisz! Twierdzisz, że moje
eksperymenty to jedynie kukły, a mimo to uciekasz, gdy próbuję ci
udowodnić, że jest inaczej. Jesteś jak ci, którzy usiłowali wygrać
zaproponowany przeze mnie zakład, że nie odważą się spędzić całej
nocy w moim muzeum… Mimo dumnych zapewnień i chełpliwych
przechwałek już po godzinie zaczynali krzyczeć na całe gardło i tłuc
pięściami w drzwi! Chcesz, abym spytał o zdanie Orabonę? Wy dwaj
— wciąż przeciwko mnie! Pragniecie zapobiec nadejściu nowych
rządów.
Jones zdołał zachować stoicki spokój.
— Nie, Rogers, nie mam nic przeciwko tobie. I bynajmniej nie
lękam się twoich figur, choć podziwiam twój genialny kunszt. Jednak
obaj jesteśmy dziś trochę wzburzeni i uważam, że odpoczynek dobrze
nam zrobi.
Rogers i tym razem zdołał go zatrzymać.
— Nie boisz się, hę? Czemu więc tak się spieszysz i chcesz stąd
wyjść? Pytam wprost: Czy odważyłbyś się zostać tu w pojedynkę
przez całą noc? Tak, czy nie? Czemu tak ci pilno, skoro nie wierzysz?
Jones przyjrzał mu się z uwagą.
— Właściwie nigdzie mi nie spieszno, ale co będę miał z tego, że
zostanę tu na noc? Nie ma się tu gdzie przespać. To zasadniczy minus
tego przybytku. Co to da komukolwiek z nas? Zrozum, Rogers, co

315
bym udowodnił zostając tu do rana, gdybyśmy wiedzieli o tym tylko
my dwaj. Udowodniłbym mianowicie, że twoje eksperymenty to
zwykłe oszustwo, ty zaś nie powinieneś pozwalać, by zdominowała
cię twoja wyobraźnia, co niestety ostatnimi czasy zdarza ci się coraz
częściej. Załóżmy, że JEDNAK TU ZOSTANĘ. Jeśli wytrzymam do
rana, czy zgodzisz się spojrzeć na wszystko z nieco innej
perspektywy, wziąć trzymiesięczny lub nawet dłuższy urlop i
pozwolić, aby Orabona zniszczył ten twój nowy eksperyment? Co ty
na to? Czy to nie jest uczciwa propozycja?
Właściciel miał nieodgadniony wyraz twarzy. Myślał intensywnie,
a z tego starcia sprzecznych emocji wyszedł zwycięsko złowieszczy
triumf.
Odpowiedział zduszonym głosem: — Niech będzie! Zgadzam się.
Wybierzemy się na kolację i wrócimy tu. Zamknę cię potem na klucz i
pójdę do domu. Rano zjawię się przed Orabona — on przychodzi pół
godziny przed innymi — i sprawdzę, jak sobie poradziłeś. Ale nie
podejmuj tej próby, jeśli nie jesteś dostatecznie pewny siebie i swego
sceptycznego nastawienia. Byli już tacy, którzy się wycofali… Ty też
będziesz miał taką możliwość. Przypuszczam, że dostatecznie długo
tłukąc pięściami do drzwi ściągniesz w końcu jakiegoś policjanta. Po
pewnym czasie może okazać się, że na dole wcale nie jest tak miło,
jak ci się wydawało… Bądź co bądź będziesz znajdował się w tym
samym budynku, choć nie w jednym pomieszczeniu z bogiem.
Wyszli tylnym wejściem na obskurne podwórze. Rogers zabrał ze
sobą brezent, w który zawinął ohydne, odrażające brzemię. Pośrodku
znajdowała się studzienka. Właściciel ostrożnie i z łatwością, jakby
robił to nie po raz pierwszy, podniósł ciężką pokrywę. Zawiniątko
wraz z plugawą zawartością trafiło w mroczną, cuchnącą czeluść
kanału.
Jones wzdrygnął się i niemal trwożliwie odsunął od chudego
mężczyzny.

***

Jakby za sprawą jakiejś niepisanej umowy zjedli kolację


oddzielnie, lecz umówili się, że spotkają się przed muzeum o
dwudziestej trzeciej.

316
Jones odetchnął swobodniej dopiero w taksówce, zbliżając się do
jasno oświetlonego Strandu. Zjadł kolację w cichej kafejce, po czym
wrócił do domu przy Portland Place, by wziąć kąpiel i zabrać kilka
rzeczy. W rozleniwieniu zastanawiał się, co robi teraz Rogers. Słyszał,
że posiadał wielki, upiorny dom przy Walworth Road, pełen
zakurzonych, mrocznych ksiąg, okultystycznych parafernaliów i
woskowych kukieł, których nie zdecydował się wystawić w muzeum.
O ile dobrze rozumiał, Orabona mieszkał w tym samym domu, ale w
innej jego części.

***

Punktualnie o 23 Jones zastał Rogersa przy piwnicach od strony


Southwark Street. Zamierali ze sobą kilka słów. Obaj wydawali się
spięci i podenerwowani. Zgodzili się, że czuwanie powinno mieć
miejsce w sali muzealnej, Rogers zaś nie nalegał, aby jego gość
spędził noc w tej części gabinetu osobliwości, gdzie znajdowały się
najpotworniejsze eksponaty. Właściciel muzeum zgasił wszystkie
światła przełącznikami umieszczonymi w pracowni, zamknął drzwi
krypty kluczem zawieszonym wśród wielu innych na dużym kółku, po
czym opuścił budynek muzeum nie podając ręki Jonesa, zamknął
drzwi frontowe i wspiął się po zmurszałych schodach na chodnik.
Nastała cisza i Stephen Jones zrozumiał, że właśnie rozpoczęło się
jego długie, żmudne czuwanie.

2.

W absolutnej ciemności rozległego, piwnicznego pomieszczenia


Jones zaczął przeklinać dziecinną naiwność, która go tu przywiodła.
Przez pierwsze pół godziny co chwilę zapalał ołówkową latarkę, teraz
jednak siedzenie po ciemku na jednej z ławek dla gości coraz bardziej
działało mu na nerwy. Za każdym razem promień światła odnajdywał
jakiś przeraźliwy, groteskowy obiekt: gilotynę, nienazwane monstrum,
ciało ze strugami czerwieni buchającymi z rozprutego gardła.
Wiedział, że to wszystko nie było prawdziwe, lecz już po półgodzinie

317
odechciało mu się ich oglądać.
Nie potrafił pojąć, co skłoniło go do przyjęcia propozycji tego
szaleńca. Dużo prościej byłoby zostawić go w spokoju lub wezwać na
pomoc psychiatrę. Zapewne w grę wchodziło poczucie więzi łączącej
wszystkich artystów. Rogers był na tyle genialny, że zasługiwał na
szansę wyrwania go ze szponów szaleństwa, należało to zrobić bez
większego rozgłosu. Każdy, kto tworzył tak niewiarygodne dzieła z
całą pewnością nie mógł pogrążyć się zbyt głęboko w otchłani obłędu,
choć tylko krok dzielił go od wieczności. Posiadał fantazję i
wyobraźnię połączonych ze sobą talentów Sime’a i Dore’a. W rzeczy
samej uczynił dla świata koszmarów równie wiele jak oni.
O północy ciemność rozbrzmiała biciem odległego zegara. Jones
uśmiechnął się na wiadomość z zewnętrznego świata, w którym
wszystko było w porządku.
Podziemne muzeum przywodziło na myśl kryptę — upiorną z
uwagi na dojmującą samotność. Nawet mysz byłaby dość miłym i
radośnie przyjętym kompanem, jednakże Rogers któregoś razu
pochwalił się, że z pewnych powodów do budynku nie zbliżały się
żadne gryzonie ani nawet owady. To było zastanawiające.
Panował niezmącony, grobowy spokój. Gdybyż rozległ się choćby
najcichszy dźwięk! Zaszurał nogami i w absolutnej ciszy rozległo się
przeraźliwe echo. Zakasłał, lecz w pogłosie tego suchego dźwięku
wychwycił drwiąco ironiczną nutę. Poprzysiągł sobie, że nie zacznie
mówić do siebie. To oznaczałoby rychłe załamanie nerwowe. Czas
zdawał się płynąć niewiarygodnie wolno. Mógłby przyznać, że minęło
wiele godzin odkąd po raz ostatni w świetle latarki zerkał na zegarek,
ale przecież całkiem niedawno wybiła północ.
Żałował, że ma tak piekielnie wyczulone zmysły. Coś w tej ciszy i
mroku niewiarygodnie je wyostrzyło. Jego uszy odbierały najcichszy
szmer, który niekoniecznie musiał dochodzić z ulicy. Zastanawiał się
nad mglistymi, absurdalnymi rzeczami w rodzaju muzyki sfer i
nieznanego, nieosiągalnego życia w obcych wymiarach nakładających
się na nasze. Rogers często o tym rozprawiał.
Iskierki światła błyszczące w jego oczach świdrujących ciemność
zdawały się koncentrować na osobliwej symetrii wzorów i ruchu.
Często myślał o tych dziwnych promieniach z najgłębszej otchłani,
które jawią się przed nami z braku innych źródeł światła, choć nigdy

318
nie spotkał się z czymś takim. Brak im było kojącej bezcelowości
zwykłych powidoków, co zdawało się sugerować istnienie woli i
celowości wykraczających poza wszelkie znane ziemskie pojęcia tych
słów. Pojawiło się także echo jakiegoś osobliwego niepokoju i
poruszenia. Wszystko było pozamykane na głucho i mimo braku
przeciągów Jones odniósł wrażenie, że powietrze wcale nie jest
nieruchome. Istniały lekkie skoki ciśnienia, choć nie dość silne, by
można je wziąć za emanacje pojawiających się gdzieś w pobliżu
niewidocznych bytów. Poza tym zrobiło się niezwykle chłodno. To ani
trochę mu się nie spodobało. W powietrzu czuło się słony posmak,
jakby zmieszało się ono z solanką jakichś mrocznych, podziemnych
wód, oraz nieprzyjemny odór wilgoci i pleśni. Za dnia nawet nie
zwrócił uwagi, że woskowe figury mają jakiś zapach. Coś
podpowiadało mu, iż kukły nie powinny tak pachnieć. Przywodziły
raczej na myśl słaby odór eksponatów w muzeum historii naturalnej.
To zdumiewające, zwłaszcza w świetle zapewnień Rogersa, iż nie
wszystkie jego eksponaty są sztuczne. (Z pewnością to stwierdzenie
pobudziło receptory węchowe Jonesa.) należało wystrzegać się
wybujałej wyobraźni. Czyż to nie ona przywiodła nieszczęsnego
Rogersa do szaleństwa?
Pustka, cisza i samotność tego miejsca coraz bardziej go
przerażały. Nawet odległe bicie zegara zdawało się napływać spoza
drugiego brzegu niezmierzonej kosmicznej otchłani. Jones pomyślał o
szalonej fotografii Rogersa: niezwykłej komnacie pełnej płaskorzeźb z
zagadkowym tronem, która — zdaniem właściciela muzeum —
liczyła sobie trzy miliony lat.
Może Rogers był na Alasce, ale to zdjęcie z pewnością wykonano
w atelier. Nie mogło być inaczej, zwłaszcza z uwagi na wspomniane
płaskorzeźby i przerażające symbole. I jeszcze ten monstrualny
kształt, rzekomo odkryty na tronie… Cóż za przykład chorej
wyobraźni! Zastanawiał się, jak daleko znajdował się od owego
szaleńczego woskowego majstersztyku, zapewne ukrytego za
mocnymi, zbitymi z desek i zamkniętymi na kłódkę drzwiami na
drugim końcu pracowni. Wolał nie myśleć o woskowych kukłach.
Czyż w tej sali nie było ich aż nadto? W dodatku niektóre wydawały
się niewiele mniej przerażające niż tamta budząca zgrozę istota. A za
płóciennym parawanem na końcu sali znajdowała się galeria

319
potworności „Tylko dla dorosłych”. Bliskość niezliczonych
woskowych kształtów sprawiała, że Jones coraz bardziej się niepokoił,
odliczał każdy mijający kwadrans, każdą upływającą minutę.
Znał muzeum na tyle dobrze, iż nawet w ciemnościach pamiętał
doskonale, gdzie znajdowały się poszczególne eksponaty. Co więcej,
mrok jeszcze bardziej podkreślał pewne niepokojące niuanse każdego
z nich. Gilotyna zdawała się skrzypieć złowieszczo, a brodate oblicze
Landru wykrzywiał upiorny, złowróżbny grymas. Z podciętego gardła
innej ofiary zdawał się płynąć ohydny bulgot, a bezgłowa, beznoga
ofiara usiłowała stąpać na ociekających krwią kikutach.
W końcu spróbował zatrzymać odrażające obrazy, które wcześniej
od siebie odganiał. Chciał je zatrzymać, gdyż w miejsce
odchodzących pojawiały się nowe, jeszcze gorsze od poprzednich.
Jego pamięć zaczęła odtwarzać nieludzkie bluźnierstwa, czające się w
ciemnych zakamarkach, a te pokurczone, zdeformowane hybrydy
ociekające śluzem zdawały się pełznąć ku niemu, jakby próbując
osaczyć. Czarny Tsathoggua zmienił się z przypominającego ropuchę
gargulca w długi wężowaty kształt z setkami szczątkowych odnóży,
zaś posępne skrzydła rozpostarł jakby zamierzał pofrunąć i rzucić się
na nieświadomego zagrożenia obserwatora. Jones z trudem
pohamował się od krzyku. Wiedział, że powraca do typowych lęków
dzieciństwa i potrzebował zdrowego rozsądku osoby dorosłej, żeby
powstrzymać dręczące go zmory. Zapalenie latarki okazało się w tym
przypadku nader pomocne, choć w jej świetle znowu ujrzał odrażające
postaci… Jednak nie były aż tak straszne jak wytwory jego
wyobraźni.
Miało to również swoje minusy. Nawet w świetle nie mógł pozbyć
się przeświadczenia, że dostrzega lekkie, zagadkowe drżenie
płóciennego parawanu oddzielającego od reszty sali pomieszczenie z
ekspozycją dla dorosłych. Wiedząc, co się za nim znajduje —
zadygotał. Wyobraźnia przywołała wstrząsające kształty bajecznego
Yog–Sothotha w postaci skupiska opalizujących kul, nieodparcie
roztaczających aurę nieskończonego zła. Czy to właśnie ta przeklęta
masa zwolna napływała ku niemu, uderzając leciutko w stojące na
drodze przepierzenie? nieznaczne wybrzuszenie płótna zdawało się
pochodzić od ostrego rogu Gnophkeha — włochatej, mitycznej istoty
z lodowych pustkowi Grenlandii, która poruszała się czasem na

320
dwóch, niekiedy na czterech, a jeszcze kiedy indziej na sześciu
nogach.
Aby odegnać od siebie niepokojące wizje Jones podszedł dziarsko
do parawanu z zapaloną latarką. Naturalnie jego wcześniejsze obawy
nie potwierdziły się. Czyż jednak długie macki zdobiące czerep
Cthulhu nie poruszyły się powolnym, falującym ruchem? Wiedział, że
były giętkie, ale nie sądził, że podmuch powietrza wywołany jego
przejściem jest w stanie je poruszyć.
Powrócił do głównej sali, zmrużył powieki i pozwolił rozszaleć
się na dobre wirującym pod nimi obrazom. Zegar gdzieś w oddali
wybił pierwszą. Dopiero pierwsza!? Poświecił latarką na zegarek:
faktycznie. Ciężko będzie doczekać rana. Rogers powinien zjawić się
około ósmej, jeszcze przed Oraboną. Na długo wcześniej zrobi się
jasno, choć promienie słoneczne nie przedostaną się do mrocznego
wnętrza muzeum. Wszystkie okna w tym przybytku zostały
zamurowane, jeżeli nie liczyć trzech wąskich okienek od podwórza.
Zapowiadało się długie i naprawdę żmudne oczekiwanie.
Zaczął cierpieć na omamy słuchowe. Był gotów przysiąc, że
słyszy ukradkowe stąpanie w pracowni za zamkniętymi na kłódkę
drzwiami. Wolał nie myśleć o tym niewysłowionym koszmarze, który
Rogers nazywał bogiem. Ten stwór doprowadzał ludzi do obłędu, tak
jak to spotkało jego stwórcę. Sam jego widok budził grozę, mroził
krew w żyłach. Z całą pewnością znajdował się za tymi drzwiami z
grubych desek. Stąpanie na pewno stanowiło wytwór jego wybujałej
wyobraźni.
Nagle odniósł wrażenie, że słyszy szczęk klucza w zamku
pracowni. Zapalił latarkę, ale nie dostrzegł niczego groźnego.
Ponownie zamknął oczy, ale uporczywe dźwięki nie dały mu spokoju.
Nie był to jednak zgrzyt gilotyny, lecz powolne, ukradkowe
skrzypienie otwieranych drzwi. Nie mógł krzyknąć — byłoby po nim.
Usłyszał znacznie wyraźniejsze stąpanie, a może raczej szuranie stóp,
wolno, nieubłaganie zbliżające się ku niemu. W pewnej chwili nie
wytrzymał. Nie wrzasnął z przerażenia, za to zawołał butnie: „Kto
idzie? Kim jesteś? Czego chcesz?”
Nie było odpowiedzi. Szuranie jednak nie ucichło. Jones nie
wiedział czego lęka się bardziej: zapalenia latarki czy czekania w
ciemnościach, podczas gdy ktoś lub coś z wolna szło w jego kierunku.

321
Ta istota — o czym był przekonany — różniła się od innych
zgromadzonych wokoło okazów oraz nękających go koszmarów.
Cisza wydawała się nie do zniesienia, podobnie jak nieprzenikniona
ciemność. Znów zakrzyknął histerycznie „Stój, kto idzie?”, po czym
zapalił latarkę. W chwilę później sparaliżowany widokiem upuścił ją i
wrzasnął przeraźliwie wiele razy.
W ciemnościach w jego stronę sunęła gigantyczna, czarna,
odrażająca postać ni to małpy, ni owada. Luźna skóra monstrum
zwieszała się wokół, a szczątkowa głowa z martwymi ślepiami kiwała
szaleńczo z boku na bok. Stwór miał przednie łapy wyciągnięte na
całą długość, szponiaste palce rozcapierzone. Całe jego ciało, pomimo
braku jakiegokolwiek wyrazu na pomarszczonym, upiornym obliczu,
przepełniała nieskrywana żądza mordu.
Błyskawicznie skoczył na Jonesa i powalił na podłogę. Nie doszło
do szamotaniny, gdyż ten stracił przytomność, które nie trwało długo:
kiedy odzyskał świadomość nienazwane monstrum wlekło przez
ciemność. Ocknął się za sprawą dźwięków, raczej głosu, który z siebie
wydawał. Był ludzki i dziwnie znajomy.
Tylko jeden człowiek mógł mówić tak ochryple i gorączko,
wyraźnie akcentując każde z przepełnionych upiornym znaczeniem na
wpół zapomnianych słów. — Iä! Iä! — brzmiał skowyt. — Nadchodzę
o Rhan – Tegoth! Nadchodzę z pożywieniem. Czekałeś długo karmiąc
się byle czym, teraz jednak otrzymasz, co było obiecane. I dużo
więcej! Zamiast Orabony — jednego z wyżej postawionych, który w
ciebie wątpił. Będziesz mógł zmiażdżyć go, wyssać do cna z
wszelkimi jego wątpliwościami i urastać w siłę. Stanie się
fundamentem twojej chwały. Rhan – Tegoth, nieskończony i
niezwyciężony, jam twym niewolnikiem i kapłanem. Łakniesz, a ja
zapewnię ci strawę. Odczytałem znaki i poprowadzę cię. Będę karmił
krwią, a ty przepełnisz mnie mocą. Iä! Shub – Niggurath! Koza z
Tysiącem Młodych!
W jednej chwili wszystkie nocne koszmary Jonesa odpadły, jak
ciśnięty niedbale płaszcz. Znów panował nad sobą, wiedząc, że ma do
czynienia z ziemskim, czysto materialnym zagrożeniem. To nie było
mityczne monstrum, lecz niebezpieczny szaleniec Rogers w zapewne
własnoręcznie uszytym przebraniu. Pragnie złożyć ofiarę bóstwu,
które ulepił z wosku. Z pewnością wszedł do pracowni od podwórza,

322
przebrał się, po czym cichcem przekradł do swej przerażonej,
zdezorientowanej ofiary. Był nadludzko silny… Jeśli ma go pokonać
musi działać szybko.
Uznawszy, że Rogers wciąż sądzi, iż jest nieprzytomny,
postanowił wykorzystać atut zaskoczenia i zaatakować znienacka.
Czując pod sobą próg domyślił się, że są w pogrążonej w
ciemnościach pracowni. Strach dodał mu sił. Poderwał się
gwałtownie, rzucił na szaleńca i zacisnął dłonie na osłoniętej
odrażającą maską szyi. Równocześnie tamten pochwycił jego i zwarli
się w dzikiej, desperackiej walce na śmierć i życie.
Dla Jonesa ocalenie stanowił bez wątpienia atletyczny trening,
gdyż jego szalony przeciwnik nie uznawał zasad fair play, walczył
niczym dzikie zwierzę, nie dbając o własne przetrwanie. Był niczym
machina absolutnego zniszczenia, nienasycona jak wilk czy pantera.
W ciemnościach raz po raz rozbrzmiewały gardłowe okrzyki,
tryskała krew, ubrania pękały w szwach. Jones poczuł wreszcie
uwolnione od widmowej maski gardło szaleńca. Nie powiedział ani
słowa, wszystkie siły wkładał w rozpaczliwą walkę o ocalenie życia.
Rogers kopał, wierzgał, gryzł, drapał, zadawał ciosy głową i kostkami
dłoni, w dodatku znajdował dość energii, by wyrzucać z siebie
urywane, rytualne słowa, pełne odniesień do Rhan – Tegotha.
Jones w pewnej chwili odniósł wrażenie, iż w odpowiedzi na
wrzaski Rogersa gdzieś w pobliżu rozległ się demoniczny skowyt ł
ujadanie, ale zapewne był to jedynie wymysł jego przemęczonej
wyobraźni.
Ostatecznie runęli na podłogę przewracając ławki, obijając o
ściany i ceglany fundament pieca do roztapiania wosku.
Jones nie był już pewien, czy zdoła ocalić skórę, lecz los
najwyraźniej mu sprzyjał. Po ciosie kolanem w splot słoneczny
Rogers zwiotczał… Chwilę później Jones wiedział już, że wygrał.
Choć ledwie trzymał się na nogach, podniósł się chwiejnie i
zaczął szukać po omacku włącznika światła, stracił bowiem latarkę i
większość odzienia. Brnąc krok za krokiem przez ciemność wlókł za
sobą nieprzytomnego szaleńca z obawy, że tamten mógłby go
zaatakować, gdyby doszedł do siebie. Znalazł skrzynkę rozdzielczą i
wyszukał odpowiednią dźwignię. Kiedy wnętrze zdemolowanej
pracowni zalało jasne światło, zabrał się za skrępowanie Rogersa przy

323
pomocy znajdujących się pod ręką pasków ze skóry i materiału.
Przebranie było zrobione z jakiejś dziwnej skóry. Nie wiedzieć czemu
jej dotyk zmroził Jonesowi krew w żyłach; w dodatku roztaczała obcy,
niespotykany odór.
W kieszeni ubrania, jakie Rogers miał pod kostiumem, Jones
znalazł pęk kluczy — jego ostateczną przepustkę do wolności. Obmył
się z krwi w umywalce na korytarzu i przebrał w najbardziej
niepozorne i najlepiej na niego pasujący strój spośród wiszących na
wieszakach. Drzwi prowadzące na podwórze były zaopatrzone w
zamek sprężynowy i nie trzeba było otwierać ich kluczem. Mimo to
zatrzymał klucze, by móc dostać się do środka, kiedy powróci z
policją. Kie ulegało też wątpliwości, że powinien wezwać psychiatrę.
Co prawda muzeum nie posiadało telefonu, lecz nietrudno będzie
znaleźć czynną przez całą noc restaurację lub aptekę z aparatem. Już
miał otworzyć drzwi, kiedy potok przeraźliwych słów z drugiego
końca uświadomił mu, że Rogers — którego jedyną widoczną raną
było głębokie zadrapanie na lewym policzku — wreszcie odzyskał
przytomność.
— Głupcze! Pomiocie Północnego Yidik i wyziewów K’thuna!
Synu psów, które wyją w maelstromie Azathotha! Mogłeś zostać
uświęcony i nieśmiertelny… Zdradziłeś boga i jej kapłana! Strzeż się,
albowiem jest głodny! To miał być Orabona, ten przeklęty pies gotów
zdradzić, ale chciałem, aby to ciebie spotkał ten zaszczyt. Teraz
strzeżcie się obaj… Rhan–Tegoth bez swego Kapłana nie jest
spokojny i łagodny. Iä! Iä! Zemsta jest blisko! Czy wiesz, że mogłeś
stać się nieśmiertelny? Spójrz na ten piec, gotów do rozpalenia
ognia… W kotle jest wosk. Zająłbym się tobą jak innymi w mych
dawnych eksperymentach. Hej! Ty, który byłeś gotów przysiąc, że
wszystkie moje dzieła to woskowe kukły, sam stałbyś się jedną z nich!
Piec był już gotowy. Kiedy bóg nasyciłby się tobą jak wcześniej psem
— uczyniłbym twoje pogruchotane, odsączone z krwi szczątki
nieśmiertelnymi! Wosk dokonałby dzieła. C2yż nie mówiłeś, że
jestem wielkim artystą? Wosk wlany we wszystkie otwory ciała,
spowijający każdy cal skóry. Iä! Iä! A potem wszyscy patrzyliby na
twoje zniekształcone szczątki, zastanawiając się, jakim cudem udało
mi się wyśnić coś takiego. Hej! Potem przy — szłaby kolej na
Orabonę, po nim na innych i tak moja mała woskowa rodzinka

324
stopniowo by się powiększała.
Psie, czy nadal sądzisz, że sam zrobiłem te wszystkie kukły?
Dlaczego nie powiesz, że je ZAKONSERWOWAŁEM? Wiesz, jak
dziwne miejsca miałem okazję odwiedzić i jakie osobliwości stamtąd
przywiozłem. Tchórzu! Nigdy nie byłbyś w stanie stawić czoła
międzywymiarowemu wędrowcowi, którego skórę przyodziałem, aby
cię przestraszyć. Na sam jego widok padłbyś trupem z przerażenia. Iä!
Iä! Bóg łaknie krwi, albowiem krew to życie!
Rogers skrępowany i oparty plecami o ścianę kołysał się miarowo
w przód i w tył.
— Posłuchaj, Jones, czy uwolnisz mnie, jeśli obiecam ci wolność?
Rhan–Tegoth musi posiadać swego kapłana. Orabona wystarczy do
utrzymania go przy życiu… Ody z nim skończy, unieśmiertelnię jego
szczątki w wosku, by cały świat mógł je podziwiać. To mogłeś być ty,
lecz odrzuciłeś ten zaszczyt, nie dam ci drugiej szansy. Puść mnie, a
podzielę się z tobą mocą, która obdarzy mnie bóg! Iä! Iä! Wielki jest
Rhan–Tegoth! Puść mnie! Puść mnie! On kona z głodu za tymi
drzwiami… Jeśli umrze przedwcześnie nigdy nie powróci. Hej! Hej!
Uwolnij mnie!
Zniesmaczony Jones tylko pokręcił głową. Rogers — wpatrując
się błędnym wzrokiem w zamknięte drzwi — zaczął tłuc głową o
ceglaną ścianę i wierzgać skrępowanymi w kostkach nogami. Jones
obawiając się, że zrobi sobie krzywdę poszedł, by przywiązać go
mocno do jakiegoś ciężkiego, najlepiej wpuszczonego w podłogę
mebla. Rogers odpełzł od niego niczym piskorz i wydał z siebie
dziwny zwodniczy zaśpiew — nieludzki, potworny i zatrważający, w
dodatku przeraźliwie głośny. Wydawało się nieprawdopodobne, aby
tak donośny, przeszywający dźwięk mógł dobyć się z ludzkiego
gardła.
Jones uznał, że jak tak dalej pójdzie nie będzie potrzebował
telefonu. Jakiś zaniepokojony dziwnymi odgłosami policjant zjawi
się, aby zbadać ich przyczynę, o ile rzecz jasna w tej dzielnicy
opustoszałych magazynów nie było wścibskich, ciekawskich
sąsiadów.
— Wza–yei! Wza–y’ei! — wył szaleniec. — Y’ kaa haa bho–ii,
Rhan — Tegoth… Cthulhu fthagn… Ei! Ei! Ei! Ei! Rhan–Tegoth,
Rhan–Tegoth, Rhan–Tegoth!

325
Mroczna, skrępowana postać dopełzła do zamkniętych na kłódkę
drzwi i jęła uderzać głową w solidne deski. Jones bał się związać go
jeszcze mocniej. To wszystko wprawiało go w coraz większą
konsternację. Znów zaczął odczuwać nieokreślone lęki, które
nawiedziły go po raz pierwszy w ciemnościach muzealnej sali.
Zarówno Rogers w swej upartości i jego gabinet osobliwości w
sugestywnym przedstawianiu nieznanych człowiekowi, mrocznych
światów — wydawali się nader przekonujący. Ciarki przeszły
Jonesowi po plecach na myśl, że ten woskowy majstersztyk
obłąkanego geniusza znajduje się w tej chwili tuż obok.
W tej samej chwili wydarzyło się coś, co zmroziło mu krew w
żyłach, a wszystkie włosy — nawet te krótkie na karku i dłoniach —
stanęły dęba, zjeżone nieopisaną, dojmującą zgrozą. Rogers nagle
przestał krzyczeć i przekrzywił głowę w bok, jakby uważnie czegoś
nasłuchiwał. Ma jego ustach wykwitł triumfalny uśmiech. Tym
samym ochrypłym szeptem — który dziwnie kontrastował z jego
wcześniejszym tubalnym skowytem — przemówił tym razem z
sensem: — Posłuchaj, głupcze! Słuchaj bacznie! Bóg mnie usłyszał i
nadchodzi. Nie słyszysz, jak gramoli się z pluskiem ze zbiornika na
końcu pochylni? Wykopałem naprawdę głęboki zbiornik. To istota
wodna, widziałeś skrzela. Przybyła tu z ołowianoszarego Yuggoth,
gdzie miasta ukryte są w głębinach ciepłego oceanu. Nie może się tu
w pełni wyprostować, jest zbyt wielka, musi siedzieć lub kucać. Oddaj
mi klucze, musimy ją wypuścić i paść na kolana. Musimy oddać
pokłon… Potem znajdziemy jakiegoś psa, kota lub może
bezdomnego, aby się posiliła i zaspokoiła pragnienie krwi.
Nie same słowa, lecz ich ton sprawił, że Jonesowi puściły nerwy.
Ta niezłomna, obłędna pewność siebie i szczerość okazały się
zaraźliwe. Wyobraźnia w połączeniu z takimi bodźcami była w stanie
przydać złowrogiej realności i woskowej kukle. Z niezdrową
fascynacją Jones zauważył na kilku deskach wyraźne pęknięcia…
Zastanawiał się, jak duża była tamta sala. Pomysł z pochylnią i
zbiornikiem wydawał się nader celowy, jak wszystkie inne aranżacje
właściciela muzeum.
Wtem Jonesowi zaparło dech w piersiach. Skórzany pas
przeznaczony do mocniejszego skrępowania szaleńca wypadł z jego
bezwładnych palców, a silny dreszcz targnął jego ciałem od stóp do

326
głów. Mógł się już domyślić, że podobnie jak Rogersa to miejsce
przyprawi go o utratę zmysłów — i oto faktycznie popadł w obłęd.
Musiał oszaleć? Halucynacje jakich doświadczał były dziwniejsze niż
wszystkie przeżyte tej nocy. Szaleniec przekonał go, że powinien
usłyszeć plusk mitycznego monstrum w zbiorniku za drzwiami i
faktycznie. Boże dopomóż, USŁYSZAŁ ten dźwięk.
Rogers dostrzegł grymas przerażenia Jonesa, zmieniający jego
oblicze w maskę dojmującej zgrozy. Zachichotał.
— Nareszcie uwierzyłeś, głupcze! Teraz już wiesz! Słyszysz…
nadchodzi! Oddaj mi klucze, durniu! Musimy złożyć pokłon i zająć
się ofiarą!
Ale Jones nie zwracał uwagi na jego słowa, niezależnie czy był on
szaleńcem, czy nie. Sparaliżowany strachem i na wpół przytomny
oczyma wyobraźni widział najdziksze, najbardziej nieprawdopodobne
obrazy.
Dał się słyszeć plusk, potem dziwne, wilgotne ni to mlaśnięcia, ni
szurania, jakby odgłos wielkich, mokrych łap na twardym podłożu.
Coś się zbliżało. Przez szczeliny między tymi koszmarnymi, zbitymi z
desek drzwiami uderzył go mdlący zwierzęcy fetor, smród, jaki dotąd
czuł jedynie odwiedzając zoo w Regent’s Park.
Nie wiedział, czy Rogers wciąż jeszcze coś mówi, czy zamilkł.
Cała rzeczywistość dziwnie się rozmyła. Stał niczym posąg
nawiedzany koszmarami i halucynacjami — tak nienaturalnymi, że
stały się niemal obiektywne i odosobnione. Wydawało mu się, że
słyszy sapanie lub parskanie dochodzące gdzieś zza tych drzwi, a
kiedy jego uszy przeszyło donośne, przeraźliwe ujadanie, nie potrafił
stwierdzić, czy na pewno wypływa z ust skrępowanego szaleńca,
którego obraz coraz bardziej zacierał się w jego oczach. Oczyma
duszy wciąż widział zapamiętaną ze zdjęcia, przeklętą, woskową
istotę.
Takie stworzenie nie miało prawa istnieć. Czyżby jednak popadł
w obłęd?
Wciąż doświadczył kolejnych przejawów szaleństwa: coś zaczęło
napierać na potężne drzwi, drapało, skrobało masywne deski. Rozległ
się głuchy łomot, skrzyp drzwi przybierał na sile. Smród był
potworny. W pewnej chwili ataki przerodziły się w upiorny, pełen
determinacji łoskot regularnych, głuchych uderzeń przywodzących na

327
myśl taran. Dał się słyszeć złowieszczy trzask pękającego drewna, w
całym pomieszczeniu rozszedł się silny fetor, jedna z desek wypadła, a
w szparze pojawiła się… CZARNA ŁAPA ZAKOŃCZONA
SZCZYPCAMI JAK U KRABA…
— Na pomoc! Pomocy! Boże, ratunku!… Aaaaa!…

***

Dziś z największym wysiłkiem Jones jest w stanie przypomnieć


sobie jak pokonał obezwładniający paraliż i rzucił do panicznej
ucieczki. To musiało być równoznaczne z ucieczką przed najgorszym
z możliwych koszmarów. Przebiegł pędem przez zagraconą kryptę,
pokonując ją niemal jednym susem, silnym szarpnięciem otworzył
drzwi, które automatycznie zatrzasnęły się za nim głucho, pokonał
zmurszałe schody, przeskakując stopnie po trzy naraz, i wybiegł z
obskurnego, ciemnego podwórka na jedną z ciemnych uliczek
Southwark.
Na tym wspomnienie się kończy. Nie wie, jak dotarł do domu, a
nic nie wskazuje, aby złapał taksówkę. Zapewne pokonał całą trasę
pieszo. Wiedziony ślepym instynktem, przebiegł przez most Waterloo,
Strand, Charing Cross, Haymarket i Regent Street. Gdy doszedł do
siebie na tyle, by wezwać lekarza, wciąż miał na sobie kostium
zabrany z muzeum.
W tydzień później specjaliści od chorób nerwowych pozwolili mu
wstać z łóżka i wyjść na świeże powietrze. Nie wyznał im wiele. Całe
zdarzenie miało w sobie otoczkę szaleństwa i koszmaru i uznał, że
najlepiej będzie zachować milczenie.
Po powrocie do zdrowia zaczął przeglądać zaległą prasę, nie
napotkał jednak żadnej wzmianki o muzeum. Ile z tego wydarzyło się
naprawdę? Gdzie kończyła się rzeczywistość, a zaczynał mroczny
koszmar? Czy w tych ciemnych pomieszczeniach pomieszało mu się
w głowie i cała walka z Rogersem była wyłącznie wytworem jego
wyobraźni? Mógłby szybciej stanąć na nogi, gdyby udało mu się
ustalić niezbędne fakty. MUSIAŁ widzieć tę przeklętą fotografię
woskowej kukły, gdyż żaden umysł — prócz Rogersa — nie byłby w
stanie stworzyć takiego plugastwa.

328
***

Upłynęły dwa tygodnie zanim odważył się ponownie odwiedzić


Southwark Street. Udał się tam wczesnym rankiem, gdy wokół
starych, popadających w ruinę sklepików i magazynów krzątało się
całkiem sporo ludzi. Szyld wisiał na swoim miejscu, bliżej przekonał
się, że muzeum było otwarte. Odźwierny rozpoznał go i powitał
skinieniem głowy. Jones zebrał się na odwagę i wszedł do środka.
Jeden z pracowników na jego widok uśmiechnął się i dotknął daszka
czapki.
Być może wszystko było snem. Czy odważę się zapukać do drzwi
pracowni i poszukać Rogersa?
W tej samej chwili podszedł Orabona. Jego pociągłe śniade
oblicze przesłaniał sardoniczny grymas, lecz nie wydał się on
Jonesowi wrogi. Mężczyzna przemówił głosem przesyconym obcym
akcentem.
— Dzień dobry, panie Jones. Długo tu pana nie było. Dawno pana
nie widzieliśmy. Chciał się pan widzieć z panem Rogersem? Przykro
mi, ale nie ma go. Wyjechał w interesach do Ameryki. To się stało
nagle, z dnia na dzień. Teraz ja prowadzę gabinet i całe muzeum.
Staram się utrzymywać standardy wyznaczone przez pana Rogersa…
Dopóki nie wróci.
Cudzoziemiec uśmiechnął się, być może z czystej uprzejmości.
Jones nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć, zdołał jednak
wykrztusić kilka pytań dotyczących dnia po jego ostatniej tutaj
wizycie. Orabona wydawał się szczerze rozbawiony pytaniami i
najstaranniej udzielił mu odpowiedzi.
— Ach, tak, panie Jones, 28–go w zeszłym miesiącu. Pamiętam
ten dzień z wielu powodów. Rankiem, zanim jeszcze zjawił się tu pan
Rogers, odkryłem w pracowni nielichy bałagan. Było z tym wiele
zachodu. Sprzątania, znaczy się. Bo widzi pan, tej nocy mieliśmy
sporo pracy, Nowy eksponat trzeba było poddać procesowi
powtórnego wypalania.. Zająłem się tym od razu po przyjściu do
pracy. Przygotowanie tego okazu było wyjątkowo trudne, ale rzecz
jasna pan Rogers wiele mnie nauczył. Jak pan wie, jest on naprawdę
wielkim artystą. Kiedy się zjawił, pomógł mi w pracy, włożył w nią
całego swojego ducha, cały swój kunszt, o czym mogę pana zapewnić.

329
Zaraz potem wyjechał, nie przywitał się nawet z resztą pracowników.
Jak już mówiłem wezwały go pilne sprawy i zmuszony był wyjechać
nagle. Ja tymczasem zająłem się dokończeniem rozpoczętych prac.
Wiązały się z tym pewne gwałtowne reakcje chemiczne, na tyle
gwałtowne, że kilka osób wzięło je opacznie za huk wystrzału z
pistoletu. To dopiero zabawne! Co się tyczy owego eksponatu, sprawa
jest bardziej skomplikowana. To istny majstersztyk, zaprojektowany i
wykonany osobiście przez pana Rogersa. Zajmie się nim po swoim
powrocie.
Orabona znów się uśmiechnął.
— Rozumie pan, policja. Wystawiliśmy ten eksponat przed
tygodniem i dwoje lub troje zwiedzających zemdlało. Jeden
nieszczęśnik dostał ataku apopleksji. San pan zobaczy… Jest znacznie
bardziej sugestywny od pozostałych. A przede wszystkim większy.
Naturalnie umieściliśmy go w sali „Tylko dla dorosłych”, następnego
dnia odwiedziło nas dwóch policjantów ze Scotland Yardu, obejrzało
eksponat i uznało, że jest zbyt straszny, aby wystawiać go na widok
publiczny. Powiedzieli, że mamy go stąd usunąć. To wielka szkoda,
takie arcydzieło, prawdziwy majstersztyk, ale nie mogłem wnieść
sprawy do sądu pod nieobecność pana Rogersa. Nie jestem do tego
uprawniony. Poza tym pan Rogers z pewnością nie życzyłby sobie
żadnych zatargów z policją… Kiedy jednak wróci… Jak wróci…
Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu Jones poczuł narastającą
falę niepokoju i odrazy.
Orabona mówił dalej: — Jest pan koneserem, panie Jones. Z
pewnością nie złamię prawa proponując panu, aby obejrzał ten
eksponat na, że tak powiem, prywatnym pokazie. Być może pan
Rogers podejmie decyzję o zniszczeniu tego dzieła, choć powiadam:
szkoda by było…
Jones miał chęć obrócić się na pięcie i wziąć nogi za pas, lecz
Orabona wziął go za rękę z entuzjazmem prawdziwego artysty. W
specjalnej sali, pełnej nienazwanych potworności, nie było żywego
ducha. Jedną z nisz zasłonięto kotarą i właśnie w tę stronę
poprowadził swego gościa uśmiechnięty cudzoziemiec.
— Musi pan wiedzieć, panie Jones, że ten eksponat nosi nazwę
„Ofiara dla Rhan–Tegotha”.
Jones drgnął gwałtownie, lecz Orabona zdawał się tego nie

330
dostrzegać.
— To bezkształtne, gigantyczne bóstwo pojawia się w pierwszych,
na wpół zapomnianych mitach, które studiował pan Rogers. Rzecz
jasna są one absurdalne, o czym często zapewniał pan pana Rogersa.
Miało przybyć z kosmosu i zamieszkać w Arktyce przed trzema
milionami lat. Traktowało swoje ofiary w dość szczególny i okrutny
sposób, o czym wkrótce się pan przekona. Pan Rogers zadbał o
zachowanie nadzwyczajnego realizmu, zwłaszcza jeżeli chodzi o
oblicze wspomnianej ofiary.
Jones, cały rozdygotany, zacisnął dłonie na mosiężnej barierce
przed niszą zasłoniętą grubą kotarą. W ostatniej chwili pohamował się
przed powstrzymaniem Orabony.
Cudzoziemiec uśmiechnął się triumfalnie.
— Proszę spojrzeć!
Jones zachwiał się, mimo iż z całej siły trzymał barierki.
— Boże… Wielki Boże!
Na gigantycznym tronie z kości słoniowej, pokrytym
zagadkowymi płaskorzeźbami, wznosiła się ogromna w mierzącej
dziesięć stóp wzrostu potwornej krasie istota uosabiająca całe zło
niezmierzonego koszmaru — niewyobrażalne, niewysłowione
monstrum. W środkowej parze sześciu odnóży stwór trzymał
pogruchotane, spłaszczone szczątki zdeformowanej bezkrwistej masy,
pokryte niezliczonymi, okrągłymi ranami, miejscami wytrawione
jakby żrącym kwasem. Jedynie zniekształcona głowa ofiary,
odwrócona bokiem i skierowana ku dołowi, pozwalała domyślać się,
iż kiedyś był to człowiek.
Potwór nie potrzebował żadnej nazwy dla kogoś, kto ujrzał pewną
przerażającą fotografię. To piekielne zdjęcie było aż nazbyt wierne,
nie oddawało jednak pełnej zgrozy, którą czuło się dopiero w
bezpośrednim zetknięciu ze stworem. Obły tors, wypukłość
przypominająca głowę, ułożone na kształt trójkąta troje rybich ślepi,
długa na stopę ssawka, rozdęte skrzela, macki zakończone
żuwaczkami, sześć wężowatych ramion z czarnymi łapami i
szczypcami jak u kraba… Boże! Wspomnienie tej czarnej łapy…
Orabona uśmiechał się szatańsko. Jones wstrzymał oddech, nabrał
powietrza i spojrzał na plugawy eksponat z narastającą fascynacją,
która coraz bardziej go niepokoiła i bulwersowała. Jakaż

331
nieodgadniona zgroza zmuszała go, by stał i patrzył, wychwytując
kolejne szczegóły niewiarygodnej w swym naturalizmie ekspozycji?
Właśnie to przyprawiło Rogersa o utratę zmysłów… Rogersa —
genialnego artystę, który twierdził, że jego kukły wcale nie były
sztuczne…
I wtedy Jones zatrzymał wzrok na tym, co tak go zafrapowało.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w odwróconą, zwieszoną nisko
głowę ofiary i widoczny na niej jeden, zastanawiający szczegół: twarz
nie została całkiem zniszczona. Co więcej, to oblicze wydało się
Jonesowi znajome… Przypominało szalonego, nieszczęsnego
Rogersa. Jones wytężył wzrok, choć nie całkiem wiedział, dlaczego to
robi. Czyż dla obłąkanego artysty nie było rzeczą naturalną, iż zechce
nadać własne rysy postaci jednego ze swych najwspanialszych dzieł?
A może Jones podświadomie widział coś, czego narastająca w nim
zgroza nie pozwalała mu dostrzec?
Woskowe, częściowo zniekształcone oblicze spreparowano po
mistrzowsku. Te drobne ranki, jakże doskonale naśladowały liczne
nakłucia i obrażenia, które miał okazję ujrzeć na ciele tamtego
nieszczęsnego psa! Ale to nie wszystko. Było coś jeszcze. Na lewym
policzku wypatrzył pewną wypukłość, nie pasującą do ogólnego
schematu, jakby rzeźbiarz pragnął zatuszować defekt pierwotnego
modelu. Im dłużej Jones się przyglądał, tym bardziej poruszał go ten
drobny szczegół… Przypomniał sobie okoliczności, które przepełniły
jego serce dojmującą zgrozą, przywodząc na skraj otchłani
szaleństwa. Tamta noc, noc niewysłowionych koszmarów… Walka o
życie… Skrępowany szaleniec… I DŁUGIE, GŁĘBOKIE
SKALECZENIE NA LEWYM POLICZKU PRAWDZIWEGO,
ŻYJĄCEGO ROGERSA…
Jones rozluźnił uchwyt dłoni na metalowej barierce i osunął się na
podłogę bez zmysłów.
Orabona wciąż się uśmiechał.

332
SKRZYDLATA ŚMIERĆ
(Winged Death)
Współautor: Hazel Heald
Napisane w roku 1933
Przekład: Andrzej Ledwożyw

„Pomarańczowy Hotel” znajdował się w Bloemfontein w Afryce


Południowej przy High Street opodal dworca kolejowego. W
niedzielę, 24 stycznia 1932 roku czterech mężczyzn przebyło w nim
drżąc ze strachu w pokoju na trzecim piętrze. Jednym z nich był
George C. Titteridge, właściciel hotelu, drugim policjant łan De Witt z
Centralnego Komisariatu, trzecim Johannes Bogaert — miejscowy
koroner, czwartym, najmniej poruszonym — doktor Cornelius van
Keulen, lekarz z biura koronera.
Na podłodze leżało ciało martwego człowieka, choć nie ono było
powodem grozy całej czwórki. Ich spojrzenia wędrowały od
zapełnionego najróżniejszymi dziwactwami stołu: otwartego
kałamarza, pióra i podkładki do pisania, torby lekarskiej, butelki
kwasu solnego oraz kwaterkowego kubka pełnego czarnego
dwutlenku manganu — ku sufitowi. Ma jego gładkiej bieli w jakiś
sposób nabazgrano atramentem serię ogromnych liter.
Doktor van Keulen spoglądał raz po raz ukradkiem na zniszczoną,
oprawioną w skórę księgę, którą trzymał w lewej ręce. Przerażenie
wydawało się rozkładać równo między księgę, słowa na suficie i
bardzo szczególnie wyglądającą martwą muchę w stojącej na stole
butelce z amoniakiem. Zniszczona książka była dziennikiem
martwego mężczyzny. Okazało się, że wpis w książce hotelowej był
nieprawdziwy — nie nazywał się on Frederick N. Mason z Mining
Properties, Toronto, Kanada. Była jeszcze jedna, niesamowita rzecz,
która wyjaśniła się dzięki zapiskom, i inne nie wyjaśnione sprawy,
daleko bardziej zatrważające. To wiara czterech mężczyzn,
ukształtowana przez życie spędzone wśród Murzynów, blisko
zakorzenionych tajemnic Afryki powodowała, że drżeli tak mocno.
Dziennik nie był zbyt obszerny. Rozdziały rozpoczynały się

333
pięknym, ręcznym pismem, które jednak przy końcu stawało się mniej
staranne i wyglądało na nerwowe. Składał się z serii notatek,
początkowo zapisywanych raczej w nieregularnych odstępach czasu,
nazwanie ich mianem dziennika nie było jednak w pełni poprawne —
rejestrowały tylko jeden zakres działalności autora.
Doktor van Keulen od razu rozpoznał nazwisko zmarłego. Był to
wybitny przedstawiciel jego własnej profesji, zasadniczo związany z
Afryką. Pewien fragment przeraził go: znalazł swoje nazwisko
połączone z nikczemnym, nigdy oficjalnie niewyjaśnionym
przestępstwem, obecnym na łamach prasy jakieś cztery miesiące
wcześniej. Im dłużej czytał, tym większe było jego przerażenie,
zdumienie oraz uczucie obrzydzenia i paniki.
Samo sedno stanowił tekst, który doktor odczytał głośno w tym
złowróżbnym pokoju. Trzech mężczyzn oddychało ciężko, wiercąc się
niespokojnie na krzesłach, rzucając zaniepokojone spojrzenia na sufit,
stół, ciało i siebie.

DZIENNIK DR. MED. THOMASA SLAUENWITE’A,


UKARANEGO PRZEZ DR HAB. HENRY’EGO SARGENTA
MOORE’A. BROOKLYN, NOWY JORK, PROFESORA BIOLOGII
BEZKRĘGOWCÓW MA UNIWERSYTECIE COLUMBIA, N.Y. —
PRZEZNACZONY DO ODCZYTANIA PO MOJEJ ŚMIERCI DLA
SATYSFAKCJI SPEŁNIENIA MEJ ŻĄDZY ODWETU, KTÓRY W
INNY SPOSÓB NIE MÓGŁBY MI BYĆ PRZYPISANY.

5 styczeń 1929 r.

Ostatecznie postanowiłem zabić doktora Henry Moore’a, a ostatni


incydent pokazał mi, jak tego dokonać. Odtąd będę postępował
według spójnej linii działania, zaczynam więc pisać ten dziennik.
Nie ma potrzeby powtarzania okoliczności, które przywiodły mnie
do tego, bo poinformowana część opinii publicznej zaznajomiona jest
ze wszystkimi zasadniczymi faktami.
Urodziłem się w Trenton, New Jersey, 12 kwietnia 1885 roku jako
syn doktora Paula Slauenwite’a, zamieszkałego przedtem w Pretorii,
Transwal, Południowa Afryka. Studiując medycynę, jako część

334
tradycji rodzinnej, byłem kształcony przez mego ojca (który zmarł w
1916 roku, kiedy służyłem w pułku południowoafrykańskim we
Francji) w dziedzinie gorączek afrykańskich. Po uzyskaniu stopnia na
Uniwersytecie Columbia większość czasu spędziłem na badaniach,
które przeniosły mnie z Durbanu w Natalu pod sam równik.
W Mombasie opracowałem nową teorię przenoszenia i rozwoju
gorączki nawracającej, w niewielkim tylko stopniu kierując się
wskazówkami pozostawionymi w papierach ostatniego rządowego
lekarza, sir Normana Sloane’a, znalezionych w zajmowanym przeze
mnie domu. Po opublikowaniu wyników zostałem od razu uznanym
autorytetem. Zaproponowano mi objęcie najwyższego stanowiska w
południowoafrykańskiej służbie zdrowia, a nawet o możliwości
uzyskania godności szlacheckiej w przypadku naturalizacji. W tym
celu podjąłem konieczne kroki.
Wtedy wydarzył się incydent, w rezultacie którego bliski
postanowiłem zabić Henry Moore’a. Ów człowiek — mój towarzysz z
ławy szkolnej i przyjaciel z lat spędzonych w Ameryce i Afryce —
świadomie próbował podważyć moje autorstwo wyżej wspomnianej
teorii twierdząc, że sir Sloane wyprzedził mnie w badaniach,
imputując, iż prawdopodobnie więcej znalazłem w jego papierach, niż
ustaliłem własnymi doświadczeniami. Aby poprzeć te absurdalne
oskarżenie, sprokurował kilka osobistych listów od sir Normana,
wykazujących, że istotnie ustalenia jego były podstawą moich prac i
że miał zamiar bezzwłocznie je opublikować, jednak stanęła temu na
przeszkodzie jego niespodziewana śmierć. To akurat muszę przyznać,
nie mogę jedynie wybaczyć podejrzenia, iż ukradłem pomysł z
papierów sir Normana. Rząd brytyjski, dostatecznie wyczulony,
zignorował te oszczerstwa, lecz wycofał się ze swej obietnicy
podniesienia mnie do stanu szlacheckiego na tej podstawie, że teoria,
chociaż oryginalnie moja, nie jest w istocie nową.
Szybko spostrzegłem, że moja kariera w Afryce zakończyła się,
choć pokładałem w niej wszystkie moje nadzieje, gotów nawet
zrezygnować z obywatelstwa amerykańskiego. W stosunkach ze mną
powiało chłodem ze strony przedstawicieli rządowych w Mombasie,
szczególnie zimno odnosili się znajomi sir Normana. Postanowiłem
więc wyrównać rachunki z Moorem wcześniej czy później, choć nie
wiedziałem jeszcze w jaki sposób. Już wcześniej zazdrościł

335
okazywanego mi szacunku i wykorzystał okazję swej dawnej
korespondencji z sir Normanem. To wszystko spotkało mnie ze strony
przyjaciela którego sam dokształcałem i inspirowałem, obudziłem
zainteresowanie Afryką, aż osiągnął obecną, umiarkowaną sławę
autorytetu w entomologii afrykańskiej. Nie zaprzeczam, że jego
osiągnięcia są znaczne. Umożliwiłem mu to wszystko, a on w zamian
zrujnował mnie. Pewnego dnia zniszczę go za to.
Musiałem zgodzić się na wyjazd w głąb kontynentu — do
M’gongi, pięćdziesiąt mil od granicy z Ugandą. Jest to faktoria
handlowa bawełny i kości słoniowej — z ośmioma tylko białymi
prócz mnie. Cholerna dziura, prawie na równiku, pełna wszelkich
znanych ludzkości rodzajów febry. Wszędzie jadowite węże i owady,
Murzyni z chorobami o jakich ludzkie ucho nie słyszało poza
wydziałami medycznymi. Nie pracowałem jednak zbyt ciężko i
zawsze miałem dużo czasu na planowanie postępowania względem
Moore’a. Umieściłem jego Diptera of Central and Southern Africa na
honorowym miejscu na mojej półce. Przypuszczam, że w chwili
obecnej jest to podstawowy podręcznik używany w Columbii,
Harvardzie i Wisconsin — ale to moje własne sugestie są
odpowiedzialne przynajmniej w połowie za tę pozycję.
W ostatnim tygodniu natknąłem się na coś, co zadecydowało o
tym, w jaki sposób zabiję Moore’a. Grupa z Ugandy przyniosła
Murzyna z dziwną chorobą, której nie potrafiłem zdiagnozować. Był
w letargu, miał bardzo niską temperaturę ciała i powłóczył nogami w
bardzo szczególny sposób. Większość tubylców bardzo się go
obawiała twierdząc, że znajduje się we władzy jakiegoś szamańskiego
zaklęcia, ale Gobo, tłumacz, powiedział, iż został ugryziony przez
owada. Co to było, nie mogę sobie wyobrazić, gdyż miał tylko
niewielkie nakłucie na ramieniu — krwawoczerwone, z purpurową
obwódką. Nie zdziwiłem się, że miejscowi przypisywali to czarnej
magii. Wydawało się, że z tego rodzaju przypadkami spotykali się już
wcześniej. Stary WKuru, jeden z członków plemienia Galla w faktorii
powiedział, że musi to być ugryzienie „diabelskiej muchy”, które
powoduje powolne wyniszczenie organizmu, a w końcu śmierć.
Potem, jeśli oczywiście sama mucha nadal żyje, opanowuje duszę i
osobowość. Dziwaczna legenda, nie znam bowiem żadnego
miejscowego owada na tyle śmiercionośnego, aby można mu było to

336
przypisać.
Dałem temu Murzynowi — miał na imię Mevana — dobrą dawkę
chininy i pobrałem próbkę jego krwi do badania, ale nie poczyniłem
zbyt wielkich postępów. To były jakieś bardzo dziwne zarodniki; nie
mogłem ich zidentyfikować nawet przy dużym powiększeniu.
Podobny do nich był pewien gatunek laseczników znajdywanych w
wołach, koniach i psach, które ugryzła tse–tse, lecz tse–tse nie
zarażała ludzi, a poza tym było to zbyt daleko na północ.
Jednak ważne było jedno. Zdecydowałem, w jaki sposób zabiję
Moore’a. Wyślę mu parę tych owadów ze szczerymi zapewnieniami,
że są zupełnie nieszkodliwe. Sądzę, że nie zachowa wszelkich
środków ostrożności przystępując do badania nieznanego gatunku.
(Zapewne nie słyszał jeszcze o tym wypadku.) Najpierw zobaczę, co
stanie się z Mevaną, później znajdę mego posłańca śmierci.

7 styczeń

Mevana nie czuje się lepiej, choć wstrzyknąłem mu wszystkie


znane mi antytoksyny. Ma napady drgawek i plecie coś przerażająco o
tym, w jaki sposób po śmierci jego dusza przejdzie w owada, który go
ugryzł. Pomiędzy napadami popada w stan połowicznego otępienia.
Jego serce bije nadal mocno, więc może z tego wyjdzie. Muszę
próbować, bo on — prawdopodobnie szybciej niż ktokolwiek inny —
zaprowadzi mnie w rejon, gdzie został ugryziony.
W międzyczasie napiszę do dr. Lincolna, mojego poprzednika
tutaj, gdyż Allen, kierownik faktorii powiedział, że posiada on
głęboką wiedzę na temat lokalnych chorób. Powinien coś wiedzieć na
temat tej śmiercionośnej muchy, jeśli w ogóle jakiś biały człowiek
może coś wiedzieć na ten temat. Jest teraz w Nairobi, a czarnoskórzy
gońcy zapewnili mnie, że dostarczą odpowiedź w ciągu tygodnia
korzystając z pociągu.

10 styczeń

Stan chorego nie uległ zmianie, lecz znalazłem to, czego szukałem
w starym woluminie lokalnej służby zdrowia. Trzydzieści lat temu
wybuchła tu epidemia, która zabiła tysiące tubylców w Ugandzie.

337
Odpowiedzialność za nią przypisano rzadkiej musze Giossina palpalis
— kuzynce Glossina norsitans czyli tse–tse. Żyje ona w zaroślach na
brzegach rzek i jezior i żywi się krwią krokodyli, antylop i dużych
ssaków. Ody żywiciele posiadają już zarodniki trypanosomiasis albo
śpiączki, wysysa je i roznosi — po okresie inkubacji wynoszącym
trzydzieści jeden dni. Po siedemdziesięciu pięciu dniach następuje
niechybna śmierć każdego ugryzionego człowieka czy zwierzęcia.
Bez wątpienia, to musi być „diabelska mucha” Murzynów. Teraz
wiem, jak mam postąpić. Nam nadzieję, że Mevana z tego wyjdzie.
Mam nadzieję, że dostanę odpowiedź od Lincolna w ciągu czterech
lub pięciu dni — on ma znaczną reputację w tych sprawach. Moim
najtrudniejszym zadaniem może być zdobycie much dla Moore’a tak,
żeby nie zostać rozpoznanym. Nikt nie powinni wpaść na to zbyt
szybko.

15 styczeń

Otrzymałem właśnie wiadomości od Lincolna, który potwierdził


wszystko, co mówiły zapiski o Olossina palpalis. Miał lekarstwo na
śpiączkę: domięśniowe wstrzyknięcie triparsamidu. Okazało się
skuteczne w bardzo dużej ilości przypadków pod warunkiem, że nie
zostało podane za późno. Ponieważ Mevana został ugryziony jakieś
dwa miesiące temu, nie wiem, czy to będzie działało — ale Lincoln
pisał, że były przypadki działania leku po osiemnastu miesiącach.
Możliwe jest zatem, że nie będzie za późno.
Lincoln przesłał lekarstwo i właśnie podałem je Mevanie. Znowu
jest w stanie otępienia. Przyprowadzili jego pierwszą żonę z wioski,
ale nawet jej nie poznał. Jeśli wróci do zdrowia, powinien pokazać mi,
gdzie są te muchy. Jest wielkim łowcą krokodyli, według tego, co o
nim zapisano, cieszącym się sympatią całej Ugandy. Jutro podam mu
następną dawkę.

16 styczeń

Wydaje się, że Mevana czuje się trochę lepiej, lecz akcja jego
serca w niewielkim stopniu uległa zwolnieniu. Stosuję nadal zastrzyki
i mam nadzieję, że nie są spóźnione.

338
17 styczeń

Dziś nastąpiła wyraźna poprawa. Mevana otworzył oczy i dał


oznaki powrotu świadomości, choć był oszołomiony. Mam nadzieję,
że Moore nie wie o triparsamidzie.
To jest moja szansa na zwycięstwo, bo on nigdy nie przykładał się
zbytnio do medycyny. Język Mevany wydaje się być sparaliżowany,
lecz wierzę, że to minie, kiedy tylko uda mi się go obudzić.

25 styczeń

Mevana jest prawie wyleczony! W przyszłym tygodniu spotkam


się z nim w dżungli. Był przestraszony, kiedy po raz pierwszy
powrócił do przytomności — mówił coś, że mucha zabierze jego
osobowość po śmierci — ale rozpromienił się, kiedy powiedziałem
mu, że wyjdzie z tego. Jego żona, Ugowe, bardzo troszczy się o niego,
mogę więc trochę odpocząć. Potem pomyślę o wysłanniku śmierci!

3 luty

Mevana czuje się teraz dobrze, rozmawiałem z nim o polowaniu.


Boi się zbliżyć do miejsca, w którym został ugryziony, ale staram się
grać na jego wdzięczności. Prócz tego uważa, że mogę odgonić
chorobę. Jego postępowanie może zawstydzić białych — nie ulegało
wątpliwości że pójdzie. Mogę wyruszyć przekonując kierownika
faktorii, iż leży to w interesie lokalnej służby zdrowia.

12 marzec

W końcu w Ugandzie! Mevana ma ze sobą pięciu tragarzy z ludu


Galla. Miejscowi nie kryją niechęci do zbliżenia się do tamtych
okolic, bo wiedzą, co zdarzyło się Mevanie. Dżungla jest zaraźliwym
miejscem — paruje miazmatami. Wszystkie jeziora wyglądają na
zastałe. W pewnym miejscu natknęliśmy się na ruiny, które nawet
Galla skłoniły do ucieczki. Powiedzieli, że te megality są starsze od
ludzkości i że mają zwyczaj polować, czy też wystawiać czaty na
Rybaków z Zewnątrz — cokolwiek miałoby to oznaczać. Opowiadali

339
też o złych bogach Tsadogwa i Cthulu. Do dziś wspominają o złych
wpływach w jakiś sposób związanych z diabelską muchą.

15 marzec

Tego ranka dotarliśmy do jeziora Mlolo; tu został ugryziony


Mevana. Piekielne, pokryte zieloną pianą miejsce, pełne krokodyli.
Mevana założył pułapki na muchy z cienkiego drutu. Przynętę stanowi
krokodyle mięso. Mam nadzieję, że nałapiemy wystarczającą ilość.
Zdecydowałem, że muszę przeprowadzić na nich doświadczenia —
znaleźć sposób na zmianę ich wyglądu tak, aby Moore nie mógł ich
rozpoznać. Prawdopodobnie będę mógł je skrzyżować z innym
gatunkiem i wyprodukować jakąś hybrydę, której zdolność do
przenoszenia zakażenia nie ulegnie zmniejszeniu. Zobaczymy. Teraz
się nie spieszę. Jak będę gotowy, Mevana dostarczy mięsa do
nakarmienia mych posłańców śmierci — a potem na pocztę. Wierzę,
że nie będzie kłopotów z zakażeniem, gdyż cały ten kraj jest jedną
cholerną, zakażoną dziurą.

16 marzec

Mam szczęście. Pełne dwie klatki. Pięć bardzo żywych okazów ze


skrzydłami lśniącymi jak diamenty. Mevana przełożył je do dużego
naczynia z korkiem. Myślę, że schwytaliśmy je w samą porę.
Dostarczymy je do M’gongi bez kłopotów. Mamy dość krokodylego
mięsa, żeby je wyżywić. Niewątpliwie wszystkie albo większość jest
zakażona.

20 kwiecień

Z powrotem w M’gondze bardzo zajęty w laboratorium. Posłałem


do doktora Joosta w Pretorii po muchy tse–tse do hybrydyzacji. Taka
krzyżówka, jeśli w ogóle wyjdzie, powinna dać coś naprawdę
trudnego do rozpoznania, jednak nie mniej zjadliwego niż palpalis.
Jeśli to nie zadziała, wypróbuję inne diptera z buszu. Posłałem już do
doktora Vandervelde’a w Nyangwe po odpowiednie typy kongijskie.
Nie wysyłam Mevany po zakażone mięso, bo przekonałem się, że

340
mogę utrzymywać w probówkach na czas prawie nieograniczony
kultury zarodników trypanosoma gambiense uzyskane z mięsa
zdobytego w ostatnim miesiącu. Kiedy nadejdzie czas, zakażę mięso,
nakarmię moich posłańców dobrą dawką, a potem — bon voyage!

18 czerwiec

Dziś otrzymałem moje tse–tse od Joosta. Klatki do krzyżowania


były gotowe od dawna, teraz przeprowadzam selekcję. Mam zamiar
użyć promieni ultrafioletowych dla przyśpieszenia cyklu życiowego.
Da szczęście mam konieczny aparat w swym zasadniczym
wyposażeniu. Ignorancja niektórych ludzi tutaj czyni łatwym
ukrywanie moich zamiarów, sądzą, że po prostu badam istniejące
gatunki dla celów medycznych.

29 czerwiec

Krzyżówka jest płodna! Muchy złożyły jaja w ostatnią środę i


teraz mam przepiękne larwy! Jeśli dojrzałe owady będą wyglądały tak
dziwnie jak te, nie będę potrzebował niczego więcej. Przygotowuję
oddzielne klatki dla poszczególnych gatunków.

7 lipiec

Wylęgły się hybrydy! Maskowanie co do kształtu jest doskonałe,


ale wygląd skrzydeł i delikatne prążkowany tułów nadal sugeruje
Palpalis. Różni się to w niewielkim stopniu u poszczególnych
osobników. Karmię je wszystkie zakażonym krokodylim mięsem. Po
zakażeniu wypróbuję niektóre na tubylcach — oczywiście tak, by
wyglądało to na przypadek. Jest tu tak wiele jadowitych stworzeń, że
„wypadek” nie wzbudzi najmniejszych podejrzeń. Wypuszczę muchę
w jadalni, kiedy Batta, mój służący, przyniesie mi śniadanie. Sam
uprzednio dokładnie się zabezpieczę. Potem zabiję ją wypełniając
pokój chlorem. Jeśli nie podziała to za pierwszym razem, będę
próbował do skutku. Oczywiście mam triparsamid pod ręką — na
wypadek, gdybym sam został ugryziony, ale będę bardzo uważał,
gdyż w chwili obecnej nie jest pewne żadne antidotum.

341
10 sierpień

Osobniki zakażone dojrzały i udało się, że w doskonały sposób


ugryzły Battę. Złapałem je potem i wsadziłem do klatek. Ugryzienia
służącego posmarowałem jodyną i biedny facet jest wdzięczny za
opiekę nad nim.
Jutro wypróbuję na Gambie — posłańcu faktorii — inny gatunek.
Przetestuję wszystkie na jakie się tutaj odważę. Jeśli będę potrzebował
więcej — sprowadzę z Ukala.

11 sierpień

Muchy są nadal żywe. Batta wydaje się zdrów jak zwykle, nie
bolą go plecy w miejscu ugryzienia. Poczekam, zanim znowu
wypróbuję owady na Gambie.

14 sierpień

Przybyły wreszcie owady od Vandervelde’a. Siedem różnych


gatunków, mniej lub bardziej jadowitych. Trzymam je w klatkach,
dobrze karmię, ale krzyżowanie z tse–tse nie wychodzi. Niektóre
wyglądają bardzo różnie od palpalis, lecz kłopot w tym, że nie można
uzyskać płodnych mieszańców.

17 sierpień

Tego popołudnia ugryzły Gambę, lecz zabił je na sobie. Ukłuły go


w lewe ramię. Opatrzyłem rany i Gamba jest tak wdzięczny, jak był
Batta. U Batty nie ma żadnych zmian.

20 sierpień

Jak dotąd u Gamby bez zmian, u Batty także. Przeprowadzam


doświadczenia z zupełnie nową formą maskującą, by wspomóc
hybrydyzację — chodzi o pewien rodzaj barwnika, żeby zmienić dużo
mówiące lśnienie skrzydeł palpalis. Barwa niebieskawa będzie
najlepsza. Muszę czymś opryskać wszystkie owady. Zacznę od błękitu

342
pruskiego albo błękitu soli żelaza oraz kwasu cyjanowodorowego.

25 sierpień

Batta uskarżał się na ból pleców… To się rozwija!

3 wrzesień

Zrobiłem znaczne postępy w doświadczeniach. Batta wykazuje


oznaki letargu i mówi, że przez cały czas bolą go plecy. Gamba
zaczyna coś odczuwać w ugryzionym ramieniu.

24 wrzesień

Batta czuje się coraz gorzej, zaczyna się bać tego ugryzienia.
Myśli o „diabelskich muchach”… Zagroził, że je zabije, gdy zobaczył
moje klatki, ale przekonałem go, iż owady zdechły dawno temu.
Powiedział, że nie chce, by jego dusza przeszła w nie po śmierci.
Zrobiłem mu podskórny zastrzyk ze zwykłej wody, żeby podnieść go
na duchu, najwidoczniej muchy zachowały wszystkie właściwości
palpalis. Gamba też czuje się źle, powtarzają się wszystkie objawy
obserwowane u Batty. Dam mu chyba triparsamid, gdyż działanie
trucizny jest aż nadto skuteczne. Z drugiej strony powinienem jednak
pozwolić, aby Batta umarł, bo chciałbym się przekonać jak długo to
potrwa.
Doświadczenia z barwnikami zakończyły się z sukcesem.
Izomeryczna forma żelazocyjanku z pewną domieszką soli potasu jest
rozpuszczalna w alkoholu i można nią spryskiwać owady z
doskonałym rezultatem. Zabarwia na niebiesko skrzydła nie
wpływając na ciemny tułów i nie odbarwia się pod wpływem wody.
Mam nadzieję, że dzięki tej zmyłce uda mi się użyć tych hybryd tse–
tse, nie zawracając sobie głowy dalszymi doświadczeniami. Moore nie
powinien rozpoznać niebiesko uskrzydlonych much z tułowiem tse–
tse. Oczywiście wszystkie barwniki trzymam pod zamknięciem, nikt
nie może mnie później łączyć z niebieskimi muchami.

343
9 październik

Batta jest w letargu, leży w łóżku. Podawałem Gambie triparsamid


przez dwa tygodnie i, o dziwo, wyzdrowiał.

25 październik

Batta czuje się bardzo źle, za to Gamba dobrze.

18 listopad

Wczoraj zmarł Batta. Zdarzyła się też pewna rzecz, która


spowodowała, że zadrżałem na wspomnienie miejscowych legend i
obaw Batty. W laboratorium usłyszałem bardzo osobliwe bzyczenie w
dwunastej klatce. Były w niej muchy, które ugryzły Battę. Stworzenia
wydawały się być oszalałe, ale uspokoiły się na mój widok. Kiedy
poświeciłem przez druty spoglądały na mnie dziwnie. Wystawiały
nogi przez siatkę, jakby były zdezorientowane. Po obiedzie były już
martwe, najwidoczniej oszalały i rozbiły się o druty klatki.
Z pewnością jest dziwne, że zachowywały się tak po zgonie Batty.
Murzyni natychmiast połączyłby to z własnymi mitami. Muszę
niezwłocznie rozpocząć działanie z zabarwionymi na niebiesko
hybrydami. Szybkość ich zabijania wydaje się nieco większa niż
czystej palpalis. Batta umarł trzy miesiące i osiem dni po ugryzieniu,
ale oczywiście zawsze jest szeroki margines niepewności. Nadal chcę,
aby Gamba przeszedł pełny cykl.

5 grudzień

Planuję, w jaki sposób wysłać przesyłkę do Moore’a. Muszę


zrobić tak, by wydawało mu się, że nadeszły od jakiegoś
niezainteresowanego entomologa, który czytał jego Diptera… i sądzi,
że będzie chciał zbadać ten „nowy i nie zidentyfikowany gatunek”.
Załączę zapewnienie, że niebieskoskrzydłe muchy są niegroźne, jak
wynika to z długotrwałych doświadczeń na tubylcach. Moore
zaniedba ostrożności i któraś wcześniej czy później go ugryzie…
Moi przyjaciele w nowym Jorku od czasu do czasu informują

344
mnie o postępach naukowych Moore’a, choć najchętniej ujrzałbym
wiadomość o jego śmierci. Przede wszystkim nie mogę okazywać
zainteresowania jego życiem.
Najlepszym pomysłem wydaje się długi wyjazd w głąb kraju,
zapuszczenie brody, wysłanie przesyłki z Ukala w przebraniu
przejezdnego entomologa i powrót po zgoleniu brody.

12 kwiecień 1930 r.

Z powrotem w M’gondze po długiej podróży. Wszystko się udało


z zegarmistrzowską precyzją. Rozpocząłem świąteczne wakacje 15
grudnia i wysłałem natychmiast muchy. Zrobiłem doskonały pojemnik
z zakażonym krokodylim mięsem dla moich posłańców. Pod koniec
lutego miałem już porządną brodę.
Pojawiłem się w Ukala dziewiątego marca i napisałem list do
Moore’a na maszynie należącej do faktorii. Podpisałem go jako Mevil
Wayland–Hall, co sugeruje, że jestem entomologiem z Londynu.
Sądzę, że przybrałem odpowiedni ton — zainteresowany bratnim
naukowcem i tak dalej. W sposób wręcz artystyczny podkreśliłem, że
owady są „zupełnie nieszkodliwe”. Nikt niczego nie podejrzewa.
Zgoliłem brodę po dotarciu do buszu, tak że nie będę miał żadnej
niepożądanej opalenizny. Po przebyciu niewielkich bagien odesłałem
wszystkich tubylczych tragarzy. Sam mogę dokonać cudów z moim
plecakiem i mam doskonałe wyczucie kierunku, na szczęście jestem
przyzwyczajony do takich wycieczek. Wyjaśniłem moją nieobecność
atakiem febry i zgubieniem się podczas wędrówki przez busz.
Teraz nadeszła najtrudniejsza psychologicznie chwila: czekanie na
wiadomości bez okazywania napięcia. Oczywiście Moore mógł ujść
cało, lecz przy jego lekkomyślności jest sto szans przeciw jednej na
jego niekorzyść. Nie mam wyrzutów sumienia; po tym co mi zrobił,
zasłużył sobie nie tylko na to.

13 czerwiec 1930 r.

Hurra! Przypadkowo usłyszałem od Dysona z Columbii, że Moore


otrzymał jakieś nowe, niebieskoskrzydłe muchy z Afryki i że jest nimi
bardzo zaskoczony! Ani słowa o ugryzieniu, lecz o ile znam

345
niedbałość Moore’a, to sądzę, źe usłyszę o tym niedługo.

27 sierpień

List od Mortona z Cambridge. Moore pisał, że czuje się bardzo źle


i zawiadomił, że owad — pewien ciekawy nowy gatunek, który
otrzymał gdzieś w połowie czerwca — ugryzł go w kark. Czyżby mi
się udało? Najwidoczniej Moore nie łączy ugryzienia ze swą
słabością. Jeśli tak, to został ugryziony w samym środku okresu
zjadliwości owada.

12 wrzesień

Zwycięstwo! Znowu telegram od Dysona: Moore jest w stanie


bardzo niepokojącym. Łączy teraz swoją chorobę z ugryzieniem około
południa 19 czerwca i jest naprawdę zdezorientowany nie mogąc
zidentyfikować owada. Próbuje dowiedzieć się czegoś o Nevilu
Wayland–Hallu.
Ze stu kilku wysłanych much chyba około dwudziestu pięciu
dotarło do niego żywych, niektóre uciekły, ale w czasie podróży z
larw wylęgło się kilka nowych. Dyson donosi, że larwy są starannie
inkubowane. Gdy dojrzeją, spodziewam się, że zidentyfikuje hybrydy
tse–tse, lecz teraz już mu to nie pomoże. Będzie się jednak
zastanawiał, dlaczego niebieska barwa skrzydeł nie została przekazana
dziedzicznie!

8 listopad

Listy od pół tuzina przyjaciół donoszące o poważnej chorobie


Moore’a. Dziś przyjechał Dyson. Powiedział, że Moore pracuje jak
szalony nad hybrydami, które wylęgły się z larw i zaczyna się
przekonywać, że ich rodzice otrzymały swoje niebieskie skrzydła w
jakiś sztuczny sposób. Teraz przez większość czasu pozostaje w łóżku.
Brak wzmianki o użyciu triparsamidu.

346
13 luty 1931 r.

Niedobrze! Moore jest umierający. Chyba wie, iż nie ma na to


ratunku, ale wydaje mi się, że zaczyna coś podejrzewać. Dostałem w
ostatnim miesiącu bardzo chłodny list od Mortona, nie pisał nic o
Moorze — lub raczej w sposób skrępowany, że Moore formułuje
teorie o całej tej sprawie. Szukał Wayland–Halla telegraficznie w
Londynie, Ukala, Nairobi, Mombasie i innych miejscach — i
oczywiście niczego nie znalazł. Sądzę, że powiedział Dysonowi kogo
podejrzewa, ale Dyson w to nie uwierzył. Obawiam się natomiast, że
uwierzył mu Morton.
Chyba lepiej zaplanować wyjazd. Szkoda! Koniec tak dobrze
zaczętej kariery! Najbardziej z powodu Moore’a — ale tym razem
zapłaci za swoje postępowanie! Powrócę do Południowej Afryki — w
międzyczasie przeleję tam po cichu swoje oszczędności na nowe
nazwisko: Frederick Nasmyth Mason z Toronto w Kanadzie, makler w
przemyśle kopalnianym. Muszę wyrobić sobie nowy podpis dla
identyfikacji. Z łatwością dokonam transferu.

15 sierpień

Minęło pół roku i nadal jestem w zawieszeniu. Dyson i Morton,


podobnie jak i niektórzy inni, przestali do mnie pisać. Doktor James z
San Francisco słyszał od przyjaciół Moore’a, że ten jest w stanie
nieprzerwanej śpiączki. W maju nie był w stanie chodzić. Tak długo,
jak mógł mówić, uskarżał się na zimno. Teraz nie może, jednak sądzą,
że nadal ma przebłyski świadomości. Jego oddech jest ostry i krótki,
słychać go nawet z większej odległości. Nie ulega wątpliwości, że
żywi się nim trypanosoma gambiense, lecz znosi to lepiej niż tutejsi
Murzyni.
Trzy miesiące i osiem dni temu zmarł Batta i teraz tylko Moore
żyje rok po ugryzieniu. Słyszałem w ostatnim miesiącu pogłoski o
intensywnych poszukiwaniach Wayland–Halla w Ukala. Jednak nie
sądzę, żebym musiał się tym martwić, gdyż nie istnieje absolutnie nic,
co mogłoby mnie łączyć z tą sprawą.

347
7 październik

Nareszcie wszystko się skończyło! Wiadomość w Mombasa


Gazette. Moore zmarł dwudziestego września po seriach napadów
drgawek i z temperaturą znacznie poniżej’ normalnej. Wystarczy!
Powiedziałem, że go dostanę i zrobiłem to! W gazecie był
trzykolumnowy artykuł o jego długiej chorobie, śmierci i o
gorączkowych poszukiwaniach Wayland–Halla. Najwidoczniej Moore
cieszył się w Afryce większą estymą niż sądziłem. Owady zostały
całkowicie zidentyfikowane na podstawie okazów, które przeżyły i
tych, które rozwinęły się z larw. Odkryto także sposób zabarwienia
skrzydeł. Stwierdzono ogólnie, że muchy zostały, jak się wydaje,
spreparowane i wysłane w intencji zabicia Moore’a, Dysonowi
przekazano pewne podejrzenia, ale ten, podobnie jak i policja,
zachował milczenie z powodu braku dowodów. Sprawdzono
wszystkich wrogów Moore’a, a Associated Press zauważyła, że
„nastąpi sprawdzenie, czy nie brał w tym udziału jakiś znany lekarz,
przebywający teraz za granicą”.
Coś na samym końcu doniesienia wstrząsnęło mną w pewnym
aspekcie wierzeń Murzynów i zachowania muchy po śmierci Batty.
Wydawało się, że podobny incydent wydarzył się także w noc zgonu
Moore’a. Dyson obudził się — o całe mile od Brooklynu — z powodu
niezwykłego brzęczenia niebieskoskrzydłych much, które wyleciały
przez okno na chwilę przedtem, kiedy pielęgniarka zadzwoniła z
domu Moore’a powiadamiając o jego śmierci.
Jednakże najbardziej mnie zajmuje afrykański koniec moich
spraw. Ludność Ukala pamięta brodatego cudzoziemca, który pisał na
maszynie listy, wysyłał paczki i z pomocą policji przeczesywał kraj w
poszukiwaniu czarnych gońców. Nie mogłem zatrudnić zbyt wielu, ale
gdy przesłuchujący urzędników połączą mnie z Ubandesem, który
przeprowadził mnie przez dżunglę M’Kini, będę musiał wyjaśnić
więcej niż bym chciał. Wygląda na to, że przyszedł czas, abym
zniknął, więc sądzę, że jutro napiszę rezygnację i udam się w
nieznanym kierunku.

348
9 listopad

Ciężka sprawa z moją rezygnacją, ale dziś się zwolniłem. Nie


chcę zaostrzać podejrzeń oddalając się bez zezwolenia. W ostatnim
tygodniu dowiedziałem się od Jamesa o śmierci Moore’a, ale niczego
więcej niż z gazet. Jego przyjaciele w Nowym Jorku wydają się raczej
powściągliwi, jeśli chodzi o szczegóły, choć wszyscy mówią o
poszukiwaniach. Żadnych wiadomości od mych przyjaciół na
wschodzie. Moore musiał rozpuścić jakieś straszliwe podejrzenia, lecz
nie ma żadnego dowodu na to, że mogło tak być.
Nadal nic mi się nie udaje. We czwartek powinienem wyjechać z
Mombasy parowcem do Durbanu, a w Johannesburgu przemienić się
w Fredericka Nasmytha Masona, maklera z Toronto.
Niech to będzie koniec mego dziennika. Jeśli w końcu nie zostanę
o nic podejrzany, powinien posłużyć po mojej śmierci oryginalnemu
celowi i ujawnić to, o czym teraz inni nie powinni się dowiedzieć. Z
drugiej strony, jeśli podejrzenia nabiorą kształtów i przetrwają, może
potwierdzić, wyjaśnić poważne oskarżenia i wypełnić wiele
zaskakujących niedomówień. Oczywiście jeśli coś mi zagrozi,
powinienem go zniszczyć. No cóż, Moore nie żyje — tak jak na to w
zupełności zasłużył. Teraz zmarł także doktor Thomas Slauenwite.
Kiedy ciało dawniej należące do Thomasa Slauenwite umrze, wszyscy
będą mogli przeczytać ten zapisek.

15 styczeń 1932 r.

Z wahaniem otwieram dziennik w nowym roku. Tym razem piszę


wyłącznie dla uspokojenia swego umysłu, bo byłoby idiotyzmem
wyobrażać sobie, że cała sprawa się definitywnie zakończyła.
Zatrzymałem się w hotelu Vaal w Johannesburgu pod moim nowym
nazwiskiem i jak dotąd nikt nie odgadł kim naprawdę jestem.
Rozmawiam niezobowiązująco o interesach, aby utrzymać o sobie
mniemanie, że jestem agentem kopalnianym i wydaje mi się, że
naprawdę mógłbym pracować w tej branży. Później pojadę do
Toronto, żeby sfabrykować kilka dowodów dotyczących mej fikcyjnej
przeszłości.
Niepokoi mnie jednak owad, który wtargnął do mego pokoju dziś

349
około południa. Oczywiście miałem ostatnio wszelkiego rodzaju
koszmary senne o niebieskich muchach, lecz należało się ich
spodziewać w stanie mego podwyższonego napięcia nerwowego. To
coś jest jednak bardzo niepokojącą rzeczywistością i jak najszybciej
chciałbym się go pozbyć.
Mucha brzęczała wokół półek na książki przez kwadrans.
Podjąłem wszelkie wysiłki, by ją pochwycić lub zabić. To dziwactwo
ma niebieskie skrzydła i w każdym calu jest duplikatem mych
zhybrydyzowanych posłańców śmierci. Czy w istocie może to być
jeden z nich, tego doprawdy nie wiem. Wszystkie hybrydy —
zabarwione i niezabarwione — wysłałem do Moore’a…
Czy może to być halucynacja? A może jakiś osobnik z Brooklynu
znalazł drogę powrotną do Afryki? Te absurdalne historie o
niebieskich muchach, które niepokoiły Dysona po śmierci Moore’a…
Mimo wszystko przeżycie i powrót niektórych z nich nie jest
niemożliwy. Jest też doskonale możliwe, że mój niebieski barwnik
mógł wbić się w ich skrzydła, bo nadawał się doskonale do tatuażu.
Drogą eliminacji wydaje się to jedynym racjonalnym wyjaśnieniem,
choć jest bardzo ciekawą rzeczą, że ten osobnik mógł dotrzeć tak
daleko na południe. Możliwe, że jest to jakiś wrodzony instynkt
powrotu do domu właściwy tse–tse. Mimo wszystko należą do
Południowej Afryki.
Muszę się chronić przed ugryzieniem. Oczywiście oryginalny jad
— jeśli jest to naprawdę jedna z much, która uciekła od Moore’a —
dawno już przestał działać, ale osobnik ten musiał jeść i mógł równie
dobrze, lecąc przez Afrykę Centralną, złapać nowe zakażenie. W
istocie jest to bardziej prawdopodobne niż nieprawdopodobne.
Nadal mam resztki triparsamidu, nie mogłem się zdobyć na
zniszczenie swej torby medycznej — jedynego dowodu — ale gdy
poczytałem o nim dokładnie, nie jestem już tak pewien skuteczności
leku. Daje tylko szansę! Z pewnością uratował Gambę, ale zawsze
istnieje możliwość, że zawiedzie. To jakoś cholernie podejrzane, że ta
mucha wleciała właśnie do mego pokoju! Bardzo dziwny zbieg
okoliczności. Z pewnością uda mi się ją zabić. Jestem zaskoczony, że
dziś udało się jej uciec, bo zazwyczaj muchy są krańcowo głupie i
łatwe do schwytania. A może mimo wszystko to czyste złudzenie? Z
pewnością upał dokucza mi jak nigdy.

350
16 styczeń

Czy ja tracę zmysły? Dziś w południe mucha przyleciała


ponownie i zachowywała się jak oszalała. Może to złudzenie, ale jej
obecność wydaje mi się złowróżbna. Pojawia się znikąd i leci prosto
do mej półki z książkami, krążąc bez końca wokół Diptera…
Moore’a. Od czasu do czasu siada na tym woluminie albo rzuca się w
moim kierunku i odlatuje nim zdążę ją uderzyć złożonym papierem.
Taka chytrość jest niesłychana wśród notorycznie głupich,
afrykańskich dwuskrzydłych. Przez prawie pół godziny próbowałem
dostać tę przeklętą muchę, ale w końcu wyleciała przez dziurę w
zasłonie okna, której wcześniej nie zauważyłem. Zaczynam
wyobrażać sobie, że z całą rozwagą drwi sobie ze mnie. Nie mogę się
poddawać utracie zmysłów.

17 styczeń

Albo ja jestem szalony, albo świat jest w szponach jakiegoś


nagłego zawieszenia znanych nam praw prawdopodobieństwa. Ta
przeklęta mucha przylatuje skądś tuż przed południem i brzęczy
wokół Diptera… Moore’a. Znów próbowałem ją złapać i ponownie
powtórzyło się wczorajsze doświadczenie. W końcu owad rzucił się
do otwartego kałamarza na stole i zanurzył w nim — tylko nogi i
tułów. Potem pożeglował pod sufit i zaczął po nim pełzać
pokrzywionym torem, zostawiając ślady atramentu. Po pewnym
czasie pozostawił pojedynczą plamkę atramentu i zniknął mi z oczu.
Coś w tym wszystkim uderzyło mnie jako złowróżbne i
nienormalne — bardziej niż sam sobie mogę wyjaśnić. Kiedy
patrzyłem na atramentowy ślad pod różnymi kątami, wydawał mi się
coraz bardziej znajomy i nagle zaświtało mi, że tworzy absolutnie
doskonały znak zapytania.
Cóż mogłoby być tak szalenie odpowiednie? Dziwne, że nie
zemdlałem. Jak dotąd nikt z gości hotelowych tego nie zauważył. Nie
widziałem muchy tego popołudnia i wieczoru, ale kałamarz jest
zamknięty. Sądzę, że zgładzenie przeze mnie Moore’a dręczy mnie i
wywołuje te potworne halucynacje. Może w ogóle to nie jest mucha?

351
18 styczeń

W jakie piekielne popadłem koszmary? To co dziś się zdarzyło nie


mogłoby się zdarzyć normalnie. Ktoś z obsługi hotelu zobaczył znaki
na suficie i przyznał, że naprawdę istnieją.
Około jedenastej tego ranka (akurat pisałem) coś wpadło do
kałamarza na sekundę i wyleciało. Na suficie ujrzałem tę piekielną
muchę — tak jak przedtem pozostawiającą ślad. Nic nie mogłem
zrobić poza złożeniem gazety, by być gotowym do pacnięcia stwora
jeśli podleci blisko. Po zrobieniu kilku zwrotów na suficie poleciała w
jakiś ciemny kąt i znikła. Na niezmiernie poobtłukiwanym tynku
sufitu zobaczyłem, nowy ślad z atramentu przedstawiający sobą
olbrzymią i niewątpliwą cyfrę 5.
Na chwilę odszedłem prawie od zmysłów pod naporem
bezimiennego niebezpieczeństwa, którego nie mogłem w pełni
umiejscowić. Nagle wezwałem swój cały rozsądek i podjąłem
aktywne kroki. Poszedłem do sklepu chemicznego i kupiłem gumę
oraz inne rzeczy niezbędne do sporządzenia lepu, a także drugi
kałamarz. W pokoju napełniłem nowy kałamarz impregnującą
mieszaniną nasączającą, pozostawiając go otwartym. Potem
próbowałem skoncentrować się na czytaniu. Około trzeciej po
południu znowu usłyszałem tego przeklętego owada. Krążył wokół
nowego kałamarza. Zniżył się do kolorującej powierzchni, lecz nie
dotknął jej, a potem poleciał wprost na mnie i szybko wycofał. Potem
podleciał do półki z książkami i zaczął krążyć wokół traktatu
Moore’a. Jest w tym coś głębokiego i diabolicznego.
Najgorsze nastąpiło później. Owad podleciał do otwartego okna i
zaczął rytmicznie bić o siatkę, nastąpiła seria uderzeń, a potem równe
im w czasie łażenie po siatce, przerwa i tak dalej. Coś w tym występie
utrzymywało mnie bez ruchu przez dłuższą chwilę, ale po tym
podszedłem do okna i usiłowałem zabić szkodliwe stworzenie. Jak
zwykle bez skutku. Po prostu przeleciało przez pokój do lampy i
zaczęło nabijać ten sam rytm na sztywnym, kartonowym abażurze.
Poczułem ogromną desperację i zamknąłem wszystkie drzwi i okna,
których zasłony były nieprzenikliwe. Wydawało się konieczne zabicie
tego przetrwałego okazu, którego tropienie tak szybko wzburzyło mój
umysł. Zacząłem zauważać, że każda z jego serii zawiera dokładnie

352
pięć uderzeń.
Pięć! Tę samą liczbę, którą stworzenie nakreśliło atramentem na
suficie rankiem! Czy mogła to być tylko jakaś zbieżność? Przyjęcie
tego byłoby szaleństwem, gdyż wiedza o figurach pisanych przez
muszą hybrydę przeczy ludzkiemu umysłowi. Ale czy ludzki umysł
sięga do najbardziej prymitywnych legend Murzynów ugandyjskich?
A teraz ta piekielna inteligencja zwodzi mnie, kontrastując z normalną
tępotą tej rasy.
Odłożyłem na bok złożoną gazetę i usiadłem ogarnięty
wzrastającym przerażeniem. Owad zabrzęczał i wyleciał przez otwór
w suficie, przez który rura od kaloryfera przechodziła do pokoju na
wyższym piętrze.
Odlot wcale mnie nie uspokoił, bo mój umysł zaczął snuć dzikie i
przerażające refleksje. Jeśli ta mucha posiada ludzką inteligencję, to
od kogo ją uzyskała? Czyżby prawdą były sądy tubylców, że
stworzenia te przejmują inteligencję swych ofiar po ich śmierci? Jeśli
tak, to czyją osobowość posiada? Jestem przekonany, że musi to być
jedna z tych, które uciekły od Moore’a. Czyżby to był ten posłaniec,
który ugryzł Moore’a? Jeśli tak, to czego chce ode mnie? W ogóle
czego to chce ode mnie?
Oblany zimnym potem przypomniałem sobie działanie muchy po
śmierci Batty. Czy jej osobowość została zastąpiona osobowością
martwej ofiary? A sensacyjne wiadomości o musze, która obudziła
Dysona, kiedy zmarł Moore? Jeśli tak, to czy ta mucha, która mnie
prześladuje może posiadać przekazaną jej mściwą osobowość? Jak
krąży wokół książki Moore’a! Boję się w ogóle myśleć, co dalej! Na
razie zacząłem się przekonywać, że to stworzenie jest istotnie
zakażone i to w najgorszy sposób. Z pewnością musiało się zakazić
wszystkimi najbardziej zjadliwymi bakteriami Afryki. Mój umysł,
choć wstrząśnięty, zaczął zakładać, że to cholerstwo posiada jednak
cechy ludzkie.
Zadzwoniłem do recepcji i poprosiłem, żeby przysłali kogoś, kto
zatkałby dziurę przy rurze kaloryferowej i inne możliwe szpary w
moim pokoju. Powiedziałem, że dręczą mnie muchy i wydawało się,
że naprawdę mi współczują. Pokazałem robotnikowi atramentowe
ślady na suficie, które rozpoznał bez żadnej wątpliwości. A więc są
rzeczywiste! Podobieństwo do znaku zapytania i znak piątki

353
zaskoczyły i zafascynowały go. W końcu pozatykał wszystkie dziury,
jakie tylko mógł znaleźć i zacerował siatkę w oknie, tak że mogę teraz
trzymać oba okna otwarte, najwidoczniej uważał mnie za lekko
„ekscentrycznego”, szczególnie, że w czasie jego pobytu w pokoju nie
było widać żadnego owada. Tego wieczoru nie pokazała się żadna
mucha. Bóg wie, co to jest, czego chce i co się ze mną stanie.

19 styczeń

Jestem naprawdę przerażony. To mnie dotknęło. Wokół dzieje się


coś potwornego i demonicznego, a ja jestem bezsilną ofiarą. Rankiem,
po powrocie ze śniadania, ten skrzydlaty diabeł z piekła rodem wpadł
do pokoju i zaczął uderzać o siatkę w oknie — tak jak wczoraj. Tym
razem jednak każda seria liczyła tylko cztery uderzenia. Rzuciłem się
do okna i próbowałem ją złapać, ale umknęła mi jak zwykle,
podleciała do traktatu Moore’a i zaczęła brzęczeć drwiąco. Jej aparat
głosowy jest ograniczony, lecz zauważyłem, że jej brzęczenie grupuje
się także w kadencje po cztery dźwięki.
Z pewnością oszalałem, gdyż krzyknąłem do niej: „Moore!
Moore, na miłość Boską, czego ty chcesz?!” Wtedy stworzenie nagle
przestało krążyć, podleciało do mnie i zanurkowało nisko, wdzięcznie,
ruchem, który mógł przypominać ukłon. Potem znów poleciało do
książki. Przynajmniej wydaje mi się, że widziałem to wszystko — bo
nie wierzę już swym zmysłom.
Potem stała się gorsza rzecz. Pozostawiłem drzwi do pokoju
otwarte w nadziei, że potwór wyleci. Około 11.30 uznałem, że go nie
ma i zamknąłem je, Potem zasiadłem do czytania. Dokładnie w
południe poczułem łaskotanie na karku, ale kiedy się tam dotknąłem,
niczego nie było. Po chwili znowu poczułem łaskotanie — i zanim się
ruszyłem, ten bezimienny sługa piekieł przyżeglował w zasięg mego
wzroku, wykonał ponownie te drwiące ukłony w powietrzu i wyleciał
przez dziurkę od klucza, o której nigdy nawet nie śniłem, że jest
wystarczająco wielka. W to, że ten stwór mnie dotknął nie mogłem
wątpić. Dotknął mnie nie czyniąc krzywdy — i nagle przypomniałem
sobie z przerażeniem, że Moore został ugryziony w kark w południe.
Z tą chwilą pozatykałem papierem wszystkie dziurki od klucza i mam
w ręku złożoną gazetę ilekroć otwieram drzwi.

354
20 styczeń

Dotąd w pełni nie mogę uwierzyć w rzeczy nadnaturalne, lecz


boję się, że jestem stracony. To przekracza moją wytrzymałość. Dziś,
tuż przed południem ten diabeł pojawił się za oknem i znów zaczął o
nie uderzać, tym razem seriami po trzy uderzenia.
Nadal mam na tyle rozsądku, żeby podjąć pewien bardziej
ostateczny krok. Wyjąłem obie szyby i pokryłem je z obu stron moim
preparatem — tym którego użyłem w kałamarzu, po czym włożyłem
je na miejsce. Jeśli ten stwór chce nowego znaku — ten będzie jego
ostatnim! Reszta dnia minęła spokojnie. Czy przetrwam to
doświadczenie bez popadnięcia w manię?

21 styczeń

W drodze koleją do Bloemfontein. Uciekam! To diabelstwo


zwyciężyło. Ma piekielną inteligencję, przeciwko której moje sposoby
okazały się bezsilne. Tego ranka pokazało się za oknem, lecz nie
dotknęło kleistej powierzchni szyby. Skręciło nagle i zaczęło zataczać
po dwa okręgi, robiąc między nimi przerwę. Po kilku takich
przedstawieniach zniknęło nad dachami miasta.
Moje nerwy są na granicy wytrzymałości, gdyż te sugestie
liczbowe zdolne są wywołać straszliwą interpretację. W poniedziałek
to trzymało się liczby pięć, we wtorek było to cztery, we środę trzy, a
dziś dwa. Pięć, cztery, trzy, dwa… Cóż nadejdzie potwornego i nie do
pomyślenia potem? O tym mogą wiedzieć tylko złe moce
wszechświata.
Spędziłem całe popołudnie pakując się i wysyłając bagaże, a teraz
jadę nocnym ekspresem do Bloemfontein. Ucieczka może nie zdać się
na nic, ale co mi innego pozostało?

22 styczeń

Zakwaterowałem się w „Pomarańczowym Hotelu” w


Bloemfontein — wygodnym i znakomitym miejscu — lecz
przerażenie mnie nie opuszcza. Pozamykałem wszystkie drzwi i okna,
zatkałem dziurkę od klucza, przejrzałem wszystkie możliwe szpary i

355
pozaciągałem zasłony, ale tuż przed południem usłyszałem głuche
uderzenie w jedną z szyb. Czekałem — i po długiej przerwie rozległo
się następne pukanie. Sekundowa przerwa i znów pojedyncze
uderzenie. Podniósłszy zasłonę zobaczyłem tę przeklętą muchę, tak
jak się tego spodziewałem. Zatoczyła jeden, duży, powolny krąg, a
potem znikła z pola widzenia. Słaby jak niemowlę, położyłem się,
żeby odpocząć.
Jeden! To oczywiście było istotą obecnego przesłania potwora.
Jedno stuknięcie, jeden krąg. Czy oznacza to jeszcze jeden dzień dla
mnie, zanim dosięgnie mnie jakiś niechybny los? Powinienem uciec
znowu, czy okopać się tu, zamykając jak najszczelniej pokój?
Po godzinie odpoczynku poczułem się zdolny do działania i
zamówiłem do pokoju duży zapas żywności w konserwach, a także
prześcieradeł i ręczników. Jutro pod żadnym pozorem nie powinienem
pozostawić nawet najmniejszej szpary w drzwiach i oknach.
Żywność i prześcieradła przyniósł czarny służący. Patrzył na mnie
dziwnie, ale nie troszczyłem się już, jak ekscentrycznym lub szalonym
mogę się wydawać. Ścigają mnie moce gorsze niż kpiny całej
ludzkości. Przejrzałem każdy milimetr kwadratowy ścian i zatkałem
każdą mikroskopijną szparę, jaką mogłem znaleźć. W końcu mogłem
zasnąć.
(Rękopis staje się w tym miejscu nieregularny, nerwowy i bardzo
trudny do odczytania.)

23 styczeń

Jest tuż przed południem i czuję, że za chwilę wydarzy się coś


strasznego. Nie spałem ostatnio, tak jak się tego spodziewałem, mimo
iż nie spałem także poprzedniej nocy w pociągu. Wstałem wcześnie i
miałem trudności ze skoncentrowaniem się na czymkolwiek —
czytaniu czy pisaniu. Taki dzień, w którym postępuję z rozwagą w
każdym działaniu jest nie do zniesienia. Nie wiem, co oszalało: natura
czy mój umysł. W końcu około jedenastej nie byłem w stanie nic
innego zrobić, jak tylko pospacerować po pokoju.
Usłyszałem szelest wśród przyniesionych wczoraj pojemników z
jedzeniem i ta piekielna mucha wypełzła przed moje oczy. Chwyciłem
coś płaskiego i zacząłem w nią walić nie zważając na strach, lecz z nie

356
większym skutkiem niż zwykle. Kiedy się zbliżałem,
niebieskoskrzydłe diabelstwo wycofywało się w stronę stołu, na
którym zgromadziłem książki, i zatrzymywało się przez chwilę nad
Diptera of Central and Southern Africa. Ody się zbliżałem, odlatywało
w stronę kominkowego zegara i zasłaniało liczbę 12. Zanim zdążyłem
obmyślić następny ruch, mucha zaczęła pełznąć wokół cyferblatu
bardzo powoli i rozważnie w stronę wskazówek. Minęła wskazówkę
minutową, zakręciła w dół i w górę, przepełzła pod wskazówką
godzinową i w końcu zatrzymała się dokładnie na godzinie 12.
Siedziała tam i brzęcząc machała skrzydłami.
Czy to jest zapowiedź czegoś? Staję się podejrzliwy jak Murzyni.
Teraz jest nieco po jedenastej. Czy dwunasta będzie końcem? Mam
tylko ostatni środek, który przyszedł mi na myśl. Że też nie
pomyślałem o tym wcześniej. Przypomniałem sobie, że w swej torbie
medycznej posiadam obie substancje, konieczne do wytwarzania
chloru. Postanowiłem wypełnić pokój śmiertelnymi wyziewami —
udusić muchę sam chroniąc się nasyconą amoniakiem chusteczką
przyciśniętą do twarzy. Da szczęście miałem duży zapas amoniaku. Ta
zaimprowizowana maska zneutralizuje prawdopodobnie żrące opary
chloru do chwili, gdy owad będzie martwy albo przynajmniej na tyle
bezsilny, abym mógł go zmiażdżyć. Muszę jednak być szybki. Skąd
mogę być pewien, że to coś nie rzuci się na mnie, zanim nie ukończę
przygotowań? Nie mogę też zaprzestać zapisków w dzienniku.

Później

Oba chemikalia, kwas solny i dwutlenek manganu leżą przede


mną na stole gotowe do zmieszania. Zawiązałem chusteczkę na nosie i
ustach i mam pod ręką butelkę amoniaku gotową do nasączania jej, aż
chlor się ulotni. Zamknąłem oba okna. Nie podoba mi się działanie tej
demonicznej hybrydy. Pozostaje na zegarze, lecz bardzo powoli
pełznie wokół, cofając się od godziny dwunastej, by spotkać
stopniowo zbliżającą się wskazówkę minutową.
Czyżby to była moja ostatnia notatka w tym dzienniku?
Bezużyteczne jest zaprzeczanie temu, co podejrzewam. Zbyt często
ziarno prawdy wyziera zza najbardziej nieprawdopodobnych i
fantastycznych legend. Czy to osobowość Henry Moore’a usiłuje

357
mnie dostać w postaci tego niebieskoskrzydłego diabła? Czy to ta
mucha go ugryzła i w następstwie tego wchłonęła jego świadomość?
Jeśli tak, i jeśli mnie ugryzie, czy moja osobowość zastąpi osobowość
Moore’a i wejdzie do tego brzęczącego ciała? A może jednak nie będę
musiał umrzeć, nawet jeśli mnie ugryzie? Jest zawsze szansa w
triparsamidzie. Niczego nie żałuję. Moore zmarł, niech się dzieje co
chce.

Nieco później

Mucha zatrzymała się na cyferblacie w pobliżu znaku


oznaczającego 45 minut. Jest teraz 11.30. Nasyciłem chusteczkę na
mej twarzy amoniakiem i trzymam pod ręką butelkę do dalszego
użytku. To będzie ostatni zapisek, zanim zmieszam kwas z solą
manganu i uwolnię chlor. Nie powinienem tracić czasu, lecz to
wszystko zobowiązuje mnie do zanotowania wydarzeń. Lecz jeśli
chodzi o tę notatkę, dawno już straciłem wszelkie powody. Mucha
wydaje się siedzieć nieruchomo, wskazówka minutowa zbliża się do
niej. Teraz chlor…

***

W niedzielę, 24 stycznia 1932 roku, kiedy kilkakrotne pukanie nie


wywołało żadnej odpowiedzi z pokoju ekscentrycznego mężczyzny
zajmującego numer 303 w „Pomarańczowym Hotelu”, czarny służący
wszedł do niego otwierając drzwi zapasowym kluczem. Natychmiast z
krzykiem zbiegł na dół, aby powiedzieć recepcjoniście, co znalazł.
Ten, po zawiadomieniu policji, wezwał kierownika, a ów, w
towarzystwie policjanta De Witta, koronera Bogaerta i doktora van
Keulena, wszedł do fatalnego pokoju.
Lokator leżał martwy na podłodze — z twarzą przewiązaną
chusteczką zwróconą do góry, silnie pachnącą amoniakiem. Pod tym
przykryciem jego rysy miały wyraz ostatecznego przerażenia, które
udzieliło się obecnym. Na karku ofiary van Keulen znalazł
ciemnoczerwony ślad ugryzienia jadowitego owada — sugerujący
muchę tse–tse lub coś jeszcze bardziej szkodliwego. Śmierć musiała
nastąpić raczej w wyniku ataku serca, wywołanego samym strachem,

358
niż w następstwie ugryzienia — choć późniejsza autopsja wykazała,
że zarodniki trypanosomiazy zostały wprowadzone do organizmu.
Na stole było kilka przedmiotów: zniszczony notes w skórzanej
oprawie z dziennikiem, pióro, podkładka do pisania, otwarty
kałamarz, torba lekarska z inicjałami T. S. wytłoczonymi złotem,
butelki z amoniakiem i kwasem solnym i kubek w około jednej
czwartej wypełniony czarnym dwutlenkiem manganu. Butelka z
amoniakiem wymagała bliższego przyjrzenia się, bo wydawało się, że
oprócz płynu, jeszcze coś w niej jest. Koroner Bogaert stwierdził, że
to mucha.
Owad wydawał się być jakimś rodzajem hybrydy z przewagą tse–
tse, ale jego skrzydła — posiadające delikatną niebieską barwę (mimo
działania stężonego amoniaku) — stanowiły całkowitą zagadkę. Coś
w tym wszystkim obudziło u doktora van Keulena delikatne
wspomnienie pewnego artykułu. Odwłok muchy wydawał się być
zabarwiony atramentem tak silnie, że barwnika nie usunął nawet
amoniak. Mogła wpaść do kałamarza, choć skrzydła pozostały
niezabarwione. Ale jak udało się jej wleźć do butelki z amoniakiem o
wąskiej szyjce? Wyglądało na to, że stworzenie umyślnie wpełzło do
niej, aby popełnić samobójstwo!
Lecz najdziwniejszą rzeczą było to, co policjant De Witt zauważył
na gładkim, białym suficie nad głowami, gdy z zaciekawieniem
rozglądał się po pokoju, Na jego okrzyk, trzej pozostali poszli za jego
wzrokiem — nawet van Keulen, który od jakiegoś czasu czytał
zniszczoną książkę w skórzanej oprawie z mieszanym wyrazem
przerażenia, fascynacji i niedowierzania. Na suficie widniała seria
drżących, porozrzucanych śladów z atramentu, jakie mógłby
pozostawić — pełzając — jakiś owad umoczony w atramencie,
natychmiast wszyscy pomyśleli o barwniku na musze w butelce. Lecz
nie były to zwykłe ślady atramentu. Nawet na pierwszy rzut oka
ujawniały coś natrętnie znajomego… Bliższe przyjrzenie się
wywołało u wszystkich westchnienie zdumienia. Koroner Bogaert
instynktownie rozejrzał się po pokoju, by przekonać się, czy jest tu
jakieś przydatne do tego celu narzędzie czy poustawiane jeden na
drugim meble, które umożliwiłyby napisanie tych drżących znaków
ludzką ręką. Nie znalazłszy nic takiego popatrzył na sufit
zaciekawionym i prawie przerażonym wzrokiem.

359
Ponad wszelką wątpliwość atramentowe ślady tworzyły określone
litery alfabetu — litery spójnie układające się w angielskie słowa.
Doktor był pierwszym, który je odczytał, a pozostali słuchali
wstrzymując oddech, kiedy oznajmiał szalenie brzmiące przesłanie,
tak niewiarygodnie nabazgrane w miejscu, którego nie mogła
dosięgnąć ludzka ręka.

PRZECZYTAJ MÓJ DZIENNIK!


DOSIĘGŁO MNIE WCZEŚNIEJ!
UMARŁEM, A FOTEM ZOBACZYŁEM, ŻE JESTEM W TYM.
MURZYNI MIELI RACJĘ!
DZIWNE MOCE NATURY…
TERAZ POZOSTAŁO MI TYLKO UTOPIĆ SIĘ.

Pośród pełnych zdumienia szeptów doktor van Keulen zaczął


czytać głośno dziennik zapisany w zniszczonym notatniku w
skórzanej oprawie.

360
DZIENNIK ALONZO TYPERA
(The Diary of Alonzo Typer)

współautor: William Lumley


napisane w roku 1935
Przekład: Andrzej Ledwożyw

NOTA WYDAWCY:

Alonzo Hasbroucha Typera z Kingston w nowym Yorku widziano


ostatnio 17 kwietnia 1908 roku około południa w hotelu „Richmond”
w Batawii. Był ostatnim żyjącym członkiem starej rodziny z hrabstwa
w Ulster. W chwili zniknięcia miał pięćdziesiąt trzy lata.
Pan Typer studiował prywatnie na uniwersytetach Columbia i
Heidelberg. Całe życie spędził jako badacz, przy czym zakres jego
zainteresowań obejmował wiele tajemnych i ogólnie przerażających
pogranicznych obszarów ludzkiej wiedzy. Własne artykuły o
wampiryzmie, gulach i fenomenach poltergeistów opublikował
prywatnie — po odrzuceniu ich przez kolejnych wydawców. W
wyniku wielu sprzeciwów rezygnował z członkostwa w Towarzystwie
Badań Psychicznych w 1900 roku.
Pan Typer wiele podróżował. Wiadomo, że zwiedzał tajemnicze
miejsca w Indiach, Nepalu, Tybecie i Indochinach, a większą część
1899 roku spędził na tajemniczej Wyspie Wielkanocnej.
Intensywne poszukiwania Alonzo Hasbroucha Typera nie dały
żadnych rezultatów. Jego majątek podzielono między dalekich
kuzynów.
Prezentowany niżej dziennik — znaleziony w ruinach dużego
domu w Attyce blisko Nowego Yorku, o szczególnie złej reputacji —
pochodził z czasów powszechnego osadnictwa białych w tym
regionie. Należał do bardzo dziwnej i tajemniczej rodziny van der
Heylów, która otoczona chmurą podejrzeń o czary przywędrowała tu z
Albany w 1746 roku. Sam budynek wybudowano prawdopodobnie
około 1760 r.

361
O historii van der Heylów niewiele wiadomo. Nie utrzymywali
kontaktów z sąsiadami, posiadali czarnych służących przywiezionych
prosto z Afryki, słabo mówili po angielsku, a dzieci kształcili w
Europie. Ci z nich, którzy powędrowali w świat, zniknęli szybko z
pola widzenia, choć wcześniej zdobyli złą sławę. Wiązano ich z
grupami praktykującymi czarne msze i kultami o jeszcze bardziej
ponurym znaczeniu.
Wokół domu rozrosła się z czasem wioska zasiedlona przez
Indian, później przez wyrzutków z całego regionu, nosząca podejrzaną
nazwę Korozain. O szczególnym dziedzictwie, które później ujawniło
wśród mieszkańców napisano kilka monografii. Tuż za wioską —
widoczne z posiadłości van der Heylów — rozciągało się strome
wzgórze z prastarym kamiennym kręgiem na szczycie, wzbudzającym
wśród Irokezów strach i obawę. Pochodzenie i natura tych kamieni —
zgodnie z dowodami archeologicznymi i klimatologicznymi —
wskazują, że musiały być niewiarygodnie stare. Pozostały do dziś
nierozwiązanym problemem.
Od 1795 legendy pionierów wspominają o dziwnych krzykach i
zaśpiewach dobiegających w pewnych okresach z wielkiego domu.
Można przypuszczać, że skończyły się w 1872 roku, gdy cała rodzina
van der Heylów wraz ze służbą nagle zniknęła. Odtąd dom stał
opuszczony, gdyż nastąpiły inne fatalne wydarzenia: trzy
niewyjaśnione śmierci, pięć zniknięć i cztery przypadki nagłego
szaleństwa następnych mieszkańców. Dom, wioska i okolice stały się
własnością stanu i zostały sprzedane na licytacji. Od 1890 roku
właściciele (spadkobiercy zmarłego Charlesa A. Shielda i jego syna,
Oscara S. Shielda z Buffalo) opuścili zupełnie zaniedbaną posiadłość i
ostrzegli wszystkich zainteresowanych, by unikali tego regionu.
Z tych, którzy nie posłuchali większość była policjantami,
dziennikarzami, okultystami i innymi dziwnymi typami. Wśród tych
ostatnich znalazł się tajemniczy Azjata, prawdopodobnie Chińczyk.
Jego późniejsze pojawienie się w 1903 roku z pustym umysłem oraz
dziwacznymi ranami podekscytowało opinię publiczną.
Dziennik Alonzo Hasbroucha Typera — oprawiony stalowymi
zakładkami o przedziwnym wzorze, wykonany na twardym papierze o
wymiarach 6x3.5 cala — odnalazł 16 listopada 1935 r. W posesji
jednego z mieszkańców Korozainu policjant wysłany w celu

362
określenia możliwości zbadania ruin opuszczonego domu van der
Heylów. Dom istotnie zawalił się — najwidoczniej z powodu starości
— 12 listopada. W szczególny sposób nastąpiła całkowita jego
dezintegracja. Posiadacz dziennika, John Eagle, śniady Indianin o
małpiej twarzy, powiedział, że znalazł go w ruinach.
Z zawartości domu zidentyfikowano bardzo niewiele. Ściany
nienaruszonej ogromnej, ceglanej piwnicy (której starodawne, żelazne
drzwi sforsowano mimo zamka o dziwnym wyglądzie) pokrywały do
dziś nieodcyfrowane hieroglify. W tyle znajdowała się szczelina
powstała najprawdopodobniej w wyniku zapadnięcia się domu. Lecz
najdziwniejsza była ŚWIEŻA plama jakiejś śmierdzącej,
galaretowatej i czarnej jak smoła substancji na kamiennej podłodze.
Pierwsi odwiedzający twierdzili, że całe to miejsce śmierdziało jak
pomieszczenia węży w ZOO.
Dziennik — przeznaczony wyłącznie do zapisania wyników
badań domu van der Heylów — został uznany przez grafologów za
prawdziwy. Pismo wykazywało wzrastają nerwowość, miejscami nie
można go było odczytać. Mieszkańcy Korozain — których upór i
małomówność zbijała z tropu wszystkich badaczy tego regionu i jego
tajemnic — przyznawali, że pan Typer nie różnił się od innych
odwiedzających ten przerażający dom.
Tekst został przytoczony dosłownie i bez komentarza. Czytelnik
sam musi zdecydować jak go interpretować i co, poza szaleństwem
autora, z niego wynika.

DZIENNIK

Dotarłem tu około szóstej po południu. Szedłem na piechotę przez


całą drogę z Attyki w nadciągającej burzy, gdyż nikt nie chciał mi
pożyczyć konia ani powozu, a nie umiem prowadzić samochodu.
To miejsce jest jeszcze gorsze niż sobie wyobrażałem. Boję się
tego, co nastąpi, choć jednocześnie bardzo chcę poznać tutejsze
tajemnice. Wkrótce nastąpi odwieczny horror Sabatu Walpurgi…, a
wiem czego szukać po podobnym w Walii. Cokolwiek nastąpi, nie
cofnę się.
Przybyłem już po ciemku, choć Słońce jeszcze nie zaszło.
Burzowe chmury były gęściejsze niż kiedykolwiek widziałem,

363
szedłem przy świetle błyskawic. Wioska jest małym, cichym
zakątkiem, a jej nieliczni mieszkańcy to prawie idioci. Jeden powitał
mnie w dziwny sposób — jakby mnie znał.
Nie widziałem krajobrazu — tylko małą bagnistą dolinę z
dziwnymi, brązowymi łodygami zielska i martwymi grzybami
otoczonymi cienkimi, poskręcanymi drzewami o nagich gałęziach. Za
wioską znajduje się posępne wzgórze, na którego szczycie stoi wielki
krąg kamieni z pojedynczym głazem pośrodku. To bez wątpienia jest
ta pierwotna, ohydna rzecz, o której V. mówił do N.
Wielki dom stał pośrodku parku zarośniętego wrzosem. Z trudem
się przezeń przedarłem. Ogromna starość i zniszczenia omal nie
powstrzymały mnie od wejścia. Całe to miejsce wyglądało na brudne i
chore i zastanawiałem się, jak ta trędowata budowla trzyma się
jeszcze w całości. Pierwotny kształt drewnianego budynku zaginął
wśród późniejszych przybudówek z rożnych czasów. Uważałem, że
początkowo zbudowano go w kolonialnym stylu Nowej Anglii.
Prawdopodobnie tak było łatwiej niż stawiać kamienne domy
holenderskie. Przypomniałem sobie, że żona Dircka van der Heyla
pochodziła z Salem i była córką Abaddona Coreya.
Przed burzą skryłem się na małym ganku wspartym na
kolumnach. To była diabelska burza: czarna jak smoła, ze strugami
deszczu, grzmotami i błyskawicami niczym w dzień Sądu
Ostatecznego.
Drzwi nie były zamknięte, wyciągnąłem więc latarkę i wszedłem
do wnętrza. Kurz zalegał grubą warstwą na meblach i podłodze,
wokół unosił się zapach spleśniałego grobowca. Po prawej stronie
holu wznosiły się kręte schody. Wszedłem po nich i wybrałem
frontowy pokój na obozowisko. Pokój był umeblowany, choć wiele
mebli było połamanych.
Piszę to o ósmej wieczorem po zjedzeniu zimnej kolacji, którą
miałem w walizce. Zaopatrzenie dostarczać mi będą mieszkańcy
wioski, choć — jak oświadczyli — nie zgodzą się podejść bliżej niż
do bramy. Ogarnęło mnie nieprzyjemne wrażenie, że znam to miejsce.

Później

Jestem świadom kilku obecności w tym domu. Jedna jest wobec

364
mnie szczególnie wrogo usposobiona: złowroga wola, która próbuje
złamać moją i opanować mnie. W tej chwili nie mogę się bliżej temu
przyjrzeć, gdyż muszę użyć wszystkich sił, aby się temu oprzeć. To
jest przeraźliwie złe i z pewnością nieludzkie. Może ma związki z
pozaziemskimi mocami spoza czasu i wszechświata. Góruje jak
olbrzym, jak to powiedziano w pismach Akio. Zastanawiam się, jak
mały pokój może to pomieścić… Musi być bardzo stare…
Wstrząsające, nieopisane.

18 kwiecień

Ostatniej nocy spałem niewiele. O trzeciej w całym regionie


rozpętała się niesamowita wichura, bijąc w dom jak tajfun. Zszedłem
na dół, aby sprawdzić drzwi wejściowe. Ciemność w mojej wyobraźni
przybrała na wpół widzialne kształty, a tuż poniżej podestu zostałem
potężnie pchnięty z tylu — przez wiatr, jak sądzę, choć mógłbym
przysiąc, że zobaczyłem zarysy olbrzymiej, czarnej łapy, gdy nagle się
odwróciłem. Nie poślizgnąłem się, bezpiecznie zszedłem na parter i
zamknąłem drzwi na potężny skobel.
Nie miałem zamiaru badać domostwa nocą, ale teraz, niezdolny
zasnąć, podniecony strachem i ciekawością, postanowiłem nie
odkładać poszukiwań. Z potężną latarką w dłoni roztrącałem kurz do
wielkiego, południowego salonu, gdzie, jak powiedział V. i jak sam
wiedziałem z tajemnych źródeł, powinny znajdować się portrety. Były
tam! Niektóre tak poczerniały, że niczego nie mogłem rozróżnić, na
innych widniały podobizny van der Heylów. Oblicza jakby mi
znajome, ale skąd — nie mogłem sobie przypomnieć.
Najbardziej wstrząsnęły mną rysy tej przerażającej hybrydy, Jorisa
zrodzonego w 1773 roku przez najmłodszą córkę starego Dircka.
Widziałem jego zielone oczy i wężowy wyraz oczu. Za każdym
razem, gdy wyłączałem latarkę, portret wydawał się świecić, aż
zaczęło mi się wydawać, że samo jego oblicze świeci delikatnym,
zielonkawym poblaskiem. Im dłużej nań patrzyłem, tym bardziej
wydawało mi się złe. Odwróciłem się, aby uniknąć halucynacji, iż
ulega zmianom.
Lecz to, do czego się odwróciłem, było jeszcze gorsze. Pociągła,
surowa twarz oraz małe, nisko siebie osadzone świńskie oczka

365
pozwoliły na natychmiastową identyfikację, choć artysta usiłował
nadać jej bardziej ludzki wygląd. To o nim szeptał V. Patrzyłem
przerażony i wydało mi się, że oczy rozbłysły czerwienią, a w tle
pojawiła się obca i nie związana z tematem scena: puste, samotne
wrzosowisko pod brudnożółtym niebem, na którym rosły krzewy.
Z obawy o zdrowe zmysły wybiegłem z tej przeklętej „galerii” i
popędziłem do swego pokoju.

Później

Postanowiłem zbadać kręte skrzydła domu przy świetle dziennym.


Nie mogłem się zgubić: ślady mych stop widniały wyraźnie w
sięgającym kostek pyle. W razie konieczności mogłem pozostawić i
inne pomocne w identyfikacji znaki. Dawało do myślenia, jak łatwo
poznawałem zakręty korytarzy. Tym prowadzącym na północ
doszedłem aż do zamkniętych drzwi, które sforsowałem. Za nimi
znajdował się mały, zastawiony meblami pokój o boazerii zżartej
przez robaki. Za spróchniałym drewnem zewnętrznej ściany
wypatrzyłem czarną przestrzeń i odkryłem wąskie, tajemne przejście
prowadzące w nieznane, czarne jak atrament głębiny. Była to stromo
opadająca pochylnia lub tunel bez stopni i poręczy. Zastanawiałem się,
czemu miał służyć.
Nad kominkiem wisiał zniszczony obraz, który po bliższym
zbadaniu okazał się portretem młodej kobiety w sukni w stylu końca
osiemnastego wieku. Jej oblicze było klasycznie piękne, lecz z
domieszką diabelskiego zła. Nie tylko brak delikatności, chciwość i
okrucieństwo, lecz coś potwornego, poza ludzkim zrozumieniem,
kryło się za tymi doskonale przedstawionymi rysami. Wydało mi się,
że artysta — albo powolny proces rozkładu i gnicia — nadały tym
bladym cieniom chory, zielonkawy odcień i prawie niedostrzegalną
łuskowatą teksturę.
Później odkryłem na strychu kilka skrzyń z dziwnymi książkami
— wiele z nich było krańcowo obcych pod względem pisma i formy
fizycznej. Niektóre zawierały odmiany formuły Akio, o których nie
wiedziałem, że takowe mogą istnieć. Nie przebadałem jeszcze książek
na zakurzonych półkach na dole.

366
19 kwiecień

Z pewnością były tu niewidzialne obecności, mimo że w pyle nie


było śladów innych niż moje. Wczoraj poszedłem do bramy po
zaopatrzenie, torując sobie drogę przez gąszcz krzewów. Bardzo
dziwne, bo przedwczoraj krzaki miały zaledwie pąki.
Tego ranka bramę zastałem zamkniętą i znów poczułem bliskość
czegoś ogromnego. Tym razem czułem więcej obecności i
wiedziałem, że trzeci rytuał Akio — który znalazłem w tej księdze na
strychu — może spowodować, że niewidzialne stanie się widoczne.
Czy naprawę chcę materializacji tego? Niebezpieczeństwo jest
wielkie!
Ostatniej nocy zacząłem zauważać ulotne, widmowe postaci…
Nie śmiem ich opisać… Zdają się być w zmowie z tą wielką łapą,
która omal nie strąciła mnie ze schodów… Z pewnością są wytworem
mojej wyobraźni. To czego szukam nie będzie tak spokojne.
Znów widziałem łapę…, raz jedną, kiedy indziej dwie… Staram
się ignorować takie zjawiska…
Po południu po raz pierwszy zbadałem piwnicę. Zszedłem tam po
drabinie, gdyż schody zupełnie spróchniały. Całe to miejsce pełne jest
azotanowych inkrustacji z bezpostaciowymi wzorami tam, gdzie
kiedyś były sprzęty. W dalszym końcu był korytarz, który, jak się
wydawało, rozciągał się pod północnym skrzydłem, gdzie znalazłem
mały, zamknięty pokój. Osiemnastowieczne ściany i drzwi musiały
być współczesne najwcześniejszym przybudówkami. Na jeszcze
starszym zamku widniały jakieś symbole, których nie mogłem
odcyfrować.
V. nie powiedział mi o tej piwnicy. Zaniepokoiła mnie bardziej niż
wszystko, co dotąd widziałem. Przez cały czas czułem nieodparty
impuls NASŁUCHIWANIA. Czego? Dotąd nie słyszałem żadnych
niepokojących odgłosów.
Opuszczając piwnicę bardzo chciałem, aby były tam kamienne
schody, gdyż moje wchodzenie po drabinie wydawało mi się bardzo
powolne.
Nie chciałem tam wracać, lecz jakiś zły geniusz przynaglał mnie
do odwiedzenia tego miejsca w nocy, abym dowiedział się tego, czego
miałem się dowiedzieć.

367
20 kwiecień

Poznałem głębiny horroru tylko po to, aby poznać jeszcze


większe. Ostatniej nocy pokusa była tak wielka, że w najczarniejszej
godzinie zszedłem do tej piekielnej piwnicy ze straszliwą ścianą i
zamkniętymi drzwiami.
Milczałem, nie szeptałem żadnych znanych mi inkantacji, tylko
nasłuchiwałem. Wreszcie usłyszałem dźwięki: złowróżbne kroki,
mruczenie i ślizganie, jakby jakiś ogromny wąż lub morska bestia
ciągnęła zwoje po kamiennej posadzce, nieomal sparaliżowany
strachem patrzyłem na potężny, zardzewiały zamek i obce, tajemnicze
hieroglify wygrawerowane na nim. Nie mogłem ich rozpoznać, a coś
w nieokreślenie mongoloidalnej technice wydawało się nawiązywać
do bluźnierczej i nieopisanej przeszłości. Czasami wydawało mi się,
że lśnią zielonkawą poświatą.
Chciałem uciekać, kiedy nagle wyrosła przede mną tytaniczna
łapa z nabrzmiewającymi pazurami. Usłyszałem za sobą nowy
wybuch tłumionych kroków, jakby z daleka. Zmuszony strachem
zbliżyłem światło do tych cienistych łap i ujrzałem jak znikają.
Wszedłem po drabinie z latarką w zębach i jakoś dotarłem do pokoju.
Nie wyobrażam sobie mego końca. Przybyłem tu szukać czegoś, a
teraz wydaje się, że coś mnie poszukuje. Nie zrezygnuję jednak.
Tego ranka krzewy zupełnie zarosły ścieżkę. Było tak w każdym
kierunku. Miejscami brązowe pnącza wspięły się na niebywałą
wysokość, tworząc jakby stalowe ogrodzenie.
Zaopatrzenie znalazłem w wielkim frontowym holu. Nie
wiedziałem, w jaki sposób się tu znalazło. Żałuję teraz, że zmiotłem
kurz. Widziałbym pozostawione ślady.
Tego popołudnia czytałem księgi w zacienionej bibliotece i
powziąłem pewne podejrzenia, których nie mogę tu ujawnić, nigdy
przedtem nie widziałem tekstu Rękopisów Pnakotyczych oraz
Fragmentów z Eltdown i nie przyjeżdżałbym tutaj wiedząc, co
zawierają. Sądzę, że jest już za późno… Do przerażającego Sabatu
zostało dziesięć dni. To dla tej nocy oni mnie zawezwali.

368
21 kwiecień

Ponownie badałem portrety, niektóre posiadają tabliczki z


imionami, na jednej — z obrazu kobiety o złych rysach — napisane
było: Trintje van der Heyl Sleght.
Odniosłem wrażenie, że to nazwisko spotkałem już wcześniej w
jakimś znaczącym połączeniu… Muszę poszukać w umyśle.
Oczy z portretu prześladowały mnie. Czy to możliwe, aby
wynurzyły spod zasłony rozkładu? Czarownik o świńskich i
wężowych oczach patrzył na mnie z poczerniałych ram, a z ciemnego
tła wynurzało się więcej takich hybryd. Wszystkie łączyło rodzinne
podobieństwo. To, co było w nich ludzkie, było bardziej przerażające
niż nieludzkie. Chciałem, aby nie przypominały tych, których znałem
w przeszłości. To był przeklęty ród, a Cornelis z Leydon był
najgorszy. To on przekroczył barierę po tym, jak odnalazł ją jego
ojciec. Mam już pewność, że V. znał tylko część prawdy, więc jestem
nieprzygotowany i bezsilny.
A co z rodem przed tym? Tego, co zrobił w 1591 roku nigdy nie
udałoby się dokonać. A co z gałęziami tej potwornej linii? Są rozsiane
po świecie, czekając na wspólne dziedzictwo horroru. Muszę
koniecznie przypomnieć sobie, gdzie zauważyłem nazwisko Sleght.
Chciałbym, aby te postaci na zawsze pozostały w swych ramach.
Od kilku bowiem godzin widuję chwilowe obecności, jak
wcześniejsza łapa i cieniste kształty tych obliczy. Jakoś nie widziałem
portretu i postaci razem…
Może, jak miałem nadzieję, obecności były tylko wytworami
mojej wyobraźni… Niektóre są kobietami tak pięknymi jak ta z
portretu w małym, zamkniętym pokoju. Niektórych wcześniej nie
widziałem, lecz z pewnością widnieją na płótnach zżeranych przez
pleśń i kurz. Desperacko boję się, że zmaterializują się w bardziej
trwałej, czy półtrwałej postaci, a niektóre wydawały się przeraźliwie
znajome.
Piękność tej kobiety z małej komnaty przewyższa wszystkie
pozostałe. Jej trujący czar jest jak słodki kwiat rosnący na krawędzi
piekła. Jej twarz ma momentami zielonkawy odcień, a czasami na jej
gładkiej skórze dostrzegam łuski. Kim ona jest? Czy jest tą, która sto
lub więcej lat temu mieszkała w tym małym, zamkniętym pokoju?

369
Zaopatrzenie znowu pozostawiono w holu — najwidoczniej taki
tu zwyczaj. Rozsypałem proch, aby uwidocznić ślady, lecz tego ranka
cały hol był zamieciony do czysta.

22 kwiecień

To był dzień przerażającego odkrycia. Ponownie przeszukałem


zarośnięty pajęczynami strych i znalazłem rzeźbioną zniszczoną
skrzynię — najprawdopodobniej pochodzącą jeszcze z Holandii —
pełną bluźnierczych ksiąg i papierów daleko starszych niż cokolwiek
tutaj. Był tam grecki Necronomicon, napisany w normańskiej
francuszczyźnie Livre d’Eibon i pierwsze wydanie De Vermis
Mysteriis Ludviga Prinna. Jednak stary, związany rękopis był
najgorszy — napisany zepsutą łaciną, pełen dziwnych symboli
pamiętnik Claesa van der Heyla z lat 1560–1580.
Ody otworzyłem srebrne, poczerniałe okucia i przekartkowałem
pożółkłe stronice, wyleciał spomiędzy nich kolorowy rysunek —
podobizna potwornego stworzenia przypominającego ośmiornicę z
dziobem, wyrostkami i wielkimi, żółtymi oczyma. W ogólnych
zarysach przypominał jednak człowieka.
Nigdy wcześniej nie widziałem bardziej potwornej i koszmarnej
postaci. Na łapach, stopach i głowie tkwiły osobliwe szpony,
przypominające ogromne, cieniste kształty, próbujących mnie
pochwycić. Stwór siedział na podobnym do tronu piedestale, na
którym wyryto nieznane hieroglify w rodzaju znaków chińskich.
Zarówno nad pismem jak i nad rysunkiem wisiał jakiś złowrogi
nastrój, tak głęboki i przenikliwy, że nie mogłem o nim myśleć jak o
pochodzącym z tego świata. Ten potworna istota była ogniskiem
wszelkiego zła nieograniczonych przestrzeni — prastarym symbolem
ohydy żyjącej własnym życiem, gotowym wyrwać się z pergaminu,
aby unicestwić czytelnika.
Nie miałem żadnych przesłanek do odgadnięcia znaczenia tego
potwora i hieroglifów, ale wiedziałem, że narysowane zostały z
piekielną precyzją w i określonym celu. Po zbadaniu napisów, ich
pokrewieństwo do znaków wyrytych na zamku i w piwnicy stało się
dla mnie oczywiste. Pozostawiłem rysunek na strychu, gdyż nie
mógłbym zasnąć mając go przy sobie.

370
Przez całe popołudnie i wieczór czytałem rękopis starego Claesa.
Powstanie tego świata i wszystkich poprzednich rozwinęło się przed
moimi oczyma. Dowiedziałem się o mieście Shamballah,
zbudowanym przez Lemurian pięćdziesiąt milionów lat temu, dotąd
nietkniętym za mentalnym murem Wschodniej Pustyni. Dowiedziałem
się o „Księdze Dzyan”, której pierwsze sześć rozdziałów — starsze
niż Ziemia — pochodzi z czasów, gdy władcy Wenus przybyli na
swych statkach, aby ucywilizować tę planetę. Po raz pierwszy
przeczytałem imię, które inni przekazywali mi szeptem, a które
poznałem bliżej w bardziej przerażający sposób: Yian–Ho.
W niektórych miejscach były ustępy wymagające szyfru. Z
rożnych poczynionych aluzji dowiedziałem się, że stary Claes nie
odważył się zawrzeć tu całej swej wiedzy, lecz pozostawił pewne
odniesienia gdzie indziej. Księga nie była zrozumiała bez tego
drugiego tomu. Postanowiłem go znaleźć w tym przeklętym domu.
Czując się prawie więźniem nie porzuciłem chęci poznania czegoś
nieznanego zanim dosięgnie mnie przeznaczenie.

23 kwiecień

Przez cały ranek szukałem drugiej części pamiętnika. Znalazłem


go około południa w biurku zamkniętego pokoju. Zapisany również
barbarzyńską łaciną zawierał przypisy do pierwszej księgi. Znów
zauważyłem potworną nazwę Yian–Ho — zapomnianego miasta,
gdzie ukryte są tajemnice sprzed eonów, o którym mgliste
wspomnienia czyhają w ludzkich umysłach. Tekst zawierał wiele
hieroglifów pokrewnych tym z piekielnego tronu na rycinie. Tu
najwyraźniej znajdował się klucz do tego zakazanego przesłania.
Wiedząc to, udałem się trzeszczącymi schodami na strych zasnuty
pajęczynami i horrorem. Drzwi stawiły nieoczekiwany opór. Kilka
razy opierały się mym wysiłków, a gdy w końcu ustąpiły, poczułem
obecność ogromnego, niewidzialnego bytu, który zawisł na
niematerialnych, lecz słyszalnych swym biciem skrzydłach.
Odnalazłem ten straszliwy rysunek i poczułem, że nie jest dokładnie
tam, gdzie go zostawiłem. To był klucz do tajemnicy tak czarnej, że
nie mogła być lekko chroniona. Zabierze godziny — może i dni —
aby odkryć to potworne przesłanie.

371
Czy będę żył wystarczająco długo? Teraz widuję czarne ramiona i
łapy znacznie częściej, nie opuszczają mnie też nieokreślone,
nieludzkie obecności; mgławicowe wielkości wydają się zbyt wielkie,
aby mógł je pomieścić ten pokój. Od czasy do czasu pojawiają się też
groteskowe i ulotne wzory.
Naprawdę są to przerażające tajemnice pierwotnej Ziemi, które
lepiej pozostawić nieujawnione, potworne tajemnice, nie mające nie
wspólnego z ludzkością. Podobnie przeżyły jakieś istoty starsze i
potężniejsze od człowieka, przetrwały eony od niepamiętnych czasów,
śpiące nieskończenie w niewiarygodnych kryptach i zapomnianych
jaskiniach poza prawami rozumu i przyczynowości, gotowe do
obudzenia przez bluźnierców, którzy znają ciemne znaki i tajemne
słowa kluczowe.

24 kwiecień

Przez cały dzień badałem na strychu ten potworny rysunek. O


zachodzie Słońca usłyszałem dziwne dźwięki dochodzące gdzieś z
daleka. Musiały dolatywać z dziwnego wzgórza z kamiennym
kręgiem na szczycie, nieco na północ stąd. Słyszałem, że z domu
prowadziła tam ścieżka, podejrzewano też, że w pewnych okresach
van der Heylowie używali jej po wielokroć. To były piskliwe
świergoty zmieszane ze szczególnym rodzajem syczenia czy gwizdów
— dziwaczny, obcy rodzaj muzyki, jakiego dotychczas nie opisano w
annałach Ziemi. Była bardzo cicha i wkrótce umilkła, lecz zacząłem o
tym myśleć.
Długie, północne skrzydło z pochylnią rozciągało się w stronę
wzgórza. Czy było tu jakieś połączenie, którego tak długo nie
dostrzegałem?

25 kwiecień

Dokonałem szczególnego i niepokojącego odkrycia dotyczącego


natury mego uwięzienia: krzewy rozstępują się przede mną, ALE
TYLKO W TYM KIERUNKU WZGÓRZA. Jest tu zrujnowana
brama, a pod krzewami ślady starej ścieżki. Krzaki rosną na zboczach
wzgórza, ale na szczycie z kamiennym kręgiem — tylko mech

372
skarłowaciałej trawy.
Wspiąłem się na wzgórze i spędziłem tam kilka godzin.
Zauważyłem dziwny wiatr wiejący koło monolitów, który czasami
wydawał się coś szeptać. Barwa kamieni nie przypomina niczego, co
dotąd widziałem. Nie były brązowe ani szare, raczej brudnożółte,
mieszające się z chorą zielenią. Sugerowały kameleowatą zmienność.
Ich tekstura była dziwnie podobna do łusek węża, przy dotknięciu w
niewytłumaczalny sposób powodowała zawroty głowy. Była tak lepka
i zimna jak skora żaby czy węża. W pobliżu centralnego menhiru
znajduje się kamienna jama o brzegach obudowanych kamieniami.
Nie mogę tego wyjaśnić, lecz może to być wejście do tuneli lub
studni.
Gdy próbowałem zejść ze szczytu w innym kierunku, drogę
zamykały mi krzewy, jednakże ścieżka do domu nadal była czysta.

26 kwiecień

Znów na wzgórzu! Wiatr szepcze znacznie wyraźniej. Rozlegało


się wściekłe buczenie, bliskie prawdziwej mowie jakiegoś rodzaju
świszczących piszczałek. Po zachodzie Słońca zalśniła błyskawica i w
zapadającym zmroku na niebie rozległa się dziwna detonacja.
Coś mnie w tym bardzo zaniepokoiło… Nie mogłem oprzeć się
wrażeniu, że ten dźwięk zakończył rodzaj syczącej, nieludzkiej mowy,
która przeszła w gardłowy, kosmiczny śmiech.
Czy mój umysł się zachwiał, czy moja nieostrożna ciekawość
wezwała jakiś niesłychany horror z przestrzeni? Sabat już blisko. Jaki
będzie koniec?

27 kwiecień

W końcu moje marzenia się zrealizują. Czy stracę życie, duszę lub
ciało, czy nie — wejdę przez Bramę! Postęp w odcyfrowywaniu
kluczowych hieroglifów z rysunku jest powolny, lecz tego popołudnia
znalazłem końcowe rozwiązanie. Wieczorem już wiedziałem. Ich
znaczenie można w tylko jeden sposób odnieść do rzeczy, na które
natknąłem się tutaj.
Jest pod domem — nie wiadomo gdzie pogrzebany —

373
Przedwieczny, który ukaże mi Bramę, i przekaże utracone Znaki i
Słowa. Jak długo tam leżał — wszyscy zapomnieli, z wyjątkiem
budowniczych tych kromlechów na wzgórzu i domu oraz jego
mieszkańców. To w poszukiwaniu jego Hendrik van der Heyl przybył
tu z nowej Holandii w 1638 roku.
Wraz ze znajomością symboli przyjdzie panowanie nad
Siedmioma Zagubionymi Pieczęciami Zniszczenia i moc potwornych
i niewymawialnych Słów Przerażenia. Pozostał mi do wykonania
tylko Zaśpiew, który przywoła Zapomnianego — Strażnika
Przedwiecznej Bramy.
Zdziwiłem się tym Zaśpiewem. Składa się z dziwnych i
odstręczających gardłowych głosek i świstów nie przypominających
żadnego języka — nawet w najczarniejszych rozdziałach Livre
d’Eibon.
Na wzgórzu o zmierzchu próbowałem wypowiedzieć Zaśpiew
głośno, lecz wywołałem tylko nieokreślone, złowróżbne dudnienie i
delikatny obłok pyłu, który wirował jak zła, żywa istota. Może nie
wypowiedziałem obcych zgłosek prawidłowo, a może należy
wypowiedzieć je w Sabat i wtedy nastąpi wielkie Przeobrażenie.
Dziś rano wypowiedziałem to przedziwne zaklęcie. Przez chwilę
wydawało mi się, że przypomniałem sobie, gdzie wcześniej widziałem
to kłopotliwe nazwisko Sleght, co napełniło mnie nieopisaną grozą.

28 kwiecień

Dziś nad kamiennym kręgiem nieprzerwanie wisiały ciemne,


złowieszcze chmury. Widziałem je kilka razy wcześniej, lecz teraz ich
kształty i ułożenie nabrały nowego znaczenia. Były fantastyczne
podobne do węży, jak widmowe obecności widywane w domu.
Unosiły się kręgiem nad prastarym kromlechem zwijając nieustannie,
jakby obdarzone własnym, złowrogim życiem. Po jakimś kwadransie
powoli odpłynęły na wschód. Czy to naprawdę ci straszliwie Dawni?
Czy o nich mówił Salomon, że ich liczba to legion, a stąpniecie
wstrząsa ziemią?
Powtórzyłem Zaśpiew, który powinien dokonać transfiguracji
Przedwiecznego, lecz ogarnął mnie strach, nawet gdy mruczałem pod
nosem. Doszedłem do przekonania, że jedyna droga prowadzi przez

374
zamkniętą piwnicę z Odwiecznym Legowiskiem. Jacy mogli jej strzec
strażnicy — tego mógł domyślać tylko szaleniec. Czarownicy tego
domu, którzy wzywali ich z wewnętrznej Ziemi, znali ich tylko ze
wstrząsających portretów i wspomnień.
Najbardziej mnie martwi ograniczona natura Zaśpiewu. Przyzywa
Bezimiennego, lecz nie zapewnia żadnej metody kontroli. Są
oczywiste ogólne znaki, gesty, ale czy będą działać w przypadku
kogoś takiego…? To się okaże. Jednak nagroda jest wystarczającą
pokusą, abym nie zważał na jakiekolwiek niebezpieczeństwa. Nie
mogę się wycofać wzywany przez nieznane siły — nawet gdybym
chciał.
Odkryłem jeszcze jedną przeszkodę: brak klucza. Zamek jest zbyt
mocny, aby dał się sforsować siłą. Wie ulega wątpliwości, że musi być
gdzieś tutaj… Muszę poszukać pilniej i dokładniej. Czy będę miał
odwagę otworzyć żelazne drzwi? Jaki horror może czaić się za nimi!?

Później

Tego popołudnia ponownie zszedłem w owe zakazane głębie.


Początkowo wszystko było ciche, lecz po pięciu minutach rozległo się
to groźne mruczenie i kroki za żelaznymi drzwiami. Tym razem było
głośniejsze i bardziej przerażające. Znów rozpoznałem odgłosy
ślizgania się, co przemawiało za istnieniem jakiejś monstrualnej
morskiej bestii — teraz szybsze i bardziej nerwowe, jakby stwór
chciał sforsować drzwi, za którymi stałem.
Gdy człapanie stało się głośniejsze i bardziej złowrogie, zaczęły
się rozlegać te piekielne, niezidentyfikowane echa, jakie słyszałem
podczas mej drugiej wizyty w piwnicy. Teraz jednak były dużo
głośniejsze. Ich dźwięk niósł ze sobą nowe i przerażające implikacje.
Nie mogę go porównać z niczym innym, jak tylko z rykiem bestii z
zamierzchłej epoki gadów, gdy pierwotny horror włóczył się po
Ziemi, a ludzie–węże z Valusii kładli kamienie węgielne czarnej
magii… Czy odważę się otworzyć te drzwi i spojrzeć, co za nimi
znajduje?

375
29 kwiecień

Znalazłem klucz od piwnicy. Znalazłem go w południe w małym,


zamkniętym pokoju — pogrzebany pod rupieciami w szufladzie
antycznego biurka. Owinięty był w zniszczoną gazetę z datą 31
października 1872 roku, lecz pod nią było inne zawiniątko z
wysuszonej skóry — najwidoczniej wylinki jakiegoś nieznanego węża
— noszące napisy w zepsutej łacinie tym samym pismem, co zapiski
w dzienniku. Jak się domyślałem, zamek i klucz były znacznie starsze
niż piwnica. Stary Claes van der Heyl trzymał je w pogotowiu dla
czegoś, co zamierzał zrobić on sam, lub jego potomkowie — o ile
były starsze, tego nie byłem w stanie ustalić. Odcyfrowawszy
łacińskie przesłanie zadrżałem nowym przypływem przerażenia i
nienazwanego zdumienia.

Sekrety pierwotnych Dawnych Istot: tajemne słowa, o których


nikt nie powinien się dowiedzieć, gdyż inaczej pokój na Ziemi będzie
na zawsze stracony. Byłem w Yian–Ho, zapomnianym i zakazanym
mieście, w tym ciele, jak nikt z żywych. Tam znalazłem prawdę i
narodziłem się na nowo… Wiedzy tej chciałbym się pozbyć, ale nie
mogę.
Dowiedziałem się o moście nad szczeliną, nad którą nie można
przerzucić mostu i muszę wezwać Tego, który nie powinien być
obudzony ani wezwany. Który został wysłany, aby szedł za mną albo
tymi, którzy przyjdą po mnie, znajdą i zrobią to, co powinno być
znalezione i zrobione.
To co obudziłem i niosę ze sobą nie może być ode mnie
oddzielone. Tak napisano w Księdze Ukrytych Rzeczy. Otoczy mnie
swym potwornym kształtem — i jeśli dożyję wykonania rozkazu —
otoczy wszystkie narodzone i nienarodzone dzieci, które przyjdą po
mnie, aż rozkaz zostanie wykonany.
To jest klucz do zamku, który dano mi w przerażającym, eony
liczącym mieście Yian–Ho. Niech mnie lub tego, który musi umieścić
zamek na właściwym miejscu i przekręcić klucz wspomoże Yaddith.

Tak brzmiało przesłanie, które po powtórnym przeczytaniu


wydało mi się znajome. Ody piszę te słowa klucz leży przede mną.

376
Patrzę na niego z mieszaniną przerażenia i tęsknoty i nie mogę
znaleźć słów, aby opisać jego wygląd. Jest z tego samego nieznanego,
zielonkawego metalu co zamek. Jego kształt jest obcy i fantastyczny,
zakończony w kształcie trumny. Rękojeść wyobraża coś nieludzkiego,
czego zarysów nie mogę się nawet domyśleć. Trzymając go w ręku
czuję, że chłodny metal żyje obcym, nienormalnym życiem. Pod
zjawą wygrawerowane są hieroglify podobne do chińskich, które
dobrze już poznałem. Mogę wyróżnić tylko początek: „moja zemsta
czyha”. W znalezieniu na czas klucz leży jakiś fatalizm… To dziwne,
ale w całym tym potwornym oczekiwaniu, kwestia nazwiska Sleght
intrygowała mnie coraz bardziej. Dlaczego obawiałem się połączyć je
z van der Heylami?…

Wigilia Walpurgi — 30 kwiecień

Nadszedł czas. Obudziłem się ostatniej nocy i zobaczyłem, że


klucz lśni ponurą zielonkawą poświatą — ta samą chorą zielenią,
którą widziałem w oczach i na skórze niektórych portretów, na
wstrząsającym zamku i potwornych menhirach na wzgórzu i w tysiącu
innych zakamarków mej pamięci. Coś mówiło do mnie z zamarzniętej
przestrzeni kosmosu: „Godzina zapadła”. To był omen, roześmiałem
się na wspomnienie mego strachu. Czyż nie czytałem Słów
Przerażenia i Siedmiu Zagubionych Pieczęci — mocy władającej
każdym mieszkańcem kosmosu lub nieznanych, ciemnych miejsc. Nie
wahałem się dłużej.
Niebo było bardzo ciemne, jakby zbliżała się przerażająca Z
wioski, położonej o niecałą milę dalej, dochodziła dziwna, niezwykła
paplanina. Jak się domyślałem, ci biedni, zdegenerowani idioci
odprawiali na wzgórzu swoje rytuały. W domu cienie zgęstniały. W
ciemności niebo rozbłysło zielonkawym światłem, nie byłem jeszcze
w piwnicy. Tak lepiej, nie chciałem, by dźwięki pozbawiły mnie
zmysłów, nim zdążę otworzyć zamek.
Co tam napotkam i co muszę zrobić, nie mam zielonego pojęcia.
Czy znajdę me zadanie w samej piwnicy, czy muszę kopać głębiej, w
czarne serce naszej planety? Są rzeczy, których jeszcze nie rozumiem,
a przynajmniej nie chcę zrozumieć…, mimo przerażającego i
niewytłumaczalnego uczucia, że znam ten okropny dom. Ta pochylnia

377
na przykład prowadzi w dół z małego, zamkniętego pokoju… Sądzę,
że wiem też, dlaczego skrzydło z piwnicy ciągnie się w stronę
wzgórza…

Po południu

W północnym oknie dostrzegłem grupę wieśniaków na wzgórzu.


Wydawali się nieświadomi mrocznego nieba, kopiąc w pobliżu
wielkiego, centralnego menhiru. Chyba pracują przy ocembrowanym
otworze, który wygląda jak wejście do tunelu. Co nastąpi? Od jak
dawna ci ludzie odprawiają swoje obrzędy?
Klucz błyszczy straszliwie… To nie wyobraźnia… Czy odważę
się użyć go tak, jak musi być użyty? Martwi mnie jeszcze coś…
Przeglądając nerwowo książki w bibliotece natknąłem się na
nazwisko, które męczyło mnie od tak dawna: Trintje, żona Adriaena
Sleighta… Doprowadziło mnie do krawędzi przypomnienia…

Północ

Horror rozpętał się na dobre. Burza rozszalała się, pioruny


uderzyły we wzgórze trzykrotnie, ale wieśniacy pozostali,
zgromadzeni w kamiennym kręgu. Widziałem ich w świetle
nieustannie bijących błyskawic. Wielkie kamienie górowały nad nimi
straszliwie i miały zielonkawą poświatę. Grzmoty były ogłuszające i
każdy z nich wydawał się przerażająco ODPOWIADAĆ z jakiegoś
nieokreślonego kierunku. Jak napisałem, stworzenia na wzgórzu
zaczęły śpiewać i wyć w zdegenerowanej, na wpół małpiej wersji
prastarego rytuału. Deszcz lał jak z cebra, ale oni skakali i wydawali
dźwięki w jakiejś dia — bolicznej ekstazie.
Iä! Shub–Niggurath! Koza z Tysiącem Młodych!
Ale gorsza rzecz była w domu. Nawet na piętrze słyszałem
dźwięki dochodzące z piwnicy: stąpanie, mruczenie i ślizganie się i
stłumione echa…
Wróciły i znikły wspomnienia. To nazwisko, Adriaen Sleght,
tętniło dziwnie w mej świadomości. Zięć Dircka van der Heyla…
Jego dziecko było wnuczką Dircka i pra–prawnuczką Abaddona
Coreya…

378
Później

Miłosierny Boże! W KOŃCU WIEM, GDZIE WIDZIAŁEM TO


IMIĘ. Wiem i jestem sparaliżowany z przerażenia. Wszystko
stracone…
Gdy ścisnąłem klucz w lewej ręce, wydał mi się gorący. Chwilami
jego pulsowanie było tak wyraźne, że prawie czułem, jak żywy metal
porusza się. Przybył z Yian–Ho w straszliwym celu, do mnie, który
zbyt późno poznałem, że krew van der Heylów, przez Sleghtów,
płynie także w moich żyłach… Muszę wykonać to potworne
zadanie…
Moja odwaga i ciekawość zniknęły. Znam horror znajdujący się za
tymi drzwiami. Co, jeśli Claes van der Heyl był moim przodkiem…?
Czy muszę odkupić jego nienazwany grzech? Nie chcę… Przysięgam,
że nie chcę!… (Tu pismo staje się coraz bardziej niewyraźne)

Za późno! Nie mogę się powstrzymać, czarne łapy materializują


się… Ciągną mnie w stronę piwnicy…

379
380
LIST

przekład : Andrzej Ledwożyw

598 Angell Street


Providence, R.J.
1 stycznia 1915 roku

Mój drogi panie Moe !

Lovecraftowie są rodziną z małej miejscowości w Devanshire.


Mój dziadek ze strony ojca, Georga (którego nigdy nie poznałem)
wyemigrował do Rachester, w stanie Nowy Jork, w pierwszej połowie
XIX stulecia. Potem przeniósł się do Mount Vernon, w stanie Nowy
Jork i poślubił Helenę, córkę Lancelota Allgoada ze stanu
szlacheckiego, innego angielskiego emigranta, którego przodkowie
byli właścicielami posiadłości Nunwisk w pobliżu Hexam, w
hrabstwie Northumberland. Małżeństwo to zostało pobłogosławione
trojgiem dzieci: Emmą, która jest teraz żoną pana Isaaca Hilla,
dyrektora liceum w Pelham w stanie nowy Jork, Marią i Winfieldem,
ojcem piszącego te słowa. Mój ojciec uczył się zarówno prywatnie,
jak i w szkole wojskowej studiując szczególnie języki nowoczesne.
Wracając do mych przodków ze strony matki, od których
pochodzi me drugie imię, znaleźć wśród nich możemy typowych
jankesów z Nowej Anglii. Pierwszy Phillips z tej gałęzi przybył na
Rhode Island z Lincalnshire w ostatnim ćwierćwieczu siedemnastego
wieku i osiedlił się w zachodniej części kolonii, w pobliżu miasta
Faster. Mój prapradziadek, Jeremiasz Phillips był właścicielem
jednego z pierwszych młynów w Faster. Zginął tragicznie w młodym
wieku, zabity przez własną maszynerię, osierocając trzynastoletniego
Whipple'a - mego dziadka. Dziadek uczył się w East Greenwich
Academy (zwanej później The Providence Conference Seminary) i po
krótkiej karierze nauczyciela w prowincjonalnej szkole poślubił swą
kuzynkę, pannę Rhobby Place, później osiedlił się w Greene, w Rhode

381
Island i wybudował tam młyn. Nadał nazwę tej miejscowości, gdyż
nabył cały teren. Poprzednio zwano to "Coffin's Corner"). Dziećmi
Whipple'a i Rhobby Phillips byli Lillian D., obecnie żona doktora
Franklina C. Clarka z Providence , Sarah S., matka piszącego tę
autobiografię, Edwin E. i Anna obecnie żona pana Edwarda
Gamwella, współwydawcy The Boston Budget and Beacon. Moja
matka i ciotka Lillian pobierały nauki w Wehatan Seminary w Norton,
w stanie Massachusetts i malowały krajobrazy w oleju. Moja ciotka
Lillian uczęszczała też do szkoły stanowej i przez pewien czas była
nauczycielką. W 1873 roku mój dziadek sprzedał swoje
przedsiębiorstwo w Greene i powrócił do Providence, gdzie
zaangażował się w interesy stanowe. Gdy umierał w 1904 roku był
prezesem Owyhee Land and Irrgation Co., korporacji z Idahoo.
Sarah S. Phillips i Winfield Lovecraft pobrali się 12 czerwca 1889
roku, a 20 sierpnia 1890 roku w domu Phillipsów pod numerem 454
przy Angell Street w Providence przyszło na świat ich jedyne dziecko,
Howard Phillips Lovecraft. Lovecraftowie wkrótce potem przenieśli
się do rezydencji w Auburndale, w stanie Massachusetts ...
W 1893 roku mój ojciec doznał udaru mózgu z powodu
bezsenności i przeciążenia układu nerwowego, co odesłało go szpitala
na następne ostatnie pięć lat życia. nigdy już nie odzyskał
przytomności a moje wspomnienia o nim są bardzo niejasne. To
oczywiście pokrzyżowało wszelkie plany na przyszłość, spowodowało
sprzedaż domu w Auburndale i powrót mej matki wraz ze mną do
domu Phillipsów w Providence. Tu spędziłem najlepsze lata mego
dzieciństwa. Dom był pięknym, przestronnym gmachem, ze stajniami
i rozległymi terenami parkowymi, z cudownymi ścieżkami i
drzewami.
Będąc dzieckiem, byłem bardzo wrażliwym indywidualistą,
preferującym towarzystwo dorosłych, nie zaś innych dzieci. nie
mogłem się oderwać od książek. Poznałem litery w wieku lat dwu, a
w wieku czterech lat czytałem bez trudu, choć robiłem najbardziej
absurdalne błędy w wymowie dłuższych słów. W wieku pięciu lat do
listy mych umiejętności dodałem pisanie. Wśród mych nielicznych
towarzyszy zabaw nie cieszyłem się popularnością, gdyż wolałem
opowiadać im historie, niż brać udział w aktualnych zabawach. Tak
więc odrzucony przez ludzi, szukałem ucieczki i towarzystwa w

382
książkach i tu mi się powiodło nad wyraz. Biblioteka pełna była
najlepszych książek, zbieranych zarówno przez Phillipsów jak i
Lovecraftów, było w niej mnóstwo ksiąg pochodzących jeszcze z
ubiegłego stulecia, noszących takie adnotacje wykonane płynnym,
odręcznym pismem, jak "Pan Lovecraft, jego książka, 1787" lub
"Księga Stephena Place'a, zakupiona przez niego w Bostonie, w maju
1805 roku". Mój dziadek ze strony matki, który zmarł gdy miałem
sześć lat, był wielkim miłośnikiem astronomii, w której się
specjalizował w Lapham Seminary i choć nigdy nie pokazał mi piękna
niebios, do niego należała przepiękna, choć nieco przestarzała
kolekcja ksiąg traktujących o astronomii, co zainteresowało mnie
naukami o niebie. Jego kopia "Geografii nieba" Burritta jest do dziś
najcenniejszą książką w mej kolekcji.
Baśnie braci Grimm były mą ulubioną lekturą do czasu gdy
osiągnąłem lat siedem, gdy to sięgnąłem po "Księga cudów i
opowieści z gęstego lasu" Hawthorne'a. Odtąd rozpoczęła się moja
nieustająca pasja do klasycznej mitologii, która niedługo wzrosła
jeszcze do przeczytania "Wieku legend" Bulfincha. Cały świat stał się
dla mnie starożytną Grecją, wypatrywałem najad w fontannach na
trawniku i powstrzymywałem się od łamanie krzaków w obawie, aby
nie zrobić krzywdy driadom. Moje prośby pisania wierszy, które
rozpoczęły się gdy miałem sześć lat, przyniosły teraz surowe,
wewnętrznie rymowane metra balladowe i śpiewałem, aby wychwalać
Bogów i Bohaterów... w tym czasie też próbowałem uczęszczać do
szkoły ale nie mogłem znieść rutyny.
Oczywiście cytaty w Bulfinchu skłoniły mnie do czytania
klasyków w przekładach, a w szczególności tę cudowną antologię
znaną jako Owidiusz Gartha. Oczywiście jest to pełna bohaterskich
kupletów, przede wszystkim Drydena i Addisana. Nawet
dziesięciosylabowy rytm wydawał się poruszać jakąś czułą strunę w
mym mózgu i odtąd zostałem poślubiony temu metrum w większości
mych następnych wysiłków poetyckich. Obecnie szukam wszystkiego
co dotyczy przekładów klasycznych. Książki których używam nie są
najświeższej daty, lecz są to zbutwiałe, stare woluminy, drukowane
jeszcze za z "długim S". Przez jakąś dziecięcą przewrotność, sam
począłem używać "długiego S" i datować wszystko dwa stulecia
wstecz. Podpisywałem się "Szlachetnie urodzony H. Lovecraft,1698"

383
itp. oczywiście zacząłem uczyć się łaciny, w czym wielką pomoc
otrzymałem ze strony matki, ciotki i dziadka. Wiele zawdzięczam
memu dziadkowi. Dużo podróżował po Europie i zawsze bawił mnie
swymi przygodami w Londynie, Paryżu i Rzymie. Jego graficzny
niemal opis ruin Pompei wywarł na mnie ogromne wrażenie, gdyż
zawsze lubiłem zachwycać się minioną chwałą.
Gdy miałem dziewięć lat, postanowiłem usunąć z mego
słownictwa wszystkie nowoczesne słowa i przystosowałem do tego
celu stary słownik Walkera (1804 r.), który przez pewien czas był
mym jedynym autorytetem. Wszyscy autorzy z czasów królowej Anny
połączyli się aby stworzyć mą "literacką dietę". Mniej więcej w tym
samym czasie rozwinęły się we mnie zainteresowania chemią i nawet
w piwnicy założyłem laboratorium. Później naprawdę dobrze
dawałem sobie radę z podstawowymi procesami analizy chemicznej.
W wieku lat dwunastu mój styl zarówno w prozie, jak i w poezji był
już uformowany na tyle, iż myślę, że rozpoznałby go pan po
przeczytaniu mych obecnych wysiłków.
W 1902 roku próbowałem znów wstąpić do szkoły, tym razem z
większym sukcesem, gdyż zostałem promowany wyżej z klas
wstępnych. W styczniu 1903 roku całkowicie pochłonęła mnie
astronomia. Zbudowałem sobie niewielki teleskop i bezustannie
przeszukiwałem nieba. Żadna czysta noc nie minęła bez długich
obserwacji z mej strony i w praktyce wiadomości z własnego
doświadczenia stały się najważniejszą podstawą mych pism
astronomicznych. W sierpniu 1903 roku (choć nic nie wiedziałem o
korporacjach prasowych) wysłałem do opublikowania amatorski
artykuł zatytułowany "The R.J. Journal of Astronomy", napisany
ręcznie i powielony na hektografie. Kontynuowałem to przez cztery
lata, najpierw co tydzień, potem co miesiąc. Teraz uczę się pod
kierunkiem prywatnego nauczyciela.
Moi dwaj przyrodni stryjowie, doktor Clark i pan Gamwell, obaj
wykładający na Brown University pobudzili bardzo moją aktywność
intelektualną. Doktor Clark jest lekarzem i wielkim uczonym, którego
artykuły mają szeroki zasięg w czasopismach medycznych, zaś pan
Gamwell jest wydawcą i znawcą literatury o wszechstronnym i
starannym wykształceniu.
W 1904 roku mego ukochanego dziadka ze strony matki zmusiła

384
nas do opuszczenia domu przy Angell Street 454 i przeniesienia się do
mniejszego, obecnego miejsca zamieszkania pod numerem 598 na tej
samej ulicy. Tu nawiązałem ściślejszy kontakt z wielebnym Jamesem
Pyke i jego starą matką; poetami, których znaliśmy od dawna, a
którzy teraz stali się naszymi najbliższymi sąsiadami. Pan Pyke
niechętnie pochwalał mój staroświecki styl pisania, jednak przyznał,
że trudno by mi było porzucić sposób wyrażania się tak spontaniczny i
naturalny dla mnie.
W tym samym roku rozpocząłem naukę w liceum przy Hope
Street, w którym znalazłem wspaniałe grono pedagogów. Każdy z
nich miał dla mnie największą sympatię i zrozumienie dla mego
skrępowania, nerwowości i samotnej naturze. Przez półtora roku
zaliczałem wymagany program, lecz dalej nie pozwoliło mi się uczyć
moje słabe zdrowie, które zmusiło mnie do długotrwałych
nieobecności i nawet największa pomysłowość pedagogów nie mogła
nic w tej materii zdziałać. Poświęciłem się szczególnie łacinie, historii
starożytnej, fizyce i chemii.
W międzyczasie (1906 r.) "wdarłem się na łamy". Mój pierwszy
wydrukowany kawałek był krótkim atakiem na astrologię, nad którą
akurat prowadziłem pracę. Został opublikowany w "The Providence
Sunday Journal". W sierpniu 1906 roku rozpocząłem pisanie serii
comiesięcznych artykułów na temat astronomii dla "The Pawtuxet
Valley Gleaner”, regionalnego czasopisma, które przejęła rodzina
mojej matki całe lata wcześniej, gdy mieszkaliśmy w Greene. Później
zaprzestałem wysyłać me artykuły do "The Tribune" i począłem
zamieszczać je w "The News" (gdzie otrzymałem na łamach lepsze
miejsce, zresztą zostałem pozbawiony mego poprzedniego wydawcy
przez jego upadek i zaprzestanie wydawania).
W roku 1908 powinienem rozpocząć studia na Brown University,
lecz fatalny stan mego zdrowia nie pozwolił na to.Byłem i jestem
ofiarą silnych bólów głowy, bezsenności i ogólnego osłabienia
nerwowego, które nie pozwalają mi zająć się niczym na stałe. Przez
jakiś czas próbowałem korespondencyjnego kursu chemii, lecz
wkrótce stwierdziłem, że regularne obowiązki nie są dla mnie.
Mimo że lubiłem słuchać muzyki, nie miałem prawdziwego
muzycznego smaku, uczyłem się przez dwa lata gry na skrzypcach,
lecz nie mogłem znieść monotonii ćwiczeń. W sztukach plastycznych

385
byłem zupełnie pozbawiony jakichkolwiek uzdolnień. Z greki
posiadałem tylko najprostsze podstawy, niewiele więcej z
francuskiego. Niemiecki odstręczał mnie tak bardzo, że nie znam go
zupełnie. Nieliczne słowa hiszpańskie, które znam nie mają większego
znaczenia, choć lubię wymowę kastylijską. matematyki nie cierpię i
tylko największy wysiłek woli pozwolił mi poznać w pewnym stopniu
algebrę i geometrię w szkole. we wszystkim jestem jakby oddalony od
współczesności. Współczesna literatura i dramat są dla mnie puste,
podobnie obce są mi są współczesne idee polityczne i społeczne. Nie
potrafię nawet wytłumaczyć secesji Ameryki od Anglii i dzięki
wpływowi mego angielskiego dziedzictwa czuję się Anglikiem, mimo
że urodziłem się w Ameryce. Moja wiedza o świecie jest taka, jakiej
należy spodziewać się po samotniku, nigdy nie wyjeżdżałem poza trzy
stany Rhode Island, Massachusetts i Connectcut!...

Pozostaję jak zawsze Pańskim uniżonym sługą.

386
OBSERWATORZY SPOZA CZASU
(The Watchers Out of Time)

Pewnego wiosennego dnia roku 1935 do domu Nicholasa Waltersa


w Surrey dotarł list od Stephena Boyle’a, z kancelarii Boyle’a,
Monahana, Prescotta i Bigelowa, mieszczącej się pod nr. 37 przy
Beacon Street w Bostonie, Massachusetts, zaadresowany do jego ojca,
nieżyjącego od siedmiu lat Charlesa Waltersa. List, pełen zawiłych,
staroświeckich terminów prawnych wprawił w zakłopotanie
Nicholasa, młodego samotnika, dorównującego latami nowemu,
dwudziestemu wiekowi. Treść epistoły dotyczyła „posiadłości
rodowej” znajdującej się w Massachusetts, której adresat listu stał się
przed siedmioma laty właścicielem, choć z powodu słabowitego
zdrowia niejakiego Ambrose’a Boyle’a ze Springfield, „mego śp.
kuzyna”, nie został on o tym fakcie powiadomiony, zwłoka zaś
przeciągnęła się ostatecznie do siedmiu lat, w którym to czasie
posiadłość, „dom z przybudówkami, umiejscowiony w północno —
środkowym Massachusetts oraz około 50 akrów gruntów”,
pozostawała nie zamieszkana.
Nicholas Walters nie pamiętał, by jego ojciec kiedykolwiek
wspominał, że jest posiadaczem owej posiadłości. Właściwie Walters
senior był człowiekiem skrytym i małomównym, a po śmierci żony
przez kolejne dziesięć lat, nim on również zszedł z tego padołu,
zmienił się w prawdziwego odludka i dziwaka, introwertyka
pogrążonego w nieustannej zadumie i nie utrzymującego kontaktów z
dawnymi znajomymi. Nicholas pamiętał przede wszystkim, jak ojciec
lubił mu się przyglądać, studiując jakby z niepokojem rysy jego
twarzy, kręcąc przy tym głową z niesmakiem, wydawało się, że to, co
widział, budziło w nim lęk i odrazę chód trudno określić, co go tak
bulwersowało, z pewnością nie prosty, dumny nos, może szerokie usta
albo osobliwie wyglądające, pozbawione płatków uszy lub też duże,

387
jasnoniebieskie lekko wyłupiaste oczy skryte za szkłami okularów,
które Nicholas nosił od dzieciństwa, by móc poświęcać się swej
ulubionej rozrywce — lekturze. Nicholas nie pamiętał, by ojciec
kiedykolwiek choć słowem wspominał o Stanach Zjednoczonych,
chociaż matka powiedziała Nicholasowi, że urodził się właśnie w
Massachusetts, stanie wzmiankowanym w liście od prawnika.
Dumał nad tą sprawą przez dwa dni. Zakłopotanie ustąpiło w nim
miejsca ciekawości, początkowe wahanie osłabło, a miast tego
pojawiło się dziwnie radosne, niecierpliwe wyczekiwanie; mgiełka
tajemnicy otaczająca posiadłość w Stanach przydała jej atrakcyjności i
ostatecznie na trzeci dzień po otrzymaniu listu zaadresowanego do
ojca zatelegrafował do Stephena Boyle’a, powiadamiając go o swoim
przyjeździe. Jeszcze tego samego dnia zabukował miejsce na lot do
Nowego Jorku i w przeciągu tygodnia od doręczenia mu listu zjawił
się w kancelarii Boyle’a, Monahana, Prescotta i Bigelowa.
Stephen Boyle, starszy partner, okazał się wysokim, szczupłym
dżentelmenem około siedemdziesiątki; miał siwe, ale wciąż gęste
włosy i długie baczki. Nosił pi nce — nez na długiej Jedwabnej
wstążce, oblicze miał pokryte licznymi zmarszczkami, lekko wydęte,
choć raczej wąskie wargi i niebieskie oczy o przenikliwym spojrzeniu.
Sprawiał wrażenie kompetentnego i zapracowanego, jak wielu ludzi z
jego branży, którzy wydają się pochłonięci mnóstwem innych spraw, o
wiele ważniejszych od naszej, nie zasługującej w ogóle na ich uwagę.
Mimo to wobec gościa zachowywał się z wielką uprzejmością i
kurtuazją.
Po wymianie zwyczajowych uprzejmości przeszedł natychmiast
do sprawy posiadłości.
— Pan wybaczy, panie Walters, że z miejsca przechodzę do sedna.
O tej sprawie wiemy raczej niewiele. Odziedziczyłem ją po moim
kuzynie, Ambrosie, o czym, jak sądzę, napisałem w liście do
pańskiego ojca. Prowadził kancelarię w Springfield, a gdy przejęliśmy
ją po jego śmierci; odkryliśmy wśród dokumentów dotyczących
niezasiedlonych posesji akta posiadłości należącej po śmierci jego
przyrodniego brata (o ile zdołaliśmy się zorientować) do pańskiego
ojca, którego nazwisko zostało wymienione w dokumentach,
opatrzonych przez mego kuzyna mocno nieczytelnymi przypisami w
języku łacińskim; odczytanie ich sprawiło nam sporo kłopotów, ale

388
zorientowaliśmy się, że chodziło tu o jakąś bliżej niesprecyzowaną
zmianę nazwiska. Tak czy inaczej, wspomniana posiadłość leży w
pobliżu Dunwich, niedaleko Springfield i w tamtej okolicy znana jest
jako posiadłość starego Cyrusa Whateleya, przyrodni brat pańskiego
ojca, jeśli faktycznie nim był, nazywał się Aberath Whateley.
— Te nazwiska nic mi, niestety, nie mówią — rzekł Walters. —
Miałem zaledwie dwa lata, gdy dotarliśmy do Anglii, tak w każdym
razie mówiła mi matka. Nie pamiętam, by mój ojciec wspominał o
swoich krewnych w Ameryce, a o ile mi wiadomo, prawie wcale lub
w ogóle z nimi nie korespondował, listy zaczął pisać i otrzymywać
dopiero w ostatnim roku swego życia. Przypuszczam, że chciał
opowiedzieć mi o moich korzeniach, ale doznał poważnego wylewu,
który nie tylko go sparaliżował, lecz również pozbawił mowy, jedynie
jego spojrzenie świadczyło, że rozpaczliwie chciałby coś powiedzieć,
umarł jednak, nie dostąpiwszy tej łaski. I naturalnie nie zdążył też
tego zapisać.
— Rozumiem. — Boyle wyglądał na zadumanego, jakby
podejmował w myślach jakąś decyzję, po czym znów się odezwał: —
Cóż, panie Walters, przeprowadziliśmy pewne poszukiwania, choć nie
okazały się one nazbyt owocne. Kraina, gdzie leży Dunwich, czyli
północno — środkowe Massachusetts, jest dość odludna i surowa. W
Aylesbury nazywają ją „krainą Whateleyów”, przy wielu starych
farmach wciąż stoją skrzynki pocztowe opatrzone nazwiskami
świadczącymi o dawnej obecności w tych miejscach wielu członków
tej rodziny, choć gospodarstwa owe są już od dawna opuszczone,
podobnie jak cała ta dekadencka okolica. Wyludniło się w niej po
jakichś trudnych do sprecyzowania wypadkach z roku 1928, czy jakoś
tak. Zresztą sam się pan przekona. Posiadłość wciąż jeszcze stoi i jest
względnie dobrze utrzymana, Aberath Whateley nie żyje zaledwie od
siedmiu lat, a jego towarzysz, który z nim mieszkał, od trzech.
Ambrose powinien był napisać list zaraz po śmierci Whateleya, ale już
wtedy słabował na zdrowiu i chyba przez swoją chorobę musiało mu
to wylecieć z pamięci. Zakładam, że ma pan środek transportu.
— W Nowym Jorku kupiłem auto — rzekł Walters. — Skoro już
tu jestem, zamierzam zwiedzić kawałek Stanów, począwszy od
Walden Pond, który, o ile wiem, leży przy drodze do Springfield.
— Mniej więcej w tym kierunku — zauważył oschle Boyle. —

389
Gdybyśmy tylko mogli coś dla pana zrobić, proszę się nie wahać i
natychmiast dzwonić.
— Nie omieszkam — odrzekł Walters. — Lecz wydaje mi się, że
chyba sam sobie poradzę.
Boyle spojrzał nań z niedowierzaniem.
— Co pan zamierza zrobić z posiadłością, panie Walters?
— Zadecyduję, kiedy ją dokładnie obejrzę — odparł. — Na razie
mam dom w Anglii, a co do tego, jeszcze się zobaczy. Szczerze
mówiąc, to, co dotąd ujrzałem w Ameryce, niezbyt mi przypadło do
gustu.
— Niech się pan nie łudzi, że zdoła korzystnie sprzedać
posiadłość, choćby za drobną część jej faktycznej wartości — odezwał
się Boyle. — To zapuszczona, zapomniana przez Boga i ludzi okolica.
Na dodatek ma fatalną opinię.
Walters wyraźnie się ożywił. — Co właściwie chciał pan przez to
powiedzieć, panie Boyle?
— O Dunwich krążą bardzo dziwne historie. — Wzruszył
ramionami. — Podejrzewam jednak, że nie dziwniejsze niż te, które
można usłyszeć w innych odludnych zakątkach naszego kraju. Z
pewnością jest w nich mnóstwo przesady.
Walters nie miał złudzeń, że jeśli Boyle nawet słyszał którąś z
owych historii, nie zechce mu jej powtórzyć.
— Jak mogę tam dojechać? — zapytał.
— Leży nieco na uboczu. Zjedzie pan z Aylesbury Pike na
obwodnicę wokół Dunwich i już za miastem wróci na Pike. Muszę
dodać, że w tej okolicy jest sporo lasów. To doprawdy malownicza
kraina. Na okolicznych farmach hoduje się przede wszystkim mleczne
krowy. Gdy mówiłem, że to zapuszczona okolica, zapomniana przez
Boga i ludzi, ani trochę nie przesadziłem. Gdyby chciał się pan udać
do Walden, może pan wyjechać na Aylesbury Pike w pobliżu
Concorde, a na Worcester musi pan jechać cały czas na zachód, przez
Boston. Znalazłszy się na Pike, proszę kierować się dalej na zachód.
Niech pan wypatruje wioski o nazwie Deans Corners. Tuż za nią
natrafi pan na skrzyżowanie. Niech pan na nim skręci w lewo. —
Zachichotał. — Poczuje się pan, jakby cofnął się w czasie, panie
Walters. I to w bardzo odległą przeszłość.

390
2

Nicholas Walters nie ujechał daleko od Aylesbury Pike, gdy pojął,


co miał na myśli Boyle, mówiąc o tej okolicy. W miarę jak teren
stawał się coraz bardziej wyżynny, pojawiały się liczne kamienne
murki ozdobione krzewami dzikich róż, napierające z obu stron na
drogę, wiele z nich było zmurszałych i uszkodzonych, obluzowane
kamienie leżały poniżej szczerbatych wyrw. Droga wiła się wśród
wzgórz, mijając wielkie, stare drzewa, ogrodzenia porośnięte
jeżynami oraz puste pola i pastwiska, okolica ta bowiem była słabo
zaludniona. Od czasu do czasu dostrzegał nieduże stare gospodarstwa,
jakich nie widział od opuszczenia Bostonu; wiele z nich sprawiało
wrażenie niezamieszkanych, ich wygląd jednak i architektura
zainteresowały Walter — sa, którego hobby stanowiło fotografowanie
budynków, a farmy takie jak te, znajdujące się tuż przy drodze, choć
zwarte i niewielkie, miały mnóstwo osobliwych motywów
dekoracyjnych, z jakimi nigdy się dotąd nie spotkał. Na ścianach
niektórych stodół widniały kabalistyczne symbole, wiele zabudowań
zaś, szop, obór i składzików rozpadało się, zapewne ze starości.
Wśród tych opustoszałych gospodarstw od czasu do czasu trafiały się
dobrze utrzymane i wciąż zamieszkane farmy, na pastwiskach pasły
się krowy a z pól porośniętych kukurydzą bez wątpienia zbierano
plony.
Jechał powoli. Szczególna atmosfera tej okolicy przepełniała go
osobliwą fascynacją, zupełnie jakby był tu już kiedyś, a obecnie w
jego myślach powracały obrazy ze wspomnień przodków. Przecież to
niemożliwe, aby cofnął się pamięcią do okresu wczesnego
dzieciństwa! A jednak te pejzaże i kręta droga wydawały mu się
dziwnie znajome. Kopulaste wzgórza wznosiły się posępnie nad
dolinami, lasy były mroczne i gęste, jakby nikt nigdy ich nie
karczował, od czasu do czasu na wierzchołkach wzgórz dostrzegał
tajemnicze kręgi wysokich kamiennych bloków, przywodzące mu na
myśl Stonehenge i kromlechy z Devon i Kornwalii. Tu i ówdzie
wzgórza przecięte były głębokimi parowami, których brzegi łączyły
toporne, drewniane mosty, w przesmykach zaś u podnóża wzgórz

391
dostrzec można było migoczące fale rzeki Miskatonic, której górny
bieg, jak wynikało z przeglądanej przez niego mapy, ciągnie się na
zachód od Dunwich i wijąc się meandrycznie przez tamtejszą okolicę,
uchodzi w Arkham do morza. Niekiedy widział też strumienie
wpadające do Miskatonic, niewiele większe od potoków, biorące
zapewne swój początek wśród okolicznych pagórków, raz dostrzegł
nawet niebieskobiałą kaskadę wodospadu pośród ciemnych wzgórz.
Chociaż wzgórza niemal nieprzerwanie napierały z obu stron na
bitą, pylistą drogę, tu i ówdzie zdarzały się wśród nich przerwy,
ukazujące płaskie jak stół łąki lub moczary, a gdzieniegdzie również
farmy lub raczej to, co z nich pozostało. Krajobraz był nader
odpychający: klaustrofobicznie skupione wzgórza, złowrogie,
zagadkowe kamienne kręgi na ich wierzchołkach, posępne,
opuszczone farmy, wszystko to zdawało się świadczyć o istnieniu
olbrzymiej przepaści, nie tylko w czasie, lecz również w przestrzeni
pomiędzy tą okolicą i krainą rozciągającą się wzdłuż Aylesbury Pike
— zdawałoby się, że tereny wokół Bostonu i te tutaj oddalone są od
siebie o setki lat.
Atmosfera tego miejsca wprawiła go w dziwny stan, którego nie
potrafił wytłumaczyć. Okolica, którą przemierzał, zarazem
przyciągała go i odpychała, w miarę jak zapuszczał się coraz dalej,
pogłębiając równocześnie jego osobliwy nastrój. Przekonanie, że był
tu już kiedyś, przybrało na sile, uśmiechnął się na tę myśl, wcale go
ona nie zaniepokoiła, raczej rozbudziła ciekawość. Wiedział, że
podobne odczucia są rzeczą normalną, doświadczają ich wszyscy, ale
tylko zabobonni ignoranci starają się nadać im nadnaturalne,
tajemnicze znaczenie.
Niespodziewanie wyjechał spomiędzy wzgórz w rozległą dolinę,
gdzie po drugiej stronie Miskatonic, wciśnięta między rzekę i Okrągłą
Górę, leżała wioska Dunwich. Przez rzekę przerzucony był zadaszony
most, relikt odległej przeszłości, do której bez wątpienia należała cała
osada. Przegniłe dwuspadziste dachy, obrócone w ruinę opuszczone
domy i górujący nad wszystkim kościół ze strzaskaną iglicą — oto, co
rzuciło mu się w oczy, gdy znalazł się po drugiej stronie mostu.
Było to odludne i posępne miejsce, gdzie nawet nieliczni na
ulicach ludzie wydawali się przedwcześnie postarzali i obarczeni
bliżej nieokreślonym brzmieniem, które przyginało ich ku ziemi.

392
Zatrzymał auto przy kościele ze złamaną iglicą, gdzie znajdował
się jedyny w tej osadzie sklep wielobranżowy, po czym wszedł do
środka, by zapytać chudego sprzedawcę o pociągłym, zapadniętym
obliczu o drogę do posiadłości, którą zamierzał obejrzeć.
— Dom Aberatha Whateleya — powtórzył, spoglądając na
przybysza. Jego usta o szerokich wargach poruszały się, jakby coś
przeżuwał, może treść pytania Waltersa. — A pan kto? Krewny
Whateleyów?
— Nazywam się Walters. Przyjechałem z Anglii. Sklepikarz
zdawał się go nie słyszeć. Przyglądał się Waltersowi z jawnym
zaciekawieniem. — A wyglądasz pan jak Whateleye. Walters. Nigdy
żem nie słyszał, coby moje wspominali to nazwisko.
— Dom Whateleyów — przypomniał Walters.
— Może być takich ze dwadzieścia. Dom Aberatha, mówisz pan.
Jezd zamknięty na głucho.
— Mam klucz — odparł Walters ze słabo skrywanym
zniecierpliwieniem i irytacją wywołaną krzywym, wyraźnie drwiącym
uśmieszkiem sklepikarza.
— Wróć sie pan bez ten most i skręć we w prawo. Stamtąd będzie
jakieś pół mili. Na pewno pan trafisz. Stoi tamuj kamienny murek ze z
przodu. Ode strony rzeki, znaczy sie. Ze z trzech pozostały stron je
las. Dom Aberatha, myśwa go nazywali domem Starego Cyrusa,
mondry był un, wychształcony — dorzucił z kpiącym uśmiechem i
dokończył: — Pan tyż ze z tych wychształconych. Poznałżem po
ubiorze.
— Oksford — rzekł Walters.
— Pierszy raz słyszę.
I odwrócił się do Waltersa plecami, bezceremonialnie kończąc
rozmowę. Widać jednak coś sobie przypomniał, bo kiedy Walters
szedł w stronę drzwi, znów usłyszał głos sklepikarza. — Ja sie
nazywam Tobias Whateley. Jesteśwa spokrewnione. Jak już dojedziesz
na miejsce, miej sie na baczności. W tamtem domie nie ma nic
ŻYWEGO, ale mimo szystko uważaj na siebie.
Silny akcent położony na słowo „żywego” sprawił, że Walters
poczuł na plecach ciarki, choć nigdy nie uważał się za człowieka
przesądnego czy zabobonnego. Wyszedł ze sklepu dręczony dziwnym,
bliżej nie sprecyzowanym niepokojem.

393
Dzięki wskazówkom Tobiasa Whateleya odnalezienie domu
okazało się proste. Już na pierwszy rzut oka, jadąc ku kamiennemu
ogrodzeniu oddzielającemu posesję od zapuszczonej drogi, Walters
przekonał się, że dom był starszy od Cyrusa Whateleya i musiał zostać
zbudowany dużo wcześniej. Prawdopodobnie wzniesiono go na
początku XVII wieku, o czym mogły świadczyć klasyczne linie, inne
niż w większości starych domów w osadzie lub na farmach, które
mijał po zjeździe z Aylesbury Pike. Była to drewniana budowla o
grubych, solidnych ścianach, wznosząca się na fundamencie z
brązowego piaskowca. Miała coś w rodzaju półpiętra, a jej część
centralna była nieco wyższa od skrzydeł. Od frontu znajdował się
szeroki ganek prowadzący do stylowych drzwi ozdobionych mosiężną
kołatką. Wokół drzwi i świetlika nad nimi widniały misterne
zdobienia, węższe po bokach i szersze nad świetlikiem, stanowiące
dość osobliwy kontrast w porównaniu z surowością drzwi.
Dom pomalowany był ongiś na biało, lecz minęło wiele lat, odkąd
położono tu ostatnią warstwę farby, obecnie wydawał się bardziej
brązowy niż biały, co zawdzięczał działaniu słońca i surowych
warunków pogodowych. Walters zauważył na tyłach domu
przybudówki, a wśród nich zapewne także dom zdrojowy, biegł
bowiem od niego strumień prowadzący do Miskatonic, za łąką, po
drugiej stronie drogi. Po lewej stronie domu, o jakieś dwa jardy od
głównego budynku, ciągnęła się alejka, będąca niegdyś podjazdem
wiodącym do przybudówek, lecz od tak dawna z niej nie korzystano,
że zarosła drzewami. Przynajmniej na razie ta droga była
nieprzejezdna.
Klucz, który Walters otrzymał od Boyle’a, pasował do frontowych
drzwi. Stawiły lekki opór, nic w tym jednak dziwnego, skoro nikt ich
nie otwierał od śmierci ostatniego rezydenta, przyjaciela Aberatha. Za
nimi znajdował się korytarz, ciągnący się wzdłuż całego frontu domu
— o ile Walters zdołał się zorientować, rozejrzawszy się na prawo i
lewo — oraz para dwuskrzydłowych, mahoniowych drzwi. One
również były zamknięte, ale Walters znalazł przy pęku mniejszych
kluczy otrzymanych od Boyle’a taki, który do nich pasował.
Walters zdziwił się, że dom stojący tak bardzo na uboczu uniknął
zniszczeń dokonanych przez wandali, teraz zaś, otwarłszy podwójne
drzwi, zdumiał się jeszcze bardziej, ujrzawszy za nimi w pełni

394
umeblowany pokój, w niemal idealnym stanie, jeśli nie liczyć kurzu i
pajęczyn. Fakt, że niczego w tym domu nie naruszono ani nie
zniszczono wydał mu się mocno podejrzany, bądź co bądź dom
znajdował się na odludziu, w prawie całkiem niezamieszkanej okolicy,
a opuszczone budynki zwykle są łakomym kąskiem dla wandali.
Zwłaszcza że wyposażenie domu stanowiły stylowe meble, w
większości antyki, o wiele cenniejsze niż okazy, na które można
zwykle natrafić w antykwariatach.
Resztę domu zbudowano wokół tego jednego, szczególnego
pokoju. Można było domyślić się tego po jego wysokości, od podłogi
do sufitu bowiem było dobrych dziesięć stóp. Na ścianie przeciwległej
do dwuskrzydłowych drzwi znajdował się kominek, ściany wyłożono
drogą boazerią, po prawej zaś wbudowano wysuwane biurko z
umieszczonym nad nim sekretarzykiem. Ścianę kominkową zdobił
misterny, rzeźbiony ornament, pośrodku którego umieszczono
wypukły, szklany krąg o średnicy nieco ponad pół stopy. Sam
ornament miał kształt trójkąta, jego wierzchołek zaś sięgał prawie do
sufitu. Na ścianach po obu stronach kominka rozmieszczono półki z
książkami, wśród których przeważały stare, oprawne w skórę
woluminy. Walters podszedł do jednej z półek i przyjrzał się
książkom. Wśród oprawnych w skórę tomów nie było nic nowszego
od Dickensa, wiele z nich miało tytuły łacińskie lub w jeszcze innych
językach. Na biblioteczce, u samej góry, leżał teleskop, tu i ówdzie
wśród rzędów ksiąg można było ujrzeć inne, pomniejsze przedmioty:
rzeźby, nieduże statuetki i coś, co wyglądało na pradawne artefakty.
Na masywnym stole pośrodku pokoju leżała sterta papierów, pióro,
kałamarz oraz kilka rejestrów, wydawało się, jakby ktoś zostawił je
tam całkiem niedawno, one zaś czekały, by znów po nie sięgnięto.
Walters nie miał pojęcia, jakie zapisy rachunkowe mógł prowadzić
poprzedni mieszkaniec tego domu. Podszedł do stołu i otworzył jeden
z rejestrów. Już na pierwszy rzut oka spostrzegł, że wewnątrz nie ma
rozliczeń rachunkowych, stronice księgi zapisane były od góry do
dołu bardzo drobnym, starannym pismem, tak małym, że w każdej
linii na stronie mieściły się dwie linijki tekstu. Przeczytał fragment
wybrany na chybił trafił: „Zabrał chłopca i zniknął bez słowa; to nie
ma jednak znaczenia. Będą wiedzieć, dokąd się udał…” Otworzył
starszy rejestr i przeczytał: „…odeszła, nie ma co do tego wątpliwości,

395
Wilbur, gdyby zechciał, mógłby coś o tym powiedzieć; ognie płonęły
na strażniczym wzgórzu, a lelki zawodziły przez całą noc, jak wtedy,
kiedy umarł Stary”. Obecność dat świadczyła, że rejestry pełniły
niejako funkcję dziennika lub pamiętnika. Zamknął i odłożył księgę,
by w tej samej chwili uświadomić sobie, że już od pewnego czasu,
może nawet odkąd wszedł do tego domu, słychać w nim było jakiś
dźwięk. Tykanie zegara.
Zegar! Przecież od trzech lat nikt tu nie mieszkał. Był zdumiony.
Ktoś musiał jednak wejść do domu i nastawić zegar. Rozejrzał się
dokoła i spostrzegł w niszy przy drzwiach, przez które wszedł,
osobliwy, zapewne ręcznie rzeźbiony, mierzący niemal trzy stopy
wysokości zegar stojący, którego tarczę pokrywały niezwykłe wzory,
wężowate sploty i wizerunki prymitywnych istot należących bez
wątpienia do odległej, przedludzkiej epoki, tak starej, że całkowicie
nam obcej, a jednak widok ich przepełnił go uczuciem mdlącej,
niemal paraliżującej w swej wyrazistości grozy, zupełnie jakby
rozpoznawał te stworzenia, znał je, nie z tarczy zegara jednak, lecz z
mglistych wspomnień, ukrytych gdzieś głęboko w zakamarkach jego
pamięci. Mimo to zegar nieodparcie go fascynował, przyciągał;
Walters stał przed nim dostatecznie długo, by zorientować się, że
wskazywał on więcej niż tylko czas, mogły o tym świadczyć cyfry i
litery zdobiące tajemniczą tarczę zegara. Zapewne odmierzał on,
prócz minut i godzin, także dni, a może nawet coś więcej.
Odstąpił od zegara i wyszedł z pokoju. Zamierzał rozejrzeć się
teraz trochę po całym domu. Jeśli spodziewał się odkryć w innych
częściach domu coś równie fascynującego jak pokój centralny, srodze
się rozczarował, pokoje bowiem okazały się całkiem pospolite, a choć
umeblowane, urządzone były po spartańsku. W budynku znajdowały
się dwie sypialnie, kuchnia, spiżarnia, jadalnia, na poddaszu zaś trzy
małe klitki pełniące funkcje składzików i czwarta, gdzie urządzono
sypialnię gościnną. Pięterko ograniczone było tu i ówdzie
spadzistością dachu. Pokoje te wydawały się niezmiernie przytulne,
każdy z nich miał sporych rozmiarów okno z szerokim parapetem, co
w sumie nadawało poddaszu niespotykanego, specyficznego klimatu.
Walters stwierdził, że musi dodać do swoich zbiorów zdjęcie tego
domu, szczegóły architektoniczne poddasza z jego mansardowymi
oknami były wręcz unikatowe. Jego zawodowe zainteresowanie

396
wzbudziły także inne aspekty domu, a że nie lubił odkładać niczego
na potem, słońce zaś stało jeszcze dość wysoko, niezwłocznie wziął
się do dzieła.
Zszedł po wąskich schodkach i wyjął z auta swój sprzęt
fotograficzny. Zaczął od fasady domu, robiąc zdjęcia z każdej strony
budynku, koncentrując się na zdobieniach ścian i mansardowych
oknach poddasza. Następnie wszedł do środka i sfotografował wielki
pokój centralny, zegar, robiąc zbliżenie jego niezwykłej tarczy i na
koniec szklany ornament w trójkątnym, misternie cyzelowanym
symbolu nad kominkiem.
Zanim skończył, zrobiło się już późno, musiał przeto
zadecydować, czy udać się do najbliższej osady, czy spędzić noc w
starym domu. Ponieważ panował tu względny porządek i było w
miarę czysto, uznał, że spędzenie nocy w Dunwich czy gdziekolwiek
indziej mija się z celem. Postanowił przespać się w przytulnej sypialni
na poddaszu. W związku z tym przeniósł tam swoje rzeczy, a po
namyśle uznał, że przydałoby mu się małe co nieco, najbardziej
podstawowe artykuły spożywcze, jakieś ciastka, krakersy, płatki
owsiane, mleko, chleb, masło, ser, trochę owoców, jeśli były akurat na
składzie. Podczas swego poprzedniego pobytu w osadzie nie zauważył
nigdzie baru czy restauracji, najwyraźniej okoliczni mieszkańcy
spożywali posiłki w swoich domach. Najbardziej jednak potrzebował
nafty do lamp, które stały puste w spiżarce, chyba że zdecydowałby
się na świece, których w żadnym z pomieszczeń nie brakowało i które
wyglądały, jakby często z nich korzystano.
Postanowił wrócić do Dunwich po zapasy. Jakiś impuls nakazywał
mu, aby udał się tam i wrócił do domu jeszcze przed zmierzchem.
Zamknął dom na klucz i wyruszył w drogę.
Tobias Whateley spojrzał z niepokojem i wyczekiwaniem na
swym wychudłym, zapadniętym obliczu, kiedy Walters wszedł do
jego sklepiku.
Na ten widok Walters trochę się zdziwił.
Tobias najwyraźniej się go spodziewał, nie wiadomo tylko, co
było tego powodem.
— Potrzeba mi nafty i trochę artykułów spożywczych — rzekł
Walters, po czym jednym tchem, nie czekając na odpowiedź
Whateleya, wymienił żądane produkty.

397
Whateley stał w bezruchu, gapiąc się podejrzliwie na przybysza.
— Chcesz pan tam zostać? — zapytał w końcu.
— Przynajmniej przez noc — odparł Walters. — Może trochę
dłużej. Dopóki nie zadecyduję, co zrobić z tą posiadłością.
— Co zrobić? — powtórzył z wyraźnym zdumieniem Whateley.
— Może wystawię ją na sprzedaż.
Whateley spojrzał nań z ukosa. — Nawet Whateley by tego nie
kupił. Żaden wychształcony Whateley nie chce mieć z tem nic do
czynienia, a inne majom swoje domy. Trza panu przyjezdnego.
Powiedział to tak, jakby ta możliwość w ogóle nie wchodziła w
rachubę, na co Walters odparował krótko: — Ja jestem przyjezdny.
Whateley zaśmiał się drwiąco, co zabrzmiało jak krótkie, suche
szczeknięcie.
— Tak se pan mów. Ale mówię panu, nie zagrzejesz pan tu długo
miejsca. Możesz pan sprzedać dom ze Springfield, Arkham abo
Bostonu, ale we w tych okolicach kupca pan nie najdziesz.
— Dom jest w idealnym stanie.
Whateley rzucił Waltersowi piorunujące spojrzenie. — A nie
zastanawiasz sie pan, kto go we w tym stanie utrzymywa? Od śmierci
Increase’a nikt tamuj nie mieszkał. Nikt nawet sie do niego nie
zbliżał. To będzie już ze trzy lata. Wątpię, co znalazłbym tu kogoś, kto
przywióz by panu zakupy pode dźwi.
Walters nie ukrywał swego zdumienia. — Dom był zamknięty na
cztery spusty, trudno więc się dziwić, że wciąż jest w idealnym stanie.
Trzy lata to niedługo. Aberath Whateley nie żyje od lat siedmiu. Kim
był ten Increase?
— Mówiom, co nazywał sie Increase Brown — odrzekł Whateley.
— Nie wiem, kim abo czym był. — Mówiąc te słowa, spiorunował
Waltersa wzrokiem. — Nie wiem tyż, skąd pochodził. Należał do
Aberatha.
Dziwne stwierdzenie! — pomyślał Walters.
— Po prostu któregoś dnia pojawił sie tam i już został. Ale to nie
szystko. Chodził za Aberathem jak jaki pies. A potem któregoś dnia
już go nie było. To ludzie zaczęli mówić, co umarł.
— Kto wobec tego odebrał jego ciało?
— Nie było co odbierać — odparł oschle Whateley.
Walters z niejakim zaskoczeniem stwierdził, że Tobias Whateley

398
traktuje go z lekceważeniem graniczącym nieomal z pogardą. Patrzył
na Waltersa jak na ignoranta, nie posiadającego najbardziej
podstawowej wiedzy, którą przecież powinien dysponować. Było to
irytujące, gdyż Whateley sprawiał wrażenie prymitywnego wieśniaka,
który zakończył edukację na jednej z pierwszych klas podstawówki,
nie wydawało się jednak, iż jego postawa wynikała li tylko z czystej
antypatii do ludzi o wyższym od niego wykształceniu, i w miarę
upływu czasu rozdrażnienie Waltersa ustąpiło miejsca zdumieniu i
zakłopotaniu. Whateley bowiem wciąż kontynuował swój monolog,
pełen niedomówień, osobliwych aluzji i zaskakujących odniesień, raz
po raz popatrując na Waltersa niemal z nadzieją, jakby spodziewał się
wychwycić w jego oczach oznaki zrozumienia, których ów nie chciał
w żaden sposób okazać.
W miarę jak słuchał Whateleya, jego zdumienie i zakłopotanie
narastały. Jak wynikało z opowieści, Aberath, choć „wychształcony”,
był unikany zarówno przez innych wykształconych Whateleyów, jak i
przez bardziej prymitywnych członków jego rodziny. Co się tyczy
Increase’a Browna, pozostającego dość enigmatyczną postacią,
Whateley opisywał go w swym monologu jako „brązowoskórego
chudzielca o czarnych oczach i kościstych dłoniach, którego nigdy nie
widziano jedzącego cokolwiek i który od śmierci Aberatha ani razu
nie zajrzał do sklepiku, by nabyć w nim jakąkolwiek żywność, choć w
okolicy często ginęły kurczaki, raz zaginął wieprz, a jakiś czas potem
dwie krowy”.
Ludzie rozsiewali posępne plotki na jego temat, gdyby jednak
zebrać wszystko, co mówiono na temat Increase’a Browna,
wynikałoby z tego, iż był on powszechnie znienawidzonym,
budzącym lęk indywiduum, którego starano się unikać, choć z tym
akurat nie było większych kłopotów. Walters nie mógł oprzeć się
przeświadczeniu, źe mieszkańcy Dunwich utrzymywali wobec
Browna znacznie większy dystans, graniczący nieomal z wrogością,
niż wobec innych przyjezdnych. O co jednak mogło chodzić
Whateleyowi, czego poszukiwał, to zerkając z ukosa, to patrząc mu
prosto w oczy, jakiej reakcji wypatrywał? Whateley utwierdził
Waltersa w osobliwym i niepokojącym przekonaniu, że powinien on
zareagować w pewien ściśle określony sposób.
Jego niepokój nie osłabł, kiedy wyszedł ze sklepu i wyjechał z

399
Dunwich; kiedy zaś zatrzymał auto przed stojącym pośród lasu
domem, w myślach jego panował trudny do opisania mętlik.

Po lekkim posiłku wyszedł na wieczorny spacer, zastanawiając


się, co powinien robić dalej. Uznał, że nieroztropnie byłoby
wystawiać posesję na sprzedaż aż w Bostonie, okolica ta bowiem
leżała z dala od centrów miejskich i nie mogła przedstawiać się
atrakcyjnie dla potencjalnego nabywcy z któregoś z miast na
wybrzeżu. Lepiej złożyć ofertę w Springfield, stamtąd było
stosunkowo niedaleko do Dunwich, aczkolwiek reputacja tej osady
bez wątpienia musiała dotrzeć do Springfield i mogła okazać się
fatalna dla powodzenia planowanej przez niego sprzedaży.
Rozmyślając nad tą sprawą, stwierdził, iż wcale nie ma pewności,
czy tego chce. W tym domu i jego reputacji było coś, co wzbudziło w
nim zainteresowanie graniczące nieomal z obsesją, a aluzje i
niedopowiedzenia Tobiasa Whateleya, dziwne zachowanie i słowa
prawnika Boyle’a sprawiły, że przed wystawieniem na sprzedaż
zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej o tym domu. Zresztą
posiadłość należała do niego, nie musiał się spieszyć z pozbywaniem
się jej, choć jakaś jego część skrycie pragnęła już powrotu do Anglii.
Gdy tak spacerował, rozmyślając nad swoim problemem, wokoło
zrobiło się ciemno, zapadła noc, pomiędzy konarami drzew
zamigotały pierwsze gwiazdy. Wieczorne powietrze przesycone było
aromatem lasu, ziół, pobliskiej Miskatonic i zapachu wody z potoku.
Od strony lasu napływały coraz głośniejsze dźwięki, którym
towarzyszyły inne, mniej wyraźne, dobiegające z wierzchołków
wzgórz wokół Dunwich, najpierw odgłosy ptaków, cichnące trele i
skrzeczenie tych, które wiodą dzienny tryb życia, a potem
przybierające na sile pieśni ptaków nocnych.
Siedząc przed chatą, zastanawiał się nad różnicami pomiędzy
nocą na amerykańskiej prowincji i nocą w Anglii, gdzie dorastał. Tu,
w środkowo — północnym Massachusetts, nie było słychać kukułek
ani słowików, ale lelków musiało być istne zatrzęsienie — ochrypłe

400
wrzaski amerykańskich odpowiedników kozodojów rozlegały się
niemal bez przerwy, mieszając się z zawodzącymi podmuchami wiatru
i trzepotem ich skrzydeł, kiedy gwałtownie opadały, by po chwili
znowu wzbić się w górę. Wszechobecne zdawały się również płazy;
ich rechot dochodził nie tylko od strony rzeki, lecz również z każdego
znajdującego się opodal stawu i trzęsawiska, przeciągłe skrzeczenie
tworzące istny chór ropuszych głosów wydawało się dźwiękową
wizytówką tej pory roku.
Teraz jednak, gdy przysłuchał się uważniej, wychwycił dźwięki,
które nie mogły dobywać się z ptasich ani też żabich gardeł. Ptaki
ucichły, w miejsce czynionego przez nie hałasu pojawiły się inne
odgłosy, dziwny zaśpiew, nie przypominający jednak żabiego rechotu.
Usłyszał zniekształcone głosy, krzyki mężczyzn dobiegające z
oddali, jakby z wysoka i po namyśle stwierdził, że musiały one
dochodzić z wierzchołków wzgórz. Wtedy też na szczycie okrągłego,
kopulastego wzgórza za Dunwich jasna poświata rozproszyła mrok
nocy, jakby ktoś rozpalił tam ognisko. Co się tam działo?
Były wszelako jeszcze inne, równie tajemnicze odgłosy, bez
wątpienia zwierzęce, takie jednak, jakich nigdy dotąd nie słyszał, choć
w Anglii wielokroć odwiedzał ogrody zoologiczne i znał dzięki temu
dźwięki wydawane przez wiele gatunków zwierząt obcych terenom
Brytanii, a sprowadzonych tam z najróżniejszych zakątków świata.
Dźwięki te wydały mu się zupełnie obce i przepełniły ciemności nocy
odrażająco sugestywnymi wyobrażeniami. Od czasu do czasu osiągały
crescendo, wkrótce jednak znów cichły, tworząc osobliwy dysonans
wobec nie słabnącego zawodzenia lelków i rechotu żab.
Ostatecznie doszedł do wniosku, że rzucona przez Boyle’a jakby
mimochodem uwagi na temat osobliwości i odrębności leżącego na
odludziu Dunwich mogła mieć związek z pewnymi nawykami jego
mieszkańców; to, co działo się hen, pośród wzgórz, mogło być
przykładem jednego z takich dziwacznych zachowań. Na tym
przerwał rozmyślania nad tą sprawą i wrócił do domu, zamierzając
wywołać zrobione przez siebie zdjęcia. Przewidział, że może
zakończyć wieczór w ten właśnie sposób i przygotował zawczasu
wszystko, co było mu do tego potrzebne. Wodę miał w kuchni, a rolę
ciemni mógł pełnić którykolwiek z pokoi w domu, było w nich
bowiem ciemniej niż na zewnątrz, pod rozgwieżdżonym niebem.

401
Mimo to z braku elektryczności praca ta zajmie trochę czasu.
Nie spasował, choć wywołanie zdjęć i rozwieszenie ich, aby
wyschły, zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał. Nie stracił
wprawy, choć nie był zadowolony ze zdjęć wykonanych wewnątrz
domu, zwłaszcza w gabinecie, owym tajemniczym pokoju centralnym,
wokół którego, jak się zdawało, wzniesiono resztę budynku.
Wyjątkowo dziwne wydało mu się zdjęcie dekoracji na ścianie nad
kominkiem, zdjął je, jeszcze mokre, ze sznurka i zaniósł do pokoju
obok, by mu się przyjrzeć w silniejszym świetle.
Ściana i płaskorzeźba wyszły idealnie czysto. Szklane oko jednak
wydawało się dziwnie zamglone. Przyglądał mu się przez chwilę,
czując narastający niepokój. Nie mógł uwierzyć w to, co, jak mu się
wydawało, zobaczył i bynajmniej wcale mu się to nie spodobało.
Wrócił do swej prowizorycznej ciemni, odnalazł negatyw zdjęcia i
zabrał się do powiększenia środkowej części ornamentu. To
uczyniwszy, ponownie udał się do sąsiedniego pokoju, by obejrzeć
wyniki.
To, co ujrzał, nie podlegało dyskusji. „Mleczny opar” okazał się
bez wątpienia zarysem dwóch męskich twarzy, jeden z tych ludzi,
starszy i brodaty patrzył wprost w szklaną taflę, drugi, o pociągłym
obliczu i orlich rysach, ze skórą mocno opinającą sterczące kości
czaszki, miał głowę lekko pochyloną, jakby z szacunku dla starszego
mężczyzny. Na pierwszy rzut oka obaj wydawali się mniej więcej w
równym wieku, różniło ich tylko to, że pierwszy miał brodę, a ten
drugi, o twarzy pomarszczonej jak stary pergamin, nie. Walters nie
ukrywał swego zdumienia, był kompletnie zbity z tropu; w każdym
innym przypadku uznałby to, co zobaczył, za złudzenie optyczne,
jednak fotografia nie kłamie i twarze na zdjęciu były aż nadto
wyraźne. To dziwne, że nie zauważył ich, przyglądając się
ornamentowi, a może po prostu zanadto się spieszył lub też światło
odbijało się od szkła tak silnie, że zamazało rysy twarzy obu
mężczyzn.
Niezwłocznie udał do gabinetu, zaopatrzywszy się w lampę, którą
zaraz zapalił. Zbliżając się do otwartych drzwi, ze zdumieniem
spostrzegł, że wewnątrz migotało światło, jakby ktoś zostawił tam
zapaloną lampę, a jednak przecież odkąd wrócił z przechadzki i udał
się do ciemni, ani razu tu nie zachodził. Odstawił lampę i podszedłszy

402
cicho, stanął w progu gabinetu. Zamarł w bezruchu jak sparaliżowany.
Źródłem poświaty, jak się okazało, było szklane oko w rzeźbionym
trójkącie nad kominkiem. Było zamglone, opalizujące, wewnątrz
mleczny opar wirował i falował bez końca, biło zeń migoczące
światło, wpadające do wnętrza pokoju. Wydawało się, jakby coś tam
wewnątrz żyło i w ten właśnie sposób pragnęło zamanifestować swoją
obecność. Choć oko było białe jak kamień księżycowy, raz po raz
rozbłyskało feerią barw — różu, bladej zieleni, błękitu, czerwieni i
żółci. Walters stał i patrzył na wirujące kolory i skłębione chmury
przemieniające się wewnątrz szklanego oka, po czym nagle odwrócił
się i skierował do miejsca, gdzie zostawił lampę.
Uniósł ją i odważnie wszedł do pokoju. Światło lampy sprawiło,
że poświata oka nagle przyblakła. Wirujące chmury zwolniły tempa,
aż w końcu znieruchomiały zupełnie; blask przygasł, barwy
znieruchomiały. Czekał jeszcze przez chwilę. Nic się nie wydarzyło.
Zapanował całkowity spokój.
W kącie pokoju stały drewniane schodki, z których korzystano
zapewne, chcąc dosięgnąć książek znajdujących się na najwyższych
półkach biblioteczki. Walters podszedł i przestawił je pod ścianę
kominkową, ponownie wziął do ręki lampę i wspiął się na schodki,,
tak że niezwykły ornament miał teraz na wysokości twarzy.
Przyjrzał się trójkątowi, na początek koncentrując się na
umieszczonym pośrodku niego oku. Po kilku chwilach skrupulatnych
badań stwierdził bez wątpienia, że nie wyglądało ono na szklane. Nie
był pewien, z jakiego tworzywa je wykonano, ale raczej nie było to
szkło. Gdyby nie rozmiary, mógłby uznać to za opal. Ale to dziwne
oko nie było również opalem.
Podobną konsternację wywoływała płaskorzeźba otaczająca
centralne oko. Miała ona kształt trójkąta, w środek którego wpisano i
wprawiono okrągłe, podobne do szkła tworzywo. Na początku
płaskorzeźba zdawała się mieć konwencjonalny, klasyczny wzór.
Teraz jednak, w świetle lampy, Walters stwierdził, iż przypominał on
odrażającą, wielką istotę, nieco podobną do kałamarnicy, lecz
niespotykaną na Ziemi, pośrodku szklanego kręgu zaś ziało wielkie,
uniesione pośrodku oko, teraz nieprzejrzyste, zmętniałe, jakby
przesłonięte mleczną błoną, lecz z jego wnętrza wciąż bił ten
nieziemski, jasny blask.

403
Wszystko to przepełniło Waltersa ogromną fascynacją, urzekło go
do tego stopnia, że nie był w stanie oderwać wzroku od dziwnego
ornamentu. Spodziewał się w każdej chwili ujrzeć w szkle czyjąś
twarz i choć wodził wzrokiem po mackowatych liniach płaskorzeźby,
raz po raz nieodmiennie powracał spojrzeniem ku mlecznej tafli,
jakby oczekiwał, że lada moment zajdzie w niej kolejna zmiana. Nic
się jednak nie stało. Oczywiście wciąż bił z niej dziwny blask, którego
źródła Walters nie potrafił określić i przynajmniej na razie ta zagadka
musiała pozostać nie rozwiązana.
Z niejakim wahaniem zszedł ze schodków. Stanął na podłodze i
raz jeszcze przyjrzał się trójkątnemu ornamentowi. Tak, bez wątpienia
przypominał on ośmiornicę, lecz tylko powierzchownie, większość
jego cech wydawała się obca i odpychająca.
Zgasił światło i w ciemnościach czekał, co się wydarzy.
Najpierw była tylko ciemność, tak gęsta, że nie sposób w niej było
dostrzec nawet ścian. Po chwili jednak pojawiło się światło. Walters
nie zdziwił się, stwierdziwszy, że napływało z wnętrza oka
umieszczonego pośrodku ornamentu na ścianie kominkowej. Blask
przybrał na sile. Niebawem w pokoju znów było tak jasno, jak w
chwili, kiedy Walters zajrzał tu po raz pierwszy, tuż po wyjściu z
ciemni. Wypukłe oko ożyło, mleczne opary znów dziko zafalowały,
kolory zaś stały się żywsze i ostrzejsze niż przedtem.
Patrząc na nie i szukając wyjaśnień zagadkowego zjawiska,
Walters poczuł, że jego zainteresowanie było w pewien sposób
sterowane, zupełnie jakby nie całkiem z własnej woli kierował wzrok
ku oku w ścianie, lecz nakazywał mu to jakiś czynnik zewnętrzny,
wpływ, którego źródła nie potrafił zidentyfikować. Jednocześnie w
jego myślach nastąpił zdumiewający zwrot; mniej pochłaniało go
szkło i jego właściwości, bardziej zaś mgliste, bliżej niesprecyzowane
wizje innych wymiarów i scen nie mających swych odpowiedników
na Ziemi. Walters czuł, jakby wciągany był w głąb niezwykłego wiru
snu i spekulacji, co wprawiało go w ogromną konsternację. Zupełnie
jakby ciśnięto go w otchłań bezdennej, mrocznej czeluści.
Zapalił lampę.
Powrót do równowagi zajął mu trochę czasu. Poświata bijąca z
wypukłego oka znowu przygasła, pokój znów wyglądał zwyczajnie,
jeśli zważywszy na ostatnie wydarzenia, można było jeszcze określić

404
go tym mianem. Walters odetchnął z ulgą. Czoło miał zroszone
zimnym potem. Otarł je wierzchem ręki.
Niezależnie co było jego źródłem, doznanie to z całą pewnością
określić można mianem niezwykłego i niesamowitego. Walters wciąż
jeszcze był roztrzęsiony. Usiadł, próbując przemyśleć to, czego przed
chwilą był świadkiem i dlaczego to w ogóle się wydarzyło. Z całą
pewnością oko w ścianie miało prócz ozdobnego jeszcze inne
znaczenie. Kto je tam umieścił?
Znów wszedł na schodki i w świetle lampy raz jeszcze, z większą
uwagą, przyjrzał się ornamentowi. Nie odnalazł niczego, co
wskazywałoby na wiek płaskorzeźby. Zapewne wykonano ją, gdy
budowano ten dom. W tej sytuacji musiał dowiedzieć się czegoś na
temat jego powstania, a skoro budynek był starszy od najstarszego
żyjącego mieszkańca Dunwich, należało podjąć poszukiwania gdzie
indziej. Poprzysiągł sobie także poznać losy poprzednich
mieszkańców tej posiadłości. Może oni również mieli podobne
doświadczenia? A może ich przeżycia były jeszcze bardziej
wstrząsające? Ta myśl przepełniła go grozą, którą jednak złagodziło
niemal nierozerwalnie z nią związane uczucie ekscytacji i
wyczekiwania.
Równocześnie zdał sobie sprawę, że aby przeprowadzić
zamierzone poszukiwania, będzie zmuszony spędzić w starym domu
Aberatha Whateleya znacznie więcej czasu, niż początkowo
przypuszczał. Nieco uspokojony ponownie zszedł z drewnianych
schodków. Odganiając od siebie natrętne myśli o niezwykłym
szklanym oku w ścianie, wrócił do ciemni, by obejrzeć schnące
fotografie, po czym wspiął się na poddasze, gdzie zamierzał spędzić
noc. Był już późny wieczór, Walters czuł się skonany. Odstawił lampę
i otworzył okno. Na zewnątrz nic się nie zmieniło; lelki, ropuchy,
niezwykłe krzyki i odgłosy płynące od strony mrocznych wzgórz.
Okno na poddaszu wychodziło na Dunwich, wyglądając przez nie,
Walters stwierdził, że ognisko na Okrągłej Górze zgasło, pojawiło się
natomiast drugie, na szczycie sąsiedniego wzgórza, wznoszącego się
na przeciwnym krańcu doliny, z lewej, po drugiej stronie drogi, która
doprowadziła go tu aż z Aylesbury Pike, i stamtąd właśnie dochodziły
go owe niesamowite dźwięki. Rozebrał się i położył do łóżka. Choć
był zmęczony, nie mógł zasnąć. W jego myślach panował chaos,

405
wzmożony jeszcze dochodzącymi z zewnątrz odgłosami. Może Tobias
Whateley mógłby powiedzieć mu coś więcej. Gdyby wszelako zdołał
znaleźć któregoś z „wychształconych” Whateleyów, mógłby usłyszeć
odeń więcej faktów, a mniej plotek i zabobonów przeplatanych
niedopowiedzeniami, aluzjami i niejasnymi, ironicznymi docinkami.
Biblioteka w Springfield mogła dostarczyć mu informacji o dacie
powstania domu Aberatha, jak również o historii rodu Whateleyów,
którego członkowie żyli w okolicy Dunwich od wielu pokoleń.
Leżąc w łóżku, coraz bardziej zaczął odczuwać atmosferę domu,
wychwytywać jego obecność, jakby budynek, a raczej żywa i czująca
istota, postrzegająca go jako gościa, ujawniała się przed nim
stopniowo, obnażała swoje serce, którym bez wątpienia był gabinet na
dole — pomieszczenie stanowiące zarazem istotę całego jego
istnienia. Walters odczuwał ten osobliwy wpływ, jakby to był
zasysający wszystko wir energii, i musiał nielicho się wysilić, aby nie
wstać z łóżka i nie zejść raz jeszcze do tego pokoju. Jakże niezwykłe
było to pomieszczenie! Fascynacja Waltersa szła o lepsze z trwogą,
niepokojem i dziwnym, zdawałoby się paranormalnym poczuciem,
jakby balansował na granicy jakiegoś fundamentalnego odkrycia,
czekając, aż nadejdzie odpowiednia pora, wybije ta szczególna
godzina, a on sam obdarzony zostanie najwyższą świadomością,
wiedzą, która nieomal uczyni go nieśmiertelnym.
Wreszcie około północy zapadł w sen. O tej porze lelki umilkły,
kilka żab wciąż jeszcze rechotało, lecz noc była spokojna, a tuż po
północy osobliwe dźwięki, które tak drażniły jego słuch, odgłosy
płynące z okolicznych wzgórz, w końcu ucichły. Walters doświadczył
jednak tej nocy dziwnych, przerażających koszmarów, nocnych
majaków o jakże odległym dzieciństwie, o kimś, kogo znał jako
swego dziadka, ale tylko we śnie, na jawie bowiem, choć go pamiętał,
nie potrafił przypomnieć sobie jego twarzy. Śnił także o
gigantycznych, megalitycznych budowlach, obcych krajobrazach i
zimnej pustce kosmosu pośród najdalszych gwiazd. Budząc się zaś
pomiędzy kolejnymi snami, nieodparcie miał wrażenie, że wokół
niego w ciemnościach coś stale pulsowało, jakby w otaczających
murach bilo ukryte gdzieś serce starego domu.

406
4

Rankiem pojechał do Springfield. Po lunchu w restauracji udał się


do biblioteki publicznej, gdzie przedstawił się bibliotekarzowi,
mężczyźnie w średnim wieku, który, jak wynikało z tabliczki
umieszczonej na jego biurku, nazywał się Clifford Paul. Walters
wyjaśnił mu, jakich informacji poszukiwał.
— Cóż, trafił pan we właściwe miejsce, panie Walters — rzekł
Paul. — Mamy w archiwum informacje, zarówno o domu, o którym
pan wspomniał, jak i ogólnie na temat Whateleyów. To bardzo stara
rodzina. Herbowa. Z tradycjami. Niestety, o ile mi wiadomo, dni swej
świetności ma już dawno za sobą. Na szczęście my tutaj bardziej
interesujemy się przeszłością niż teraźniejszością.
Został zaprowadzony do czytelni, gdzie przyniesiono mu z
archiwum grube akta i jeden z tomów kronik historii hrabstwa. To od
niego postanowił rozpocząć swe poszukiwania. Ciężki ów wolumin
pełen był autobiograficznych i biograficznych wpisów dokonanych
przez wiele różnych osób, zwykle członków rodzin zainteresowanych,
i został opublikowany z ich funduszy.
Większość zawartych w tej księdze materiałów dotyczyła
konkretnych faktów i była beznadziejnie prozaiczna.
Natrafił na fotografię Cyrusa Whateleya, marnej jakości
reprodukcję jeszcze gorszego ferrotypu. Widniało na niej niepokojąco
znajome oblicze kogoś, kogo Walters widział całkiem niedawno,
chociaż wydawało mu się to zgoła absurdalne. Życiorys pod zdjęciem
był zaskakująco krótki. Cyrus nabył dom pod Dunwich od niejakiego
Dudleya Ropesa Glovera, legata sir Edwarda Orme’a, który
pobudował go w roku 1703, na dwadzieścia lat przed swoim
zniknięciem, spędziwszy uprzednio wiele lat w Europie. Glover
sprzedał dom, nie pomieszkawszy w nim długo. On także sporo
przebywał w Europie. To było tyle, jeżeli chodzi o dom. O Cyrusie
Whateleyu było jeszcze kilka krótkich wzmianek, on również wiele
podróżował, był dwukrotnie żonaty i spłodził dwóch synów, po
jednym z każdą z małżonek; jeden z synów został jego spadkobiercą,
drugi w młodym wieku opuścił dom rodzinny i wszelki słuch po nim
zaginął. Nie było ani słowa o profesji, jaką trudnił się Cyrus Whateley,

407
pisano jedynie, że był „właścicielem ziemskim”, a więc
najprawdopodobniej spekulował gruntami. Walters nie odnalazł też
żadnej odrębnej wzmianki o Aberacie Whateleyu, synu Cyrusa i
dziedzicu posiadłości. Co innego natomiast, jeżeli chodzi o rodzinę
Whateleyów. Wzmianek na ich temat było w bród, żeby nie
powiedzieć, nazbyt wiele. Zaczynały się od rzeczowej informacji o
rodzinie Whateleyów w okolicy Dunwich z czasów ich przybycia do
środkowo – północnego Massachusetts z Arkham, w roku 1699, i
kończyły na dacie publikacji kroniki hrabstwa, w roku 1920. Zapewne
zebrano je tu do druku w tym konkretnym tomie, co jednak nigdy nie
nastąpiło. Walters ujrzał wspaniałe drzewo genealogiczne, na którym
znalazło się miejsce dla Aberatha i jego zaginionego brata, Charlesa.
Były tu liczne biografie, głównie w formie nekrologów wyciętych z
publikowanego w Springfield „Republicana” i arkhamskiego
„Advertisera”. Walters natrafił też na inne, znacznie ciekawsze
wycinki, którym poświęcił więcej uwagi aniżeli nekrologom, o tym
bowiem, że tu się znalazły, musiał zadecydować ktoś obdarzony
większą wyobraźnią od przeciętnego bibliotekarza. Wycinki te,
dotyczące wydarzeń z okolic Dunwich, były bezpośrednio lub
pośrednio związane z rodem Whateleyów. Jeden z nich na przykład
donosił o płomiennym kazaniu wygłoszonym przez wielebnego Jepthę
Hoaga, przybyłego z Arkham w 1787 roku, by objąć patronat nad
parafią Kościoła Metodystów w Dunwich:
„Powiadają, że pewna rodzina mieszkająca w tej okolicy zawarła
pakt z diabłem i płodzi potwory, tworząc je za sprawą zarówno
plugawych żądz cielesnych, jak i bluźnierczej czarnej magii.
Niespełna czterdzieści lat temu poprzednik mój, wielebny Abijah
Hoadley, z ambony kościoła kongregacyjnego w tej osadzie grzmiał
na ten sam temat takimi słowy: »Nie wolno nam zaprzeczać owym
sztuczkom piekielnym, tudzież praktykom na celu mającym
paktowanie z szatańskimi demony, są one bowiem nazbyt powszechne
i niemal każdy z nas miał okazję zetknąć się z nimi na własne oczy.
Spod ziemi dobiegają plugawe głosy Azazela, Buzraela, Belzebuba i
Beliala, tak, tak, spod tej samej ziemi, na której mieszkają i po której
stąpają prawi członkowie naszej kongregacji. Ja sam ledwie dwa
tygodnie temu widziałem jawny znak złych mocy manifestujących się
na wzgórzu za moim domem. Odgłosów, jak owe grzechoty, turkoty,

408
jęki, skrzeczenia, stękania i syki nie wydają żadne boże stworzenia
zamieszkujące tę ziemię i bez ochyby brać się one muszą z
przeklętych jaskiń, które odkryć można jeno za sprawą czarnej magii,
a wejście do nich roztwiera sam Dyjabeł«. Także ja słyszałem one
dźwięki, porykiwania, wrzaski i harmider, którego źródło z całą
pewnością nie pochodzi z tego świata. Strzeżcie się! Wiecie, o kim
mówię!”
Było znacznie więcej w tym tonie; kazanie zostało opublikowane
w tak dużych fragmentach, że pomimo głębokiego zainteresowania,
Waltersa znudziła ta lektura. Kolejna notatka, jak się okazało, mówiła
o zamknięciu kościoła metodystów przez większość tutej szego
zgromadzenia, spowodowanym po pierwsze rzekomym „brakiem
roztropności” wielebnego Jepthy Hoaga, po drugie zaś jego
niewyjaśnioną absencją; wielebny Hoag rozpłynął się bez śladu,
podobnie jak przed czterdziestu laty jego poprzednik, wielebny
Hoadley bowiem także zaginął bez wieści w miesiąc po swym
żarliwym wystąpieniu przeciwko siłom ciemności.
W grubej kopercie, jak się okazało, znajdowały się bardziej lub
mniej irracjonalne wycinki z gazet, opowiadające o „Dziwnych
zdarzeniach w Dunwich”, jak głosił jeden z nagłówków. Pochodziły
one głównie z arkhamskiego „Advertisera” i dotyczyły, wszystkie bez
wyjątku, informacji o „potworach” powołanych do stanu pozornego
życia przez zabobonnych, pędzących i pijących bimber mieszkańców
Dunwich. Walters traktował je jak kaczki dziennikarskie. Czytał to
wszystko z lekkim rozbawieniem, choć nie mógł oprzeć się
przekonaniu, że w Dunwich faktycznie działo się coś dziwnego, coś
naprawdę niezwykłego, co przykuło uwagę kogoś z Uniwersytetu
Miskatonic w takim stopniu, że postanowił uporządkować informacje
na ten temat, wycinając je ze stronic „Advertisera”, gdzie co najwyżej
mogły uchodzić za humbug. Towarzyszyły im wzmianki o jak
najbardziej realnych wydarzeniach, które zaszły w Dunwich — jak
śmierć niejakiego Wilbura Whateleya — i poza nim, na przykład na
Uniwersytecie Miskatonic w Arkham. Niektóre dodatkowe wycinki z
„Aylesbury Transcript” były równie absurdalne, niemniej pod fasadą
facecji bez wątpienia kryła się prawda o zagadkowych, osobliwych
wydarzeniach, które rozgrywały się w Dunwich latem 1928 roku, a
których kulminacja nastąpiła we wrześniu tego roku.

409
Niecałe siedem lat temu, pomyślał Walters. Wspominano tu o
niejakim doktorze Henrym Armitage’u, bibliotekarzu z Uniwersytetu
Miskatonic, którego osoba była w jakiś sposób powiązana z
wypadkami w Dunwich. Walters poprzysiągł sobie w myślach
sprawdzić, czy owego doktora Armitage’a dałoby się odnaleźć i
nakłonić do rozmowy, gdyby, rzecz jasna, postanowił kontynuować
poszukiwania korzeni rodu Whateleyów i prawdy ukrywanej za fasadą
mglistych aluzji. W historiach opisujących „wypadki” w Dunwich nie
było żadnych konkretów, jedyne fakty dotyczyły dziwnego znikania
bydła oraz innych zwierząt domowych, a także zaginięć ludzi
zamieszkujących Dunwich i okolice, niemniej jednak nazwiska osób
podawane w artykułach były często pozmieniane lub poprzekręcane i
nie było wśród nich ani jednego Whateleya, z wyjątkiem pewnego
spokrewnionego z tym rodem Bishopa. Nie sposób powiedzieć, jak
bliski był między nimi stopień pokrewieństwa. Na drzewie
genealogicznym rodziny Whateleyów znajdowały się również
nazwiska Bishopów, Hoagów, Marshów i wiele innych; wynikało z
tego, że być może nawet wielebny Hoag, który tak nieroztropnie
zaatakował w swym wystąpieniu jedną z rodzin w Dunwich (Walters
miał całkiem solidne podejrzenia, że kazanie pastora skierowane było
przeciwko rodowi Whateleyów), mógł być z nią, rzecz jasna dość
daleko, spokrewniony.
Przyjrzał się raz jeszcze drzewu genealogicznemu. Szukał wśród
jego gałęzi wielebnego Jepthy Hoaga, jednak bez powodzenia, choć
natrafił na okrągły tuzin osób o tym nazwisku. Nie ulegało
wątpliwości, że często dochodziło do małżeństw pomiędzy członkami
tej samej rodziny, kuzyni wchodzili w związki małżeńskie z
kuzynkami i był to wręcz nagminny proceder; Elizabeth Bishop
poślubiła Abnera Whateleya, Lavinia Whateley Ralsę Marsha, Blessed
Bishop Edwarda Marsha itp., itd. W ten sposób rodzina z pokolenia na
pokolenie popadała w coraz większą degenerację, a przynajmniej ku
niechybnemu upadkowi chyliła się ta jej gałąź, która chlubiła się
przed resztą swoim „wychształceniem”.
Walters nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Przez
dłuższą chwilę siedział nad księgą, zastanawiając się usilnie. W
rzeczywistości nie dowiedział się wiele więcej ponad to, co usłyszał
wcześniej od prawnika nazwiskiem Boyle. Dunwich było miejscem

410
zapomnianym przez Boga i ludzi, rodzina Whateleyów mocno
podupadła i zdegenerowała się, w Dunwich krążyła cała masa
fantastycznych plotek i zmyślonych bądź ubarwionych historii,
rozpowszechnianych przez tamtejszych ciemnych, zabobonnych,
niewykształconych mieszkańców i wydrwiwanych bądź
ignorowanych przez ludzi uważających się za wolnych od gnuśnych
przesądów. Mimo to odniósł wrażenie, że w zgromadzonym tu
materiale przeważały informacje utrzymane w jednym, ściśle
określonym tonie, nie miał ochoty na dalszą lekturę artykułów
stanowiących wariacje na ten sam temat, wszystkie jednak zawierały
identyczny, mroczny podtekst, budzący dziwne, niewyjaśnione
niepokoje i sprawiający, że Walters czuł się coraz bardziej i coraz
silniej związany z treścią przeczytanych wycinków, choć nie potrafił
zrozumieć przyczyn tego stanu. To wykraczało poza jego możliwości
pojmowania. I choć powtarzał sobie, że nie może poświęcić teraz
więcej czasu na zgłębianie losów rodu Whateleyów, dręczyło go
niepokojące pragnienie kontynuowania tej lektury.
Zamknął kronikę i oddał bibliotekarzowi.
— Mam nadzieję, że znalazł pan to, czego szukał, panie Walters
— powiedział Paul.
— Jak najbardziej. Dziękuję. Chętnie wrócę, by kontynuować
moje poszukiwania, oczywiście jeśli czas mi na to pozwoli.
— Zapraszam. — Mężczyzna nieco się zmieszał. — Jeśli mogę
spytać, czy nie jest pan czasem spokrewniony z Whateleyami?
— Odziedziczyłem niedużą posiadłość pod Dunwich — odrzekł
Walters. — Jeżeli chodzi o więzy rodzinne, nic mi o tym nie
wiadomo.
— Proszę mi wybaczyć — dorzucił pospiesznie bibliotekarz. —
Myślałem tylko… znałem tych ludzi… przynajmniej niektórych z
nich. Jest pan do nich trochę podobny, ale cóż, wydaje mi się, że tego
typu zewnętrzne podobieństwo może występować nawet u ludzi
całkiem ze sobą nie spokrewnionych.
— Też tak uważam — potaknął Walters. Był jednak rozdrażniony.
To, co usłyszał, mocno go ubodło. Tobias Whateley nie próbował
ukrywać swego przeświadczenia o więzi rodzinnej łączącej go z
Waltersem. Nazwał go „kuzynem”, choć w jego głosie wyczuwało się
nutę pogardy. Rzucone niejako mimochodem słowa bibliotekarza

411
przepełnione były głębokim szacunkiem i poważaniem.
Paul wyraźnie się zmieszał, gdyż natychmiast dorzucił: —
Oczywiście, mogą istnieć jakieś odległe powiązania. To drzewo
genealogiczne jest naprawdę olbrzymie, a ja nie zostałem
poinformowany, w jakich okolicznościach mój świętej pamięci ojciec
otrzymał tę posiadłość.
— Mogę zapytać, o jaką posiadłość chodzi?
— Nazywają ją domem starego Cyrusa Whateleya. Oblicze Paula
rozjaśniło się. — Tego Whateleya, który był…
— Pan pozwoli, że ja to powiem — przerwał mu z uśmiechem
Walters. — Mieszkańcy Dunwich mówili o nim jako o jednym z
„wychształconych” Whateleyów.
— To właśnie chciałem powiedzieć — oświadczył bibliotekarz.
— Jak rozumiem, to nieco zmienia postać rzeczy, jeżeli chodzi o
domniemane więzi rodzinne. Niech pan nie próbuje zaprzeczać, panie
Paul.
— Nie zamierzam. O tej drugiej gałęzi rodu krąży mnóstwo
naprawdę przerażających historii. Nie wątpię, że zapozna się pan z
nimi. Wiem, że zlekceważył pan treść wielu przeglądanych wycinków,
ale proszę mi wierzyć, zawierają one więcej, aniżeli tylko ziarnko
prawdy. Jeżeli o mnie chodzi, nie mam wątpliwości, że w bardziej
odludnych zakątkach wokół Dunwich dzieją się rzeczy bardzo
dziwne, okrutne i przerażające.
— Jak w wielu innych, równie odludnych zakątkach świata —
rzekł Walters.
Opuścił bibliotekę z mieszanymi odczuciami. Nie miał jak dotąd
podstaw, by obalić bulwersującą tezę o swoich powiązaniach
rodzinnych z klanem Wahetelyów. Ojciec mówił raczej niewiele o
swoich korzeniach, choć nie ukrywał, że jego rodzina pochodziła z
Ameryki. Ta myśl nieszczególnie przypadła mu do gustu, ale jak
dotąd nie przejmował się nią zanadto.
Ambiwalencja tej postawy wprawiła go w głęboką konsternację.
Czuł się przyciągany i odpychany zarazem. Anglia, którą tak
niedawno opuścił, wydawała mu się niewiarygodnie odległa, nie
podejrzewał nawet, że było to w ogóle możliwe, okolica Dunwich zaś,
dokąd zmierzał, stała mu się dziwnie bliska i nieodparcie atrakcyjna,
nie tylko dzięki swej nieujarzmionej dzikości, mogącej być pożywką

412
zarówno dla oka, jak i dla mrocznej wyobraźni, lecz również za
sprawą osobliwej alienacji, odseparowania się tej krainy od
otaczającego ją świata prącego coraz szybciej i z coraz większą
desperacją ku jakiemuś odległemu celowi, którego osiągnięcie, przy
obecnym tempie rozwoju, okaże się bez wątpienia zgubne dla całej
ludzkości i naszej cywilizacji.
Dom, kiedy tam w końcu dotarł, zdawał się nań oczekiwań, jakby
spodziewał się jego powrotu. Obecność tkwiąca w jego murach była
wręcz namacalna, nie mógł jednak wyizolować jej źródła. Mimo to
wciąż dręczyło go nieodparte przeświadczenie, że serce domu
stanowił pokój centralny, i w głębi duszy spodziewał się, iż lada
chwila znów usłyszy owo tajemnicze pulsowanie, które wychwycił,
leżąc w łóżku, poprzedniej nocy. To absurdalne wrażenie prysło w
jednej chwili, ale gdy wszedł do centralnego pokoju, doświadczył
czegoś całkiem nowego.
Gabinet, teraz gdy przyjrzał mu się uważniej, okazał się
ewidentnie miejscem lektury i relaksu. Krzesło stało przy biurku, na
blacie leżały rejestry ułożone jeden na drugim. Podszedł i usiadł za
biurkiem. Wcześniej tylko pobieżnie przejrzał jeden z rejestrów. Teraz
sięgnął po leżący na samej górze, otworzył go i ujrzał włożoną między
stronice cienką kopertę, na której koślawe litery układały się w słowa:
„Dla tego, który nadejdzie”.
Koperta była otwarta. Wyjął ją z rejestru i wysunął ze środka
cienką, złożoną na dwoje kartkę papieru.
„Dla Charlesa — przeczytał — jego syna, wnuka lub tego, który
nadejdzie później…
Przeczytaj te słowa, abyś dowiedział się i mógł odpowiednio
przygotować, oczekując na Tych, Którzy Obserwują, a następnie
wypełnić to, co musi się zdarzyć”.
Brakowało podpisu, pismo zaś było koślawe i niepewne,

***

August Derleth nie zdążył ukończyć tego opowiadania przed


swoją śmiercią, 4 lipca 1971 roku.

413
414
CIEŃ NA PODDASZU
(The Shadow in the Attic)

Przełożył Robert P. Lipski

Mój wujek Uriah Garrison należał do ludzi, którym lepiej nie


wchodzić w drogę; ten posępny, chmurnolicy mężczyzna o
krzaczastych brwiach i zmierzwionych, czarnych włosach nawiedzał
mnie od dzieciństwa w najgorszych koszmarach. Znałem go tylko w
tamtym okresie. Ojciec mój zadarł z nim i umarł w tajemniczych
okolicznościach, udusiwszy się we własnym łóżku, sto mil od
Arkham, gdzie mieszkał wujek.
Ciotka Sophia obwiniała go za tę śmierć i zginęła, spadając ze
schodów, popchnięta, zdawałoby się, jakąś niewidzialną ręką. Ile
jeszcze było podobnych przypadków? Któż to wie? Któż inaczej niż
trwożliwym szeptem odważyłby się wspomnieć o mrocznych mocach,
jakimi dysponował Uriah Garrison?
Nie potrafię powiedzieć, ile z tego, co usłyszałem, było
złośliwymi, bezpodstawnymi plotkami. Od śmierci mego ojca już go
nie widywaliśmy, matka znienawidziła wuja, lecz nie zapomniała o
nim aż do dnia swojej śmierci.
Ja zresztą także. Nie zapomniałem ani jego, ani tego dziwnego
domu z dwuspadowym dachem, stojącego przy Aylesbury Street, w
dzielnicy Arkham, leżącej na południe od Miskatonic, niedaleko
Wisielczego Wzgórza i zalesionego cmentarza. Przez jego ziemię,
skądinąd także zalesioną jak cmentarz na wzgórzu, płynął Wisielczy
Strumień. Nigdy nie zapomniałem owego pełnego cieni budynku,
gdzie mieszkał samotnie i gdzie wieczorami ktoś przychodził doń, by
opiekować się domem, nie zapomniałem pokoi o wysokim sklepieniu
i zakazanego poddasza, gdzie nikt nie wchodził za dnia i gdzie nie
wolno było wejść nikomu z lampą czy jakimkolwiek innym źródłem
światła, okien z małymi szybkami z widocznymi za nimi drzewami i

415
krzewami oraz zaopatrzonymi w świetliki drzwiami. Był to dom
wywierający osobliwy, magiczny i mroczny wpływ na każdy młody
umysł, w tym także mój, przepełniający mnie dziwnymi,
fantastycznymi odczuciami i niekiedy również przerażającymi snami,
z których budziłem się, krzycząc i biegłem, by przytulić się do matki,
aż którejś pamiętnej nocy zgubiłem się i natknąłem na gosposię mego
wujka, z jej zagadkową, wypraną z emocji, beznamiętną twarzą.
Spojrzała na mnie, a ja na nią, jakby dzielił nas niezmierzony bezmiar
koszmaru, zaraz jednak odwróciłem się na pięcie i uciekłem, trawiony
nowymi lękami, łączącymi się w jedno z tymi, których
doświadczyłem we śnie.
Nie brakowało mi wizyt w tym domu. Nie przepadałem za
wujkiem i nieczęsto się kontaktowaliśmy, pomijając wysyłane staremu
Uriahowi kartki na urodziny czy Boże Narodzenie, na które skądinąd
nie odpowiadał, i bardzo dobrze.
Tym bardziej zdumiało mnie, że miałem odziedziczyć po nim
majątek i niewielką sumkę, pod jednym tylko warunkiem, że w
pierwszym roku po jego śmierci zamieszkam w domu na kilka letnich
miesięcy, wiedział bowiem doskonale, że jako wykładowca
uniwersytecki nie będę mógł wypełnić tego zobowiązania w okresie
roku szkolnego.
Nie było tego wiele. Nie zamierzałem zatrzymać domu ani ziemi.
Arkham zaczęło się ostatnimi czasy rozrastać wzdłuż Aylesbury Pike i
miasto, ongiś odseparowane od domu mego prawuja, obecnie
znacznie się doń zbliżyło, przeto o chętnych do zakupu majątku raczej
nie musiałem się martwić. Nie przepadałem za Arkham, choć
fascynowały mnie mroczne legendy z nim związane, kryjące się pod
dwuspadzistymi dachami domów, za starymi, zmurszałymi ścianami.
Fascynacja ta nie była dość silna i raczej nie zamierzałem zamieszkać
tu na stałe. Zanim jednak będę mógł sprzedać dom wuja Garrisona,
musiałem zgodnie z nakazami testamentu przemieszkać w nim kilka
miesięcy.
W czerwcu roku 1928, mimo protestów matki i jej
zawoalowanych sugestii, że Uriah Garrison był odrażającym, godnym
potępienia człowiekiem, wprowadziłem się do domu przy Aylesbury
Street. Nie kosztowało mnie to wiele starań, gdyż dom był urządzony
i umeblowany, tak jak w marcu tego roku, kiedy to zmarł mój prawuj,

416
a jak stwierdziłem po przyjeździe z Brattleboro, ktoś regularnie w nim
sprzątał. Widać zatrudniona przy Uriahu gosposia miała przykazane
wykonywać swe obowiązki przynajmniej do czasu mego
zamieszkania w starym domu.
Prawnik wszelako, wykonujący ostatnią wolę mego prawuja,
starszy mężczyzna noszący czarny, staroświecki garnitur i równie
niemodną koszulę ze stójkowym kołnierzem, gdy zadzwoniłem doń,
aby o to zapytać, stwierdził, że nic mu nie wiadomo, by Uriah
Garrison wydawał komukolwiek jakiekolwiek zalecenia.
— Nigdy nie byłem w tym domu, panie Duncan — powiedział.
— Gdyby wydał zarządzenie regularnego sprzątania w domu,
musiałby istnieć drugi klucz. Jak pan wie, wysłałem panu jedyny,
który był w moim posiadaniu. O ile mi wiadomo, nie ma drugiego.
Jeżeli chodzi o wspomniane uwarunkowania testamentu, były one
dość proste. Miałem jedynie zamieszkać w domu na trzy miesiące od
czerwca do sierpnia lub przez okres dziewięćdziesięciu dni, w razie
gdyby wykłady uniemożliwiły mi sprowadzenie się do domu z dniem
1 czerwca. Innych warunków nie było, zniesiono nawet zakaz
wchodzenia do pokoju na poddaszu.
— Sąsiedzi mogą okazać się z początku trochę nieprzyjaźni —
ciągnął pan Saltonstall. — Pański prawuj miał dość dziwne nawyki i
stronił od ludzi. Nie znosił swoich sąsiadów. Mierziło go, że
wprowadzili się do tej okolicy, poniekąd odzierając go z prywatności,
i co gorsza, czyniąc z tego sporą aferę, pan Uriah bowiem uwielbiał
spacery na Wisielcze Wzgórze, najwyraźniej bardziej cenił sobie
towarzystwo umarłych aniżeli żywych. Co się tyczy pytania, jaki był
ów staruszek w ostatnich latach życia — ciągnął prawnik. — Cóż,
wydawał się bardzo rześki, żwawy i pełen wigoru, można by rzec,
twarda sztuka. Lecz jak to zwykle bywa, starość dopadła i jego.
Wszystko skończyło się w przeciągu tygodnia. Doktor orzekł, że
umarł ze starości.
— A jeżeli chodzi o jego umysł? — zapytałem.
Pan Saltonstall uśmiechnął się chłodno. — Cóż, panie Duncan,
musi pan wiedzieć, że w tej kwestii zawsze istniały pewne
wątpliwości. Miał dość dziwne pomysły i idee, które, skądinąd
słuszne, nazwałbym archaicznymi. Jak — choćby jego
zainteresowanie czarownicami… wydał pokaźną sumkę na zbadanie

417
procesów wiedźm w Salem. Jego biblioteka pozostała nietknięta,
znajdzie pan w niej książki na ten temat. Jeśli nie liczyć tego zgoła
obsesyjnego zainteresowania wspomnianym tematem, był to człowiek
o chłodnym, racjonalnym umyśle. Dumny, nieprzystępny i wyniosły.
Zatem Uriah Garrison nie zmienił się zupełnie przez lata, ani on,
ani jego dom. Wciąż wyczuwało się w jego murach aurę dziwnego
wyczekiwania, jakby schronił się w nim ktoś pragnący przeczekać
gwałtowną ulewę albo oczekujący na dyliżans — na pewno na nic
współczesnego, budynek liczył sobie bowiem dwieście lat i choć
dobrze utrzymany, nie został zelektryfikowany, a system
kanalizacyjny można jedynie określić mianem archaicznego.
Pomijając wystrój i pewne elementy fasady, dom nie przedstawiał
sobą żadnej wartości, cenny był jedynie grunt, na którym stał,
zważywszy na tempo ekspansji Arkham wzdłuż Aylesbury Pike.
Meble z mahoniu, drewna wiśniowego i czarnego orzecha były
tak piękne, że nie wątpiłem, iż ujrzawszy je, Rhoda, moja narzeczona,
zechce je zachować do naszego wspólnego domu, kiedy go już
postawimy, a za pieniądze ze sprzedaży tej posesji i gruntu powinno
być nas na to stać; z pensją wykładowcy literatury angielskiej i
asystenta na wydziałach archeologii oraz filologii nie powinienem
martwić się o jego późniejsze utrzymanie. Trzy miesiące bez prądu to
niewiele, podobnie jak korzystanie przez ten czas z archaicznej
instalacji wodno–kanalizacyjnej, uznałem jednak, że bez telefonu nie
dam sobie rady. Wybrałem się przeto do Arkham i bez zwłoki
zamówiłem założenie telefonu. Niejako po drodze, odwiedziłem biuro
telegrafu przy Church Street i wysłałem depesze do mojej matki oraz
do narzeczonej, powiadamiając je o moim przybyciu i zapraszając
Rhodę; jeśli tylko znajdzie chwilę, aby przyjechała i obejrzała moją
nowo przejętą posesję.
Ponieważ załatwienie tych kilku spraw zajęło mi trochę czasu,
zajrzałem do jednej z restauracji, gdzie spożyłem smakowity obiad, po
czym nabyłem małe co nieco na jutrzejsze śniadanie — choć
perspektywa rozpalania w starym, stojącym w kuchni piecu nie
wydawała mi się nazbyt kusząca — i tak zaopatrzony wróciłem do
domu z przekonaniem, że co jak co, ale głód raczej nie powinien mi
doskwierać.
Przywiozłem ze sobą książki i pomoce niezbędne przy pracy

418
doktorskiej, nad którą właśnie pracowałem, wiedziałem również, że w
razie potrzeby mogę liczyć na solidnie zaopatrzoną bibliotekę
Uniwersytetu Miskatonic, znajdującą się o niespełna milę od mego
domu. Thomas Hardy i Wessex country to tematy dość popularne, a
przynajmniej na tyle, bym nie musiał korzystać z pomocy bibliocki
Widenera czy któregoś z college’ów. Wziąłem się do dzieła i
pracowałem do późnego wieczora, kiedy to zmęczony ułożyłem się na
spoczynek w pokoju mego prawuja, na pierwszym piętrze, zamiast,
jak początkowo zamierzałem, w sypialni gościnnej na parterze.

Rhoda zaskoczyła mnie, przybywając z wizytą już następnego


dnia. Zjawiła się bez zapowiedzi, przyjeżdżając swoim autem. Rhoda
Prentiss. Mało adekwatne nazwisko dla tak energicznej młodej damy,
zdającej się tryskać wigorem, entuzjazmem i wolą życia.
Nie usłyszałem, jak zajechała, i zorientowałem się dopiero, gdy
otworzywszy frontowe drzwi, zawołała: — Adamie? Jesteś tam,
Adamie?
Wybiegłem z gabinetu, gdzie pracowałem przy lampie, bo dzień
był pochmurny i szary, i ujrzałem ją, z mokrymi od deszczu,
popielatoblond włosami sięgającymi ramion, lekko rozchyłonymi,
wąskimi ustami i czystymi, niebieskimi oczami, które lustrowały
wnętrze domu z wyraźnym zaciekawieniem.
Kiedy jednak wziąłem ją w ramiona, jej ciało przeszedł lekki
dreszcz.
— Jak dasz radę wytrzymać w tym domu trzy miesiące? —
zawołała.
— To idealne miejsce do pisania pracy doktorskiej — odrzekłem.
— Nic mi tu nie będzie przeszkadzać.
— Cały ten dom przyprawia mnie o gęsią skórkę — powiedziała z
powagą. — Nie czujesz, że coś jest tu nie tak?
— Czuję tylko, że jest wymarły. I nic w tym dziwnego, bo
poprzedni właściciel, mój wuj, nie żyje. Przyznaję, że kiedy tu
mieszkał, dom wręcz pulsował złą aurą.

419
— Nadal ją czuję.
— Zapewne wierzysz, że aura wciąż tkwi w tych ścianach.
Chciała powiedzieć coś więcej, ale zmieniłem temat.
— Zjawiłaś się w samą porę, abyśmy pojechali na kolację do
Arkham. U podnóża French Hill jest miła, staroświecka restauracyjka.
Nie odezwała się ani słowem, ale po zmarszczce, która przecięła
jej czoło, zorientowałem się, że chciała coś powiedzieć. Przy kolacji
jej nastrój zmienił się, zaczęła opowiadać o swojej pracy, o naszych
planach, o nas, w sumie spędziliśmy we French House dwie godziny,
zanim wróciliśmy do domu. Było oczywiste, że powinna zostać na
noc, w gościnnym pokoju, znajdującym się tuż pod moją sypialnią.
Gdyby czegoś ode mnie chciała albo gdyby poczuła narastającą wokół
niej „złą aurę”, wystarczyłoby, żeby zastukała w sufit.
Tak czy inaczej, mimo moich żartów czułem, że od chwili
przyjazdu narzeczonej atmosfera w domu wyraźnie się zmieniła, coś
się w nim przebudziło, wydawało się, że budynek otrząsnął się z
długotrwałego odrętwienia, stał się dziwnie czujny i niespokojny,
jakby wyczuł grożące mu niebezpieczeństwo’ i zdawał sobie sprawę z
zamiaru sprzedania go przeze mnie komuś, kto bez wątpienia zechce
go wyburzyć. Wrażenie to narastało przez cały wieczór, a wraz z nim
bliżej nieokreślona, osobliwa reakcja przywodząca na myśl
współczucie. Cóż, chyba nie powinno mnie to dziwić, każdy dom ma
swoją atmosferę, a co dopiero budynek liczący sobie prawie dwieście
lat. W Arkham było wiele podobnych domów i to właśnie one, nie z
uwagi na swój wygląd architektoniczny, lecz ze względu na atmosferę,
nadawały miastu określoną aurę, to dzięki nim powstawały mity i
legendy i to za ich sprawą miasto zyskiwało wyjątkowo barwny
koloryt.
Od tej chwili ja również zacząłem wyczuwać szczególną aurę tego
domu — nie stało się to za sprawą przeniesienia na mnie intuicyjnej
reakcji Rhody, powiedziałbym raczej, że to jej przybycie wprawiło w
ruch machinę zdarzeń, z których pierwsze nastąpiło jeszcze tej nocy.
Później doszedłem do wniosku, że zjawienie się tutaj Rhody
przyspieszyło jedynie lawinę wypadków, które i tak musiały nastąpić,
lecz stałoby się to w znacznie mniej dramatyczny sposób.
Tej nocy bardzo późno ułożyliśmy się na spoczynek. Ja zasnąłem
natychmiast, dom bowiem stał na uboczu, nie dochodziły tu odgłosy

420
ruchu ulicznego, nie słychać było również hałasów tak typowych dla
większości starych budynków. Poniżej Rhoda wciąż przewracała się
niespokojnie na łóżku, podczas gdy ja odpłynąłem już do krainy
Hypnosa.
Obudziłem się tuż po północy.
Co wyrwało mnie ze snu? Odgłos czyjegoś oddechu? Czyjaś
obecność? Coś na moim łóżku? A może to wszystko razem?
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem bez wątpienia nagą, kobiecą pierś!
W tej samej chwili poczułem gorący, żarliwy oddech i nagle,
zgoła niespodziewanie, kobieta zniknęła, zeskakując z łóżka, i
bardziej poczułem, niż usłyszałem, jak zmierza ku drzwiom sypialni.
W pełni obudzony zrzuciłem z siebie lekką narzutę — noc była
bowiem bezwietrzna i parna — i wstałem z łóżka. Drżącymi rękami
zapaliłem lampę i przez chwilę zastanawiałem się, co czynić dalej.
Miałem na sobie tylko szorty, a to, co stało się przed chwilą,
wstrząsnęło mną bardziej, niż byłem gotów się przyznać.
Wstydzę się tego, ale w pierwszej chwili pomyślałem, że to Rhoda
— jest to jeszcze jeden dowód na mętlik w głowie wywołany owym
incydentem, Rhoda bowiem nie byłaby zdolna do czegoś takiego,
gdyby chciała spędzić noc w moim łóżku, powiedziałaby mi, już się to
wcześniej zdarzało. Co więcej, pierś, której dotknąłem, nie należała
do Rody — jej piersi były jędrne, cudownie zaokrąglone, ta kobieta
zaś, która leżała przy mnie, miała piersi sflaczałe, o dużych sutkach,
stare.
I w przeciwieństwie do Rhody, dotyk ten wywołał u mnie
odczucie grozy i obrzydzenia.
Wziąłem lampę i wyszedłem z pokoju, postanawiając przeszukać
dom. W chwili jednak, gdy znalazłem się na korytarzu, usłyszałem
płynące jakby z zewnątrz kobiece jęki i krzyki, głos kobiety, której
wymierzana jest surowa kara. Odgłosy te napływały do mnie, cichnąc,
jeszcze przez chwilę, po czym umilkły zupełnie. Nie trwało to dłużej
niż pół minuty, ale mój słuch utwierdził mnie w tym dziwnym
przekonaniu, tak jak przed chwilą dotyk.
Stałem wstrząśnięty, aż w końcu wróciłem do mego łóżka i
czuwałem tak jeszcze przez godzinę, czekając, co się wydarzy.
Nic się nie stało, więc w końcu usnąłem ponownie. Zacząłem się
zastanawiać, czy nie pomyliłem snu z rzeczywistością.

421
Rankiem jednak spochmurniałe oblicze Rhody uświadomiło mi,
że coś się stało. Wstała, by przygotować dla nas obojga śniadanie,
zastałem ją w kuchni. Bez powitania odwróciła się i rzekła: — Zeszłej
nocy w tym domu była jakaś kobieta!
— A więc to nie był sen! — zawołałem.
— Kim ona jest? — zapytała Rhoda.
— Nie mam pojęcia — odrzekłem, kręcąc głową.
— To niespotykane, że gosposia przychodzi sprzątać dom w
środku nocy — ciągnęła.
— Widziałaś ją?
— Tak. Czemu pytasz?
— Jak wyglądała?
— Wydawała się młoda, ale odniosłam dziwne wrażenie, że wcale
tak nie jest. Jej oblicze było beznamiętne, kompletnie pozbawione
wyrazu. Tylko oczy miała żywe.
— Widziała cię?
— Chyba nie.
— To gospodyni mojego prawuja! — zawołałem. — Nikt inny,
tylko ona. Gdy tu przyjechałem, w domu panował idealny porządek.
Widzisz sama, jak tu czysto. Zapewne przed śmiercią nie odwołał jej z
wykonywania obowiązków. Pamiętam, że widziałem ją raz, będąc
jeszcze dzieckiem. Zawsze zjawiała się nocą…
— To jakiś absurd! Uriah zmarł w marcu, ponad trzy miesiące
temu. Musiałaby być idiotką, gdyby nie zorientowała się, że jej
poprzedni pracodawca nie żyje. Kto jej płaci?
Właśnie, kto? Nie potrafiłem na to odpowiedzieć.
Co więcej, w tej sytuacji nie mogłem opowiedzieć Rhodzie, co mi
się przydarzyło w nocy. Zapewniłem ją tylko, że nie widziałem w tym
domu żadnej kobiety od owej pamiętnej nocy, w dzieciństwie, kiedy
przez przypadek zaskoczyłem gospodynię przy pracy.
— Pamiętam jej twarz, to beznamiętne, puste, zimne oblicze —
dodałem.
— Adamie, od tamtej pory minęło dwadzieścia lat, a może nawet
więcej — zaoponowała Rhoda. — To nie może być ta sama kobieta.
— Też tak sądzę. Niemniej jest to możliwe. I wbrew temu, co
mówi pan Saltonstall, musi mieć swój klucz.
— To zupełnie bez sensu. A ty jesteś tu zbyt krótko, by

422
kogokolwiek zatrudnić.
— Nikogo nie najmowałem.
— Wierzę ci. Nie zabrałbyś się do wycierania kurzu, nawet
gdybyś miał w nim ugrzęznąć. — Wzruszyła ramionami. — Będziesz
musiał dowiedzieć się, kim ona jest, i odprawić ją. Nie chcę, no wiesz,
żeby ludzie zaczęli plotkować.
Na tym zakończywszy rozmowę, zasiedliśmy do śniadania, po
którym, jak wiedziałem, Rhoda miała wrócić do siebie.
Widać było jednak, że wciąż się czymś gryzie, podczas posiłku
prawie nie rozmawialiśmy, na moje zapytania odpowiadała
monosylabami, aż w końcu wybuchnęła: — Och, Adamie, czy ty
naprawdę tego nie czujesz?
— Czego?
— Coś w tym domu chce ciebie, Adamie, czuję to. Ten dom
PRAGNIE CIEBIE.
Gdy już otrząsnąłem się z zaskoczenia, stwierdziłem, że dom jest
rzeczą martwą, a jedyną żyjącą w nim istotą, pomijając myszy, które
mogą gnieździć się gdzieś w ścianach, jestem ja, dom natomiast nie
może pragnąć czegokolwiek ani kogokolwiek.
To jej nie przekonało, a gdy w godzinę później była gotowa do
odjazdu, rzuciła z przejęciem: — Adamie, wyjedź stąd ze mną, już,
teraz, zaraz.
— Byłbym głupcem, Rhodo, wyzbywając się cennego majątku,
który będziemy mogli kiedyś spieniężyć, tylko dlatego, że dręczą cię
dziwne przeczucia — odrzekłem.
— To coś więcej niż dziwne przeczucia, Adamie. Uważaj na
siebie.
I w ten sposób się rozstaliśmy. Rhoda obiecała odwiedzić mnie za
jakiś czas, a ja, że będę słał do niej długie, gorące listy.

Doświadczenie owej drugiej nocy w domu obudziło we mnie


wspomnienia posępnych myśli i nastrojów, jakie nękały mnie — w
tych murach w latach dzieciństwa, wywoływane mroczną aurą, którą

423
emanował odpychający prawuj Uriah oraz zakazany zamknięty na
klucz pokój na pięterku, gdzie nikomu nie wolno było wchodzić, z
wyjątkiem mego wuja, ma się rozumieć. Było rzeczą zgoła naturalną,
że znów pojawi się wyzwanie, jakie stanowił ów pokój, i że tym
razem na nie odpowiem.
Po wczorajszej ulewie nie zostało ani śladu, świeciło słońce, jasne
promienie wpływały przez okna od strony, gdzie na niebie wisiała
wielka żółta kula, przydając pomieszczeniom dostojności i
łagodności, usuwającej w cień wszelkie złowróżbne i ponure
skojarzenia. W dzień taki jak ten wszystko, co mroczne i złowieszcze,
wydawało się bardzo odległe, ja zaś nie zawahałem się zapalić lampę,
by rozproszyć mrok w pozbawionym okien pokoju na poddaszu, i tak
uzbrojony, zaopatrzywszy się w otrzymany od pana Staltonstalla pęk
kluczy, udałem się na górę.
Użycie ich okazało się zbędne — pokój na poddaszu był otwarty. I
pusty, co skonstatowałem, wchodząc do środka. Nie do końca jednak.
Pośrodku pomieszczenia stało krzesło, na którym leżało kilka zgoła
prozaicznych rzeczy oraz coś, czego nie potrafiłbym opisać, kobiece
ubranie oraz kauczukowa maska z rodzaju tych, które dopasowują się
do twarzy noszącej ją osoby. Podszedłem bliżej, zaskoczony, i
postawiłem lampę na podłodze, aby przyjrzeć się rzeczom na krześle.
Prawie wszystko ogarnąłem już pierwszym spojrzeniem — była tu
staroświecka, bawełniana sukienka w kratę o różnych odcieniach
szarości, fartuch, para gumowych rękawic, pończochy elastyczne,
kapcie i maska, która po bliższym przyjrzeniu, okazała się całkiem
zwyczajna, jeśli nie liczyć przyczepionej do niej peruki i samego
faktu, że się tu znalazła.
Ubiór ten należał zapewne do gosposi Uriaha, nie zdziwiłoby
mnie wcale, gdyby pozwolił jej korzystać wyłącznie z tego pokoiku,
by mogła się tu przebierać. To było dla niego typowe. Choć nie do
końca, zważywszy, że przecież nigdy nie pozwolił nikomu wchodzić
do tego pokoju. Jedynie on bywał tu częstym gościem.
Poza tym co miała oznaczać ta maska? Guma nie wyglądała na
stwardniałą, co świadczyłoby, że od dawna nikt jej nie używał, wręcz
przeciwnie, była miękka i elastyczna, jakby ktoś stale z niej korzystał,
i fakt ten wydał mi się wielce zagadkowy.
Jeśli nie liczyć krzesła i pozostawionych na nim rzeczy, pokój na

424
poddaszu był pusty.
Pozostawiając rzeczy, tak jak je zastałem, ponownie podniosłem
lampę. Wtedy też ujrzałem cień płożący się za moim własnym na
ścianie i ukośnym suficie, monstrualny, zniekształcony spłacheć
czerni, jakby wypalony w drewnianych belkach przez jakiś silny,
buchający skądś płomień. Patrzyłem nań przez pewien czas, nim
uświadomiłem sobie, że choć groteskowy, przypominał on
zdeformowaną postać człowieka, mimo iż głowa, a raczej potwornie
duża bezkształtna bryła, która znajdowała się w miejscu czerepu, ani
trochę nie wyglądała na ludzką.
Podszedłem, by się temu przyjrzeć, ale gdy to uczyniłem, zarys
sylwetki zaczął niknąć. Upewniłem się jednak, że kształt ten musiał
zostać wypalony w drewnie przez jakiś potworny, buchający
gwałtownie ogień. Ponownie się cofnąłem, stając w pewnej odległości
za krzesłem. Cień zdawał się wywołany przez płomień, którego źródło
znajdowało się na wysokości podłogi, a kąt jego nachylenia był
dziwaczny i niewytłumaczalny. Odwróciłem się w tę stronę,
wypatrując miejsca, skąd mógł buchać ogień, który wywołał tak
niezwykły wizerunek na ścianie i suficie.
Gdy się obracałem, światło padło na przeciwległą stronę pokoju,
gdzie, po bliższym przyjrzeniu, dostrzegłem w miejscu zetknięcia się
dachu z podłogą (po tej stronie bowiem nie było ściany) nieduży
otwór, jakby mysią dziurę i zapewne tym właśnie był, nie on jednak
przykuł mą uwagę, lecz znajdujące się dokoła niego, wykonane
jasnoczerwoną kredą lub farbą symbole, cały zestaw osobliwych,
kanciastych linii, nie przypominających żadnych znanych mi figur
geometrycznych, nakreślonych tak, że mysia dziura znalazła się
dokładnie pośrodku nich.
Natychmiast skojarzyłem to z zainteresowaniem mego prawu —
ja czarną magią, ale nie, to nie były związane z magią pentagramy,
tetrahedrony ani kręgi, raczej coś zgoła przeciwnego.
Uniosłem lampę w stronę namalowanych linii i obejrzałem je
dokładnie — z bliska wydawały się całkiem zwyczajne, jednak
oglądane ze środka pokoju tworzyły pewien sekretny i mroczny
wzorzec, wykraczający poza znane nam wszystkim wymiary. Nie
sposób określić, od jak dawna tam były, lecz raczej nie wyglądały na
nowe, mogły mieć trzydzieści, a równie dobrze nawet i sto lat.

425
Gdy tak zastanawiałem się nad znaczeniem dziwnego cienia i
namalowanych naprzeciw niego linii, uświadomiłem sobie, że w
pokoju dzieje się coś dziwnego, w powietrzu wyczuwało się dziwne
napięcie, wręcz nie sposób tego opisać, trudno wyrazić to słowami,
ale odniosłem wrażenie, jakby całe pomieszczenie gwałtownie
wstrzymało oddech! Zaczął nękać mnie nieokreślony niepokój,
jakbym to nie ja rozglądał się po poddaszu, lecz sam znajdował się
pod obserwacją. Płomyk świecy zaczął falować, w górę uniosła się
smużka dymu, w pokoju wyraźnie pociemniało.
Przez chwilę wydawało się, jakby Ziemia zrobiła pół obrotu
wstecz lub coś w tym rodzaju, a ja miast uczynić to samo, zawisłem
gdzieś w przestrzeni, skąd lada moment przyjdzie mi runąć, zaraz
jednak ta chwila minęła, glob podjął przerwany ruch, w pokoju
zrobiło się jaśniej, płomyk lampy ustabilizował się i wydłużył.
Opuściłem poddasze w pośpiechu, osaczony mrocznymi
wspomnieniami z dzieciństwa, które zdawały się napierać na mnie ze
wszystkich stron. Otarłem z czoła krople potu i zgasiłem lampę, po
czym, głęboko wstrząśnięty, zszedłem po wąskich schodach na parter.
Gdy tam dotarłem, odzyskałem nieco pewności siebie. Mimo to
bardziej niż kiedykolwiek nękały mnie niepokoje związane z Rhodą i
jej zagadkowymi uwagami na temat panującej w domu atmosfery.
Uważałem się za człowieka rzetelnego, metodycznego i trzeźwo
myślącego. Rhoda niekiedy nazywała mnie „małym pedantem”, co
rzecz jasna odnosiło się do pieczołowitości, z jaką traktowałem
książki oraz wszystko, co wiązało się z literaturą. Nie miałem jej tego
za złe. Taki po prostu byłem i już. Doszedłszy do siebie po
niewyjaśnionym, a przerażającym doznaniu na poddaszu, mając za
sobą tajemnicze nocne zdarzenie, postanowiłem dogłębnie zbadać całą
sprawę i znaleźć logiczne wytłumaczenie tego, co zaszło w obu
przypadkach. Czyżbym dwukrotnie padł ofiarą halucynacji? A może
wcale nie?
Postanowiłem zacząć poszukiwania od gospodyni zatrudnionej w
moim domu. Rozmowa telefoniczna z panem Saltonstallem
potwierdziła tylko to, co już raz usłyszałem — prawnik nic nie
wiedział o żadnej gosposi ani o tym, że mój prawuj zatrudnił
kogokolwiek do sprzątania, ani tym bardziej nie słyszał o istnieniu
drugiego zestawu kluczy od domu.

426
— Zdaje pan sobie jednak sprawę, panie Duncan — dokończył
pan Saltonstall — że pański prawuj był samotnikiem, odludkiem,
którego zamiłowanie prywatności graniczyło wręcz z fanatyzmem.
Uriah Garrison jeśli nie chciał czegoś komuś powiedzieć, to nie
mówił. Jeśli jednak mogę coś panu zasugerować, może popytałby pan
wśród jego sąsiadów? Ja byłem w jego domu tylko raz czy dwa, a oni
mają go na oku od lat. Rozumie pan, co mam na myśli. Wiedzą
sąsiedzi, kto na czym siedzi.
Podziękowałem mu i rozłączyłem się.
Spotkanie z sąsiadami jednak, wykluczywszy atak frontalny,
przedstawiało pewien problem, większość domów w tej okolicy
bowiem znajdowała się w sporej odległości od posesji mego prawuja.
Najbliższy stał o dwie parcele dalej, trochę na lewo od starego domu
Uriaha. Wydawał się opuszczony, lecz gdy przyjrzałem mu się przez
okno, ujrzałem kogoś, kto wygrzewał się na słońcu na ganku,
wyciągnięty w bujanym fotelu.
Zastanawiałem się, jaką taktykę obrać, i po namyśle uznałem, że
najlepiej będzie, jeśli zapytam go wprost o wszystko, co mnie trapiło.
Wyszedłem z domu i alejką dotarłem do posiadłości mego sąsiada.
Gdy wszedłem na podwórze, stwierdziłem, że mężczyzna w fotelu to
chudy, siwowłosy staruszek.
— Dzień dobry — pozdrowiłem go. — Czy mógłby mi pan
pomóc?
Staruszek drgnął.
— Kim pan jest?
Przedstawiłem się, wzbudzając w tamtym natychmiastowe
zainteresowanie.
— Duncan, tak? Nie słyszałem, aby stary kiedykolwiek o panu
wspominał. W czym mogę pomóc?
— Zastanawiam się, jak mógłbym skontaktować się z gosposią
mego prawuja.
Spojrzał na mnie przenikliwie spod wpół przymkniętych powiek.
— Młody człowieku, przyznam, że sam chciałbym to wiedzieć; ot
tak, z ciekawości.
— Widział pan, jak tu przychodziła?
— Nie. Nigdy. Tylko nocą widywałem ją czasem w oknie.
— Widział pan może, jak stamtąd wychodziła?

427
— Nigdy nie udało mi się zobaczyć jej przychodzącej ani
wychodzącej. Zresztą nikomu się to chyba nie udało. Za dnia też jej
nie spotkałem. Może mieszkała u starego, choć nie potrafię
powiedzieć gdzie.
Byłem skonsternowany. Przez chwilę wydawało mi się, że starzec
zwyczajnie chce mnie zbyć, ale nie, sprawiał wrażenie szczerego i
bezpośredniego. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
— To nie wszystko, Duncanie. Widziałeś już niebieskie światło?
— Nie.
— Nie słyszałeś żadnych dziwnych odgłosów?
Zawahałem się.
Staruszek uśmiechnął się.
— Tak przypuszczałem. Stary Garri — son coś kombinował. Nie
zdziwiłoby mnie, gdyby wciąż nad tym pracował.
— Mój wuj zmarł przed trzema miesiącami — przypomniałem.
— Ja tam nie wiem na pewno — usłyszałem. — To fakt,
widziałem trumnę wynoszoną z domu na cmentarz na Wisielczym
Wzgórzu, ale w sumie to wszystko. Nie wiem, kto lub co było w tej
trumnie.
Starzec bredził w tym tonie jeszcze przez jakiś czas, upewniając
mnie, że nic nie wiedział, niezależnie od swoich dość niejasnych
podejrzeń. Z jego ust usłyszałem masę plotek, domniemywań i aluzji,
nie znajdujących wszelako wyraźnego potwierdzenia, mniej więcej
tyle, co sam wiedziałem — że mój prawuj wiódł samotnicze życie,
zajmował się jakimiś „diabelskimi praktykami” i w sumie lepiej, że
umarł, zakładając rzecz jasna, iż faktycznie był martwy. Na okrasę
usłyszałem jeszcze, że z domem mego prawuja było „coś nie tak”.
Staruszek doszedł do tego sam, nie nagabując innych sąsiadów
kłopotliwymi pytaniami. Wuja nikt nie odwiedzał, odkąd do jego
domu zawitała ze skargą stara pani Barton, zbulwersowana faktem, że
trzyma tam kobietę, a następnego ranka odnaleziono ją w jej własnym
uumu, gdzie, jak . powiadają, „umarła z przerażenia”.
Najwyraźniej nie było możliwości szybkiego zdobycia wszystkich
informacji o moim nieżyjącym krewnym; w przeciwieństwie do
tematu mojej pracy doktorskiej, nie było o nim wzmianek w rejestrach
bibliotecznych, w jego własnej bibliotece zaś natknąłem się na
ogromną liczbę ksiąg, zarówno starodruków, jak i współczesnych,

428
dotyczących czarów, magii oraz przesądów i wierzeń ludowych. Były
tu m.in. Mailem Maleficarum, stare księgi Olausa Magnusa,
Eunapiusa, de Rochesa i innych. Niewiele tytułów miało dla mnie
jakiekolwiek znaczenie; nigdy nie słyszałem o De Natura Daemonum
Ananii, Quaestio de Lamiis de Vignate’a czy Fuga Satanae Stampy.
Prawuj najwyraźniej czytał te wszystkie księgi, nosiły one
bowiem jego notatki i przypisy, nanoszone na marginesach i dla
ułatwienia między wierszami. Lektura starodruków nie sprawiała mi
najmniejszych trudności, wszystkie one traktowały o podobnych
sprawach, prawuj interesował się nie tylko tradycyjnymi praktykami
magicznymi oraz demonologią, ale i przejawiał osobliwą fascynację
sukubami, Chowańcami oraz wykorzystaniem inkantacji
czarnoksięskich w celu skrzywdzenia kogoś na odległość.
Nie zamierzałem studiować tych ksiąg, ale poświęciłem nieco
czasu kwestii przenoszenia „jaźni”, a ostatecznie jąłem przeglądać
kolejne woluminy traktujące o „duszy”, „jaźni”, „esencji” lub „sile
życiowej”, jak je naprzemiennie nazywano, koncentrując się na
rozdziałach o transmigracji i przejmowaniu, aż natknąłem się na
traktat mówiący o zawładnięciu nowym ciałem poprzez wyparcie
zajmującej je siły życiowej i wypełnienie go swojąesencją. Podobne
brednie mogły powstać chyba jedynie w wyobraźni starca lub osoby
stojącej u progu śmierci.
Wciąż ślęczałem nad księgami, kiedy Rhoda zatelefonowała do
mnie z Bostonu.
— Jesteś w Bostonie!? — rzuciłem zdumiony. — Nie dotarłaś
daleko!
— Nie — odparła. — Zaczęłam rozmyślać o twoim prawuju i
zatrzymałam się na Uniwersytecie Widenera, by w tamtejszej
bibliotece przejrzeć niektóre z ich rzadkich ksiąg.
— Chyba nie te traktujące o czarnej magii? — zasugerowałem.
— Właśnie te. Adamie, uważam, że powinieneś opuścić ten dom.
— I porzucić swoje dziedzictwo? Nic z tego. To i tak bardzo
niewiele, ale zawsze coś.
— Proszę, nie bądź uparty. Przeprowadziłam drobne śledztwo.
Wiem, że jesteś rozsądny, ale uwierz mi, wprowadzając ten warunek
w swoim testamencie, twój wuj z całą pewnością coś potajemnie
szykował. Chciał, abyś zamieszkał w tym domu, bo miał w tym swój

429
ukryty cel. Czy u ciebie wszystko w porządku?
— Jak najbardziej.
— Czy coś się stało?
Opowiedziałem jej ze szczegółami, co się wydarzyło.
Słuchała w milczeniu. Kiedy skończyłem, powtórzyła: —
Uważam, że powinieneś wyjechać stamtąd, i to jak najprędzej.
Kiedy to mówiła, poczułem rosnącą irytację i zdenerwowanie. Jej
zaślepienie, gorące przekonanie, że ma prawo mówić mi, co
powinienem uczynić, i że wie najlepiej, co jest dla mnie dobre,
doprowadziło mnie niemal do szewskiej pasji.
— Zostaję, Rhoda — rzekłem krótko.
— Adamie, czy tego nie dostrzegasz, ten cień na poddaszu, jakaś
potworna istota wydostała się z tamtej dziury, wypalając na ścianie
swój cień — dokończyła.
Wybuchnąłem śmiechem. — Zawsze uważałem, że kobiety nie
mają za grosz zdrowego rozsądku.
— Adamie, nie chodzi o sprawy męsko — damskie. Boję się.
— Wróć — zaproponowałem. — Będę cię chronił. Zrezygnowana
odłożyła słuchawkę.

Ta noc okazała się pamiętna z uwagi na coś, co mnie spotkało, a


co, jak przypuszczałem, było czystą halucynacją. Zaczęło się od
kroków na schodach, które usłyszałem wkrótce po tym, jak ułożyłem
się na spoczynek. Nasłuchiwałem przez chwilę, po czym dźwięk
powtórzył się. Wstałem z łóżka, podszedłem po ciemku do drzwi i
uchyliłem je, by wyjrzeć na zewnątrz.
Gosposia właśnie minęła drzwi mojej sypialni, schodząc na parter.
Wycofałem się do pokoju, sięgając po leżącą w torbie podróżnej
koszulę nocną — do tej pory nie miałem okazji jej nałożyć — po
czym wyszedłem na korytarz z zamiarem przyjrzenia się tajemniczej
kobiecie przy pracy.
Po ciemku, niemal bezszelestnie, zszedłem po schodach; mrok
rozjaśniony był napływającą z zewnątrz, srebrzystą księżycową

430
poświatą. Mniej więcej w połowie drogi znów odniosłem dziwne
wrażenie, że jestem obserwowany.
Odwróciłem się.
W rozjaśnionej poświatą ciemności, z tyłu i nieco nade mną,
unosiła się zjawa przypominająca mego prawuja Uriaha Garrisona, a
widmo było zwiewne jak dym. Brodate oblicze wydawało się ciut
zniekształcone światłem księżyca, ujrzałem jednak wyraźnie gorejące
oczy, gęste, zmierzwione włosy i wysokie, wystające kości
policzkowe z naciągniętą pergaminową skórą. Wtedy równie nagle jak
się pojawiło, widmo zniknęło, pozostawiając po sobie jedynie cienką,
wężowatą nitkę jakiejś ciemnej substancji, która wijąc się niczym
żmija, spłynęła miękko po schodach do miejsca, gdzie stałem, a potem
również rozwiała się jak dym.
Stałem sparaliżowany ze strachu, aż w końcu rozsądek wziął nade
mną górę. Wmówiłem sobie, że takie przywidzenia nie są niczym
nadzwyczajnym, skoro przez cały dzień zaprzątałem sobie głowę
osobą mego wuja i jego zagadkowymi praktykami, choć
spodziewałem się raczej związanych z nim sennych koszmarów, niż
przywidzeń na jawie. W tej chwili jednak byłem gotów
zakwestionować nawet to, iż przez ostatnie kilka minut czuwałem.
Zacząłem zastanawiać się, co robię na schodach, i przypomniałem
sobie o gosposi. Miałem ochotę wrócić do mego pokoju i położyć się
spać, jednak nie zrobiłem tego. Wziąłem się w garść i
pomaszerowałem dalej.
W kuchni stała lampa, paliła się, sądząc po poświacie, bardzo
słabym płomieniem. Podkradłem się do drzwi kuchni i stanąłem w
progu.
Gosposia, jak zwykle, była tam i sprzątała. Czas najwyższy stanąć
przed nią i zapytać, czemu wciąż tu pracuje.
Coś mnie jednak przed tym powstrzymało. W tej kobiecie było
coś… odrażającego. Powróciły wspomnienia sprzed lat, wizja tamtej
kobiety, ujrzanej w dzieciństwie. Powoli, stopniowo zacząłem
nabierać pewności, że to jedna i ta sama osoba, jej beznamiętna,
pozbawiona wyrazu twarz nie zmieniła się przez dwadzieścia, a nawet
więcej lat, ruchy miała mechaniczne i zdawała się nosić wciąż to samo
ubranie!
Intuicyjnie wiedziałem, że to właśnie ciała tej kobiety, leżącej

431
przy mnie na łóżku, dotknąłem owej przerażającej nocy!
Miałem coraz większe opory przed spotkaniem z nią twarzą w
twarz. Mimo to zmusiłem się, aby przestąpić próg i zbierałem się na
odwagę, by zapytać o powód jej ciągłej bytności w tym domu.
Z moich ust nie dobył się jednak żaden dźwięk. Odwróciła się i
choć spojrzenia nasze spotkały się tylko przez chwilę, wejrzałem w
głąb otchłani gorejącego ognia, oczu będących nie tylko oczami, lecz
czymś więcej: apoteozą namiętności i pragnienia, uosobieniem
wszelkiego zła, ucieleśnieniem nieznanego. Pod każdym innym
względem to spotkanie wyglądało dokładnie tak jak przed laty,
kobieta nie poruszyła się, jej oblicze — jeśli nie liczyć oczu —
pozostało bez wyrazu. A potem spuściłem wzrok, nie mogąc dłużej
patrzeć w jej oczy i przestąpiłem próg, powracając w ciemność.
Wbiegłem po schodach do swego pokoju, gdzie stanąłem, drżąc
jak osika, oparty plecami o drzwi, w głowie miałem mętlik,
wiedziałem bowiem, że to, co ujrzałem, było czymś więcej niż tylko
kobietą, tyle że nie potrafiłem powiedzieć czym — istotą związaną z
osobą mego zmarłego wuja, związaną do tego stopnia, że powracała
noc po nocy, wykonując zlecone jej prozaiczne czynności. Skąd
przybywała? Na to pytanie nie znałem odpowiedzi.
W jakiś czas później znów usłyszałem jej kroki na schodach.
Przez chwilę sądziłem, że przyjdzie do mego pokoju, tak jak wtedy i
ciarki przebiegły mi po plecach, ale ona minęła drzwi, za którymi
stałem, i zaczęła wspinać się po schodach na poddasze.
Gdy odgłos jej kroków ucichł, odzyskałem odwagę i w
przypływie tej emocji otworzyłem drzwi, by wyjrzeć na zewnątrz.
Wszędzie było ciemno. Nie, niezupełnie, u szczytu schodów, spod
drzwi pokoju na poddaszu biła niebieska poświata.
W miarę jak pokonywałem kolejne stopnie, poświata zaczęła
gasnąć.
Stanąłem, przytykając ucho do drzwi i nasłuchując. Nie
wychwyciłem żadnych odgłosów.
Odwaga popchnęła mnie do czynu. Otworzyłem drzwi na oścież.
Po kobiecie nie było ani śladu. Dostrzegłem jednak wypływające
z mysiej dziury tajemnicze światło. Ponadto namalowane wokół niej
linie emanowały dziwnym blaskiem, który na moich oczach z wolna
zaczął przygasać.

432
Zapaliłem zapałkę i uniosłem w górę.
Ubranie kobiety leżało, jak poprzednio, na krześle. Maska
również.
Podszedłem do krzesła i dotknąłem maski.
Była ciepła.
Zapałka oparzyła mi palce i zgasła.
Było ciemno choć oko wykol. Od strony mysiej dziury jednak
poczułem przyciągającą mnie moc, która, gdybym natychmiast jej się
nie oparł i nie uciekł stamtąd, zmusiłaby mnie do uklęknięcia i
podjęcia próby podążenia za niebieskim światłem; było to wrażenie
pulsującego, zmysłowego zła, i znów wydawało mi się, że Ziemia
stanęła w miejscu, czas się zatrzymał, a mnie od stóp do głów
opanował dojmujący, paraliżujący strach.
Stałem jak wrośnięty w ziemię.
Wtem z mysiej dziury jęła przesączać się do pokoju, jak dym,
smużka błękitnego światła. Jej widok przełamał unieruchamiający
mnie czar i pobiegłem, przykulony, w stronę drzwi, po czym jednym
susem znalazłem się za progiem. Zbiegłem po schodach i wpadłem do
swego pokoju, raz po raz oglądając się za siebie, jakbym spodziewał
się, że będzie mnie ścigać jakaś przeraźliwa, niewysłowiona istota.
Nie było tam jednak nic oprócz czerni, sam mrok.
Wpadłem do swego pokoju, w ubraniu rzuciłem się na łóżko i
leżałem tak, czekając niecierpliwie na coś, co miało nastąpić,
wiedziałem, że powinienem był postąpić tak, jak radziła mi Rhoda, a
jednak, co niezwykłe, nie miałem ochoty opuścić domu przy
Aylesbury Street, nie dlatego, że odziedziczyłem go w spadku, ale
dlatego, że trzymała mnie tam zagadkowa, przerażająca więź, coś, co
przyrównać można jedynie do więzów krwi.
Czekałem, lecz na próżno, na choćby najcichszy dźwięk, który
zakłóci ciszę. Dochodziły mnie jedynie odgłosy rozlegające się
zwykle w domu w wietrzną noc, zerwała się bowiem silna wichura, i
od czasu do czasu napływające z Wisielczego Wzgórza pohukiwanie
puszczyka.
Wreszcie zasnąłem, tak jak zległem, w ubraniu, i przyśniło mi się
silne, niebieskie światło, narastające i wypełniające cały pokój na
poddaszu, rozlewające się i spływające po schodach do sypialni, gdzie
leżałem, a potem z mysiej dziury u złączenia dachu z podłogą

433
wyłoniły się i rozrosły do normalnych rozmiarów postacie gosposi —
to ubranej i noszącej kauczukową maskę, to odrażająco starej, to
znowu nagiej i pięknej jak młoda kobieta — oraz mego prawuja,
Uriaha Garrisona, wdzierające się do domu, do mego pokoju, a na
koniec we mnie. Koszmar ten przeraził mnie tak bardzo, że obudziłem
się zlany zimnym potem, i wstałem bladym świtem, rozjaśniającym
sinoniebieskim światłem wnętrze sypialni, nim jeszcze niebo
zabarwiła różowa poświata poranka.
Do cna wyczerpanego obudziło mnie, jak się okazało, głośne
łomotanie do frontowych drzwi. Podniosłem się ciężko i poczłapałem,
by otworzyć.
W drzwiach stała Rhoda.
— Adamie! — zawołała. — Wyglądasz okropnie.
— Odejdź — warknąłem. — Nie potrzebujemy cię. Słowa te
zaskoczyły mnie, tak samo jak ją, ale już po chwili uświadomiłem
sobie, że powiedziałem prawdę i faktycznie tak uważałem, mierziło
mnie, iż Rhoda miesza się w moje sprawy, jakby sądziła, że nie
potrafię sam o siebie zadbać.
— A zatem spóźniłam się — powiedziała.
— Odejdź — uciąłem. — Po prostu zostaw nas samych. Ominęła
mnie i weszła do domu. Pospieszyłem za nią. Udała
się do mojego gabinetu, a znalazłszy się tam, zebrała leżące na
biurku notatki i manuskrypt do mojej pracy doktorskiej o Hardym, po
czym spojrzała na nie i na mnie, pytając z przejęciem:
— To chyba już nie będzie ci potrzebne, prawda?
— Zabierz je — odparłem. — Weź wszystko. Zabrała. — Żegnaj,
Adamie — powiedziała.
— Żegnaj, Rhodo — mruknąłem.
Nie wierzyłem własnym oczom, ale Rhoda wyszła tak po prostu
bez słowa sprzeciwu. I choć wciąż trochę mnie to bolało, w głębi
serca cieszyłem się, że sprawy przyjęły taki, a nie inny obrót.

Przez resztę dnia tylko odpoczywałem i w pewnym sensie


oczekiwałem tego, co nastąpi nocą. Nie sposób opisać stanu mego

434
umysłu. Wyzbyłem się wszelkich obaw, trawiła mnie natomiast
niezaspokojona ciekawość, granicząca niemal z szaleństwem.
Dzień wlókł się potwornie. Kilka godzin przespałem. Jadłem
niewiele. Apetytu, który obecnie mnie ogarniał, nie mogło zastąpić
żadne fizyczne pożywienie, jednak ani trochę mnie to nie
deprymowało.
W końcu nadszedł zmierzch i noc, wyczekiwałem z przejęciem na
to, co mogło przybyć z owego niezwykłego pokoju na poddaszu.
Początkowo czekałem u podnóża schodów, w końcu jednak
zrozumiałem, że powinienem czuwać w pokoju na górze, w starym
pokoju prawuja Uriaha. Wszedłem zatem na piętro i usiadłem w
ciemnościach.
Czekałem długo, wsłuchując się w odgłosy starego zegara na dole,
wybijającego godziny dziewiątą, dziesiątą i jedenastą. Spodziewałem
się już wkrótce usłyszeć na schodach kroki kobiety, kobiety zwanej
Lilith, najpierw jednak pojawiło się niebieskie światło, przesączające
się pod drzwiami, dokładnie tak jak w moim śnie.
Aleja nie spałem i to nie był sen.
Niebieskie światło nadpłynęło, wypełniając cały pokój, tak silne,
że ledwie mogłem dojrzeć w nim nagą postać kobiety oraz nabierającą
kształtów sylwetkę prawuja Uriaha, unoszącą się coraz wyżej i wyżej
z wijącym się niczym wąż, nitkowatym pasmem, sięgającym od
miejsca, gdzie się kształtował, do miejsca na łóżku, gdzie
siedziałem…
I wtedy poczułem coś jeszcze, co przepełniło mnie bezgraniczną
grozą. Poczułem dym… i usłyszałem trzask płomieni.
A z zewnątrz dobiegł mnie głos Rhody, wołającej: — Adamie!
Adamie!
Wizja prysła. Ostatnie, co ujrzałem, to wyraz nieopisanej
wściekłości na widmowej twarzy mego prawuja i gniew
wykrzywiający oblicze kobiety zmieniającej się z ponętnej młódki w
odrażającą starą wiedźmę.
Na ten widok rzuciłem się w stronę okna i otworzyłem je.
— Rhoda! — krzyknąłem.
Wolała nie ryzykować. Pod oknem była przystawiona drabina.
Dom spłonął doszczętnie wraz z całym dobytkiem.
Fakt, że spłonął, nie wpłynął na treść testamentu mego prawuja.

435
Jak wyjaśnił to pan Saltonstall, solennie wywiązywałem się z
realizacji postawionych mi warunków, gdy nieprzewidziane
okoliczności uniemożliwiły mi dalsze ich wypełnianie. Tak więc
odziedziczyłem posesję po wujku Uriahu, sprzedałem ją, a potem
pobraliśmy się z Rhodą.
Mimo jej szalonych, babskich rojeń.
— Sama podłożyłam ogień — wyznała. Dzień po swoim
wyjeździe z moimi notatkami i książkami spędziła jakiś czas w
bibliotece Uniwersytetu Miskatonic, słynącej ze zbiorów
starodawnych ksiąg i manuskryptów traktujących o czarach, magii i
okultyzmie. Doszła do wniosku, że złym duchem przepełniającym
dom złą aurą i odpowiedzialnym za wszystkie zachodzące w nim
wydarzenia był sam Uriah Garrison, powodem zaś, dlaczego zażyczył
sobie w ostatniej woli, bym zamieszkał w jego domu przez trzy
miesiące, była chęć przejęcia przezeń mojej siły życiowej i
zawładnięcia moim ciałem. Kobieta była w rzeczywistości sukubem i
być może także jego kochanką. Mysia dziura stanowiła zapewne
przejście do innego wymiaru.
Zaprawdę, kobieta potrafi sklecić romantyczną historię nawet ze
zbitki najbardziej zdumiewających i niezwykłych wypadków.
Sukub, akurat!
Są jednak takie chwile, że jej fantazje wcale nie wydają mi się
absurdalne. Od czasu do czasu mam wątpliwości, kim jestem
naprawdę. Czy jestem Adamem Duncanem, czy Uriahem
Garrisonem? Nie zamierzam jednak mówić o tym Rhodzie. To nie
najlepszy pomysł. Raz się przemogłem, a ona rzuciła tylko: —
Wydaje się, że wyszło ci to na zdrowie, Adamie.
Logika kobiet ma niewiele wspólnego z racjonalnością. Nic nie
jest w stanie sprawić, by Rhoda wyzbyła się swoich irracjonalnych
przekonań, związanych z domem przy Aylesbury Street. Drażni mnie,
że ja sam nie znam odpowiedzi na dręczące mnie pytania i nie potrafię
wymyślić bardziej wiarygodnego wyjaśnienia wydarzeń, jakie się tam
rozegrały, w których odegrałem, niedużą co prawda, ale mimo
wszystko istotną rolę.

436
437

You might also like