Professional Documents
Culture Documents
Opowiadania
Kość niezgody......................................................3
Niegodny..............................................................7
Spotkanie.............................................................17
Juan Murańa........................................................22
Stara pani.............................................................26
Pojedynek............................................................30
Inny pojedynek....................................................35
Guayaquil............................................................39
Raport Brodiego...................................................51
Kość niezgody
Druga Księga Królewska, I 26
Nilsonowie lubili baby, ale jak dotąd scenerią ich miłosnych przygód
były ciemne zaułki i domy publiczne. Toteż bardzo się dziwiono, gdy
Cristián wziął do domu Julianę Burgos. Co prawda zyskiwał tym sposobem
służącą, ale było faktem, że obsypał ją tanimi błyskotkami i prowadzał ze
sobą na zabawy, na te biedne zabawy w conventillos*, gdzie zabronione
były quebrada i corte* i wciąż jeszcze tańczono przy pełnym świetle.
Juliana miała ciemną skórę, oczy w kształcie migdałów; wystarczyło
spojrzeć na nią, by zaczynała się uśmiechać. Na tle ubogiej dzielnicy, pełnej
kobiet zniszczonych przez pracę i brak pielęgnacji, całkiem dobrze się
przedstawiała.
Od tej nocy dzielili ją między siebie. Nikt nie pozna szczegółów tej
haniebnej spółki, obrażającej uczucia całego miasteczka. Jakoś to szło przez
parę tygodni, nie mogło jednak trwać. Bracia nie wymawiali między sobą
imienia Juliany, nawet gdy trzeba było ją zawołać, ale szukali i znajdowali
powody do sprzeczek. Spierali się o sprzedaż skór, choć w gruncie rzeczy
chodziło o co innego. Cristián nieraz podnosił głos, Eduardo milczał. Sami
nie wiedząc, co robią, pilnowali się wzajemnie. Na głuchej prowincji ludzie
nie przyznają innym, nie przyznają nawet przed sobą, że stosunek do
kobiety może być czymś więcej niż pożądaniem i zaspokajaniem go, ale
obaj kochali Julianę. To ich w jakiś sposób upokarzało.
O ile się nie mylę, interes Parda leżał trochę bardziej na południe.
Pojechali Camino de las Tropas, potem zjechali w bok. Nocą pola
wydawały się nie mieć kresu.
Opowiem panu coś, czego nigdy nie opowiadałem nikomu. Nie znają
tej sprawy najbliżsi przyjaciele, nie zna jej nawet Ana, moja żona. Ale
wydarzyła się ona tak dawno temu, że dzisiaj mogę mówić o tym w taki
sposób, jakby to nie dotyczyło mnie. Może zrobi pan z tego opowiadanie,
ozdobiwszy je nieodzownymi sztyletami. Nie wiem, czy wspominałem
panu kiedyś, że pochodzę z Entre Rios. Nie powiem, że byliśmy
żydowskimi gauczami, bo nie ma żydowskich gauczów, ale byliśmy
kupcami i farmerami jednocześnie. Urodziłem się w Urdinarrain, które
zaledwie pamiętam; kiedy rodzice przenieśli się do Buenos Aires, gdzie
otworzyli sklep, byłem bardzo mały. O parę ulic od nas płynęło Maldonado,
za nim zaczynały się nie zabudowane działki.
Człowiek z San Cristóbal zabrał się, jak stał, z grzywą i wąsami. Może
i nie był mniej odważny od Ferrariego, ale wiedział, że tu będzie miał do
czynienia z całą bandą.
Wzruszył ramionami, ukłonił się nam i już ruszał w swoją stronę, ale
jeszcze zwrócił się do mnie:
Sam nie wiem, jak dalej o tym mówić. Teraz wyrobiłem sobie pozycję,
mam tę księgarnię, którą lubię, znam się na książkach, szczycę się
przyjaźnią wielu ludzi, między innymi pańską, mam żonę i dzieci, należę
do partii socjalistycznej, jestem dobrym Argen-tyńczykiem i dobrym
Żydem, człowiekiem ogólnie szanowanym. Dziś jestem już prawie łysy.
Wtedy byłem biednym prostym chłopakiem, miałem niemal czerwone
włosy, żyłem w nędznej portowej dzielnicy; wszyscy patrzyli na mnie z
góry. Jak to zawsze młodzi, chciałem być taki jak wszyscy, jak inni. Żeby
skończyć z Jakubem, przezwałem się Santiago, ale cóż, Fischbein pozostał.
Wszyscy widzimy się na podobieństwo tego, jak nas widzą inni. Ludzie
pogardzali mną, zacząłem więc sam sobą pogardzać. W owych czasach, a
przede wszystkim w tamtym środowisku, liczyła się odwaga; wiedziałem,
że jestem tchórzem. Kobiety onieśmielały mnie; wstydziłem się swojej
lękliwej cnoty, swego braku doświadczenia. Nie miałem przyjaciół w moim
wieku.
Ferrari wskazał don Eliseo inne miejsce, abym mógł usiąść po jego
lewej ręce. Byłem zmieszany, bałem się, czy nie wspomni o epizodzie
sprzed paru dni. Nic podobnego jednak nie zaszło; mówili o kobietach, o
kartach, o zebraniach, o gitarzyście, na którego czekali i który się nie
zjawiał, o sprawach miejscowych. Z początku ciężko im szło
zaakceptowanie mnie, ale potem pogodzili się z tym, bo taka była wola
Ferrariego. Mimo że nosili przeważnie włoskie nazwiska, każdy z nich miał
się (i był uważany przez innych) za Argentyńczyka i nawet gaucza. Byli to
przeważnie rzeźnicy lub pracownicy rzeźni miejskich; stykali się ze
zwierzętami, i to upodabniało ich do chłopów. Podejrzewam, że ich
najgorętszym pragnieniem było życie na wzór Juana Moreiry*. Przezwali
mnie “Rudzielcem", ale nie było w tym pogardy. To oni nauczyli mnie palić
i wielu innych rzeczy.
W burdelu przy ulicy Junín ktoś mnie kiedyś zapytał, czy jestem
przyjacielem Francisca Ferrariego. Odpowiedziałem, że nie, czując, iż
odpowiedź twierdząca zabrzmiałaby jak przechwałka.
Przyjaźń nie mniej jest tajemnicza niżeli miłość czy też jakiekolwiek
inne oblicze zamętu, który nazywamy życiem. Czasem wydawało mi się, że
jedyną rzeczą pozbawioną tajemnicy jest szczęście, bo się samo
usprawiedliwia. Faktem jest, że Francisco Ferrari, twardy, mocny, odważny,
w stosunku do mnie, nędznika, tę przyjaźń objawiał. Ja zaś czułem, że się
myli, że nie jestem jej godny. Chciałem zniknąć mu z oczu, lecz nie
pozwolił mi na to. Mój niepokój powiększała jeszcze dezaprobata matki;
nie godziła się ona na moją zażyłość z tymi, których nazywała mętami, a
których naśladowałem. Ale w tym wszystkim ważny był tylko mój stosunek
do Ferrariego, nie nikczemne fakty, których dziś już nie żałuję; póki trwa
żal, trwa wina.
— Ufa mi pan?
Powiedział mi:
— Pan zna mnie najwyżej ze słyszenia, ale ja wiem, kim pan jest.
Nazywam się Rosendo Juárez. Może nieboszczyk Paredes wspominał panu
o mnie. Stary miał swoje słabostki. Lubił blagować, ale nie żeby chciał
kłamać, po prostu żeby jakoś ludzi rozerwać. Dziś nie mamy nic lepszego
do roboty, więc opowiem panu całą prawdę o owej nocy, o tej nocy, kiedy
zadźgano Koniokrada. Pan to opisał w opowiadaniu, którego nie jestem w
stanie ocenić, ale chciałbym, żeby się pan dowiedział, jak było naprawdę.
— Wygląda, że to ja wróciłem.
Przez całą noc wierciłem się na łóżku, nie mogąc zasnąć. O świcie
przyszło po mnie dwóch policjantów. Nieboszczka matka zaczęła
wrzeszczeć wniebogłosy. Poprowadzili mnie jak kryminalistę. Dwie doby
spędziłem w areszcie. Nikt do mnie nie przyszedł prócz Luisa Irali,
prawdziwego przyjaciela, któremu zresztą nie dali zobaczyć się ze mną.
Któregoś ranka przysłał po mnie komisarz. Siedział na krześle, nawet na
mnie nie spojrzał.
— To ty załatwiłeś Garmendię?
— Jeżeli się zgodzisz, posiedzisz tylko parę dni. Potem cię wypuszczę.
Don Nicolás Paredes obiecał mi zająć się tobą.
— Dobrze ci radzę, nie pchaj się w żadne afery ani z powodu tego, co
ludzie powiedzą, ani z powodu kobiety, która cię nie kocha.
— Nie o nią mi chodzi. Chłop, który przez pięć minut z rzędu myśli o
tej samej babie, nie jest mężczyzną, lecz pedałem. Casilda nie ma serca.
Ostatniej nocy, jak byliśmy razem, powiedziała mi, że już jestem stary.
— Prawdę ci powiedziała.
— Nie wiem, ale mojego życia nie należy brać za przykład. Jestem
chłopakiem, który żeby nie siedzieć w mamrze, sprzedał się politykom.
Susanie Bombal
Ten, kto czyta rano gazetę, robi to, żeby nie myśleć albo żeby sobie
przygotować temat do popołudniowej pogawędki, nic więc dziwnego, że
nikt już nie pamięta — a jeżeli, to jak przez sen — wypadku, w swoim
czasie głośnego i dyskutowanego, Duncana i Maneca Uriarte. W dodatku
wydarzenie to rozegrało się w 1910, w roku komety i Centenario*, i tyle,
tyle rzeczy od tamtych lat posiedliśmy i potracili. Jego bohaterowie już nie
żyją, a świadkowie uroczyście przysięgli milczeć. Ja także podnosiłem
rękę, by przysięgać, i odczułem ważność tego aktu z całą romantyczną
powagą moich dziewięciu czy może dziesięciu lat. Nie wiem, czy inni
zauważyli, że ja także dałem słowo; nie wiem, czy oni dotrzymali swego.
Trudno; oto ta historia, z nieuniknionymi wariacjami, jakie wnosi czas i
dobra lub zła literatura.
Gościło tam nie więcej niż dwanaście osób, sami dorośli. Najstarszy,
jak się później dowiedziałem, nie miał trzydziestu lat. Byli — szybko to
zrozumiałem — znawcami spraw, w których do dziś jestem ignorantem, jak
konie wyścigowe, moda, pojazdy, kosztowne kobiety. Nikt nie naraził na
szwank mojej nieśmiałości, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Baranina —
przyrządzana z powolną starannością przez któregoś z parobków — długo
zatrzymała nas w obszernej jadalni. Dyskutowano o rocznikach wina.
Znalazła się gitara. O ile pamiętam, mój kuzyn zanucił gauczowską balladę
Eliasa Regulesa, a potem zaczął mówić jakieś wiersze w lunfardo, w owym
obowiązującym lunfardo tamtych lat, na temat pojedynku na noże w domu
przy ulicy Junin. Przyniesiono kawę i cygara. Ani słowa o powrocie do
domu. Czułem — jak to wyraził Lugones — niepokój zbyt późnej godziny.
Nie zamierzałem patrzeć na zegar. Aby ukryć moją samotność dziecka
między dorosłymi, bez przyjemności wychyliłem jeden czy dwa kieliszki
wina. Uriarte krzykliwie zaproponował Duncanowi, by we dwóch zagrali w
pokera. Ktoś zwrócił uwagę, że to bardzo ubogi rodzaj gry, i zasugerował
rozegranie partii we czwórkę. Duncan poparł go, lecz Uriarte, z uporem,
którego ani rozumiałem, ani usiłowałem rozumieć, obstawał przy swoim.
Poza truco, którego właściwym celem jest zapełnienie czasu psikusami i
rymami, oraz skromnym labiryntem pasjansów, nigdy nie lubiłem kart.
Ulotniłem się niezauważony. Wielkie domisko nieznajome i ciemne (tylko
w jadalni paliło się światło) to dla dziecka więcej niż nieznany kraj dla
podróżnika. Krok za krokiem badałem pokoje. Przypominam sobie salę
bilardową, oszkloną galerię o szybach w kształcie prostokątów i rombów,
dwa bujane fotele i okno, przez które widać było altanę. Zgubiłem się w
ciemnościach. Gospodarz, którego imienia po latach nie pomnę, Acevedo
czy też Acébal, odnalazł mnie w końcu. Powodowany dobrocią czy też
próżnością kolekcjonera zaprowadził mnie do oszklonej gablotki. Kiedy
zapalił lampę, zobaczyłem, że zawierała białą broń. Były to noże osławione
przez tych, co ich używali. Powiedział mi, że miał majątek pod Pergamino i
że jeżdżąc tam i z powrotem po prowincji kolekcjonował to, co udało mu
się znaleźć. Otworzył gablotkę i nie patrząc na kartki z objaśnieniami,
zaczął mi opowiadać historię każdego kordelasa, brzmiącą prawie zawsze
tak samo, różniącą się tylko datą i miejscem. Zapytałem, czy w jego zbiorze
figuruje sztylet Moreiry, ówczesnego archetypu gaucza, którego potem
zastąpili Martin Fierro i Don Segundo Sombra. Musiał przyznać, że takiego
nie ma, ale może pokazać mi identyczny, z głowicą w kształcie litery U.
Przerwały mu jakieś zagniewane głosy. Natychmiast zamknął gablotkę;
poszedłem za nim.
Uriarte wrzeszczał, że przeciwnik go oszukał. Przyjaciele zgromadzili
się wokół. Jak pamiętam, Duncan był wyższy od innych, mocno
zbudowany, trochę zgarbiony w ramionach, bez wyrazu, o jasnych, niemal
białych włosach. Maneco Uriarte był nerwowy i ciemnej karnacji, może z
domieszką indiańskiej krwi, z rzadkim niesfornym wąsem. Było jasne, że
wszyscy są pijani; nie wiem, czy po podłodze walały się jakiś butelki, czy
też tak mi się dziś wydaje z powodu zbyt częstego chodzenia do kina.
Obelgi Uriartego nie ustawały, z początku tylko ostre, potem już
drastyczne. Duncan zdawał się go nie słyszeć; w końcu, jakby znużony,
wstał i zdzielił go pięścią. Leżąc na ziemi, Uriarte krzyczał, że nie daruje
zniewagi, i wyzwał go do bójki. Duncan odmówił i dodał jakby w
charakterze wyjaśnienia:
Tradycja wymaga, by ludzie, którzy mają się bić, nie chcąc obrazić
domu, w którym się znajdują, wyszli na dwór. Pół żartem, pół serio
zagłębiliśmy się w wilgoć nocy. Nie upoiłem się winem, ale tym, co się
działo; pragnąłem, by ktoś kogoś zabił, aby kiedyś mieć co opowiadać,
mieć co wspominać. Możliwe, że w owej chwili tamci nie byli doroślejsi
ode mnie. Czułem, jakby jakiś wir porywał nas wówczas do zguby. Nikt nie
przywiązywał wagi do oskarżeń Maneca; wszyscy kładli je na karb
zadawnionej rywalizacji, wzmożonej pod wpływem wina.
Ale oni już walczyli. Z początku niezdarnie, jakby bojąc się zranić; z
początku patrząc tylko na broń, ale potem już na przeciwnika. Uriarte
zapomniał o swej złości, Duncan o swej obojętności czy też pogardzie.
Niebezpieczeństwo odmieniło ich; teraz byli to już dwaj mężczyźni, którzy
walczyli, a nie dwaj chłopcy. Wyobrażałem sobie walkę jako jeden wielki
stalowy chaos, tymczasem mogłem śledzić ją niemal tak dokładnie jak
rozgrywkę szachową. Upływ lat mógł, rzecz jasna, przerysować albo
zamazać to, co widziałem. Nie wiem, jak długo to trwało. Bywają
wydarzenia wymykające się ustalonym miarom czasu.
Ale nikt nie odważył się interweniować. Uriarte musiał się cofnąć.
Wtedy Duncan zaatakował go. Ciała niemal się dotykały. Ostrze Uriartego
szukało twarzy Duncana. Nagle wydało nam się krótsze, bo zagłębiło się w
piersi. Duncan upadł na trawnik. Wtedy właśnie powiedział bardzo cicho:
Nie chciałem już dłużej tego oglądać. To, czego pragnąłem, spełniło
się i załamało mnie. Lafinur mówił mi później, że musieli użyć siły, żeby
wyrwać broń. Zrobiono tajną naradę i zdecydowano kłamać możliwie jak
najmniej, tyle by z pojedynku na noże zrobić pojedynek na szpady.
Czterech ze świadków zgodziło się na role sekundantów, wśród nich
Acébal. W Buenos Aires wszystko można załatwić; zawsze ktoś ma
jakiegoś przyjaciela.
W ciągu następnych lat wiele razy chciałem zwierzyć się z tej historii
któremuś z przyjaciół, ale zawsze dochodziłem do wniosku, że przyjemniej
było mieć tajemnicę niż mówić o niej. Około 1929 roku przypadkowa
rozmowa sprawiła, że przerwałem to długie milczenie. Emerytowany
komisarz policji don José Olave opowiadał mi historie nożowników z
wybrzeży La Platy w okolicach Retiro; mówił, że ci ludzie, jeśli chcą
zlikwidować przeciwnika, są zdolni do każdej podłości, nie stosują się do
żadnych reguł i że przed owym wymyślnym operowaniem sztyletami, o
którym dziś się czyta w powieściach i ogląda na scenie, niemal nie bywało
prawdziwych pojedynków na noże. Wyznałem, że sam byłem świadkiem
jednego z nich, i opowiedziałem mu, co wydarzyło się przed tyloma laty.
Wysłuchał mnie z zawodową uwagą, a potem powiedział:
Dziewięciu czy też dziesięciu ludzi, dziś już nieżyjących, widziało to,
co widziały moje oczy — jak nóż wchodził w ciało i jak ciało upadło na
ziemię — ale to, co widzieliśmy, to był finał innej, dawniejszej sprawy.
Maneco Uriarte nie zabił Duncana. Noże tu walczyły, nie ludzie. Spały
obok siebie, w szklanej gablotce, dopóki nie obudziły ich dłonie. Może
zadrżały, gdy je obudzono? Dlatego zadrżała ręka Uriartego, dlatego
zadrżała dłoń Duncana. One umiały walczyć — one, a nie ich narzędzia,
ludzie — i dobrze walczyły tej nocy. Długo się szukały, po długich drogach,
i wreszcie się znalazły, kiedy ich gauczowie byli już prochem. W ich
żelazie drzemała przyczajona ludzka niechęć.
Rzeczy trwają dłużej niż ludzie. Któż wie, czy nie spotkają się znowu,
czy to już koniec historii.
Juan Murańa
— Jego żoną była moja ciotka Florentina. Może chcesz poznać jej
historię?
Moja matka nigdy nie pogodziła się z tym, że jej siostra połączyła
swoje życie z życiem Juana Muranii, który w jej pojęciu był bandziorem, a
w oczach ciotki Florentiny — człowiekiem czynu. Na temat jego śmierci
krążyły różne opowieści. Jedni mówili, że pewnej nocy, na zakręcie ulicy
Coronel, spadł po pijanemu z kozła i rozbił sobie łeb o kamienie. Inni, że
uciekając przed prawem trafił do Urugwaju. Moja matka, która nie znosiła
szwagra, nigdy mi nie powiedziała, co naprawdę zaszło. Byłem wtedy mały
i w ogóle go nie pamiętam.
Nie wiem, jak długo trwał ten stan niepokoju. Kiedyś twój
nieboszczyk ojciec powiedział nam, że czasu nie należy mierzyć na dni, tak
jak się mierzy pieniądze na centy i pesos, bo pesos są jednakowe, a każdy
dzień, nawet każda godzina, różnią się od siebie. Nie zrozumiałem, o co mu
chodziło, ale zapamiętałem to zdanie. Pewnej nocy miałem sen, który
zmienił się w koszmar. Śnił mi się wuj Juan. Nigdy go nie znałem, ale
wyobrażałem go sobie jako człowieka tęgawego, o z lekka indiańskim
typie, przerzedzonych wąsach i długich włosach. Szliśmy na południe
pośród kamieniołomów i chwastów, ale te kamieniołomy i te chwasty były
jednocześnie ulicą Thames. W tym śnie słońce stało wysoko na niebie. Wuj
Juan był czarno ubrany; zatrzymał się obok czegoś w rodzaju rusztowania
ustawionego w wąskim przejściu, wsunął rękę pod marynarkę na wysokości
serca, ale nie jak ktoś, kto chce wyciągnąć broń, raczej jak ktoś, kto chce ją
ukryć. Smutnym głosem zwrócił się do mnie: “Bardzo się zmieniłem",
wyjął dłoń spod marynarki i zobaczyłem, że zakończona jest szponami
sępa. Obudziłem się, krzycząc w ciemnościach.
Wtedy zbrodnie nie były częste; ta stała się tematem rozmów na całe
miesiące. Przypomnij sobie zresztą, ile się mówiło o Melenie, Campanie i
Silleterze. Jedyną osobą w Buenos Aires, której to nie poruszyło, była
ciotka Florentina. Ze starczym uporem powtarzała:
Ukryty pojedynek już się rozpoczął. Marta była nie tylko artystką;
głęboko zaangażowana w to, co bez ujmy można nazwać stroną
administracyjną sztuki, pełniła funkcję zastępcy sekretarza stowarzyszenia
zwanego “Kółkiem Giotta". W połowie 1955 roku udało jej się
doprowadzić do tego, że Klara, przyjęta uprzednio do stowarzyszenia,
weszła do jego władz jako członek zarządu. Fakt ten, pozornie bez
znaczenia, zasługuje na uwagę: Marta poparła przyjaciółkę, jest bowiem
bezsporne (acz tajemnicze), że osoba, która wyświadcza przysługę, w jakiś
sposób stoi wyżej od tej, która z tej przysługi korzysta.
Każdy z nas uważa, że krąg jego życia jest pospolity, że losy innych są
lepsze. Kult gauczów i Beatus ille* to tęsknoty miasta; Klara Glencairn i
Marta, znużone rutyną dostatku, tęskniły do świata sztuki, do ludzi, którzy
poświęcili się tworzeniu rzeczy pięknych. Przypuszczam, że w niebie
błogosławieni uważają, iż zalety tego miejsca zostały wyolbrzymione przez
teologów, którzy nigdy w nim nie byli. Może nawet w piekle potępieni
mają mu coś do zarzucenia.
Nie wiem już, czy fakty, o których opowiem, są przyczyną czy też
skutkiem. Cardoso nie tyle z miłości, ile aby zabić czas, zaczął uwodzić
sąsiadkę imieniem Serviliana. Wystarczyło, że dowiedział się o tym
Silveira, a zabrał się do niej na swój sposób i w końcu sprowadził do siebie
na ranczo. Po paru miesiącach jednak wyrzucił ją, bo mu się znudziła.
Dziewczyna, pełna urazy, chciała schronić się pod opiekę Cardosa; ten
spędził z nią jedną noc, a nazajutrz w południe wygonił. Nie chciał resztek
po tamtym.
Nie zobaczę, jak szczyt Higuerota odbija się w wodach zatoki Placido,
nie pojadę do Estado Occidental, w tej bibliotece, którą z Buenos Aires
wyobrażałem sobie na tyle sposobów, a która niewątpliwie ma swoją
określoną formę i swe rosnące cienie, nie odczytam pisma Bolivara.
— Otóż i mój pierwszy, ale nie ostatni błąd! Żywię się tekstami,
potykam się więc i upadam. W panu ta interesująca przeszłość żyje!
— Tak. Dzięki tej szykującej się właśnie podróży mam zaszczyt gościć
pana — odparłem.
Przez jego słowa nie przebijało ani wyzwanie, ani drwina. Były
wyrazem woli, która czyniła z przyszłości coś równie nieodwracalnego, jak
przeszłość. Nie argumenty były ważne: siła tkwiła w samym człowieku, nie
w jego dialektyce. Zimmermann mówił dalej, z pedagogiczną powolnością:
Zimmermann odpowiedział:
— To musi być dziwne miasto. Nie znam go, ale pierwszą niemiecką
książką, jaką czytałem, był “Golem" Meyrinka.
Zimmermann odpowiedział:
Odpowiedziałem:
Prosił z naciskiem, bym się nie troszczył o jego podróż (o jej “wykon",
jak się obrzydliwie wyraził). Po czym wyjął z portfela list ode mnie do
ministra, w którym tłumaczę powody mojej rezygnacji oraz
wyszczególniam zalety doktora Zimmermanna, i wsunął mi do ręki pióro,
bym go podpisał. Kiedy go chował, nie mogłem nie dojrzeć lotniczego
biletu Eze-iza-Sulaco.
Następny dzień zaczął się tak jak poprzednie, tyle tylko że ojciec
zapytał Espinosę, czy Chrystus pozwolił się zabić po to, aby zbawić
wszystkich ludzi. Espinosa, który był wolnomyślicielem, ale który poczuł
się w obowiązku wyjaśnienia tego, co czytał, odparł:
— A co to jest piekło?
Bał się, czy rządca nie zażąda od niego wyjaśnień na temat tego, co
zdarzyło się w nocy z jego córką.
Potem Espinosa położył się, aby przespać sjestę, lecz lekki sen ciągle
przerywały mu powtarzające się uderzenia młotka i jakieś nieokreślone
przeczucie, że coś się stanie. Pod wieczór wstał i wyszedł na korytarz.
Jakby myśląc na głos, powiedział:
Ich język jest zawiły. Nie jest podobny do żadnego z tych, o których
mam pojęcie. Nie możemy mówić o częściach zdania, bo nie ma zdań.
Każde jedno-sylabowe słowo odpowiada pewnemu ogólnemu pojęciu
określonemu przez kontekst lub przez grymas. Na przykład słowo nrz
oznacza rozrzucenie albo plamy; może znaczyć gwiaździste niebo,
leoparda, stado ptaków, ospę, coś pokropionego, fakt rozbiegnięcia się albo
ucieczkę po klęsce. Hrl natomiast oznacza coś ścieśnionego, gęstego. Może
to być plemię, pień, kamień, stos kamieni, fakt ich gromadzenia, zebranie
czterech czarowników, związek cielesny i las. Inaczej wymówione albo z
inną mimiką każde z tych słów może mieć sens zupełnie przeciwny, ale nie
dziwmy się temu zbytnio. W naszym języku czasownik to cleave znaczy
rozdzielać i przywierać. Oczywiście nie ma zdań, nawet zdań ułomnych.
*
velorio (hiszp.) — zwyczaj nocnego czuwania przy zmarłym. (Przyp.
tłum.)
*
conventillo (hiszp.) — dom z patiem pośrodku, na które wychodzą pokoje,
zamieszkane przez ubogie rodziny. (Przyp. tłum.)
*
quebrada, corte (hiszp.) — figury tanga. (Przyp. tłum.)
*
Juan Moreira — wyjęty spod prawa gauczo-bandyta. (Przyp. tłum.)
*
Centenario — setna rocznica argentyńskiej rewolucji majowej w 1810 r.
(Przyp. tłum.)
*
asado (hiszp.) — pieczenie barana na wolnym powietrzu. (Przyp. dum.)
*
Guerra Grande — wojna argentyńsko-urugwajska w latach 1843-1852.
(Przyp. tłum.)
*
Blancos (Biali) — partia urugwajska związana z właścicielami ziemskimi
z interioru. (Przyp. red.)
*
Godos — pogardliwe określenie Hiszpanów w Argentynie. (Przyp. tłum.)
*
Mazorca — tajna policja Rosasa, która dopuszczała się niebywałych
okrucieństw. (Przyp. tłum.)
*
Beatus ille (łac.) — “Szczęśliwy ten..."; początek “Epody" Horacego (II,
1) opiewającej uroki wsi. (Przyp. tłum.)
*
Mowa o wojnie domowej pomiędzy Blancos (zob. przyp. na s. 26) i
będącymi wówczas u władzy Colorados (Czerwoni) — partią
reprezentującą liberalną burżuazję z wybrzeża. Nazwy obu rywalizujących
ze sobą stronnictw urugwajskich pochodzą od koloru sztandarów z czasów
wojny domowej w 1836 r. (Przyp. red.)
*
mise au point (fr.) — tu: ostateczne wyjaśnienie. (Przyp. tłum.)
*
trop meublé (fr.) — zbyt przeładowana. (Przyp. tłum.)
*
bonnes fortunes (fr.) — przygód miłosnych. (Przyp. tłum.)
*
Głoska ch ma takie samo brzmienie jak w słowie lach. (Przyp. aut.)