Professional Documents
Culture Documents
W PEWNYM MIASTECZKU
I
Pasterz pasący owce na wschodnim zboczu mógł bez zbytniego natężenia głosu
porozumiewać się z pasterzem znajdującym się na zboczu zachodnim ponad
kominami miasteczka leżącego w kotlinie, gdyż strome pastwiska wkraczały tu niemal
w podmiejskie podwórka. W nocy nawet ze środka miasta można było usłyszeć
łagodne porykiwanie jałówek i głęboki gorący oddech tych stworzeń w okólniku, poło-
żonym na niższych terasach wzgórza porośniętego murawą. Osada wciśnięta w tak
ciasną dolinę była jednak prawdziwym miastem posiadającym prawdziwego
burmistrza i Radę Miejską oraz manufakturę włókienniczą.
Pewnego dżdżystego wieczora, a działo się to trzydzieści pięć lat temu, przed
zapadnięciem zupełnego zmroku jakiś przechodzień o wyglądzie człowieka wolnego
zawodu, z wysokim parasolem i torbą w ręku, schodził ze wzgórza drogą wiodącą do
rogatki, gdy dopędził go nadjeżdżający faeton.
— Halo, Downe, czy to pan? — zaczepił go siedzący na koźle wytworny
młodzieniec o bladej twarzy. — Proszę wskoczyć do powozu, a podwiozę pana do
domu.
Zagadnięty obejrzał się przez ramię. Twarz miał pucołowatą, wesołą, raczej
zadowoloną z siebie.
— O, dobry wieczór, panie Barnet, dziękuję bardzo! — rzekł gramoląc się do
powozu.
Byli współmieszkańcami miasta, które teraz rozciągało się u ich stóp, lecz
jakkolwiek stosunki ich były dawne i zażyłe, istniała duża różnica w sytuacji życiowej
obydwu przyjaciół. Barnet był znacznie zamożniejszy od młodego dorabiającego się
adwokata Downe'a, co dawało się lekko odczuć w sposobie obcowania Downe'a z
towarzyszem, nigdy zaś w stosunku Barneta do niego. Barnet nie zawdzięczał same-
mu sobie swej pozycji w mieście — jego ojciec dorobił się tu majątku handlując lnem,
a handel ten rozwijał się wtedy bardzo żywo jak na prowincjonalne warunki. Po
wzbogaceniu się stary pan Barnet wycofał się z interesów i wychował swego syna na
miejskiego dżentelmena i, trzeba przyznać, na wykształcanego młodzieńca o libe-
ralnych poglądach.
— Jak się miewa pani Barnet? — spytał Downe.
— Kiedy wyjeżdżałem, miała się zupełnie dobrze — odpowiedział tamten z
przymusem, a w jego oczach dotąd z zadumą wpatrzonych w konia odbił się wyraz
niepewności.
Downe zdawał się żałować swego pytania i zmienił natychmiast temat
rozmowy. Złożył więc znajomemu gratulacje z okazji jego wyboru na radnego
miejskiego, zdawało mu się bowiem, że nie widzieli się od tej pory. Pani Downe
zamierzała odwiedzić panią Barnet, by jej pogratulować ze swej strony, lecz Downe
obawiał się, że dotąd tego nie zrobiła.
Barnet zdawał się wikłać w odpowiedziach.
— Radzi bylibyśmy widzieć państwa u siebie. Ja... żona moja... zawsze chętnie,
jak pan wie, powitamy panią Downe... Tak, zostałem członkiem Rady Miejskiej, choć
jestem raczej niedoświadczony, jak niektórzy uważają. To prawda, byłbym uchylił się
od tego jako od przedwczesnego zaszczytu, mając teraz wiele innych spraw na głowie,
gdyby mi to nie zostało narzucone w tak serdeczny sposób.
— Wśród tych spraw, jakie pan ma na głowie, jest jedna, której potrzeby nie
mogę zrozumieć — rzekł Downe z dobroduszną swobodą. — Po co, u licha, zaczął pan
budowę nowego domu mając taką doskonałą siedzibę?
Twarz Barneta poczerwieniała, widząc jednak, że to pytanie zostało rzucone od
niechcenia i że młody adwokat przypatruje się raczej trzodom na łąkach,
odpowiedział dopiero po pewnej chwili, bez widocznego zakłopotania:
— Chcieliśmy odsunąć się trochę od miasta, przy tym dom, w którym
mieszkamy, jest stary i niewygodny.
Downe przyznał, że Barnet wybrał ślicznie położone miejsce. Z okien można
będzie oglądać niekończące się przestrzenie. Czy obmyślił jaką nazwę dla tego domu?
Zapewne tak?
Barnet zaprzeczył. W pobliżu nie było żadnego innego domu, więc nie było
obawy pomyłki. A dla niego osobiście nazwa nie grała roli.
— Zdaje mi się, że widziałem napis! — rozważał Downe. — Kiedy to było? Bodaj
że dziś rano. Napis na desce. “Château Ringdale”, tak mi się zdaje.
— Tak, to był pierwotnie jej... nasz pomysł przez krótki czas — rzekł
pospiesznie Barnet. — Potem postanowiliśmy nie dawać nazwy, a w każdym razie tej
nazwy. Musiał pan widzieć napis przed tygodniem, bo w zeszłą sobotę był już zdjęty...
Na tym punkcie jestem stanowczy! — dodał ponuro.
Downe nie wyglądał na przekonanego i mruknął, że napis ten musiał widzieć
wczoraj.
Tak rozmawiając dojechali do miasta. Ulica była niezwykle pusta jak na
godzinę siódmą wieczór. Od południa mżył drobny deszcz napływający od strony
morza. Tworzył on dokoła żółtych latarni jakby zasłonę z gazy i z cichym szelestem
spływał z ciężkich dachów krytych kamiennymi dachówkami, których ciężar przy-
tłaczał szczyty domów, a w niektórych wypadkach wybrzuszał ich ściany na wyższych
piętrach. Minąwszy mały ratusz i hotel “Pod Czarnym Bykiem” przyjaciele dojechali
do rogu uliczki, zabudowanej szeregiem ceglanych domków nieokreślonego wieku,
mających po dwa okna na każdym piętrze i tak absolutnie jednakowych, że jedyną
między nimi różnicę stanowili zamieszkujący je ludzie.
— Proszę poczekać, podwiozę pana do drzwi — rzekł Barnet, widząc, że Downe
zamierza wysiąść na rogu, i zawrócił w węższą uliczkę. Tu w odległości paru jardów
we framudze oświetlonego okna ukazały się trzy główki dziewczęce, a nad nimi głowa
młodej matki. Wszystkie cztery wpatrywały się chciwie w pustą ulicę.
— Szczęśliwy z pana człowiek — rzekł Barnet, w momencie gdy dzieci z matką
znikły z okna, by zbiec na dół. — Trudno być szczęśliwszym od pana. Oddałbym sto
domów jak mój nowy za jeden taki jak pański.
— No, nie przeczę. Dobrze nam się wiedzie -— stwierdził z zadowoleniem
Downe.
— To nie ja chciałem budować ten dom — wybuchnął Barnet z długo tłumioną
goryczą, ściągając na chwilę lejce, by móc wypowiedzieć się, zanim Downe wysiądzie.
— Tak jak pan przypuszczał, dawny dom zupełnie mi wystarcza. Jest moją własnością
wraz z gruntami, zbudował go mój dziadek, a budowany był solidnie niczym zamek.
Mój ojciec tam się urodził, tam żył i umarł. Ja też w tym domu się urodziłem i dotąd w
nim mieszkam, a teraz muszę mieć nowy!
— Dlaczego pan musi? — spytał Downe.
— Dlaczego? By mieć, spokój w domu. Robię wszystko, by go osiągnąć, ale na
próżno. Sprzeciwiłem się jednak stanowczo nazwie “Château Ringdale,” już nie ze
względu na śmieszność tej nazwy, to bym jeszcze zniósł, ale uważałem, że nadawanie
memu domowi nazwy po lordzie Ringdale'u dlatego, że on się kiedyś podobał mojej
żonie, byłoby nieprzyzwoitym ustępstwem. Gdyby pan wszystko wiedział, zrozu-
miałby pan, że między mną a żoną o pojednaniu nie może być mowy. Obdarzony
szczęściem rodzinnym, nie zna pan takich starć i daj Boże, by ich pan nigdy nie
doświadczył. O, biegną na pańskie powitanie!
— Oczywiście! Pańska żona też czeka, aby pana powitać — rzekł Downe. —
Zobaczy pan. Przyrządzi panu kolację lepszą od mojej.
— Miejmy nadzieję — odpowiedział Barnet z powątpiewaniem.
Podjechał pod same drzwi, które rodzina Downe'a już zdążyła otworzyć. Młody
adwokat wysiadł z powozu, ale obarczony torbą i parasolem pośliznął się i wpadł
kolanami do rynsztoka.
— Ach, mój drogi Karolu! — wykrzyknęła jego żona zbiegając ze schodów.
Jakby nieświadoma obecności Barneta, objęła męża, postawiła na nogi i całując go
wykrzyknęła: — Nie potłukłeś się, kochanie? — Dzieci wtórowały żałośnie: “Biedny
tatuś”, i tłoczyły się wokół ojca.
— Nic mu się nie stało — odezwał się Barnet widząc, że Downe tylko się
zabłocił, i przypatrując się bardziej żonie niż mężowi. W innym okresie swego życia,
szczególnie w kawalerskich latach, gdy człowiek bywa wybredny, byłby ją może uznał
za kobietę zbyt jawnie okazującą swe uczucia; ale okoliczności, w jakich żył w
ostatnich czasach, a o których przed chwilą wspominał, sprawiły, że na widok nie-
pokoju pani Downe wzruszył się do łez. Życząc dobrej nocy znajomemu i jego rodzinie
opuścił szczęśliwą gromadkę i pojechał powoli przez główną ulicę w kierunku swego
domu.
Barnet miał serce wrażliwe, toteż przepowiednia rzucona przez adwokata w
chwili rozstania wzbudziła w nim iskrę nadziei, że nie będzie tak źle przyjęty w domu,
jak to sobie wyobrażał. Może dżdżysta noc przyczyni się do potwierdzenia słów
Downe'a. W nastroju oczekiwania, którego dawniej nie odczuwał i nie przypuszczał,
aby mógł odczuwać, zatrzymał się pod drzwiami. Nie dostrzegając nigdzie żony po
wejściu do mieszkania, zapytał o nią służącą. Ta odpowiedziała, że pani ma u siebie
krawcową i nieprędko wyjdzie ze swego pokoju.
— Krawcową o tej porze?
— Tak, proszę pana. Pani kazała podać sobie wcześniej kolację i prosiła, by pan
wybaczył, że nie będzie panu towarzyszyć dziś wieczór.
— Ale wiedziała, że dziś wracam?
— Tak, proszę pana.
— Pójdź na górę i powiedz, że przyjechałem.
Służąca poszła i wróciła, ale pani domu kazała jej tylko powtórzyć poprzednie
zlecenie.
Barnet nie powiedział już ani słowa. Zasiadł do samotnego posiłku, który
spożył z roztargnieniem, rozmyślając nad kontrastem swojej sytuacji i sceny rodzinnej
oglądanej tak niedawno. Myśl jego wybiegła w przeszłość, zatrzymując się na pewnej
miłej, ujmującej osóbce, której postać wynurzała się z mroku wspomnień, ilekroć mu
było smutno. Kręcąc się na krześle Barnet spoglądał roztargnionym wzrokiem na
południe, jakby miał przed sobą nie ściany, w których przebywał, lecz daleką drogę.
“Chciałbym wiedzieć, czy ona tam jeszcze mieszka” — mruknął.
II
IV
Nazajutrz pogoda była tak piękna, że nie można było wymarzyć piękniejszej na
przejażdżkę. Kiedy słońce zeszło z zenitu i skłaniało się ku zachodowi, długie cienie
padające od rusztowań nowej rezydencji Barneta tworzyły na ziemi smugi docierające
aż na środek gościńca. Barnet przyszedł tu po raz pierwszy od wielu tygodni, by
przyjrzeć się postępom budowy. W staroświeckim mieście, trzydzieści pięć lat temu,
domy nie wyrastały, na podobieństwo dzisiejszych, jak budy na jarmarku. Po
założeniu fundamentów i dolnych warstw murów pozwalano im osiadać się przez
wiele tygodni, a po postawieniu murów znowu następowała przerwa, uważano
bowiem, że okres jednego lata zaledwie wystarcza na ich osuszenie. Stojąc w niszy
okiennej pozbawionej jeszcze ram, Barnet spoglądał na drogę z pewnej pochyłości.
Usłyszał turkot kół, a po chwili zobaczył piękną “Ksantypę” w towarzystwie pani
Downe, przejeżdżającą gościńcem w stronę wybrzeża. Jechały powoli, miał więc czas
zauważyć, że twarz pani Downe była promienna, co zdawało się w pewnym stopniu
oddziaływać na jej towarzyszkę — rzekłbyś wrodzona Emilii politesse du coeur1
zaczynała znajdować oddźwięk. Jakkolwiek się sytuacja przedstawiała, Barnet
postanowił do niczego się nie wtrącać, by nie narazić na niepowodzenie rozpoczętej
dziś próby. Uważał, że lepiej powierzyć tę rzecz osobie trzeciej, skoro wszystkie jego
własne zabiegi obracały się zawsze przeciw niemu. Ręka pani Barnet w
cytrynowożołtej rękawiczce ściskająca lejce, jej sztywna, wyprostowana postać w
aksamitach i koronkach i twarz o śmiałych zarysach przesunęły się przed jego oczami
nie pozostawiając wątpliwości, że ta pani w swym mniemaniu przewyższa i zawsze
będzie przewyższała panią Downe zarówno urodzeniem, jak majątkiem.
Barnet postanowił nie przeszkadzać tym paniom jak najdłużej, a potem zejść
na wybrzeże i odwieźć je do miasta. Jeszcze z godzinę krążył koło domu, po czym
wyruszył w stronę wybrzeża. O kilkaset jardów poniżej “Château Ringdale” stał
domek, w którym mieszkała córka zmarłego oficera marynarki. Barnet od dawna nie
zapuszczał się w te trony i teraz podchodząc do zakazanego miejsca uczuł, że jakieś
dziwne ciepło wypełnia mu serce. To naprowadziło go na myśl, że jeśli nie potrafi się
opanować, będzie musiał stoczyć z sobą jeszcze jedną walkę o Lucy. Jedna dziesiąta
obecnego pretekstu wystarczyłaby mu na usprawiedliwienie się przed sobą samym z
dzisiejszego spaceru w tę, a nie inną stronę.
Znalazłszy się naprzeciwko siedziby Lucy rzucił przelotne spojrzenie na
ogródek dzielący domek od płotu. Ujrzał Lucy; przechadzała się między grzędami,
zatrzymując się raz po raz, by zerwać jakiś kwiat potrzebny jej zapewne do rysunku.
Poruszała się szybko, nie chcąc widocznie tracić czasu. Nie dostrzegła go i mógł
przejść niepostrzeżenie, lecz jakiś nakaz wewnętrzny, niezupełnie zgodny z jego
dzisiejszymi postanowieniami, kazał mu przystanąć i śledzić jej ruchy. Okrążała
żwawo klomby pełne anemonów, tulipanów, żonkili i narcyzów oraz innych
staroświeckich kwiatów. Postać jej wyglądała ślicznie w półżałobie, z niepełnym
bukietem w lewej ręce. Wspiąwszy się na palce, by uciąć gałąź bzu, dostrzegła
obserwującego ją przechodnia.
— Pan Barnet! — zawołała z niewinnym uśmiechem. — Myślałam o panu
kilkakrotnie, odkąd zobaczyłam panią Barnet przejeżdżającą tędy w swym kabriolecie
z kucykiem, a teraz pan sam się zjawił!
— Tak, Lucy — odpowiedział.
Zdawało mu się, że panienka przypomniała sobie ostatnie ich spotkanie, bo
lekko się zaróżowiła. Ale mogło to być równie dobrze przywidzenie wynikające z jego
nadmiernej wrażliwości.
— Idę do portu — dodał.
1
Dobroć serca (fr.)
— Ach, tak? — odrzekła z prostotą. — Odkąd nastało lato, coraz więcej ludzi
ciągnie w tamtą stronę.
Ponieważ jej twarz była teraz zwrócona do niego, zauważył, jak bardzo schudła
i zbladła od czasu, gdy ją ostatni raz widział. Już miał wykrzyknąć: “Lucy, jak ty źle
wyglądasz! Powiedz, w czym mogę ci pomóc?” — lecz pomyślał: “Jeśli się odezwę,
wyniknie z tego nieszczęście dla nas obojga.” Bąknął tylko parę słów o pięknej
pogodzie i poszedł przed siebie.
Jakby na przekór tym słowom od strony wzgórza zerwał się silny podmuch
wiatru, zakłócając ciszę krajobrazu. W następnej chwili wiatr zmienił kierunek i zionął
zapachem morza.
Nazwa “ulica Portowa” znajdowała usprawiedliwienie. W łańcuchu pagórków
oddzielających gościniec od wybrzeża morskiego ukazała się luka; po lewej stronie tej
rozpadliny wznosiła się prostopadła skała jaśniejąca pomarańczowym odblaskiem
słońca, podczas gdy urwisko po prawej stronie tonęło w sinym cieniu. Pomiędzy tymi
skałami leżała mała przystań, na kształt owej libijskiej zatoki, która dała schronienie
trojańskim rozbitkom. Rzekłbyś, sama przyroda postanowiła utworzyć doskonały port
i każdemu przechodniowi mijającemu zatokę wydawało się oczywistym, że niewielki
nakład ludzkiej pracy wystarczyłby na wykończenie tego portu i uczynienie go
sławnym, zważywszy, że stały ląd po obu jego stronach, aż po dalekie zbocza
zarośniętych stokrotkami wzgórz, otaczających wnętrze doliny, był pokryty warstwą
naniesionego piasku. Mieszkańcy Port-Bredy, leżącego o milę od zatoki w głębi lądu,
nie pozostawali obojętni na to nieme wołanie. W ciągu dziesięciu wieków
podejmowali niejednokrotnie ten wysiłek z niezmiennym wynikiem; przypływ morza
niweczył ich pracę z chwilą jej ukończenia, nanosząc całe warstwy piasku i żwiru.
Zabudowań było tu niewiele. Z gruba ociosane molo, kilka łodzi, kilka sklepów,
oberża, parę domów mieszkalnych oraz jakiś dwumasztowiec wyładowujący towary
składały się na oblicze tej osady. Na wybrzeżu stał powozik pani Barnet, a obok
chłopiec stajenny trzymał za uzdę konika.
Zbliżając się do przystani Barnet spostrzegł jakąś plamę barwy indygo
posuwającą się szybko wzdłuż podnóża oświetlonej słońcem skały. Okazało się po
chwili, że jest to człowiek w wełnianej kurtce, biegnący ze wszystkich sił. Na widok
Barneta podniósł rękę i zbliżyli się do siebie. Był to miejscowy marynarz, ale Barnet
go nie znał.
— Co powiesz, przyjacielu? — spytał.
— Straszne nieszczęście! — zawołał przybyły. — Dwie panie, pani Barnet i pani
Downe, obie ze starego miasta, wywróciły się z czółnem. Przyjechały po południu,
wysiadły z powozu i pochodziły trochę, a że pogoda była piękna, skusiła je, żeby się
przejechać żaglówką dokoła skały. Kiedy już miały lądować, wiatr nagle odwrócił się z
taką siłą, że łódź się przechyliła, i podobno utopiły się obie. — Jak się to mogło stać,
marynarz żadnym sposobem nie mógł zrozumieć, bo John Green jak nikt inny umiał
manipulować żaglem.
— Którędy tam można dojść? — spytał Barnet. Należało okrążyć skałę. —
Biegnijcie i powiedzcie chłopcu, co pilnuje konia, żeby podjechał na samo miejsce. A
potem niech z gospody portowej poślą po doktora do miasta. Czy wyciągnięto te panie
z wody?
— Jedną.
— Którą?
— Panią Barnet. Panią Downe widać woda zniosła. — Barnet pobiegł na ten
punkt wybrzeża, który był dotąd ukryty przed nim, bo przesłonięty skałą, i ujrzał
stojącą tam gromadkę rybaków. Kilku spośród nich poznało go i nie mając odwagi
spojrzeć mu w oczy odeszło z ciężkim sercem. Podszedłszy bliżej ujrzał małą żaglówkę
z potarganym żaglem, leżącą przy brzegu, a obok na pochyłej warstwie żwiru
ociekający wodą i oblepiony piaskiem kształt kobiecy w aksamitnej sukni i żółtych
rękawiczkach jego żony.
Zrobiono wszystko, co się dało zrobić. Pani Barnet leżała we własnym domu,
otoczona lekarzami, ale rezultat zabiegów był jeszcze niepewny. Barnet zachowywał
się jak człowiek, w którego sercu dominującą pasją jest miłość do żony. Zanim ją tu
przywiózł, musiał rozstrzygnąć, czy usiłować przywrócić życie temu ciału
wyglądającemu jak martwe, czy przenieść je do portowej gospody, czy odwieźć
natychmiast do domu. Pierwsza możliwość, przy braku fachowej pomocy i po-
trzebnych środków, wydawała się beznadziejna. Druga wymagałaby niemal tyle czasu
co powrót do miasta, zważywszy, że z powodu zwałów kamieni zagradzających drogę,
a także konieczności przejazdu łodzią przez zatokę, sprowadzenie doktora trwałoby
bardzo długo. Przewożąc topielicę do domu traciło się także wiele cennych chwil, ale
tu przynajmniej można było ułożyć ją na własnym łóżku w przeciągu siedmiu minut,
wezwać lekarza i zastosować wszelkie możliwe środki ratunkowe.
Jakimże szybkim kłusem przejechał Barnet tę drogę w żółtym świetle słońca,
wśród trzepoczących się cieni, których widok sprawiał przykrość, gdy pojazd
oddalając się od zachodu mijał w pędzie przedmioty przydrożne. Zmęczeni robotnicy
z koszami na plecach odwracali głowy, dziwiąc się tej szalonej jeździe. W połowie
drogi między wybrzeżem a miasteczkiem Port-Bredy Barnet spotkał Charlsona, który
był pierwszym lekarzem powiadomionym o wypadku. Jechał wózkiem ze swoim
asystentem. Barnet skierował tego ostatniego na wybrzeże dla ratowania żony
Downe'a, gdyby do tej pory udało się wydrzeć ją falom, Charlsona zaś zabrał ze sobą
do domu.
Obecność Barneta nie była tu konieczna, uważał więc za swój obowiązek
natychmiast odnaleźć Downe'a i samemu, przed innymi, oznajmić mu o wypadku. W
chwili opuszczenia wybrzeża miał całkowitą pewność, że wszystko zostanie zrobione
dla uratowania pani Downe. Podczas gdy panią Barnet przenoszono do powozu,
zebrała się spora gromada ludzi pragnących pomóc w znalezieniu jej przyjaciółki, co
czyniło osobistą interwencję Barneta zbędną. Obowiązek oznajmienia strasznej
nowiny panu Downe był tym boleśniejszy, że katastrofa, jaka spotkała jego żonę,
wynikła z dobroci i serdecznej przyjaźni ich obojga dla Barneta.
Odnalazł Downe'a w jego biurze. Gdy słowa Barneta doszły do jego
świadomości, zbladł, zerwał się na równe nogi i stał przez chwilę nieruchomo jak
porażony; po czym jego ramiona poczęły się trząść, wyciągnął chustkę i rozpłakał się
jak dziecko. Głośne jego szlochanie słychać było w przyległym pokoju. Zdawało się, że
nie przychodzi mu do głowy pospieszyć na wybrzeże ani przedsięwziąć cokolwiek, a
gdy Barnet łagodnie ujął go za rękę namawiając do wyjścia, zgodził się bez słowa, nie
czyniąc żadnego wysiłku, by opanować łzy.
Barnet towarzyszył mu na wybrzeże, gdzie, jak się okazało, dotąd nie
znaleziono śladu pani Downe, wobec czego uznał swoją obecność za niepotrzebną i
pozostawiając Downe'a z przyjaciółmi oraz młodym lekarzem pospiesznie wrócił do
domu.
W drzwiach spotkał Charlsona.
— No jak? — wyjąkał.
— Właśnie schodzę z góry — odrzekł doktor. — Zrobiliśmy wszystko, co się dało
zrobić, ale bez rezultatu. Współczuję panu w jego stracie.
Barnet nie przywiązywał wagi do wyrazów współczucia wypowiedzianych przez
Charlsona, brzmiały one raczej szyderczo w ustach człowieka, który wiedział tak wiele
o jego rodzinnych stosunkach. Zdawało mu się nawet, że dostrzegł dziwny błysk w
okrągłym, czarnym oku doktora, gdy te słowa wymawiał, ale mogło mu się
przywidzieć.
— A tę drobną sprawkę między nami — dodał Charlson — mam nadzieję
uregulować ostatecznie w ciągu jakichś trzech tygodni.
— Mniejsza o to w tej chwili — przerwał mu porywczo Barnet. Polecił
doktorowi, by udał się zaraz do portu, na wypadek gdyby jego pomoc okazała się
jeszcze potrzebna, sam zaś wszedł do domu.
Służba wychodziła właśnie z pokoju swojej pani, spoglądając bezradnie na
niego i na siebie. Minął ich i wszedł do pokoju. Przez kilka minut wpatrywał się w
nieruchomy kształt na łóżku, po czym przeszedł do swojej ubieralni sąsiadującej z
pokojem i tam zaczął się przechadzać. Po paru minutach uderzyła go dziwna,
całkowita cisza, jaka panowała na całym piętrze — jego własne kroki, przytłumione
dywanem, wydawały mu się głośne, a własne myśli zdawały się zakłócać tę ciszę jak
artykułowane dźwięki. Wyjrzał przez okno. Jakiś dach majaczący daleko przy drodze
do portu przyciągnął jego wzrok. Z dachu wyłaniał się czerwony komin, a z
czerwonego komina wstążeczka dymu, jaką zazwyczaj tworzy świeżo rozpalony ogień.
Nieraz wpatrywał się w ten widok. W tym domu mieszkała Lucy Savile; dym
pochodził z piecyka, na którym o tej porze dnia regularnie przygotowywała sobie
herbatę.
Po jakimś czasie Barnet powrócił do sypialni i długo wpatrywał się w
nieruchomy kształt na łóżku. Żona była o parę lat starsza od niego, ale nie utraciła
jeszcze urody. Jej wyraźnie rzeźbione, posągowe rysy zdradzające namiętne
usposobienie nabrały teraz tych cech w dwójnasób; jej usta i brwi pod
fioletowoczarnymi włosami mówiły aż nazbyt wyraźnie, że gwałtowność jej
charakteru, czyniąca z ich domu klatkę drapieżnych zwierząt, nie była wcale przemi-
jającą fazą w życiu tej kobiety. Podczas gdy nad tym rozważał, uderzyła go w pewnej
chwili myśl: czy rzeczywiście wszystkie środki ratowania jej zostały wyczerpane?
Tę myśl nasunęło mu wrażenie, że w rysach żony nie dostrzega wyrazu
kojarzącego się w jego umyśle ze wspomnieniem twarzy zmarłych, z których dusza
uleciała. Zanik życia nie był tak wyraźny i gdyby Barnet wszedł tu nie uprzedzony,
mógłby przypuszczać, że żona jego usnęła. Cera jej przypominała liczne wyblakłe
portrety Sir Jozuego Reynoldsa; w porównaniu z cerą żywej osoby była blada, ale przy
bliższym przyjrzeniu się dostrzegało się w niej ślad dawnego rumieńca, a policzki,
jakkolwiek odbarwione, nie zapadły się wcale. Podłużne, pomarańczowe promienie
zachodzącego słońca wdzierały się przez szczeliny zasłon okiennych, padając na duże
lustro, od którego odbijały się rozświetlając karmazynowe firanki i ciężkie drewniane
łóżka, co nadawało ciepły ton całemu otoczeniu. Wygląd zmarłej można było
częściowo przypisać tej okoliczności. Niemniej uczyniło to na Barnecie dziwne
wrażenie. Charlson wyszedł stąd przeszło kwadrans temu: czyżby to było możliwe, że
odszedł za wcześnie? Czyżby jego zabiegi działały tak powoli, że teraz dopiero wyniki
stawały się widoczne? Barnet położył rękę na piersiach żony i wydawało mu się, że od
czasu do czasu wyczuwa słabiutkie tętno, rzekłbyś, lekkie trzepotanie motylich
skrzydeł zakłóca spokój tej piersi. Ustawało na chwilę, to znów wzmagało się i słabło,
by ucichnąć na czas dłuższy.
Matka Barneta z zamiłowaniem leczyła uboższych chorych sąsiadów, a całą swą
wiedzę medyczną czerpała z niewielkiej książki in octavo, pod tytułem Leczenie
domowe, leżącej teraz jak zwykle na jednej z półek w ubieralni. Barnet pochwycił
pospiesznie tę książkę i przeczytał pod nagłówkiem Ratowanie topielców:
“Zabiegi zmierzające do przywrócenia życia osobie, która znajdowała się nie
dłużej niż pół godziny pod wodą, powinny być stosowane co najmniej przez cztery
godziny, gdyż w wielu wypadkach oznaki życia ukazywały się po dłuższym nawet
upływie czasu. Gdyby się jednak w beznadziejnej już sytuacji dostrzegło najsłabszy
ślad życia w którymkolwiek z organów, trzeba wysiłek podwoić; gdyż przy zwolnio-
nym tempie zabiegów ta iskierka życia z pewnością zagaśnie.”
Barnet spojrzał na zegarek; upłynęły zaledwie dwie i pół godziny od chwili, gdy
dowiedział się o wypadku. Odrzucił książkę i szybko sięgnął po środek pobudzający,
stosowany już przedtem. Gdy odsuwał firankę, by wpuścić światło dzienne do pokoju,
wyjrzał przez okno i znów dostrzegł czerwony komin, z którego wznosiła się ochoczo
smuga dymu, dostrzegł dach i kogoś przebywającego pod tym dachem. Jego
machinalne ruchy doznały zahamowania, a ręka zatrzymała się na sznurze
ściągającym firankę i przez chwilę stał bez tchu jak po naciągnięciu grubej liny.
Gdy tak stał nieruchomo, wróbelek usiadł na framudze okna, a spostrzegłszy
człowieka odfrunął. Jakiś jegomość z psem przechadzał się po jednym z zielonych
wzgórz górujących nad dachami miasta. Ale Barnet niczego nie widział.
Możemy zastanawiać się nad zagadnieniem, jakiego rodzaju obrazy rodziły się
w jego umyśle w ciągu tych krótkich chwil, kiedy spoglądał na dom Lucy Savile, na
wróbla, na jegomościa z psem, to znowu na dom Lucy. Są uczciwi ludzie, którzy nie
pozwalają sobie, nawet w postaci przelotnej hipotezy, układać takich planów na
przyszłość, które opierają się na postępku odrażającym dla ich natury; istnieją inni
ludzie, również uczciwi, w pojęciu których moralność nie dotyczy ich własnych myśli.
Ci ostatni potrafią rozważać możliwości, o których pierwsi wzbraniają się nawet
myśleć. Żona Barneta, której obecność burzyła jego życie domowe, leżała teraz na
pozór martwa; wystarczyło niczego nie robić, nie podawać w wątpliwość wieści o jej
śmierci, która rozeszła się już po mieście, by osiągnąć wyzwolenie, o jakim nie ważył
się marzyć, i sposobność rozpoczęcia nowego życia, nie przewidywaną nawet w snach.
Czy do tej sytuacji nie przyczyniał się jakiś niesumienny, nieprzemyślany impuls
Charlsona pragnącego przyjść z pomocą zacnemu wierzycielowi, który nie naciskał go
o oddanie długu — nie wiadomo. Żadnego dowodu na to być nie mogło i pytanie nie
mogło nigdy być postawione. Jedyną rzeczą jasną było istnienie trójkąta, jaki
stanowili: on sam — jego żona — Lucy Savile.
Z zachowania Barneta możemy wnioskować, że przez chwilę dopuszczał taką
czy inną możliwość, ale żadnej nie roztrząsał w myślach. Odwrócił zamglone oczy od
tego, co działo się za oknem, i wróciwszy spokojnie w głąb pokoju pociągnął za
dzwonek, by uzyskać pomoc w zabiegach. Zabrał się do pracy nie żałując wysiłku,
chcąc sprawdzić, czy jakaś resztka życia nie tli w nieruchomym ciele. Sprowadził
drugiego lekarza i po jakimś czasie przekonał się, że jego przypuszczenie było słuszne.
Zatajone życie wracało powoli, z ociąganiem się, chcąc uchwycić je i utrzymać
potrzeba było nie lada starania i cierpliwości, toteż wiele czasu upłynęło, zanim
można było stwierdzić z całą pewnością, że pani Barnet żyje. Z chwilą gdy wszelka
wątpliwość została usunięta, Barnet opuścił pokój żony. Przedwieczorny, niebieski
dym z komina Lucy zamienił się w bladą smugę i Barnet schodząc ze schodów mówił
do siebie: “Moja żona umarła i znowu żyje.”
Rzecz miała się inaczej z żoną Downe'a. Wyłowiono ją dopiero po trzech
godzinach, kiedy życie już zupełnie w niej zamarło. Barnet wyszedłszy z domu udał się
wprost do mieszkania znajomego, gdzie oznajmiono mu o nieszczęściu. Downe okazał
się całkowicie bezradny w swej rozpaczy, która chwilami objawiała się w sposób
histeryczny. Barnet mało się odzywał, lecz zrozumiawszy, że ten osierocony dom
potrzebuje opiekuńczej ręki, postanowił wszystkim się zająć i wszystkiego doglądać,
dopóki Downe nie przyjdzie do siebie i nie będzie w stanie sam sobie radzić.
VI
VII
Mury nowej siedziby Barneta urosły już niemal pod dach. Przez szczególną,
choć nierzadko spotykaną reakcję, stosunek Barneta do tego niepotrzebnego już
domu uległ zmianie; począł żywo interesować się zaniedbaną budową, odkąd jego
żona — jeszcze przed swym wyjazdem — zobojętniała dla dawnej zachcianki. Poza
tym była to doskonała rozrywka dla człowieka w nieszczęśliwym położeniu Barneta,
żyjącego w prowincjonalnym mieście bez żadnego zajęcia. W szeregu pokoleń,
których każdy dzień wypełniony był pracą, Barnet stanowił pierwszy wyłom. Musiał w
nim wszakże tkwić jakiś odziedziczony instynkt, nie pozwalający beztrosko wieść
bezczynnego życia, w przeciwieństwie do ludzi, dla których bezczynność nie jest
osobistym atrybutem, lecz obyczajem wytworzonym przez wieki. Tym wybrańcom
losu przeszło to już w krew.
Barnet nabrał więc zwyczaju spędzania wielu godzin na budowli. Można go
było zawsze zobaczyć wypróbowującego za pomocą laski zaprawę wapienną na
spojeniach, przypatrującego się słojom drzewnym w posadzce lub zadumanego nad
takimi zagadnieniami jak, gdzie to drzewo mogło rosnąć albo w jakich okoli-
cznościach zapłonie po raz pierwszy ogień w kominku, nie skalanym dotąd sadzą.
Pewnego dnia w czasie podobnych zajęć dostrzegł troje dzieci przechodzących
koło domu w towarzystwie ładnej młodej osoby. Niespodziane jej zjawienie się
przyprawiło go o silny rumieniec. “Ach, więc ona tam jest — pomyślał — chwała
Bogu."
Rzuciwszy ciekawe spojrzenie na wznoszony budynek i pracujących
robotników Lucy Savile i córeczki Downe'a minęły dom i poszły dalej. Od tej pory
stało się dla Barneta regularnym niemal nieświadomym zwyczajem wypatrywanie z
pustych jeszcze okien nie wykończonego domu, czy młoda guwernantka nie prowadzi
swej gromadki nad brzeg morza, co zwykle czyniła w pogodne popołudnia. Pewnego
razu, gdy zamyślił się nad czymś, stojąc na podeście pierwszego piętra, nad otworem
mającym w przyszłości pomieścić schody, ujrzał na wysokości podłogi mały kapelusik,
za którym ukazała się mała główka.
Barnet wycofał się za drzwi, a dziewczynka wspiąwszy się na drabinę
wyskoczyła na podest, nawołując siostrzyczki i pannę Savile, by poszły za jej
przykładem. Druga główka wychyliła się nad podłogą, potem trzecia, wreszcie ukazała
się i Lucy. Gdy cała gromadka rozbiegła się po pustych pokojach zasypanych wiórami,
Barnet wyszedł dziewczętom na spotkanie.
Lucy wydała okrzyk zdumienia: było jej bardzo przykro, że tak niespodzianie
wtargnęła, nie przyszło jej do głowy, że zastanie tu pana Barneta, ot, dzieci wbiegły na
górę, a ona za nimi.
Barnet wyraził radość z powodu tych odwiedzin.
— A teraz, pozwoli pani, że pokażę jej pokoje.
Nie okazała sprzeciwu i oprowadził ją po całym domu. Nie było jeszcze wiele do
oglądania w pustym szkielecie domu, ale Barnet rozwodził się nad wszystkim,
pokazywał, gdzie jaki ornament będzie umieszczony i jak będzie wyglądał. Lucy
wypowiadała niewiele uwag, ale gdy już spuszczała się z drabiny wraz ze swymi
małymi towarzyszkami, wyglądała na zadowoloną z przygody.
Od tej pory nowa siedziba stała się jeszcze bliższa Barnetowi. Dzieci Downe'a
nie zapomniały o pierwszych odwiedzinach i gdy okna zostały już oszklone, a piękne
schody rozpostarły swe szerokie wygodne stopnie w głębi hallu, wróciły znowu,
biegając niestrudzenie po wszystkich pokojach, od parteru po mansardy, podczas gdy
Lucy czekała na nie w drzwiach na dole. Barnet, który rzadko opuszczał sposobność
śledzenia postępów budowy, wyszedł z salonu na jej spotkanie.
— Nie mogłam ich powstrzymać — tłumaczyła się zarumieniona. — Chciałam,
bardzo, ale dzieci są raczej samowolne, a że powietrze morskie jest dla nich wskazane,
więc przechodzimy tędy idąc na wybrzeże.
— Niech im pani pozwoli uważać ten dom za miejsce zabaw i niech będzie tym
samym dla pani — odrzekł Barnet. — Nie ma dla dzieci lepszego miejsca na wyhasanie
się jak pusty dom, szczególnie kiedy jest deszcz i błoto, a teraz nastaną deszczowe dni.
Ten dom długo jeszcze nie będzie umeblowany, może nigdy. Jeszcze nic nie
postanowiłem pod tym względem.
— Ach, musi być umeblowany, koniecznie! — odrzekła Lucy, rozglądając się po
hallu. — Pokoje są wspaniałe, dwa razy wyższe od naszych, a widok z okien cudowny!
— Tak, rzeczywiście — odparł z roztargnieniem.
— Czy meble także będą nowe? — spytała.
— Czy meble będą nowe? Nie zastanawiałem się nad tym. Przychodzę tu tylko i
przyglądam się. Mnie wystarczyłby całkowicie ojcowski dom, ale inna osoba miała tu
głos i postanowiliśmy wystawić większy. Przyznaję, że dom mnie pochłania coraz
bardziej; ostatnimi czasy kojarzy mi się ta budowa z miłymi wydarzeniami, zaczynam
naprawdę lubić tę pustą siedzibę.
Pewne zaniepokojenie w postawie Lucy ostrzegło Barneta, że rozmowa zaczyna
przybierać charakter zbyt osobisty.
— Zapewne. Rosną nowe potrzeby i upodobania, które wymagają więcej
przestrzeni — dorzuciła, odwracając się, by przywołać dzieci. Pożegnała Barneta z
pogodnym uśmiechem i odeszła.
Życie Barneta w tym okresie było dziwnie samotne, a jednak czuł się
szczęśliwszy, niż mógł się spodziewać. Wyjazd żony, który zanosił się na stałą rozłąkę,
przywrócił mu iście chłopięcą swobodę postępowania. Samotne spacery dawały mu
sposobność snucia niewinnych marzeń o losie, który mógł być jego udziałem, gdyby
się kierował rozumem i zabiegał o Lucy Savile w tym czasie, kiedy jeszcze żadna prze-
szkoda ich nie rozdzieliła i kiedy mógł ją pozyskać jednym słowem. Od czasu do czasu
zaglądał do domu Downe'a. Dzięki różnicy natur ci dwaj ludzie mieli zaledwie tyle
wspólnego, by wytworzyła się między nimi doskonała znajomość polegająca na tym,
że wzajemne poznanie swych charakterów i dziejów nie zwiększyło ich zażyłości.
Uniknęli niebezpieczeństwa uczuciowych zadrażnień, jakie mogą mieć miejsce, gdy
zażyłość przekracza granice tego poznania. Lucy nie pokazywała się nigdy w czasie
odwiedzin Barneta, albo przebywała w pokoju szkolnym, albo prowadziła dzieci na
przechadzkę. Barnet jednak czuł się zadowolony, wiedział, że jej tu dobrze i że
poniechała zamiaru wyjazdu na drugą półkulę, zamiaru, który napełniał go
przygnębieniem.
Budowa nowej siedziby zrobiła już takie postępy, że ogrodnicy zabrali się do
trawników przed domem. Pewnego popołudnia, które Barnet spędzał na wytyczaniu
linii krzywej w miejscu przeznaczonym na podjazd, ujrzał przed sobą Lucy, która
śmiało szła ku niemu od strony drogi. Dotychczas udawało mu się widywać ją niemal
ukradkiem, toteż swoboda, z jaką teraz szła, zdawała się wskazywać, że jej po-
wściągliwość została wreszcie przełamana.
Uśmiech rozpromienił jej twarz, gdy podeszła do Barneta i rzekła bez śladu
zakłopotania:
— Dowiaduję się, że mam wobec pana dług wdzięczności, panie Barnet!
Zaskoczyło mnie to zupełnie! To dzięki pańskiej dobroci otrzymałam posadę u pana
Downe'a. Proszę mi wierzyć, że do wczoraj nic o tym nie wiedziałam, byłabym
przecież dawno przyszła panu podziękować!
— Uraziłem kiedyś panią troszeczkę, prawda? — odrzekł Barnet z uśmiechem.
— Sądziłem więc, że będzie lepiej, aby pani nie wiedziała.
— Tak, tak — dorzuciła pospiesznie. — Niech pan o tym nie wspomina, co było,
to przeszło, dajmy temu spokój. Pański dom, jak widzę, niemal ukończony. Jakże
pięknie będzie wyglądał, gdy zarośnie bluszczem! Czy jego styl można nazwać
palatyńskim?
— Doprawdy nie wiem. Tak, przypuszczam, że tak. Zapytam architekta Jonesa.
Przykro to powiedzieć, ale o wyborze stylu nie ja decydowałem.
Lucy nie pozwoliła mu nawracać do tego smutnego tematu. Gawędziła przez
chwilę wesoło i pogodnie, po czym podając Barnetowi rulon papieru, który
poprzednio zauważył w jej ręku, rzekła:
— Pan Downe polecił mi przynieść panu poprawiony rysunek grobowca
nieboszczki pani Downe, który mu architekt teraz właśnie przysłał. Prosił, by pan ten
projekt obejrzał.
Nadbiegły dzieci tocząc przed sobą kółka i Lucy odeszła z nimi jak zwykle drogą
wiodącą do portu. Jej słowa podzięki sprawiły Barnetowi przyjemność, od dawna
życzył sobie, aby Lucy dowiedziała się o jego pośrednictwie w znalezieniu dla niej
jakiejś przystani. Sam nie mógł jej o tym powiedzieć, zastąpił go zacny Downe. Barnet
powrócił raźniejszym krokiem do swego opustoszałego domu, jakkolwiek nie wiedział
właściwie, dlaczego mu lżej na duszy.
Przypatrując się rysunkowi zauważył, że obecny projekt jest skromniejszy od
pierwszego i nie przedstawia już grobowca ogromnych rozmiarów w kształcie ołtarza
osłoniętego dachem, przy którym obstawał poprzednio Downe. Rysunek przedstawiał
grobowiec z kopułą, była to solidna konstrukcja bez żadnych niepotrzebnych ozdób.
Barnet był szczerze rad, że Downe sam doszedł do rozsądnej zmiany decyzji, i odesłał
mu rysunek z wyrazami aprobaty.
Budowa nowego domu zajmowała go w dalszym ciągu, a gdy się przechadzał po
pokojach, wyglądając od czasu do czasu przez któreś z okien na faliste wzgórza i
leżącą między nimi spokojną zatokę, wypowiadał, sam o tym nie wiedząc, jakieś słowa
lub fragmenty słów, które mogły odsłonić czyimś uszom wszystkie najtajniejsze jego
przeżycia. Jakiekolwiek powody skłaniały go do przebywania na budowie, Lucy nie
pokazała się tam więcej: ustały jej przechadzki nad brzeg morza. Barnet musiał dojść
do wniosku, że to lepiej dla nich obojga, gdyż nie czynił już żadnych usiłowań, by się z
nią zobaczyć.
VIII
Drogi panie!
Może domyśli się pan wiadomości, której przyszedłem panu udzielić — oto
Lucy Savile i ja bierzemy dziś rano ślub. Nie mówiłem o tym dotąd żadnemu z moich
przyjaciół dla przyczyn, które z całą pewnością pan rozumie. Przyspieszenie tej
decyzji nastąpiło na skutek oświadczenia Lucy, że chce jechać do brata, do Indii.
Uświadomiłem sobie wtedy, że nie potrafię bez niej żyć.
Będzie to zupełnie cichy ślub, niemniej życzę sobie bardzo, aby pan przybył do
nas o godzinie dziesiątej i razem z nami pojechał do kościoła. Uzupełni to szczęście,
jakiego doznam przy tej ceremonii, a sądzie, że i Lucy sprawi to przyjemność.
Przyszedłem z tą prośbą o tak wczesnej porze chcąc pana jeszcze zastać w domu,
widzę jednak, że wyprzedza mnie pan w rannym wstawaniu. Oddany
C. Downe
IX
Dwadzieścia jeden lat i sześć miesięcy nie przechodzą bez pozostawienia śladu
nawet na twardym kamieniu albo na mosiądzu, dla rodzaju ludzkiego taki okres czasu
oznacza ni mniej ni więcej tylko przeobrażenie. W rodzinnym mieście Barneta żwawe
dzieci o iście kauczukowych kościach wyrosły na statecznych mężczyzn i godne
kobiety. Mężczyźni i kobiety zaczęli chylić się ku starości, pomarszczyli się,
zesztywnieli, zasuszyli, a każda klasa społeczna składała co rok swój haracz pobli-
skiemu cmentarzowi. W dziedzinie nieorganicznej największą zmianą było
doprowadzenie kolei do Port-Bredy; była to odnoga łącząca miasteczko ze stacją
węzłową odległą o kilkanaście mil. Dawny dom Barneta przy portowej drodze,
oślepiający niegdyś nowością, nabrał teraz szacownej patyny; obrośnięty był
bluszczem, dzikim winem, mchem, naznaczony plamami wilgoci, wykazywał też
pewne uszkodzenia, jakie się zwykle widzi na starszych domach. Jego architektura,
zadziwiająca niegdyś swą pomysłowością i oryginalnym stylem, stała się staromodna
nie uzyskawszy jeszcze dostojeństwa staroświeckiej budowy. Drzewa wzdłuż portowej
drogi rozrosły się wszerz, niektóre znikły pod zębami piły; kościołowi zaś zrobiono
taką przysługę że po odrestaurowaniu przez jakiegoś architekta-facecjonistę stał się
dziwolągiem, którego prawie nie mogli poznać wierni, gorąco przywiązani do dawnej
świątyni.
Przez wszystkie te lata Barnet nie pokazywał się w gnieździe ojców i nikt nic o
nim nie słyszał.
Pewnego wieczora po jarmarku kilku farmerów i mleczarzy w sile wieku
zgromadziło się przy bufecie hotelu “Pod Czarnym Bykiem" wymieniając między sobą
uwagi i z rzadka zagadując do dwóch kobiet usługujących za kontuarem pokrytym
cynową blachą. Te ostatnie, krzątając się z rzekomo napiętą uwagą, w krótkich
przerwach wzdychały lub dzieliły się spostrzeżeniami z dziedziny bardziej je intere-
sującej niż życzenia obecnych gości.
— Dzień jest krótszy — zauważył jeden z mleczarzy dostrzegając zapalacza
lamp idącego ulicą. Farmerzy przytaknęli w milczeniu słusznej uwadze, a jedna z
kelnerek, widząc, że nikt się nie odzywa, wycedziła męczeńskim tonem: “Ach, tak."
— W dni jarmarczne trzeba będzie zapalać latarki, zanim się wyruszy do domu.
— Prawda — potwierdził jego sąsiad bezmyślnie.
— A potem już tak będzie całą zimą, bez zmian.
Reszta towarzystwa nie była skłonna do podtrzymywania rozmowy. Kelnerka
znów westchnęła i podniosła z kontuaru rękę, by najmniejszą powierzchnią małego
palca potrzeć najmniejszą powierzchnię twarzy. Spojrzawszy w stronę drzwi rzekła po
chwili:
— Zdaje się, że to dyliżans ze stacji podjeżdża.
Oczy mleczarzy i farmerów zwróciły się na szklane drzwi dzielące sień od
zajazdu. Rzeczywiście zatrzymał się tam dyliżans. Słychać było łoskot ściąganego
bagażu, po czym do hallu wkroczył nieznajomy mężczyzna a za nim odźwierny
dźwigający skórzaną walizę, którą złożył na ławie.
Nieznajomy był człowiekiem w starszym wieku, o popielatobiałych
kędzierzawych włosach i głębokich zmarszczkach zarysowanych od oczu ku skroniom;
jego cera koloru terakoty musiała stykać się długo z żarem tropikalnego słońca, co
przy jasnej barwie włosów stanowiło kontrast przywodzący na myśl spiekotą i mróz
jednocześnie. Szedł krokiem miarowym i spokojnym, jakby chciał uniknąć zakłócenia
umysłowej równowagi. Jeśli mu coś ciążyło na sercu, musiał do tego ciężaru dawno
przywyknąć, bo nie przeszkadzało mu to już widać w codziennym życiu.
Zatrzymał się na środku izby wpatrując się niepewnym wzrokiem w kelnerki, a
po chwili zastanowienia zamówił sobie pokój w hotelu. Czekając, aż się służba
zakrzątnie, rozglądał się po hallu z ciekawością, lecz w zupełnym milczeniu.
Poproszony na górę, znikł na schodach, wyprzedziła go pokojówka ze świecą, a za nim
szedł chłopak z walizą. Nikt nie poznał nieznajomego przybysza.
W kwadrans później, gdy farmerzy i mleczarze odjechali już do swych wiejskich
zagród, zeszedł na dół, wypił szklankę wina zagryzanego sucharkiem i powędrował na
miasto. W ostatnich latach przybyło tu tyle rzęsiście oświetlonych okien sklepowych,
że w ich blasku każdy stragan, wóz czy taczka, każdy przechodzień, dobrze czy źle
ubrany, przyciągał oczy, nadając ulicy wesoły wygląd. Przybysz zdawał się najbardziej
interesować nazwiskami na szyldach i tabliczkach widniejących nad drzwiami
sklepów; te nazwiska, o ile je mógł odczytać, różniły się nieprzyjemnie od tych, które
dwadzieścia jeden lat temu wyryły mu się w pamięci.
Podróżny szedł przed siebie, dopóki nie doszedł do księgarni. Przez oszklone
drzwi zajrzał do jej wnętrza. Za ladą stał młody człowiek o rumianej twarzy, poza tym
w sklepie nie było nikogo. Białowłosy pan wszedł i poprosił o pozwolenie przejrzenia
czasopism za opłatą. Wsparty łokciem o ladę przerzucał kartki, ale widać było, że nie
czyta. W końcu odezwał się:
— Czy stary pan Watkins żyje? — Głos miał jak na swój wiek dziwnie
młodzieńczy.
— Mój ojciec umarł, proszę pana — odrzekł młodzieniec.
— Ach, jakże mi przykro — ciągnął nieznajomy. — Tyle lat minęło, odkąd byłem
w tym mieście po raz ostatni, że powinienem się był tego spodziewać. — Po krótkim
milczeniu mówił dalej: — A czy firma Barnet, Browse i Spółka jeszcze istnieje?
Handlowała dawniej na wielką skalę lnem i szpagatem.
— Firma istnieje, ale bez nazwiska Barnet Musiało to być jakieś fikcyjne
nazwisko, ja przynajmniej o żadnych żyjących Barnetach nie słyszałem. Teraz firma
nazywa się Browse i Spółka.
— A pan Andrew Jones, architekt, czy jeszcze pracuje w swym zawodzie?
— Umarł, proszę pana.
— A wikary od Panny Marii, pan Melrose?
— Umarł przed wielu laty.
— Mój Boże! — nieznajomy umilkł na dłuższą chwilę, po czym odchrząknął i
zapytał: — Nie wie pan, czy pan Downe, adwokat, jeszcze praktykuje?
— Nie, proszę pana. I on umarł, będzie już siedem lat temu.
Nastało jeszcze dłuższe milczenie. Bystry obserwator zauważyłby, że arkusz
papieru w ręku nieznajomego poczyna wyraźnie drżeć. Białowłosy pan widocznie sam
to spostrzegł, bo położył arkusz na ladzie.
— A pani Downe żyje? — zapytał, po czym usta mu się zacisnęły i spuścił oczy.
— Tak, pani Downe żyje i dobrze się miewa. Mieszka tam gdzie dawniej.
— Na East-Street?
— O nie, w “Château Ringdale". Zdaje się, że ten dom jest w posiadaniu rodziny
od paru pokoleń.
— Mieszka zapewne z dziećmi?
— Nie. Nie miała swoich dzieci. Było tam kilka panien, o ile wiem, z pierwszego
małżeństwa pana Downe'a. Ale one są zamężne i mieszkają w innych dzielnicach
miasta. Pani Downe mieszka sama.
— Zupełnie sama?
— Tak, proszę pana, zupełnie sama.
Nowo przybyły podróżny powrócił do hotelu na obiad, przebrał się nieco i
podgolił brodę na wzór mody sprzed dwudziestu lat, kiedy sam był jeszcze
interesującym młodym człowiekiem, po czym znowu wyszedł kierując się ku portowej
drodze. Gdy dochodził do punktu, gdzie chodnik się urywał i zabudowania poczęły
rzednąć, ujrzał przed sobą zgarbioną, nie ogoloną postać, którą można było na
pierwszy rzut oka wziąć za, typowego włóczęgę; w świetle gazowej latarni
powierzchnia jego ramion połyskiwała brudnym tłuszczem. Obaj przechodnie
obejrzeli się za sobą, a ten, co wyglądał na włóczęgę, stanął jak wryty.
— Boże święty! To pan Barnet! Ależ oczywiście, że pan Barnet!
— Tak, a pan jest doktorem Charlsonem?
— Tak. Pan się dziwi memu wyglądowi. Losy nie obeszły się ze mną zbyt
łaskawie. Ale, ale... tych pięćdziesięciu funtów nigdy panu nie zwróciłem, prawda? Nie
byłem jednak niewdzięcznikiem! — tu zgarbiony człowiek z emfazą klasnął w dłonie.
— Dałem panu sposobność, panie Barnet, którą wielu ludzi przyjęłoby jako całkowitą
spłatę długu, sposobność ożenienia się z pańską Lucy. Bo w oczach świata pańska
żona była topielicą, no nie?
— Na miłość boską, nie mówmy o tym!
— Dobrze, dobrze. Może nie był to właściwy sposób okazania wdzięczności.
Niemniej przydałby się staremu znajomemu jakiś łyczek wódki. A ona jest znowu
wolna, jeśli pan chce wiedzieć i jeśli panu na tym zależy. Cha! cha! cha! — Przy
ostatnich słowach wypchnął językiem policzek i zmrużył oko po swojemu.
— Wiem wszystko — odparł pospiesznie Barnet i wciskając w rękę budzącego
litość nędzarza jakiś datek odszedł szybkim krokiem i wkrótce znalazł się za miastem.
Wyszedłszy na drogę portową stanął przed podjazdem dobrze znanego sobie
domu. Był on tak zaszyty między drzewa i krzewy, zasadzone po jego ukończeniu, że
trudno było rozpoznać miejsce, niegdyś wybrane na budowę, które wtedy było nagim
zboczem.
Barnet otworzył furtkę i zamknął ją bezszelestnie, potem cichym krokiem
okrążył półkole podjazdu nie zmienione od czasu, kiedy je sam nakreślał, a działo się
to tego ranka, kiedy Lucy Savile przybiegła ku niemu, by podziękować mu za posadę
przy dzieciach Downe'a. Wybujałość drzew i krzewów dająca się zauważyć na każdym
kroku przeszła wszelkie oczekiwania Barneta; cieniste pergole tworzyły sklepione
tunele osłaniające przed słońcem czy księżycem, a ze ścian domu, aż spod okien
pierwszego piętra zwisały brodate pnącze.
Barnet ociągał się przez kilka minut, spacerując w mroku ogrodu, po czym
zadzwonił do drzwi. Służącemu, który mu otworzył, zaanonsował się jako “stary
przyjaciel pani Downe".
Sień była słabo oświetlona przykręconym płomykiem gazu, co wskazywało, że
goście rzadko tu zaglądali. Wyczuwało się tu jakąś stagnację, jakby wyczekiwanie.
Czyżby czekano na niego? Spoglądając na ścianki przepierzenia, przypomniał sobie,
jak niegdyś sondował laską ich świeżą zaprawę; obecnie miały na sobie brunatną
patynę, zaś drewniane ozdoby na klatce schodowej, lśniące w owym czasie bladożółtą
barwą, przybrały teraz kolor wina.
Pod nieobecność służącego, zza przymkniętych drzwi salonu dochodził
przyciszony dialog:
— Nie wymienił nazwiska?
— Powiedział tylko, że jest starym przyjacielem.
— Jak on wygląda?
— Poważny dżentelmen, z białymi włosami.
Głos osoby pytającej zdawał się głęboko poruszać poważnego dżentelmena. Po
krótkiej przerwie usłyszał jeszcze:
— Dobrze, prosić.
I przybysz znalazł się oko w oko z tą Lucy, która niegdyś zwała się Lucy Savile.
Zaokrąglone policzki młodego dziewczęcia sprzed dwudziestu lat zapadły się
zatrważająco; ciemnobrązowe włosy pokryły się siwizną jak wrzos porannym
szronem. Przedziałek na środku głowy, który dawniej tworzył nikłą białą linijkę
ocienioną z dwóch stron, rozszerzył się teraz, lecz włosów wystarczało jeszcze na suty
węzeł z tyłu głowy, a parę loków przeplatanych srebrnymi nitkami czyniło estetyczne
wrażenie. W oczach jej dokonała się tylko jedna zmiana — nabrały surowego wyrazu,
którego nie było w łagodnym, rzetelnym wejrzeniu dawnej Lucy. Mimo to zachowała
dziewczęcy wygląd, wygląd dziewczyny, której los narzucił nie-zasłużenie ciężar
czterdziestu pięciu lat, podczas gdy powinna była zatrzymać się na dwudziestu.
— Lucy, nie poznajesz mnie? — rzekł, gdy służący zamknął za sobą drzwi.
— Poznałam pana od pierwszej chwili! — odpowiedziała wesoło. — Nie wiem,
dlaczego wierzyłam zawsze, że pan kiedyś wróci do starych kątów. Podała mu rękę i
usiedli obok siebie.
— Opowiadano, że pan nie żyje — mówiła Lucy — ale nigdy w to nie wierzyłam.
Dowiedzielibyśmy się o tym, gdyby tak było.
— Jakże dużo czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania.
— Tak, a ileż rzeczy pan widział przez te lata włóczęgi, podczas gdy ja się nie
ruszałam z tej cichej mieściny! — Twarz jej spoważniała. — Pan wie, że mój mąż nie
żyje od wielu lat? Jestem teraz starą, samotną kobietą w porównaniu z tym, czym
byłam, jakkolwiek córki pana Downe'a, już zamężne, starają się umilić mi życie.
— Ja także jestem starym samotnym człowiekiem i byłem nim przez całe te
dwadzieścia lat.
— Gdzież pan przebywał? I dlaczego pan tak tajemniczo wyjechał?
— Przebywałem trochę w Ameryce, trochę w Australii, przez jakiś czas w
Indiach i na Przylądku Dobrej Nadziei; włóczyłem się wszędzie, nie popasając nigdzie
dłużej, o ile sobie przypominam, a jednak przeleciało przeszło dwadzieścia lat. Kiedy
człowiek dochodzi do mojego wieku, parę lat przebiega jak jeden rok! Na drugie pani
zapytanie, dlaczego wyjechałem tak tajemniczo, nie potrzebuję chyba odpowiadać.
Pani musiała chyba odgadnąć przyczynę.
— Nie, niczego nie odgadłam, ani ja, ani Karol — odpowiedziała z prostotą — i
o ile wiem, nikt nie domyślał się przyczyny.
— Nie może być! Niech się więc pani zastanowi raz jeszcze i spojrzy mi w oczy, i
powie, że się pani dalej niczego nie domyśla.
— Chyba nie przeze mnie? — powiedziała i zamilkła zdumiona. Barnet skinął
głową i uśmiechnął się raz jeszcze, ale jego uśmiech był smutniejszy od jej uśmiechu.
— Dlatego, że wyszłam za Karola?
— Tak, tylko dlatego, że pani wyszła za Karola w tym samym dniu, w którym
odzyskałem wolność i miałem prawo prosić o pani rękę. Moja żona umarła na
dwadzieścia cztery godziny przed waszym ślubem. Daty wyjazdu nie mogłem odwlec
ze względu na jej pogrzeb, a raz wyjechawszy, wiedziałem, że nie mam do czego
wracać, i odpowiednio uregulowałem swoje sprawy.
Jej twarz przybrała wyraz pewnego zastanowienia, objęła go wzrokiem, w
którym malowało się żywe zainteresowanie.
— Nigdy mi to nie przyszło do głowy — rzekła. — Wiedziałam, oczywiście, że
pan w swoim czasie miał jakąś gorętszą sympatię dla mnie, ale sądziłam, że to
przeszło. Zresztą zawsze mi się zdawało, że pańska żona jeszcze żyła wtedy, kiedy ja
brałam ślub. Jakaż ja byłam tępa! Ale pan wypije ze mną herbatę, prawda? Odkąd
mój mąż nie żyje, nie jadam nigdy gorącej kolacji, poprzestaję na lekkiej wieczerzy o
tej porze. Zechce pan dotrzymać mi towarzystwa, prawda?
Podróżny chętnie się zgodził i wniesiono herbatę. Zasiedli przy stoliku i
gawędzili beztrosko, nie oglądając się na godzinę. Teraz dopiero Barnet rozejrzał się
swobodnie po pokoju i powiedział:
— Wszystko to samo, a jakże się zmieniło! Gdy byłem tu po raz ostatni, w
miejscu, gdzie stoi fortepian, leżała deska na kozłach, a na niej próbki tapet.
Przerzucałem te próbki. Nagle w drzwiach stanął mój służący i wręczył mi list. To
Downe zawiadamiał mnie, że dziś bierze ślub z panią. Nie wybierałem dalej tapet,
podarłem je wszystkie i wybiegłem z domu. Nie przekroczyłem jego progów aż do tej
chwili.
— Ach, teraz rozumiem wszystko — wyszeptała.
Powstali oboje od stołu i podeszli do kominka. Lucy wsparła się o gzyms nad
kominkiem, który był na poziomie jej ramienia, on zaś położył rękę na gzymsie, tuż
obok.
— Lucy — rzekł — lepiej późno niż nigdy. Czy zgodzisz się zostać moją żoną?
Cofnęła się, a jej zaskoczenie wywołało jeszcze większe zaskoczenie u Barneta,
który nie rozumiał, dlaczego ją to tak zdumiało. Trudno było uwierzyć, żeby ona nie
domyśliła się prawdy, a rozum i spostrzegawczość wskazywały wyraźnie, że nie gra
komedii.
— Pan mnie zupełnie zaskoczył tym pytaniem! — odpowiedziała z
wymuszonym śmiechem dowodzącym zaniepokojenia. Po raz pierwszy zdradziła
jakieś zakłopotanie. Dodała pospiesznie:
— Za nic w świecie nie wyszłabym za pana.
— Po tym wszystkim! Dlaczego?
— Bo jak by to powiedzieć, ale chyba mogę to powiedzieć, gdyby mi przyszło na
myśl powtórnie wyjść za mąż, wybrałabym pana spośród wszystkich ludzi, jakich
kiedykolwiek znałam. Ale mnie się nic podobnego nie śni, po prostu nie przyszło mi to
nigdy do głowy. Nie mam najmniejszego zamiaru wychodzić po raz drugi za mąż.
— Gdy jednak chodzi o mnie, czy nie mogłaby pani cokolwiek ustąpić ze swych
zasad?
— Drogi panie — odpowiedziała z lekkim, niespokojnym śmiechem — dla pana
uczyniłabym więcej niż dla kogokolwiek na świecie, ale pan nawet nie wie, czego pan
żąda. To rzecz niemożliwa, nie powiem oczywiście, że śmieszna, bo widzę, że pan to
mówi poważnie, a powaga nie jest dla mnie nigdy śmieszna.
— Tak — rzekł Barnet z wolna, puszczając jej rękę, którą ujął w momencie
oświadczyn — mówiłem poważnie. Prawda, że decyzja, jaką powziąłem przed dwoma
miesiącami na Przylądku Dobrej Nadziei, była raczej nagła i, jak widzę, nie dość
przemyślana. Niemniej z całą powagą powtarzam moją prośbę.
— A ja odmawiam. Z największą serdecznością, z najlepszymi uczuciami muszę
oświadczyć, że nie chcę powtórnie wyjść za mąż.
— No, nic się złego nie stało — rzekł z tym zrezygnowanym a serdecznym
humorem, jaki się u niego przejawiał dawniej w trudnych okolicznościach życia. —
Jeśli pani mnie nie chce, muszę się z tym pogodzić. — To mówiąc, spojrzał na zegar.
— Czy pani zauważyła, jak jest późno? Musiałem być bardzo pochłonięty rozmową!
Odprowadziła go do hallu, pomogła włożyć płaszcz i sama podeszła z nim do
drzwi wejściowych.
— Dobranoc — rzekł Barnet już na progu, stojąc w pełnym świetle lampy. —
Mam nadzieję, że nie obraziłem pani.
— Oczywiście, że nie. A ja pana?
— Zastanowię się jeszcze nad tym — odrzekł żartobliwie. — Dobranoc!
Odprowadziła go wzrokiem do furtki, a gdy ucichły jego kroki na drodze, cicho
zamknęła za sobą drzwi. Powróciwszy do pokoju skromna wdowa zapadła w głęboką
zadumę i z bardzo nisko spuszczonymi oczyma rozważała słowa swego gościa. Pełne
uprzejmości opanowanie, wykazane przez Barneta po doznanym ciosie jej odmowy,
uczyniło na niej ogromne wrażenie. Mimo że ta odmowa pozbawiła sensu długi okres
próby, jaki Barnet sobie narzucił, nie okazał gniewu i przyjął tak filozoficznie jej
słowa, jakby nie zasługiwał na lepsze. To była postawa dżentelmena, więcej niż
dżentelmena, ta postawa zawierała w sobie bohaterstwo i wielkość. Im dłużej trwało
jej rozmyślanie, tym większe budziły się w niej wątpliwości, czy słusznie postąpiła
odtrącając go tak nieodwołalnie. Udała się do swej sypialni mocno niezadowolona z
siebie. Przeglądając się w zwierciadle, doszła do wniosku, że niewiele pozostało z jej
dawnych wdzięków, wyznanie Barneta nie było hołdem impulsywnej natury,
złożonym jej oczom i policzkom, dowodziło więc głębokiego, niezachwianego uczucia,
które zasługiwało na serdeczniejszą ocenę. Ku swej radości przypomniała sobie, że
Barnet zatrzymał się w hotelu “Pod Czarnym Bykiem", o czym wspomniał w
rozmowie. Jeśli więc wrodzona delikatność powstrzyma go od odwiedzin nazajutrz
lub pojutrze, będzie mogła posłać mu w liście kilka serdecznych słów. Nie zamierzała
bynajmniej od razu zmieniać swej decyzji, postanowiła jednak pozwolić sobie na
rozważenie sprawy od nowa, jak na szlachetną kobietę przystało.
Nadszedł i przeminął następny dzień, ale Barnet się nie zjawił. Za każdym
dzwonkiem młodzieńczy rumieniec wypływał na policzki Lucy, a w towarzystwie
innych ludzi zdradzała roztargnienie. Wieczorem chodziła po pokojach tam i z
powrotem, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Życie wydawało się czymś zasadniczo innym
niż przed dwudziestu czterema godzinami!
Wymykający się kontroli, dręczący sentyment przeobrażał się w określoną
nadzieję; zanim zegar wybił dziesiątą, Lucy była już tak świadoma tego uczucia, że
niejako stała się symbolicznym jego uosobieniem. Krótko mówiąc, jej zainteresowanie
osobą Barneta, przypominające dawne młodzieńcze lata, doprowadziło ją teraz do
zadania kłamu swym wczorajszym słowom i przerodziło się w jawną tęsknotę.
Nazajutrz wyszła wczesnym rankiem z domu w nadziei, że go spotka na ulicy.
Piękno przygody pochłonęło ją całą, szła przez miasto na pola, z pól na wybrzeże, nie
zdając sobie sprawy z odległości, aż zmęczenie ścięło ją nóg. Barneta nie było nigdzie.
Wieczorem zdobyła się na krok w tych okolicznościach uzasadniony: przesłała mu do
hotelu liścik zapraszający go na herbatę, punktualnie na godzinę szóstą. Podpisała się
“Lucy"
Po kwadransie posłaniec powrócił z wiadomością, że pan Barnet opuścił hotel
wczesnym rankiem poprzedniego dnia, mówiąc, że prawdopodobnie powróci w ciągu
tygodnia.
Pani Downe kazała odnieść list do hotelu z poleceniem, aby mu był doręczony
natychmiast po przyjeździe. Ani nazajutrz, ani na trzeci dzień nie było wiadomości z
hotelu. Lucy spędziła dwie bezsenne noce, w czasie których spała może pół godziny.
W sobotę, odsuwając na bok wszelkie względy, poszła sama do gospody “Pod
Czarnym Bykiem" i dokładnie przepytała służbę. Pan Barnet wspomniał wprawdzie,
że może powróci w czwartek albo w piątek, ale nie kazał rezerwować dla siebie
pokoju, o ile sam nie da znać o przyjeździe. Adresu nie zostawił.
Lucy ze smutkiem wycofała swój list i postanowiła czekać.
Czekała długie lata, ale Barnet nie wrócił już nigdy.
Kwiecień, 1880