You are on page 1of 83

Jorge Luis Borges

Opowiadania

(Przełożyła Zofia Chądzyńska)


Spis treści

Kość niezgody......................................................3

Niegodny..............................................................7

Opowieść Rosenda Juareza.................................12

Spotkanie.............................................................17

Juan Murańa........................................................22

Stara pani.............................................................26

Pojedynek............................................................30

Inny pojedynek....................................................35

Guayaquil............................................................39

Ewangelia według świętego Marka.....................46

Raport Brodiego...................................................51
Kość niezgody
Druga Księga Królewska, I 26

Mówią (co jest mało prawdopodobne), że historię tę opowiadał


Eduardo, młodszy z braci Nelsonów, w trakcie velorio* przed pogrzebem
starszego, Cristiána, który zmarł śmiercią naturalną w tysiąc osiemset
dziewięćdziesiątym którymś roku w prowincji Morón. Prawdą jest, że
między jednym a drugim kubkiem mate zasłyszał ją ktoś w czasie długiej,
zatraconej nocy i opowiedział Santiagowi Dabove, który z kolei
opowiedział ją mnie. W wiele lat potem powtórzono mi ją w Turdera, gdzie
się to wydarzyło. Druga wersja, trochę dokładniejsza, zasadniczo
potwierdzała opowieść Santiaga, ze zwykłymi w takich razach odmianami i
przeinaczeniami. Spisuję ją teraz, bo moim zdaniem zawiera w sobie
krótkie i tragiczne odbicie losów dawnych mieszkańców wybrzeży.
Postaram się zrobić to sumiennie, jakkolwiek już teraz przewiduję, że
ulegnę pokusie podkreślenia lub dorzucenia jakiegoś szczegółu.

W Turdera nazywano ich Nilsen. Proboszcz powiedział mi, iż jego


poprzednik nie bez zdziwienia wspominał, że w ich domu zobaczył kiedyś
stary, zniszczony egzemplarz Biblii w czarnej okładce, drukowany
gotyckimi czcionkami. Na ostatnich stronicach zauważył podopisywane
ręcznie nazwiska i daty. Była to jedyna książka w tym domu. Przypadkowa
kronika Nilsenów zagubiona tak, jak wszystko będzie kiedyś zagubione.
Dom, który już nie istnieje, zbudowany był z nie otynkowanych cegieł; sień
prowadziła na dwa patia, jedno wyłożone czerwonymi płytami, a drugie z
ubitej ziemi. Zresztą niewiele osób ich odwiedzało. Nilsenowie strzegli
swojej samotności. Sypiali na pryczach w zapuszczonych pokojach; ich
luksusem był koń, siodło, sztylet o krótkiej rękojeści, zadawanie szyku przy
sobocie i awanturnicze popijawy. Wiem, że byli wysocy, że mieli rudawe
czupryny; Dania lub Irlandia, o których nigdy nie słyszeli, płynęły w krwi
tych Kreolów. Okolica bała się “rudzielców", pewno mieli na sumieniu
niejedną śmierć. Kiedyś ramię w ramię walczyli z policją, mówiono, że
młodszy wdał się w bójkę z Juanem Iberrą, w której nie poszło mu źle, co
według tych, którzy znali się na rzeczy, mówiło samo za siebie. Imali się
różnych zajęć: pasterstwa, ćwiartowania bydła, kradzieży, a nieraz i gry.
Mieli opinię skąpców, chyba że alkohol lub karty zmieniały ich nagle w
rozrzutników. Nie wiadomo było, ani kto ich rodził, ani skąd przybyli;
posiadali wóz i parę wołów.

Wyglądem nie przypominali gatunku, od którego wzięła swą nazwę


cała Costa Brava. To i coś, czego nie znamy, pomaga zrozumieć, czemu
byli ze sobą tak związani. Poróżnić się z jednym — znaczyło zrobić sobie
dwóch wrogów.

Nilsonowie lubili baby, ale jak dotąd scenerią ich miłosnych przygód
były ciemne zaułki i domy publiczne. Toteż bardzo się dziwiono, gdy
Cristián wziął do domu Julianę Burgos. Co prawda zyskiwał tym sposobem
służącą, ale było faktem, że obsypał ją tanimi błyskotkami i prowadzał ze
sobą na zabawy, na te biedne zabawy w conventillos*, gdzie zabronione
były quebrada i corte* i wciąż jeszcze tańczono przy pełnym świetle.
Juliana miała ciemną skórę, oczy w kształcie migdałów; wystarczyło
spojrzeć na nią, by zaczynała się uśmiechać. Na tle ubogiej dzielnicy, pełnej
kobiet zniszczonych przez pracę i brak pielęgnacji, całkiem dobrze się
przedstawiała.

Z początku Eduardo towarzyszył im, ale potem pojechawszy w jakichś


sprawach do Arrecifes wrócił z dziewczyną, którą gdzieś po drodze
przygadał; po kilku dniach wyrzucił ją jednak. Zrobił się szorstki, zaczął
samotnie pić i nie widywał nikogo. Był zakochany w kobiecie Cristiána.
Okolica, która być może spostrzegła to wcześniej aniżeli on sam, ze
złośliwą satysfakcją obserwowała utajoną rywalizację braci.

Pewnego wieczoru, wracając dość późno z szynku, Eduardo zobaczył,


że u palisady uwiązany jest koń brata. Wystrojony Cristián czekał na niego
na patio, kobieta krążyła tam i na powrót z kubkiem mate w ręku. Cristián
zwrócił się do Eduarda:

— Jadę na zabawę do Fariasów. Zostawiam ci Julianę. Korzystaj z


niej, jeżeli będziesz miał ochotę.
W jego głosie było coś rozkazującego, ale była i czułość. Eduardo
popatrzył na niego długą chwilę: nie wiedział, jak się zachować. Cristián
wstał, pożegnał się z bratem, nie pożegnał się z Julianą, która była rzeczą,
wsiadł na konia i bez pośpiechu, truchtem odjechał.

Od tej nocy dzielili ją między siebie. Nikt nie pozna szczegółów tej
haniebnej spółki, obrażającej uczucia całego miasteczka. Jakoś to szło przez
parę tygodni, nie mogło jednak trwać. Bracia nie wymawiali między sobą
imienia Juliany, nawet gdy trzeba było ją zawołać, ale szukali i znajdowali
powody do sprzeczek. Spierali się o sprzedaż skór, choć w gruncie rzeczy
chodziło o co innego. Cristián nieraz podnosił głos, Eduardo milczał. Sami
nie wiedząc, co robią, pilnowali się wzajemnie. Na głuchej prowincji ludzie
nie przyznają innym, nie przyznają nawet przed sobą, że stosunek do
kobiety może być czymś więcej niż pożądaniem i zaspokajaniem go, ale
obaj kochali Julianę. To ich w jakiś sposób upokarzało.

Pewnego popołudnia, na placu Lomas, Eduardo spotkał Juana Iberrę,


który powinszował mu pierwszorzędnej dziewczyny, jaką sobie po
mistrzowsku sprokurował. Wtedy to właśnie Eduardo porwał się na niego;
nikt w jego obecności nie poważy się kpić z Cristiána.

Kobieta obsługiwała obydwóch ze zwierzęcą uległością, ale nie była w


stanie ukryć, że woli młodszego, tego, który wprawdzie nie odrzucił spółki,
nie był jednak tym, kto ją zaproponował.

Pewnego dnia kazali Julianie wystawić na pierwsze patio dwa krzesła i


odejść, bo mają ze sobą do pomówienia. Spodziewając się, że rozmowa
potrwa długo, poszła się położyć, ale bardzo szybko zbudzili ją, mówiąc, że
ma zapakować do torby wszystko, co posiada, wraz ze szklanym różańcem
i krzyżykiem, który miała po matce. Nic jej nie tłumacząc, wsadzili ją na
wóz i ruszyli w milczącą, uciążliwą podróż. Padało. Droga była ciężka,
dopiero koło piątej nad ranem dojechali do Morón. Tam sprzedali ją
właścicielce domu publicznego, dobili interesu. Cristián wziął pieniądze i
podzielił się nimi z bratem.

W Turdera Nilsenowie, do tej pory zagubieni w gmatwaninie (będącej


już nawykiem) tej przerażającej miłości, postanowili powrócić do dawnego
życia mężczyzn wśród mężczyzn. Wrócili więc do kart, do walk kogutów,
do przypadkowych rozrywek. Może nieraz wydawało im się, że są
wybawieni, ale każdemu z nich zdarzały się chwile niewytłumaczalnych
lub trudnych do wytłumaczenia zamyśleń. Na krótko przed końcem roku
młodszy powiedział, że ma coś do załatwienia w stolicy; Cristián pojechał
do Morón. Przed wiadomym domem rozpoznał deresza Eduarda; w środku
tamten czekał swojej kolejki. Cristián miał jakoby zwrócić się do niego:

— Tak tylko zajeździmy konie. Już lepiej mieć ją pod ręką.

Pomówił z właścicielką, wyjął z pasa jakieś monety i zabrali ją ze


sobą. Juliana jechała z Cristiánem. Eduardo dał ostrogę koniowi, aby na
nich nie patrzeć.

Wrócili do układu, o którym poprzednio była mowa. Nikczemne


rozwiązanie zawiodło także; obaj ulegli pokusie oszukiwania się. Zawisł
nad nimi cień Kaina, ale uczucie wiążące Nilsenów było tak silne — kto
wie, co wspólnie przeżyli, jak trudne chwile, jakie niebezpieczeństwa — że
woleli wyładowywać się na innych: na jakimś nieznajomym, na psach, na
Julianie, która stała się kością niezgody.

Marzec kończył się, lecz upały nie ustawały. Pewnej niedzieli (w


niedzielę ludzie zwykle rozchodzą się wcześniej) wróciwszy z szynku
Eduardo ujrzał, że Cristián zaprzęga woły. Cristián zwrócił się do niego:

— Chodź no. Trzeba zawieźć skóry do Parda; już je załadowałem.


Skorzystajmy z chłodu.

O ile się nie mylę, interes Parda leżał trochę bardziej na południe.
Pojechali Camino de las Tropas, potem zjechali w bok. Nocą pola
wydawały się nie mieć kresu.

Przejechali obok ścierniska; Cristián odrzucił cygaro, które palił, i


powiedział niespiesznie:

— Do roboty, bracie. Potem już wyręczą nas sępy. Dziś ją zabiłem.


Niech tu zostanie, ona i jej rupiecie. Nie będzie nam więcej bruździła.
Rzucili się sobie w ramiona niemal ze łzami. Połączył ich jeszcze
jeden węzeł: kobieta smutnie poświęcona i obowiązek wykreślenia jej z
pamięci.
Niegodny
Obraz miasta, jaki nosimy w sobie, jest zawsze trochę przestarzały.
Tam gdzie dawniej były cukiernie, dziś są bary; sień, przez którą widać
było patio zarośnięte winem, jest ponurym korytarzem z windą w głębi. Tak
to latami wyobrażałem sobie, że w określonym domu przy ulicy Talcahuano
mieści się “Księgarnia Buenos Aires", pewnego ranka przekonałem się
jednak, że została zastąpiona przez antykwariat; powiedziano mi również,
że jej właściciel, don Santiago Fischbein, umarł. Był tęgi; mniej wyraźnie
przypominam sobie jego rysy niż nasze długie rozmowy. Stanowczo i
spokojnie wypowiadał się przeciw syjonizmowi, którego skutki jakoby
miałyby upodobnić Żydów do innych ludzi, przywiązanych do jednej
tradycji i jednego kraju, pozbawiając ich wzbogacającej wszechstronności i
wewnętrznych sprzeczności. Fischbein przyznał mi się, że pracuje nad
obszerną antologią pism Barucha Spinozy, uwolnionych od całego
euklidesowego aparatu, przeszkadzającego lekturze i narzucającego tej
fantastycznej teorii iluzoryczne rygory. Pokazał mi (lecz nie chciał
sprzedać) ciekawy egzemplarz “Kabbala denudata" Rosenrotha, w mojej
bibliotece mam jednak niektóre książki Ginsburga i Waite'a noszące pieczęć
jego firmy.

Pewnego popołudnia, kiedy byliśmy sami, opowiedział mi w zaufaniu


epizod ze swojego życia, który teraz mogę już opisać. Jak można się
domyślić, zmienię niektóre szczegóły.

Opowiem panu coś, czego nigdy nie opowiadałem nikomu. Nie znają
tej sprawy najbliżsi przyjaciele, nie zna jej nawet Ana, moja żona. Ale
wydarzyła się ona tak dawno temu, że dzisiaj mogę mówić o tym w taki
sposób, jakby to nie dotyczyło mnie. Może zrobi pan z tego opowiadanie,
ozdobiwszy je nieodzownymi sztyletami. Nie wiem, czy wspominałem
panu kiedyś, że pochodzę z Entre Rios. Nie powiem, że byliśmy
żydowskimi gauczami, bo nie ma żydowskich gauczów, ale byliśmy
kupcami i farmerami jednocześnie. Urodziłem się w Urdinarrain, które
zaledwie pamiętam; kiedy rodzice przenieśli się do Buenos Aires, gdzie
otworzyli sklep, byłem bardzo mały. O parę ulic od nas płynęło Maldonado,
za nim zaczynały się nie zabudowane działki.

Carlyle napisał, że ludzie potrzebują bohaterów. Historia argentyńska


Grossa wpajała mi kult San Martina, ale ja widziałem w nim tylko
wojskowego, który walczył w Chile, po czym stał się pomnikiem z brązu i
nazwą placu. Przypadek ofiarował mi bohatera bardzo od niego różnego,
nazwiskiem Francisco Ferrari. Było to nieszczęście dla nas obu. O
Franciscu z pewnością nigdy pan nie słyszał.

Nasza dzielnica nie była tak niebezpieczna jak magazyny portowe i


nadbrzeże, ale i w niej nie było szynku, gdzie nie zbierałaby się paczka
compadritos. Ferrari chadzał do szynku na rogu Triunvirato i Thames. Tam
właśnie miało miejsce wydarzenie, na skutek którego przyłączyłem się do
jego ludzi. Wszedłem, by kupić paczkę mate, kiedy pojawił się jakiś obcy
człowiek z długą grzywą i wąsami i zamówił kieliszek dżinu. Ferrari
zwrócił się do niego uprzejmie:

— Niech no mi pan powie, nie spotkaliśmy się czasem zeszłej nocy na


tańcach u Juliany? Pan skąd?

— Z San Cristóbal — odpowiedział tamten.

— Radzę panu — nagląco dorzucił Ferrari — żeby się pan nie


pokazywał tu więcej. Sąsiedztwo pełne jest ludzi, którzy mogą zrobić panu
krzywdę.

Człowiek z San Cristóbal zabrał się, jak stał, z grzywą i wąsami. Może
i nie był mniej odważny od Ferrariego, ale wiedział, że tu będzie miał do
czynienia z całą bandą.

Od tego popołudnia Francisco Ferrari stał się bohaterem, o jakim


marzyło moich piętnaście lat. Był ciemny, raczej wysoki, przystojny wedle
kanonów ówczesnej epoki. Ubierał się zawsze na czarno. Pewnego dnia
zbliżyło nas jeszcze jedno wydarzenie. Szedłem ulicą z matką i ciotką; z
naprzeciwka pojawiło się paru wyrostków, z których jeden głośno zwrócił
się do kolegów:
— Ustąpcie miejsca tej trupiarni.

Nie wiedziałem, jak zareagować. W tym momencie włączył się


Ferrari, który właśnie wychodził z domu. Popatrzył szczeniakowi prosto w
oczy i powiedział:

— Jak ci zaczepki w głowie, to możesz popróbować ze mną.

Powoli zlustrował ich wzrokiem od góry do dołu, żaden nie odezwał


się słowem; wiedzieli, z kim mają do czynienia.

Wzruszył ramionami, ukłonił się nam i już ruszał w swoją stronę, ale
jeszcze zwrócił się do mnie:

— Jak nie masz nic lepszego do roboty, wpadnij wieczorem do


szynku.

Zabrakło mi języka w gębie. Ciotka Sarah skomentowała:

— Prawdziwy dżentelmen, który potrafi wymusić szacunek dla dam.

Chcąc mnie jakoś wybawić z opresji, mama powiedziała:

— Raczej cwaniak, który chce sam zostać na placu.

Sam nie wiem, jak dalej o tym mówić. Teraz wyrobiłem sobie pozycję,
mam tę księgarnię, którą lubię, znam się na książkach, szczycę się
przyjaźnią wielu ludzi, między innymi pańską, mam żonę i dzieci, należę
do partii socjalistycznej, jestem dobrym Argen-tyńczykiem i dobrym
Żydem, człowiekiem ogólnie szanowanym. Dziś jestem już prawie łysy.
Wtedy byłem biednym prostym chłopakiem, miałem niemal czerwone
włosy, żyłem w nędznej portowej dzielnicy; wszyscy patrzyli na mnie z
góry. Jak to zawsze młodzi, chciałem być taki jak wszyscy, jak inni. Żeby
skończyć z Jakubem, przezwałem się Santiago, ale cóż, Fischbein pozostał.
Wszyscy widzimy się na podobieństwo tego, jak nas widzą inni. Ludzie
pogardzali mną, zacząłem więc sam sobą pogardzać. W owych czasach, a
przede wszystkim w tamtym środowisku, liczyła się odwaga; wiedziałem,
że jestem tchórzem. Kobiety onieśmielały mnie; wstydziłem się swojej
lękliwej cnoty, swego braku doświadczenia. Nie miałem przyjaciół w moim
wieku.

Tego wieczoru nie poszedłem do szynku. Obym w ogóle tam nie


poszedł. Ale wyczułem, że w zaproszeniu Ferrariego był rozkaz, i w sobotę
zaszedłem tam po kolacji.

Ferrari siedział za jednym ze stołów na poczesnym miejscu. Znałem z


widzenia ludzi, którzy mu towarzyszyli; było ich siedmiu. Od Ferrariego
był starszy tylko jeden, mówiący niewiele i jakby z trudem, jedyny, którego
nazwisko nie wyleciało mi dotąd z pamięci: nazywał się don Eliseo Amaro.
Jego szeroką, miękką twarz przecinała blizna. Potem dowiedziałem się, że
w swoim czasie odsiadywał wyrok.

Ferrari wskazał don Eliseo inne miejsce, abym mógł usiąść po jego
lewej ręce. Byłem zmieszany, bałem się, czy nie wspomni o epizodzie
sprzed paru dni. Nic podobnego jednak nie zaszło; mówili o kobietach, o
kartach, o zebraniach, o gitarzyście, na którego czekali i który się nie
zjawiał, o sprawach miejscowych. Z początku ciężko im szło
zaakceptowanie mnie, ale potem pogodzili się z tym, bo taka była wola
Ferrariego. Mimo że nosili przeważnie włoskie nazwiska, każdy z nich miał
się (i był uważany przez innych) za Argentyńczyka i nawet gaucza. Byli to
przeważnie rzeźnicy lub pracownicy rzeźni miejskich; stykali się ze
zwierzętami, i to upodabniało ich do chłopów. Podejrzewam, że ich
najgorętszym pragnieniem było życie na wzór Juana Moreiry*. Przezwali
mnie “Rudzielcem", ale nie było w tym pogardy. To oni nauczyli mnie palić
i wielu innych rzeczy.

W burdelu przy ulicy Junín ktoś mnie kiedyś zapytał, czy jestem
przyjacielem Francisca Ferrariego. Odpowiedziałem, że nie, czując, iż
odpowiedź twierdząca zabrzmiałaby jak przechwałka.

Pewnego wieczoru policja zrobiła nalot na szynk i zrewidowała nas.


Niektórych zabrali do komisariatu, ale Ferrariego nie ruszyli. Po dwóch
tygodniach znowu się to powtórzyło; tym razem podpadł i Ferrari, który
miał w pasie ukryty nóż. Może wypadł z łask komisarza, któż wie.
Dziś widzę Ferrariego jako nieszczęśnika, który miał złudzenia i został
zdradzony; wtedy był dla mnie bogiem.

Przyjaźń nie mniej jest tajemnicza niżeli miłość czy też jakiekolwiek
inne oblicze zamętu, który nazywamy życiem. Czasem wydawało mi się, że
jedyną rzeczą pozbawioną tajemnicy jest szczęście, bo się samo
usprawiedliwia. Faktem jest, że Francisco Ferrari, twardy, mocny, odważny,
w stosunku do mnie, nędznika, tę przyjaźń objawiał. Ja zaś czułem, że się
myli, że nie jestem jej godny. Chciałem zniknąć mu z oczu, lecz nie
pozwolił mi na to. Mój niepokój powiększała jeszcze dezaprobata matki;
nie godziła się ona na moją zażyłość z tymi, których nazywała mętami, a
których naśladowałem. Ale w tym wszystkim ważny był tylko mój stosunek
do Ferrariego, nie nikczemne fakty, których dziś już nie żałuję; póki trwa
żal, trwa wina.

Pewnego wieczoru ów stary, który ponownie zajął swoje miejsce przy


boku Ferrariego, zaczął z nim szeptem jakieś konszachty. Coś knuli. Z
drugiego końca stołu uchwyciłem, jak mi się wydało, nazwisko
Weidemanna, którego tkalnia leżała na obrzeżach naszej dzielnicy.
Niedługo potem, bez żadnych dodatkowych objaśnień, nakazano mi obejść
fabrykę i obejrzeć wszystkie wejścia. Ściemniało się, kiedy przeszedłem
przez rzeczkę i tory. Przypominam sobie jakieś pojedyncze domy, parę
wierzb, kilka nie zabudowanych działek. Fabryka była nowa, ale wyglądała
na opuszczoną i zaniedbaną. Teraz w mojej pamięci czerwień jej łączy się z
czerwienią zachodu. Była otoczona wysokim ogrodzeniem. Poza główną
bramą miała od południa dwa wejścia wprost do pomieszczenia.

Przyznaję, że późno zrozumiałem to, co pewnie pan już odgadł.


Zdałem swój raport, potwierdzony przez chłopaka, którego siostra
pracowała w fabryce. Ponieważ wszyscy zauważyliby, gdyby nasza paczka
nie przyszła popić w sobotę wieczorem, Ferrari zdecydował, że napad
odbędzie się w następny piątek. Miałem stać na straży. Rozsądek
nakazywał, abyśmy do tej pory jak najmniej pokazywali się razem. Kiedy
już znaleźliśmy się sami na ulicy, zapytałem go:

— Ufa mi pan?

— Ufam — odpowiedział. — Wiem, że zachowasz się jak mężczyzna.


I tej nocy, i następnych spałem dobrze. W środę powiedziałem matce,
że idę do centrum na nowy kowbojski film. Włożyłem najlepsze ubranie i
udałem się na ulicę Moreno. Jazda tramwajem trwała bardzo długo. W
komendzie policji kazano mi czekać, w końcu jednak jakiś oficer, Eald czy
też Alt, nie pamiętam już, przyjął mnie. Powiedziałem, że przychodzę w
poufnej sprawie. Odpowiedział, żebym mówił bez lęku. Wyjawiłem mu
plan Ferrariego. Zdumiałem się, że to nazwisko nic mu nie mówi. Inaczej
zareagował, kiedy wspomniałem don Elisea:

— A, to jeden z dawnego gangu Urugwajczyka.

Zawołał oficera, który miał pod sobą naszą dzielnicę, i chwilę


rozmawiali. Jeden z nich zwrócił się do mnie nie bez lekkiej drwiny:

— A ty przychodzisz z donosem, bo uważasz to za swój obywatelski


obowiązek?

— Tak, proszę pana. Jestem dobrym Argentyńczykiem.

Przykazali mi zrobić tak, jak mi szef polecił, tyle że nie miałem


gwizdać, gdy zauważę policję. Przy pożegnaniu któryś z nich mnie
uprzedził:

— Uważaj no na siebie. Chyba wiesz, co czeka kapusiów.

Lunfardo policjantów przypomina slang dzieciaków ze szkoły.


Odpowiedziałem mu:

— Niech mnie zabiją. To najlepsze, co może mnie spotkać.

W piątek od samego rana czułem ulgę, że już nadszedł ten dzień, i


wyrzuty z powodu zupełnego braku wyrzutów. Czas dłużył mi się
niemiłosiernie. Przez cały dzień nic nie wziąłem do ust. Koło dziesiątej
wieczór zebraliśmy się nieopodal fabryki. Któryś z naszych nie zjawił się.
Don Eliseo powiedział, że zawsze trafi się jakiś tchórz. Pomyślałem, że
niezadługo zwalą na tamtego całą winę. Zanosiło się na deszcz. Bałem się,
że dadzą mi kogoś do pomocy, ale zostawili mnie samego przy jednym z
wejść. Po chwili zjawili się policjanci z oficerem. Żeby nie ściągnąć na
siebie uwagi, zostawili konie na pustym terenie i przyszli piechotą. Ferrari
wyłamał drzwi, tak że mogli wejść, nie czyniąc żadnego hałasu. Ogłuszyły
mnie cztery strzały. Pomyślałem, że tam, w środku, zabijają się po ciemku.
W tym momencie zobaczyłem policjantów, wyprowadzających chłopaków
w kajdankach. Za nimi szli inni, taszcząc ciała Ferrariego i Elisea Amaro.
W raporcie stwierdzono, że stawiali opór i nie dali się zaaresztować oraz że
pierwsi otworzyli ogień. Wiedziałem, że to nieprawda, bo u nikogo z bandy
nie widziałem broni. Policja skorzystała z okazji, żeby wyrównać stare
rachunki. Potem dowiedziałem się, że Ferrari próbował uciec, wystarczyła
jedna kula. Jak się można było spodziewać, gazety zrobiły z niego bohatera,
którym dotąd był tylko w moich oczach.

Mnie zgarnęli z innymi, a po paru dniach zwolnili.


Opowieść Rosenda Juareza

Była jedenasta wieczór; wszedłem do dawnego sklepiku, który dziś


jest barem, na skrzyżowaniu Bolivar i Venezuela. Z kąta ktoś psyknął na
mnie. Miał w sobie widać coś władczego, bo podszedłem do niego od razu.
Siedział przy stoliku, a ja w niezrozumiały sposób wyczułem, że siedzi już
tak od bardzo dawna przed pustym kieliszkiem. Nie był ani specjalnie
wysoki, ani niski; wyglądał na skromnego rzemieślnika albo też na byłego
farmera; wąsy miał rzadkie, siwiejące, a na plecy — z typową dla
mieszkańca Buenos Aires dbałością o zdrowie — zarzucone poncho.
Poprosił, żebym się z nim czegoś napił. Usiadłem więc i zaczęliśmy gadać.
Wszystko to wydarzyło się gdzieś w latach trzydziestych.

Powiedział mi:

— Pan zna mnie najwyżej ze słyszenia, ale ja wiem, kim pan jest.
Nazywam się Rosendo Juárez. Może nieboszczyk Paredes wspominał panu
o mnie. Stary miał swoje słabostki. Lubił blagować, ale nie żeby chciał
kłamać, po prostu żeby jakoś ludzi rozerwać. Dziś nie mamy nic lepszego
do roboty, więc opowiem panu całą prawdę o owej nocy, o tej nocy, kiedy
zadźgano Koniokrada. Pan to opisał w opowiadaniu, którego nie jestem w
stanie ocenić, ale chciałbym, żeby się pan dowiedział, jak było naprawdę.

Przerwał, jakby chcąc zebrać myśli, po czym ciągnął dalej.

— Wiele spraw przydarza się człowiekowi, ale pojmuje je dopiero z


latami. To, co wydarzyło się tamtej nocy, miało odległe początki.
Wychowałem się w sąsiedztwie Maldonado, za Florestą. Wtedy to już nie
była rzeczka, tylko jeden wyschły rynsztok, który na szczęście wreszcie
zasypano. Zawsze byłem zdania, że nie należy wstrzymywać postępu.
Ostatecznie człowiek rodzi się, gdzie może. Nawet mi przez myśl nie
przeszło sprawdzić, kto był moim ojcem. Matka, Clementina Juárez, była
przyzwoitą kobietą, która prasowaniem zarabiała na życie. O ile wiem,
pochodziła z Entre Rios czy też z Urugwaju, w każdym razie często
wspominała o krewnych w Concepción. Rosłem jak dziczka. Jak inni
nauczyłem się fechtować za pomocą osmalonego kija. Jeszcze nie
zaraziliśmy się futbolem, który wtedy był domeną Anglików.

Którejś nocy, w barze, zaczepił mnie chłopak nazwiskiem Garmendia.


Udawałem głuchego, ale tamten, trochę wstawiony, nie rezygnował.
Wyszliśmy. Otworzywszy drzwi, niemal już z ulicy, zwrócił się do
pijących:

— Spokojnie, nie martwcie się, zaraz wracam.

Skombinowałem nóż. Poszliśmy w stronę rzeczki, powoli, nie


spuszczając z siebie oczu. Był trochę starszy ode mnie. Nieraz już biliśmy
się ze sobą i czułem, że da mi radę. Szedłem po prawej stronie uliczki, on
po lewej. Naraz potknął się o jakieś kamienie. Na to czekałem: niemal nie
myśląc, rzuciłem się na niego, poharatałem mu twarz nożem; przez chwilę,
w czasie której kotłowaliśmy się, wszystko mogło się zdarzyć, po czym
zadałem mu ostateczny cios. Dopiero później poczułem, że i on lekko mnie
drasnął. Tej nocy zrozumiałem, jak łatwo jest zabić człowieka czy też
zostać przez kogoś zabitym. Rzeczka była prawie wyschnięta; żeby więc
zyskać na czasie, ukryłem nieboszczyka za cegielnianym piecem.
Bezmyślnie zsunąłem mu z palca pierścień, który stale nosił, poprawiłem
kapelusz i nie spiesząc się ruszyłem do baru. Tam powiedziałem:

— Wygląda, że to ja wróciłem.

Poprosiłem o kieliszek cańa; faktycznie był mi potrzebny. Dopiero


wtedy ktoś zwrócił mi uwagę, że mam pokrwawione ubranie.

Przez całą noc wierciłem się na łóżku, nie mogąc zasnąć. O świcie
przyszło po mnie dwóch policjantów. Nieboszczka matka zaczęła
wrzeszczeć wniebogłosy. Poprowadzili mnie jak kryminalistę. Dwie doby
spędziłem w areszcie. Nikt do mnie nie przyszedł prócz Luisa Irali,
prawdziwego przyjaciela, któremu zresztą nie dali zobaczyć się ze mną.
Któregoś ranka przysłał po mnie komisarz. Siedział na krześle, nawet na
mnie nie spojrzał.

— To ty załatwiłeś Garmendię?

— Skoro pan tak uważasz...

— Do mnie się mówi szanowny panie. I żadnych wykrętów. Tu są


zeznania świadków i pierścień, który znaleziono u ciebie w domu. Podpisz
no to.

Zanurzył pióro w kałamarzu, po czym mi je podał.

— Niech pan komisarz pozwoli mi się zastanowić — wydukałem w


odpowiedzi.

— Masz dwadzieścia cztery godziny w areszcie na dokładne


zastanowienie się. Nie będę cię poganiał. Jeżeli nie pójdziesz po rozum do
głowy, będziesz mógł dłużej się zastanawiać odpoczywając w mamrze na
Las Heras.

Jak pan może sobie wyobrazić — nie zrozumiałem, o co mu chodziło.

— Jeżeli się zgodzisz, posiedzisz tylko parę dni. Potem cię wypuszczę.
Don Nicolás Paredes obiecał mi zająć się tobą.

Dziesięć dni potrwało, zanim sobie o mnie przypomnieli. Podpisałem,


co chcieli, i jeden z policjantów zaprowadził mnie na ulicę Cabrera.

Na patio stały konie przywiązane do pali, a w sieni i w środku więcej


było ludzi niż w burdelu. Wyglądało to na polityczną naradę. Don Nicolas
popijał mate i musiałem czekać, aż raczy mnie przyjąć. Nie spiesząc się
oznajmił, że ma zamiar posłać mnie do Morón, gdzie odbywają się wybory.
Polecał mnie panu Laferrer, który miał mnie wypróbować. Podyktował list
jakiemuś czarno ubranemu chłopakowi, który, jak mi powiedziano, układał
wiersze na temat conventillos, nędzy, brudu, rzeczy nie interesujących
kulturalnych ludzi. Podziękowałem mu za łaskę i wyszedłem. Za zakrętem
nie było już strzegącego mnie policjanta.

Wszystko poszło dobrze. Opatrzność wie, co robi. Śmierć Garmendii,


która z początku narobiła mi kłopotów, teraz otwierała drogę do kariery.
Jasne, że policja miała mnie w garści, ale zawsze... Jeżeli nie przydałbym
się partii, znowu by mnie zamknęli, poczułem się jednak pewnie i liczyłem,
że jakoś to będzie. Pan Laferrer powiedział, że o ile nie będę mu robił
żadnych kawałów, przydzieli mnie do swojej ochrony. Nie zawiódł się na
mnie. Najpierw w Morón, a potem i gdzie indziej zaskarbiłem sobie łaskę
moich szefów. Policja i partia wyrobiły mi opinię odważnego cwaniaka.
Okazałem się dobry w organizowaniu głosowania tak w stolicy, jak i na
prowincji. Wtedy wybory to nie były przelewki. Nie chcę nudzić pana
detalami, ale trochę krwi się polało. Nigdy nie znosiłem radykałów, którzy
do dziś dnia żyją uczepieni brody swego szefa, Alema. Nie było człowieka,
który by nie czuł przede mną respektu. Przygadałem sobie kobietę, którą
zwali Lujanera, i wystarałem się o pięknego gniadosza. Przez całe lata
robiłem za Moreirę, co kiedyś też pewnie udawał jakiegoś innego gaucza na
bakier z prawem. Rżnąłem w karty i ostro popijałem.

Na starość człowiek tak ględzi i ględzi, ale zbliżam się do tego, co


chciałem powiedzieć. Nie wiem, czy już wspomniałem Luisa Iralę. Takich
przyjaciół policzyć można na palcach. Był to człowiek już niemłody, który
nigdy nie brzydził się pracą i który był do mnie bardzo przywiązany.
Trzymał się z dala od polityki, z zawodu był stolarzem, nie właził nikomu
w drogę i nie pozwalał, by włażono jemu. Któregoś ranka wstępuje do mnie
i powiada:

— Pewno słyszałeś już, że Casilda mnie rzuciła. Zabrał mi ją Rufino


Aguilera.

Rzeczywiście, coś mi o tym wspominano w Morón.

— Słyszałem — odparłem. — Rufino to jeszcze najlepszy z tych


wszystkich Aguilerów.
— Najlepszy — nie najlepszy, teraz będzie miał ze mną do czynienia.

Chwilę pomyślałem, zanim odpowiedziałem.

— Nie można nikogo zabrać. Jeżeli Casilda cię zostawiła, to znaczy,


że kocha Rufina, a ciebie ma dosyć.

— A co na to ludzie powiedzą? Że stchórzyłem?

— Dobrze ci radzę, nie pchaj się w żadne afery ani z powodu tego, co
ludzie powiedzą, ani z powodu kobiety, która cię nie kocha.

— Nie o nią mi chodzi. Chłop, który przez pięć minut z rzędu myśli o
tej samej babie, nie jest mężczyzną, lecz pedałem. Casilda nie ma serca.
Ostatniej nocy, jak byliśmy razem, powiedziała mi, że już jestem stary.

— Prawdę ci powiedziała.

— Prawdą jest to, co boli. Ale mnie chodzi o Rufina.

— Uważaj, bracie. Widziałem Rufina w Merlo podczas wyborów. Jest


piekielnie szybki.

— Myślisz, że się go boję?

— Wiem, że się go nie boisz, ale pomyśl chwilę: jedno z dwojga —


albo go zabijesz i pójdziesz do mamra, albo on ciebie zabije i pójdziesz do
piachu.

— I dobrze. A co ty byś zrobił na moim miejscu?

— Nie wiem, ale mojego życia nie należy brać za przykład. Jestem
chłopakiem, który żeby nie siedzieć w mamrze, sprzedał się politykom.

— Ja tam nikomu nie będę się sprzedawał. Chcę tylko wyrównać


rachunek.

— Więc co? Chcesz ryzykować spokój dla obcego faceta i kobiety,


której już nie kochasz?
Ale nie chciał mnie słuchać i poszedł. W parę dni później doszła nas
wiadomość, że wyzwał Rufina i zginął z jego ręki.

Chciał zabić, a sam został zabity w równej walce, w walce mężczyzny


z mężczyzną. Chociaż dawałem mu przyjacielskie rady, czułem się winny.
W parę dni po żałobnym velorio poszedłem na walki kogutów. Nigdy tego
nie lubiłem, ale tamtego dnia zbrzydziło mnie to do reszty. Co też mają w
głowach te zwierzaki, żeby tak się tłuc bez powodu.

Owego wieczoru, a więc wtedy, kiedy się kończy moje opowiadanie,


umówiliśmy się z chłopakami na tańce u Parda. Tyle lat minęło, a jak
dzisiaj widzę kwiecistą sukienkę mojej kobiety. Zabawa odbywała się na
patio. Nie brakowało pijaczków, którzy chcieli rozrabiać, ale już ja
zadbałem, żeby był porządek jak się patrzy. Przed północą pojawili się
jacyś nieznajomi. Jeden z nich, którego nazywali Koniokradem i którego
zadźgano z ukrycia tej samej nocy, postawił wszystkim kolejkę. Traf chciał,
że byliśmy w jakiś sposób do siebie podobni. Widziałem, że coś knuje.
Przysiadł się do mnie i zaczął mi prawić komplementy. Powiedział, że
pochodzi z północy, gdzie wiele o mnie słyszał. Pozwalałem mu gadać, ale
obserwowałem go bez życzliwości. Nie wypuszczał kieliszka z ręki, może
zresztą dla dodania sobie kurażu, wreszcie zaproponował mi bójkę. Wtedy
zdarzyło się to, czego nikt nigdy nie zrozumiał. W tym podpitym
prowokatorze niby w lustrze zobaczyłem samego siebie i zrobiło mi się
wstyd. Nie bałem się; może gdybym się bał, poszedłbym się bić.
Siedziałem spokojnie, jakby nigdy nic. Tamten, z twarzą tuż koło mojej,
krzyknął tak, by go wszyscy usłyszeli:

— Jesteś nędzny tchórz i nic więcej.

— No i dobrze — powiedziałem. — Nie boję się uchodzić za tchórza.


Jeżeli masz ochotę, możesz jeszcze dodać, że jestem skurwysynem i że mi
naplułeś w twarz. Zadowolony jesteś?

Lujanera wyciągnęła nóż, który zawsze trzymałem za pazuchą, i


wcisnęła mi go do ręki; ażeby mnie zdopingować, dodała:

— Zdaje się, Rosendo, że ci będzie potrzebny.


Wypuściłem nóż z ręki i niespiesznie wyszedłem. Skamieniali ze
zdumienia ludzie rozsunęli się, aby mnie przepuścić. Nie obchodziło mnie,
co myśleli.

Ażeby skończyć z tym życiem, schroniłem się aż do Urugwaju, gdzie


zostałem woźnicą. Po powrocie do Buenos Aires osiedliłem się tutaj. San
Telmo było zawsze porządną dzielnicą.
Spotkanie

Susanie Bombal

Ten, kto czyta rano gazetę, robi to, żeby nie myśleć albo żeby sobie
przygotować temat do popołudniowej pogawędki, nic więc dziwnego, że
nikt już nie pamięta — a jeżeli, to jak przez sen — wypadku, w swoim
czasie głośnego i dyskutowanego, Duncana i Maneca Uriarte. W dodatku
wydarzenie to rozegrało się w 1910, w roku komety i Centenario*, i tyle,
tyle rzeczy od tamtych lat posiedliśmy i potracili. Jego bohaterowie już nie
żyją, a świadkowie uroczyście przysięgli milczeć. Ja także podnosiłem
rękę, by przysięgać, i odczułem ważność tego aktu z całą romantyczną
powagą moich dziewięciu czy może dziesięciu lat. Nie wiem, czy inni
zauważyli, że ja także dałem słowo; nie wiem, czy oni dotrzymali swego.
Trudno; oto ta historia, z nieuniknionymi wariacjami, jakie wnosi czas i
dobra lub zła literatura.

Owego dnia mój kuzyn Lafinur wziął mnie z sobą na asado* do


posiadłości Los Laureles. Nie mogę określić jej położenia: wyobraźmy
sobie któreś z północnych miasteczek, pełnych spokoju i cienia, tych
miasteczek schodzących ku rzece, które nie mają nic wspólnego z wielkimi
miastami rozciągającymi się na równinie. Droga pociągiem trwała
wystarczająco długo, aby mnie znudzić, ale jak wiadomo, czas dziecka
płynie wolniej. Kiedy mijaliśmy wejściową bramę — ściemniało się. Od
razu uderzyło mnie coś dziwnego, znajomego, pierwotnego: zapach
piekącego się mięsa, drzewa, psy, suche gałęzie, ogień łączący ludzi.

Gościło tam nie więcej niż dwanaście osób, sami dorośli. Najstarszy,
jak się później dowiedziałem, nie miał trzydziestu lat. Byli — szybko to
zrozumiałem — znawcami spraw, w których do dziś jestem ignorantem, jak
konie wyścigowe, moda, pojazdy, kosztowne kobiety. Nikt nie naraził na
szwank mojej nieśmiałości, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Baranina —
przyrządzana z powolną starannością przez któregoś z parobków — długo
zatrzymała nas w obszernej jadalni. Dyskutowano o rocznikach wina.
Znalazła się gitara. O ile pamiętam, mój kuzyn zanucił gauczowską balladę
Eliasa Regulesa, a potem zaczął mówić jakieś wiersze w lunfardo, w owym
obowiązującym lunfardo tamtych lat, na temat pojedynku na noże w domu
przy ulicy Junin. Przyniesiono kawę i cygara. Ani słowa o powrocie do
domu. Czułem — jak to wyraził Lugones — niepokój zbyt późnej godziny.
Nie zamierzałem patrzeć na zegar. Aby ukryć moją samotność dziecka
między dorosłymi, bez przyjemności wychyliłem jeden czy dwa kieliszki
wina. Uriarte krzykliwie zaproponował Duncanowi, by we dwóch zagrali w
pokera. Ktoś zwrócił uwagę, że to bardzo ubogi rodzaj gry, i zasugerował
rozegranie partii we czwórkę. Duncan poparł go, lecz Uriarte, z uporem,
którego ani rozumiałem, ani usiłowałem rozumieć, obstawał przy swoim.
Poza truco, którego właściwym celem jest zapełnienie czasu psikusami i
rymami, oraz skromnym labiryntem pasjansów, nigdy nie lubiłem kart.
Ulotniłem się niezauważony. Wielkie domisko nieznajome i ciemne (tylko
w jadalni paliło się światło) to dla dziecka więcej niż nieznany kraj dla
podróżnika. Krok za krokiem badałem pokoje. Przypominam sobie salę
bilardową, oszkloną galerię o szybach w kształcie prostokątów i rombów,
dwa bujane fotele i okno, przez które widać było altanę. Zgubiłem się w
ciemnościach. Gospodarz, którego imienia po latach nie pomnę, Acevedo
czy też Acébal, odnalazł mnie w końcu. Powodowany dobrocią czy też
próżnością kolekcjonera zaprowadził mnie do oszklonej gablotki. Kiedy
zapalił lampę, zobaczyłem, że zawierała białą broń. Były to noże osławione
przez tych, co ich używali. Powiedział mi, że miał majątek pod Pergamino i
że jeżdżąc tam i z powrotem po prowincji kolekcjonował to, co udało mu
się znaleźć. Otworzył gablotkę i nie patrząc na kartki z objaśnieniami,
zaczął mi opowiadać historię każdego kordelasa, brzmiącą prawie zawsze
tak samo, różniącą się tylko datą i miejscem. Zapytałem, czy w jego zbiorze
figuruje sztylet Moreiry, ówczesnego archetypu gaucza, którego potem
zastąpili Martin Fierro i Don Segundo Sombra. Musiał przyznać, że takiego
nie ma, ale może pokazać mi identyczny, z głowicą w kształcie litery U.
Przerwały mu jakieś zagniewane głosy. Natychmiast zamknął gablotkę;
poszedłem za nim.
Uriarte wrzeszczał, że przeciwnik go oszukał. Przyjaciele zgromadzili
się wokół. Jak pamiętam, Duncan był wyższy od innych, mocno
zbudowany, trochę zgarbiony w ramionach, bez wyrazu, o jasnych, niemal
białych włosach. Maneco Uriarte był nerwowy i ciemnej karnacji, może z
domieszką indiańskiej krwi, z rzadkim niesfornym wąsem. Było jasne, że
wszyscy są pijani; nie wiem, czy po podłodze walały się jakiś butelki, czy
też tak mi się dziś wydaje z powodu zbyt częstego chodzenia do kina.
Obelgi Uriartego nie ustawały, z początku tylko ostre, potem już
drastyczne. Duncan zdawał się go nie słyszeć; w końcu, jakby znużony,
wstał i zdzielił go pięścią. Leżąc na ziemi, Uriarte krzyczał, że nie daruje
zniewagi, i wyzwał go do bójki. Duncan odmówił i dodał jakby w
charakterze wyjaśnienia:

— Po prostu się go boję.

Wszyscy ryknęli śmiechem.

Uriarte, już na nogach, odparł:

— A ja będę się z panem bił, i to już.

Ktoś, niech mu Bóg przebaczy, mruknął, że broni jest pod dostatkiem.

Nie wiem, kto otworzył gablotkę. Maneco Uriarte sięgnął po


najdłuższy i najpiękniejszy sztylet, ten z głowicą w kształcie litery U.
Duncan, obojętnie, jakby nieobecny, wziął nóż z drewnianą rączką z
wyrytym na ostrzu drzewkiem. Ktoś zauważył, że w stylu Maneca było
ostrożne wybranie szpady. Nikogo nie zdziwiło, że w tym momencie drżała
mu ręka; wszystkich — że ręka Duncana drżała również.

Tradycja wymaga, by ludzie, którzy mają się bić, nie chcąc obrazić
domu, w którym się znajdują, wyszli na dwór. Pół żartem, pół serio
zagłębiliśmy się w wilgoć nocy. Nie upoiłem się winem, ale tym, co się
działo; pragnąłem, by ktoś kogoś zabił, aby kiedyś mieć co opowiadać,
mieć co wspominać. Możliwe, że w owej chwili tamci nie byli doroślejsi
ode mnie. Czułem, jakby jakiś wir porywał nas wówczas do zguby. Nikt nie
przywiązywał wagi do oskarżeń Maneca; wszyscy kładli je na karb
zadawnionej rywalizacji, wzmożonej pod wpływem wina.

Maszerowaliśmy pomiędzy drzewami, minąwszy altanę. Uriarte i


Duncan szli przodem, przyglądając się sobie — co mnie zdziwiło — jakby
obawiali się jakiegoś zaskoczenia. Posuwaliśmy się brzegiem trawnika.
Duncan powiedział z łagodną stanowczością:

— To jest odpowiednie miejsce.

Obaj zatrzymali się pośrodku, niezdecydowani. Jakiś głos krzyknął:

— Ciśnijcie to żelastwo, tylko wam przeszkadza, i bijcie się, jak Bóg


przykazał.

Ale oni już walczyli. Z początku niezdarnie, jakby bojąc się zranić; z
początku patrząc tylko na broń, ale potem już na przeciwnika. Uriarte
zapomniał o swej złości, Duncan o swej obojętności czy też pogardzie.
Niebezpieczeństwo odmieniło ich; teraz byli to już dwaj mężczyźni, którzy
walczyli, a nie dwaj chłopcy. Wyobrażałem sobie walkę jako jeden wielki
stalowy chaos, tymczasem mogłem śledzić ją niemal tak dokładnie jak
rozgrywkę szachową. Upływ lat mógł, rzecz jasna, przerysować albo
zamazać to, co widziałem. Nie wiem, jak długo to trwało. Bywają
wydarzenia wymykające się ustalonym miarom czasu.

Bez ponch, którymi można się osłaniać, parowali ciosy


przedramieniem. Rękawy, wkrótce w strzępach, ciemniały, nasiąkając
krwią. Pomyślałem, że omyliliśmy się, sądząc, iż nie znają tego typu
szermierki. Nie potrzebowałem wiele czasu, by zauważyć, że każdy
manewrował inaczej; broń była niejednakowa. Duncan, żeby wyrównać
swą niekorzystną sytuację, usiłował trzymać się jak najbliżej przeciwnika;
Uriarte cofał się, by mieć dość miejsca do długich, niskich dźgnięć. Ten
sam głos, który wspomniał o gablotce z bronią, krzyknął:

— Pozabijają się! Zatrzymajcie ich!

Ale nikt nie odważył się interweniować. Uriarte musiał się cofnąć.
Wtedy Duncan zaatakował go. Ciała niemal się dotykały. Ostrze Uriartego
szukało twarzy Duncana. Nagle wydało nam się krótsze, bo zagłębiło się w
piersi. Duncan upadł na trawnik. Wtedy właśnie powiedział bardzo cicho:

— Jakie to wszystko dziwne. Jak jakiś sen.

Nie zamknął oczu, nie poruszył się, a ja zobaczyłem, jak człowiek


zabił człowieka.

Maneco Uriarte pochylił się nad umarłym, prosząc go o przebaczenie.


Szlochał, nie kryjąc twarzy. To, co zrobił, przerastało go. Teraz wiem, że
mniej żałował popełnionej zbrodni niż aktu tak zupełnie pozbawionego
sensu.

Nie chciałem już dłużej tego oglądać. To, czego pragnąłem, spełniło
się i załamało mnie. Lafinur mówił mi później, że musieli użyć siły, żeby
wyrwać broń. Zrobiono tajną naradę i zdecydowano kłamać możliwie jak
najmniej, tyle by z pojedynku na noże zrobić pojedynek na szpady.
Czterech ze świadków zgodziło się na role sekundantów, wśród nich
Acébal. W Buenos Aires wszystko można załatwić; zawsze ktoś ma
jakiegoś przyjaciela.

Na mahoniowym stole pozostały rozrzucone bezładnie karty i


banknoty, których nikt nie chciał dotykać, na które nikt nie chciał patrzeć.

W ciągu następnych lat wiele razy chciałem zwierzyć się z tej historii
któremuś z przyjaciół, ale zawsze dochodziłem do wniosku, że przyjemniej
było mieć tajemnicę niż mówić o niej. Około 1929 roku przypadkowa
rozmowa sprawiła, że przerwałem to długie milczenie. Emerytowany
komisarz policji don José Olave opowiadał mi historie nożowników z
wybrzeży La Platy w okolicach Retiro; mówił, że ci ludzie, jeśli chcą
zlikwidować przeciwnika, są zdolni do każdej podłości, nie stosują się do
żadnych reguł i że przed owym wymyślnym operowaniem sztyletami, o
którym dziś się czyta w powieściach i ogląda na scenie, niemal nie bywało
prawdziwych pojedynków na noże. Wyznałem, że sam byłem świadkiem
jednego z nich, i opowiedziałem mu, co wydarzyło się przed tyloma laty.
Wysłuchał mnie z zawodową uwagą, a potem powiedział:

— A pan jest pewien, że Uriarte i ten drugi nigdy nie mieli do


czynienia z nożami? Możliwe, że już przedtem gdzieś na wsi zetknęli się z
czymś podobnym.

— Nie — odparłem. — Wszyscy towarzysze tamtej nocy doskonale


się znali i nie mogli wyjść ze zdumienia.

Olave mówił dalej, powoli, jakby myśląc na głos:

— Ten sztylet miał głowicę w kształcie U. Tylko dwa takie sztylety


okryły się sławą. Sztylet Moreiry, a drugi Juana Almady z Tapalquén.

Coś drgnęło w mojej pamięci. Olave mówił dalej:

— Pan wspomniał o nożu z drewnianą rączką, ozdobionym


drzewkiem, znakiem firmowym “Arbolito". Takich noży były tysiące, ale
jeden...

Przerwał na chwilę, a potem znów ciągnął:

— Pan Acevedo miał wielki majątek w okolicach Pergamino. Akurat


po tych okolicach włóczył się w końcu ubiegłego wieku inny sławny
oprych, Juan Almanza. Od pierwszej śmierci, którą zadał mając czternaście
lat, zawsze używał takiego właśnie krótkiego noża, który mu wtedy
przyniósł szczęście. Juan Almanza i Juan Almada nienawidzili się za to, że
ludzie ich ze sobą mylili. Długo się szukali i nigdy się nie znaleźli. Juan
Almanza zginął podczas wyborów od przypadkowej kuli. O ile się nie
mylę, tamten umarł śmiercią naturalną, w szpitalu Las Flores.

Nic więcej nie zostało powiedziane tego wieczoru. Siedzieliśmy


zamyśleni.

Dziewięciu czy też dziesięciu ludzi, dziś już nieżyjących, widziało to,
co widziały moje oczy — jak nóż wchodził w ciało i jak ciało upadło na
ziemię — ale to, co widzieliśmy, to był finał innej, dawniejszej sprawy.
Maneco Uriarte nie zabił Duncana. Noże tu walczyły, nie ludzie. Spały
obok siebie, w szklanej gablotce, dopóki nie obudziły ich dłonie. Może
zadrżały, gdy je obudzono? Dlatego zadrżała ręka Uriartego, dlatego
zadrżała dłoń Duncana. One umiały walczyć — one, a nie ich narzędzia,
ludzie — i dobrze walczyły tej nocy. Długo się szukały, po długich drogach,
i wreszcie się znalazły, kiedy ich gauczowie byli już prochem. W ich
żelazie drzemała przyczajona ludzka niechęć.

Rzeczy trwają dłużej niż ludzie. Któż wie, czy nie spotkają się znowu,
czy to już koniec historii.
Juan Murańa

Latami powtarzałem wszystkim, że wychowałem się w dzielnicy


Palermo. Dzisiaj wiem już, że była to tylko literacka fantazja. Prawdą jest,
że wychowałem się za żelaznym, zakończonym ostrymi pikami
ogrodzeniem, w domu z ogrodem i biblioteką odziedziczoną po ojcu i
dziadkach. Palermo noża i gitary rozciągało się — przynajmniej tak mnie
zapewniano — za rogiem ulicy. W 1930 roku poświęciłem książkę naszemu
sąsiadowi, Evaristowi Carriego, piewcy przedmieść Buenos Aires.
Niedługo potem przypadek zetknął mnie z Emiliem Trápani. Jechałem do
Morón; Trápani, który stał właśnie przy oknie, dojrzał mnie i zawołał po
imieniu. Nie od razu go poznałem, wiele lat minęło od czasu, gdy
sąsiadowaliśmy na jednej ławie w szkole przy ulicy Thames. Może pamięta
go Roberto Godel, nasz wspólny kolega.

Z Trapanim nigdyśmy się specjalnie nie lubili; potem rozłączył nas


czas i obopólna obojętność. Teraz sobie przypomniałem, że w swoim czasie
uczył mnie podstaw lunfarda. Zaczęliśmy jedną z tych trywialnych rozmów,
które polegają na przekazywaniu bezprzedmiotowych wiadomości, na
przykład o zgonie jakiegoś kolegi, dziś będącego już tylko nazwiskiem.
Niespodziewanie Trápani rzekł:

— Pożyczono mi twoją książkę o Carriego. Poruszasz w niej cały czas


sprawy marginesu społecznego. Powiedz no mi, Borges, co ty możesz o
tym wiedzieć? — i spojrzał na mnie z nieukrywanym zgorszeniem.

— Zbadałem sprawę — odparłem.

Nie pozwolił mi dalej mówić.

— Zbadałeś! — powtórzył. — To właściwe słowo. Ja tam nic nie


potrzebuję badać. Znam tych ludzi. A po chwili, jakby powierzając mi
sekret, dodał:
— Jestem siostrzeńcem Juana Muranii.

Ze wszystkich nożowników, działających w Palermo w latach


dziewięćdziesiątych, Murańa najbardziej był znany. Trápani ciągnął dalej:

— Jego żoną była moja ciotka Florentina. Może chcesz poznać jej
historię?

Niektóre retoryczne podkreślenia i zręczność pewnych zwrotów


nasunęły mi podejrzenie, że nie pierwszy raz to opowiada.

Moja matka nigdy nie pogodziła się z tym, że jej siostra połączyła
swoje życie z życiem Juana Muranii, który w jej pojęciu był bandziorem, a
w oczach ciotki Florentiny — człowiekiem czynu. Na temat jego śmierci
krążyły różne opowieści. Jedni mówili, że pewnej nocy, na zakręcie ulicy
Coronel, spadł po pijanemu z kozła i rozbił sobie łeb o kamienie. Inni, że
uciekając przed prawem trafił do Urugwaju. Moja matka, która nie znosiła
szwagra, nigdy mi nie powiedziała, co naprawdę zaszło. Byłem wtedy mały
i w ogóle go nie pamiętam.

W czasie Centenario mieszkaliśmy w pasażu Russell, w długim


wąskim domu. Tylne drzwi, zawsze zamknięte na klucz, wychodziły na San
Salvador. Facjatkę zajmowała ciotka Florentina, stara już i trochę
zdziwaczała. Chuda, koścista, była — a może tak mi się wydawało —
bardzo wysoka, mówiła mało. Unikała świeżego powietrza i nie wychodziła
nigdy; nie lubiła, by wchodzić do jej pokoju; nieraz przyłapywałem ją na
podkradaniu i chowaniu jedzenia. W sąsiedztwie mówiono, że śmierć czy
też zniknięcie Muranii pomieszało jej zmysły. Zawsze chodziła ubrana na
czarno i głośno do siebie gadała.

Dom, w którym mieszkaliśmy, należał do niejakiego pana Luchessi,


właściciela golarni na Barracas. Mojej matce, która była szwaczką,
powodziło się bardzo źle. Gdy byłem mały, obijały mi się o uszy
niezrozumiałe, ponure słowa: komornik, wywłaszczenie, eksmisja z
powodu zaległego czynszu. Matka była bardzo przygnębiona, ciotka zaś
powtarzała z uporem: “Juan nigdy się nie zgodzi, żeby nas gringo
wyrzucił". I wspominała wypadek — który znaliśmy na pamięć — jakiegoś
chama z Południa, który pozwolił sobie wyrazić wątpliwości na temat
odwagi jej męża. Gdy Murańa się o tym dowiedział, pofatygował się na
drugi koniec miasta, odnalazł go, załatwił jednym pchnięciem i cisnął do
Riachuelo. Nie wiem, czy ta historia jest prawdziwa; ważne, że jako taka
została przyjęta i powtarzana.

Oczyma duszy widziałem, jak spędzam noc w zaułkach ulicy Serrano,


jak żebrzę lub sprzedaję z koszyka brzoskwinie. To ostatnie nie było złe, bo
zwalniało od chodzenia do szkoły.

Nie wiem, jak długo trwał ten stan niepokoju. Kiedyś twój
nieboszczyk ojciec powiedział nam, że czasu nie należy mierzyć na dni, tak
jak się mierzy pieniądze na centy i pesos, bo pesos są jednakowe, a każdy
dzień, nawet każda godzina, różnią się od siebie. Nie zrozumiałem, o co mu
chodziło, ale zapamiętałem to zdanie. Pewnej nocy miałem sen, który
zmienił się w koszmar. Śnił mi się wuj Juan. Nigdy go nie znałem, ale
wyobrażałem go sobie jako człowieka tęgawego, o z lekka indiańskim
typie, przerzedzonych wąsach i długich włosach. Szliśmy na południe
pośród kamieniołomów i chwastów, ale te kamieniołomy i te chwasty były
jednocześnie ulicą Thames. W tym śnie słońce stało wysoko na niebie. Wuj
Juan był czarno ubrany; zatrzymał się obok czegoś w rodzaju rusztowania
ustawionego w wąskim przejściu, wsunął rękę pod marynarkę na wysokości
serca, ale nie jak ktoś, kto chce wyciągnąć broń, raczej jak ktoś, kto chce ją
ukryć. Smutnym głosem zwrócił się do mnie: “Bardzo się zmieniłem",
wyjął dłoń spod marynarki i zobaczyłem, że zakończona jest szponami
sępa. Obudziłem się, krzycząc w ciemnościach.

Nazajutrz mama kazała mi iść ze sobą do Luchessiego. Wiedziałem, że


chodzi o sprolongowanie płatności; bez wątpienia miałem służyć do tego,
by gospodarz zobaczył jej bezsilność. Siostrze nie powiedziała ani słowa,
bo tamta sprzeciwiłaby się takiemu poniżeniu. Nigdy przedtem nie byłem
na Barracas, wydało mi się, że jest tam więcej ludzi, większy ruch, mniej
nie zabudowanych terenów. Za zakrętem zobaczyliśmy policję i tłum ludzi
przed domem, do którego szliśmy. Jakiś sąsiad przebiegał od jednej grupki
do drugiej i powtarzał, że około trzeciej nad ranem obudził go hałas,
usłyszał, że drzwi się otwierają i że ktoś wchodzi; nie słyszał, by drzwi się
zamknęły. O świcie znaleziono w sieni Luchessiego w samej bieliźnie.
Został zabity ciosami noża. Mieszkał sam. Policji nigdy nie udało się
znaleźć winnego. Nic nie zostało skradzione. Komuś przypomniało się, że
ostatnio nieboszczyk niemal stracił wzrok; ktoś inny odpowiedział:
“Przyszła jego pora". Słowa i ich ton wywarły na mnie wrażenie; z latami
zaobserwowałem, że ilekroć ktoś umiera, jakiś amator sensacji robi to samo
odkrycie.

Żałobnicy poczęstowali nas kawą i wypiłem filiżaneczkę. W trumnie


zamiast nieboszczyka leżała woskowa postać. Zwróciłem na to uwagę
mamy; ktoś z obecnych roześmiał się i powiedział, że ta woskowa, czarno
ubrana postać to właśnie pan Luchessi. Byłem tak zafascynowany, że nie
mogłem oderwać oczu i matka musiała mnie odciągać.

Wtedy zbrodnie nie były częste; ta stała się tematem rozmów na całe
miesiące. Przypomnij sobie zresztą, ile się mówiło o Melenie, Campanie i
Silleterze. Jedyną osobą w Buenos Aires, której to nie poruszyło, była
ciotka Florentina. Ze starczym uporem powtarzała:

— A mówiłam, że Juan nie zniesie, by gringo zostawił nas bez dachu


nad głową.

Któregoś dnia lało jak z cebra i zamiast iść do szkoły, zacząłem


myszkować po domu. Wszedłem na facjatkę. Ciotka siedziała z założonymi
rękami, było jasne, że nie myśli o niczym. W pokoju czuć było wilgoć. W
jednym kącie stało żelazne łóżko, o jego poręcz zaczepiony był różaniec; w
drugim — drewniany kufer, gdzie chowała rzeczy. Na pobielonej ścianie
wisiał kolorowy obrazek Matki Boskiej del Carmen. Na nocnym stoliku stał
lichtarz.

Nie podnosząc oczu ciotka powiedziała:

— Wiem, po coś tu przyszedł. Przysłała cię matka. Ciągle nie może


uwierzyć, że to Juan nas uratował.
— Juan? — zapytałem zdumiony. — Juan umarł przeszło dziesięć lat
temu.

— Juan jest tutaj — odparła. — Chcesz go zobaczyć?

Otworzyła szufladę nocnego stolika i wyciągnęła sztylet, mówiąc


łagodnie:

— To on. Wiedziałam, że nigdy mnie nie zostawi. Na całym świecie


nie było drugiego takiego. Gringo ani pisnął.

Dopiero wtedy zrozumiałem. Ta biedna, obłąkana kobieta zabiła


Luchessiego. Kierowana nienawiścią, szaleństwem, a któż wie, może i
miłością, wymknęła się tylnymi drzwiami, ciemną nocą przebiegła wiele
ulic, w końcu odnalazła dom i tymi wielkimi kościstymi rękami wbiła nóż.
Nóż był Murańą, był tym zmarłym, którego nadal uwielbiała.

Nigdy nie dowiedziałem się, czy opowiedziała tę historię mojej matce.


Zmarła na krótko przed eksmisją.

Tyle opowieści Trapaniego, na którego już nigdy więcej się nie


natknąłem. W historii kobiety, która pozostała sama i która wcieliła się w
swego mężczyznę, w swego tygrysa, w okrutny przedmiot, który po nim
pozostał, w narzędzie jego zbrodni, dostrzegam symbol, a może wiele
symboli. Juan Murańa był mężczyzną, który przebiegał ulicami mego
dzieciństwa, który wiedział to, co wiedzą mężczyźni, który znał zapach
śmierci, który potem stał się nożem, a teraz wspomnieniem noża, jutro zaś
zapomnieniem, zapomnieniem, które czeka nas wszystkich.
Stara pani

Czternastego stycznia 1941 roku Maria Justina Rubio de Jáuregui


kończyła sto lat. Była ostatnią z córek tych, co walczyli o niepodległość,
która jeszcze pozostała przy życiu.

Ojca jej, pułkownika Mariana Rubio, nie uchybiając mu, można


nazwać pomniejszym bohaterem narodowym. Urodzony w parafii de la
Merced, syn hodowców z prowincji, w wojsku andyjskim został chorążym,
walczył pod Chacabuco, pod Cancha Rayada, pod Maipú i w dwa lata
później w Arequipa. Mówią, że w przededniu tej bitwy José de Olavarría i
on wymienili szpady. W początkach kwietnia dwudziestego trzeciego roku
miała miejsce słynna potyczka pod Cerro Alto, która, jako że odbywała się
w dolinie między dwoma wzgórzami, nosi również nazwę bitwy pod Cerro
Bermejo. Jak zawsze zazdrośni o naszą sławę, Wenezuelczycy przypisują to
zwycięstwo generałowi Simonowi Bolivarowi, ale bezstronny obserwator,
argentyński historyk, nie daje się wprowadzić w błąd i dobrze wie, że laury
przysługują pułkownikowi Marianowi Rubio. On to bowiem na czele
regimentu huzarów kolumbijskich zdecydował się na niepewną walkę na
szable i lance, która przygotowała grunt dla równie sławetnej bitwy pod
Ayacucho; w niej także brał udział i został raniony. W dwudziestym
siódmym roku, pod bezpośrednimi rozkazami Alveara, wykazał się odwagą
pod Ituizaingó. Mimo pokrewieństwa z Rosasem był człowiekiem Lavalle'a
i rozpędził partyzantów w akcji, którą potem zawsze nazywał bitwą na
szable. Po klęsce unitarystów wyemigrował do Urugwaju, gdzie się ożenił.
W czasie Guerra Grande* zmarł w Montevideo, oblężonym przez Blancos*
Manuela Oribe, w wieku czterdziestu czterech lat, co wówczas było niemal
starością. Był przyjacielem Florencia Varela. Jest mało prawdopodobne,
żeby profesorowie Szkoły Wojskowej przyjęli go: zaliczył bitwy, ale ani
jednego egzaminu. Pozostawił dwie córki, z których młodsza, María
Justina, jest bohaterką niniejszego opowiadania.
W końcu pięćdziesiątego trzeciego roku wdowa po pułkowniku wraz z
córkami osiedliła się w Buenos Aires. Nie odzyskały majątku ziemskiego
skonfiskowanego przez tyrana, lecz wspomnienie tych utraconych ziem,
których nigdy nie widziały, przetrwało w rodzinie długie lata. Mając
siedemnaście lat María Justina wyszła za doktora Bernarda Jáure-gui, który,
mimo że cywil, bił się pod Pavón i Cepeda; zmarł pełniąc swe obowiązki w
czasie epidemii żółtej febry. Pozostawił syna i dwie córki. Mariano,
pierworodny, był inspektorem podatkowym, a także stałym bywalcem
Biblioteki Narodowej i Archiwuin, nosił się bowiem z myślą napisania
wyczerpującej biografii bohaterskiego dziadka, której nigdy nie dokończył,
której bodaj nigdy nie zaczął. Starsza z córek, María Elvira, wyszła za mąż
za swego kuzyna Saavedrę, urzędnika Ministerstwa Finansów; młodsza,
Julia, za niejakiego pana Molinari, który mimo włoskiego nazwiska był
profesorem łaciny i człowiekiem wysoce wykształconym. Pominę wnuków
i prawnuków; wystarczy, by mój czytelnik wyobraził sobie godną szacunku,
podupadłą rodzinę, której przewodził epicki cień i córka zrodzona na
wygnaniu.

Żyli skromnie w dzielnicy Palermo, nieopodal kościoła Guadelupe;


Mariano pamiętał jeszcze, jak kiedyś z tramwaju na Gran Nacional widział
lagunę opływającą nędzne rudery z nie otynkowanej cegły, nie zaś z blachy.
Wczorajsza nędza mniej była nędzna niż ta, którą obecnie częstuje nas
przemysł. Fortuny również były mniejsze.

Mieszkaniem rodziny Rubio było piętro nad sklepem z pasmanterią.


Boczne schody były wąskie, przedłużeniem poręczy po ich prawej stronie
był ciemny hol, w którym stał wieszak i parę krzeseł. Z holu wchodziło się
do saloniku o wyściełanych meblach, a z saloniku do jadalni, gdzie stały
meble mahoniowe i serwantka. Żelazne, zawsze opuszczone z obawy przed
nasłonecznieniem, żaluzje przepuszczały niewiele światła. Przypominam
sobie, że panował tam zaduch. W głębi były sypialnie, łazienka, małe patio
ze studzienką do prania i pokój służbowy. W całym domu nie było książek,
poza monografią Andradego z ręcznymi dopiskami i latynoamerykańskim
słownikiem Montanera i Simona, który nabyto, ponieważ sprzedawano go
na raty i dodawano do niego specjalną półeczkę. Żyli z renty, która
przychodziła zawsze z opóźnieniem, i z pieniędzy za dzierżawę terenu —
jedynej pozostałości z rozległej niegdyś estancji — w Lomas de Zamora.

W czasie, w którym toczy się moje opowiadanie, stara pani mieszkała


z owdowiałą Julią i jej synem. W dalszym ciągu czuła wstręt do Artigasa,
Rosasa, Urquizy. Wojna światowa, na skutek której zaczęła nienawidzić
Niemców (wiedziała o nich zresztą bardzo niewiele), była dla niej mniej
rzeczywista niż rewolucja lat dziewięćdziesiątych i szarża pod Cerro Alto.
Począwszy od 1932 roku powoli gasła; najpospolitsze porównania są
najlepsze, tylko one bowiem są prawdziwe. Wyznawała, rzecz jasna,
katolicyzm, co nie znaczyło, by wierzyła w Jednego Boga będącego Trójcą
Świętą ani nawet w nieśmiertelność duszy. Mamrotała modlitwy, których
nie rozumiała, palce jej przesuwały paciorki różańca. Zamiast Wielkanocy i
Trzech Króli zaczęła obchodzić święta Bożego Narodzenia, podobnie jak z
mate przeszła na picie herbaty. Słowa: protestant, żyd, mason, heretyk,
ateusz, były dla niej synonimami, które nie znaczyły nic. Póki mogła, tak
jak jej rodzice, nie mówiła “Hiszpanie" tylko Godos*. W 1910 roku nie
mogła uwierzyć, że infantka, która ostatecznie była księżniczką, wyrażała
się jak pospolita Hiszpanka, a nie jak argentyńska dama. Właśnie podczas
velorio jej zięcia pewna bogata krewna, która jeszcze nigdy dotąd nie
przekroczyła progu ich domu, ale której nazwiska chciwie wypatrywali w
rubrykach kroniki towarzyskiej, udzieliła jej tej zawstydzającej informacji.
Sposób wyrażania się pani de Jáuregui pozostał staroświecki; w dalszym
ciągu mówiła o ulicach de las Artes, del Tempie, de Buen Orden, de la
Piedad, o dwóch ulicach Szerokich, o placu Parkowym i o rogatkach.
Rodzina umyślnie naśladowała te archaizmy, które u niej były naturalne. Na
przykład zamiast “Urugwajczycy" mówili “ci ze Wschodu". Stara pani nie
wychodziła z domu i nie przychodziło jej na myśl, że Buenos Aires
zmieniło się i rozrosło. Pierwsze wspomnienia zawsze są najżywsze.
Wyobrażała sobie za drzwiami miasto z epoki o wiele wcześniejszej niż ta,
w której rodzina zdecydowała wynieść się z centrum. Dla niej wozy
ciągnione przez woły wciąż jeszcze odpoczywały na placu Once, a
więdnące fiołki napełniały zapachem wille w Barracas. “Śnią mi się już
tylko umarli" — oto jedno z ostatnich zdań, jakie zasłyszano z jej ust.
Nigdy nie była głupia, ale o ile wiem, nigdy również nie zaznała rozkoszy
intelektualnych; pozostały jej więc tylko te, które najpierw daje pamięć, a
potem zapomnienie. Była zawsze szczodrobliwa. Pamiętam jej uśmiech i
spokojne, jasne oczy. Któż wie, jakie wygasłe i wypalone już namiętności
żywiła ta stara, niegdyś ponętna kobieta? Lubiła rośliny, których życie,
skromne i ciche, podobne było jej życiu; w swoim pokoju hodowała
begonie i dotykała liści, których już nie mogła zobaczyć. Aż do 1929 roku,
kiedy pogrążyła się w półśnie, opisywała wydarzenia historyczne, zawsze
tymi samymi słowami, w tym samym porządku, jakby to były zdrowaśki;
podejrzewam, że nie odpowiadające już żadnym obrazom. Było jej
obojętne, co je. W sumie — była szczęśliwa.

Według tego, co wiemy, sen jest najtajniejszą z naszych czynności.


Poświęcamy mu jedną trzecią życia i nie pojmujemy go. Dla niektórych to
nic innego niż zaprzestanie czuwania; dla innych — stan bardziej złożony,
ogarniający wczoraj, teraz i jutro; dla jeszcze innych — jeden nieprzerwany
ciąg snów. Twierdzić, że pani de Jáuregui spędziła dziesięć lat w łagodnym
chaosie, byłoby może błędem; każda chwila z tych dziesięciu lat mogła być
nieskalaną teraźniejszością, bez przedtem ani potem. Nie zdumiewajmy się
zbytnio ową teraźniejszością, którą liczymy według dni i nocy, według
niezliczonych kartek z niezliczonych kalendarzy, według lęków i według
wydarzeń; przemierzamy ją każdego ranka jeszcze przed powrotem pamięci
i każdego wieczoru przed zaśnięciem. Co dzień dwukrotnie jesteśmy starą
panią de Jáuregui.

Jáureguiowie, jak już zauważyliśmy, żyli w nieco fałszywej sytuacji;


uważali, że należą do arystokracji, ale ci, którzy do niej należeli, ignorowali
ich; byli dumni ze swojego bohaterskiego przodka, którego nie wymieniały
jednak podręczniki historii. To prawda, że na jego cześć nazwano ulicę, ale
była to mało komu znana uliczka zagubiona na tyłach cmentarza del Oeste.

Wyznaczony dzień był coraz bliższy. Dziesiątego umundurowany


wojskowy pojawił się z listem podpisanym przez samego ministra, który
zapowiadał swoją wizytę na czternastego. Jáureguiowie pokazali ów list
całemu sąsiedztwu, podkreślając drukowany nagłówek i własnoręczny
podpis. Potem zaczęli napływać dziennikarze w celu zredagowania
komunikatu. Udostępniono im wszystkie dane; było jasne, że nigdy nie
słyszeli o pułkowniku Rubio. Dalecy znajomi przez telefon ubiegali się o
zaproszenie.
Pilnie przygotowywano się do wielkiego dnia. Wyfroterowano
posadzki, wymyto szyby, powymiatano pajęczyny, wypolerowano mahonie,
wyczyszczono srebra w serwantce, poprzestawiano meble, w salonie
fortepian pozostawiono otwarty, aby ukazać aksamitne nakrycie klawiszy.
Ludzie przychodzili i odchodzili. Jedyną osobą, do której nie docierał cały
ten rozgardiasz, była stara pani de Jáuregui. Wydawało się, że nic nie
rozumie. Uśmiechała się. Przy pomocy służącej Julia przystroiła ją, jakby
już była nieboszczką. Pierwszą rzeczą, która miała rzucić się w oczy
wchodzącym, był olejny portret przodka, a trochę niżej, na prawo, jego
szpada, pamiątka wielu bitew. Nawet w ciężkich chwilach nie zgodzili się
jej sprzedać, nosząc się z myślą przekazania kiedyś do muzeum
historycznego. Z okazji uroczystości uczynna sąsiadka pożyczyła im wielką
donicę geranium.

Uroczystość miała się zacząć o siódmej, naznaczono ją jednak na wpół


do siódmej, wiedząc, że nikt nie lubi przychodzić, by “zapalać światła". O
siódmej dziesięć nie było jeszcze żywej duszy. Z niejaką cierpkością
omówili plusy i minusy niepunktualności. Elvira, która szczyciła się tym, że
zawsze zjawiała się o czasie, zawyrokowała, że jest niesłychaną
niegrzecznością narażać ludzi na czekanie. Julia, powtarzając słowa swego
nieboszczyka męża, twierdziła, że spóźnianie się jest uprzejmością,
wygodnie jest, gdy wszyscy się do tego stosują, nikt bowiem nikogo nie
pogania. Kwadrans po siódmej ludzie nie mieścili się już w mieszkaniu.
Cała dzielnica mogła zazdrośnie podziwiać limuzynę i szofera pani de
Figueroa, która nie zapraszała ich prawie nigdy, którą jednak przyjęli
wylewnie, aby nikomu na myśl nie przyszło, że widują się tylko przy okazji
śmierci jakiegoś biskupa. Prezydent przysłał swojego sekretarza, nader
uprzejmego pana, który oznajmił, że będzie dla niego prawdziwym
zaszczytem uściśnięcie ręki córki bohatera spod Cerro Alto. Minister, który
musiał wcześnie się wycofać, odczytał wyszukane przemówienie, w którym
jednakowoż więcej było mowy o generale San Martin niż o pułkowniku
Rubio. Stara pani siedziała w swoim fotelu wsparta o poduszki, chwilami
pochylała głowę, chwilami wypuszczała z ręki wachlarz. Dystyngowana
grupa patriotycznych dam odśpiewała hymn narodowy, którego wydała się
nie słyszeć. Fotografowie poustawiali całe towarzystwo w malownicze
grupy, hojnie szafując błyskami magnezji. Kieliszki napełnione sherry i
porto nie wystarczyły. Otwarto wiele butelek szampana. Pani de Jáuregui
nie wypowiedziała ani jednego słowa: pewnie nie wiedziała, kim jest. Od
tego wieczoru pozostała w łóżku.

Kiedy obcy opuścili dom, rodzina wystąpiła z zaimprowizowaną


zimną kolacją. Zapach tytoniu i kawy przytłumił słabą już woń piżma.

Nazajutrz tak poranne, jak popołudniowe gazety lojalnie się zakłamały,


wychwalając cudowną niemal pamięć córki bohatera, “obdarzone mową
archiwum stu lat argentyńskiej historii". Julia chciała pokazać jej artykuły.
W półcieniu stara pani nadal trwała w bezruchu z zamkniętymi oczami. Nie
miała gorączki. Doktor zbadał ją i powiedział, że wszystko jest w porządku.
Po paru dniach umarła. Najście tłumu, niecodzienny hałas, magnezja,
przemówienia, mundury, powtarzające się uściski rąk i hałaśliwy szampan
przyspieszyły jej koniec. Może pomyślała, że to najazd Mazorki*.

Myślę o tych, co zginęli pod Cerro Alto, myślę o zapomnianych


ludziach Ameryki i Hiszpanii, którzy padli pod końskimi kopytami, myślę,
że ostatnią ofiarą owego lasu lanc w Peru stała się przeszło sto lat później
pewna stara dama.
Pojedynek

Juanowi Osvaldo Viviano

Henry James — którego dzieło ujawniła mi jedna z moich dwóch


bohaterek, pani Figueroa — może nie wzgardziłby tą opowieścią.
Poświęciłby jej ponad sto stron ironicznych i czułych, ozdobionych
skomplikowanymi i nader dwuznacznymi dialogami. Nie wykluczam, że
dałby jej jakiś melodramatyczny rys. To, co zasadnicze, nie zmieniłoby się
w odmiennej scenerii Londynu czy też Bostonu. Cała sprawa rozegrała się
w Buenos Aires i tam ją pozostawię. Ograniczę się do streszczenia
przypadku, jako że jego powolny rozwój i wielkoświatowe tło są obce
moim literackim obyczajom. Podyktowanie tego opowiadania jest dla mnie
skromną i marginesową przygodą. Czuję się zmuszony uprzedzić
czytelnika, że wydarzenia mają mniejsze znaczenie niż sytuacja, która je
spowodowała, i niż charakter postaci.

Klara Glencairn de Figueroa była wyniosła i wysoka i miała


ognistorude włosy. Nie była intelektualistką; raczej wyrozumiała niż
sprytna, umiała ocenić pomysłowość innych (mężczyzn, a nawet kobiet).
Była gościnna, lubowała się w zmianach, może dlatego tyle podróżowała.
Wiedziała, że środowisko, które było jej środowiskiem, jest połączeniem,
nieraz arbitralnym, rytuałów i ceremonii, ale lubiła te rytuały i naginała się
do nich z gracją. Rodzice bardzo młodo wydali ją za mąż za doktora Isidra
Figueroa, który był naszym ambasadorem w Kanadzie i który w końcu
zrezygnował z tego stanowiska, twierdząc, że w epoce telegrafu i telefonu
ambasady są anachronizmem i niepotrzebnym ciężarem. O tę decyzję mieli
doń pretensję wszyscy koledzy. Klara lubiła klimat Ottawy — sama była
szkockiego pochodzenia — i nie czuła niechęci do obowiązków
ambasadorowej, ale nie przyszło jej do głowy oponować. Figueroa umarł
niedługo potem; po paru latach niezdecydowania i poszukiwań Klara
poświęciła się malarstwu za przykładem swej przyjaciółki, Marty Pizarro.
Charakterystyczne, że o Marcie Pizarro ludzie zawsze mówili jako o
siostrze błyskotliwej rozwódki, Nelidy Sara.

Zanim wybrała pędzel, chciała poświęcić się literaturze. Zamierzała


pisać po francusku, bo w tym języku najwięcej czytała; hiszpańskim
posługiwała się jak pospolitym narzędziem, podobnie jak panie z prowincji
Corrientes posługują się na co dzień językiem gu-arani. Gazety
uprzystępniły jej stronice Lugonesa i Ortegi y Gasseta; styl tych mistrzów
podsycił podejrzenia Marty, że język, będący jej językiem, mniej się nadaje
do wyrażania myśli i pasji niż do słownych próżności. O muzyce wiedziała
tylko tyle, ile powinna wiedzieć osoba uczęszczająca przykładnie na
koncerty. Pochodziła z prowincji San Luis; swoją karierę rozpoczęła od
skrupulatnie wykonanych portretów Juana Crisostoma Lafinura i
pułkownika Pascuala Pringlesa, które, zgodnie z przypuszczeniami, zostały
nabyte przez muzeum z jej prowincji. Od portretów przodków przeszła do
starych domów Buenos Aires, których pastelowe patia malowała
pastelowymi kolorami, nie bawiąc się zwyczajem innych w scenograficzne
efekty. Ktoś — z pewnością nie pani Figueroa — powiedział, że sztuka jej
karmi się dziewiętnastowiecznymi genueńskimi mistrzami. Pomiędzy Klarą
Glencairn a Ne-lidą Sara (która jakoby kiedyś podobała się doktorowi
Figueroa) zawsze istniała pewna rywalizacja. Może pojedynek odbywał się
między nimi, a Marta była tylko jego instrumentem?

Jak wiadomo, wszystko zaczyna się w innych krajach, a potem dopiero


przychodzi do nas. Szkoła malarska (dziś jakże niesłusznie zapomniana),
która zwała się “konkretną" lub “abstrakcyjną", jakby chcąc tym podkreślić
swą pogardę dla języka i logiki, jest jednym z wielu tego dowodów. Szkoła
ta jakoby twierdziła, że tak jak muzyce wolno stworzyć własny świat
dźwięków, tak malarstwu wolno przedstawiać kolory i formy, które nie
reprodukują tego, co widzą nasze oczy. Lee Kapłan napisał, że te płótna, tak
oburzające burżuazję, idą za wskazaniami Biblii, uznawanymi również
przez świat islamu, mówiącymi, że ręce ludzkie nie powinny odtwarzać
podobizn niczego, co żyje. Ikonoklaści, dowodził, powracali do prawdziwej
tradycji malarstwa, sprowadzonej na fałszywe tory przez heretyków w
rodzaju Dürera czy też Rembrandta. Wrogowie Kapłana zarzucali mu, że
czerpie przykłady z dywanów, kalejdoskopów, krawatów. Rewolucje
estetyczne kuszą ludzi tym, co nieodpowiedzialne i łatwe; Klara Glencairn
zdecydowała, że zostanie malarką abstrakcyjną. Zawsze uwielbiała Turnera;
postanowiła wzbogacić abstrakcjonizm jego mistrzowskimi
światłocieniami. Pracowała sama dla siebie, wielokrotnie zmieniała lub
niszczyła własne kompozycje i zimą 1954 roku wystawiła kolekcję swoich
temper w galerii przy ulicy Suipacha, specjalizującej się w dziełach, które
wojskowa modna wówczas metafora określała jako awangardę. Doszło do
paradoksalnej zaiste sytuacji: ogólnie biorąc krytyki były życzliwe, ale
oficjalny organ sekty zganił te niecodzienne formy, które, jakkolwiek
niefiguratywne, coś przypominały, coś sugerowały, zmierzch, las czy
morze, nie decydując się na surowe kółka lub paski. Zapewne pierwszą
osobą, którą to rozbawiło, była sama Klara Glencairn. Chciała być
nowoczesna, a oto nowocześni wyrzekli się jej. Ale samo malowanie było
dla niej ważniejsze od sukcesu i nie przestała pracować. Nie zważając na to
wydarzenie, malarstwo szło więc swoją drogą.

Ukryty pojedynek już się rozpoczął. Marta była nie tylko artystką;
głęboko zaangażowana w to, co bez ujmy można nazwać stroną
administracyjną sztuki, pełniła funkcję zastępcy sekretarza stowarzyszenia
zwanego “Kółkiem Giotta". W połowie 1955 roku udało jej się
doprowadzić do tego, że Klara, przyjęta uprzednio do stowarzyszenia,
weszła do jego władz jako członek zarządu. Fakt ten, pozornie bez
znaczenia, zasługuje na uwagę: Marta poparła przyjaciółkę, jest bowiem
bezsporne (acz tajemnicze), że osoba, która wyświadcza przysługę, w jakiś
sposób stoi wyżej od tej, która z tej przysługi korzysta.

Około roku sześćdziesiątego “dwa pędzle na międzynarodowym


poziomie" — proszę o wybaczenie mi tego żargonu — walczą o pierwszą
nagrodę. Starszy z kandydatów poświęcił uroczyste oleje wyobrażeniom
przerażających gauczów o wzroście Skandynawów. Jego młodszy rywal
zyskał aplauz i wywołał zgorszenie dzięki wymyślnemu chaosowi swych
płócien. Jurorzy, ludzie niemłodzi, bojąc się, że będą im zarzucać
staromodność, skłaniali się do nagrodzenia młodszego, choć im się nie
podobał. Po długich debatach, z początku pełnych kurtuazji, a potem
znudzonych, ciągle nie mogli dojść do porozumienia. W czasie trzeciego
spotkania ktoś powiedział:
— B. wydaje mi się niedobry. Naprawdę, jest chyba gorszy od samej
pani Figueroa.

— A na nią oddałby pan głos? — zapytał inny, z odrobiną pogardy.

— Tak — odparł pierwszy, już rozdrażniony.

Tegoż popołudnia pierwszą nagrodę jednogłośnie przyznano Klarze


Glencairn. Była dystyngowana, lubiana, moralnie bez zarzutu, a w dodatku
wydawała w swojej posiadłości wspaniałe przyjęcia, z których zdjęcia
ukazywały się potem we wszystkich pismach. Okolicznościową kolację
wydała Marta. Klara podziękowała jej w paru nieśmiałych słowach.
Powiedziała, że nie ma sprzeczności między tym, co tradycyjne, a tym, co
nowe, między ustalonym porządkiem a przygodą, że przeciwnie, tradycja
jest to długi ciąg przygód. Na bankiecie była śmietanka towarzyska w
komplecie, wszyscy członkowie jury i paru malarzy.

Każdy z nas uważa, że krąg jego życia jest pospolity, że losy innych są
lepsze. Kult gauczów i Beatus ille* to tęsknoty miasta; Klara Glencairn i
Marta, znużone rutyną dostatku, tęskniły do świata sztuki, do ludzi, którzy
poświęcili się tworzeniu rzeczy pięknych. Przypuszczam, że w niebie
błogosławieni uważają, iż zalety tego miejsca zostały wyolbrzymione przez
teologów, którzy nigdy w nim nie byli. Może nawet w piekle potępieni
mają mu coś do zarzucenia.

W parę lat potem w Cartagenie odbył się Pierwszy Międzynarodowy


Kongres Plastyków Latynoamerykańskich. Każda republika posłała swego
delegata. Temat konferencji był — przepraszam za żargon — niezwykle
pasjonujący. Czy artysta może oderwać się od swego kraju, czy może
pominąć faunę i florę, czy może nie być wrażliwy na zagadnienia
społeczne, czy może nie dołączyć swego głosu do tych, którzy cierpią pod
jarzmem saskiego imperializmu... i tak dalej, i tak dalej. Zanim został
ambasadorem w Kanadzie, doktor Figueroa był na placówce w Cartagenie.
Klara, tak dumna ze swojej nagrody, z chęcią by tam powróciła, tym razem
w charakterze artystki. Ta nadzieja spaliła na panewce: rząd wydelegował
Martę Pizarro. Jej wystąpienia (choć nie zawsze przekonywające) były
błyskotliwe, tak przynajmniej brzmiały zgodne opinie korespondentów z
Buenos Aires.
Życie wymaga jakiejś pasji. Obie kobiety znalazły ją w malarstwie, a
może raczej we wzajemnym stosunku, który im to malarstwo narzuciło.
Klara Glencairn malowała przeciw Marcie i w jakiś sposób dla Marty.
Każda była sędzią swej rywalki i jej jedyną publicznością. W ich płótnach,
których już nikt nie oglądał, spostrzegam, co zresztą było nieuniknione,
wzajemne wpływy. Należy pamiętać, że kochały się i że przez cały czas
trwania tego intymnego pojedynku były całkowicie lojalne.

Mniej więcej w tym okresie Marta, już przecież niemłoda, odrzuciła


ofertę małżeństwa; jedyną sprawą, która ją interesowała, była jej prywatna
walka.

Drugiego lutego 1964 roku Klara Glencairn umarła na zawał. W


gazetach ukazały się nekrologi i długie wspomnienia, jeszcze obowiązujące
w naszym kraju, gdzie kobieta jest przedstawicielką gatunku, a nie
jednostką. We wspomnieniach były wzmianki o jej malarstwie i
wyrafinowanym guście, ale głównie wysławiano jej wiarę, dobroć, jej
niemal anonimową, stałą działalność filantropijną, jej patrycjuszowskie
pochodzenie — generał Glencairn brał udział w kampanii brazylijskiej — i
znakomitą pozycję w najwyższych sferach stolicy. Marta zrozumiała, że jej
życie straciło sens. Nigdy przedtem nie miała uczucia tak całkowitej
nieprzydatności. Wspomniała swoje pierwsze, dziś już odległe, wysiłki i
wystawiła w Salonie surowy portret Klary, malowany w stylu angielskich
mistrzów, których obie tak podziwiały. Niektórzy uznali to za jej najlepsze
dzieło. Nie wróciła więcej do pędzla.

W tym subtelnym pojedynku, którego domyślało się tylko parę blisko


zaprzyjaźnionych z nimi osób, nie było ani przegranych, ani zwycięstw, nie
było także żadnego starcia ani żadnych znaczących zdarzeń, poza tymi,
które z szacunkiem zanotowałem. Tylko Bóg (którego gusta artystyczne nie
są nam znane) może wręczyć ostateczne laury. Historia, która rozgrywała
się w cieniu, kończy się w cieniu.
Inny pojedynek

Wiele już lat upłynęło od pewnego letniego wieczoru, gdy Carlos


Reyles, syn urugwajskiego pisarza, opowiadał mi w Adrogue tę historię. W
moim wspomnieniu długa kronika nienawiści i jej tragiczny finał łączy się
teraz z aptecznym zapachem eukaliptusów i głosami ptaków.

Jak zawsze omawialiśmy splątane losy dwóch naszych ojczyzn,


Urugwaju i Argentyny. Carlos był przekonany, że słyszałem o Juanie
Patriciu Nolan, który miał opinię chojraka, dowcipnisia i nicponia.
Skłamałem, że tak. Nolan umarł w latach dziewięćdziesiątych, ale ludzie do
dziś myślą o nim jak o przyjacielu. Naturalnie miał i wrogów, tych nigdy
nie brakuje. Reyles opowiedział mi o jednym z jego licznych złośliwych
wybryków. Zdarzenie miało miejsce na krótko przed bitwą pod
Manantiales; bohaterami jego są dwaj gauczowie z Cerro Largo: Manuel
Cardoso i Carmen Silveira.

Jak i na skutek czego powstała między nimi nienawiść? Czy po


upływie wieku można odbudować zapomnianą historię dwóch ludzi,
których jedynym tytułem do sławy był ich ostatni pojedynek? Ekonom ojca
Reylesa “o wąsach jak tygrys", nazwiskiem Laderecha, zasłyszał
powtarzane z ust do ust szczegóły, które teraz odnotowuję bez większego
przekonania, jako że i zapomnienie, i pamięć lubią zmyślać.

Manuel Cardoso i Carmen Silveira sąsiadowali o miedzę. Źródło


nienawiści jest równie tajemnicze, jak źródło innych namiętności, ale
mówiono o kłótni z powodu nie znaczonego bydła czy też o “dzikim"
wyścigu, w czasie którego Silveira, silniejszy z nich dwóch, zepchnął z toru
swoim koniem konia Cardosa. Jakiś czas później w miejscowej gospodzie
grali przez wiele godzin w truco; Silveira winszował swemu partnerowi
każdej zagrywki, ale w końcu zostawił go bez centa. Chowając pieniądze w
sakiewce, jeszcze podziękował Cardosowi za lekcję, jaką od niego
otrzymał. Wtedy, mam wrażenie, przeszli do rękoczynów. Walka była ostra,
ale kibice, których znalazło się wielu, rozdzielili ich. W tego typu
miejscach, w tamtych czasach, człowiek ścierał się z człowiekiem, żelazo z
żelazem. Znamienne, że Manuel Cardoso i Carmen Silveira niejednokrotnie
bili się ze sobą, o świtaniu lub o zmierzchu, nigdy jednak nie doszło między
nimi do ostatecznej rozgrywki. Może ich prostackie, niepełne życia nie
miały innej treści niż owa nienawiść i dlatego ją pielęgnowały. Nie
podejrzewając tego nawet, stali się nawzajem swymi więźniami.

Nie wiem już, czy fakty, o których opowiem, są przyczyną czy też
skutkiem. Cardoso nie tyle z miłości, ile aby zabić czas, zaczął uwodzić
sąsiadkę imieniem Serviliana. Wystarczyło, że dowiedział się o tym
Silveira, a zabrał się do niej na swój sposób i w końcu sprowadził do siebie
na ranczo. Po paru miesiącach jednak wyrzucił ją, bo mu się znudziła.
Dziewczyna, pełna urazy, chciała schronić się pod opiekę Cardosa; ten
spędził z nią jedną noc, a nazajutrz w południe wygonił. Nie chciał resztek
po tamtym.

W owym okresie, przed czy też po Servilianie, nastąpiło zdarzenie z


owczarkiem. Silveira bardzo był do niego przywiązany i nazwał go
Trzydzieści Trzy. Znalazłszy go w rowie martwego, nie mógł się dość
naprzeklinać tego, kto go otruł.

Zimą siedemdziesiątego roku rewolucja pod wodzą Aparicia* zastała


obu sąsiadów w tej samej gospodzie, gdzie wtedy grali w truco.
Ciemnoskóry Brazylijczyk, który przyjechał na czele rebeliantów,
powiedział obecnym, że ojczyzna ich wzywa, że dość już gnębienia przez
rząd. Rozdał im odznaki Blancos i skończywszy mowę, której nikt nie
zrozumiał, zabrał wszystkich, którzy byli na miejscu. Nie pozwolono im
nawet pożegnać się z rodzinami. Manuel Cardoso i Carmen Silveira
pogodzili się z losem, który im przypadł w udziale. Życie żołnierza nie jest
cięższe od życia gaucza. Spanie w siodle, niepogody — do tego
wszystkiego byli przyzwyczajeni; zabijanie ludzi nie kosztowało tak wiele
ręki przywykłej do zabijania zwierząt; brak fantazji uwalniał ich od strachu
i litości, jakkolwiek ten pierwszy poznali w czasie pierwszych szarż.
Dzwonienie ostróg i szczęk broni zawsze słychać, gdy kawaleria
przystępuje do akcji. Człowiek, który z początku nie został raniony, uważa,
że nic mu się nie stanie. Nie tęsknili za swymi stronami. Pojęcie ojczyzny
było im obce; mimo odznak u kapeluszy wszelkie partie były im obojętne.
Nauczyli się posługiwać lancą. W czasie nie kończących się marszów i
kontrmarszów zrozumieli, że kolegowanie nie przeszkadza im być
rywalami. Walczyli ramię przy ramieniu i — o ile wiadomo — nigdy nie
zamienili ze sobą ani słowa.

Jesienią 1871 roku miał nastąpić ich koniec.

Walka, która nie trwała nawet godziny, wybuchła w miejscu, którego


nazwy nigdy się nie dowiedzieli. To historycy, później, nadają nazwy
bitwom. W przeddzień Cardoso wśliznął się do namiotu dowódcy i cicho
poprosił, żeby, o ile nazajutrz wygrają, tamten zachował mu jakiegoś
Colorado, bo jeszcze nie zabił nikogo i chciałby wiedzieć, jak to jest.
Dowódca przyrzekł mu tę uprzejmość, jeżeli zachowa się jak mężczyzna.

Blancos było więcej, ale tamci byli lepiej uzbrojeni i zdziesiątkowali


ich, nacierając ze wzgórza. Po dwóch nieudanych szarżach, które nie doszły
do szczytu, ciężko ranny dowódca poddał się. Na własną prośbę został
zabity na miejscu.

Ludzie złożyli broń. Kapitan Juan Patricio Nolan, który dowodził


Colorados, z wielką starannością przygotował oczekiwaną egzekucję
więźniów. Pochodził z Cerro Largo i wiedział o zadawnionej nienawiści
pomiędzy Silveiro a Cardoso. Posłał po nich i oznajmił:

— Wiem, że się nie znosicie i że dybiecie na siebie od bardzo dawna.


Mam dla was dobrą wiadomość: zanim zajdzie słońce, będziecie mieli
okazję dowieść, który jest dzielniejszy. Każę wam poderżnąć gardła na
stojąco, a potem zaczniecie się ścigać. Bóg jeden wie, kto zwycięży.

Ten sam żołnierz, który ich przywiódł, odprowadził ich z powrotem.

Wiadomość niezwłocznie obiegła cały obóz. Nolan zadecydował, że


wyścig tego popołudnia ukoronuje całą zwycięską kampanię, ale
więźniowie wysłali do niego delegata z prośbą, by oni także mogli być
świadkami wyścigu i porobić zakłady. Nolan, człowiek rozsądny, dał się
przekonać. Zakładano się więc o pieniądze, o części uprzęży, o broń białą i
o konie, które w odpowiednim czasie miały być dostarczone wdowom i
krewnym. Panował niespotykany upał. Ażeby każdy mógł przespać się
trochę, miano zacząć dopiero o czwartej. Nolan, według dobrych kreolskich
tradycji, wszystkich jeszcze godzinę przetrzymał. Pewnie omawiał
zwycięstwo z innymi oficerami; ordynans chodził tam i z powrotem z
kociołkiem gorącej wody na mate.

Z obu stron bitej drogi, pod namiotami, oczekiwali więźniowie


siedzący na ziemi, z rękami związanymi na plecach, aby nie przysparzać
nikomu roboty. Jedni przeklinali, któryś szeptał “Ojcze Nasz", wszyscy byli
dziwnie ogłupiali. Naturalnie nie mogli palić. Wyścig nie obchodził ich już
właściwie, ale się gapili.

— Mnie przecież też poderżną gardło — powiedział jeden, jakby z


zazdrością.

— Tak, ale w kupie — odparł sąsiad.

— Tak jak i tobie — nie pozostał dłużny pierwszy.

Sierżant szablą naznaczył na drodze poprzeczną kreskę. Silveirze i


Cardosowi rozwiązano ręce, żeby nie biegli spętani. Stali od siebie w
odległości mniej więcej metra. Każdy z nich postawił nogę na kresce.
Niektórzy ludzie krzyczeli, żeby nie nawalili, bo zaufali im i sumy, jakie na
nich postawili, były bardzo wysokie.

Silveirze przypadł Pardo Nolan, którego dziadowie byli niewątpliwie


niewolnikami przodków kapitana i nosili ich nazwisko; Cardoso dostał
zawodowego kata, niemłodego gościa z prowincji Corrientes, który żeby
uspokoić skazańców, zwykł był mawiać, poklepując ich po ramieniu: “Co
tam, bracie, baby, jak rodzą, gorzej mają".

Z piersiami podanymi do przodu dwaj wrogowie stali, nie patrząc na


siebie.

Nolan dał znak.

Pardo, dumny ze swej roli, przesadził i rozpruł szyję ofiary od ucha do


ucha. Corrienteńczykowi wystarczyło niewielkie cięcie. Z obu gardeł
buchnęła krew. Mężczyźni zrobili po parę kroków i padli na twarze.
Cardoso, upadając, wyciągnął ręce. Wygrał i prawdopodobnie nigdy się o
tym nie dowiedział.
Guayaquil

Nie zobaczę, jak szczyt Higuerota odbija się w wodach zatoki Placido,
nie pojadę do Estado Occidental, w tej bibliotece, którą z Buenos Aires
wyobrażałem sobie na tyle sposobów, a która niewątpliwie ma swoją
określoną formę i swe rosnące cienie, nie odczytam pisma Bolivara.

Przeglądam poprzedni ustęp, aby zredagować następny, i zaskakuje


mnie jego melancholijna patetyczność. Widać nie można mówić o tej
republice karaibskiej, nie naśladując, choćby w odległy sposób,
najwspanialszego jej piewcy, kapitana Józefa Korze-niowskiego, choć w
moim przypadku chodzi o co innego. Intymne pragnienie, by nasycić
pompatycznością wydarzenie przykre, acz błahe, podyktowało mi pierwszy
ustęp. Z całą uczciwością opiszę, co zaszło. Może to pomoże mi coś
zrozumieć. W dodatku wyznać jakiś fakt znaczy z aktora stać się
świadkiem, kimś, kto ogląda, co zaszło, i opowiada, a już nie działa.

Zdarzyło się to w ubiegły piątek, w tym samym pokoju, w którym


piszę, o tej samej popołudniowej godzinie, tyle że dziś jest trochę chłodniej.
Wiem, że mamy tendencję do zapominania rzeczy nieprzyjemnych. Chcę
zapisać mój dialog z doktorem Edwardem Zimmermannem z uniwersytetu
del Sur w Cordobie, zanim go zmaże zapomnienie. Pamięć o nim jest
jeszcze bardzo żywa.

Aby moja opowieść była zrozumiała, muszę pokrótce przypomnieć


ciekawą przygodę niektórych listów Bolivara wydobytych z archiwum
doktora Avellanos, którego “Historia pięćdziesięciu lat bezrządu", jakoby
zagubiona w okolicznościach wszystkim znanych, została odnaleziona i
opublikowana w 1939 roku przez jego wnuka, doktora Ricarda Avellanos.
Sądząc z opinii umieszczanych w najrozmaitszych publikacjach, listy te nie
są specjalnie interesujące, prócz jednego, pisanego w Cartagenie,
trzynastego sierpnia 1822, w którym Wyzwoliciel podaje szczegóły
swojego spotkania z generałem San Martín. Nie warto podkreślać znaczenia
tego dokumentu, w którym Bolivar odsłania chociażby część tego, co
wydarzyło się w Guayaquil. Doktor Ricardo Avellanos, uparty przeciwnik
oficjalności, odmówił oddania tego listu do Akademii Historii, ale
zaproponował go rozmaitym republikom latynoamerykańskim. Dzięki
godnemu pochwały zapałowi naszego ambasadora, doktora Melaza, rząd
argentyński pierwszy zaakceptował tę bezinteresowną ofertę. Uzgodniono
posłanie delegata do Sulaco, stolicy Estado Occidental, który tam sporządzi
odpisy listów w celu opublikowania ich tutaj. Rektor uniwersytetu, gdzie
pełnię funkcję profesora historii Ameryki, był łaskaw podsunąć ministrowi
moją kandydaturę. Otrzymałem także niemal jednogłośne poparcie
Akademii Historii, której jestem członkiem. Kiedyśmy już uzgodnili datę
przyjęcia mnie przez ministra, dowiedzieliśmy się, że uniwersytet del Sur,
który — wolę tak myśleć — nie wiedział o tej decyzji, wysunął
kandydaturę doktora Zimmermanna.

Jak może czytelnicy wiedzą, jest to cudzoziemiec, historyk wyrzucony


ze swego kraju przez Trzecią Rzeszę, obecnie obywatel argentyński. Z jego
prac, na pewno wartościowych, znałem tylko obronę semickiej Kartaginy,
sądzonej przez potomność poprzez wrogich jej historyków rzymskich, oraz
coś w rodzaju eseju twierdzącego, że rządy powinny być niewidoczne i
pozbawione patosu. To zasłużyło sobie na ripostę Martina Heideggera,
który wykazał, za pomocą fotokopii tytułów gazet, że nowoczesny szef
rządu, daleki od anonimowości, jest raczej protagonistą, gwiazdą baletową,
tańczącym Dawidem, który odgrywa pantomimę tragedii swego narodu z
całą pompą teatralną, bez wahania sięgając nawet do hiperbol sztuki
oratorskiej. Dowiódł tym, że pochodzenie Zimmermanna jest hebrajskie,
żeby nie powiedzieć — żydowskie. Ta publikacja szacownego
egzystencjalisty była bezpośrednią przyczyną wygnania i koczowniczego
żywota naszego gościa.

Bez wątpienia Zimmermann przyjechał do Buenos Aires, aby


zobaczyć się z ministrem; ów zaś, za pośrednictwem sekretarza, doradzał
mi pomówić z Zimmermannem osobiście i opowiedzieć mu, jak rzeczy
stoją, aby nie dopuścić do mało budującego sporu pomiędzy dwoma
uniwersytetami. Naturalnie przystałem na to. Po powrocie do domu
powiedziano mi, że doktor Zimmermann zapowiedział przez telefon swą
wizytę na szóstą po południu. Jak powszechnie wiadomo, mieszkam przy
ulicy Chile. Biła szósta, kiedy rozległ się dźwięk dzwonka.
Z republikańską prostotą sam mu otworzyłem i poprowadziłem do
mego gabinetu. Zatrzymał się, aby spojrzeć na patio; białe i czarne kafle,
dwie magnolie i studnia pobudziły jego elokwencję. O ile się nie mylę, był
trochę zdenerwowany. Nie było w nim nic szczególnego: miał około
czterdziestki i wielką głowę. Ciemne okulary zasłaniały oczy. Od czasu do
czasu kładł je na stole, a potem z powrotem zakładał. W czasie powitania z
satysfakcją skonstatowałem, że jestem wyższy, po czym od razu
zawstydziłem się tego typu satysfakcji, jako że nie był to pojedynek
fizyczny ani nawet moralny, tylko trochę niewygodne mise au point1*.
Jestem złym — a raczej żadnym — obserwatorem, ale pamiętam to, co
pewien poeta nazwał (z brzydotą odpowiednią dla tego, co określa)
“nieokiełzaną niewydolnością stroju". Dotąd widzę szczegóły jego ubioru
w kolorze intensywnie szafirowym, nadmiar guzików i kieszeni. Krawat,
jak zauważyłem, był niczym węzeł sztukmistrza, a trzymał się za pomocą
dwóch plastikowych klipsów. Miał niewielkie, po wojskowemu
przystrzyżone wąsiki, w ręku skórzaną teczkę, jak podejrzewałem, pełną
dokumentów. W czasie rozmowy zapalił cygaro i wtedy wydało mi się, że
na tej twarzy panuje nadmierny tłok. Trop meublé* — pomyślałem.

Porządek wysłowienia w niepożądany sposób wyolbrzymia fakty, o


które chodzi, jako że każde słowo zajmuje miejsce na stronicy i chwilę w
umyśle czytającego. Poza wizualną pospolitością, o której mówiłem,
człowiek ten robił wrażenie doświadczonego przez życie.

W moim gabinecie wisi owalny portret pradziadka, który brał udział w


wyzwoleńczej wojnie, i stoją oszklone gabloty pełne szpad, medali,
sztandarów. Pokazywałem mu ze zwięzłym wyjaśnieniem te stare
chwalebne pamiątki. Szybko rzucał na nie wzrokiem, jakby wypełniał
obowiązek, i uzupełniał moje słowa z nie zamierzoną, jak sądzę,
impertynencją. Na przykład mówił:

— Zgadza się. Bitwa pod Junín. Szóstego sierpnia 1824. Kawaleryjska


szarża Juareza.
— Suareza — poprawiłem.

Przypuszczam, że błąd był zamierzony. Rozłożył ręce ze wschodnią


przesadą i wykrzyknął:

— Otóż i mój pierwszy, ale nie ostatni błąd! Żywię się tekstami,
potykam się więc i upadam. W panu ta interesująca przeszłość żyje!

Wymawiał “w" tak jak “f”.

Te pochlebstwa nie spodobały mi się. Jego natomiast więcej


zainteresowały książki. Niemal miłośnie przesunął wzrokiem po tytułach i
— pamiętam — powiedział:

— Och, Schopenhauer, który wątpił w historię... To samo wydanie


Grisebacha miałem w Pradze. Myślałem, że zestarzeję się wśród tych
przyjaznych, poręcznych tomów, ale historia właśnie, wcielona w jednego
obłąkańca, wygnała mnie z tego domu, z tego miasta. No i znalazłem się tu,
w Ameryce, w gościnnym domu pana...

Mówił niepoprawnie, choć płynnie. Wyraźny akcent niemiecki


współżył z hiszpańskim seplenieniem.

Usiedliśmy już i skorzystałem z tego, co powiedział, żeby poruszyć


interesującą nas sprawę.

— Tu historia jest litościwsza. Mam nadzieję, że umrę w tym domu, w


którym się urodziłem. Tu moja babka przywiozła tę szpadę, która najeździła
się po całej Ameryce. Tu rozmyślałem nad przeszłością i komponowałem
moje książki. Mógłbym niemal powiedzieć, że nigdy nie opuszczałem tej
biblioteki, ale teraz wreszcie wyjeżdżam za granicę i poznam ziemie, które
znałem dotąd tylko z mapy.

Uśmiechem pokryłem mój ewentualny wyskok retoryczny.


— Czy ma pan na myśli pewną republikę karaibską? — zapytał
Zimmermann.

— Tak. Dzięki tej szykującej się właśnie podróży mam zaszczyt gościć
pana — odparłem.

Trinidad podała nam kawę. Z powolną pewnością siebie mówiłem


dalej:

— Wie pan zapewne, że minister zlecił mi zrobienie odpisów i


opatrzenie wstępem listów Bolivara, przypadkiem odkrytych w archiwum
doktora Avellanos. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ta misja jest
ukoronowaniem pracy całego mojego życia, pracy, którą niejako mam we
krwi.

Sprawiło mi ulgę powiedzenie tego, co miałem powiedzieć.


Zimmermann jakby nie usłyszał; jego oczy nie patrzyły na mnie, tylko na
książki za moimi plecami. Teraz przytakiwał, najpierw zdawkowo, potem z
emfazą.

— We krwi! Jest pan prawdziwym historykiem. Pańscy przodkowie


wędrowali już po polach Ameryki i wygrywali wielkie bitwy, gdy moi
zaledwie wyłonili się z getta. Zgodnie z pańskimi wymownymi słowami,
pan ma historię we krwi. Panu wystarczy uważnie się wsłuchać w swój
wewnętrzny głos. Ja natomiast muszę jechać aż do Sulaco, by przejrzeć i
odczytać nie kończące się, może apokryficzne dokumenty. Niech mi pan
wierzy, doktorze: zazdroszczę panu!

Przez jego słowa nie przebijało ani wyzwanie, ani drwina. Były
wyrazem woli, która czyniła z przyszłości coś równie nieodwracalnego, jak
przeszłość. Nie argumenty były ważne: siła tkwiła w samym człowieku, nie
w jego dialektyce. Zimmermann mówił dalej, z pedagogiczną powolnością:

— W tym, co się tyczy Bolivara, przepraszam, San Martina, pana


stanowisko, drogi mistrzu, dobrze jest znane. Votre sičge est fait. Jeszcze
nie czytałem odnośnego listu Bolivara, ale należy przypuszczać, że napisał
go, by się usprawiedliwić. W każdym razie ten okrzyczany list wyjaśni nam
tylko punkt widzenia Bolivara, nie zaś San Martina. Kiedy już zostanie
opublikowany, będzie trzeba wyważyć go, przeanalizować, przecedzić
przez krytyczne sito, jeśli zajdzie potrzeba — odrzucić. Nikt nie jest
bardziej wskazany do wydania ostatecznego wyroku niż pan ze swą lupą.
Skalpel i lancet, jeżeli wymagają tego rygory nauki! Niech mi pan pozwoli
dodać, że nazwisko publikującego list pozostanie na zawsze z nim
związane. Panu, w pewien szczególny sposób, to nie przystoi. Publiczność
nie rozróżnia odcieni.

Dziś rozumiem, że wszystko, nad czym naradzaliśmy się od tej chwili,


było kompletnie niepotrzebne. Może już wtedy to odczułem. Ażeby nie
musieć stawiać mu czoła, uczepiłem się jakiegoś szczegółu i zapytałem, czy
rzeczywiście uważa, że listy są apokryfami.

— Nawet jeżeli są napisane ręką Bolivara — odpowiedział — nie


znaczy, że zawierają całą prawdę. Bolivar mógł chcieć oszukać swego
korespondenta, mógł zresztą po prostu sam się mylić. Pan, historyk,
myśliciel, wie lepiej niż ja, że tajemnica tkwi w nas, nie w słowach.

Te pompatyczne uogólnienia zirytowały mnie, sucho więc zwróciłem


uwagę, że pośród tajemnic, które nas otaczają, spotkanie w Guayaquil, w
czasie którego generał San Martin zrezygnował z ambicji i pozostawił losy
Ameryki w rękach Bolivara, również jest tajemnicą wartą zastanowienia.

Zimmermann odpowiedział:

— Jest tyle sposobów wytłumaczenia... Niektórzy przypuszczają, że


San Martin wpadł w pułapkę. Inni, jak Sarmiento, że był europejskim
wojskowym, zagubionym na kontynencie, którego nigdy nie zrozumiał;
inni, przeważnie Argentyńczycy, kładą to na karb rezygnacji, jeszcze inni
zmęczenia. Niektórzy mówią o tajemnym rozkazie jakiejś loży masońskiej.
Zauważyłem, że w każdym wypadku jest interesujące poznać dokładnie
treść słów, jakie wymienili między sobą Obrońca Peru i Wyzwoliciel.

— Może to, co mówili, było bez znaczenia — orzekł Zimmermann. —


W Guayaquil zetknęło się dwóch ludzi. Jeżeli któryś zwyciężył, to
zwyciężyła jego wola, a nie umiejętności dialektyczne. Jak pan widzi, nie
zapominam mojego Schopenhauera.
Po czym dodał z uśmiechem:

— Words, words, words... Szekspir, niezrównany mistrz słów, gardził


nimi. I w Guayaquil, i w Buenos Aires, i w Pradze słowa zawsze mniej się
liczą niż ludzie.

W tym momencie poczułem, że coś między nami się dzieje, a raczej


już się wydarzyło. W pewien sposób byliśmy inni. Zmierzch wchodził do
pokoju, nie zapaliłem światła.

Na chybił trafił zapytałem:

— Pan jest z Pragi, doktorze?

— Byłem z Pragi — odpowiedział.

Aby ominąć zasadniczy temat, rzuciłem:

— To musi być dziwne miasto. Nie znam go, ale pierwszą niemiecką
książką, jaką czytałem, był “Golem" Meyrinka.

Zimmermann odpowiedział:

— To jedyna książka Gustava Meyrinka, o której warto wspomnieć.


Innych lepiej nie dotykać, są splotem złej literatury z jeszcze gorszą
teozofią. Ale coś z niezwykłości Pragi odbija się w tej książce, w której sny
rozpływają się w innych snach. W Pradze wszystko dziwi lub, jeżeli pan
woli, nic nie dziwi. Wszystko może się zdarzyć. Pewnego popołudnia w
Londynie miałem to samo uczucie.

— Pan — odparłem — mówił o woli. W opowieściach Mabinogion


dwaj królowie grają w szachy na wzgórzu, na którego zboczach walczą ich
rycerze. Jeden z królów wygrywa partię. Jeździec przybywa z wieścią, że
wojsko drugiego zostało pokonane. Walka ludzi była odbiciem walki na
szachownicy.
— Och, operacja magiczna... — powiedział Zimmermann.

Odpowiedziałem:

— Albo pokaz woli na dwóch różnych planach. Inna celtycka legenda


opowiada o pojedynku dwóch słynnych bardów. Jeden z nich akompaniując
sobie na harfie grał od zmierzchu nocy do zmierzchu dnia. Gdy pojawiły się
gwiazdy i wzeszedł księżyc, podał harfę drugiemu, który odstawił ją na bok
i wstał. Pierwszy uznał się za pokonanego.

— Cóż za erudycja! Co za wspaniała synteza! — wykrzyknął


Zimmermann. I spokojniej już dodał: — Muszę wyznać mą ignorancję,
moją pożałowania godną ignorancję w dziedzinie celtyckiego folkloru. Pan,
niby dzień, ogarnia Zachód i Wschód, podczas gdy ja jestem ograniczony
do mojego kartagińskiego zaułka, który teraz usiłuję dopełnić szczyptą
historii Ameryki. Jestem przeciętnym zawodowcem.

W jego głosie żydowski serwilizm łączył się z niemieckim, ale


czułem, że nic go nie kosztują pochlebstwa i przyznawanie mi racji, skoro
wygrał.

Prosił z naciskiem, bym się nie troszczył o jego podróż (o jej “wykon",
jak się obrzydliwie wyraził). Po czym wyjął z portfela list ode mnie do
ministra, w którym tłumaczę powody mojej rezygnacji oraz
wyszczególniam zalety doktora Zimmermanna, i wsunął mi do ręki pióro,
bym go podpisał. Kiedy go chował, nie mogłem nie dojrzeć lotniczego
biletu Eze-iza-Sulaco.

Wychodząc, zatrzymał się przed tomami Schopenhauera i powiedział:

— Nasz mistrz, nasz wspólny mistrz, twierdził, że nie ma aktów nie


będących wyrazem woli. Jeżeli pan zostaje w tym domu, w tym obszernym
patrycjuszowskim domu, to dlatego że w głębi duszy pragnie pan w nim
pozostać. Jestem posłuszny tej woli i wdzięczny za nią.

Bez słowa przyjąłem tę ostatnią jałmużnę.


Poszedłem za nim aż do furtki. Gdyśmy się żegnali, oświadczył:

— Kawa była znakomita.

Raz jeszcze odczytuję te nieporządnie zapisane stronice, które za


chwilę wrzucę w ogień. Nasze spotkanie nie było długie.

Przypuszczam, że więcej nie będę pisał. Mon sičge est fait.


Ewangelia według świętego Marka

Wypadek ten zdarzył się na estancji Los Álamos, w południowej


części prowincji Junín, w ostatnich dniach marca 1928 roku. Bohaterem
jego był student medycyny Baltasar Espinosa. Od innych chłopaków z
Buenos Aires różnił się może tylko darem wymowy (której zawdzięczał
wiele nagród w angielskim liceum w Ramos Mejía) i nieograniczoną
niemal dobrocią. Nie lubił sporów; wolał, by nie on, ale rozmówca miał
rację. Jakkolwiek bawił go hazard, grał źle, bo nie lubił wygrywać. Miał
umysł otwarty, lecz leniwy; gdy skończył trzydzieści trzy lata, do dyplomu
brakowało mu jeszcze egzaminu z jednego przedmiotu: właśnie tego, który
najbardziej go interesował. Ojciec jego, jak wszyscy wielcy panowie w
owym czasie, był wolnomyślicielem, zapoznał go z doktryną Herberta
Spencera; matka jednak przed jakąś podróżą do Montevideo poprosiła, by
co wieczór odmawiał “Ojcze Nasz" i żegnał się znakiem krzyża świętego.
Przez lata nie złamał tej obietnicy. Nie brakło mu odwagi; pewnego ranka, z
obojętnością raczej niż z gniewem, wdał się w bójkę z grupą kolegów,
którzy chcieli go zmusić, by wziął udział w strajku uniwersyteckim. Był
pełen sprzecznych idei: nie tyle obchodził go kraj, ile denerwowało ryzyko,
że gdzie indziej mogliby pomyśleć, iż jeszcze nosimy pióra na głowie;
wielbił Francję, ale gardził Francuzami; miał za nic Amerykę, ale uważał,
że w Buenos Aires powinny być drapacze chmur; był zdania, że gauczowie
z równin są lepszymi jeźdźcami niż ci z podgórza lub gór. Kiedy jego
kuzyn Daniel zaproponował mu spędzenie lata w Los Álamos, natychmiast
na to przystał, nie dlatego żeby lubił wieś, lecz przez wrodzoną uprzejmość
i dlatego że nie widział specjalnych powodów, by odmówić.

Dom na estancji był duży, trochę zaniedbany. Domek zamieszkiwany


przez rodzinę rządcy nazwiskiem Gutre stał bardzo blisko. Było ich troje:
ojciec, mocno nieokrzesany syn i dziewczyna z niewiadomego łoża. Byli
wysocy, silni, grubokościści, mieli rudawe włosy, a w twarzach coś
indiańskiego. Niemal nie otwierali ust. Żona rządcy umarła wiele lat temu.
Na wsi Espinosa uczył się rzeczy, o których nigdy wcześniej nie
słyszał, których nawet nie podejrzewał. Na przykład, że nie należy
galopować, kiedy się zbliża do zabudowań, albo że nie wyjeżdża się konno,
jeżeli nie ma się czegoś określonego do załatwienia. Po pewnym czasie
nauczył się rozróżniać głosy ptaków.

Niedługo po jego przyjeździe Daniel pojechał do stolicy, by zakończyć


jakąś transakcję z bydłem; miało mu to zająć nie więcej niż tydzień.
Espinosa, który miał już trochę dość bonnes fortunes* kuzyna i jego
niewyczerpanego zainteresowania modą, wolał pozostać na estancji ze
swymi książkami. Upał dawał się we znaki nawet nocą. O brzasku zbudziły
go grzmoty. Wiatr targał krzewami. Espinosa usłyszał szelest pierwszych
kropel deszczu i podziękował Bogu. Nagle zrobiło się zimno. Tegoż
popołudnia rzeka Salado wystąpiła z brzegów.

Następnego dnia, spoglądając z tarasu na zalane pola, Baltasar


Espinosa pomyślał, że porównanie pampy do morza, tego ranka
przynajmniej, nie było całkowicie pozbawione słuszności, jakkolwiek
Hudson twierdził, że morze wydaje się nam większe, ponieważ oglądamy je
z pokładu statku, nie zaś z grzbietu końskiego lub z naszej własnej
wysokości. Deszcz nie ustawał. Rodzina Gutre, której pomagał — czy też
przeszkadzał — parobek, ocaliła dużą część hacjendy, wiele bydła jednak
się potopiło. Do estancji prowadziły cztery drogi: teraz wszystkie były
zalane. Trzeciego dnia woda zagroziła domkowi rządcy — Espinosa oddał
więc rodzinie Gutre pokój w głębi domu, do którego przylegała szopa z
narzędziami. Przeprowadzka zbliżyła ich do siebie: wszyscy razem
spożywali posiłki w wielkiej jadalni. Rozmowa nie była jednak łatwa;
Gutre'owie, którzy wiedzieli o wsi tak wiele, nie umieli nic o niej
powiedzieć. Pewnego wieczoru Espinosa zapytał ich, czy tutejsi ludzie
zachowali jeszcze pamięć o napadach Indian z czasów, kiedy komendantura
mieściła się w Junín. Odparli, że tak, ale to samo by odpowiedzieli, gdyby
zapytał ich o egzekucję Karola I. Espinosie przypomniało się, że jego ojciec
zwykł mawiać, iż niemal wszystkie przypadki długowieczności na wsi są
związane ze złą pamięcią i zupełną dowolnością w odniesieniu do dat.
Gauczowie zazwyczaj nie wiedzą, ani kiedy się urodzili, ani kto ich począł.
W całym domu nie było żadnych książek prócz roczników pisma “La
Chacra", podręcznika weterynarii, luksusowego egzemplarza “Tabare",
“Historii Shorthornów w Argentynie", paru romansów i kryminałów oraz
wydanej niedawno powieści “Don Segundo Sombra". Chcąc jakoś
przerwać milczenie przy stole, Espinosa przeczytał Gutre'om, którzy byli
analfabetami, kilka rozdziałów. Niestety rządca sam kiedyś prowadzał
stada, nic go więc nie obchodziły podobne przygody. Powiedział, że praca
jest lekka, że zawsze bierze się ze sobą konia, który nosi wszystko, co
potrzeba, i że gdyby nie owo zajęcie — nigdy w życiu nie dotarłby do
Laguny de Gómez, do El Bragado ani też do Núńez w Chacabuco. W
kuchni wisiała gitara. Przed zdarzeniami, o których opowiadam, stajenni
siadali kołem i ktoś trącał jej struny, nigdy jednak nie grał naprawdę.
Nazywało się to “gitarowanie".

Espinosa, który zapuścił brodę, nieraz zatrzymywał się przed lustrem,


aby popatrzeć na swą zmienioną twarz, i uśmiechał się na myśl, że w
Buenos Aires zanudziłby kolegów opowieściami o wylewie Salado. Rzecz
ciekawa, było mu tęskno do miejsc, w których nigdy nie bywał i być nie
miał: do skrzyżowania ulicy Cabrera, gdzie wisi skrzynka pocztowa, do
murowanych lwów na bramie przy ulicy Jujuy, do sklepu kolonialnego o
kamiennej posadzce, gdzieś niedaleko placu Once, którego właściwie nie
był w stanie umiejscowić. Co się tyczy braci i ojca, przypuszczał, że wiedzą
już od Daniela, iż został odcięty od świata z powodu wylewu rzeki.

Buszując po domu, wciąż otoczonym wodami, natknął się na Biblię w


języku angielskim. Na ostatnich stronicach Guthrie — takie było bowiem
właściwe brzmienie tego nazwiska — zapisali niechlujnie swoje dzieje.
Pochodzili z Inverness; bez wątpienia przybyli na ten kontynent jako
wyrobnicy w początku XIX wieku i tu przemieszali się z Indianami.
Kronika urywała się na tysiąc osiemset siedemdziesiątym którymś roku —
później już nie umieli pisać. Na przestrzeni paru generacji zapomnieli
angielskiego; w okresie gdy poznał ich Espinosa, hiszpański również
przychodził im z trudnością. Nie byli wierzący, ale w ich krwi, niby jakiś
ciemny ślad, przetrwał twardy kalwiński fanatyzm i przesądy z pampy.
Espinosa opowiedział im o swoim odkryciu, ale puścili to mimo uszu.
Przerzucał kartki księgi i jego palce zatrzymały się na początku
Ewangelii według świętego Marka. Aby wprawiać się w tłumaczeniu, a
może i z ciekawości, czy cokolwiek zrozumieją, postanowił, że przeczyta
im ten tekst po obiedzie. Był zaskoczony, że słuchali go z uwagą, potem ze
skrywanym zainteresowaniem. Możliwe, że złote litery na okładce dodały
mu autorytetu. Mają to we krwi — pomyślał. Przyszło mu również do
głowy, że na przestrzeni wieków ludzie zawsze powtarzali dwie historie:
jedną — zagubionego statku, który szuka po morzach śródziemnych
ukochanej wyspy, i drugą — pewnego boga, który godzi się, aby
ukrzyżowano go na Golgocie. Wspomniał lekcje recytacji w Ramos Mejía i
zaczął wstawać, kiedy odczytywał przypowieści. Gutre'owie szybko
podawali pieczone mięso i sardynki, żeby nie odwlekać czytania Ewangelii.

Mała owieczka, którą dziewczyna oswoiła i której zawiązała niebieską


wstążeczkę, skaleczyła się drutem kolczastym. Chcieli zatamować jej krew,
przykładając pajęczynę; Espinosa wyleczył ją jakimiś pastylkami. Zdumiała
go wdzięczność, jaką to uzdrowienie wywołało. Z początku nie ufał
Gutre'om i w jednej z książek ukrył dwieście czterdzieści pe-sos, które ze
sobą przywiózł; teraz pod nieobecność dziedzica zajął jego miejsce:
nieśmiało wydawał rozkazy, które wykonywano natychmiast. Chodzili za
nim krok w krok po pokojach i po korytarzu, jakby zagubieni. Zauważył, że
gdy czyta, uprzątają okruszki, które upadły mu na stół. Pewnego ranka
usłyszał, jak w skąpych słowach mówią o nim z niesłychanym szacunkiem.
Kiedy skończył Ewangelię według świętego Marka, chciał zacząć którąś z
trzech pozostałych, ale ojciec poprosił go, żeby jeszcze raz przeczytał tę
samą, gdyż chcieliby lepiej ją zrozumieć. Espinosa poczuł, że są jak dzieci,
które wolą powtórzenie od zmian lub nowości. Pewnej nocy przyśnił mu się
Potop, czemu trudno się dziwić. Obudziły go uderzenia młotka przy
budowie arki i pomyślał, że to pewnie grzmoty. Rzeczywiście deszcz, który
przycichł, znów padał mocniej. Było bardzo zimno. Powiedzieli, że wichura
uszkodziła dach szopy z narzędziami, co pokażą mu, gdy chociaż zamocują
belki. Nie był już obcym, traktowali go serdecznie, niemal czule. Żadne z
nich nie lubiło kawy, ale dla niego zawsze znalazła się filiżanka, do której
wsypywali zbyt wiele cukru.
Burza rozpętała się we wtorek. W czwartek w nocy zbudziło go
leciutkie stukanie do drzwi, które na wszelki wypadek zamykał na klucz.
Wstał i otworzył: była to dziewczyna. Nie zobaczył jej po ciemku, ale po
krokach poznał, że jest boso, a potem, w łóżku — że z głębi domu przyszła
naga. Nie pocałowała go, nie powiedziała ani słowa; drżąc, przytuliła się do
niego. Po raz pierwszy miała do czynienia z mężczyzną. Odeszła również
bez pocałunku. Espinosa pomyślał, że nie zna nawet jej imienia. W
poczuciu jakiegoś intymnego nakazu, którego nie usiłował analizować,
przysiągł sobie, że w Buenos Aires nie opowie nikomu o tym zdarzeniu.

Następny dzień zaczął się tak jak poprzednie, tyle tylko że ojciec
zapytał Espinosę, czy Chrystus pozwolił się zabić po to, aby zbawić
wszystkich ludzi. Espinosa, który był wolnomyślicielem, ale który poczuł
się w obowiązku wyjaśnienia tego, co czytał, odparł:

— Tak. Ażeby wszystkich wybawić od piekła.

Wtedy Gutre zapytał:

— A co to jest piekło?

— Miejsce pod ziemią, gdzie dusze będą płonęły bez końca.

— A ci, co wbijali gwoździe, także zostali zbawieni?

— Tak — odpowiedział Espinosa, który nie był specjalnie mocny w


teologii.

Bał się, czy rządca nie zażąda od niego wyjaśnień na temat tego, co
zdarzyło się w nocy z jego córką.

Po obiedzie poprosili go, aby raz jeszcze przeczytał im ostatnie


rozdziały.

Potem Espinosa położył się, aby przespać sjestę, lecz lekki sen ciągle
przerywały mu powtarzające się uderzenia młotka i jakieś nieokreślone
przeczucie, że coś się stanie. Pod wieczór wstał i wyszedł na korytarz.
Jakby myśląc na głos, powiedział:

— Wody opadły. Już się to kończy.

— Już się kończy — niby echo odpowiedział Gutre.

Wszyscy troje szli za nim. Uklęknąwszy na kamiennej posadzce


poprosili go o błogosławieństwo. Potem przeklęli go, opluli i popchnęli w
głąb korytarza. Dziewczyna płakała. Espinosa pojął, co go czeka po drugiej
stronie drzwi. Kiedy otworzyli drzwi, zobaczył firmament. Rozległ się głos
jakiegoś ptaka; pomyślał, że to szczygieł. Szopa była bez dachu. Wyrwali
belki, aby zrobić Krzyż.
Raport Brodiego

W jednym z egzemplarzy pierwszego tomu bajek “Księgi tysiąca i


jednej nocy" (Londyn 1840) Lane'a, które mi zdobył mój drogi przyjaciel
Paulino Keins, odkryliśmy manuskrypt, który teraz przetłumaczę na
hiszpański. Staranna kaligrafia — sztuka, która za przyczyną maszyn do
pisania zaczyna zanikać — nasuwa myśl, że pochodzi z tego samego
okresu. Wiadomo, że Lane poczynił obszerne uwagi i wyjaśnienia; na
marginesach pełno jest znaków zapytania, poprawek, napisanych tym
samym co i manuskrypt pismem. Można by pomyśleć, że jego czytelnika
mniej interesowały cudowne opowieści Szeherezady niż zwyczaje islamu.
O Davidzie Brodie, którego ozdobny podpis figuruje pod manuskryptem,
nie udało mi się dowiedzieć nic ponad to, że był szkockim misjonarzem z
Aberdeen, który szerzył wiarę chrześcijańską w środkowej Afryce, a potem
w niektórych częściach brazylijskiej dżungli, dokąd zawiodła go znajomość
portugalskiego. Nie znam daty ani miejsca jego zgonu. O ile wiem, rękopis
nigdy nie został wydany.

Wiernie przetłumaczę jego raport napisany bezbarwną angielszczyzną,


nie pozwalając sobie na inne opuszczenia niż jakiś werset Biblii oraz
pewien ciekawy fragment dotyczący praktyk seksualnych Yahoosów, który
jako dobry prezbiterianin cnotliwie zanotował po łacinie. Brak pierwszej
stronicy.

...W okolicach napadanych przez małpoludów (Apemen) mają swe


osiedla ludzie z plemienia Mlch*, których będę nazywał Yahoosami i
dlatego, aby moi czytelnicy pamiętali o ich zwierzęcej naturze, i dlatego że
dokładne wymawianie ich nazwy jest niemal niemożliwe z powodu
nieobecności samogłosek w ich szorstkim języku. Całe plemię liczy — o ile
się nie mylę — nie więcej niż siedmiuset ludzi, wliczając w to Nr, którzy
mieszkają bardziej na południe, w okolicy gęsto porosłej krzewami. Liczba,
którą wymieniłem, jest domniemana, jako że z wyjątkiem króla, królowej i
czarowników Yahoosi śpią tam, gdzie ich zaskoczy noc, i nie mają stałego
miejsca pobytu. Febra i ciągłe napady małpoludów wpływają na uszczu-
planie ich plemienia. Tylko niektórzy mają imiona. Zamiast nawoływania
się, obrzucają się błotem. Sam widziałem Yahoosów, którzy chcąc zawołać
przyjaciela, turlali się po ziemi. Fizycznie nie różnią się od plemienia Kroo,
tyle że mają niższe czoła i miedziany połysk skóry, który osłabia jej czerń.
Żywią się owocami, korzeniami, płazami. Piją mleko kotów i nietoperzy, a
ryby łowią ręką. Przy jedzeniu kryją się lub też zamykają oczy. Wszystko
inne robią publicznie, niby filozofowie cynicy. Pożerają na surowo trupy
czarowników i królów, aby przyswajać sobie ich cnoty. Wyrzucałem im bez
osłonek ten obyczaj; dotykali ust i brzuchów albo żeby wyjaśnić mi, iż
zmarli też są pożywieniem, albo — chociaż to może zbyt subtelne —
ażebym zrozumiał, iż to, co jemy, z czasem staje się ludzkim ciałem.

Wojują za pomocą kamieni, które przedtem gromadzą, i magicznych


zaklęć. Chodzą nago; sztuka ubierania się lub tatuowania jest im obca.

Godny uwagi jest fakt, że mając do dyspozycji rozległy trawiasty


płaskowyż, pełen źródeł czystej wody i drzew rzucających cień,
zdecydowali tłoczyć się na bagnach, jakby rozkoszowali się równikowym
słońcem i nieczystościami. Zbocza są strome i mogłyby formować rodzaj
wału przeciwko małpoludom. W górzystych rejonach Szkocji klany
wznosiły zamki na zboczach gór; wspomniałem o tym zwyczaju
czarownikom, stawiając go za przykład, ale nadaremnie. Mnie pozwolili
jednak sklecić chatynkę na płaskowyżu, gdzie nocą powietrze jest świeższe.

Plemieniu przewodzi król, którego władza jest absolutna, ale


podejrzewam, że w rzeczywistości rządzi czterech czarowników, którzy go
wybrali i którzy go nie opuszczają. Każdy przychodzący na świat chłopiec
zostaje poddany drobiazgowemu badaniu; jeżeli posiada pewne znaki,
których natura nie została mi ujawniona, zostaje królem Yahoosów. Zaraz
potem go okaleczają (he is gelded), wypalają mu oczy, obcinają ręce i nogi,
ażeby świat nie odrywał go od mądrości. Żyje zamknięty w jaskini, zwanej
Alkazarem (Qzr), do której ma wstęp tylko czterech czarowników i paru
niewolników obsługujących go i nacierających go gnojem. W razie wojny
czarownicy wydobywają króla z jaskini i wystawiają na widok plemienia,
co ma pobudzić jego odwagę, po czym niosą na ramionach w sam środek
walki w charakterze sztandaru lub talizmanu. W takich wypadkach
przeważnie ginie na miejscu od kamieni ciskanych przez małpoludów.

W innym Alkazarze żyje królowa, której nie wolno oglądać swego


króla. Ta zgodziła się mnie przyjąć; była uśmiechnięta, młoda i wdzięczna,
o ile to jest możliwe u przedstawicieli tej rasy. Bransolety z metalu i kości
słoniowej oraz naszyjniki z zębów okrywały jej nagość. Obejrzała mnie,
obwąchała i dotknęła, w końcu na oczach wszystkich dam dworu
ofiarowała mi siebie. Mój habit (my cloth) i moje obyczaje nakazały mi
zrezygnować z tego honoru, który zazwyczaj przysługuje czarownikom i
handlarzom niewolników, przeważnie muzułmanom, których karawany
przechodzą przez królestwo. Ze dwa lub trzy razy zagłębiała mi w ciele
złotą szpilkę; takie ukłucia są oznakami łaski królewskiej i wielu Yahoosów
kłuje się własnoręcznie, udając, że zrobiła to królowa. Ozdoby, które
wyliczyłem, pochodzą z innych okolic; Yahoosowie myślą, że są naturalne,
gdyż sami są niezdolni do zrobienia najprostszego nawet przedmiotu. Dla
całego plemienia moja chatka była drzewem, mimo że wielu z nich
widziało, jak ją budowałem, a nawet pomagało mi. Między innymi miałem
zegarek, korkowy kask, kompas i Biblię; Yahoosi oglądali je, ważyli w ręku
i chcieli się dowiedzieć, skąd je wziąłem. Mój łowiecki nóż chwytali za
ostrze, a nie za rączkę — niewątpliwie inaczej go widzieli. Nie wiem, czy
byliby w stanie zobaczyć krzesło. Dom z kilkoma pokojami równałby się
dla nich labiryntowi, ale może nie zgubiliby się w nim, tak samo jak nie
gubią się koty, chociaż nie mogą sobie go wyobrazić. Wszystkich
zachwycała moja broda, wówczas czerwonawa; godzinami ją gładzili.

Są nieczuli na ból i przyjemność, z wyjątkiem zadowolenia, jakie im


daje mięso surowe i nieświeże oraz rzeczy śmierdzące. Brak imaginacji
sprawia, że są okrutni.

Mówiłem o królowej i królu; teraz przechodzę do czarowników.


Napisałem, że jest ich czterech: jest to największa liczba, jaką ich
możliwości arytmetyczne mogą ogarnąć. Liczą na palcach: raz, dwa, trzy,
cztery, dużo; nieskończoność zaczyna się na kciuku. Zapewniano mnie, że
to samo zdarza się u plemion wałęsających się w pobliżu Buenos-Ayres.
Mimo że czwórka jest ostatnią z liczb, z którymi mają do czynienia,
Arabowie, którzy z nimi handlują, nie nabierają ich, bo przy wymianie
wszystko się dzieli na kupki pojedyncze, podwójne, potrójne i poczwórne,
które każdy kładzie obok siebie. Operacje są powolne, ale nie pozwalają na
pomyłkę ani na oszustwo. Z ludu Yahoosów czarownicy są jedynymi,
którzy mnie faktycznie zainteresowali. Pospólstwo twierdzi, że mogą
zmieniać w mrówki lub w żółwie tych, którzy sobie tego życzą. Jeden z
osobników, zauważywszy moją niewiarę, pokazał mi jako dowód
mrowisko. Yahoosi albo mają złą pamięć, albo w ogóle są jej pozbawieni;
mówią o zniszczeniach spowodowanych inwazją leopardów, ale nie wiedzą,
czy to oni ją widzieli, czy ich rodzice, czy też opowiadają sen. Czarownicy
mają pamięć, też jednak minimalną; mogą po południu opowiedzieć to, co
zaszło rano albo też poprzedniego popołudnia. Mają również dar
przepowiadania; ze spokojną pewnością mówią o tym, co wydarzy się za
dziesięć lub piętnaście minut. Na przykład objaśniają: “Mucha utnie mnie w
kark", albo: “Niezadługo usłyszymy krzyk ptaka". Setki razy byłem
świadkiem tego ciekawego daru; wiele nad nim rozmyślałem. Wiemy, że
przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją co do najmniejszego
drobiazgu w proroczej pamięci Boga, w jego wieczności; ciekawe jest, że
ludzie mogą bez końca patrzeć wstecz, ale nie w przód. Pamiętam z
najdrobniejszymi szczegółami ów żaglowiec o wysokich burtach, który
przypłynął z Norwegii, kiedy miałem najwyżej cztery lata. Dlaczego dziwić
się faktowi, że ktoś jest w stanie przewidzieć to, co nastąpi? Z
filozoficznego punktu widzenia pamięć nie jest wcale cudowniejsza aniżeli
odgadywanie przyszłości. Jutro bliższe jest nam niż przejście Morza
Czerwonego przez Hebrajczyków, które jednak pamiętamy. Plemieniu
zabronione jest zwracanie oczu ku gwiazdom, gdyż przywilej ten
zarezerwowano dla czarowników. Każdy czarownik ma jednego ucznia,
którego wprowadza od dziecka w nauki tajemne i który po jego śmierci
zostaje jego następcą. Tak więc zawsze jest ich czterech, to liczba o
charakterze magicznym, jako że jest ostatnią, którą ogarnia ich umysł. Na
swój sposób wierzą w doktrynę nieba i piekła. Oba są podziemne. W piekle,
które jest jasne i suche, zamieszkują chorzy, starzy, pokrzywdzeni,
małpoludy, Arabowie i leopardy; w niebie, które sobie wyobrażają jako
bagniste i ciemne, mieszka król, królowa, czarownicy, ci, co na ziemi byli
szczęśliwi, twardzi i gwałtowni. Również czczą jednego boga, którego imię
jest Gnój i którego być może wyobrażają sobie na obraz i podobieństwo
króla; jest to stwór okaleczony, ślepy, rachityczny i o nieograniczonej
władzy. Potrafi przyjmować postać mrówki lub żmii.
Po tym, co zostało powiedziane, nikogo nie zdziwi, że podczas mojego
pobytu nie udało mi się nawrócić żadnego z Yahoosów. Zwrot “Ojcze
Nasz" męczył ich, jako że pozbawieni są pojęcia ojcostwa. Nie rozumieją,
że akt popełniony przed dziewięcioma miesiącami może mieć jakikolwiek
związek z narodzinami dziecka; nie akceptują przyczyny tak odległej i tak
nieprawdopodobnej. W dodatku wszystkie kobiety znają obcowanie
cielesne, a nie wszystkie są matkami.

Ich język jest zawiły. Nie jest podobny do żadnego z tych, o których
mam pojęcie. Nie możemy mówić o częściach zdania, bo nie ma zdań.
Każde jedno-sylabowe słowo odpowiada pewnemu ogólnemu pojęciu
określonemu przez kontekst lub przez grymas. Na przykład słowo nrz
oznacza rozrzucenie albo plamy; może znaczyć gwiaździste niebo,
leoparda, stado ptaków, ospę, coś pokropionego, fakt rozbiegnięcia się albo
ucieczkę po klęsce. Hrl natomiast oznacza coś ścieśnionego, gęstego. Może
to być plemię, pień, kamień, stos kamieni, fakt ich gromadzenia, zebranie
czterech czarowników, związek cielesny i las. Inaczej wymówione albo z
inną mimiką każde z tych słów może mieć sens zupełnie przeciwny, ale nie
dziwmy się temu zbytnio. W naszym języku czasownik to cleave znaczy
rozdzielać i przywierać. Oczywiście nie ma zdań, nawet zdań ułomnych.

Zdolność intelektualnej abstrakcji, jaką zakłada język tego typu,


podpowiada mi myśl, że może Yahoosowie, mimo swej dzikości, nie są
narodem prymitywnym, a raczej zdegenerowanym. Podejrzenie to
potwierdzają napisy, jakie odkryłem na szczycie wzgórza, których liter
podobnych do liter runicznych, jakie ryli nasi pradziadowie, plemię już nie
umie odczytać. Tak jakby zapomniało języka pisanego, pamiętało zaś tylko
mówiony.

Do ich rozrywek należą walki tresowanych kotów i egzekucje. Ktoś


jest oskarżony o zamach na czystość królowej albo o jedzenie na oczach
innego: bez oświadczenia świadków ani też przyznania się oskarżonego
król wydaje swój skazujący wyrok. Skazany cierpi męki, których nie chcę
sobie nawet przypominać, a potem go kamienują. Królowa ma prawo
rzucenia pierwszego kamienia i ostatniego, który zazwyczaj nie jest
potrzebny. Tłum podziwia jej zręczność i piękność jej ciała i wznosi na jej
cześć nieprzytomne okrzyki, ciskając w nią różami i cuchnącymi rzeczami.
Królowa uśmiecha się bez słowa.

Innym zwyczajem plemienia jest odkrywanie poetów. Jakiemuś


człowiekowi zdarza się wypowiedzieć po kolei kilka słów, przeważnie
zagadkowych. Nie może się powstrzymać i wykrzykuje je, stojąc w środku
koła, które formują leżący na ziemi czarownicy i pospólstwo. Jeżeli poemat
nie podnieca, nie dzieje się nic. Jeżeli słowa poety zaskakują, wszyscy
bezgłośnie się od niego odsuwają, przejęci świętym lękiem (under a holy
dread). Czują, że dotknął go duch. Nikt nie rozmawia z nim ani na niego
nie patrzy, nawet jego własna matka. Już nie jest człowiekiem, lecz bogiem
i każdy może go zabić. Poeta, jeżeli tylko zdoła, kryje się na piaszczystych
wydmach północy.

Już opisałem, w jaki sposób dostałem się na ziemie Yahoosów.


Czytelnik przypomina sobie, że mnie otoczyli, że strzeliłem w powietrze, i
że huk wystrzału wzięto za rodzaj magicznego pioruna. Ażeby utrzymać ich
w tym błędzie, zawsze chodziłem bez broni. Pewnego wiosennego ranka,
kiedy zaczynał się dzień, niespodziewanie otoczyły nas małpoludy.
Zbiegłem z góry z bronią w ręku i zabiłem dwa z tych zwierząt. Inne
umknęły zdumione. Kule, jak wiadomo, są niewidoczne. Po raz pierwszy w
życiu usłyszałem okrzyki uznania. Mam wrażenie, że wtedy właśnie
przyjęła mnie królowa. Pamięć Yahoosów jest słaba; tego samego dnia
uciekłem. Moje przygody w dżungli są bez znaczenia. W końcu natknąłem
się na wioskę czarnych, którzy umieli orać, siać i modlić się i z którymi
porozumiałem się po portugalsku. Pewien misjonarz, znawca prawa
rzymskiego, ojciec Fernandes, przyjął mnie do swej chaty i pielęgnował do
chwili, gdy mogłem ruszyć dalej. Z początku czułem niejaki wstręt, widząc,
jak bez żenady otwiera usta, nie ukrywając się, i wrzuca w nie kawałki
jedzenia. Ja zasłaniałem usta ręką lub też odwracałem oczy; po paru dniach
przyzwyczaiłem się. Z wdzięcznością wspominam nasze teologiczne
debaty. Nie udało mi się nawrócić go na prawdziwą wiarę w Jezusa. Teraz
piszę to w Glasgow. Opisałem swój pobyt wśród Yahoosów, nie
wspomniałem jednak o zasadniczej potworności, która nigdy całkowicie
mnie nie opuściła i która wraca do mnie w snach. Na ulicy wydaje mi się,
że mnie otaczają. Yahoosi, wiem o tym, są ludem dzikim, może
najdzikszym na świecie, ale byłoby niesprawiedliwością zapomnieć o
pewnych cechach, które to łagodzą. Mają władze, czczą króla, używają
języka opartego na zasadach rodzajowych, wierzą, jak Hebrajczycy i Grecy,
w boskie pochodzenie poezji i przypuszczają, że dusza przeżywa ciało.
Twierdzą, że istnieją prawdziwe kary i nagrody. W sumie reprezentują
kulturę, tak jak i my ją reprezentujemy, mimo naszych grzechów. Nie
żałuję, że biłem się w ich szeregach przeciw małpoludom. Jest naszym
obowiązkiem uratowanie ich. Mam nadzieję, że rząd Jej Królewskiej Mości
nie puści mimo uszu tego, co ośmiela się sugerować ten raport.

*
velorio (hiszp.) — zwyczaj nocnego czuwania przy zmarłym. (Przyp.
tłum.)
*
conventillo (hiszp.) — dom z patiem pośrodku, na które wychodzą pokoje,
zamieszkane przez ubogie rodziny. (Przyp. tłum.)
*
quebrada, corte (hiszp.) — figury tanga. (Przyp. tłum.)
*
Juan Moreira — wyjęty spod prawa gauczo-bandyta. (Przyp. tłum.)
*
Centenario — setna rocznica argentyńskiej rewolucji majowej w 1810 r.
(Przyp. tłum.)
*
asado (hiszp.) — pieczenie barana na wolnym powietrzu. (Przyp. dum.)
*
Guerra Grande — wojna argentyńsko-urugwajska w latach 1843-1852.
(Przyp. tłum.)
*
Blancos (Biali) — partia urugwajska związana z właścicielami ziemskimi
z interioru. (Przyp. red.)
*
Godos — pogardliwe określenie Hiszpanów w Argentynie. (Przyp. tłum.)
*
Mazorca — tajna policja Rosasa, która dopuszczała się niebywałych
okrucieństw. (Przyp. tłum.)
*
Beatus ille (łac.) — “Szczęśliwy ten..."; początek “Epody" Horacego (II,
1) opiewającej uroki wsi. (Przyp. tłum.)
*
Mowa o wojnie domowej pomiędzy Blancos (zob. przyp. na s. 26) i
będącymi wówczas u władzy Colorados (Czerwoni) — partią
reprezentującą liberalną burżuazję z wybrzeża. Nazwy obu rywalizujących
ze sobą stronnictw urugwajskich pochodzą od koloru sztandarów z czasów
wojny domowej w 1836 r. (Przyp. red.)
*
mise au point (fr.) — tu: ostateczne wyjaśnienie. (Przyp. tłum.)
*
trop meublé (fr.) — zbyt przeładowana. (Przyp. tłum.)
*
bonnes fortunes (fr.) — przygód miłosnych. (Przyp. tłum.)
*
Głoska ch ma takie samo brzmienie jak w słowie lach. (Przyp. aut.)

You might also like