You are on page 1of 151

James E.

Gunn

Słuchacze
Tytuł oryginału The Listeners
Przełożył Marek Marszał
Walterowi Sullivanowi, Carlowi Saganowi oraz tym wszystkim uczonym, których
książki, artykuły, wykłady i hipotezy w jakże klarowny sposób dostarczyły inspiracji i
materiałów źródłowych do tej powieści — oby ich nasłuchiwanie zostało
wynagrodzone i oby na wszystkie swoje przesłania doczekali się odpowiedzi…
Nasza cywilizacja znajduje się w przededniu jednego z największych kroków na
drodze swojej ewolucji: zdobycia wiedzy o istnieniu, działalności i charakterze
niezależnych cywilizacji w przestrzeni kosmicznej.
Być może w tej właśnie chwili przez ten właśnie dokument przepływają fale
radiowe niosące rozmowy odległych istot — rozmowy, które moglibyśmy zapisać,
gdybyśmy tylko skierowali teleskop we właściwym kierunku i nastawili odpowiednią
częstotliwość.
Co więcej, istnieje wiedza i aparatura do poszukiwania cywilizacji
pozaziemskich… Co rok nasza ocena prawdopodobieństwa życia w przestrzeni
kosmicznej jest wyższa, jak i większe nasze możliwości wykrywania tego życia.
Coraz więcej uczonych uważa, że spotkanie z innymi cywilizacjami nie należy już do
świata bajek, lecz stanowi naturalną kolej rzeczy w historii ludzkości, że może
nastąpić za życia wielu z nas. Zbyt duże są obecnie szansę, by rezygnować albo
dłużej zwlekać z poświęceniem pokaźnych środków na poszukiwania innych
inteligentnych istot. Jak na razie odkrycie może nastąpić przypadkowo, gdyż wiele
naszych obecnych obserwacji obiektów naturalnych prowadzimy wykorzystując
metody przydatne do wykrywania inteligentnego życia: przykładami — badania
pulsarów i źródeł podczerwieni. W stosunkowo bliskiej przyszłości przewidujemy
budowę większych urządzeń, w rodzaju olbrzymiego układu antenowego, oraz
uruchomienie programu, którego celem będzie odkrycie innego życia poza ziemią.
Ostatecznie może to się okazać jedną z najdonioślejszych i najistotniejszych zasług
nauki dla ludzkości i naszej cywilizacji.

Ze sprawozdania Komisji Badań Astronomicznych dla Akademii Nauk Stanów


Zjednoczonych, 1 lipca 1972 r.
1
Robert MacDonald — 2025
Jest tam kto? — Wędrowiec zastukał do blaskiem księżyca zalanych wrót*

Głosy szemrały.
MacDonald wsłuchiwał się w nie wiedząc, że kryją jakieś znaczenie, że usiłują coś
powiedzieć i że mógłby je zrozumieć i udzielić im odpowiedzi, gdyby tylko zdołał
skupić się na tym, co one mówią, ale nie mógł się zdobyć na taki wysiłek. Spróbował
jeszcze raz.
— Za wszystkim, jak milczący cień przyczajony za zamkniętymi drzwiami, kryje
się pytanie, na które nigdy nie możemy odpowiedzieć inaczej, jak twierdząco: Czy
tam ktoś jest?
Mówił Bob Adams, odwieczny advocatus diaboli, zaczepnie popatrując na Tesztę
zgromadzonych za konferencyjnym stołem. Na jego krągłej twarzy mimo chłodu
panującego w wyłożonym mahoniową boazerią pokoju perlił się pot.
Saunders pociągnął mocno z fajki.
— Lecz to się odnosi do całej nauki. Obraz uczonego odrzucającego wszystkie
negatywne możliwości jest idiotyczny. To się nie da zrobić. Więc jedziemy na wierze
i statystycznym prawdopodobieństwie.
MacDonald obserwował smugi i kłęby dymu wzbijające się nad głowę Saundersa,
dopóki nie zakołysały się w powiewie z wentylatora, nie przerzedziły się i nie
rozpłynęły. Nie widział ich już, ale woń doleciała jego nozdrzy. Była to aromatyczna
mieszanka tytoniu, łatwa do odróżnienia od uboższego zapachu papierosów Adamsa i
paru z obecnych.
Czyż nie to było ich zadaniem? — zastanawiał się MacDonald. Wykryć
przerzedzony dym życia dryfujący po wszechświecie, oddzielić jedną smugę od
drugiej, cząsteczka po cząsteczce, a następnie zmusić je do zawrócenia z
entropowych ścieżek do ich uporządkowanej i znaczącej postaci pierwotnej. „A nie
sprawią wszystkie króla konie ni żołnierze…”*
Życie samo w sobie jest niemożliwe — myślał — jednak ludzie istnieją dzięki
odwracaniu entropii.
W końcu długiego stołu zastawionego przepełnionymi popielniczkami, filiżankami
i pomazanymi machinalnie notatnikami, odezwał się Olsen:
— Zawsze wiedzieliśmy, że będą to długie poszukiwania. Nie lata, lecz stulecia.
Komputery muszą zebrać dość danych, a to oznacza liczbę informacji zbliżoną do
liczby cząsteczek we wszechświecie. Nie tchórzmy teraz.

Gdy panien sześć miotełek sześć


weźmie i przez lat trzysta
będzie sprzątało tu — rzekł Mors —
czy sprzątną to do czysta?*

— …Absurdalne — powiedział ktoś, po czym wtrącił się Adams:


— Łatwo ci mówić o stuleciach, kiedy jesteś tu zaledwie trzy lata. Poczeka’, aż
posiedzisz w tym przez dziesięć lat, jak ja. Albo nasz Mac, od dwudziestu lat w
Programie, z tego piętnaście mu szefuje.
— Co za sens spierać się o coś, o czym nic nie wiemy? — zauważył rozsądnie
Sonnenborn. — Musimy się opierać na rachunku prawdopodobieństwa Szkłowski i
Sagan oceniają, że w samej naszej galaktyce jest ponad miliard nadających się do
życia planet. Von Hoerner szacował, że jedna na trzy miliony posiada rozwinięte
społeczeństwa krążące w tym roju. Sagan twierdził, że jedna na sto tysięcy. Tak czy
inaczej, daje to niezłe szansę, że ktoś tam jest — trzysta czy dziesięć tysięcy w
naszym wycinku wszechświata. Nasza robota sprowadza się do nasłuchiwania w
odpowiednim miejscu albo w odpowiednim kierunku czy też zrozumienia tego, co
słyszymy.
Adams zwrócił się do MacDonalda:
— Co powiesz, Mac?
— Powiem, że takie dyskusje o pryncypiach nam nie zaszkodzą — zauważył
pojednawczo MacDonald — i że musimy sobie stale przypominać, co właściwie
robimy, inaczej pochłoną nas ruchome piaski danych. Powiem też, że czas już
najwyższy przejść do spraw bieżących — jakie obserwacje planujemy na dzisiejszą
noc i resztę tygodnia, do naszej następnej narady.
— Myślę — zacząl Saunders — że powinniśmy przeprowadzić metodyczną
czystkę całei sfery galaktyki, nasłuchując na wszystkich długościach fal…
— Robiliśmy to setki razy — rzekł Sonnenborn.
— Ale nie z moim nowym filtrem…
— Tau Wieloryba jest mimo wszystko najbardziej obiecująca — powiedział Olsen
— Urządźmy jej prawdziwe przesłuchanie trzeciego stopnia…
MacDonald usłyszał, jak Adams mruczy na wpół do siebie: — jeśli tam
ktokolwiek jest i próbuje cokolwiek nadawać, to jakiś radioamator złapie to na swoim
rupieciu, odszyfruje wedle reguł mistrza Bonda, a my zostaniemy z ręką w nocniku,
siedząc na sprzęcie za sto milionów doków…
— I nie zapominajcie — powiedział MacDonald — że jutro mamy sobotę i że
Maria i ja oczekujemy was wszystkich u nas w domu o ósmej wieczorem na piwie • i
plotach, jak zwykle. Kto się z czegoś nie wygadał, może to zachować na tę okazję.
MacDonald nie był tak radosny, na jakiego usiłował wyglądać. Nie wiedział, jak
zdoła wytrzymać kolejny sobotni wieczór przy kieliszku, dyskusjach i sporach na
temat Programu. Przeżywał jedną ze swoich depresji, kiedy to miał wrażenie, że
wszystko się na niego wali, a on nie może się spod tego wygrzebać ani powiedzieć
nikomu, jak się czuje. Bez względu na to, jak się czuł, sobotnie przyjęcia dobrze
wpływały na morale innych.

Pues no es posible que este continuo el arco armado ni la condición y


flagueza humana se pueda susienar sin alguna licita recreatión

Morale zawsze było problemem w Programie. Poza tym te spotkania dobrze


wpływały na Marię. Za mało wychodziła z domu. Potrzebni jej byli ludzie. A
zresztą…
A zresztą być może Adams ma rację. Może tam nikogo nie ma. Może nikt nie
nadaje sygnałów, ponieważ nie ma nikogo do nadawania sygnałów. Może człowiek
jest sam jak palec we wszechświecie. Sam na sam z Bogiem. Albo sam na sam ze
sobą, nie wiadomo co gorsze. Może całe te pieniądze idą na marne — i trud, i
przygotowania, cała inteligencja i edukacja, i pomysły może topią się Jr
nieskończenie pustej studni.

— Habe nun, ach! Philosophie,


Juristerei und Medizin,
Und leider auch Theologie
Durchaus studiert, mit heissem Bemühn.
Da steh’ ich min, ich armer Tor!
Und bin so klug als wie zuvor;
Heisse Magister, heisse Doktor gar,
Und ziehe schon an die zehen Jahr
Herauf, herab und quer und krumm
Meine Schüler an der Nase herum —
Und sehe, dass wir nichts wissen können!

Nieszczęsny głupiec. Dlaczego akurat ja? — myślał MacDonald. Czy ktoś inny nie
mógłby ich prowadzić lepiej, nie za nos, a za światłem własnej prawdziwej mądrości?
Być może te wieczorne, cosobotnie przyjęcia to jedyne, do czego on się nadaje. Być
może czas już na przesiadkę. Wzdrygnął się. Wykańczało go to czekanie w
nieskończoność, czekanie na coś, co nie nadeszło, a znowu zbliżały się debaty
kongresowe. Cóż mógł powiedzieć, czego nie mówił poprzednio? Jak uzasadnić
program, który ciągnie się już przez blisko pięćdziesiąt lat i może ciągnąć się jeszcze
przez stulecia?
— Panowie — rzucił energicznie — na stanowiska nasłuchu.

Zdążył tylko zasiąść za swoim zabałaganionym biurkiem, gdy stała już przy nim
Lily.
— Tu jest komputerowa analiza ostatniej nocy — powiedziała kładąc przed nim
cienki skoroszyt. — Reynolds twierdzi, że nic tam nie ma, ale pan i tak zawsze chce
ją przejrzeć. To stenogram ubiegłorocznej debaty w Kongresie — na skoroszycie
wylądowała gruba teczka. — Korespondencja i aktualne sprawozdanie finansowe są
w innym segregatorze, jeśli będą potrzebne.
MacDonald pokręcił głową.
— Tutaj jest urzędowe pismo z NASA ustalające zasady proceduralne
tegorocznego budżetu oraz prywatny list od Teda Wartiniana, który zawiadamia, że
sytuacja jest naprawdę gardłowa i pewne cięcia wydają się nieuniknione. Prawdę
mówiąc pisze, że mogą skreślić Program.
Lily rzuciła na niego okiem.
— Mowy nie ma — powiedział MacDonald z pewnością siebie.
— Jest kilka podań o pracę. Nie tak wiele, jak zwykliśmy dostawać. Na listy dzieci
odpowiedziałam sama. I są jak zwykle zwariowane listy od ludzi, którzy odbierają
wieści z kosmosu oraz od jednego takiego, co przeleciał się w UFO. Tak właśnie to
nazwał — nie talerz czy coś takiego. Jakiś felietonista chce przeprowadzić wywiad z
panem i paroma osobami o Programie. Myślę, że jest po naszej stronie. I drugi, który
sprawia wrażenie, jakby zamierzał nas zdemaskować.
MacDonald słuchał cierpliwie — Lily była cudowna. Potrafiła załatwić całą
biurową robotę równie dobrze jak on. Prawdę mówiąc, wszystko toczyłoby się może
sprawniej, gdyby on się nie pętał w pobliżu i nie zabierał jej czasu.
— Obaj przysłali panu trochę pytań z prośbą o odpowiedzi. I Joe prosi o rozmowę.
— Joe?
— Jeden z dozorców.
— Czego on chce?
Nie mogli sobie pozwolić na stratę dozorcy. O dobrego dozorcę było trudniej niż o
astronoma, trudniej nawet niż o elektronika.
— Twierdzi, że musi z panem porozmawiać, ale od pracowników stołówki
słyszałam, że uskarżał się na odbieranie wiadomości swoją… swoją…
— Tak?
— Swoją sztuczną szczęką.
MacDonald jęknął.
— Udobruchaj go jakoś, dobrze, Lily? Jeśli ja z nim pogadam, możemy stracić
dozorcę.
— Zrobię, co w mojej mocy. Dzwoniła też pani MacDonald. Powiedziała, że to nic
ważnego i że nie musi pan oddzwaniać.
— Połącz mnie z nią — powiedział MacDonald. — I, Lily… będziesz jutro
wieczorem na przyjęciu, prawda?
— Co ja bym robiła na przyjęciu wśród tych wszystkich mądrych głów?
— Zależy nam, żebyś przyszła. Maria szczególnie nalegała. Wiesz, że nie mówimy
jedynie o sprawach zawodowych. I zawsze brakuje kobiet. Może zawrócisz w głowie
któremuś z młodych kawalerów…
— W moim wieku, panie MacDonald? Pan chce się mnie po prostu pozbyć.
— Przenigdy.
— Zadzwonię do pani MacDonald. — Lily obróciła się w progu. — Pomyślę o
przyjęciu.
MacDonald przerzucił papiery. Na samym spodzie leżał ten jeden jedyny, który go
interesował — komputerowa analiza nasłuchu z zeszłej nocy. Ale zostawił ją na
spodzie, jako nagrodę za przejrzenie reszty. Ted był poważnie zaniepokojony..
Spadaj, Ted. A teraz ci od pióra. Przypuszczał, że będzie musiał jakoś ich przyjąć. W
końcu należało to do ubocznych skutków ulokowania Programu w Puerto Rico. Nikt
nie zaglądał ot tak sobie. No i pytania. Dwa przyciągnęły jego uwagę. Jak został pan
dyrektorem Programu? To pytał ten przyjazny. Jakie ma pan kwalifikacje na
dyrektora? To ten drugi. Jak ma im odpowiedzieć? Czy w ogóle umie im
odpowiedzieć? Wreszcie sięgnął po analizę komputerową, taką samą jak wszystkie z
tego tygodnia i z tygodnia poprzedniego, z poprzednich miesięcy i lat. Brak istotnych
korelacji. Szum. Kilka szczytów odbioru — na przykład w zakresie dwudziestu jeden
centymetrów — ale to były jedynie koncentracje szumu. Promieniowanie
wodorowych obłoków, bo przecież Małe Ucho działa jak zwyczajny radioteleskop.
Przynajmniej Program miał jakieś osiągnięcia. Dostarczał taśmy z danymi
naukowymi gwiazd do międzynarodowego banku informacji. Odpady. Odpady
procesu nie przynoszącego żadnych efektów, z wyjątkiem negatywnych. Może
instrumenty nie są dość czułe. Może. Dałoby się je jeszcze trochę podkręcić.
Przynajmniej można by tym skutecznie posłużyć jako zasłoną dymną dla komisji,
wykazać się jakimś postępem, choćby tylko w sprzęcie. Nie wolno stać w miejscu.
Trzeba wydawać coraz więcej pieniędzy, bo inaczej je przykręcą — albo zakręcą.
Uwaga: Saunders — plany poprawy czułości.
Może aparatura nie jest dość selektywna? Lecz całą generację wynalazków
wpakowano w kasowanie szumów tłowych, a okresowe sprawdziany przy użyciu
Wielkiego Ucha wykazywały, że radzą sobie dobrze, przynajmniej z szumem
ziemskim. ‘
Uwaga: Adams — nowy kondensator selektywności.
Może komputer nie rozpoznaje sygnału, jaki do niego wprowadzono. A może nie
jest wystarczająco skomplikowany do wyławiania pewnych nieuchwytnych relacji…
A przecież skomplikowane szyfry łamano w parę sekund. Zaś program prosił go tylko
o rozróżnienie z pojawieniem się sygnału, czy odbierają przypadkowy szum, czy też
jest w tym jakiś element niestochastyczny. Na tym poziomie nie była to nawet prośba
o stwierdzenie świadomego działania.
Uwaga: zapytać komputer, czy coś przegapia? Śmieszne? Zapytać Olsena.
Może w ogóle nie powinni badać widma radiowego? Może radio jest osobliwością
cywilizacji człowieka! Może inni nigdy nie mieli radia albo przeszli już przez ten etap
i obecnie mają bardziej skomplikowane środki łączności. Lasery na przykład.
Telepatia czy coś, co w oczach człowieka może uchodzić za telepatię. Może
promienie gamma, co sugerował Morrison na wiele lat przed programem OZMA*.
Cóż, może. Lecz skoro tak, to ktoś inny będzie musiał zająć się nasłuchem tego
wszystkiego. On nie ma ani sprzętu, ani kwalifikacji, ani aktywnego życia mu nie
zostało tyle, żeby brać się za coś nowego. I może Adams miał rację. Wydzwonił Lily.
— Masz połączenie z panią MacDonald?
— Telefon nie odpowiada. Niejasny strach…
— Och, już jest, panie MacDonald, proszę.
— Halo, kochanie, przestraszyłem się, kiedy nie odpowiadałaś. To było głupie —
pomyślał — a jeszcze głupsze mówienie o tym. Głos miała zaspany.
— Musiałam się zdrzemnąć.
Nawet senny, był to podniecający głos, łagodny, z lekka gardłowy,
przyśpieszający puls MacDonalda.
— Chciałeś coś?
— Dzwoniłaś do mnie — powiedział MacDonald.
— Dzwoniłam? Zapomniałam.
— Cieszę się, że odpoczywasz. Nie spałaś dobrze w nocy.
— Wzięłam proszki.
— Ile?
— Tylko te dwa, które zostawiłeś na wierzchu.
— Grzeczna dziewczynka. Zobaczymy się za kilka godzin. Spij dalej.
Przepraszam, że cię obudziłem.
Lecz jej głos już wcale nie był zaspany.
— Nie będziesz musiał wracać dziś wieczorem, prawda? Spędzimy ten wieczór
razem?
— Zobaczymy — przyrzekł.
Ale wiedział, że będzie musiał wrócić.

MacDonald przystanął przed długim, niskim, betonowym budynkiem


mieszczącym biura, pracownie i komputery. Zapadał zmierzch. Słońce zaszło za
zielone wzgórza, lecz pomarańczowe i purpurowiejące strzępy cirrusów snuły się po
zachodnim nieboskłonie.
Pomiędzy MacDonaldem a niebem sterczała gigantyczna misa wzniesiona wysoko
na szkielecie metalowych palców, tak wysoko, jak gdyby miała łowić gwiezdny pył,
prószący nocą z Mlecznej Drogi.

Spadającą gwiazdę złów,


Mandragorze dziecię zrób,
Gdzie są dawne lata mów,
Kto zakrzywił Diabłu róg;
Naucz mnie śpiew Syren słyszeć,
Lub zawiści niech nie słyszę,
Staw znak
Gdzie szlak
Prawości ducha wiedzie w świat*

Wtem misa poczęła się obracać, bezszelestnie, nieprawdopodobnie, i przechylać, I


nie była już misą, tylko uchem, nasłuchującym uchem okolonym wzgórzami, które
niczym zwinięte w trąbkę dłonie pomagały mu nasłuchiwać szeptu wszechświata.
Być może to właśnie trzymało ich przy tej robocie — myślał MacDonald. Pomimo
tych wszystkich rozczarowań, pomimo daremności wszystkich wysiłków, może
właśnie ta ogromna maszyneria, czuła jak opuszki palców, dodawała im sił w
zmaganiach z bezmiarem. Kiedy osłabli na swoich nasłuchowych posterunkach, kiedy
mgłą zaszły im oczy od wpatrywania się w wykresy, mogli wyjść na zewnątrz swoich
betonowych cel i odrodzić swoje przygaszone dusze w komunii z olbrzymim
mechanizmem, który im służył, z niemym czujnikiem, wrażliwym na najmniejsze
porcje energii, najmniejsze fale materii wiecznie na oślep pędzące przez wszechświat.
To był ich stetoskop, za pomocą którego mierzyli puls wszechrzeczy i odnotowywali
narodziny i śmierć gwiazd, ich sonda, za pomocą której tutaj, na małej planecie
skromnej gwiazdy na skraju galaktyki, badali nieskończoność.
A może ich wątpiące dusze koił nie obraz rzeczywisty, lecz urojony, niczym w
poezji, czara wzniesiona wysoko, żeby złowić spadającą gwiazdę Donne’a, ucho
wytężone, żeby złowić podejrzany krzyk, rozpływający się w nieuchwytnym szepcie
w chwili, gdy do nich docierał. Zaś tysiąc mil nad ich głowami wisiała gigantyczna
sieć o pięciomilowej średnicy — największy radioteleskop, jaki kiedykolwiek
zbudowano — którą ludzie zarzucili w niebiosa, żeby łowić gwiazdy.
Gdyby tak dorwać się do Wielkiego Ucha na dłużej niż na sporadyczny
sprawdzian synchronizacji — myślał przyziemnie MacDonald — może by i były
jakieś wyniki. Wiedział jednak, że radioastronomowie nigdy nie udzieliliby czasu na
zabawę w nasłuch sygnałów, które i tak nigdy nie nadejdą. Tylko dzięki powstaniu
Wielkiego Ucha otrzymał Program w spadku Małe Ucho. Ostatnio mówiło się o
większej sieci, o dwudziestu milach średnicy. Może gdy ją zrobią, jeśli ją zrobią,
Program odziedziczyłby czas na Wielkim Uchu.
Gdyby udało im się tego doczekać, gdyby udało im się przeprowadzić ich kruchy
stateczek wiary pomiędzy Scyllą zwątpienia w siebie a Charybdą kongresowych
dotacji…
Nie wszystkie z urojonych obrazów podtrzymywały na duchu. Były inne, które
tłukły się po nocy. Na przykład obraz człowieka, który słucha i słucha, i słucha
niemych gwiazd, słucha wieczność całą, nasłuchuje sygnałów, które nigdy nie
nadejdą, ponieważ — rzecz najstraszniejsza — człowiek jest we wszechświecie sam,
jest kosmicznym przypadkiem samoświadomości, która łaknie, lecz nigdy nie
otrzyma pociechy współtowarzystwa. Być samotnym, być samotnym jak palec, to
zupełnie to samo, co być samotnym na Ziemi, nigdy nie mieć do kogo otworzyć ust
— to jakby być więźniem samotnym w kościanej wieży, bez możliwości wydostania
się, bez możliwości porozumienia z kimkolwiek za jej murami, bez możliwości
przekonania się, czy ktokolwiek jest za jej murami…
Może w końcu dlatego właśnie nie ustępowali — aby odpędzić upiory nocy.
Dopóki słuchali, dopóty żyła nadzieja: rezygnacja w tej chwili byłaby przyznaniem
się do ostatecznej klęski. Niektórzy głosili, że nie należało w ogóle zaczynać,
wówczas nie byłoby problemu poddania się. Głosiły to niektóre z nowych religii. Na
przykład solitarianie. Tam nikogo nie ma, głosili, my jesteśmy jedną jedyną
inteligencją stworzoną we wszechświecie. Napawajmy się naszą jedynością. Ale
starsze religie zachęcały Program do wytrwania. Dlaczego Bóg miałby stworzyć
nieprzeliczone mrowie innych gwiazd i innych planet, jeśli nie przeznaczył ich dla
żywych stworzeń, dlaczego tylko człowiek miałby zostać stworzony na Jego obraz?
Odnajdźmy ich — głosiły. Skomunikujmy się z nimi. Jakież mogli oni mieć
objawienia? Jacy zbawiciele ich odkupili?
Oto są słowa, którem rzekł był wam, kiedy przebywałem jeszcze z wami, i wszystko
spełnić się musi, jak napisane jest w prawach Mojżesza i księgach proroków, i w
psalmach mnie dotyczących… Tak zatem napisane jest i tak zatem przeznaczone jest
Chrystusowi cierpienie i zmartwychwstanie dnia trzeciego: a historia owego
odkupienia i odpuszczenia grzechów niechaj będzie głoszona w jego imieniu wśród
wszystkich narodów, poczynając w Jeruzalem. A my jesteśmy świadkami tego.
I oto przekazuję wam proroctwo Ojca mego: lecz ostańcie wy w mieście
Jeruzalem, dopóki nie spłynie na was moc z wysokości.
Zmrok stał się nocą. Niebo poczerniało. Ponownie narodziły się gwiazdy.
Zaczynało się nasłuchiwanie. MacDonald dotarł do swego samochodu na parkingu za
budynkiem, zjechał w dół na luzie i dopiero u stóp wzgórza włączył silnik ruszając w
długą drogę do domu.
Hacjenda była ciemna. Sprawiała wrażenie tak dobrze znanej MacDonaldowi
pustki, wrażenie, jakie wywierała na nim, kiedy Maria bawiła w odwiedzinach u
przyjaciół w Mexico City. Ale teraz nie była pusta. Była w niej Maria.
Otworzył drzwi i zapalił światło w holu.
— Maria?
Szedł po wyłożonej terakotą posadzce holu, nie za szybko, nie za wolno.
— Querida?
Po drodze zapalił światło w salonie. Szedł dalej przez hol, mijając drzwi jadalni,
pokoju gościnnego, gabinetu, kuchni. Dotarł do wejścia ciemnej sypialni.
— Maria Chavez?
Rozjaśnił światła w sypialni, odrobinę. Była uśpiona, ze spokojem na twarzy, z
czarnymi włosami rozrzuconymi na poduszce. Leżała na boku, z nogami skulonymi
pod kocem.

Men che dramma


Di sangue m’e rimaso, che no tremi;
Conosco i segni dell’ antica fiamma.

MacDonald spoglądając na nią z góry przyrównywał jej rysy do tych, które miał
wyryte w pamięci. Nawet w tym momencie, kiedy powieki kryły owe czarne, pełne
wyrazu źrenice, była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Ileż
szczęśliwych chwil przeżyli razem! Dusza odżywała w nim w cieple wspomnień, gdy
przywoływał szczegóły pełnych miłości momentów.
C’est le plus de peur que la peur.
Przysiadł na brzegu łóżka, nachylił się i pocałował ją w policzek, a potem w
wystającą rękę, tam, gdzie zsunęła się koszula. Nie obudziła się. Potrząsnął ją
delikatnie za ramię.
— Mario!
Obróciła się na wznak, wyciągnęła nogi. Westchnęła, otworzyła oczy spoglądając
nieprzytomnie.
— To ja, Robby — powiedział MacDonald, nieświadomie popadając w lekki
irlandzki akcent.
Oczy jej ożywiły się, senny uśmiech pojawił się na wargach.
— Robby. Wróciłeś.
— Yo te amo — wyszeptał i pocałował ją. Prostując się rzekł: — Zabiorę cię na
kolację. Wstań i załóż coś na siebie. Będę gotów za pół godziny. Może wcześniej.
— Wcześniej — powiedziała.
Wyszedł i pomaszerował do kuchni. W lodówce znalazł główkę sałaty, a
myszkując głębiej cienkie plastry cielęciny. Przyrządził sałatkę a la Cezar* i cielęce
eksalopki, wszystko to — szybko i fachowo. Lubił gotować. Sałatka była skończona,
sok z cytryny, estragon i białe wino dodane do zrumienionej cielęciny, do której w
chwilę później dolał wołowy bulion w momencie pojawienia się Marii.
Stanęła w drzwiach, wysmukła, gibka, śliczna — i pociągnęła nosem.
— Czuję coś pysznego.
To był żart. Kiedy gotowała Maria, gotowała na modłę meksykańską — było to z
reguły coś tak pieprznego, że przepalało sobie całą drogę do żołądka i zalegało w nim
jak nie wygaszony piec. Kiedy gotował MacDonald, było to coś egzotycznego — z
kuchni francuskiej, czasem włoskiej albo chińskiej. Lecz obojętne, które gotowało,
drugie musiało się tym— zachwycić albo przejąć całe gotowanie na tydzień.
MacDonald rozlał wino do kieliszków.
— A la tres–bonne, a la tres–belle — rzekł — qui fait ma joie et ma sante.
— Za Program — powiedziała Maria. — Obyśmy tej nocy odebrali jakiś sygnał.
MacDonald pokręcił głową.
— Tej nocy jesteśmy tylko my dwoje.
Później byli tylko oni we dwoje, jak działo się to już od dwudziestu lat. I ona była
równie rozhasana i natarczywa, i równie rozkochana i roześmiana jak wtedy, gdy byli
razem po raz pierwszy. Wreszcie natarczywość ustąpiła miejsca bezmiernemu
ukojeniu i zaspokojeniu, w którym na jakiś czas myśl o Programie rozwiała się
zostawiając po sobie coś odległego, do czego można kiedyś tam powrócić i co kiedyś
tam można dokończyć. — Mario — rzekł.
— Robby?
— Yo te amo, corazón.
— Yo te amo, Robby.
Po czym z wolna, kiedy leżał przy niej czekając aż uspokoi się jej oddech,
Program powrócił. Gdy wydawało mu się, że zasnęła, wstał i zaczął się ubierać w
ciemności.
— Robby? — Głos jej był rozbudzony i pełen lęku.
— Querida?
— Znowu wychodzisz?
— Nie chciałem cię obudzić.
— Musisz iść?
— To mój obowiązek.
— Tylko ten jeden raz. Zostań ze mną tej nocy.
Rozjaśnił światło. W półmroku zobaczył niepokój w jej twarzy, ale bez histerii.
— Rast ich, so rost ich. Poza tym, byłoby mi wstyd.
— Rozumiem. To idź. Tylko wróć szybko.
Wyłożył dwie pigułki na półeczkę w łazience i ponownie schował resztę.

W głównym budynku największy ruch panował w nocy, kiedy słoneczny szum


radiowy był najmniejszy, a nasłuch gwiazd najlepszy. Na korytarzach kręciły się
dziewczęta z dzbankami do kawy, przy bufecie stali pochłonięci rozmową mężczyźni.
MacDonald wszedł do centralnej sterowni. Przy tablicy przyrządów kontrolnych
dyżurował Adams, technikiem był Montaleone. Adams podniósł wzrok,
beznadziejnym gestem wskazał słuchawki na swych uszach i wzruszył ramionami.
MacDonald skinął mu głową, skinął Montaleone i rzucił okiem na wykres. Wydał mu
się przypadkowy.
Adams nachylił się koło niego, wskazując parę maksimów.
— Może w nich coś jest.
— Mała szansa — rzekł MacDonald.
— Pewnie masz rację. Komputer nie uderzył na alarm.
— Po kilku latach przyglądania się tym rzeczom zaczynasz mieć je we krwi.
„Zaczynasz myśleć jak komputer.
— Albo zaczynasz popadać w depresję przez niepowodzenia.
— Niestety.
Pomieszczenie było błyszczące jak laboratorium, szkło, metal i plastik, Wszystko
gładkie i sterylne, i wszędzie pachniało prądem elektrycznym. MacDonald wiedział,
że elektryczność nie ma zapachu, ale tak to sobie wykombinował. Może pachniał
ozon albo nagrzana izolacja czy olej. Cokolwiek to pachniało, szkoda było czasu na
dochodzenie, a tak naprawdę MacDonald wcale nie chciał wiedzieć. Wolał myśleć o
tym jako o zapachu elektryczności Być może dlatego żaden był z niego naukowiec.
„Naukowiec jest to człowiek, który chce wiedzieć dlaczego” — zawsze mu
powtarzali jego nauczyciele.
MacDonald pochylił się nad tablicą sterowniczą i pstryknął wyłącznikiem. Cichy,
syczący szum wypełnił pomieszczenie. Przypominało to dźwięk uciekającego z dętki
powietrza — ściszony szelest syczących ssspółgłosek ze skalnej sesji sepleniących
zasskrońców.
Przekręcił gałkę i dźwięk przeszedł w coś, co ktoś — Tennyson — nazwał
„mruczącymi miriadami pszczół”. Jeszcze raz — i przypomniało to Matthew
Arnolda.

…melancholię, niemilknący szum


Umykający z tchem
Nocnego wiatru groźną dalą plaż
I skał golizną świata.*

Przekręcił gałkę jeszcze raz i dźwięki przeszły w szemranie odległych głosów, z


których jedne nawoływały, drugie wydzierały się, inne perorowały spokojnie, jeszcze
inne szeptały — wszystkie jak jeden w bezgranicznej rozpaczy usiłujące dać coś do
zrozumienia i wszystkie tuż poniżej progu zrozumiałości. Zamknąwszy oczy,
MacDonald niemal widział owe przyciśnięte do dalekiej szyby twarze, wykrzywione
od straszliwego wysiłku, żeby je usłyszano i zrozumiano.
Jednak oni wszyscy uparli się, żeby mówić na raz. MacDonald miał ochotę
wrzasnąć na nich: „Milczeć! Wszyscy oprócz ciebie — tam, ty z purpurowymi
czułkami. Po kolei, a my wysłuchamy was co do jednego, choćby trwało to i sto lat
czy sto ludzkich żywotów”.
— Niekiedy — mówił Adams — wydaje mi się, że błędem było założenie
głośników. Człowiek zaczyna antropomorfizować. Po jakimś czasie zaczynasz coś
słyszeć. Chwilami odbierasz nawet przesłania. Ja już nigdy nie słucham tych głosów.
Zazwyczaj budziłem się po nocy z czyimś szeptem w uszach. Już—już miałem
odebrać przesłanie, które rozwiązałoby wszystko, i nagle budziłem się ze snu.
Wyłączył głośniki.
— Może ktoś odbierze przesłanie — powiedział MacDonald. — Temu ma służyć
przekład na częstotliwość radiową. Zachowaniu skupionej uwagi. To może
hipnotyzować i może dręczyć, lecz w takich właśnie warunkach rodzi się inspiracja.
— Szaleństwo również — rzekł Adams. — Człowiek musi być w stanie pchać
dalej swój wózek.
— Owszem.
MacDonald podniósł odłożone przez Adamsa słuchawki i przystawił sobie jedną
do ucha.
— Tiko–tiko, tiko–tiko — świergotała. — Podsłuchują w Puerto Rico.
Podsłuchują, nic nie słyszą. Czyżby gwiazdy były ciszą?
MacDonald odłożył słuchawki i uśmiechnął się.
— Może w szaleństwie również jest inspiracja.
— Przynajmniej odciąga mnie od czarnych myśli.
— Może od roboty także? Czy naprawdę chcesz znaleźć tam kogoś?
— Po cóż innego bym tutaj siedział? Jednak momentami chodzi mi po głowie, czy
nie byłoby lepiej nie wiedzieć?
— Wszystkim nam czasami przychodzi to— do głowy — powiedział MacDonald.
W gabinecie ponownie zabrał się ostro za stertę papierów i listów. Dobrnąwszy do
końca wstał i przeciągnął się z westchnieniem. Przyszło mu na myśl, czy nie czułby
się lepiej, mniej sfrustrowany, mniej niepewny, pracując nad Problemem, zamiast
pracować jedynie po to, żeby ktoś inny mógł się tym zajmować. Ale ktoś to musiał
robić. Ktoś musiał dbać, żeby Program się kręcił, personel przychodził, fundusze do
banku również, żeby rachunki były płacone, wszystko zapięte na ostatni guzik.
Może to, że on odwala całą czarną robotę biurową, jest ważniejsze. Oczywiście —
zwykłe urzędowanie. Lily potrafiłaby to robić równie dobrze jak on. Ale ważne było,
żeby on to robił, żeby szefował ktoś, kto wierzy w Program — czy też kto nigdy nie
zdradzi się ze swymi wątpliwościami. Podobnie jak Małe Ucho, był on symbolem, a
symbole utrzymują ludzi przy życiu, nie pozwalają im poddać się rozpaczy.
W sekretariacie czekał na niego dozorca.
— Przyjmie mnie pan, panie MacDonald? — spytał dozorca.
— Oczywiście, Joe — powiedział MacDonald, delikatnie zamykając za plecami
drzwi do gabinetu. — O co chodzi?
— O moje zęby, sir.
Staruszek wstał z krzesła i zgrabnym” ruchem języka i warg wypluł sobie zęby na
dłoń. MacDonald gapił się na nie z dreszczem obrzydzenia. Nic takiego w nich nie
było. Starannie odrobione sztuczne szczęki, tylko że wyglądały nazbyt prawdziwie.
MacDonalda zawsze odrzucały takie przedmioty, które do złudzenia przypominały to,
czym nie są, jak gdyby tkwiło w nich jakieś oszustwo.
— Mówią do mnie, panie MacDonald — wybełkotał dozorca, wpatrując się w
zęby na swej dłoni jakby z podejrzliwością.
— Szepczą do mnie po nocach ze szklanki przy łóżku. O bardzo dalekich rzeczach
szepczą, jakby jakieś przesłania.
MacDonald wytrzeszczył oczy na dozorcę. Dziwnie zabrzmiało to słowo w ustach
starego, a i trudne było do wymówienia bez zębów. A przecież było to słowo
„przesłania”. Czemu jednak miałoby go ono dziwić? Dziadek mógł podłapać je
gdzieś w biurze czy w laboratoriach. Doprawdy dziwne byłoby, gdyby nie podłapał
nic z tego, co tu się dzieje. Naturalnie: przesłania.
— Słyszałem, że takie rzeczy się zdarzają — powiedział MacDonald. — Sztuczne
zęby przypadkiem uformowane w odbiornik kryształkowy, odbierający fale radiowe.
Zwłaszcza w pobliżu jakiejś potężnej radiostacji. A wokół nas błąka się mnóstwo
rozproszonych częstotliwości, zważywszy te anteny i tak dalej. Powiem ci, co
zrobimy, Joe. Umówimy cię z zakładowym dentystą, który zrobi porządek z twoimi
zębami, żeby ci nie przeszkadzały. Wystarczy tu drobna zmiana.
— Dziękuję panu, panie MacDonald — powiedział staruszek. Wpasował sobie
zęby z powrotem do ust. — Jest pan wspaniałym człowiekiem, panie MacDonald.
MacDonald przejechał dziesięć ciemnych mil do hacjendy z niejasnym uczuciem
niepokoju, jak gdyby w ciągu dnia zrobił coś albo nie zrobił czegoś, podczas gdy
powinien był postąpić wręcz przeciwnie.
Dom był ciemny, kiedy zajechał przed wejście, lecz nie opustoszałe ciemny, jak
wydawał mu się parę godzin temu, tylko ciemny przyjaźnie. Maria spała oddychając
spokojnie.

Dom jarzył się światłami z okien, które rzucały długie snopy jasności w mrok,
zapuszczając się w ciemne wzgórza, a brzmienie wielu głosów budziło takie echa, że
cała okolica zdawała się tętnić życiem.
— Wejdź, Lily — powiedział w drzwiach MacDonald i opadło go wspomnienie
zimowej scenerii, kiedy to pewna Lily oczekiwała przy drzwiach dżentelmenów,
pomagając im zdejmować okrycia. Ale wówczas była to inna Lily i inna okazja, i
inny dom, i wyobraźnia czyjaś inna. — Cieszę się, że zechciałaś przyjść. —
Trzymaną w dłoni puszką piwa machnął w kierunku głównego ośrodka hałasu. — W
salonie jest piwo, zaś w gabinecie coś mocniejszego — żytni spirytus,
dziewięćdziesiąt pięć procent, dokładnie mówiąc. Uważaj z tym. Zdradliwa bestia.
Ale — nunc est bibendum! ‘
— Gdzie jest pani MacDonald? — spytała Lily.
— Gdzieś tam w środku — MacDonald ponownie machnął puszką. — Panowie i
kilka odważnych pań są w gabinecie. Panie i kilku odważnych panów w salonie.
Kuchnia jest wspólnym terytorium. Wybór należy do ciebie.
— Ja naprawdę nie powinnam przychodzić — powiedziała Lily. —
Zaproponowałam panu Saundersowi, że go zastąpię w centralnej sterowni, ale
powiedział, że nie znam zasad obsługi. Tak jakby komputer nie poradził sobie bez
niczyjej pomocy, a ja jakbym nie wiedziała tyle, że w razie wypadku należy kogoś
wezwać.
— Powiedzieć ci coś, Lily? — rzekł MacDonald. — Komputer poradziłby sobie
sam. A ty z komputerem poradziłabyś sobie lepiej od każdego z nas, łącznie ze mną.
Lecz jeśli ludziom kiedykolwiek damy odczuć, że są zbędni, ogarnia ich świadomość
własnej bezużyteczności. Wtedy rezygnują. A tego im nie wolno robić.
— Och, Mac! — powiedziała Lily.
— Tego im nie wolno robić. Ponieważ jednemu z nich niebawem zaświta
natchniona myśl, która to wszystko rozwiąże. Nie mnie. Jednemu z nich. Wyślemy
kogoś, żeby zmienił Charleya, nim wieczór dobiegnie końca.

Wer immer strebens sich bemücht,


Den können wir erlosen.

Lily westchnęła.
— Tak jest, szefie.
— I baw się dobrze.
— Tak jest, szefie, tak jest.
— Znajdź sobie jakiegoś chłopa, Lily — mruknął MacDonald.
Po czym i on także odmaszerował w kierunku salonu, gdyż po Lily nikt już nie
miał przyjść.
Przysłuchiwał się chwilę w drzwiach, powoli sącząc coraz cieplejsze piwo z
puszki.
— … więcej popracować nad promieniami gamma…
— Kto ma forsę na budowę generatora? — Skoro jeszcze nikt żadnego nie
zbudował, nawet nie wiadomo, ile to może kosztować.
— … źródła promieniowania gamma powinny być z milion razy rzadsze niż
radioźródła w dwudziestu jeden centymetrach…
— To jest to, co mówił Cocconi niemal pięćdziesiąt lat temu. Te same argumenty.
Zawsze te same argumenty.
— Skoro są prawdziwe, to są prawdziwe.
— Jednak pasmo emisyjne wodoru nasuwa się wprost samo. Jak Morrison
powiedział Cocconiemu, a Cocconi, o ile pamiętacie, zgodził się, prezentuje ono
logiczny, zawczasu przygotowany punkt rendez–—vous. „Jedyna naturalna
częstotliwość wzorcowa, która musi być znana każdemu obserwatorowi
wszechświata” — w ten sposób to ujęli.
— …lecz poziom szumów…
Uśmiechnąwszy się MacDonald ruszył do kuchni po puszkę zimnego piwa.
— …”automatycznych wysłanników” Bracewella? — czyjś głos zapytywał z
irytacją.
— Co chcesz od nich?
— Dlaczego ich nie szukamy?
— Z wysłannikami Bracewella rzecz polega na tym, że to one same nam się
przedstawiają.
— Może coś złego jest z naszymi. Po kilku milionach lat na orbicie…
— … więcej sensu jest w wiązkach laserowych.
— Żeby pogubiły się w tym całym blasku gwiazd?
— Jak wykazali Schwartz i Townes, wystarczy nam tylko wybrać długość fali
pochłanianej przez atmosfery gwiazd. Ustawić wąską wiązkę laserową pośrodku
jednej z linii absorbcyjnych wapnia…
W gabinecie rozmawiano o szumach kwantowych.
— Szum kwantowy przemawia na korzyść niskich częstotliwości.
— Ale szum ustala też i dolną granicę dla tych częstotliwości.
— Drake wyliczył) że najkorzystniejsze, jeśli uwzględnić poziom szumu,
częstotliwości leżą pomiędzy 3,2 a 8,1 centymetra.
— Drake! Drake! Co on tam wiedział? Mamy nad nim przewagę blisko
pięćdziesięciu lat doświadczeń. Pięćdziesiąt lat postępu technicznego. Pięćdziesiąt lat
temu mogliśmy wysyłać sygnały radiowe do tysiąca lat świetlnych, a laserowe do
dziesięciu lat świetlnych. Dziś liczby te wynoszą co najmniej dziesięć tysięcy i
pięćset.
— A jeśli tam nikogo nie ma? — odezwał się ponuro Adams.

Ich bin der Geist der stets vernient.

— W krótkich impulsach, jak sugerował Oliver. Sto milionów watów w jednej


dziesięciomiliardowej sekundy rozlezie się po całym widmie radiowym. Tutaj, Mac,
polej tu, można cię prosić?
I MacDonald powędrował między gromadkami gości w kierunku baru.
— A ja powiedziałam Charleyowi — zwierzała się w kącie jakaś kobieta dwóm
towarzyszkom — że gdybym miała dziesiątaka za każdą zmienioną przeze mnie
zasraną pieluchę, nie siedziałabym tutaj w Puerto Rico…
— …neutrino… — mówił ktoś.
— Bzdury — odezwał się ktoś inny, podczas gdy MacDonald ostrożnie lał żytni
spiritus do szklanki i dopełniał ją sokiem pomarańczowym — jedynym naprawdę
logicznym ośrodkiem są fale Q.
— Wiem, te fale, których jeszcze nie odkryliśmy, ale mamy odkryć za jakieś
dziesięć lat. Tylko że jest już prawie pięćdziesiąt lat po tym, jak Morrison wysunął tę
teorię, a my ciągle ich nie odkryliśmy.
MacDonald ruszył w powrotny kurs przez pokój.
— Wykańcza mnie ta nocna praca — powiedziała czyjaś żona. — Cały dzień
dzieciaki na głowie, a potem on chce, żebym stała w progu na jego powitanie, kiedy
wraca do domu o świcie. Romeo!
— A może wszyscy tam tylko słuchają? — rzekł Adams markotnie. — Może
wszyscy tam siedzą i słuchają, tak samo jak my, bo to o wiele taniej, niż nadawać.
— Proszę — powiedział MacDonald.
— A nie sądzisz, że do tego czasu komuś by to wpadło do głowy i zacząłby
nadawać?
— Postaw się teraz w sytuacji tych innych i pomyśl, że to co akurat ci przyszło do
głowy, przyszło do głowy im wszystkim, i tak możecie sobie słuchać. Jeśli tam w
ogóle ktoś jest. Tak czy siak, skóra od tego cierpnie.
— No więc dobrze, powinniśmy coś nadać.
— Co byś nadał?
— Musiałbym się nad tym trochę zastanowić. Może liczby pierwsze.
— A jeśli nie jest to cywilizacja matematyczna?
— Idiota! Jak zbudowaliby antenę?
— Może na chłopski rozum, jak radioamator. A może mają wbudowane anteny nie
wiedząc o tym.
— A może ty masz wbudowaną antenę nie wiedząc o tym. Puszka MacDonalda
była pusta. Zawrócił w stronę kuchni.
— … domagać się równego czasu na Wielkim Uchu. Nawet jeśli nikt nie nadaje,
moglibyśmy wyłapać powszedni gwar elektroniczny cywilizacji odległej o dziesięć
lat świetlnych. Problem byłby z odszyfrowaniem, nie z odbiorem.
—. Oni to już łapią w trakcie badania stosunkowo bliskich układów.. Poproś o
jakąś taśmę i opracuj sobie program.
— W porządku, zrobię to. Dajcie mi tylko trochę czasu na wysmarowanie
zamówienia…
MacDonald znalazł się przy Marii. Objął ją w talii ramieniem i przygarnął do
siebie.
— W porządku wszystko? — spytał.
— W porządku.
Jednak jej twarz zdradza wyczerpanie — myślał MacDonald. Trwożyła go myśl,
że ona mogłaby się starzeć, że wkracza w wiek średni. Własnej starości Potrafił
stawić czoło. Czuł w gnatach odkładanie się lat. Jednak w duchu uważał się za
dwudziestolatka, choć wiedział, że stuknęło mu lat czterdzieści siedem, a przede
wszystkim odczuwał radość ze znalezionego szczęścia i miłości, spokoju i pogody.
Za to był gotów zapłacić nawet młodzieńczym uniesieniem i wiarą we własną
nieśmiertelność. Ale nie Maria!

Nel mezzo del cammin di nostra vita


Mi ritrovai per una selva oscura,
Che la diritta via era smarrita.

— Na pewno?
Kiwnęła głową.
Przytulił ją mocniej.
— Chciałbym, żebyśmy byli sami we dwoje, jak zawsze.
— Ja też. ‘
— Niedługo będę musiał się zbierać.
— Musisz?
— Muszę ?mienić Saundersa. Ma dyżur. Niech ma też okazję poświętować trochę
z całą resztą.
— Nie możesz wysłać kogoś innego? ‘
— Kogo? — MacDonald z dobroduszną bezradnością wyciągnął rękę ku tym
wszystkim grupkom ludzi złączonych więzami uporządkowanych dźwięków, które
wydawali po kolei bez najmniejszej przerwy. — Dobrze się bawią. Nik: nie zauważy
mojej nieobecności.
— Ja zauważę.
— Oczywiście, guenda.
— Jesteś im matką, ojcem i kapłanem w jednej osobie — powiedziała Maria. —’
Za bardzo Się o nich troszczysz.
— Muszę ich trzymać w kupie. Zresztą do czegóż innego się nadaję?
— Coś by się jeszcze znalazło. MacDonald uścisnął ją jedną ręką.
— Popatrzcie no tylko na Maca i Marię — powiedział ktoś mający kłopoty ze
spółgłoskami. — Cóż za cholerne od… danie!
MacDonald z uśmiechem zniósł poklepywanie po plecach, którymi zasłaniał
jednocześnie Marię.
— Zobaczymy się później — rzekł. Przechodząc przez salon słyszał, jak ktoś
mówił:
— Tak jak twierdzi Edie, powinniśmy przyjrzeć się łańcuchowym
makrocząsteczkom w zawierających węgiel chondrytach. Nie wiadomo, z jak daleka
przybyły, czy też zostały wysłane, ani jakie przesłanie może być zakodowane w
cząsteczkach.
Zamknął za sobą drzwi wejściowe i gwar przycichł do szumu, a następnie do
szmeru. Na chwilę zatrzymał się przy drzwiach samochodu i podniósł oczy na niebo.

E quandi uscimmo a riveder le sidle.

Szmery z hacjendy coś mu przypomniały — głośniki w centralnej sterowni, te


głosy, które gadają, gadają i gadają, podczas gdy on nie potrafi zrozumieć ani słowa.
Świtał mu jakiś pomysł — gdyby tylko mógł się na nim dostatecznie skupić. Ale
wypił za dużo o jedno piwo — a może o jedno za mało.

Po długich godzinach nasłuchiwania MacDonald zawsze dostawał lekkiego


kręćka, lecz dzisiejszej nocy było gorzej niż zwykle. Może z powodu tych
wcześniejszych rozmów, piwa lub czegoś innego — jakiejś głębszej, nieujawnionej
troski.

Tiko–tiko, tiko–tiko…

Nawet gdyby zdołali odebrać jakieś przesłanie, to zanim udałoby się nawiązać
jakiś dialog, choćby z najbliższą z ewentualnych gwiazd, to i tak po nich nie będzie
już śladu na świecie. Z jak szaleńczego poświęcenia rodzi się taka wytrwałość?

Podsłuchują w Puerto Rico…

Na przykład z religii. Przynajmniej kiedyś, w epoce stawiania kościołów


europejskich, kościołów, których budowa trwała całe wieki.
— Co robisz, przyjacielu?
— Pracuję za dziesięć franków dniówki.
— A ty co robisz?
— Kładę kamień.
— A ty… co ty robisz?
— Ja stawiam kościół.
Stawiali kościoły, większość z nich. Większość z nich była opętana owym
„digijnym szaleństwem własnego posłannictwa, dającym siły do pracy przez ate
życie, bez możliwości ujrzenia dzieła swoich rąk.

Podsłuchują, nic nie słyszą…

Zwykli układacze kamienia i ci, którzy pracowali tylko dla zapłaty, odpadali i
czasem, pozostawiając jedynie tych, w duszy których nie umarła idea, nie umarło
marzenie. Ale pierwej musieli być lekko szaleni ci ostatni.

Czyżby gwiazdy były ciszą?

dzisiejszej nocy słyszał głosy niemalże jak noc długa. Uporczywie starały się coś
mu powiedzieć, coś pilnego, coś, co powinien zrobić, ale on w ogóle nic mógł
rozpoznać—słów. Słyszał jedynie paplaninę w oddali, natarczywą i niezrozumiałą.

Tiko–tiko, tiko–tiko…

Miał ochotę wrzasnąć na cały wszechświat: „Zamknijcie mordy! Nie wszyscy


naraz! Najpierw ty!” Ale rzecz jasna nijak nie dało się tego zrobić. Ale czy próbował?
Czy krzyknął?

Nastawiają uszu jak wilk!

Czy przysnął za konsolą, z tą paplaniną w uszach, czy też tylko zdawało mu się, że
przysnął? Czy może tylko śnił, że się obudził? Albo śnił, że śnił?

Nasłuchują sobie podobnych myślami.

W tym wszystkim było szaleństwo, ale może szaleństwo boskie, może szaleństwo
twórcze. I czyż nie to właśnie szaleństwo jest ową siłą życiodajną upiornej
samoświadomości człowieka, siłą napędową obłędu człowieka, domagającego się
porządku od przypadkowego wszechświata, sprawczą siłą przeraźliwej samotności,
która poszukuje kompanii wśród gwiazd?

A może jesteśmy sami?

Dzwonek telefonu grzązł gdzieś pośród hipnotycznych oparów. MacDonald


podniósł słuchawkę po trosze spodziewając się, że dzwoni wszechświat, z brytyjską
być może, połykającą końcówki wymową: „Halo, Człowieku. Jesteś tam? Halo. Halo.
Coś jakby źle łączyło, no nie? Chciałem tylko poinformować, że my jesteśmy. A ty
jesteś? Słyszysz mnie? Przesłanie w drodze. Powinno dojść za parę stuleci. Będziesz
gdzieś w pobliżu, żeby odpowiedzieć? Kochana z ciebie istota. No to wszystko gra”

Jednak nie był to wszechświat. Mówił głos z amerykańskim akcentem, znajomy
głos Charleya Saundersa.
— Mac, zdarzył się wypadek. Olsen jest w drodze, żeby cię zastąpić, uważam
jednak, że powinieneś zostawić to i przyjeżdżać natychmiast. Chodzi o Marię.
Zostaw to. Zostaw to wszystko. Czy to ważne? Ale zostaw przyrządy na
automatycznym sterowaniu, komputer zajmie się już wszystkim. Maria! Wsiada)” do
samochodu. Ruszaj. Nie grzeb się! Dobra. Szybciej! Szybciej! O, jakiś samochód. Na
pewno Olsen. Nieważne.
Jaki wypadek? Dlaczego nie zapytałem? Nieważne, jaki. Maria. Nic nie mogło się
stać. Nic poważnego. Nie w takiej kupie ludzi. Nil desperandum. A jednak… to po co
Charley zadzwonił, skoro to nic poważnego? Musi być coś poważnego. Muszę być
przygotowany na coś bardzo złego, coś, co wstrząśnie światem, co rozszarpie duszę.
Nie wolno załamać się na ich oczach. Czemu nie wolno? Dlaczego muszę robić za
człowieka z żelaza? Dlaczego muszę być zawsze pogodny, niewzruszony, z
niezachwianą wiarą? Dlaczego ja? Jeśli stało się coś złego, jeśli coś niewiarygodnie
złego spotkało Marię, nic nie będzie ważne. Nigdy. Dlaczego nie napytałem
Charleya, co się stało? Dlaczego? Złe może czekać, od tego się nie pogorszy, że jest
nieznane.
Co wszechświat obchodzi moje cierpienie? Jestem niczym. Moje uczucia są
niczym dla wszystkich, prócz mnie samego. Jedyne znaczenie, jakie mogę mieć dla
wszechświata, to Program. Jedynie ten wątły zasób możliwości wiąże mnie z
wiecznością. Moja miłość i moje cierpienie są mną, ale moje życie bądź śmierć ma
znaczenie tylko dla Programu.
Zajeżdżając przed hacjendę MacDonald oddychał już spokojniej. Panował nad
swoimi uczuciami. Niebo na wschodzie szarzało świtem. Zwyczajowa godzina
powrotu do domu dla personelu Programu. W drzwiach czekał na niego Saunders.
— Przyszedł doktor Lessenden. Jest u Marii.
W powietrzu nie rozwiał się jeszcze zaduch papierosowego dymu i wspomnienie
rozgwaru, ktoś się już jednak napracował. Uprzątnięto ślady przyjęcia. Na pewno
wszyscy uwijali się jak w ukropie. Dobrych miał ludzi.
— Betty znalazła ją w łazience za waszą sypialnią. Nie trafiłaby tam, gdyby
pozostałe nie były zajęte. Moja wina. Nie powinienem pozwolić, żebyś mnie zmienił.
Może gdybyś był tutaj… Ale wiedziałem, że sobie tego życzysz.
— Niczyja wina. Bardzo często zostawała sama — powiedział MacDonald. — Co
się stało?
— Nie mówiłem ci? Nadgarstki. Przecięte żyletką. Oba. Betty znalazła ją w
wannie. Jak w różowej lemoniadzie, tak powiedziała.
Jakaś łapa zacisnęła się MacDonaldowi na trzewiach i powolutku je puściła. Tak,
to było to. Czyż nie wiedział od początku? Od tamtych proszków nasennych zawsze
wiedział, że to się stanie, mimo że stale wmawiał sobie, tak jak mu powiedziała, że
przedawkowanie było przypadkowe. A może nie wiedział? „ Tak naprawdę wiedział
jedynie, że wiadomość Saundersa go nie zaskoczyła.
Potem były drzwi sypialni, w których oni stali, a na łóżku leżała Maria pod kocem,
nie tworzącym niemal żadnego wzgórka na jej ciele, zaś jej ręce leżały na kocu
dłońmi do góry, z bandażami jak pasy białej farby w poprzek oliwkowej doskonałości
tych ramion, już nie doskonałości — uprzytomnił sobie — bo zmąconej teraz
okropnymi czerwonymi wargami, które mówiły mu o skrywanej niedoli i
niewypowiedzianym smutku, i o życiu, które było zakłamaniem…
Doktor Lessenden podniósł głowę; strumyczki potu spływały mu po czole.
— Krwawienie ustało, ale straciła sporo krwi. Muszę ją zabrać do szpitala na
transfuzję. Lada chwila powinna tu być karetka.
MacDonald spojrzał na twarz Mam. Była bledsza niż kiedykolwiek. Niemal odlana
z wosku, wyglądała, jakby już ją złożono na atłasowej poduszce do wiecznego snu.
— Ma pięćdziesiąt procent szans — odpowiedział Lessenden na jego nie zadane
pytanie.
Otarli się o niego sanitariusze z noszami.
— Betty znalazła to na jej toaletce — powiedział Saunders.
Wręczył MacDonaldowi złożoną na pół kartkę papieru. MacDonald rozłożył
papier: „Je m’en vay chercher un grand Peut–être”.

Widok MacDonalda w biurze zaskoczył wszystkich. Nikt nic nie mówił, on zaś nie
palił się do wyjaśniania, że nie mógł znieść siedzenia w pełnym wspomnień domu i
ciekania na tę jedną jedyną wiadomość. Ale zapytali go o Marię, na co odpowiedział:
— Doktor Lessenden nie traci nadziel. Jeszcze nie odzyskała przytomności.
Zapewne nie odzyska przez pewien czas. Doktor powiedział, że równie dobrze mogę
czekać tutaj, zamiast w szpitalu. Myślę, że działałem im na nerwy. Oni nie tracą
nadziei. Maria jest nadal nieprzytomna…

O lente, lente currite, noctis equi!


Gwiazdy płyną, czas gna, zabije zegar.

Wreszcie MacDonald pozostał sam. Wyciągnął papier i ołówek i przez długi czas
pracował nad oświadczeniem, po czym zmiął je w kulę i cisnął do kosza na śmieci,
nagryzmolił jedno zdanie na drugiej kartce papieru i wezwał Lily.
— Wyślij to!
Rzuciła okiem na papier.
— Nie, Mac.
— Wyślij to!
— Ale…
— To nie jest odruch. Przemyślałem wszystko dokładnie. Wyślij to. Wolno
opuściła gabinet, trzymając kartkę delikatnie czubkami palców. Mac
Donald przekładał papiery na biurku czekając, aż zadzwoni telefon. Ale najpierw
bez pukania, bez zapowiedzi, wszedł Saunders.
— Nie możesz tego zrobić, Mac — powiedział Saunders. MacDonald westchnął.
— Lily ci powiedziała. Zwolniłbym tę dziewczynę, gdyby nie była taka wierna.
— Oczywiście, że mi powiedziała. Tu chodzi nie tylko o ciebie. Chodzi o cały
Program.
— Właśnie. I mnie chodzi o Program.
— Myślę, że wiem, co przeżywasz, Mac… — Saunders urwał. — Nie, oczywiście,
że nie wiem, co przeżywasz. Musisz przechodzić piekło. Ale nie opuszczaj nas.
Pomyśl o Programie!
— Właśnie myślę. Jestem życiowym bankrutem, Charley. Czego się nie dotknę —
zostają popioły.
— Jesteś z nas najlepszy.
— Marny lingwista? Kiepski inżynier? Ja nie mam kwalifikacji do tej roboty,
Charley. Warn potrzebny jest ktoś pomysłowy do prowadzenia Programu, ktoś z ikrą,
dobry przywódca, ktoś z… charyzmą,
— Kilka minut później powtarzał to wszystko od nowa przed Olsenem. Kiedy
doszedł do kwalifikacji, Olsen umiał odpowiedzieć jedynie:
— Wydajesz świetne przyjęcia, Mac. Adams, ten sceptyk, wzruszył go najbardziej.
— Mac, ja wierzę w ciebie zamiast w Boga.
Sonnenborn powiedział:
— Program to ty. Jeśli odejdziesz, wszystko się rozleci. To koniec.
— Zawsze tak się wydaje, ale nigdy nie sprawdza się w tych sprawach, które żyją
własnym życiem. Program istniał, nim ja przyszedłem. Zostanie po moim odejściu.
Musi być bardziej długowieczny od każdego z nas, bo my jesteśmy na lata, a oni na
stulecia.
Po Sonnenbornie ze znużeniem rzekł do Lily:
— Dosyć, Lily.
Żaden z nich nie miał odwagi wspomnieć o. Marii, a MacDonald to również
uważał za swoje życiowe bankructwo. Usiłowała mu coś powiedzieć miesiąc temu,
zanim wzięła te proszki, lecz on nie potrafił jej zrozumieć. Jak zatem ma zrozumieć
gwiazdy, skoro nie potrafi zrozumieć nawet swoich najbliższych. Teraz przyszło mu
za to zapłacić.
Czego mogła chcieć Maria? Wiedział, czego ona chce, lecz jeśli przeżyje, nie
dopuści, żeby zapłaciła ową ocenę. Zbyt długo żyła tylko dla niego, czekała jak lalka
na półce, aż on wróci i ją z tej półki zdejmie, żeby dała mu siłę do wytrwania. W jej
duszy narastało cierpienie, mijały przerażające lata, rzecz najstraszniejsza dla pięknej
kobiety, starzejącej się w samotności — w zbyt wielkiej samotności. Był samolubny.
Trzymał ją dla siebie. Nie chciał dzieci, bo mogły skazić doskonałość ich życia we
dwoje. Doskonałość dla niego, dla niej rzecz daleką od doskonałości. Może nie jest
jeszcze za późno, jeśli Maria przeżyje. A jeśli umrze — nie starczy mu serca, żeby
dalej ciągnąć robotę, do której — już wiedział — niczego nie wnosi.
I wreszcie odezwał się telefon.
— Będzie żyła, Mac — powiedział Lessenden. Po chwili zaś: — Mac,
powiedziałem…
— Słyszałem.
— Chce się widzieć z tobą.
— Zaraz tam będę.
— Kazała przekazać ci wiadomość. „Powiedz Robertowi, że trochę mi odbiło. To
się już nie powtórzy. Przy bliższym wejrzeniu, z owego wielkiego Być Może robi się
goła pewność. I powiedz mu, żeby jemu z kolei nie odbiło”.
MacDonald odłożył słuchawkę i wymaszerował z gabinetu przez sekretariat,
czując, że lada chwila coś mu rozsadzi pierś.
— Będzie żyła — rzucił Lily przez ramię.
— Och, Mac…
Na korytarzu zatrzymał go dozorca Joe.
— Panie MacDonald… MacDonald przystanął.
— Byłeś już u dentysty, Joe?
— Nie, sir, jeszcze nie, ale ja nie o to…
— Nie chodź. Chciałbym postawić na jakiś czas magnetofon przy twoim łóżku.
Kto wie?
— Dziękuję, sir. Ale ja nie… Gadają, że pan odchodzi, panie MacDonald.
— Ktoś inny się tym zajmie.
— Pan nie rozumie. Niech pan nie odchodzi, panie MacDonald!
— Dlaczego nie, Joe?
— Panu jednemu naprawdę zależy.
MacDonald zbierał się już do odejścia, lecz to go wstrzymało.

Ful wys is he that can himsehen knowe!

Obrócił się na pięcie i pomaszerował z powrotem do biura.


— Masz tam ten świstek, Lily?
— Tak.
— Wysłałaś go?
— Nie.
— Niegrzeczna dziewczyna. Daj mi to.
Raz jeszcze przeczytał zdanie na kartce: „Wierzę głęboko w cele i ostateczny
sukces Programu, lecz z powodów osobistych zmuszony jestem złożyć rezygnację”.
Chwilę się temu przyglądał.
Karzeł stojący na ramieniu olbrzyma sięga wzrokiem dalej niż sam olbrzym*.
Ruch Komputera

Na początku było słowo, a słowem tym był wodór…


Harlow Shapley, 1958…

Nikt nie uwierzyłby w ostatnich latach dziewiętnastego stulecia, że naszą planetę


bacznie i bystro obserwuje inteligencja przewyższająca człowieczą, a mimo to równie
jak ona śmiertelna… Jednak umysły, które do naszych umysłów mają się tak jak
nasze do umysłów marnie ginących zwierząt, intelekty rozległe, chłodne i nieczułe
spoglądały poprzez otchłań przestrzeni na tę ziemię zazdrosnymi oczyma i z wolna a
nieuchronnie kreśliły swoje plany przeciwko nam…H.G.Wells, 1898…

Jednostki umierają. Jednakże ogólna ilość żywej materii pozostaje, a nawet


wzrasta. Możemy sobie wyobrazić kulisty organizm o całkowicie zamkniętych w
sobie cyklach procesów fizjologicznych. Taki organizm będzie nieśmiertelny i
samożywny i może nawet rozwinąć wyższą świadomość… Podstawową działalnością
najwyższych organizmów żywych we wszechświecie może też być kolonizacja
innych planet. Tego rodzaju istoty prawdopodobnie nie mogą posiadać formy kulistej
i nie będą one nieśmiertelne. Na jakiejś jednej przynajmniej planecie istoty posiadły
technikę pozwalającą im pokonać siłę ciążenia i prowadzić kolonizację •
wszechświata… Z kolei kolonizacja jest naturalną drogą rozprzestrzeniania się życia.
Ewolucja z jej wszelkimi bólami jest rzadka…
W najbliższej przyszłości krótkie fale radiowe przenikną naszą atmosferę i staną
się podstawowym środkiem międzygwiezdnej łączności… Konstanty Edwardowicz
Ciołkowski, 1934…

Zaobserwowane przeze mnie zmiany następowały okresowo i tak wyraźna


zachodziła analogia pomiędzy nimi a liczbami i porządkiem, że nie dało się ich
powiązać z żadną znaną mi przyczyną. Nieobce mi są naturalnie tego rodzaju
zaburzenia elektryczne, jakie powstają za sprawą słońca, zorzy polarnej i prądów
telurycznych i byłem pewien, jak tylko mogę być pewien faktów, że zmiany te nie
zostały spowodowane żadną z tych przyczyn…
Dopiero w jakiś czas później olśniła mnie myśl, że obserwowane przez mnie
zakłócenia mogły powstać w wyniku rozumnego działania… Coraz silniej ogarnia
mnie przeczucie, że jako pierwszy usłyszałem pozdrowienie od jednej planety dla
drugiej…
Mimo że tak słabe i niewyraźne, dało mi głębokie przekonanie i wiarę, że
niezadługo wszystkie ludzkie istoty na tym globie obrócą jak jedna oczy na
firmament nad nami, przepełnione miłością i czcią, porwane radosną nowiną: Bracia!
Dostaliśmy wiadomość z innej planety, nieznanej i odległej. Brzmi ona: raz… dwa…
trzy… Mikołaj Tesla, 1900…

Któż zna, co pewne? Któż nam to oznajmi?


Skąd się zrodziło, skąd przyszło stworzenie?
Bogowie przyszli później niż świata powstanie;
Któż zatem świata ma znać pochodzenie?
Skąd jest stworzenie, nikt nie wie;
I czy je stworzył, czy nie stworzył on,
Patrzący na nie z wysokiego nieba,
Tylko on wie — albo i on nie wie.
Rigzieda, ok. 1000 p n.e.*

RAZU PEWNEGO ANALIZUJĄC EMISJĘ PROMIENIOWANIA GAMMA Z


MGŁAWICY KRABA (KTÓRE NAJWYRAŹNIEJ JEST EFEKTEM
PROMIENIOWANIA SYNCHROTRONOWEGO PO WYBUCHU SUPERNOWEJ
W 1054 A.D.), GIUSEPPE COCCONI POCZĄŁ ZASTANAWIAĆ SIĘ, CZY NIE
MOŻNA BY PRZEKAZYWAĆ MIĘDZYGWIEZDNYCH WIADOMOŚCI ZA
POMOCĄ PROMIENI GAMMA: WYSTĘPUJĄ ONE RZADKO I WYRÓŻNIAJĄ
SIĘ W NIEBIOSACH DLACZEGO INNA CYWILIZACJA NIE MIAŁABY
WIDZIEĆ W PROMIENIOWANIU GAMMA NOŚNIKA MIĘDZYGWIEZDNEJ
SYGNALIZACJI?
PRZYJACIEL JEGO I KOLEGA PO FACHU, PHILIP MORRISON, ZWRÓCIŁ
UWAGĘ, ŻE PROMIENIE GAMMA TRUDNO WYTWARZAĆ I TRUDNO
ODEBRAĆ. NATOMIAST CZĘSTOTLIWOŚCI RADIOELEKTRYCZNYCH JEST
W BRÓD I ODBIÓR ICH NIC NIE KOSZTUJE.
BYĆ MOŻE DAŁOBY SIĘ SKŁONIĆ KTÓRYŚ Z WIELKICH TELESKOPÓW
DO ZBADANIA PEWNYCH OBIECUJĄCYCH GWIAZD…

We wszechświecie, którego wielkość przekracza możliwość ludzkiej wyobraźni, w


którym nasza planeta szybuje niczym drobina pyłu w pustce nocy, w ludziach narasta
niewypowiedziana samotność. Przepatrujemy skalę czasu i mechanizmy samego
życia, poszukując stygmatów i omenów tego, co niewidzialne. Jako jedyne myślące
ssaki tej planety — być może jedyne myślące zwierzęta w całym sideralnym świecie
— dźwigamy coraz cięższe brzemię świadomości. Czytamy w gwiazdach, lecz znaki
są niejasne. Odkrywamy prochy przeszłości i szukamy naszych korzeni. Jakaś ścieżka
wije się przed nami, ale zdaje się prowadzić donikąd. Jednak meandry tej ścieżki
mogą posiadać jakieś znaczenie, tak przynajmniej zadręczamy sami siebie… Loren
Eiseley, 1946…

ŚRÓDATLANTYCKIE GOSPODARSTWO RYBNE ZEBRAŁO OSTATNIO


REKORDOWE PLONY NOWEJ ULEPSZONEJ ODMIANY DORSZA
PÓŁNOCNOATLANTYCKIEGO. TAK ZWANY SUPER— DORSZ WAŻY
DWADZIEŚCIA PIĘĆ FUNTÓW, ZDANIEM HODOWCÓW RYB PRZEWYŻSZA
SMAKIEM WSZYSTKO, CO DOTYCHCZAS WYSZŁO Z PRACOWNI
GENETYCZNYCH, I MOŻNA GO BĘDZIE DOSTAĆ JUŻ OD JUTRA W
NAJBLIŻSZYM SKLEPIE.

Czy cywilizacja dysponująca wyższą techniką chciałaby wyrządzić krzywdę


cywilizacji, która dopiero co dołączyła do wspólnoty inteligencji? Wątpię. Gdybym
zaglądając w mikroskop ujrzał gromadkę bakterii, niczym banda uczniaków
skandujących: „Prosimy nie lać jodyny na to szkiełko. Chcemy z tobą porozmawiać”,
z pewnością moim pierwszym odruchem nie byłoby ciśniecie bakterii do sterylizatora
Wątpię, by rozwinięte społeczeństwa deptały wszelką — konkurencyjną formę
inteligencji, zwłaszcza wówczas, gdy jest ona najwyraźniej niegroźna…Philip
Morrison, 1961…

OCZEKUJE SIĘ, ŻE PROJEKT BUDŻETU DLA TAKICH PROGRAMÓW


NAUKOWYCH, JAK KOLONIA NA KSIĘŻYCU I NASŁUCHOWY PROGRAM
W PUETRO RICO, ZOSTANIE PO TRWAJĄCEJ BLISKO TRZY TYGODNIE
DEBACIE ZATWIERDZONY PRZEZ IZBĘ „REPREZENTANTÓW, Z TYM ŻE
ISTNIEJE JESZCZE NIEWIELKA SZANSA WNIESIENIA W OSTATNIEJ
CHWILI POPRAWKI, KTÓRA MOŻE WYELIMINOWAĆ JEDEN Z TYCH
PROGRAMÓW. ZA NAJBARDZIEJ ZAGROŻONY UWAŻA SIĘ
PORTORYKANSKI PROGRAM NASŁUCHU WIADOMOŚCI Z INNYCH
PLANET, KTÓRY OD BLISKO PIĘĆDZIESIĘCIU LAT NIE ODNOTOWAŁ
ŻADNYCH WYNIKÓW PRÓCZ PORAŻEK.
NATOMIAST PROJEKT USTAWY PODNOSZĄCEJ MINIMALNĄ ROCZNĄ
PŁACĘ Z 10,000 DOLARÓW OBECNIE DO 12,000 DOLARÓW W CIĄGU
NAJBLIŻSZYCH DWÓCH LAT MOŻE SIĘ SPODZIEWAĆ SYMBOLICZNEGO
JEDYNIE SPRZECIWU ZE STRONY KONGRESMENÓW, KTÓRZY UWAŻAJĄ,
ŻE TO ZA MAŁO…

Szanowny doktorze Lovell,


…W zeszłym tygodniu, dyskutując w Corneil z kolegami o emisji promieniowania
synchrotronowego przez obiekty astronomiczne, uświadomiłem sobie, że
radioteleskop w Jordell Bank można by wykorzystać w programie na tyle chyba
poważnym, by zasługiwał na pańską uwagę, jakkolwiek na pierwszy rzut oka
wygląda to jak science fiction.
Najlepiej będzie, gdy wyliczę wszystkie argumenty.
1) Jak się wydaje, życie na planetach nie jest rzadkim zjawiskiem. Z dziesięciu
planet układu słonecznego jedna jest pełna życia, a i Mars może mieć jakieś. System
słoneczny nie jest wyjątkowy; można się spodziewać, że i inne gwiazd o zbliżonych
cechach charakterystycznych posiadają równorzędną liczbę planet. Istnieje duże
prawdopodobieństwo, że niektóre planety, powiedzmy stu gwiazd najbliższych
słońcu, posiadają życie na wysokim szczeblu ewolucji.
2) Istnieje zatem duże prawdopodobieństwo, że na niektórych z tych planet świat
zwierzęcy posunął się w ewolucji znacznie dalej niż ludzie. Cywilizacja
wyprzedzająca naszą w rozwoju o zaledwie kilkaset lat posiadałaby techniczne
możliwości niepomiernie większe niż te, jakimi obecnie dysponujemy.
3) Przyjmijmy, że jakieś rozwinięte cywilizacje istnieją na niektórych z tych
planet, to znaczy w promieniu dziesięciu lat świetlnych od nas. Powstaje problem: jak
nawiązać łączność?
O ile wiemy, jedyna możliwość to wykorzystanie fal eletromagnetycznych”, które
przenikają namagnetyzowane plazmy w przestrzeni międzygwiezdnej, nie ulegając
zniekształceniom.
Przyjmuję zatem, że istoty z owych planet wysyłają już ku najbliższym sobie
gwiazdom wiązki fal elektromagnetycznych modulowanych w racjonalny sposób, na
przykład w ciągi odpowiadające liczhom pierwszym, z nadzieją, że otrzymają jakiś
znak życia…

Podpisał: Giuseppe Cocconi

Jest to program wymagający finansowania przez stulecie, nie przez rok budżetowy.
Ponadto jest to program, który ma wszelkie widoki na całkowitą klapę.
Jeśli wydając kupę forsy wyskakujemy raz na dziesięć lat z oświadczeniem, że
„jeszcze nic nie usłyszeliśmy”, to możemy sobie wyobrazić, jak wypadniemy przed
komisją kongresową. Uważam jednak, że zabawa w myślenie o tym nie jest
przedwczesna i że myślenie o tym jest o wiele mniejszą dziecinadą niż myślenie o
astronautycznej podróży w kosmosie… Edward M. Purcell, 1960…

„NIGDY NIE CZUŁEM SIĘ LEPIEJ” — PO WYJŚCIU Z DWUMIESIĘCZNEJ


GŁĘBOKIEJ HIBERNACJI OŚWIADCZYŁ FRYDERYK PLAYER, WYBITNY
KOMPOZYTOR I DYRYGENT POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKI. DODAŁ, ŻE
PODCZAS DŁUGIEGO SNU, W JAKI SIĘ POGRĄŻYŁ Z POLECENIA
LEKARZA PO SWOJEJ ZAPAŚCI W TRAKCIE OSTATNIEGO KONCERTU,
UKOŃCZYŁ „POWOLNĄ CZĘŚĆ” NOWEJ SYMFONII, KTÓRĄ
ZATYTUŁOWAŁ „NOWE ŚWIATY”.

Jedna na sto tysięcy gwiazd posiada rozwinięte społeczeństwa na swoich


orbitach… Carl Sagan, 1961…

Jedna na trzy miliony… Sebastian Von Hoerner, 1961…

Liczba istniejących dziś w galaktyce cywilizacji znacznie wyprzedzających naszą


może wynosić od pięćdziesięciu tysięcy do miliona. Odległość pomiędzy tymi
technicznymi cywilizacjami waha się od kilkuset do około tysiąca lat świetlnych.
Przeciętna wieku porozumiewających się ze sobą cywilizacji technicznych wynosi
dziesięć tysięcy lat… Carl Sagan, 1966…

Zakładamy, że dawno temu ustanowili oni kanał telekomunikacyjny, który i my


pewnego dnia poznamy, i że cierpliwie wyglądają sygnałów odzewu od słońca,
powiadamiających ich, że nowa społeczność przystąpiła do wspólnoty inteligencji…
Philip Morrison i Giuseppe Cocconi, 1959…

KOPERNIK, BRAHE, TESLA, MARCONI,


MORRISON, DRAKE, STRUVE, DYSON, COCCONI,
GALILEUSZ, BURKE, BROWN, CIOŁKOWSKI,
PURCELL, MASCALL, SAGAN,
HOYLE, SZKŁOWSKI,
HOERNER, STORMER, SPITZER, UREY,
BLACKETT, BUSSARD, BERKNER, LILLY,
LOWELL, LOVELL, WHIPPLE, FRANKLIN,
GREENSTEIN, HASKINS, LEDERBERG, EWEN,
FREUDENTHAL, MICHAEL, RAIBLE, PEARMAN,
GOLAY, BOEHM, MEAD, SMITH, HANDLESMAN,
SCHACHTER, VAN DE HULST, TOWNES, KILLIAN,
OPPENHEIMER, OLIVER, SCHWARZ, CAMERON,
FROMAN, SIMPSON, CALVIN, SACCHI, JANSKY,
ATCHLEY, WEBB, HUANG, MACQUARRIE…

Zakładamy, że powyższa linia rozumowania dowodzi, że istnienie sygnałów


międzygwiezdnych jest w zupełności zgodne z całą naszą wiedzą i że skoro te
sygnały istnieją, środki ich wykrycia są obecnie w zasięgu ręki. Mało kto nie przyzna,
że wykrycie międzygwiezdnej telekomunikacji będzie miało ogromne znaczenie
praktyczne i filozoficzne. Toteż uważamy, że rozpoznawcze badania sygnałów
zasługują na znaczny wysiłek. Trudno ocenić prawdopodobieństwo sukcesu, lecz jeśli
w ogóle nie zaczniemy tych badań, prawdopodobieństwo sukcesu równa się zeru…
Morrison i Cocconi, 1959…

URZĄD D/S ŚRODOWISKA STANÓW ZJEDNOCZONYCH WYSTĄPIŁ DZIŚ


Z PROPOZYCJĄ SCENTRALIZOWANIA REGULACJI WARUNKÓW
ATMOSFERYCZNYCH POD NACZELNYM ZARZĄDEM NARODÓW
ZJEDNOCZONYCH. MAMY ZNACZNE SUKCESY W DZIELE MODYFIKACJI
KLIMATU NASZEGO KRAJU — OZNAJMIŁ RZECZNIK URZĘDU — ALE
POGODA JEST OGÓLNOŚWIATOWYM, WSPÓŁZALEŻNYM ZJAWISKIEM I
NIGDY NIE ODNIESIEMY PEŁNEGO SUKCESU, DOPÓKI NIE B!?D£IEMY
PRÓBOWALI ROZWIĄZAĆ TEGO PROBLEMU W SKALI
MIĘDZYNARODOWEJ.

Nie dalej niż za pięćdziesiąt lat będziemy dysponowali techniką radiową


rozwiniętą do poziomu, na którym dalsze udoskonalenia nie wpłyną już na nasze
możliwości komunikacji z innymi planetami. Ograniczenia będą odtąd sprowadzały
się do szumu tłowego w przestrzeni kosmicznej i innych czynników naturalnych.
Skoro nasza technika radiowa liczy obecnie pięćdziesiąt lat, oznacza to, że
cywilizacje cechuje przejście w krótkim okresie jednego stulecia od braku
jakiejkolwiek telekomunikacji międzygwiezdnej do maksymalnego rozwinięcia jej
możliwości. W astronomicznej skali czasu cywilizacja dokonuje gwałtownego
przeskoku ze stanu zerowej sprawności radiowej do stanu sprawności idealnej. Gdyby
przebadano wielką liczbę obdarzonych życiem planet, prawdopodobnie stwierdzono
by albo absolutną nieznajomość technik radiowych, albo ich całkowite opanowanie…
Frank D. Drake, 1960…

Czy my się doprawdy spodziewamy, że na najbliższej z tych gwiazd kwitnie


wyższa cywilizacja, czego w chwili obecnej nie da się zdecydowanie wykluczyć? O
ile wyższe cywilizacje nie występują w wyjątkowej obfitości, to czy nie jest bardziej
prawdopodobne, że najbliższa znajduje się co najmniej dziesięć razy dalej,
powiedzmy o ponad sto lat świetlnych?…
Nawet wykluczywszy mało prawdopodobne kandydatki nadal musimy
przepatrywać tysiące gwiazd, żeby znaleźć poszukiwaną przez nas wysoce rozwiniętą
cywilizację, zaś owa cywilizacja musi kierować swój sygnał wywoławczy do tysiąca
gwiazd w nadziei, że w końcu znajdzie kogoś innego. Nie zapominajmy, że przez
większość tych tysięcy milionów lat istnienia Ziemi takie baczenie byłoby
bezowocne… Ronald N. Bracewell, 1960…

Musimy się liczyć z tym, że większość społeczności, które przekroczyły próg


cywilizacji, jest bardziej zaawansowana w rozwoju od naszej własnej… Frank D.
Drake, 1960…

WYHODOWANIE PRZEZ GENETYKÓW NOWEJ ODMIANY REKORDOWO


WYDAJNEJ WYSOKOBIAŁKOWEJ SUPERKUKURYDZY ZAPOWIADA
ELIMINACJĘ ISTNIEJĄCYCH JESZCZE OGNISK GŁODU I NIEDOBORU
BIAŁKA, GDY TYLKO ODPOWIEDNIE ILOŚCI NASION ZOSTANĄ
ROZPROWADZONE I LUDNOŚĆ W RÓŻNYCH ZAKĄTKACH KULI
ZIEMSKIEJ PRZYZWYCZAI SIĘ DO NIEISTOTNYCH RÓŻNIC W SMAKU I
KONSYSTENCJI TEGO POKARMU.

Logiczniej byłoby przyjąć, że wyższe cywilizacje wyprawiły automatycznych


wysłanników na orbity wokół każdej gwiazdy kandydatki i oczekują ewentualnego
przebudzenia się cywilizacji na którejś z planet tej gwiazdy… Ronald N. Barcewell.
1960…

Jesteśmy w przededniu rozwoju laserów, które na długościach fal światła


widzialnego, bądź w przyległych pasmach widma, umożliwiają nawiązanie łączności
pomiędzy planetami dwóch gwiazd oddalonych o wiele lat świetlnych. Gwałtowny
postęp nauki nasuwa wniosek, że obca cywilizacja bardziej zaawansowana w rozwoju
niż nasza o zaledwie kilka tysięcy lat, dysponuje zapewne możliwościami, jakie my
obecnie uważamy za nieosiągalne. Oni zapewne potrafiliby już wysłać do nas
badawczą sondę automatyczną. Ponieważ jak dotychczas żadnej takiej sondy nie
spostrzeżono, może należałoby w gwiezdnych widmach dużej rozróżnialności
przebadać pasma niezwykle wąskie, o nietypowych częstotliwościach, czy też
zmiennym natężeniu… Charles H. Towens i Robert N. Schwartz, 1961…

Makrocząsteczki łańcuchowe obecnie ekstrahowane z pewnych meteorytów mogły


tam zostać umieszczone przez jakąś odległą cywilizację i ciśnięte w naszym kierunku
w ogromnych ilościach. Czy te łańcuchowe makrocząsteczki zawierają zakodowaną
informację? A może mamy przechwytywać w locie komety, żeby sprawdzić, czy nie
niosą jakiegoś przesłania z daleka?… Lenie C. Edie, 1962…

Własne słońce dałoby się wykorzystać jako światło sygnałowe przez umieszczenie
wokół niego na orbicie obłoku cząsteczek. Obłok przesłaniałby światło na tyle, żeby
patrzącemu z oddali wydawało się, że słońce mruga… Philip Morrison, 1963…

Czy możesz związać pęk Plejad albo rozluźnić pasek Oriona?”… Job, przed
trzecim stuleciem p. n. e.*

IZRAELSCY I ARABSCY DOSTOJNICY UCZCILI DZISIAJ DZIESIĄTĄ


ROCZNICĘ WZNIESIENIA NA RZECE JORDAN WIELKIEJ TAMY, KTÓRA Z
PUSTYNI NEGEW UCZYNIŁA SPICHLERZ BLISKIEGO WSCHODU.

Światła na nocnym niebie zapalają się i gasną. Ludzie utrudzeni wreszcie tym, co
stworzyli, mogą rzucać się we śnie i śnić złe sny albo leżeć bezsennie, podczas gdy
meteory szepczą nad nimi uwodzicielsko. Lecz nigdzie w całej przestrzeni ani na
tysiącach planet nie będzie ludzi, mogących dzielić z nami samotność. Może się
znaleźć mądrość, może być siła, może gdzieś z krańców przestworzy w nasz
dryfujący w chmurze wrak wpatrują się potężne instrumenty, kierowane dziwnymi
narządami manipulacyjnymi, których właściciele tęsknią — jak my tęsknimy. Jednak
istota życia i prawa ewolucji udzieliły nam odpowiedzi. Z ludzi gdzieś indziej i
gdzieś daleko przenigdy nikogo nie będzie… Loren Eiseley, 1946…

JAKO PIERWSZY ASTRONAUTA, KTÓRY POSTAWIŁ STOPĘ NA


POWIERZCHNI MARSA I POWRÓCIŁ, PROSZĘ NIECH NAM PAN POWIE,
CZY NA MARSIE JEST ŻYCIE?
ANO JEST TROCHĘ ŻYCIA W SOBOTĘ WIECZOREM, ALE PRZEZ RESZTĘ
TYGODNIA CZŁOWIEK NUDZI SIĘ JAK MOPS.

Na niebo spójrz! Na gwiazd na niebie sznur! Na mnogie gnomy ognia w powietrzu


siedzące! Bastiony blasku i grody błyszczące!

Groty brylantów w borze! Elfów rój!


Na bladych błoniach grad ognistych kul!
Gerard Manley Hopkins, 1877…*

— O czymś takim gadano od lat i snuto różne domysły… Matematycznie jest to


pewny zakład, że gdzieś w naszej galaktyce znajduje się inna rasa, co najmniej
dorównująca nam albo przewyższająca nas poziomem cywilizacji. Tylko nikt nie znał
dnia ani godziny spotkania z tymi osobnikami. No i coś mi się zdaje, że godzina ta
nadeszła!
— Jak pan myśli, sir, czy będą przyjaźnie nastawieni?
— Leci… Leci prosto na nas. Co my byśmy zrobili, gdyby obcy statek kosmiczny
pojawił się w naszych rewirach przestrzeni? Przyjaźnie nastawieni? Być może!
Spróbujemy nawiązać z nimi kontakt. Musimy. Lecz podejrzewam, że nasza wyprawa
dobiega końca. Bogu dzięki, że mamy kolubryny!… Murray Łeinster, 1945…

Ci, którzy wierzą, że cel uświęca ogrom koniecznego wysiłku, dalej będą
prowadzić te badania, podtrzymywani nadzieją, że kiedyś w przyszłości, może za sto
lat, a może za tydzień, trafią na ślad… Frank D. Drake, 1960…
2
George Thomas — 2027

…a widmowy słuchaczy tłum


w domu żyjący cudzym,
stał w martwym blasku miesiąca
i słuchał tego głosu ze świata ludzi

Przeszedł spodek doliny wyłożonej arkuszami blachy, obok wielkiej metalowej


misy zawieszonej na tle nieba, obok parkingu wytyczonego białymi muszelkami.

Krater wykuty, by pomieścić ciszę gwiazd,


próżny puchar cierpliwie czekający napełnienia…

Przeszedł z prostopadłych promieni słońca w mrok, przez oszklone drzwi do


parterowego budynku, przez długie, chłodne, coraz jaśniejsze w jego oczach
korytarze do biura z tabliczką „Dyrektor” i obok sekretarki w średnim wieku do
strzeżonego przez nią gabinetu, gdzie jakiś mężczyzna podniósł się zza biurka
zawalonego papierami.

Na korytarz wylegli śledzić intruza bladzi pracownicy naukowi i ich opaleni


asystenci, z twarzami zmęczonymi od faktów, z oczyma bez wyrazu, jak wygaszone
ekrany.

— Nazywam się George Thomas — powiedział przybysz.


— Jestem Robert MacDonald — powiedział mężczyzna za biurkiem.
Uścisnęli sobie dłonie. MacDonald ma miły uścisk dłoni — pomyślał Thomas —
niemal delikatny, lecz nie wiotki, jak gdyby nie musiał niczego udowadniać
— Wiem — powiedział Thomas. — Pan jest dyrektorem tego Programu.
Ze sposobu, w jaki to powiedział, wrażliwy słuchacz mógł wyciągnąć pewne
wnioski; Thomasa to nie obchodziło.
Gabinet był chłodny, miły, skromny, trochę taki jak mężczyzna, który w nim
pracował. W korytarzu unosił się zapach oleju maszynowego i ozonu, lecz tutaj
panował zapach bliższy sercu Thomasa, zapach papieru i starych ksiąg, w którym
czuł się jak u siebie w domu. Za zwykłym biurkiem stały wysokie, wpuszczone w
ścianę regały, a na ich półkach książki w ciemnobrązowych, ciemnoczerwonych i
ciemnozielonych oprawach z prawdziwej skóry. Ze swojego miejsca Thomas nie
potrafił dokładnie odczytać tytułów, jednak z luźnych słów mógł poznać, że
przynajmniej część z nich jest w obcych językach. Palce go świerzbiły, żeby wziąć
jedną do rąk, dotknąć śliskiej powierzchni jej oprawy, przerzucić kruche stronice…
— Na zlecenie magazynu „Era” mam przedstawić Program od podszewki —
powiedział Thomas.
— I ukatrupić.
Thomas nie był w stanie okazać zdziwienia, prawie nie był w stanie go odczuć —
pomyślał.
— Przygotować do pochówku. To już trup.
— Ma pan podstawy, żeby tak twierdzić, czy jedynie uprzedzenia?
Thomas poprawił się w fotelu.
— Program ciągnie się od z górą pięćdziesięciu lat bez żadnego wyniku. Przez
pięćdziesiąt lat nawet nadzieja umrze.
— „Pełno życia jeszcze w staruszce”.
Thomas rozpoznał cytat.
— Literatura przeżyje — zgodził się — ale niewiele prócz niej. Ponownie
przyjrzał się MacDonaldowi.
— Dyrektor Programu ma czterdzieści dziewięć lat. I na tyle wygląda. Ale oczy
ma błękitne i czyste, a na jego twarzy rysują się mięśnie, jakie często znamionują siłę
woli, a czasami nawet siłę charakteru.
— Dlaczego pan sądzi, że zamierzam ukatrupić Program?
MacDonald uśmiechnął się, ten uśmiech rozjaśnił mu twarz. Thomas pomyślał, &
chciałby wiedzieć, jak to jest, kiedy się tak człowiek uśmiecha.
— „Era” jest pismem ludzi z wyższych sfer, z których część to biurokraci, część
technokraci, a część spośród jednych i drugich to solitarianie, „Era” zaś umacnia ich
uprzedzenia, podtrzymuje miłość własną i popiera interesy. Program zagraża owej
trójcy, zwłaszcza gładkiemu funkcjonowaniu naszego technologicznego
społeczeństwa.
— Przecenia pan nasze wyższe sfery, one nie myślą tak głęboko.
— „Era” robi to za nich. A gdyby nawet to wszystko nie było prawdą, i tak
Program stanowi wdzięczny cel dla „Ery”, dla jej bicza satyry, a dzisiejsza gra K*
wyszukiwanie, co by tu zabić śmiechem.
— Krzywdzi pan „Erę” i mnie — bez przekonania zaprotestował Thomas. —
Dewizą pisma jest „Prawda i śmiech”. Proszę zauważyć, że prawda stoi na pierwszym
miejscu.
— „Fiat justitia, et pereat mundus” — półgłosem rzekł MacDonald.
— Sprawiedliwości musi stać się zadość, choćby świat miał zginąć —
przetłumaczył odruchowo Thomas. — Kto to powiedział?
— Cesarz Ferdynand I. Słyszał pan o nim?
— Tylu ich było tych Ferdynandów.
— Ależ oczywiście — powiedział MacDonald. — Oczywiście! George Thomas.
To pan zrobił ów wspaniały przekład „Komedii”… kiedy to było… dziesięć…
piętnaście lat temu?
— Siedemnaście — rzekł Thomas.
Nie podobał mu się sposób, w jaki to słowo mu uciekło, ale za późno było, żeby je
odwołać. Udawał, że stara się odczytać coś w papierach na biurku MacDonalda.
— Pan jest poetą, nie reporterem. Napisał pan powieść kilka lat później, „Piekło”,
o dzisiejszych potępionych, wizją i wrażliwością doprawdy nie ustępujące
nieśmiertelnemu pierwowzorowi. W zamierzeniu miał to być pierwszy tom trylogii,
niewątpliwie. Czyżbym przegapił dalsze tomy?
— Nie.
MacDonald ma zwyczaj ranienia mnie dobrocią — myślał Thomas.
— Człowiek musi mieć dosyć rozumu w głowie, by przyznać się przed sobą do
porażki i zabrać do czegoś, w czym ma jakieś widoki powodzenia.
— I musi mieć dosyć wiary w siebie albo w swoje racje, żeby wytrwać wbrew
rozczarowaniom i nieubłaganemu zegarowi lat.
Patrzą na siebie, starszy mężczyzna, który nie jest jeszcze stary, i młodszy, który
nie jest już młody, i rozumieją się — myślał Thomas.
Najpierw utalentowany lingwista, potem mierny inżynier elektryk, jakby celowo
sposobił się do Programu, do którego dołączył dwadzieścia jeden lat temu. Pięć lat
później został mianowany dyrektorem. Mówią o nim, że ma piękną żonę, a o jego
małżeństwie, że jest w nim jakiś posmak skandalu. Zestarzał się nasłuchując głosów,
których jeszcze nie usłyszał. A co rzec o George’u Thomasie, poecie i
powieściopisarzu, który poznał smak sukcesu zbyt wcześnie i sławę zbyt młodo i
odkrył, że sukces może być zaledwie drugą stroną porażki, a sława czymś na kształt
śmierci, zwabiając szakale płci obojga, które pożerają czas i talent…

— Ja to nagrywam — powiedział Thomas.


— Tak też myślałem — rzekł MacDonald. — Czy w ten sposób osiąga pan ton
prawdy?
— Poniekąd. Ale to nie po to. Mam dobrą pamięć, zaś prawda nie brzmi tak
prawdziwie, jakby się panu wydawało. Głównie nagrywam dla spokoju ducha
prawników „Ery” w sprawach o zniesławienie. Robi pan we właściwym fachu.
Dziennikarz? Grabarz.
— Wszędzie wokoło widzę śmierć.
— Ja widzę życie.
— Rozpacz.
—Nadzieję. L’amor che muove il sole e l’altro stelle.
On uważa, że ja nadal siedzę w piekle — myślał Thomas — że nie skończyłem
swojego „Piekła” i że on jest w raju. To bystry facet i poznał się na mnie lepiej, niż to
pokazuje.
— Lasciate ogni speranza voi ch’entrate! Rozumiemy się nawzajem — powiedział
Thomas. — Nadzieja i wiara utrzymują ten Program przy życiu…
— I statystyczne prawdopodobieństwo.
Thomas wyczuwał na brzuchu cichutki szmer magnetofonu przypiętego do paska
spodni.
— To inna nazwa wiary. A po z górą pięćdziesięciu latach nawet statystyczne
prawdopodobieństwo staje się bardziej niż odrobinę nieprawdopodobne. Być może to
właśnie wykaże mój artykuł.
— Pięćdziesiąt lat to ledwie mrugnięcie powieki na obliczu Boga.
— Pięćdziesiąt lat to zawodowe czynne życie człowieka. Poświęcił pan temu
większość swojego życia. Nie spodziewam się, że odda pan je bez walki, ale nic panu
z tej walki nie przyjdzie. Czy będzie pan współpracował, czy wojował ze mną?
— Czy jest coś takiego, co możemy panu powiedzieć bądź pokazać, co zmieni
pańską opinię?
— Będę z panem tak szczery jak, mam nadzieję, pan będzie ze mną: otóż wątpię;
nie dlatego, że nie zwykłem zmieniać swoich opinii, lecz wątpię, że jest coś do
pokazania. Jak każdy dobry reporter startuję z progu sceptycyzmu; dla mnie ten
Program wygląda na największy i najdłuższy pic na wodę w całej historii i jedyne, co
może zmienić moją opinię, to przesłanie.
— Z redakcji czy z nieba?
— Z innej planety. O to przecież idzie w tym całym Programie, nieprawdaż?
MacDonald westchnął.
— Tak, o to w nim idzie. Może byśmy dobili targu.
— Wie pan, co spotyka tych, którzy dobijają targu z diabłem.
— Zaryzykuję, że nie jest pan diabłem, tylko jego adwokatem, zatraconym w
piekle człowiekiem jak my wszyscy, z ludzkimi lękami, nadzieją i pragnieniem,
łącznie z pragnieniem odkrycia prawdy, i przekazania jej pobratymcom w każdym
zakątku świata — po odkryciu.
— „Co to jest prawda? — spytał szyderczo Piłat…”
— „I nie poczekał na odpowiedź”*. My poczekamy. Targ dotyczy pańskiej ‘ dobrej
woli, żeby uczynić tylko tyle. Będziemy z panem współpracować’. w pańskim
dochodzeniu, jeśli posłucha pan tego, co mamy do powiedzenia, nie i zatykając uszu,
i popatrzy na to, co mamy do pokazania, nie zamykając oczu.
— Proszę bardzo. Po to tu jestem.
— Muszę wyznać, że współpracowalibyśmy z panem bez tej zgody. —. Thomas
uśmiechnął się. Pewnie był to jego pierwszy naturalny uśmiech, od kiedy wszedł do
tego gabinetu — myślał.
— Muszę wyznać, że słuchałbym i patrzyłbym bez tej współpracy.

Sparring się skończył, a Thomas nie miał pewności, kto uzyskał przewagę. Nie
przywykł do uczucia niepewności w tej kwestii i to go niepokoiło. MacDonald był
wspaniałym przeciwnikiem, tym wspanialszym, że szczerze nie uważał się za
przeciwnika, lecz za towarzysza podróży do prawdy, i Thomas wiedział, że nie wolno
mu odsłonić się ani na moment. Nie wątpił, że potrafi zniszczyć Mac Donalda i
Program, lecz gra była bardziej złożona: należało ją rozgrywać w taki sposób, aby
zniszczenie nie objęło „Ery” i Thomasa. Nie żeby Thomas przejmował się „Erą” czy
Thomasem, ale nie mógł przegrać.
Thomas poprosił MacDonalda o zgodę na sfotografowanie go za biurkiem z
papierami oraz na przejrzenie tych papierów na biurku. MacDonald wzruszył
ramionami.
Na biurku MacDonalda leżą papiery i książki. Książki: „Inteligentne życie we
wszechświecie”—i „Głosy lat trzydziestych”. Papiery trzech rodzajów: wszelka
korespondencja z wielu stron świata, trochę naukowej, trochę od zbzikowanych
entuzjastów, trochę próśb o informacje, trochę wypocin wariatów; wewnętrzne
notatki Programu, techniczne i administracyjne; oficjalne raporty i wykresy
przedstawiające bieżącą działalność Programu. Te ostatnie leżą na spodzie równej
kupki ułożonej z lewej strony biurka, niczym nagroda za przeoranie całej reszty, zaś
owa’ reszta rozłożona jest po prawej stronie z krótkimi uwagami odnośnie rodzaju
odpowiedzi, o ile potrzebna, bądź dalszego postępowania.

Gdy Thomas zakończył swą inspekcję, MacDonald powiódł go na obchód


budynku. Był funkcjonalny, choć spartański: malowane, betonowe ściany, podłogi
wyłożone terakotą, oprawy oświetleniowe w stropach. Pracownie jak szkolne klasy,
każda z tablicą zabazgraną równaniami lub schematami połączeń, zróżnicowane
jedynie wyborem książek, czasami zasłoną w oknie lub dywanem Na podłodze, oraz
kolekcją przedmiotów osobistych jak zegarki, radia, magnetofony, telewizory, fajki,
fotografie, obrazy…
MacDonald przedstawił Thomasowi fachowy personel. A więc informatyk Olsen o
młodzieńczym wyglądzie pomimo przyprószonych siwizną włosów; Sonnenbborn,
zapalony matematyk i historyk łączności międzygwiezdnej, elokwentny, dociekliwy,
bystry; Saunders, flegmatyczny filozof z fajką w zębach, szczupły, rudawy blondyn,
autor pomysłów i posunięć, Adams, rumiano– i krągłolicy, zafrasowany inżynier
elektronik, w którego wypowiedziach pobrzmiewają wewnętrzne wątpliwości…
Thomas wybrał Adamsa na przewodnika po technicznych zagadnieniach
Programu. Wybór był naturalny i MacDonald choćby zechciał, nie mógłby
protestotować. MacDonald uśmiechnął się domyślnym uśmiechem i powiedział:
— Na kolację zabiorę pana do siebie. Chcę, aby poznał pan Marię, a i Maria
pragnie pana poznać. Bob, opowiedz mu o wszystkim, co zechce wiedzieć.
Z przyzwoleniem MacDonalda czy bez — myślał Thomas — Adams będzie
źródłem ważnych zakulisowych informacji nie tylko o stosowanych technikach i
celach, ale o ludziach, co było najważniejsze ze wszystkiego. W każdej grupie jest
jakiś Adams.
Pracownie stanowiły oazy spokojnej, wytężonej pracy. Mimo że historia Programu
była historią jednego wielkiego niepowodzenia, Program zachował morale swej
załogi. Personel trudził się, jakby to był rok pierwszy, nie pięćdziesiąty pierwszy.
Pomieszczenia techniczne były odmienne, bez życia. Komputery i masywne
elektroniczne pulpity sterownicze przycupnęły w milczeniu, z wygaszonymi
światełkami, z martwymi przekaźnikami. Przed niektórymi rozłożono zawartość ich
brzuchów, a ludzie w białych kitlach szperali w niej, podobni wróżbitom
poszukującym znaków wyroczni we wnętrznościach kurczaka. Zielone ekrany oczu
były ślepe. Ustał szmer elektronicznych serc, a sterylne białe ściany, wśród których
rozłożono owe wnętrzności, tworzyły operacyjną salę umierania z braku sensu.
Adams patrzył na to inaczej.
— Tutaj za dnia wygląda to całkiem zwyczajnie. Wszystko cichutkie. Wszystko w
swojej właściwej postaci. Za to w nocy, gdy zaczyna się nasłuch… Czy wierzy pan w
duchy, panie Thomas?
— Każda cywilizacja ma swoje duchy. Zwykle są to bogowie poprzedniej.
— Duchy naszej cywilizacji są w jej maszynach — rzekł Adams. — Rok za
lokiem maszyny robią, co im każesz, mechanicznie, bez słowa skargi, aż nagle coś je
opęta i robią rzeczy, do jakich nigdy nie zostały stworzone, dają odpowiedzi, o jakie
ich nigdy nie pytano, zadają pytania, na które nie ma odpowiedzi. W nocy te maszyny
budzą się do życia. Kiwają głowami, mrugają okiem, szepczą między sobą,
chichoczą.
Thomas przejechał dłonią po powierzchni jakiegoś pulpitu.
— I nic wam nie mówią.
Adams spojrzał na Thomasa.
— Mówią nam bardzo dużo. Tylko że nie to, o co je pytamy. Być może nie znamy
prawidłowych pytań. Albo nie wiemy, jak je prawidłowo zadawać. Maszyny wiedzą.
Jestem tego pewny. Mówią nam i mówią w kółko. Po prostu nie rozumiemy ich.
Może nie chcemy zrozumieć.
Thomas obrócił się do Adamsa.
— Dlaczego nie?
— Może one usiłują nam powiedzieć, że tam nikogo nie ma. Strach pomyśleć! Że
nikogo tam nie ma, że nie ma nikogo prócz nas jak wszechświat długi i szeroki.
Wszystko to tylko dla nas, ta wielka wystawa, na którą możemy się gapić, lecz
przenigdy dotknąć, zastawiona dla wywarcia wrażenia na jedynym stworzeniu
zdolnym to pojąć — i zdolnym odczuwać samotność.
— Zatem cały ten Program byłby szaleństwem, nieprawdaż?
Adams potrząsnął głową.
— Nazwijmy to obroną człowieka przed obłędem. Bo nigdy nie możemy wiedzieć
na pewno, nie możemy wyeliminować wszystkich możliwości. Więc nie ustajemy w
poszukiwaniach, gdyż zbyt straszna jest rezygnacja i przyznanie, że jesteśmy sami.
— Czy nie straszniej byłoby dowiedzieć się, że nie jesteśmy sami?
— Tak pan myśli? — spytał uprzejmie Adams. — Każdy ma swojego własnego
wielkiego stracha. Ja — że tam nikogo nie ma, chociaż rozum mi mówi, że tak
właśnie jest. Rozmawiałem z innymi, którzy lękają się usłyszeć cokolwiek, i nie
potrafiłem ich zrozumieć, chociaż potrafię zrozumieć, że to, co ja czuję, oni mogą
odczuwać pod wpływem innych lęków.
— Powiedz mi, jak to wszystko działa — uprzejmie rzekł Thomas. Przyjdzie
jeszcze czas na zbadanie lęków Adamsa.

Nasłuch odbywa się tak, jak się zaczął pięćdziesiąt lat temu, głównie poprzez
odbiór fal radiowych za pomocą radioteleskopów, za pomocą olbrzymich układów
antenowych wbudowanych w doliny, za pomocą mniejszych sterowanych
radioteleskopów miskowych i za pomocą metalowych sieci zarzucanych w
przestrzeń.
Nasłuchuje się głównie na częstotliwości dwudziestu jeden centymetrów fali
obojętnego wodoru. Próbuje się inną długość fal, ale słuchacze stale wracają na
podstawową częstotliwość przyrody lub jej całkowite wielokrotności. Kunszt
inżynierskiego pokolenia zwielokrotnił czułość odbiorników i skasował naturalny
szum wszechświata i Ziemi. I jak już skasowano ten szum w całości, to zostało teraz
to samo co kiedyś — czyli nic. Zero. A oni nadal słuchają. I nadal wytężają uszy,
żeby usłyszeć.
— Dlaczego nie zrezygnujecie? — zapytał Thomas.
— To trwa zaledwie pięćdziesiąt lat. Zaledwie sekundę czasu galaktycznego.
— Gdyby ktoś lub coś nadawało sygnały, z pewnością usłyszano by je do tej pory.
To chyba jasne.
— Może tam nikogo nie ma — zadumał się Adams, ale zaraz jego oczy
znowuspojrzały przytomnie na Thomasa. — Lub może każdy nasłuchuje.
Thomas uniósł brwi.
— Wie pan, słuchać jest dużo taniej. Dużo taniej. Może każdy siedzi tam
przyklejony do swojego odbiornika i nikt nie nadaje. Tylko my nadajemy.
— My nadajemy? — szybko zapytał Thomas. — Kto na to pozwolił?
— Tutaj jest niezbyt wygodnie, jeśli się nie pracuje — rzekł Adams. — Chodźmy
na kawę, to panu o tym opowiem.
Na bufet przerobiono pracownię, wstawiając dwa stoliki, po cztery krzesła do
każdego i z trzech stron pod ścianą automaty, które cichutko mruczały, zajęte bez
reszty utrzymywaniem potraw i napojów w cieple lub chłodzie.
Tu sącząc kawę Adams odtworzył całą historię Programu, zacząwszy od programu
OZMA oraz inspirujących spekulacji Cocconiego, Morrisona i Drake’a, późniejszych
zasług Bracewella, Townesa oraz Schwartza, Olivera, Golaya, Dysona, von Hoernera,
Szkłowskiego, Sagana, Struvego, Atchleya, Calvina, Huanga i Lilly, której próby
porozumienia się z delfinami zyskały młodym zapaleńcom przydomek „zakonu
delfina”.
Od początku nie ulegało wątpliwości, że we wszechświecie powinny być inne
rozumne istoty. Proces powstawania planet, uważany kiedyś za przypadkowe
graniczące z kolizją zbliżenie dwóch gwiazd, uznany został za naturalne zjawisko
towarzyszące powstaniu gwiazd z obłoków gazowych oraz odłamków skał i metali.
Jeden do dwóch procent gwiazd w naszej galaktyce przypuszczalnie posiada planety,
na których mogło narodzić się życie. Jako że w naszej galaktyce jest sto pięćdziesiąt
miliardów gwiazd, przynajmniej miliard, może dwa do trzech, ma nadające się do
życia planety.
— Miliard systemów słonecznych, w których może rozwijać się życie! — rzekł
Adams. — I chyba rozsądnie jest zakładać, że gdzie życie może się rozwijać, tam się
rozwinie.
— Życie tak, ale człowiek jest unikalny — powiedział Thomas.
— Pan jest solitarianinem? — spytał Adams.
— Nie, ale to nie znaczy, że nie podzielam ich niektórych przekonań.
— Być może człowiek jest unikalny — rzekł Adams. — Chociaż istnieje wiele
galaktyk. Ale czy inteligencja jest unikalna? Inteligencja posiada wysoką zdolność
przeżycia. Jak już się pojawi, choćby przypadkiem, należy się spodziewać, że
zatriumfuje.
— Ale technika to co innego — powiedział Thomas, ostrożnie próbując gorącej
czarnej kawy.
— Zupełnie co innego — przyznał Adams. — Do nas przyszła bardzo niedawno,
wie pan, mniej więcej w połowie głównej sekwencji czasu naszego słońca, kiedy to
można się spodziewać istnienia życia. Hominidy żyją na Ziemi zaledwie przez jedną
dziesiątą procent jej istnienia, cywilizacja istnieje przez około jedną milionową tego
okresu, a cywilizacja techniczna zaledwie przez jedną miliardową. Zważywszy późne
pojawienie się wszystkich trzech oraz fakt, że muszą być starsze planety, to jeśli
istnieje inteligentne życie na innych planetach, niektóre musiały osiągnąć wyższy od
nas poziom rozwoju, inne o wiele wyższy. Ale…
— Ale…
— Ale dlaczego ich nie słyszymy?! — wykrzyknął Adams.
— Próbowaliście wszystkiego?
— Prócz częstotliwości radiowych, szukaliśmy szansy w promieniach gamma,
laserach, neutrinach, nawet w makrocząsteczkach łańcuchowych zawierających
węgiel meteorytów i w liniach absorbcyjnych widma gwiazd. Jedyną rzeczą, jakiej
nie spróbowaliśmy, są fale „Q”.
— Co to takiego?
Adams machinalnie kreślił diagramy na szarym blacie stolika. Thomas spostrzegł,
że stolik pokrywały słabsze, zmyte, ślady innych kreśleń.
— To, co Morrison wiele lat temu nazwał „metodą, której jeszcze nie odkryliśmy,
a którą odkryjemy za dziesięć lat” — powiedział Adams. — Tylko że nie odkryliśmy
jej. Do próbowania nie pozostało nam już nic innego, poza nadawaniem wiadomości.
To jest kosztowniejsze. Nigdy nie zdobędziemy funduszy, w każdym razie nie teraz,
bez jakiejś nadziei na sukces. A nawet wówczas musielibyśmy się zdecydować, czy
chcemy trąbić na cały wszechświat — czy chociażby na jeden system słoneczny — o
obecności tutaj inteligentnego, cywilizowanego życia.
— Jednak nadajemy, powiedział pan.
— Nadajemy od pierwszych dni radia — rzekł Adams. — Większość tego jest
małej mocy, nie w wiązce, zapchane atmosferycznymi zakłóceniami i innymi
zakłócającymi transmisjami, lecz inteligentne życie uczyniło z Ziemi drugie
najpotężniejsze radiozródło w systemie słonecznym, a za jeszcze kilka dziesięcioleci
możemy dorównać samemu słońcu. Jeśli tam ktoś jest, żeby to zauważyć, Ziemia
powinna być dla niego widoczna jak na dłoni.
— Ale nie usłyszeliście niczego?
— Co możemy usłyszeć na tym aparaciku? — spytał Adams, ruchem głowy
wskazując w kierunku doliny za murami. — Nam potrzeba trochę czasu na Wielkim
Uchu piętro wyżej, na tej siatce mającej pięć mil szerokości albo na nowej właśnie
budowanej, ale astronomowie nie odstąpią nam ani jednego dnia.
— Dlaczego nie rzucicie tego?
— Nie da nam!
— Kto?
— Mac. Nie, to nie jest tak. Chociaż tak, właściwie tak. On nas trzyma w kupie, on
i Maria. Był pewien moment nie tak dawno temu, kiedy wydawało się, że wszystko
diabli wezmą…
Thomas upił jeszcze łyczek kawy. Ostygła już w sam raz, więc przełknął ją do
końca.

Przyjemnie się jechało u schyłku dnia do domu MacDonalda wśród wzgórz Puerto
Rico. Cienie kładły się na zielonych stokach, jak nogi purpurowych olbrzymów.
Wieczorna bryza niosła ostrą woń soli znad oceanu. Staroświecka turbina parowa pod
daszkiem pomrukiwała od czasu do czasu wibracjami zdradzającymi jej wiek.
Ta okolica jest chyba najczystszym, najcichszym zakątkiem na całym brudnym,
hałaśliwym świecie — myślał Thomas — jak raj, niewinny przed poznaniem dobra i
zła. Sprowadzam ze sobą zarazę, niczym wirus brudu i hałasu. Przeżył moment
irytacji, że takie miejsce w ogóle może istnieć w świecie niedoli nudy, oraz drobną
satysfakcję, że posiada moc, żeby je zniszczyć.
— Dowiedział się pan wszystkiego, czego pan chciał, od Adamsa?
— Proszę? — powiedział Thomas. — Ach, tak. A nawet więcej.
— Tak myślałem. Bob to równy chłop, można na niego liczyć w potrzebie jak na
przyjaciela, można do niego wpaść w środku nocy z wiadomością, że się złapało
gumę podczas burzy, i mieć pewność, że wyjdzie na deszcz. Dużo mówi i dużo gdera.
Niech to panu nie przesłoni człowieka.
— W co z tego, co mi powiedział, mam nie wierzyć?
— Proszę wierzyć we wszystko — rzekł MacDonald. — Bob nie powiedziałby
panu nic, co nie jest prawdą. Jednak zbyt dużo prawdy kryje w sobie coś
zwodniczego, chyba nawet bardziej niż zbyt mało.
— Na przykład próba samobójstwa pańskiej żony?
— Na przykład.
— I rezygnacja, którą pan podarł.
— To też.
Thomas nie umiał poznać, czy w głosie MacDonalda jest smutek, czy lęk sprzed
zdemaskowaniem, czy po prostu świadomość nieuniknionego zła na tym świecie.

Kiedy jechaliśmy do jego domu wśród wzgórz otaczających Arecibo, wzgórz tak
milczących jak głosy, których nasłuchuje w pozostawionym za nami betonowym
budynku, nie zaprzeczył, że jego żona rok temu usiłowała popełnić samobójstwo, ani
że napisał rezygnację, którą później podarł.

Dom był typową hiszpańską hacjendą i wyglądał przyjaźnie i ciepło w gęstniejącej


ciemności, wśród potoków żółtego światła lejących się przez drzwi i okna.
Wkraczając do tego domu Thomas odczuł to jeszcze silniej, ową atmosferę
zamieszkiwania i zakochania, jakiej doznał do tej’ pory tylko raz czy dwa razy w
domach przyjaciół. Do tamtych domów wracał częściej niż do innych, aby ogrzać się
w obcowaniu z nimi, dopóki nie zdał sobie sprawy, czym to grozi: przestanie pisać!
Rozejrzy się za kimś, ktoś uśmierzy jego wewnętrzne cierpienie, i skończy się to
zwykłym romansem, który przejdzie w odrazę. Ucieknie z powrotem w swoje
samotne życie, z powrotem w swoje pisanie, żeby na klawiaturę maszyny przelać ból
pulsujący w żyłach. I to co napisze, będzie zwyrodniałe i wściekłe, jak opisane przez
niego regiony piekła. Dlaczego nie napisał swojego czyśćca? Wiedział dlaczego: pod
jego palcami za każdym razem czyściec zmieniał się z powrotem w piekło.
Maria MacDonald była dojrzałą kobietą, cerę miała oliwkową i urodę, w której
wzrok tonął nie znajdując kresu. W skromnej, chłopskiej bluzce i spódnicy, ujęła jego
dłoń witając go w swoim domu. Poczuł, jak taje pod wpływem jej łagodnego
uśmiechu i latynoskiej kurtuazji, i stawił temu opór. Zapragnął ucałować jej dłoń.
Zapragnął odwrócić tę dłoń i ujrzeć bliznę na jej nadgarstku. Zapragnął wziąć ją w
ramiona i ustrzec przed upiorami nocy.
Nie zrobił żadnej z tych rzeczy.
— Jak pani wiadomo — powiedział — przyjechałem tu, żeby napisać coś o
Programie, i obawiam się, że nie będzie to życzliwe.
Przechyliła leciutko głowę, żeby mu się uważnie przyjrzeć.
— Myślę, że pan nie jest nieżyczliwym człowiekiem. Być może jest pan
człowiekiem rozczarowanym. Może rozgoryczonym. Ale jest pan uczciwy. Dziwi się
pan, skąd wiem takie rzeczy. Mam instynkt do ludzi, panie Thomas. Robby, zanim
kogoś przyjmie do pracy, przyprowadza mi go do domu, a ja mu o nim opowiadam. I
nie pomyliłam się ani razu. Pomyliłam się, Robby?
MacDonald uśmiechnął się.
— Tylko raz.
— To żart — powiedziała Maria. — On chce powiedzieć, że pomyliłam się co do
niego, ale to zupełnie inna historia, którą opowiem panu kiedyś, jak poznam pana
bliżej, mam nadzieję. Posiadam ten instynkt, panie Thomas, no i jeszcze coś —
przeczytałam pański przekład i przeczytałam również pana powieść, której pan, jak
mi powiedział Robby, nie dokończył. Musi pan, panie Thomas. Niedobrze jest żyć w
piekle. Trzeba je poznać, zgoda, żeby móc pojąć oczyszczenie z grzechów, jakie
musimy przejść w drodze do raju.
— Łatwo było pisać o piekle — powiedział Thomas — ale na nic innego nie
starcza mi wyobraźni.
— Jeszcze pan nie spopielił swoich śmiertelnych grzechów — powiedziała Maria.
— Jeszcze pan nie znalazł niczego, w co można wierzyć, niczego, co można kochać.
Niektórzy ludzie nigdy nie znajdują i to jest ogromnie smutne. Żal mi ich bardzo.
Niech pan nie będzie jednym z nich. Ale mówię o sprawach osobistych…
— Ależ nie…
— Przyjechał pan tutaj, żeby nacieszyć się naszą gościnnością, nie żeby znosić
mój misjonarski zapał do miłości i małżeństwa. Ale nie umiem się pohamować, jak
widać.
I wsunąwszy jedną rękę mężowi pod ramię, podała drugą Thomasowi, i w trójkę
przeszli wyłożoną płytkami terakoty podłogą holu od wejścia do salonu. Jaskrawy
meksykański dywan przykrywał część wyfroterowanego dębowego parkietu. Tu w
wielkich krytych skórą fotelach pili ostre margaritas i rozmawiali beztrosko o
Nowym Jorku i San Francisco, i o wspólnych znajomych, o życiu literackim i scenie
politycznej, i gdzie jest miejsce „Ery” w jednym i drugim, i jak Thomas zaczął
pisywać do tego magazynu.
Potem Maria wprowadziła ich do jadalni. Zasiedli do tego co ona nazwała
„tradycyjną meksykańską corrida”. Na pierwsze danie był rosół gęsty od podobnych
do pulpetów kulek tortillas, makaronu, warzyw i kawałków kurczaka. Na drugie sopa
seca, ostro przyprawiona potrawa z ryżu, makaronu i siekanych tortillas w
wyszukanym sosie, później ryba, a po niej jako danie główne cabrito, pieczone koźlę
oraz kilka rodzajów jarzyn, następnie podsmażana fasolka posypana tartym serem. Do
wszystkiego były podane puszyste, gorące tortillas w wyłożonych serwetkami
koszyczkach. Kolację zakończył w ostatniej dla Thomasa chwili pudding ze
skarmelizowanego mleka, przez Marię nazwany natillas piuranas, mocna czarna
kawa i świeże owoce.
Słabo protestujący w miarę trwania posiłku, że nie może już nic więcej zjeść,
Thomas poddawał się naleganiom Marii i zjadał co nieco z każdego dania
pojawiającego się na stole, aż MacDonald wybuchnął śmiechem.
— Przekarmiłaś go, Mario. Będzie do niczego przez resztę wieczoru, a mamy
jeszcze coś do zrobienia. Latynosi, panie Thomas, jadają tego rodzaju posiłek jedynie
przy wyjątkowych uroczystościach, a i wówczas w samym środku dnia, po czym
udają się na dobrze zasłużoną sjestę. — MacDonald nalał do kieliszków wódki, którą
zwał pisco. — Pozwolicie, że wzniosę toast. Za urodę i dobre jedzenie!
— Za dobre słuchanie! — powiedziała Maria.
— Za prawdę! — rzekł Thomas, na dowód, że nie dał się zauroczyć ani za—
karmić do całkowitej uległości, ale spojrzenie jego spoczywało na białej linii
przecinającej oliwkowy nadgarstek Marii.
— Zauważył pan moją bliznę — powiedziała Maria. — To pamiątka po moim
szaleństwie, jaką będę nosiła do końca życia.
— Nie po twoim szaleństwie — powiedział MacDonald — po mojej głuchocie.
— Było to trochę więcej niż rok temu — powiedziała Maria — i trochę jakbym
zwariowała. Widziałam że z Programem nie idzie dobrze i że Robby wykańcza się
pomiędzy koniecznością utrzymania w ruchu Programu a troską o mnie. Był to obłęd,
wiem o tym, ale pomyślałam, że mogłabym usunąć jedno ze zmartwień Robby’ego
usuwając siebie. Usiłowałam popełnić samobójstwo podrzynając sobie żyły żyletką i
prawie mi się udało. Przeżyłam to jednak i odnalazłam rozsądek ponownie i Robby i
ja ponownie odnaleźliśmy siebie.
— Nigdy siebie nie zgubiliśmy — powiedział MacDonald. — Po prostu chwilowo,
z ludzkiego roztargnienia, przestaliśmy słuchać jedno drugiego.
— Ale pan wiedział o tym wszystkim, prawda, panie Thomas? — mówiła Maria.
— Czy jest pan żonaty?
— Byłem kiedyś — rzekł Thomas.
— I była to pomyłka — powiedziała Maria. — Musi pan być żonaty. Musi pan
mieć kogoś, kogo będzie pan kochał, kogoś, kto będzie kochał pana. Wtedy napisze
pan swój „Czyściec”, swój „Raj”.
Gdzieś w głębi domu zapłakało niemowlę. Maria podniosła pełne szczęścia oczy.
— I znaleźliśmy z Robbym coś jeszcze.
Z gracją opuściła jadalnię, po chwili wracając z dzieckiem w ramionach. Ma dwa,
może trzy miesiące — myślał Thomas — ciemne włosy i błyszczące ciemne oczy w
oliwkowej twarzy jak jego matka; oczy te zdawały się dostrzegać stojącego przy
jadalnym stole Thomasa.
— To jest nasz syn Bobby — powiedziała Maria.
O ile przedtem była pełna życia — myślał Thomas — teraz jest pełna życia w
dwójnasób. To jest ów magnetyzm pchający malarzy ku madonnom jako tematom
płócien.
— Mieliśmy szczęście — powiedział MacDonald. — Bardzo długo czekaliśmy na
dziecko, lecz Bobby przyszedł na świat bez kłopotów i jest normalny, nie
upośledzony, jak niektóre dzieci starszych rodziców. Myślę, że wyrośnie na
normalnego chłopaka, mimo brzemienia miłości rodziców tak starych, że mogliby
być jego dziadkami, i mam tylko nadzieję, że potrafimy go zrozumieć.
— Mam nadzieję, że on potrafi zrozumieć rodziców — powiedział Thomas i zaraz
dodał: — Pani MacDonald, dlaczego pani nie zmusi męża do rezygnacji z tego
beznadziejnego Programu?
— Ja nie zmuszam Robby’ego do niczego — odparła Maria. — Program jest jego
życiem, dokładnie tak, jak on i Bobby, są moim życiem. Pan uważa, że w tym
wszystkim jest coś złego, jakaś perfidia, jakieś oszustwo, ale nie zna pan mojego
męża ani ludzi, których sobie dobrał do pracy, jeśli rzeczywiście tak pan uważa. Oni
wierzą w to, co robią.
— Zatem są głupcami.
— Nie, głupcami są ci, którzy nie wierzą, którzy nie potrafią wierzyć. Być może
nikogo tam nie ma albo jeśli jest tam ktoś, nigdy do nas nie przemówi ani do niego,
lecz nasze słuchanie jest aktem wiary pokrewnym samemu życiu, Gdybyśmy przestali
słuchać, zaczęłoby się nasze umieranie i niebawem byłoby po nas, po świecie i jego
ludziach, po naszej technicznej cywilizacji i nawet po chłopach i farmerach, ponieważ
życie jest wiarą, życie jest poświęceniem się czemuś. Śmierć to rezygnacja.
— Pani widzi świat w innym świetle, niż ja — powiedział Thomas. — Świat
umiera.
— Nie, dopóki tacy ludzie jak oni jeszcze się nie poddają — powiedziała Maria.
— Przeceniasz nas — rzekł MacDonald.
— Nie, nie przeceniam — Maria mówiła do Thomasa. — Mój mąż jest wielkim
człowiekiem. On słucha całym sercem. Zanim opuści pan naszą wyspę, będzie pan to
wiedział i będzie pan wierzył. Widywałam innych takich jak pan wątpiących,
chętnych do niszczenia, a Robby ich porwał, dał im wiarę i nadzieję, i odeszli z tą
wiarą.
— Nie zamierzam dać się porwać — powiedział Thomas.
— Pan wie, co mam na myśli.
— Wiem, że chciałbym mieć kogoś, kto wierzyłby we mnie tak, jak pani wierzy w
swojego męża.
— Powinniśmy wracać — powiedział MacDonald. — Mam panu coś do
pokazania.
Thomas pożegnał się z Marią MacDonald, dziękując jej za gościnę i za jej osobistą
troskę o niego, obrócił się na pięcie i opuścił hacjendę. Znalazłszy się na dworze, w
ciemności, obejrzał się jeden raz na dom z wylewającym się z niego światłem i na
stojącą w otwartych drzwiach kobietę z dzieckiem w ramionach.
Do zupełnie innej planety należy kontrast pomiędzy dniem a nocą niż kontrast
pomiędzy światłem a ciemnością. Po zachodzie słońca wszystko, co znajome,
przybiera odmienne proporcje: odległości wydłużają się, a przedmioty zmieniają
swoje miejsca.
Kiedy MacDonald z Thomasem mijali dolinę, w podołku której zbudowano
semisterowany radioteleskop, nie był to ten sam sterylny spodek. Był to tygiel
tajemnicy i cieni, zbierający osobliwe echa z niebios w swej ukrytej głębi,
przechwytujący gwiezdny pył, który szybował powoli, bardzo powoli, z wiatrem
nocy.
Sterowana misa uprzednio zastygła na tle nieba w bliskim śmierci bezruchu, teraz
żyła i czuwała. Thomasowi wydawało się, że widzi, jak z drżeniem J Wyciąga się ku
milczącej ciemności.
Małe Ucho — tak nazywają tę gigantyczną, precyzyjną machinę, największy
sterowany radioteleskop na Ziemi, w odróżnieniu od Wielkiego Ucha, kablowej sieci
o średnicy pięciu mil. Nocą przybysz także wyczuwa urok, jaki rzuca ona na ludzi,
którym wydaje się, że jest posłuszna ich woli. Dla tych nawiedzonych ludzi jest ona
uchem, ich uchem, obdarzonym nadprzyrodzoną mocą i pomysłowymi filtrami i
bocznikami, wytężonym bacznie w stronę niemych gwiazd i słyszącym jedynie
powolne bicie serca wieczności.
— Odziedziczyliśmy je po astronomach — wyjaśnił MacDonald — kiedy
rozstawili pierwsze radioteleskopy na drugiej stronie księżyca, a zaraz potem
pierwsze siatki w przestrzeni. Naziemna instalacja stała się już nic niewarta, podobnie
trochę, jak stary odbiornik kryształkowy z chwilą udoskonalenia elektronowych lamp
próżniowych. Jednak zamiast je przeznaczyć na szmelc, podarowali nam te
instrumenty razem— z maleńkim funduszem na działalność.
— Przez te dziesiątki lat łączna kwota musiała urosnąć do astronomicznej sumy —
zauważył Thomas, usiłując otrząsnąć się z efektów wieczornej gościnności i uroku
nocy.
— Rośnie — zgodził się MacDonald — a my co roku walczymy o byt. Lecz są
również przychody. Program dałoby się przyrównać do inspektu intelektów, w
którym najbardziej obiecujące umysły krzepną w zmaganiach z ogromną,
nieprzemijającą, nierozwiązalną zagadką. Dostajemy młodych naukowców i
inżynierów, szkolimy ich i odsyłamy do rozwiązywania problemów mających
rozwiązania. Program posiada zdumiewającą ilość wychowanków, wśród nich wielu
luminarzy nauki.
— Czy w ten sposób rozgrzesza pan Program — jako coś w rodzaju studiów
podyplomowych?
— Och, nie. Nasi poprzednicy nazywali to odpadami użytkowymi albo produkcją
uboczną. Celem ostatecznym i celem dla nas najważniejszym jest nawiązanie
łączności z innymi istotami z innych planet. Podsuwam panu argumenty, które by
panu pomogły w rozgrzeszeniu nas, skoro nie może pan zmusić się, żeby nas
zaakceptować takimi, jakimi jesteśmy.
— Dlaczego miałbym was rozgrzeszać?
— Na to będzie pan musiał sam sobie odpowiedzieć.
Po czym znaleźli się wewnątrz budynku i tutaj też było inaczej. Korytarze pełne
biurowej krzątaniny kipiały teraz energią i świadomością. Salę sterowni dotknął
wskazujący palec Boga i w miejsce śmierci powstało życie: światełka zapalały się i
gasły, oscyloskopowe oczy ożyły zielenią ruchliwych linii, przekaźniki trzaskały
delikatnie na pulpitach, komputery chichotały same do siebie, w przewodach szeptała
elektryczność.
Przy tablicy sterowniczej siedział Adams. Na głowie miał słuchawki, oczu nie
spuszczał ze wskaźników i oscyloskopów, które miał przed sobą. Podniósł wzrok,
gdy weszli, i pomachał im ręką. MacDonald uniósł brwi. Adams odpowiedział
wzruszeniem ramion. Ściągnął słuchawki na szyję.
— Jak zwykle nic.
— Proszę — MacDonald zdjął mu słuchawki i wręczył je Thomasowi. — Niech
pan posłucha.
Thomas przytknął do ucha jedną ze słuchawek.

Na początku są szmery, jakby dochodzące z oddali mrowie głosów, albo pluski


strumyka w skalnym łożysku, ciurkającego szczelinami i spadającego w maleńkich
kaskadach. Po czym dźwięki narastają i są to głosy przemawiające żarliwie, Ucz
wszystkie na raz, więc żadnego nie można usłyszeć osobno, jedynie pomieszane i
zlane w jeden. Słuchacz stara się usłyszeć, lecz jego starania rozpaląją w głosach
tylko jeszcze większe pragnienie, żeby je usłyszano, i przemawiają jeszcze głośniej i
jeszcze bardziej niezrozumiale. Słuchacz może powtórzyć za Dantem: „Otom się,’
widzę, znajdował na skłonie owej bolesnej, piekielnej doliny, co nieskończonych echa
jęków chłonie”*. Zaś głosy przechodzą od gorączkowych błagań w gniewne okrzyki,
jakby, niczym potępione dusze, domagały się wybawienia z ognia, w którym płoną.
Napadają na słuchacza, jakby chciały go rozszarpać za to, że ośmiela się wtargnąć
pomiędzy upadłe anioły z ich całą butą i grzeszną pychą. „Spojrzę, nad tysiąc
czartów się uwija i woła głosy zjadliwymi: Kto jest ten śmiałek, pytają, i czyja stopa
za życia w martwych staje ziemi?”*
A słuchaczowi wydaje się, że jest jednym z tych wołających o posłuchanie,
potępiony jak oni w piekle, władny jedynie krzyczeć w udręce i rozpaczy, że nikt go
nie słyszy, że nikogo nie obchodzi, co się z nim dzieje, i że nikt go nie zrozumie. „Po
boru echem jęk ogromny biadał, ale kto jęczeć mógł, nie wypatrzyłem, więc stałem, a
strach z głosów na mnie padał”.* I wydaje się słuchaczowi, że jest wśród gigantów,
których „ to dziś jeszcze, kiedy huczy burza, gniewem Jowisza gromy niepokoją”*.
Oni wszyscy pospołu z nim wytężają swe potężne głosy, żeby dotarły do uszu
słuchacza, który ich nie rozumie. „ Rafel mai amech żabi almi z jamy zaryczał, dziką
dręczony katuszą: takimi psalmy biją piekieł chramy”*. słuchacz czuje, jak opuszcza
go w tym momencie świadomość.

A głosy milkną. MacDonald zdejmuje mu z uszu słuchawki, które, jak mgliście


pamiętał Thomas, sam sobie nałożył. Był wstrząśnięty nieodpartą sugestią owych
dźwięków, tych głosów, wszelkiego rodzaju głosów dobijających się posłuchania,
zlewających się w jeden kakofoniczny chór, w którym każdy uczestnik wyśpiewuje
inną pieśń…
Przeżył chwilę objawienia, w której pojął, że jest zgubiony tak jak te głosy, i że
jeśli nie odnajdzie drogi wyjścia, będzie skazany na wieczne życie w swej cielesnej
powłoce, tak samotny w swych katuszach, jakby był w samym piekle.
— Co to było? — zapytał niepewnym tonem.
— Głos nieskończoności — powiedział MacDonald. — Przekładamy sygnały
radiowe na częstotliwość akustyczną. W złapaniu czegokolwiek to nic nie pomoże.
Jeśli coś złapiemy, pokażą to taśmy, czujniki rozbłysną, komputer uderzy na alarm —
nic z łączności głosowej. Jednak usłyszenie czegoś w trakcie nasłuchu jest źródłem
natchnienia, a nam potrzeba natchnienia.
— Nazwałbym to hipnozą — powiedział Thomas. — Pomagającą przekonać
niedowiarków, że tam naprawdę coś jest, że pewnego dnia może potrafią usłyszeć
wyraźnie to, co teraz sobie tylko Wyobrażają, że tam naprawdę są inne istoty, które
próbują się porozumieć, a to tylko taki numer dla oszukania samego siebie i nabicia w
butelkę całego świata.
— Na jednych działa to bardziej, na innych mniej — powiedział MacDonald. —
Przykro mi, że pan bierze to za osobistą napaść. My nie wykręcamy, numerów. Pan
wiedział, że w tym nie ma żadnej komunikacji.
— Tak — powiedział Thomas, rozeźlony, że głos mu drży nadal.
— Ale ja chciałem, żeby pan posłuchał czegoś innego. To jest tylko
wprowadzenie. Przejdźmy do mojego gabinetu. Ty również, Bob. Zostaw nasłuch
technikom. Nic się nie stanie.
We trójkę udali się do gabinetu i rozsiedli w fotelach. Biurko MacDonalda było
obecnie puste, przygotowane na jutrzejszy urobek. Pozostał jednak zapach starych
książek. Thomas gładził dłońmi śliskie, drewniane poręcze fotela, nie spuszczając
MacDonalda z oka.
— Ten numer nie przejdzie — rzekł. — Ani wszystkie hipnotyczne dźwięki
świata, ani miłe towarzystwo, ani cudowne kolacje, ani piękne kobiety, ani
wzruszające sceny z życia rodzinnego w żaden sposób nie przesłonią faktu, że ten
Program idzie przez ponad pięćdziesiąt lat i do tej pory nie macie waszego przesłania.
— Właśnie przyprowadziłem was tutaj, żeby to powiedzieć — rzekł MacDonald.
— Mamy.
— Nie mamy! — wyrwał się Adams. — Dlaczego ja nic nie wiedziałem?
— Nie byliśmy pewni. Zdarzyły nam się poprzednio fałszywe alarmy i były to
najtrudniejsze dla nas chwile. Saunders wiedział. W końcu to jego dziecię.
— Taśmy z Wielkiego Ucha — powiedział Adams.
— Tak. Saunders nad nimi pracował, trudził się, żeby je oczyścić. Teraz jesteśmy
pewni. Jutro rano zbieram całą załogę. Ogłosimy to. — Zwrócił się do Thomasa. —
Ale chciałbym zasięgnąć pańskiej rady.
— Nie nabiera mnie pan na nowy numer, co, MacDonald? — spytał Thomas. —
Za dużo tych zbiegów okoliczności.
— Zbiegi okoliczności się zdarzają — rzekł MacDonald. — Historia jest ich pełna.
Ileż programów się powiodło, ileż idei zatriumfowało dzięki temu, że jakoś ocalił je
przed zagładą zbieg okoliczności, pojawiający się zwykle na chwilę przed
ostatecznym sukcesem.
— I ta prośba do mnie o pomoc — ciągnął Thomas. — To najstarszy numer
słońcem.
— Proszę nie zapominać, panie Thomas — powiedział MacDonald — że myśmy
naukowcami. Od z górą pięćdziesięciu lat prowadzimy badania bez żadnego sukcesu i
przestaliśmy myśleć, o ile w ogóle kiedykolwiek myśleliśmy, o tym, co zrobimy, jak
nam się powiedzie. Potrzebujemy pomocy. Pan zna ludzi, wie, jak do nich trafić, co
oni przyjmują, a co odrzucają, jak zareagują na nieznane. Z naszej strony wszystko
jest logiczne i naturalne.
— To wszystko jest zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Ja w to nie wierzę.
— Uwierz mu, George — powiedział Adams. — On nigdy nie kłamie.
— Każdy kłamie — rzekł Thomas.
— On ma rację, Bob — powiedział MacDonald. — Jednak uwierzy pan, panie
Thomas, bo to prawda i da się weryfikować i reprodukować, i kiedy to opublikujemy,
o ile tak właśnie z tym postąpimy, wtedy wszyscy uczeni powiedzą: Ależ tak. Zgadza
się. Tak właśnie powinno być. Cóż mi z oszustwa, które można z łatwością wykryć i
które rozwaliłoby nasz Program w drobniejszy mak niż cokolwiek, co pan mógłby
napisać?
— Słyszałem, że jak ktoś chce się wykręcić od wojska, to powinien narzekać na
bóle w krzyżu albo głosy w głowie; jedno i drugie nie do wykrycia — powiedział
Thomas.
— Nauki fizyczne nie są subiektywne. A każda sprawa tak wielkiego kalibru
będzie sprawdzana nie raz i nie dwa wszędzie przez każdego astronoma.
— A może pan chce mnie wrobić, żebym to ja ukręcił łeb temu wszystkiemu w
imię moralności publicznej?
— Czy ja pana mogę wrobić, Thomas?
— Nie — rzekł Thomas, ale wspomniawszy głosy dodał: — Bo ja wiem. Dlaczego
teraz? Dlaczego akurat w momencie, kiedy zjawiłem się, żeby napisać ten artykuł?
— Nie pragnę umniejszać znaczenia pańskiego zadania — powiedział MacDonald
— ale nie jest pan pierwszym człowiekiem pióra, który tu przybył, żeby napisać
artykuł. Mniej więcej co tydzień mamy u nas jakiegoś dziennikarza. Byłoby dziwne,
gdybyśmy nie mieli dziennikarza w dzień czy dwa po otrzymaniu naszego pierwszego
przesłania. Po prostu padło na pana.
— No dobrze — powiedział Thomas. — Co to jest? Jak żeście na to wpadli? —
Mniej więcej rok temu zaczęliśmy otrzymywać taśmy z Wielkiego Ucha, zapisy ich
bieżącej radioteleskopu — i zabraliśmy się do ich analizowania. Saunders puszczał je
na komputer, słuchawki i Bóg wie co jeszcze i pewnego dnia wydało mu się, że
słyszy muzykę i głosy.
Początkowo myślał, że to złudzenie, lecz komputer zaprzeczył temu. Saunders
uczynił, co w jego mocy, żeby je wyklarować, wzmocnić, usunąć szumy i zakłócenia.
Wymyśliliśmy wiele sztuczek przez te pięćdziesiąt lat. Muzyka dawała się rozpoznać,
a głosy, strzępy wypowiedzi, wyszły jeszcze lepiej. I głosy mówiły po angielsku.
Potem przyszło mu na myśl, że Wielkie Ucho odebrało jakąś przypadkową
transmisję z Ziemi czy też odbitą od którejś z innych planet. Ale siatka nie była
wycelowana w stronę Ziemi ani żadnej innej planety. Wycelowana była w przestrzeń.
Miał taśmy z kilku lat wstecz i na nich odebrane te same sygnały za każdym razem,
kiedy Wielkie Ucho wycelowano w pewnym określonym kierunku.
— Jakie sygnały? — zapytał Thomas.
— Na miłość boską, Mac, posłuchajmy ich! — powiedział Adams.
MacDonald wcisnął jeden z guzików na biurku.

— Trzeba wam wiedzieć — mówił MacDonald — że zakłóceń było znacznie


więcej, lecz do niniejszego celu Saunders wyciął niemal wszystkie nieczytelne
fragmenty. Stosunek szumu do dźwięku wynosił około pięćdziesiąt do jednego, zatem
słuchacie około jednej pięćdziesiątej tego, co mamy.
Dźwięk był monofoniczny, mimo że dochodził z dwóch głośników wbudowanych
w ścianę z lewej i z prawej strony. Nie wywierał takiego wrażenia, jak słuchawki w
sterowni, ale fascynował chyba podobnie jak w pierwszych dniach radia, kiedy ludzie
zasiadali przy odbiorniku kryształkowym, żeby złowić nikłe tony, złapać Schenectady
lub Pittsburg bądź Fort Worth. Stwarza złudzenie — myślał Thomas — że musi
pochodzić z innej planety, albo też że nie może pochodzić znikąd, jak tylko z Ziemi.
Dźwięki są ziemskie. To pewne. Jest tu muzyka, w całości oparta na skali
chromatycznej i miejscami znajoma, na przykład uwertura do „Wilhelma Tella”. I są
głosy mówiące przeważnie po angielsku, ale również i po rosyjsku, francusku,
włosku, niemiecku, hiszpańsku. Angielski. Muzyka, z innej planety? To nie ma sensu.
A jednak słuchamy.
Transmisja jest marna. Zakłócenia atmosferyczne i różne przypadkowe wtręty
czasami zagłuszają to, co jest nadawane, a to, co dociera, jest we fragmentach, z
rzadka zrozumiałych, na ogół niejasnych, żadnego nie ma w całości, każdy głos jest
inny. Istna wieża Babel — na tyle tylko jasna, by słuchacze odnosili wrażenie, że
wszystko ma sens.
Przez kilka chwil muzyka bądź głosy dobiegają wyraźnie, to głośniej, to zanikając
ze wzrostem poziomu szumów. Słuchaczom raz się zdaje, że głosy są dominującym
elementem przerywanym przez zakłócenia, to znów że transmisja zakłóceń jest
przerywana sporadycznie przez głosy.
Niczym w greckim chórze głosy monotonnie deklamują swoje kwestie, przepajając
je delficką niejasnością. Słuchacze pochylają się, jakby to pomagało im trochę lepiej
słyszeć…

STUKTRZASKI może odmienić swoją skórę, a pantera TRZASKISTUK ka: ta


mała szczebiotka ta ze śliczną STUKSTUKTRZASKI może kaczuszkę
STUKTRZASKISTUK zamaskowany orędownik sprawiedliwości
TRZASKISTUKSTUK muzyka STUKSTUKSTUKTRZASKI a jedenasty tom
pierwszy stro STUKTRZASKISTUK nadchodzą koleś STUKSTUK muzyka
TRZASKI ahoj, jest ktoś. STUKTRZASKI czy raymond jest twoim C
STUKTRZASKISTUKSTUK muzyka STUKSTUKTRZASKI muzyka: flagę
hudsonu wznieś TRZASKISTUK stem niegrzeczny chłopczyk STUKSTUKSTUK
przedstawia ostrokrzew TRZASKITRZASKI muzyka STUKSTUKTRZASKI rogers
w dwadzieścia STUKTRZASKISTUK muzyka: cola zdobyła dwanaście TRZASKI
zmów wieczorny paciorek STUKSTUK muzyka TRZASKISTUK o mało nie walnął
mnie zderzakiem STUKTRZASKITRZASKI tu mówił rochest TRZASKISTUK
muzyka TRZASKISTUKSTUKSTUK idol popołudniówek larry STUKSTUK
muzyka: au revoir miłe TRZASKITRZASKI teatrzyk na STUKSTUKTRZASKI
ciekawostka dla oka TRZASKISTUK muzyka STUKSTUKSTUK kto wie co złego
STUKTRZASKISTUK du oszmelasz sze TRZASKISTUK masz przyjaciela i doradcę
w TRZASKITRZASKI muzyka STUKTRZASKISTUK jeszcze jedna wizyta u
allenów STUKSTUKITRZASKI zostańcie na tej częstotliwości STUKTRZASKI
muzyka: bar ba soi bar STUK wam sypialnię termitów TRZASKISTUKSTUKSTUK
w akordzie będzie TRZASKITRZASKISTUK w wystąpieniu obrońca STUKSTUK
muzyka STUKTRZASKI jedyne czego musimy się obawiać TRZASKI a teraz wiki
oraz STUKSTUKSTUK tu nie ma duchów TRZASKISTUK muzyka
STUKTRZASKISTUK prośba o informacje TRZASKITRZASKI muzyka buu buu
buu buu STUKSTUKTRZASKI czy kobieta po trzydziestce może
TRZASKISTUKSTUKSTUK przygody szeryfa STUKTRZASKITRZASKI muzyka
STUKSTUK to jakiś ptak TRZASKI tylko oryginalne wrigleye STUKTRZASKI
likowała wiadomość TRZASKITRZASKISTUK witam wszystkich
STUKTRZASKISTUK muzyka STUKSTUKTRZASKI to znaczy przez chłopaka
TRZASKI rachunek i jeszcze podwójna STUK.

Kiedy głosy i trzaski umilkły, Thomas obrócił spojrzenie na MacDonalda. Miał


tego ponad pół godziny na własnym magnetofonie, ale nie wiedział, co z tym zrobi
ani nawet co o tym myśleć.
— Co to znaczy?
— To jest z Ziemi — powiedział Adams.
— Zacznijmy od tego — rzekł MacDonald. Obróciwszy się wyjął książkę ż półki
za swoimi plecami. — Proszę rzucić na to okiem — powiedział do Thomasa — to
może lepiej pan wszystko zrozumie.
Książka nazywała się „Glosy lat trzydziestych”. Thomas przerzucił stronice.
Podniósł wzrok.
— To o początkach radia, ponad dziewięćdziesiąt lat temu.
— To co usłyszeliśmy — powiedział MacDonald — i o czym dowiedziałby się
pan z tej i innych książek, gdyby je pan uważnie przestudiował, zostało nadane w
tamtych czasach: muzyka, wiadomości, komedie, tragedie, sensacje, tak zwane wtedy
„seriale”, kryminały, pogawędki, relacje z katastrof… Było w tym również mnóstwo
fragmentów w obcych językach, ale je wycięliśmy.
— Myśli pan, że uwierzę, że odebraliście te bzdury z gwiazd?
— Tak — powiedział MacDonald. — To właśnie odebrało Wielkie Ucho, kiedy
astronomowie nasłuchiwali ustawiwszy je na około pięć godzin kątowych
rektascencji i około pięćdziesiąt sześć stopni deklinacji, w ogólnym kierunku na
Capellę…
— Jak mogła Capella wysłać nam śmiecie z naszej Ziemi?
— Nie powiedziałem, że to była Capella — rzekł MacDonald — tylko że było to
w tamtym kierunku.
— Oczywiście — odezwał się Adams.
— To zbyt absurdalne — powiedział Thomas.
— Tak jest — rzekł MacDonald. — Aż tak absurdalne, że musi być prawdziwe. Po
co miałbym wyprowadzać pana w pole czymś szytym tak idiotycznie grubymi nićmi,
skoro prościej byłoby nawsadzać trochę sygnałów bliźniaczo podobnych do tych
zakłóceń. Nawet fałszerstwo sygnałów jest na dłuższą metę nie do ukrycia, jednak
przy sporej bezczelności i odrobinie szczęścia być może złapalibyśmy jakieś
prawdziwe sygnały, zanimby nasze oszustwo wyszło na jaw Lecz coś takiego! Zbyt
łatwe do sprawdzenia, zbyt absurdalne, żeby nie było prawdziwe.
— Jednak to jest… jak może Capella czy licho wie co… nadawać….?
— Nasłuchujemy od pięćdziesięciu lat — powiedział MacDonald — nadajemy zaś
od przeszło dziewięćdziesięciu.
— My nadajemy?
— Mówiłem ci, pamiętasz? — rzekł Adams. — Od czasu pierwszej transmisji
radiowej owe stosunkowo słabe fale radiowe rozchodzą się nieustannie po
wszechświecie z prędkością stu osiemdziesięciu sześciu tysięcy mil na sekundę.
— Capella znajduje się około czterdziestu pięciu lat świetlnych od Ziemi —
powiedział MacDonald.
— Czterdzieści pięć lat na dotarcie tam fal radiowych — dodał Adams.
— Czterdzieści pięć na powrót — uzupełnił MacDonald.
— To się odbija od Capelli? — spytał Thomas.
— Sygnały są nadawane z powrotem. Są odbierane w pobliżu Capelli i emitowane
z powrotem do nas wąską, ukierunkowaną wiązką wielkiej mocy — powiedział Mac
Donald.
— Czy to jest możliwe?
— Dla nas nie — rzekł Adams. — Niemożliwe za pomocą sprzętu, jakim obecnie
dysponujemy. Prawdziwie wielka antena w przestrzeni, chyba nawet poza strefą
ziemskiej grawitacji, daleko od słońca, byłaby w stanie z odległości stu i więcej lat
świetlnych odbierać błądzące transmisje radiowe, nawet tak słabe, jakie były u
zarania historii naszej radiofonii. Może byśmy odkryli, że w galaktyce szumi jak w
ulu od przekazów radiowych.
— Gdyby nawet tak było, dziw, że w ogóle możemy wyłowić cokolwiek, co
przebyło czterdzieści pięć lat świetlnych tam i z powrotem. Docierając do Capelli
rozproszone sygnały muszą być niewiarygodnie słabe, ledwo odróżnialne od szumów
kosmicznych — powiedział MacDonald. — Oczywiście oni może korzystają z innych
urządzeń, może z odbiornika dość blisko Ziemi, na przykład w paśmie asteroidów,
który tutaj odbiera nasze transmisje radiowe i przekazuje je bezpośrednio do Capelli.
To by znaczyło, że obce istoty, a przynajmniej ich automatyczne urządzenia
odbiorczo–nadawcze, odwiedzają system słoneczny. Wszystko jedno. Faktem jest, że
odbieramy opóźnioną retransmisję z naszej przeszłości sprzed dziewięćdziesięciu lat.
— Ale po co by oni to robili, nawet jeśli potrafią? — zaoponował Thomas.
— Przychodzi panu do głowy lepszy pomysł zwrócenia naszej uwagi? — spytał
MacDonald. — Powiadomienia nas, że oni tam są i wiedzą o naszym tutaj istnieniu?
Sygnału nie do przegapienia?
— Po prostu wielkie „halo, jest tam kto?”
— To zapewne nie wszystko — powiedział Adams.
MacDonald kiwnął głową.
— Część zakłóceń to zapewne nie zakłócenia. Istnieje chyba jakiś porządek w
niektórych z nich, uszeregowanie impulsów, grupy sygnałów dwupozycyjnych, ciągi
liczb, może wiadomość w postaci linearnej albo coś, co mogłoby dać obraz,
gdybyśmy wiedzieli, jak to poskładać. Być może to nic nie jest, być może tylko
wczesna telegrafia, jeszcze nie wiemy, ale Saunders pracuje nad tym komputerami.
— To jest początek — powiedział Thomas. Czuł, jak mu bije serce, a dłonie
zaczynają się pocić. Tak nie czuł się od czasu, gdy pracował nad „Piekłem”.
— Nie jesteśmy sami — powiedział Adams.
— Co oni nam mogli powiedzieć? — spytał Thomas.
— Dowiemy się — rzekł MacDonald.
— A potem…? — spytał Thomas.
— W tym sęk — przyznał MacDonald. — A także w tym, jak ogłosić to, co
odkryliśmy, jeśli w ogóle to ogłaszać. Jak ludzie zareagują na dowiedziony istnienia
innych rozumnych istot w galaktyce? Czy będą przerażeni, czy zaciekawieni,
podnieceni, czy uradowani? Poczują się dumni czy nagle gorsi?
— Musicie to ogłosić — powiedział Thomas. Żywił głębokie przekonanie, że ma
rację. To także było coś, czego nie odczuwał przez długi czas.
— Czy zrozumieją?
— Musimy tak zrobić, żeby zrozumieli. Gdzieś tam na planecie w pewnym sensie
podobnej do naszej znajduje się rasa inteligentnych istot, które na pewno mają
niemało do powiedzenia. Cóż za wielka nowina dla ludzkości! Nie miejsce tu na
strach, tylko na niebywałe święto! Musimy sprawić, żeby ludzie to zrozumieli, żeby
tak czuli.
— Nie wiem jak.
— Pan żartuje — rzekł Thomas. Uśmiechał się. — Manipulował pan mną niczym
maestro psychologii, prowadząc mnie za rączkę wybraną przez siebie drogą, kroczek
po kroczku. Nie ma sprawy. Pomogę wam. Zorganizuję innych. Będziemy głosić
wieść na wszelkie dostępne sposoby, jakie nam przyjdą na myśl: artykuły, telewizja,
książki, zarówno literatura faktu, jak beletrystyka, wywiady, ankiety, gry, zabawki…
Z Programu zrobimy wrota do nowego świata, a nasza Ziemia potrzebuje ich na
gwałt. Jest znudzona tym, co posiada, zaś nuda jest stałym zagrożeniem dla ludzkiego
ducha…
— Nie wolno nam zapominać — powiedział Adams — że w sąsiedztwie Capelli
znajduje się planeta inteligentnych stworzeń, które wysłały do nas przesłanie i które
czekają na odpowiedź. To jest w tym najważniejsze.
— Wiesz, że to nie są ludzie — powiedział MacDonald. — Ich środowisko jest, w
gruncie rzeczy, całkowicie odmienne. Capella to czerwony olbrzym, a właściwie para
czerwonych olbrzymów, nieco chłodniejszych od naszego Słońca, ale o wiele od
niego większych i jaśniejszych.
— I pewnie starszych, jeśli nasze teorie ewolucji gwiazd są prawidłowe — wtrącił
Adams.
— Słońca Capelli są takie, jakim stać się może nasze Słońce za jedno czy dwa
galaktyczne dziesięciolecia — ciągnął MacDonald. — Pomyślcie tylko, co to musi
oznaczać, pomyślcie o rozwoju pod parą czerwonych olbrzymów—słońc, na niebie,
wśród anomalii dnia i nocy, i samej orbity, anomalii przyrody planety, jej warunków
wegetacji, jej skrajnych upałów i chłodów! Jakiego rodzaju istoty przetrwały w takim
otoczeniu i stworzyły kwitnącą cywilizację?
— Jak odmienny muszą mieć punkt widzenia! — rzekł Thomas. — Dante zszedł
do piekła, żeby poznać życie i myśli innych istot. Nasze istoty są dużo bardziej obce,
a nie musimy robić nic, jeno słuchać.
— My również mamy swoje zejścia do piekła — powiedział MacDonald.
— Wiem. Powiadomi pan jutro personel?
— Jeśli pana zdaniem będzie to mądre.
— Mądre czy nie, to jest konieczne. Proszę polecić wszystkim, żeby na razie
traktowali tę wiadomość jako poufną. Ja, za pańskim pozwoleniem, napiszę ten
artykuł dla „Ery”, tyle że nieco inny, niż oni oczekują.
— „Era” byłaby idealna, ale czy to wydrukuje?
— Za wyłączność na taką bombę poparliby nawiązanie łączności z samym
szatanem i jego upadłymi aniołami. Cisną solitarian do piekła i powiodą biurokratów
z technokratami do ziemi obiecanej. Tymczasem zwerbuję paru kolegów i gdy „Era”
wyjdzie spod prasy, będziemy gotowi z cyklem artykułów i wywiadów dla wszelkich
środków masowego przekazu.
— Brzmi to wspaniale — powiedział MacDonald.
— W międzyczasie — rzekł Thomas — może się pan zastanowi nad jednym: czy
Capellanie rozumieją odbierane z Ziemi transmisje radiowe? I czy oceniają naszą
cywilizację po jej radiowych serialach? — Thomas wstał i wyłączył swój
magnetofon. — Wspaniały był to dzień — powiedział. — Zobaczymy się rano. I
ruszył do drzwi i przestąpił próg swego czyśćca — o czym dowiedział się znacznie
później.
Ruch Komputera

Nie ma dziedziny badań bardziej fascynującej, niż poszukiwanie człowieczeństwa,


czy może czegoś na kształt człowieczeństwa, wśród owianych tajemnicą
szczęśliwych lądów poza horyzontami międzygwiezdnych przestrzeni.. Harlow
Shapley, 1958.

Mogące do nas docierać rozproszone sygnały od wysoce zaawansowanego w


rozwoju społeczeństwa oddalonego o dziesięć lat świetlnych zapewne są zbyt słabe,
żeby je wykryć za pomocą dzisiejszych anten, jednak istnieje możliwość
umieszczenia anten na orbicie bądź na Księżyca, z ogromnymi korzyściami dla
nasłuchu. W przestrzeni realna jest budowa anten o średnicy mierzącej i dziesięć
tysięcy stóp, przypuszczalnie zdolnych do odbioru emisji wytwarzanych przez
życiową aktywność cywilizacji w odległości dziesięciu lat świetlnych. Analiza taśm z
nagranym odbiorem poszukiwawczych anten w tego rodzaju programie byłaby
żmudna, lecz to zadanie przejęłyby prawdopodobnie komputery… J.A. Webb, 1961…

Metoda „spiętrzania sygnałów” stosowana do wydobycia zakodowanych impulsów


ponad szum tłowy pozwala przypuszczać, że nasza cywilizacja sama może być łatwa
do wykrycia, mimo zaniechania przez nas emisji sygnałów w tym celu… Frank D.
Drake, 1964…

Choć postarzałem się wśród dróg


Przez siedem rzek, przez siedem gór,
Pośród dróg znajdę ją tysiąca,
By ująć dłoń, całusa skraść,
Deptać dywany długich traw
I po kres dni do kresu końca
Miesiąca jabłka srebrne rwać
I złote jabłka słońca*
William Butler Yeats, 1899…

ZA SPRAWĄ UCZONYCH MLECZNA KROWA STAŁA SIĘ DZIŚ ‘


PRZEŻYTKIEM. POWSTAŁA WŁAŚNIE PIERWSZA MLEKODAJNA
MASZYNA. OPRACOWANY PROCES KOPIUJĄCY BIOLOGICZNE I
CHEMICZNE REAKCJE WE WNĘTRZU ZWIERZĘCIA Z PEWNYMI ‘
TECHNICZNYMI UDOSKONALENIAMI, ELIMINUJĄCYMI ZBĘD—,’ NE
PRODUKTY UBOCZNE, UMOŻLIWIŁ UCZONYM WŁOŻENIE — TRAWY Z
JEDNEGO KOŃCA MASZYNY I POBÓR ŚWIEŻEGO MLEKA Z JEJ
DRUGIEGO KOŃCA. PROCES ZACHODZI Z
DZIEWIĘĆDZIESIĘCIOPROCENTOWĄ WYDAJNOŚCIĄ, MOŻNA
PRZETWARZAĆ MIAZGĘ DRZEWNĄ, SŁOMĘ, A NAWET JWAKULATURĘ I
OPAKOWANIA, JEST TO JESZCZE JEDNA METODA WTÓRNEGO
PRZETWARZANIA ODPADÓW CYWILIZACJI…

Stanął jak wryty. Płomień napięcia przebiegł mu po nerwach. Mięśnie z nagłą,


nieubłaganą siłą nacisnęły na kości. Drżenie przeszło wielkie przednie łapy,
dwukrotnie dłuższe niż tylne, obnażając co do jednego ostre jak brzytwa pazury.
Wyrastające mu z barków grube macki przestały wić się i falować, sztywniejąc w
pełnej niepokoju czujności. Struchlały z trwogi obracał wielką kocią głowę to w
jedną, to w drugą stronę, podczas gdy drobne, włosopodobne czułki tworzące jego
uszy wibrowały jak szalone analizując każdy zbłąkany podmuch, każde drgnienie w
eterze. Ale nie znajdował żadnej odpowiedzi, żadnego prędkiego dreszczu w zawiłym
systemie nerwowym, nigdzie najmniejszego śladu obecności nieodłącznego zawsze
id.
Coeurl bezradnie przycupnął, jego olbrzymia kocia sylwetka rysowała się na tle
bladej czerwoności horyzontu jak zniekształcona akwaforta czarnej pantery
spoczywającej na czarnej skale w świecie cienia… A.E. van Vogt, 1939…

BELLATRIX, POLLUKS, MIZAR, KŁOS,


ANTARES, KASTOR, ALGOL, MIRA,
ACHERNAR
GWIAZDA BARNARDA
PROCJON, REGULUS, RIGEL, SYRIUSZ,
ALDEBARAN, DENEBOLA, ARKTUR,
BOLIDY
CEFEIDY
ALGIEBA, GEMMA, CANOPUS,
ALFA CENTAURI, TAU CETI, GWIAZDA POLARNA,
KWAZAR
GWIAZDA WOLFA–RAYETA
BETELGEUSE, ALT AIR, MIRAH, VEGA,
FOMALHAUT, DENEBOLA I CAPELLA
PULSAR
GWIAZDA NEUTRONOWA…

AGENCJA STATYSTYKI I KONTROLI POPULACJI OGŁOSIŁA DZISIAJ, ŻE


BRAZYLIA OSIĄGNĘŁA ZEROWY PRZYROST LUDNOŚCI. RADOŚĆ
WYBUCHŁA NA TĘ WIEŚĆ W SALACH I KULUARACH SIEDZIBY
NARODÓW ZJEDNOCZONYCH, GDZIE WIDZIANO DELEGATÓW
TAŃCZĄCYCH ZE SOBĄ DLA UCZCZENIA OSIĄGNIĘCIA TEGO
NIEUCHWYTNEGO MIĘDZYNARODOWEGO CELU, WYTYCZONEGO
BLISKO PIĘĆDZIESIĄT LAT TEMU. BRAZYLIA BYŁA OSTATNIM KRAJEM
Z PRZYROSTEM LUDNOŚCI; USPRAWIEDLIWIAJĄC TO ASKP WYJAŚNIŁA,
ŻE BRAZYLIA POSIADAŁA ZNACZNIE WIĘCEJ WOLNYCH TERENÓW I
WIĘCEJ NIE EKSPLOATOWANYCH BOGACTW NATURALNYCH NIŻ
JAKIKOLWIEK INNY KRAJ.

Dobrze wiem, że w tej chwili słucha nas cały wszechświat, że każde


wypowiedziane przez nas słowo rozlega się echem na najodleglejszej z gwiazd…
Jean Giraudom, 1945…

CAPELLA PO ŁACINIE OZNACZA „KÓZKĘ”. ZNAJDUJE SIĘ ONA W


GWIAZDOZBIORZE AURIGAE, WOŹNICY, KTÓRY W GRECKIEJ MITOLOGII
BYŁ WYNALAZCĄ WOZU. JEGO PIERWSZY WÓZ, JAK GŁOSI LEGENDA,
CIĄGNĘŁY KOZY…

Typ Przybl. Rekta– Dekli– Odle– Moc promie–


Gwiazda Masa
widmowy jasność scencja nacja głość niowania
Capella a GO 0,2 0514 +4558 45 120 4,2
Capella b GO 3,3
PO Z GÓRĄ PIĘĆDZIESIĘCIU LATACH PROGRAM ODBIERA SYGNAŁY.
EKSPERCI TWIERDZĄ, ŻE WIADOMOŚĆ JEST BEZSPORNA, LECZ W
CHWILI OBECNEJ NIEMOŻLIWA DO PRZETŁUMACZENIA. OBCE ISTOTY
PRAWDOPODOBNIE Z PLANETY KRĄŻĄCEJ WOKÓŁ JEDNEGO Z
BLIŹNIACZYCH CZERWONYCH SŁOŃC OLBRZYMÓW ZWANYCH
CAPELLA, CZTERDZIEŚCI PIĘĆ LAT ŚWIETLNYCH OD ZIEMI, ODEBRAŁY I
NADAŁY Z POWROTEM WCZESNE TRANSMISJE RADIOWE ZIEMI… „TE
GŁOSY — POWIEDZIAŁ DYREKTOR PROGRAMU ROBERT MACDONALD
— SĄ SYGNAŁEM, ŻE JAKO ISTOTY INTELIGENTNE NIE JESTEŚMY
OSAMOTNIENI WE WSZECHŚWIECIE. MAM NADZIEJĘ, ŻE KAŻDY
UCIESZY SIĘ WRAZ ZE MNĄ Z TEJ NOWINY I POMOŻE NAM W
POSZUKIWANIACH ODPOWIEDZI NA PRZESŁANIE, KTÓRE KRYJE SIĘ
GDZIEŚ W TYM PRZEKAZIE…”
A OTO TRANSKRYPCJA ODBIORU NASŁUCHOWEGO PROGRAMU W
ARECIBO NA PUERTO RICO…

Nowy nocny lokal teatru widza otwarto dzisiaj na Manhattanie przedstawieniem


szeroko reklamowanym jako najbardziej powszechny teatr widza kiedykolwiek
zaprezentowany publiczności. Ta powitała nowy teatr widza kolejką czekających na
wejście i przeżycie tego, co nazwano największym odpoczynkiem poza hibernacją.
Kolejka dwakroć owijała się wokół budynku…

Leżała twarzą do góry tam na tych gładkich, wytłuszczonych deskach stołu.


Odłamana połówka czekana z brązu jeszcze tkwiła w dziwacznej czaszce. Trzy
obłąkane, ziejące nienawiścią źrenice płonęły żywym ogniem, rozjarzone jak świeżo
przelana krew, w twarzy okolonej kłębowiskiem wijących się, odrażających robaków,
sinych, ruchliwych robaków, pełzających tam, gdzie winny rosnąć włosy… Don A.
Stuart, 1938…

PSZEPANI! JESTEM Z OŚRODKA BADANIA OPINII PUBLICZNEJ.


WZMACNIAMY NASZE RUTYNOWE BADANIA OPINII INDYWIDUALNYMI
WYWIADAMI…
ZJEŻDŻAJ Z MOJEGO TELEWIZORA, DOBRZE? WŁAŚNIE
SZYKOWAŁAM SIĘ DO OGLĄDANIA MOJEGO ULUBIONEGO PROGRAMU.
PANI OBYWATELSKIM OBOWIĄZKIEM JEST ODPOWIEDZIEĆ NA
LEGALNE PYTANIA OBOP. JAK RZĄD MA BEZ TEGO REAGOWAĆ NA
OPINIĘ PUBLICZNĄ?
DOBRA, DOBRA, ABY SZYBKO.
CO PANI MYŚLI O PRZESŁANIU Z INNEJ PLANETY, ODEBRANYM
PRZEZ NASŁUCHOWY PROGRAM W PUERTO RICO?
O JAKIM PRZESŁANIU?
O PRZESŁANIU Z CAPELLI. GŁOSY Z RADIA. TRĄBILI O TYM WE
WSZYSTKICH PROGRAMACH, WE WSZYSTKICH GAZETACH.
JA TAM NIGDY NIE ZWRACAM UWAGI NA TAKIE GŁUPOTY.
NIE SŁYSZAŁA PANI O TYM?
NIC NIE SŁYSZAŁAM. A TERAZ MOŻE DASZ MI OBEJRZEĆ MÓJ
PROGRAM?
CO TO ZA PROGRAM?
„KOSMICZNA PLACÓWKA”.

I stworzyłem ja światy nieprzeliczone… I oto przekazuję ci przypowieść jeno tej


ziemi i mieszkańców jej. Albowiem wiele jest światów, które odeszły mocą słowa
mego. I wiele jest światów, które teraz powstają, a nieprzeliczone są dla człowieka,
ale wszystkie rzeczy przeliczone są dla mnie, gdyż moje one są i znajome dla mnie…
A jako jedna ziemia przeminie i niebiosa jej, tako i nadejdzie druga; bowiem nie ma
końca dziełom moim i słowom moim…
Objawienia Mojżesza, odkryte przed prorokiem Josephem Smithem w czerwcu
1830 roku…

DZISIEJSZA WYSTAWA UNIKALNYCH PRZEDMIOTÓW SZTUKI


ZAPROJEKTOWANYCH I WYKONANYCH OD POCZĄTKU DO KOŃCA
PRZEZ SPÓŁKĘ FABRYCZNĄ KOMPUTERÓW I AUTOMATÓW ZOSTAŁA
DZIŚ WYSOKO OCENIONA PRZEZ KRYTYKÓW W NIEMAL WSZYSTKICH
GŁÓWNYCH ŚRODKACH PRZEKAZU. WYSTAWA BĘDZIE TRWAŁA
MIESIĄC W MUZEUM SZTUKI NOWOCZESNEJ, PO CZYM RUSZY W
OBJAZD PO MUZEACH NARODOWYCH. ZAPYTANA, CZY NIE
ZACHODZIŁA KONIECZNOŚĆ ODRZUCENIA WIELU MARNIE
POMYŚLANYCH I MARNIE WYMODELOWANYCH OBIEKTÓW,
PROGRAMISTKA PHYLISS MC CLANAHAN ODPOWIEDZIAŁA: „NIE
CZĘŚCIEJ NIŻ U PRZECIĘTNEGO ARTYSTY”.
GWOŹDZIEM WYSTAWY BYŁA WYSOKA NA OSIEM STÓP FIGURA Z
POLIMETAKRYLANU METYLU, NAZWANA — CZY PRZEZ KOMPUTER,
CZY PRZEZ PANNĘ MC CLANAHAN, NIE PODANO — „OBCEGO PORTRET
WŁASNY”.

Tak głęboka jest wiara w istnienie życia za rubieżami ciemności, że zaczynasz


oczekiwać przybycia tych istot lada chwila — kto wie, czy nie za naszego pokolenia,
jeśli są od nas bardziej zaawansowani w rozwoju. Po czym dumając nad
nieskończonością czasu, zaczynasz się zastanawiać, czy przypadkiem przesłania nie
nadeszły już dawno temu, tonąc w błocie mokradeł parnych lasów karbonu, czy
błyszczące sondy nie przetoczyły się obok syczących gadów, czy precyzyjne
instrumenty nie wyczerpały się w jałowym działaniu, bez żadnego meldunku… Loren
Eiseley, 1957…

W tym zagadkowym świecie


Jawne są czyny Jego. To przetrwało:
Dla panny znak, by narodziła dziecię.
Lekcja i krzyż, i na nim młode ciało.

Lecz nie słyszała żadna


Gwiazda z nieprzeliczonych kroci gwiazd,
Jak naszą kulą ziemską On zawładnął,
I jak Słowo zamieszkało wśród nas.

O jego ziemskiej ścieżce


Nikt nie poznał tajemnicy drogiej,
strasznej, niebezpiecznej, trwożnej, grzesznej,
skrytej i błogiej, którą serca zdobył.

Planetom obcy nasz wstyd.


Nasz świat maleńki pełen ziem i wód,
Miłość i życie mnożąc, ból i łzy,
Za skarb największy ma bezpański grób.

Ani w nasz dzień ubogi


Odgadnąć można Jego z niebem pakt,
Pochód Jego traktem Mlecznej Drogi,
Ni ofiar Jego ujrzeć na niej ślad.

Lecz za wieczności bramą.


W milionach obcych Ewangelii wspólnie
Sprawdzimy, kim był, gdy tak samo
Brał Plejady, Niedźwiedzicę, Lutnię

O duszo, bądź gotowa!


Niepoznawalne poznać ciebie czeka;
Gwiazdy nam wskażą milion twarzy Boga,
My w zamian pokażemy im Człowieka.*
…Alice Meynełl, 1913

Lecz jeśli przyznamy jakiegoś rodzaju rozum owym Mieszkańcom Planet — czy
koniecznie musi on być, rzeknie ktoś, taki sam jak nasz? Z pewnością musi, zarówno
jeśli rozważymy to w odniesieniu do sprawiedliwości i moralności, czy też do zasad i
podstaw nauki. Gdyż rozum jest w nas tym, co daje nam prawdziwe poczucie
sprawiedliwości i prawości, cnót dobroci i wdzięczności; to on naucza nas, jak
rozróżniać dobro od zła, i czyni nas otwartymi dla wiedzy i doświadczenia. I czyż
może gdzieś być jakiś inny rodzaj rozumu niźli takowy? Albo czy może to, co my
zwiemy sprawiedliwym i wielkodusznym, być na Jowiszu albo Marsie uznawane za
niesprawiedliwą niegodziwość?… Christianus Hnygens, ok. 1670…
Czego nam trzeba, to nowej specjalności — antykryptografii lub opracowania
kodów możliwie najłatwiejszych, do odszyfrowania… Philip Morrison, 1963…

Ogromne odległości między systemami słonecznymi mogą stanowić formę bożej


kwarantanny: zapobiegają one szerzeniu się duchowej zarazy upadłych gatunków, nie
dopuszczając, by odegrała rolę węża w rajskim ogrodzie… C.S. Lewis, połowa
dwudziestego wieku…

Tak jak Bóg mógł stworzyć miliardy galaktyk, mógł On też stworzyć miliardy
ludzkich ras, każdą unikalną samą w sobie. Dla odkupienia tychże ras Bóg mógł
przybrać dowolną cielesną postać. Nie ma nic odpychającego w myśli, że ta sama
Boska Osoba przybiera powłokę wielu ras ludzkich. I może dowiemy się w niebie, że
nie jedno było wcielenie Syna Bożego, lecz wiele… Ojciec Daniel C. Raible, 1960…

Jedno może być tylko wcielenie, jedna Matka Boża, jedna rasa, w którą Bóg
przelał swój obraz i podobieństwo swoje… Joseph A. Breig, 1960…

Czyż nie wydaje się dziwactwem twierdzić, że Jego moc, bezmiar, piękno i
nieśmiertelność objawiają się z rozrzutną szczodrością po niewyobrażalnych
bezkresach przestrzeni i czasu, natomiast poznanie i miłość, które jedynie nadają
treści owej chwale, ograniczone są do tego maleńkiego globu, gdzie życie, świadome
siebie życie, poczęło rozkwitać kilka tysiącleci temu?… Ojciec L.C. McHugh, 1960…

KWATERA GŁÓWNA SOLITARIAN W HOUSTON ZAPOWIEDZIAŁA


DZISIAJ CYKL OCZYSZCZAJĄCYCH NABOŻEŃSTW, KTÓRE ZOSTANĄ
ODPRAWIONE W PRZYKRYTEJ GIGANTYCZNĄ KOPUŁĄ MIEJSCOWEJ
ŚWIĄTYNI. WIADOMOŚĆ PODANO PO TYGODNIU ARTYKUŁÓW,
WYWIADÓW I KOMENTARZY NA TEMAT OSTATNIEGO
ZDUMIEWAJĄCEGO ODKRYCIA NASŁUCHOWEGO PROGRAMU W
ARECIBO NA PUERTO RICO.
JEDYNE PRZESŁANIE, JAKIE NAS OBCHODZI — OŚWIADCZYŁ
JEREMIASZ, GŁÓWNY EWANGELISTA I PRIMUS INTER PARES W
RELIGIJNEJ HIERARCHII SOLITARIAN — TO JEST PRZESŁANIE OD BOGA.
3
William Mitchell — 2028

Słuchając, jak targa powietrzem


Samotnego wędrowca krzyk

Audytorium wyczekiwało.
Pod kopułą stadionu miejsca siedzące były zajęte do ostatniego, przejścia również
tarasowali siedzący w nich i stojący ludzie.—Ludzie wszelkiej maści: starzy, w
średnim wieku, młodzi, dzieci, niemowlęta na rękach; mężczyźni i kobiety; bogaci i
biedni; czarni, czekoladowi, czerwonoskórzy, żółci i różowi; odziani do roboty, na
ulicę lub przyjęcie. Wszyscy wyczekiwali na rozpoczęcie kazania.
Wśród czekających nieobecni byli krzykacze, pokasływacze, szeptacze, gaduły,
koci muzykanci, wygwizdywacze i tupacze, toteż minimalny szmer czyniony przez
ponad sto tysięcy osób, szuranie i szelesty, tłumił odległy pomruk urządzeń
klimatyzacyjnych, zmagających się z ciepłotą ciał, oddechów i tek—saskiego lata.
Ciała tłoczyły się ciasno ramię przy ramieniu, kolana przy plecach. Doznanie nie
było nieprzyjemne. W gruncie rzeczy stwarzało pewnego rodzaju zmysłowe
porozumienie, jak gdyby kontakt cielesny połączył każdego uczestnika z resztą
audytorium w osobliwy obwód szeregowy ogniw, wyczekujących na jakiś moment,
na przyciśnięcie jakiegoś guzika, które rzuci całą tę utajoną moc do kopania rzek,
przesuwania gór, plewienia zła…
Co najmniej jednej osobie nie udzielił się ten ogólny nastrój. Mitchell ze wstrętem
odsunął się od napierającego nań z lewej strony barku.
— Na pewno chcecie w tym siedzieć do końca? — rzekł.
Thomas spojrzał na MacDonalda. MacDonald podniósł dłoń proszącym gestem i
pokręcił głową.
W trójkę siedzieli na koronie stadionu. Hen w dole znajdowała się arena.
Zapełniona była rzędami dostawionych krzeseł, zajętych co do jednego.
Na całej rozległej arenie pozostał tylko kwadrat wolnego miejsca na samym
środku. Zza morza głów opadającego od nich niemal w nieskończoność ten kwadrat
wydawał się bardzo mały.
Mitchell ponownie odsunął się z ledwie ukrywanym dreszczem odrazy.
— Widziałem, jak takie rzeczy wymykają się spod kontroli — nie ustępował.
Ludzie przed nimi obrócili się z wrogimi spojrzeniami, inni na dalszych
miejscach popatrywali wokoło, chcąc ustalić pochodzenie głosów. MacDonald
żywo pokręcił głową.
— Jeszcze nie jest za późno na powrót do kabiny — rzekł Mitchell. — Korzystając
z wewnętrznej telewizji i tak dalej mielibyśmy dużo lepszy widok i dużo lepsze
pojęcie, co się tu wyprawia. — Zwrócił się do Thomasa. — Powiedz mu, George.
Thomas podniósł ramiona i dłonie w bezradnym geście. MacDonald położył palec
na ustach.
—— Wszystko będzie dobrze, Bill — powiedział szeptem. — Widzieć i słyszeć to
za mało. Trzeba to czuć.
— Ja to czuję — mruknął Mitchell.
Coraz więcej twarzy obracało się w ich stronę. Mitchell odwzajemnił im się
wulgarnym gestem. Thomas nachylił się Mitchellowi do ucha.
— Tym się różnicie z Makiem — wyszeptał — że ty nie lubisz ludzi i
nienawidzisz sytuacji, nad którymi nie panujesz. A takich pełno w nasze; brani;.
— Ludzie! — Mitchell zmełł słowo w ustach.

Światła stadionu zgasły, jak gdyby otwarła się prawica Boga, dając noc runąć na
nich, miast przeciekać między boskimi palcami. W ciemności wydawało się, że lada
chwila kopuła dachu spadnie im na głów y i że coraz silniej odczuwają obecność
innych, jakby publiczność rozdymała się, wypełniając całą przestrzeń. Mitchell
opanował odruch paniki. Odetchnął głęboko.
— Przeklęty łajdak! — burknął. — Daleko na tym nie zajedzie!
Jednak zamiast krzyków, zamiast szurania nogami, słyszeli tylko wyczekującą
ciszę, jak gdyby każdy spodziewał się, że zaraz nastąpi cud.
I oto pojedynczy potężny snop światła spłynął ze szczytu kopuły i rozdarłszy
ciemność utworzył biały krąg pośrodku areny stadionu. Zaś w samym środku kręgu,
jakby spłynęła ze światłem, stała samotna postać. Na całym stadionie tylko ta jedna
postać była widoczna. Wszyscy na nią spoglądali; nie mogli na nią nie spoglądać.
Zaledwie część zebranych, ta na dostawionych krzesłach blisko kręgu, mogła mieć
pewność, kim ta postać jest Z miejsca Mitchella wyglądała niemal tak samo jak
figurka z kresek wyrysowana dziecinną ręką. Odbierał nie widok, tylko wrażenie bieli
i cielistej różowości, i czerni, chudości, wysokiego wzrostu, ramion uniesionych i
rozpostartych, którymi obróciwszy się ta postać jakby chciała objąć całą publiczność,
o ile ktoś potrafił wyobrazić sobie publiczność w tych ciemnościach. Ale innego
sposobu odtworzenia publiczności nie było — nie dała się ani zobaczyć, ani usłyszeć.
Jednakże z wolna powracało doznanie obecności tłumu, tylko że tym razem był on
już jedną istotą, jednym żywym stworzeniem, obwód ciał, jaki połączył
poszczególnych osobników, już okrzepł. Tłum czekał na przesłanie. Wlepiał oczy w
postać na dole. Stała samotna w kręgu światła, biorąc tłum w ramiona. To wszystko.
Żadnego mikrofonu, żadnego podium, żadnego stołu czy krzeseł, tylko samotna
postać pośród oniemiałego audytorium, dziesiątków i dziesiątków tysięcy ludzi.
— Gadaj, do cholery, gadaj! — warknął Mitchell, ale wiedział, że człowiek w
kręgu będzie zwlekał, przeciągał ten moment jak cieniutką, migotliwą strunę
oczekiwania do samej granicy wytrzymałości… Stary skurwiel wiedział, co robi.
Zdawało się, że publiczność przestała oddychać.
A wówczas postać przemówiła i głos jak za sprawą czarów wypełnił przykryty
kopułą stadion niczym głos Boga, przychodząc znikąd, przychodząc zewsząd. Głos
poruszył audytorium, wstrząsnął i zjednoczył ludzi. Głos umocnił wiązania obwodu,
przydał mocy ogniwom. Głos przemówił i przemówiła mądrość, przemówiła prawda.
— Jesteśmy sami.
Tłum jęknął w antyfonicznym responsorium.
— Takie jest przesłanie — ciągnął głos. — Przesłanie od Boga. Powiadają wam,
że przesłanie jest z innej planety, podobnej do naszej, od ludzi nam podobnych. Lecz
oni nie wiedzą. Usłyszeli głos Boga i nie rozumieją. Próbują zrozumieć w swoich
umysłach, ale nie mogą. Muszą zrozumieć w swoich sercach. Muszą mieć wiarę.
Przesłanie jest od Boga, a przynoszą je aniołowie, posłańcy Boga. Od kogóż innego
może nadejść przesłanie?
Słuchacze zastygli w oczekiwaniu na odpowiedź, wiedząc, że nadejdzie.
— Jest człowiek i jest Bóg, i nie ma nikogo innego. Jesteśmy sami z Bogiem we
wszechświecie. Tak to już jest. Tak już miało być.
Słowa zakołysały tłumem jak wiatr łanem pszenicy.
— Dlaczego mielibyśmy się lękać? — podjął głos. — Dlaczego mielibyśmy się
wzbraniać przed uznaniem prawdy, kiedy stoi ona przed nami? Bóg stworzył
człowieka, aby zdumiewał się wspaniałością wszechświata i chwalił Boga.
Tłum nabrał tchu w piersi.
— Oto i treść przesłania, słów człowieka wróconych do niego, marności
człowieka, okazanej mu niczym odbicie w zwierciadle — nie ma innych, jesteśmy
sami…
Słowa płynęły i płynęły nieokiełznane, niepowstrzymane, niczym jakieś potężne
zjawisko naturalne, niczym objawienie. Moc wzbierała w tłumie, jak w magnesach
szeregowanych tak długo, aż pole każdego z osobna wzmocniło pole sąsiada i łączna
siła wytworzona przez sto tysięcy osób myślących i czujących jak jedna istota
osiągnęła moc zdolną ogarnąć całe miasto, przeniknąć planetę, a być może poruszyć
same gwiazdy…

Szli pustym korytarzem w podziemiach stadionu, kroki ich odbijały się echem od
betonowych ścian, posadzki i stropów, spod butów wzbijały się małe obłoczki kurzu i
cementowego pyłu. W nikłym świetle żarówek, co kawałek drogi wiszących pod
sufitem, korytarz wydawał się bez końca.
— No i co? — zagadnął Thomas i aż wzdrygnął się od pogłosu. — Co powiecie o
„słowach człowieka wróconych do niego”?
— Skurwiel! — powiedział Mitchell.
— „On don se regarder soi–même im fort long temps” — odezwał się Mac——
Donald. — „avani que de songer à condamner les gens”.
— Co on powiedział? — Mitchell spytał Thomasa.
— To cytat z „Mizantropa” Moliera, żebyś nie sądził „innych, dopóki nie
przyjrzysz się dobrze samemu sobie — rzekł Thomas.
Mitchell wzruszył ramionami.
— Przyjrzałem się dobrze jemu — powiedział.
— Jesteś pewny, że dobrze idziemy? — spytał MacDonald.
— Judyta mówiła, że to tędy — rzekł Mitchell.
Korytarz skończył się salą. Olbrzymie podnośniki hydrauliczne podpierały strop,
jak las tłoków. Pośrodku znajdowała się metalowa klatka. Wewnątrz klatki zobaczyli
konsole sterownicze, mnóstwo dźwigni, noniuszowe reostaty i ogromne przyciski
pomalowane na czerwono i zielono. Klatka była zamknięta, tak jak i wszystkie
regulatory. Sala świeciła pustką, jedynie ich kroki, obecnie zatrzymane na chwilę,
zakłócały jej ciszę.
— Czary — powiedział z uznaniem MacDonald.
— Sukinsyn — rzekł Mitchell. — Wydaje mi się, że teraz tędy.
Powiódł ich przez główną sterownię i drugi korytarz do wymalowanych na szary
kolor drzwi. Zastukał leciutko. Nie otrzymawszy odpowiedzi zastukał mocniej. Drzwi
uchyliły się na palec.
— Judyta? — rzekł.
— Bill?
Drzwi otworzyły się szerzej. Dziewczyna wymknęła się na korytarz, wyciągnęła
do Mitchella dłoń.
— Bill!
Maleńka była i wiotka, z czarnymi włosami i ogromnymi czarnymi oczyma, tak
czarnymi, jak gdyby miały same tylko źrenice. Nie była nadzwyczajnej urody, jak
myślał sam Mitchell w chwilach rozsądniejszych, może chodziło tu o wrażenie, jakie
wywierały na nim te jej wielkie źrenice. Potrafił zachować trzeźwość spojrzenia w tej
sprawie, a jednak ciągnęło go do niej, tej jednej jedynej na całym świecie, a zatem
pięknej.
Uścisnął jej dłoń zamiast pocałunku na powitanie. Nie lubiła publicznego
manifestowania uczuć. Skutki purytańskiego wychowania, jak nazywał to, kiedy
zaczęli chodzić ze sobą na studiach.
— Stary łobuz w domu? — zapytał.
— Bill! — zaprotestowała bez większego zapału. — To mój ojciec! Jest,
odpoczywa. Nie czuje się dobrze, jak wiesz. Te kazania kosztują go wiele.
— To jest pan MacDonald — powiedział Mitchell. — Stoi na czele Programu.
— Jejku! — powiedziała Judyta. — Czuję się zaszczycona. Wyglądała na
naprawdę przejętą.
— A to pan Thomas — ciągnął Mitchell. — Mój szef.
— Współpracownik — sprostował Thomas.
— Judyta Jones — przedstawił Mitchell. — Moja narzeczona.
— No nie, Bill — powiedziała — to niezupełnie tak.
Rozmawiali cicho, jak spiskowcy, a głosy ich brzmiały jeszcze dziwniej z powodu
pogłosu w korytarzu. Mitchell miał niesamowite wrażenie, że gra rolę w sztuce, w
której osoby dramatu usiłują się porozumieć poprzez nie kończące się
rozbrzmiewające echem pieczary.
— Czy pani ojciec wie, że przychodzimy się z nim zobaczyć? — spytał
MacDonald.
Judyta pokręciła głową.
— Nie byłoby go tu już, gdyby wiedział. Nie lubi spotykać się z ludźmi. Nie lubi
ludzi, którzy czegoś od niego chcą, którzy chcą się z nim spierać. Twierdzi że nie ma
czasu, ale przede wszystkim tego nie lubi.
— Czy mamy tak po prostu wtargnąć do niego? — zapytał MacDonald. Judyta
spochmurniała, jakby szykując się na coś nieprzyjemnego.
— Ja panów zaanonsuję. Postarajcie się go zbytnio nie., denerwować. —
lakierowała się do drzwi, lecz nagle obróciła się ponownie. — I postarajcie się nie
zwracać na to uwagi, jeśli wyda wam się nieuprzejmy. W rzeczywistości nie Robi to
w samoobronie.
Otworzyła drzwi i wśliznęła się do pokoju, nie domykają drzwi za sobą.
— Ojcze — usłyszał ją Mitchell — jacyś ludzie przyszli zobaczyć się z tobą.

Judyta otworzyła prędko drzwi, nim jej ojciec zdążył otworzyć usta.
— To jest pan MacDonald — powiedziała. — Kieruje Programem. I pan Thomas.
Pracuje z Billem Mitchellem. Pamiętasz Billa.
Na starym metalowym krzesełku przy starej toaletce z lustrem siedział mężczyzna
równie stary z wyglądu, tak stary, że mógłby być ojcem MacDonalda, zamiast Judyty.
Włosy miał białe jak śnieg, twarz w zmarszczkach. Czarne jak u Judyty oczy
zapłonęły na widok wchodzących, po czym ogień zgasł w nich, jak gdyby
zatrzaśnięto przed nimi drzwi, i starzec spuścił wzrok.
— Pamiętam Mitchella — powiedział glos.
Był to zmęczony głos, stary, widmo owego głosu, który wypełniał stadion ponad
nimi.
— Pamiętam, że to wulgarny w mowie bluźnierca, ateista szydzący z wierzeń
innych, rozpustnik o moralności małpy. I pamiętam też, że zabroniłem ci się z nim
widywać. Nie życzę sobie też widzieć tych pozostałych…
— Panie Jones… — odezwał się MacDonald.
— Wynoście się! — rzekł stary człowiek.
— Obaj jesteśmy starymi ludźmi, panie Jones… — zaczął MacDonald.
— Jeremiaszu — rzekł starzec.
— Panie Jeremiaszu…
— Wystarczy Jeremiaszu, a Jeremiasz nie rozmawia z ateistami.
— Jestem uczonym…
— Ateistą.
— Pragnę mówić o przesłaniu.
— Usłyszałem przesłanie.
— Bezpośrednio?
— Ja usłyszałem je od Boga — powiedział ochryple. — Słyszałeś je bardziej
bezpośrednio niż ja?
— Czy usłyszał je pan, zanim zostało odebrane przez Program, czy potem? —
zapytał MacDonald.
Jeremiasz z westchnieniem opadł na oparcie.
— Żegnam pana, panie MacDonald. Chce mnie pan złapać…
— Chcę porozmawiać z panem…
— Ja mówię o przesłaniu, które nie jest pańskim przesłaniem odbieranym przez
pana za pośrednictwem fali i w formie zagadek. Przesłanie — moje przesłanie — jest
od Boga i mówi mi o pańskim przesłaniu. Czy pana przesłanie jest od Boga?
— Możliwe — powiedział MacDonald.
Jeremiasz, który właśnie odwracał się do nich plecami, znieruchomiał i spojrzał na
MacDonalda. Mitchell również.
— Ja nie wiem, od kogo ono jest — powiedział MacDonald — możliwe więc, że
od Boga.
— Ale pan tak nie uważa — rzekł Jeremiasz.
— Nie — powiedział MacDonald. — Ale nie wiem. Ja nie miałem takiego
objawienia jak pańskie. Myśl moja nie jest zamknięta, a pańska?
— Nie jest zamknięta myśl, która jest otwarta dla prawdy, nie dla fałszu — rzekł
Jeremiasz. — Więc nie odczytaliście waszego przesłania?
— Nie — przyznał MacDonald. — Ale odczytamy.
— Kiedy je odczytacie — rzekł Jeremiasz odprawiając ich — wówczas przyjdźcie
porozmawiać ze mną, jeśli musicie.
— Ale jeśli… kiedy… odczytamy, gdybym przysłał po pana, przybędzie pan?
Czarne źrenice Jeremiasza zaglądały MacDonaldowi w oczy.
— Przed ogłoszeniem tego reszcie świata?
— Tak.
— Przybędę. — Blada dłoń uniosła się, by wesprzeć głowę, która opadała jej na
spotkanie. Kiedy przybysze nie ruszyli się, Jeremiasz poniósł wzrok.
— Czego chcecie ode mnie? — spytał ze znużeniem.
— Pana publiczne nabożeństwa podburzają ludzi przeciwko Programowi —
powiedział MacDonald.
Zamigotały przysypane ognie w czarnych oczach.
— Głoszę prawdę.
— Pana prawda stwarza atmosferę, w której ludzie mogą zamknąć Program, nie
pozwolić nam odczytać przesłania, powstrzymać nas od dalszego nasłuchu.
— Głoszę prawdę — rzekł Jeremiasz. — Jesteśmy sami. Nic tego nie odmieni. To,
co się będzie działo, kiedy ludzie poznają prawdę, jest w ręku Boga
— Lecz skoro przesłanie jest od Boga, przesłanie dla nas wszystkich, nie tylko dla
pana, to czy nie powinno się go odczytać? I wysłuchać dalszych?
Długa twarz Jeremiasza wydłużyła się.
— Przesłanie może pochodzić od szatana.
— W swoim kazaniu powiedział pan, że pochodzi od Boga.
— Taka jest prawda — rzekł Jeremiasz. — Jednak szatan potrafi zwieść nawet
tych, którzy słuchają Boga. — Przezroczystą dłonią podparł w zamyśleniu
podbródek. — Mogę się myiić — rzekł.
MacDonald postępując pół kroku w stronę Jeremiasza rozpoczął gest, który
zatrzymał w pół drogi.
— Jeśli zmieni pan teraz swoją interpretację, wywoła to tylko zamieszanie wśród
wiernych. Dajcie nam szansę odczytać przesłanie. Nie proszę, aby zaprzestał pan
głosić prawdę, jak pan widzi, lecz żeby pan przynajmniej nie podjudzał swoich
wyznawców przeciwko Programowi.
Jeremiasz spoglądał na jego zawisłą w powietrzu dłoń, dopóki MacDonald jej nie
opuścił.
— Co macie nadzieję odczytać? Głosy?
— Głosy lat trzydziestych? — MacDonald pokręcił głową. — Wszystkie te urywki
programów radiowych z tamtych lat, retransmitowane do nas z kierunku Capelli, są
jedynie wymachiwaniem ręką, gestem dla zwrócenia uwagi.
— Zatem gdzie jest przesłanie?
— Nie mamy absolutnej pewności. Sądzimy, że w impulsach zakłóceń
atmosferycznych pomiędzy głosami. Po zwolnieniu, odfiltrowaniu szumów i
rzeczywistych zakłóceń brzmi to jak prawdziwe przesłanie — kropki i cisza,”kropki i
cisza.
Jeremiasz nie wyglądał na przekonanego.
— W kropkach i w ciszy mogliście odczytać, co wam się żywnie podobało.
— Nie odczytaliśmy. Jeszcze nie. Próbujemy. Komputery pracują nad tym,
próbując znaleźć jakiś logiczny porządek. Dojdziemy do tego. To tylko kwestia
czasu. Tego nam właśnie trzeba: czasu.
— Niczego nie mogę obiecać — rzekł Jeremiasz.
— Pana pierwszego zawiadomimy.
— Niczego nie mogę obiecać — powtórzył Jeremiasz, lecz tym razem zabrzmiało
to jak obietnica. — Zostawcie mnie teraz w spokoju. Poczekaj, Judyto! Nie wolno ci
się więcej widywać z tym człowiekiem — wskazał na Mitchella. — Powiedziałem ci
to przedtem i mówię ci to teraz. Musisz wybrać między nami. Jeśli wybierzesz jego,
jeśli wybierzesz nieposłuszeństwo wobec mnie, wówczas ja nie chcę cię więcej
widzieć.
— Do diabła! — Mitchell wystąpił naprzód. Zatrzymała go Judyta.
— Idź już, Bill. — Wyszła z nimi za drzwi. — Nie zobaczę się z tobą więcej, Bill,
nie sam na sam.
— Jesteś mi potrzebna — powiedział Mitchell. — Mieliśmy plany…
— Jestem jemu potrzebna — rzekła Judyta. — Jest stary. Schorowany. Nie umie
postępować z ludźmi.
Zniknęła za drzwiami.
— Cóż za dziwna kombinacja — odezwał się Thomas. — Potrafi sprawić, żeby
tysiące uwierzyły w jego rozmowy z Bogiem, a nie potrafi rozmawiać z drugim
człowiekiem tak, żeby go nie odepchnąć, nie odrzucić porozumienia.
— Powinieneś starać się go zrozumieć, Bill — powiedział łagodnie MacDonald.
— On na swój sposób prosi o zrozumienie. Prosi o pomoc. A wy dwaj jesteście
bardzo do siebie podobni.
— Do diabła z nim! — warknął Mitchell, z duszą wypełnioną wstrętem do rasy
ludzkiej. — Do diabła ze wszystkimi! — Rozejrzał się wokół siebie. — No, prawie ze
wszystkimi — powiedział.

Taksówka bezgłośnie sunęła wśród samochodów w kierunku lotniska.


— Odwaliliście kawał dobrej roboty — powiedział MacDonald siedzący pomiędzy
Thomasem a Mitchellem.
— Ha! — prychnął Thomas.
MacDonald podniósł dłoń dla podkreślenia swej szczerości.
— Mówię serio. Ty i Bill, i pozostali, wasze artykuły, publikacje, wywiady,
programy i cała reszta technik przekazu zdobyliście powszechną akceptację
Programu. Nie, nie tylko akceptację — entuzjazm. Wiadomość, że odebraliśmy
przesłanie od rozumnych istot żyjących na planecie, która przypuszczalnie krąży
wokół jednego z bliźniaczych słońc Capelli, została przyjęta bez niedowierzania, z
podnieceniem, lecz bez paniki. Nie wiem, jak można by to było zrobić lepiej.
— Ja wiem — rzekł Mitchell.
— Stawiasz sobie zbyt wygórowane cele — odparł MacDonald. — W końcu przez
pięćdziesiąt lat dziewięć osób z dziesięciu nigdy nie słyszało o Programie, zaś ci, co
słyszeli, w większości uważali, że ta zmarnowany czas i trud. I przez pięćdziesiąt lat
specjaliści przepowiadali, że ludzie wpadną w histerię, kiedy przedstawi im się
dowód istnienia we wszechświecie innych rozumnych istot.
— Specjaliści! — rzucił Thomas.
MacDonald pokręcił ze śmiechem głową.
— No dobrze, dżentelmeni, pozwólcie sobie łaskawie przypisać zasługę
przypomnienia radia.
Wychylił się do przodu i pstryknął gałką. Muzyka wypełniła taksówkę, najpierw
coś z aktualnie przywróconej do łask muzyki folk, następnie muzyka taneczna z lat
trzydziestych. Po chwili ucichła i zastąpiły ją nowe dźwięki : atmosferycznych oraz
strzępy programów… Mitchell wyciągnął rękę do gałki.
— Też mi osiągnięcie — rzekł.
Thomas powstrzymał jego dłoń.
— Zaczekaj!
TRZASKI zmów wieczorny paciorek — leciało z radia. — STUKSTUK muzyka
TRZASKISTUK o mało nie stuknął mnie zderzakiem STUKTRZASKITRZASKI tu
mówi rochest TRZASKISTUK muzyka TRZASKI STUKSTUKSTUK idol
popołudniówek larry STUKSTUK muzyka: aurevoir miłe TRZASKITRZASKI
teatrzyk na STUKSTUKTRZASKI ciekawostka dla oka TRZASKISTUK muzyka
STUKSTUKSTUK kto wie, jakie zło STUKTRZASKISTUK…
— To właśnie to? — odezwał się Mitchell. — Przesłanie? Znajdował dziwnego
rodzaju pewność w słabej jakości odbioru.
— Fragment — powiedział Thomas.
Głos miał trochę drżący — pomyślał Mitchell — jakby przeżywał powtórnie ów
moment w Puerto Rico, gdy usłyszał to po raz pierwszy, kiedy to ze sceptycznego
specjalisty od brudnej roboty zamierzającego pogrzebać Program zmienił się w
oddanego Programowi bojownika, przyjmując na siebie misję przekonania
przeróżnych odłamów społeczeństwa, że przesłanie jest prawdziwe, że jest korzystne,
że nie ma się czego bać. Przyjaciele nie dowierzali tej jego przemianie, nie uwierzyli
od razu, lecz później oni również wysłuchawszy przesłania i George’a zgodzili się
pomagać. Mitchell przystał w pierwszym miesiącu.
— Są to głosy przeszłości i teraźniejszości — oznajmił spiker w radiu. — Są to
głosy gwiazd. Usłyszeliśmy fragment przesłania odbieranego z Capelli, czterdzieści
pięć lat świetlnych od Ziemi. Jeśli ktoś ma pomysł, jak odszyfrować to przesłanie,
proszę pisać na adres Robert MacDonald, Program, Arecibo, Puerto Rico. A teraz
kolejny epizod historii, która rozpoczęła się dziewięćdziesiąt lat temu…
Głos zamilkł i pojawiła się osobliwa muzyka, stopniowo wyciszana, a potem
głęboki bas zapytał:
— „Kto wie, jakie zło czai się w sercach ludzi?”
Muzyka powróciła i znów zanikła.
— Noc wie…
Thomas wyłączył radio.
— Genialny pomysł — powiedział MacDonald — tylko nie mam pojęcia, jak my
odpowiemy na te wszystkie listy.
— Żadnej godnej uwagi wskazówki? — spytał Thomas.
MacDonald pokręcił głową.
— Jak dotąd nie. Ale kto wie, jaki geniusz czai się w umysłach ludzi?
— Ano cóż — powiedział Thomas — niczego się nie spodziewaliśmy. Wiesz, co
ci powiem… wyślemy tam kogoś, żeby nasmarował trochę typowych odpowiedzi i
wprowadził je do waszego komputera.
— Doskonale — powiedział MacDonald.
— Co zamierzasz zrobić z Chińczykami? — spytał Thomas. — Nazwali przesłanie
kapitalistycznym spiskiem dla odwrócenia uwagi świata od amerykańskiego
imperializmu. Może powinniśmy ich byli powiadomić przed podaniem tego do
wiadomości publicznej. MacDonald wzruszył ramionami.
— Nie martw się o nich. Ich uczeni zażądali taśm.
— Rosjanie oświadczyli, że odebrali przesłanie rok wcześniej — rzekł Mitchell.
— Nie żądają taśm — powiedział MacDonald. — Pewnie sami sobie teraz
odbierają, jak już wiedzą, gdzie szukać.
Thomas westchnął.
— Obawiam się, że tylko przysparzamy ci kłopotów. MacDonald uśmiechnął się.
— „Laboga, Kmotrze Żółwiu! — goda Kmotr Lis — Patrzaj ino, nie widzioł żeś
jeszcze kłopota. Chcesz zoczyć kłopot jak amen, masz pochadzać dłużej ze mną,
człek ci ja, coby pokazał ci kłopot, ino patrzać!”*
Taksówka zatrzymała się przed dworcem lotniczym i MacDonald wyjął z licznika
swoją kartę kredytową.
— Chodźcie ze mną do stoiska z upominkami — zawołał przez ramię do swoich
towarzyszy — chcę wybrać coś dla Marii i Bobby’ego. — Kiedy zrównali się z nim
w marszu przez rozległy obszar sztucznego marmuru, rzekł: — Zmieniłem wasze
rezerwacje. Chcę, żebyście wrócili ze mną do Arecibo.
Elektryczna katapulta musiała wystrzelić kolejny odrzutowiec, bo posadzką
zatrzęsło. W chwilę później rozległo się niskie „szszszu” i cichnący grzmot.
— Mam tu parę spraw do załatwienia przed wyjazdem — powiedział Mitchell.
— Dla dobra Programu — rzekł MacDonald — uważam, że powinieneś trzymać
się z daleka od Judyty przez jakiś czas.
— I ty, i Jeremiasz — powiedział Mitchell.
— Jest prorokiem, fakt — zauważył ponuro Thomas. — I groźbą.
— Właśnie dlatego chcę, żebyście wrócili ze mną — powiedział MacDonald. —
Chcę, żebyście znów wczuli się w atmosferę Programu, w rzeczywistość i gorączkę u
progu przełomu. Jeżeli potraficie to przekazać, może zniwelujemy rosnący wpływ
Jeremiasza i jego wyznawców.
Thomas potrząsnął głową.
— Nie będziemy występować przeciwko Jeremiaszowi. Jest uczciwy, opętany
wizją jak poeta. Ma swoją własną rzeczywistość.
— To jest stary skurwiel — powiedział Mitchell.
— Fundamenty wiary tego człowieka zostały zagrożone — powiedział MacDonald
— więc przeciwdziała temu, broniąc swojego świata. Solitarianie nie mogą
współistnieć z faktem inteligentnego życia na innych planetach.
— Więc dlaczego zaprosiłeś go do Programu? — spytał Mitchell.
— Dlatego, że jest uczciwy tyleż samo, co fanatyczny — rzekł MacDonald. —
Moim zdaniem mamy równą lub trochę mniejszą szansę, że jeśli zobaczy, co robimy,
zobaczy przekład, wówczas zrozumie i zmieni zdanie.
— Lub nie zrozumie i zginie — powiedział Thomas.
— Tak — przyznał MacDonald. — Istnieje taka możliwość.
— Jak poważne jest zagrożenie dla Programu z jego strony? — spytał Mitchell.
— Najpoważniejsze od powstania Programu — odparł MacDonald. — Jest w tym
ironia losu i dziwnie jakoś pasuje to do historii Programu — że najbardziej krytyczny
moment nadchodzi w chwili, kiedy wykonał on zadanie, do którego został powołany.
Pięćdziesiąt lat bez wyników przeszło jak u pana Boga za piecem, lecz z chwilą
odbioru przesłania nasze istnienie zostało zagrożone.
Thomas roześmiał się.
— Uczeni są niebezpieczni. Przekupują cię zabawkami, a gdy zabawki okazują się
prawdziwe, zaczynają się martwić.
— Co mogą zrobić solitarianie — spytał Mitchell — poza gadaniem we własnym
gronie?
— Są potężni — powiedział MacDonald — coraz potężniejsi. Chcą zablokować
Program i wywierają nacisk na senatorów i kongresmenów. Mimo waszej dobrej
roboty, mimo tego, co nazwałem publiczną akceptacją, nadal udaje im się grać na
uczuciu pierwotnego strachu przed spotkaniem lepszego od siebie. A nie ulega
wątpliwości, że Capellanie są od nas lepsi.
— Jak to? — spytał Mitchell, wyczuwając w swoich własnych słowach nieco
ostrzejszy ton, niżby sobie życzył.
Posadzka znowu zadygotała. Stoisko z upominkami znajdowało się na wprost
przed nimi i MacDonald przebiegał już wzrokiem półki.
— Są najwyraźniej starsi i dysponują większymi możliwościami — powiedział
MacDonald. — Ich czerwone olbrzymy słoneczne są starsze od naszego słońca
miliony, a może miliardy lat, w zależności, jak twierdzą nasi astronomowie, od
wpływu masy na ewolucję gwiazdy. W każdym razie my nie jesteśmy w stanie nawet
odbierać radiowych transmisji z innych planet, nie mówiąc już o takim ich
retransmitowaniu, żeby nadawały się do ponownego odbioru na planecie, z której
pochodzą.
— „Cóż to za szczebiotka?” — na poły zaśpiewał, na poły wyskandował Thomas.
— „Pepsi—cola to jest to”.
Przebiegł go dreszcz.

MacDonald kupił dla żony nową książkę, pogodną, romantyczną opowieść o


miłości i niebezpieczeństwie na orbicie, dla syna zaś trójwymiarowy, w zmniejszonej
skali, model Ziemi z otaczającymi ją gwiazdami w promieniu pięćdziesięciu lat
świetlnych, łącznie z, jakżeby inaczej, Capellą, po czym uznawszy, że
ośmiomiesięczny niemowlak niewielki będzie miał pożytek z tego modelu,
przynajmniej przez najbliższy rok czy dwa, kupił mu olbrzymiego wypchanego
strusia. Struś był tak wielki, że musiał powędrować do bagażowego luku odrzutowca.

— Robby!
W maleńkiej poczekalni dworca lotniczego na peryferiach Arecibo Maria starała
się przybrać srogą minę i nie roześmiać na widok stojącego przed nią na długich
nogach ptaka olbrzyma.
— Cicho, już, cicho, Bobby — uspokajała płaczące w jej ramionach dziecko. —
On ci nie zrobi nic złego. Takie monstrualne ptaszysko dla dziecka! — skarciła
MacDonalda.
Mitchell pomyślał, że nigdy i nigdzie nie widział piękniejszej kobiety. Zastanawiał
się, jak musiała wyglądać w wieku dwudziestu czy nawet trzydziestu lat. W Marii i
swojej pracy miał MacDonald dwa wspaniałe powody, żeby nie wysuwać nosa poza
Arecibo.
— Dureń ze mnie — powiedział MacDonald jakby w olśnieniu. — Wychodzi po
prostu na to, że nie rozumiem własnej rodziny.
— Za to — zauważył Thomas — dobrze rozumiesz i porozumiewasz się z każdym
innym.
— E tam! — odżegnał się MaoDonald. — A Jeremiasz?
— Przynajmniej zmusiłeś go, żeby słuchał — rzekł Thomas — no i obiecał, że
przyjedzie.
Maria pojaśniała przeznaczonym dla MacDonalda uśmiechem.
— Doprawdy, Robby? Przekabaciłeś go?
— To się dopiero okaże — powiedział MacDonald. — No, chodź do mnie.
Wyciągnął ręce do rozwrzeszczanego malca. Dzieciak dał się wziąć chętnie, z
ufnością, nie patrząc mimo wszystko na wypchanego ptaka. Za chwilę przestał
wrzeszczeć, jeszcze trochę poszlochał i uspokoił się.
— No, no, Bobby — powiedział MacDonald — ty wiesz, że ojciec nie przyniósłby
ci niczego, co zrobiłoby ci krzywdę, chociaż na pewno mogłeś się tego z początku
przestraszyć. No dobrze, chodź z nami — zwrócił się do strusia, patrzącego czarnymi,
nieodgadnionymi źrenicami w plastikowych oczodołach — dorośniemy do ciebie.
Wetknąwszy sobie ptaka z drugiej strony pod pachę ruszył do wyjścia, lecz nagle
zatrzymał się.
— Gdzie ja mam głowę? — zapytał Marię. — To są moi goście. Znasz George’a
naszego niewiernego Thomasa. Zaś ten drugi przystojny dżentelmen to jest Bill
Mitchell, kochanek, któremu nie sprzyjają gwiazdy.
— Witaj, George — Maria nadstawiła mu policzek do pocałowania. — Witaj, Bill
— powiedziała wyciągając dłoń. — Mam nadzieję, że gwiazdy staną się dla ciebie
tak łaskawe, jak są dla mnie.
— Nie jest aż tak źle — rzekł Mitchell, siląc się na beztroski ton. — Wie pani, jak
to jest, uparty ojciec, dziewczyna ma do wyboru on albo ja, ale i to wszystko jakoś się
ułoży.
— Wiem, że się ułoży — powiedziała Maria i na chwilę tchnęła w Mitchella swoją
pewność. — Chodźmy — rzekła — przygotuję dobrą meksykańską kolację.
Kiedy wysuwała dłoń z jego dłoni, Mitchellowi mignęła bielą blizna w poprzek jej
nadgarstka.
— Querida — pokornie odezwał się MacDonald — jedliśmy w samolocie.
— Nazywasz to jedzeniem?
— Poza tym — brnął MacDonald — my jedziemy do Programu. Mamy jeszcze
coś do zrobienia. Jutro, zanim ci dżentelmeni będą musieli lecieć z powrotem do
Nowego Jorku, możesz zrobić wystawny obiad. Zgoda?
Trochę udobruchana obdarzyła go komicznym wzruszeniem ramion i przeciągłym
„Zgoooda”.
Wsadzili torby i strusia do bagażnika samochodu. Dziecko z ulgą przyjęło
zniknięcie wypchanego ptaka i rozsiadło się wygodnie na ramieniu ojca. Maria siadła
za kierownicą. Prowadziła z wielką wprawą. Dobrze pasują do siebie — myślał
Mitchell — Maria i MacDonald… oboje piękni, oboje doskonali. Wiekowa turbina
parowa pomrukiwała błogo pod swoim daszkiem, kiedy już pod wieczór pokonywali
ciche, zielone wzgórza.
Długi był ten dzień, rozpoczęty w Nowym Jorku i via Teksas i Floryda
zakończony na Puerto Rico, i Mitchell powinien padać na nos. Był to jednak dla
niego zaczarowany wieczór. Sam nie wiedział dlaczego. Może sprawił to
portorikański spokój po przeludnionych miastach Teksasu, może uwożący ich coraz
dalej od cywilizacji samochód, może syrenie piękno żony MacDonalda, może
domowe pogaduszki tych dwojga na przednim siedzeniu. Zwykle taka sytuacja
wprawiała go w zakłopotanie, tego rodzaju rozmowy o jedzeniu i rodzinie, w których
z konieczności odgrywał rolę podsłuchiwacza, lecz teraz było jakoś inaczej. Może —
pomyślał —”ludzie nie są aż tak obrzydliwi. Zerknął na Thomasa. Nawet Thomas to
odczuwał. Ten człowiek o zszarganych nerwach, były poeta i powieściopisarz, swego
czasu dziennikarz od prania brudów, aktualnie zagorzały orędownik sprawy
Programu, beztrosko wyglądał przez okno, jak gdyby spakował wszystkie swoje
zmartwienia i odesłał je powrotną pocztą na Manhattan.
Podróż w blasku księżyca przedłużała się. Mitchell odkrył w sobie pragnienie,
żeby nigdy się nie skończyła, ta podróż poza czasem i przestrzenią, lecz po chwili
ujrzał w dole kotlinę lśniącą metalicznym odblaskiem w ciemnościach nocy. Jakiś
pająk olbrzym napracował się w tej kotlinie, zasnuwając ją kablami według
precyzyjnego matematycznego schematu, przędąc sieć do łowienia gwiazd. Dalej
natknęli się na olbrzymie ucho zwrócone do nieba, zasłuchane w szepty nocy…
Za moment samochód wtoczył się na szeroki parking rozjarzony fosforyzującym
blaskiem księżyca, zatrzymując się przed długim, niskim budynkiem z betonu.
Mitchell zamrugał. Czar rozwiał się. Rozwiewał się powoli. Wydawało mu się, kiedy
później wracał do tego myślą, że zabarwiał jego wrażenia przez cały czas pobytu na
tej wyspie.
Wysiedli z samochodu. MacDonald delikatnie złożył uśpione dziecko na siedzeniu
i przypiął je pasami. Ucałował Marię i zamruczał coś o swych planach. Thomas z
Mitchellem wyjęli swoje torby z bagażnika; MacDonald wyciągnął strusia.
— Przez jakiś czas będę trzymał go w biurze — powiedział — dopóki Bobby nie
przyzwyczai się do niego.
Pomruk samochodu ucichł w oddali. MacDonald otworzył drzwi budynku.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział, jak gdyby z portu lotniczego w Teksasie
przeszli tylko na drugą stronę ulicy.
Thomas zatrzymał się w progu i wskazał na sterowany teleskop w oddali, z wolna
obracający się na ramieniu nośnym.
— Szukacie nadal? MacDonald wzruszył ramionami.
— W końcu to, że odebraliśmy jedno przesłanie, nie oznacza, że nie ma innych, że
nasze poszukiwania są zakończone. No i mamy inżynierów dobrych w nasłuchu, ale
już nie tak dobrych w rozumieniu tego, co usłyszą — jak dotąd —, nikt z nas nie był
w tym dobry, rzecz jasna — i nie chcemy ich stracić, dopuścić do rozpadu drużyny
przed końcem gry.
Weszli do środka. Mitchell przyglądał się pomalowanemu betonowi i terakotowym
podłogom korytarzy, oświetlonych jarzeniówkami w suficie. Sądząc po ilości
samochodów na parkingu, spodziewał się tutaj dużego ruchu, ale jakoś nie był
przygotowany na taką krzątaninę. Mężczyźni przemierzali energicznie korytarze,
ściskając w dłoniach papiery, kiwając głowami MacDonaldowi, jakby nigdzie nie
wyjeżdżał, albo pogrążeni w rozmowie wcale nie zauważali Mac—Donalda i obcych.
Mijały ich też kobiety, bardziej towarzyskie, zagadując MacDonalda, pytając o
podróż, o Marię i Bobby’ego, wymieniając powitania z gośćmi. MacDonald
uśmiechnął się na widok tej sceny konsekwentnej aktywności i zacytował Horacego:
— „Fungar vice cotis, acutum
Reddere quae ferrum valet exors ipsa secandi”.
Potem powiódł ich korytarzem do otwartych drzwi.
— Tu jest nasze stanowisko nasłuchu — wyjaśnił Mitchellowi, ujmując go za
ramię i wprowadzając do środka.
Mitchellowi jakoś nie przeszkadzało to, że go prowadzą. Pomieszczenie wypełniał
sprzęt elektroniczny, komputer, urządzenia rejestrujące; pachniało ozonem. Byli tu
dwaj mężczyźni, jeden przy konsolecie pod ścianą grzebał się w przewodach, drugi
siedział w fotelu ze słuchawkami na uszach. Podniósł wzrok, pomachał im ręką i
obrócił jedną ze słuchawek ku MacDonaldowi zapraszającym gestem. MacDonald
pomachał mu w odpowiedzi i pokręcił głową.
— Do czego jest ten ptak? — zawołał słuchający. MacDonald ponownie pokręcił
głową.
— Długa historia. Później ci opowiem. Zwrócił się do Mitchella:
— Kiedy indziej wziąłbym cię do środka i pokazał, co my tu mamy. Dałbym ci
posłuchać muzyki sfer niebieskich, śpiewu nieskończoności, głosów potępieńców,
którzy nie mogą się dokrzyczeć, ale akurat teraz nie mamy czasu.
— Nie daj się na to nabrać — półserio przestrzegał go Thomas. — Już nigdy nie
będziesz sobą. To właśnie robi z nich wszystkich takich dziwaków.
— Chcesz usłyszeć przesłanie — powiedział z uśmiechem MacDonald. — Chcesz
się dowiedzieć, dlaczego biedzimy się od sześciu miesięcy i nic nie odszyfrowaliśmy?
Od sześciu miesięcy, podczas których solitarianie mobilizują siły, kongres traci
cierpliwość i roztrząsa kredyty, a wysiłki bystrych, oddanych dziennikarzy, takich jak
ty i George, idą na marne.
Mitchell potrząsnął głową.
— Masz rację — mówił MacDonald. — Nie rozszyfrowaliśmy przesłania, mimo
że powinniśmy — z tymi wszystkimi umysłami i komputerami, jakie zaprzęgliśmy do
tej roboty. Chodźcie. Pokażę wam.
Przeszli koło innych drzwi, innych sal, do których drzwi były otwarte i w których
mężczyźni i kobiety pracowali czy to przy biurkach, czy przy stołach warsztatowych,
czy pulpitach sterowniczych. Sala komputerowa znajdowała się na końcu korytarza.
Nazywano ją komputerową najwyraźniej dlatego, że komputery miała w miejsce
ścian, a podłogę tak zastawioną urządzeniami wejściowymi danych i drukarkami, że
ledwo można się było przecisnąć między nimi. W komputerowym gąszczu, jak
czarownik w otoczeniu swoich ulubionych zwierząt, zasiadał przy klawiaturze
mężczyzna w średnim wieku, z krótko przystrzyżoną, przyprószoną siwizną
czupryną.
— Cześć, Oley — powiedział MacDonald.
— Przytargałeś mi prezent — odparł czarownik.
MacDonald westchnął, wyciągnął strusia spod pachy i odstawił w odległy kąt.
— Nie, Oley, przytargałem ej gości.
Przedstawił Mitchella Olsenowi, swojemu informatykowi. Thomas poznał Olsena
wcześniej. Mitchell rozejrzał się po tych wszystkich machinach, usiłując odgadnąć,
do czego służy ta cała gromada.
— Żadnych postępów? — spytał MacDonald.
— Mamy szczęście, że się nie cofamy — rzekł Olsen.
— Zagraj swój najlepszy kawałek dla naszych gości — poprosił MacDonald.
Olsen wcisnął dwa klawisze swej klawiatury. Na monitorze przed nim pojawił
się obraz, nierówne szeregi białych cyfr na szarym tle, lecz Mitchell tylko rzucił na
nie okiem. Już za chwilę zasłuchał się w dźwięki dochodzące z ukrytych głośników
— cichy syk, potem cisza, potem jakiś szum, cisza, znowu szum. Czasami szum był
głośny, czasami cichy, to krótki, to znów przeciągły, czasami trzask, to znów terkot
albo stuk. Mitchell popatrzył na Thomasa, po czym obaj spojrzeli na MacDonalda.
— Mogę odebrać lepsze przesłania z burzy z piorunami — rzekł Mitchell.
— To pierwszy problem — powiedział MacDonald. — Część tego, co odbieramy
pomiędzy retransmisjami naszych starych programów radiowych, stanowią
zakłócenia atmosferyczne. Dochodzi wpływ odległości, przerw, zaniku sygnałów.
Sądzimy jednak, że część naszego odbioru stanowi przesłanie. Problem z tym, jak
odróżnić jedno od drugiego. Powiedz im, co próbujemy robić, Oley…
— Najpierw próbujemy oczyścić transmisję — rzekł Olsen — elektronicznie
odfiltrować szumy naturalne. Próbujemy wyeliminować wszystko, co wyraźnie —
jest przypadkowe, a następnie uszeregować zmienne wartości tego, co
problematyczne, stabilizując sygnały, wzmacniając je w razie potrzeby…
— Pokaż im, jak to wygląda po oczyszczeniu — powiedział MacDonald.
Olsen wcisnął dwa następne klawisze. Z głośników popłynęły zdecydowane serie
dźwięków i ciszy, jak brzęczyk staroświeckiego międzynarodowego kodu, tyle że bez
kresek — kropka i znowu kropka, długa cisza, a potem dalsze sześć kropek, cisza,
jeszcze siedem kropek, cisza, kropka, cisza, kropka…
Mitchell i Thomas wsłuchiwali się obaj usiłując doszukać się w tym jakiegoś
sensu, aż wreszcie popatrzyli po sobie ogłupiałym wzrokiem, jako że w żaden sposób
nie dało się odczytać przesłania za pomocą własnych uszu.
— To ma w sobie coś hipnotycznego, tak czy owak — rzekł Mitchell.
— Ale nie jest lepsze od tamtego — powiedział Thomas — i jest jakieś
nieprawdziwe. Nie brzmi prawdziwie.
Olsen wzruszył ramionami.
— Tamto pierwsze też nie. Po prostu nasze głośniki tak tylko interpretują drobne
porcje energii, które nasze radioteleskopy w przestrzeni kosmicznej odebrały
pomiędzy retransmisjami naszych własnych programów radiowych sprzed
dziewięćdziesięciu lat. Za pomocą komputerów przepisaliśmy to przesłanie na
dźwięki, które wydają się nam bardziej znajome czy więcej znaczące.
— I ciągle nie możecie tego odczytać — rzekł Thomas.
Olsen kiwnął głową.
— Ciągle mamy problemy. Próbujemy wyszukać dublowania, powtórzenia,
regularności. Nie wiemy, gdzie przesłanie się zaczyna, ani gdzie kończy, czy to jest
jedno przesłanie nadawane w kółko, czy seria przesłań. Czasami wydaje mi się, że
coś znaleźliśmy, przez jakiś czas wszystko gra, po czym rozlatuje się jak domek z
kart.
— Co na przykład? — spytał Mitchell. — Jakieś zdanie?
— W jakim języku? — odpowiedział pytaniem Olsen.
— No, może tak coś z matematyki. Na przykład jeden plus jeden równa się dwa
albo twierdzenie Pitagorasa czy coś innego.
MacDonald uśmiechnął się.
— To by się nadawało do zwrócenia naszej uwagi, pokazania, że przesłanie nadały
istoty rozumne, tylko że oni to już zrobili, nie widzicie? Za pomocą retransmisji
naszych programów radiowych.
— Jakiego rodzaju przesłanie mieli nadać, żeby cokolwiek znaczyło? — zapytał
Mitchell.
— Dźwięk i cisza — zadumał się Thomas. — Dźwięk i cisza. To musi coś
znaczyć.
— Kropki i cisza — rzekł Mitchell. — Tak właśnie Mac powiedział Jeremiaszowi
Kropki i cisza. I tak to właśnie brzmi. Kropki i żadnych kresek. Kropki i puste
miejsca.
MacDonald spojrzał bystro na Mitchella.
— Powiedz to jeszcze raz.
— Kropki i cisza. Tak właśnie powiedziałeś Jeremiaszowi.
— Nie — rzekł MacDonald. — To co było po tym.
— Kropki i żadnych kresek — powtórzył Mitchell. — Kropki i puste miejsca.
— Kropki i puste miejsca — zamyślił się MacDonald. — Co ci to przypomina,
Ołsen? Krzyżówkę? Myślisz, że…? Stara zabawka Drake’a? Wypróbujemy to —
powiedział Olsenowi. — Dla wszystkich kombinacji liczb pierwszych. Bill —
zwrócił się do Mitchella — wyślesz do Jeremiasza telegram z moim podpisem. Trzy
słowa. „Przybywaj. Przesłanie odczytane”.
— Jesteś pewny, że masz rozwiązanie? — spytał Thomas. — Nie możesz
zaczekać, aż się upewnisz?
— Czy miałeś kiedyś uczucie takiej pewności, że znasz rozwiązanie, jeszcze przed
jego sprawdzeniem, coś w rodzaju telepatycznego kontaktu?
— Tak — powiedział Thomas. — Jeremiasz też zna to uczucie. »
— A ja chcę, żeby Jeremiasz był tutaj, kiedy po raz pierwszy puścimy komputer
— rzekł MacDonald. — Wydaje mi się, że to może być bardzo ważne.
Mitchell przystanął w drzwiach.
— Nie zamierzasz sprawdzić do tego czasu? — zapytał nie wierząc własnym
uszom.
MacDonald z wolna pokręcił głową. Może być, że Thomas rozumiał MacDonalda
— pomyślał Mitchell — ale do niego MacDonald nie przemawiał.
Kiedy Jeremiasz i Judyta weszli z MacDonaldem, w pokoju było już pełno ludzi.
Obecni byli Thomas, Olsen i jeszcze kilkunastu współpracowników MacDonalda z
Programu.
Mitchell zdziwił się, gdy nadszedł telegram od Jeremiasza, który w lakoniczności
przelicytował MacDonalda o dwa słowa, „Przybywam”, a jeszcze bardziej zdziwił
się, gdy wkrótce potem nadszedł telegram od Judyty, podający godzinę przylotu.
Mitchell w życiu nie słyszał, żeby Jeremiasz gdzieś poleciał, i myślał, że on w ogóle”
nie przyjedzie.
Oczekiwanie na powrót z lotniska Maca z Jeremiaszem dłużyło się Mitchellowi; o
ile bardziej musi dłużyć się pozostałym, którzy pracowali tak długo w Programie —
myślał. Ale wszyscy byli wyjątkowo cierpliwi. Zmieniali od czasu do czasu pozycję
w trakcie oczekiwania, nikt jednak nie próbował wyjść, nikt nie nakłaniał Olsena do
wstępnej demonstracji. Może — myślał Mitchell — zostali—w sposób naturalny
wyselekcjonowani pod kątem cierpliwości przez długie lata Programu, kiedy nie
dochodzili do żadnych wyników, z wyjątkiem negatywnych. A może stanowili
szczególną grupę mężczyzn i kobiet, oddział wysokiego morale sformowany za
sprawą przywództwa MacDonalda. Mitchell nie zauważył, żeby odrzucała go ich
bliskość. Zauważył, że lubi ich każdego z osobna, a nawet wszystkich razem.
Jeremiasz wkroczył do pokoju jak arcykapłanowi przystało spowity w swoje
obrzędowe szaty, pełen rezerwy, chłodny, nieprzystępny. MacDonald podjął próbę
przedstawienia mu swojego personelu, lecz Jeremiasz odprawił go gestem dłoni.
Obrzucał uważnym spojrzeniem machiny pod ścianami i na podłodze ignorując ludzi.
Judyta podążyła za nim, kłaniając się wszystkim mijającym osobom, jak gdyby
chciała nadrobić brak ludzkich uczuć u swego ojca. Mitchella przeszedł zimny
dreszcz, kiedy ją znowu zobaczył, i zdumiewało go, dlaczego to Judyta, dlaczego
akurat ta jedna jedyna dziewczyna z miliona innych przyprawia go o taki dreszcz.
Jeremiasz zatrzymał się przed MacDonaldem, jakby tylko oni dwaj znajdowali się
w pokoju.
— Tyle trzeba tego wszystkiego, żeby odczytać jedno małe przesłanie? Od
wiernych wymaga to tylko wiary w sercu.
MacDonald uśmiechnął się.
— Cała ta aparatura jest konieczna z powodu jednej małej różnicy między nami.
Nasza wiara wymaga możliwości kopiowania wszystkich danych i wszystkich
wyników przez każdego, kto używa tej samej aparatury i stosuje te same metody. A
chociaż tyle jest wierzących serc na świecie, żadne, jak sądzę, nie odebrało
identycznego przesłania.
— To nie jest konieczne — rzekł Jeremiasz.
— Rozumiem, że pańskie kontakty są bardzo osobiste — powiedział MacDonald
— ale czy nie byłoby cudownie, gdyby ważkie przesłania odbierali wszyscy wierni?
Jeremiasz zmierzył wzrokiem MacDonalda.
Mitchell miał wrażenie, że ci dwaj mężczyźni są sami w tym pomieszczeniu i że
toczą ze sobą bój o swoje dusze. Wyciągnął rękę i ujął dłoń Judyty. Spojrzała na
niego, potem w dół na ich ręce, potem w dal, bez słowa. Ale nie zabrała dłoni, a
Mitchellowi zdawało się, że poczuł uścisk jej palców.
— Nie sprowadziłeś mnie tutaj po to, żeby drwić z mojej wiary — rzekł Jeremiasz.
— Nie — powiedział MacDonald. — żeby pokazać ci moją. Ja również miałem
objawienie. Nie porównuję go z twoim. Nie ma ono określonego źródła. Jest
wewnętrzną pewnością, która z nieśmiałej myśli przerodziła się w śmiałe
przekonanie, że istnieje we wszechświecie inne życie, że udowodnienie jego istnienia
jest najpiękniejszą rzeczą, jakiej człowiek może dokonać, że porozumienie się z
innymi istotami przemieni ten bezmiar, to niepojęte miejsce, w którym żyje człowiek,
ten nieprzebyty czarny las w bardziej przyjazne, szczęśliwsze, cudowniejsze,
ciekawsze i świętsze miejsce bytowania.
Mitchell rozejrzał się po twarzach ludzi w pokoju. Wpatrywali się w MacDonalda i
Mitchell odniósł wrażenie, że oni także słuchają credo MacDonalda po raz pierwszy,
że on żył tam, lecz nigdy przedtem nie wyłożył tego tak jak w tej chwili. Teraz
otwierał się przed tym nieufnym przybyszem, jakby to, czy Jeremiasz mu wierzy,
liczyło się najbardziej. Dłoń Mitchella zacisnęła się mocniej na dłoni Judyty.
Jeremiasz patrzył spode łba.
— Nie po to przebyłem szmat drogi, żeby wieść spór teologiczny — rzekł oschle.
— Ja się nie spieram — wyznał szczerze MacDonald. — I nie mieszam się do
teologii, tak jak ja to widzę, chociaż być może wkraczam na obszary uznawane za
święte dla waszej wiary. Ja usiłuję wytłumaczyć się, proszę mnie zrozumieć…
— Dlaczego? — spytał Jeremiasz.
— Dlatego, że przywiązuję wielką wagę do tego, żeby pan mnie zrozumiał —
powiedział MacDonald. — Chcę, żeby pan zrozumiał, że jestem człowiekiem dobrej
woli.
— Najbardziej niebezpieczni są ludzie dobrej woli — rzekł Jeremiasz, w
staroświeckiej, czarnej sutannie wyglądający niczym prorok — ponieważ łatwo ich
oszukać.
— Mnie niełatwo oszukać — powiedział MacDonald.
— Chcesz wierzyć. Łatwo cię oszukać. Znajdziesz to, co pragniesz znaleźć.
— Nie — zaprzeczył MacDonald — to zupełnie nie tak. Znajdę to, co znaleźć
może każdy, niezależnie od swojej wiary i pragnień, co i ty byś znalazł, gdybyś
zechciał popatrzeć i posłuchać. Ja przez cały czas usiłuję powiedzieć tylko tyle, że
bez względu na moje intencje, nadzieje i obawy moje przesłanie różni się od twego.
Można je sprawdzić. Albo brzmi tak samo dla każdego, za każdym razem, albo jest
nieprawdziwe i musi być odrzucone.
Jeremiasz wykrzywił pogardliwie usta.
— Wy nie interpretujecie? Czytacie to bezpośrednio tak, jak do was dociera?
MacDonald westchnął.
— Oczyszczamy to — przyznał. — Przyroda całego wszechświata robi sporo
szumu, coś jakby szum wielkiego miasta, więc musimy to odfiltrować.
Jeremiasz uśmiechnął się.
— Mamy metody — mówił MacDonald. — Sprawdzalne metody. Skuteczne. No i
jest jeszcze sprawa samego sygnału. Trzeba go zidentyfikować, zanalizować.
Jeremiasz kiwnął głową.
— A potem?
— A potem — wyznał MacDonald — musimy zinterpretować przesłanie. Rozumie
pan, że sprawa nie jest prosta, gdyż przesłanie przybywa z bardzo daleka, z tak
daleka, że trzeba czterdziestu pięciu lat, żeby sygnał do nas dotarł, no i wysyła go
obcy umysł.
— Zatem nigdy nie odczytacie waszego przesłania — rzekł Jeremiasz — albo
odczytacie w nim, co tylko zechcecie, gdyż porozumienie między obcymi umysłami
jest niemożliwe.
— A człowiek i Bóg?
— Człowiek jest stworzony na obraz Boga — rzekł Jeremiasz. Gestem MacDonald
wyraził rezygnację, ale mówił dalej:
— Obce umysły niemało mają wspólnego, mają inteligencję i naturalny
wszechświat. Wszędzie we wszechświecie materia reaguje w ten sam sposób, tworząc
te same elementy, które łączą się wszędzie w ten sam sposób tworząc cząsteczki,
występują te same źródła energii, wszystko podlega tym samym prawom fizyki.
Wszędzie żywe istoty muszą sobie radzić ze środowiskiem naturalnym, stosując te
same podstawowe metody dla zaspokojenia tych samych podstawowych—potrzeb. I
jeśli porozumiewają się między sobą na różne sposoby, to znajdą możliwość
porównania doznań różnych rozumnych istot, i jeśli podejmą próbę porozumienia się
z innymi planetami, odwołają się do owych wspólnych doznań: pomiarów,
matematyki, wrażeń zmysłowych, wyobrażeń, abstrakcji…
— Wiary? — spytał Jeremiasz. Judyta mocno ścisnęła dłoń Mitchella.
— Niewykluczone… — zaczął MacDonald.
— Proszę nie traktować mnie protekcjonalnie — wtrącił Jeremiasz.
— Ale nie wiedzielibyśmy, jak odmalować wiarę — dokończył MacDonald bez
żadnej przerwy.
Jeremiasz poruszył się niecierpliwie.
— Wierzę, że jest pan szczery. Może oszukany, lecz szczery. Pokażcie mi to, z
powodu czego sprowadziliście mnie tutaj, i dajcie mi wrócić do mojej świątyni.
— Dobrze — powiedział MacDonald. Sprawiał wrażenie pokonanego.
Mitchellowi zrobiło się go żal, ale mógł mu z góry powiedzieć, że wszelkie próby
przekonania Jeremiasza spełzną na niczym. W przeszłości Mitchell próbował nazbyt
często. Jeremiasz był niewzruszony. Jak można przekonać fanatyka?
— Chciałbym tylko, żeby pan zrozumiał, cośmy zrobili — ciągnął MacDonald —
żeby zrozumiały był dla pana końcowy rezultat podany przez komputer. Olsen?
— Nieustannie poszukiwaliśmy logicznych porządków w odbieranych przez nas
krótkich impulsach energii — rozpoczął Olsen.
— Pan mi powie! — rzekł Jeremiasz do MacDonalda. MacDonald wzruszył
ramionami.
— Kropki i cisza. Tak panu powiedziałem. Kropki i cisza. A potem obecny tu Bill
powiedział „kropki i puste miejsca” i coś nam wpadło do głowy. Być może ci z
Capelli spróbowali nadać nam wizualne przesłanie, z dźwiękami w miejsce czarnych
kropek i momentami ciszy w miejsce białych powierzchni. Frank Drake zwrócił
uwagę na taką możliwość z górą pięćdziesiąt lat temu. Nadał do uczonej braci
wiadomość złożoną z szeregów jedynek i zer, a jego koledzy zbudowali z tego obraz.
Może winniśmy pomyśleć o tym wcześniej. Usprawiedliwia nas, jak sądzę to, że nie
mieliśmy równiutkiego rządku znaków binarnych; zamiast nich mieliśmy kropki i
długie okresy ciszy, i nie byliśmy pewni, kiedy przesłanie się zaczyna, ani kiedy się
kończy. Sądzę, że teraz nam się uda. Wydaliśmy komputerowi polecenie, żeby
naniósł przesłanie na siatkę współrzędnych prostokątnych, utworzonych z liczb
pierwszych, rozdzielając ciszę na sygnały tej samej długości co kropki, jakby włączał
i wyłączał przełącznik.
— Albo jak komputer — wtrącił Olsen — z dwiema tylko liczbami, jedynką i
zerem.
— Jeżeli naniesiemy te sygnały jako jasne i ciemne — mówił MacDonald —
wówczas być może otrzymamy jakiś sensowny obraz.
— Być może? — spytał Jeremiasz. — Jeszcze tego nie sprawdzaliście?
— Jeszcze nie — powiedział MacDonald. — Czasami człowiek ma taką jakąś
pewność — pan nazwałby ją objawieniem — że znalazł odpowiedź. Wydaje mi się,
że ją znalazłem. Pragnąłem, aby pan zobaczył to razem z nami po raz pierwszy.
— Pan miał objawienie?
— Może. Zobaczymy.
— Nie wierzę w to — rzekł Jeremiasz, zbierając się do wyjścia. — Próbujesz mnie
oszukać. Nie ściągałbyś mnie tutaj, nie sprawdziwszy najpierw swojej teorii.
MacDonald wyciągnął rękę, jakby zamierzał go dotknąć, lecz powstrzymał się.
— Proszę zaczekać. Dotrwał pan aż dotąd. Przynajmniej proszę zobaczyć, co
mamy do pokazania.
Jeremiasz przystanął.
— Nie chcę więcej słyszeć żadnych kłamstw — rzucił ostro. — Pokażcie mi wasze
oszustwo z machiny i dajcie mi odejść.
— Na miłość boską — odezwał się ktoś spośród współpracowników MacDonalda
— skończmy z tym wreszcie. — Mówca nie panował nad swoim głosem.
Z kąta wypchany struś przyglądał się zebraniu nie odgadnionym wzrokiem. Ma —
to swoje zalety — pomyślał Mitchell — nie przejmować się, czy rozumiesz innych
albo czy inni rozumieją ciebie.
MacDonald z westchnieniem skinął głową Olsenowi. Informatyk wcisnął
sekwencję klawiszy na pulpicie przed sobą. Ruszyły taśmy na jednej z konsoli
komputera, potem na drugiej. Na ekranie przed Olsenem pojawiły się ciągi jedynek i
zer, znikneły, zostały zastąpione innymi. Nie mający końca zwój papieru zaczął
bezszelestnie spływać z drukarki przed Jeremiaszem. Kilka pierwszych siatek nie
miało sensu.
— Obłęd — mruknął Jeremiasz i ponownie ruszył do wyjścia. MacDonald
zagrodził mu drogę.
— Zaczekaj! — powtórzył. — Komputer przebiega przez małe liczby pierwsze dla
osi poziomej i pionowej, a potem na odwrót badając wszelkie kombinacje.
Komputer doszedł do dziewiętnastki, wykreślanej jako zmienna wszystkich
mniejszych liczb pierwszych, potem większych. Napięcie rosło w tym samym tempie,
co rozczarowanie. Komputer mruczał. Papier wykręcał się z drukarki. I oto zaczęło
się, jakiś zrozumiały’ wydruk, zaczęty od dołu, rozwijał się linia po linii.
— Coś jest — powiedział MacDonaid. — Popatrz!
Z kwaśną miną Jeremiasz spojrzał, po czym z rosnącym niedowierzaniem przywarł
do komputera wzrokiem.
— Ten kwadrat w rogu — powiedział MacDonald — to może być słońce. Kropki
z prawej strony. Wyglądają jak… wyglądają jak…
— Liczby binarne — powiedział Olsen.
— Ale coś jest nie tak — rzekł MacDonald.
— Czytają od prawej. Popatrz, jeden, trzy, pięć, zresztą możliwe, że w tym
przesłaniu tak zapisuje się jeden, trzy, pięć…
— Oczywiście — powiedział MacDonald z rosnącym uniesieniem w głosie —
dlaczego mielibyśmy oczekiwać, że czytają od lewej, dlaczego nie mieliby czytać od
prawej jak Japończycy albo z dołu do góry?
— To jest absurda… — zaczął Jeremiasz.
— Ale co to za symbole, z lewej strony? — zapytał MacDonald. — I na prawej
krawędzi słońca?
— Wymiary? — strzelił ktoś.
— Formuła? — podpowiedział ktoś inny.
— Słowa? — rzucił ktoś trzeci.
— Może słowa — powiedział MacDonald. — Liczby z prawej strony, drukowane
pionowo, słowa z lewej, z pionową składową. Wygląda na to, że budują słownik liczb
i słów.
— Nogi — zamruczał Jeremiasz. — Stopy.
— Tak — powiedział MacDonald. — Długie nogi i tułów, ramiona… więcej niż
jedna para ramion, a tam z prawa… co z prawa?
— Jeśli z lewej to są słowa — zauważył ktoś — to jedno z nich powtarza się trzy
razy.
— Musi być ważne — dorzucił ktoś inny. — Zdaje się, że to stworzenie wskazuje
na dwa z nich.

I nagle obraz był skończony. Olsen przycisnął klawisz. Drukarka stanęła.


Komputer stanął. W ciszy gapili się na wizerunek.
— Jeśli to w dole z lewej jest słońcem, to tam na górze z prawej jest drugie słońce
— powiedział ktoś. — Oczywiście. Dwa słońca. Capella.
— A pod nim ten układ kropek — rzekł MacDonald… — jakaś duża planeta,
pewnie superplaneta, z czterema satelitami, w tym dwa większe, pewnie wielkości
Ziemi, i to stworzenie wskazuje na jednego z nich jednym ze swoich czterech ramion.
— Nie ramion — wymruczał Jeremiasz. — JDwa są skrzydłami.
— A co to takiego na jego głowie? — spytał ktoś.
Jeremiasz złożył przed sobą dłonie i opuścił ku nim twarz; oczy miał zamknięte.
— Wybacz mi — rzekł. — Wybacz mi, że wątpiłem. To jest przesłanie od Boga.
— Co on wygaduje? — Mitchell zwrócił się do Thomasa.
— Cicho! — szepnął Thomas.
Wszyscy cichli po kolei, ich uwagi zamierały jedna po drugiej, aż w pokoju raz
jeszcze zapanowała cisza. Jeremiasz podniósł wreszcie głowę znad złożonych dłoni.
— Nie będę stał na twojej drodze — rzekł do MacDonalda. — Powiem moim
wiernym, że widziałem przesłanie i że przesłanie jest od Boga. Nie wiem, co ono
mówi, ale to jedno wiem. Od was zależy, czy odczytacie je do końca.
— Jestem równie jak ty zaskoczony — powiedział MacDonald.
— W to wierzę. Nie wyszłoby tak, gdybyś wszystko zaplanował. To jest anioł. Ma
aureolę.
— Aureolę — powtórzył jak echo Mitchell.
— Może to być hełm — łagodnie powiedział MacDonald. — Albo, słuchawki.
Albo ptak z dużą głową.
— Spekulujcie sobie, jak wam się żywnie podoba — rzekł Jeremiasz. — Ale to
jest aureola. Jeżeli nie zaprzeczycie, że to jest anioł, spekulujcie sobie wedle woli, ja
nie zaprzeczę, że przesłanie jest od Boga, że istnieją inne istoty, które my zwiemy
aniołami.
— Nazywajcie je aniołami — powiedział MacDonald, jakby udzielał oficjalnej
zgody. — Ja nie powiem, że jesteście w błędzie. Wiele jest tu domysłów, mało czego
możemy być pewni.
— Chodźmy, Judyto — rzekł Jeremiasz.
— Ojcze — powiedziała Judyta — Bill chciałby coś powiedzieć.
— Źle pana osądziłem, sir — powiedział Mitchell.
Omylił się co do starego człowieka. Który nie jest fałszywy. Stanął przed ciężkim
zadaniem powrotu z nową interpretacją przesłania dla swoich wyznawców, lecz nie
cofnął się. Ujrzał prawdę i zmienił sąd. Być może — myślał Mitchell — ja sam mylę
się co do pewnych rzeczy.
— Czułem, że byłeś niedobry dla mojej córki — rzekł Jeremiasz — że nie lubisz
ludzi.
— Zaczynam ich lubić coraz bardziej — powiedział Mitchell..
— Dobrze — rzekł Jeremiasz odchodząc w kierunku drzwi — zobaczymy.
— Zawiozę was… — zaczął Mitchell.
— Jeszcze nie — przerwała mu Judyta i ścisnąwszy jego dłoń dołączyła do ojca.
— Za jakiś czas’. Jeśli zechcesz. — I opuściła pokój w ślad za wyprostowaną
sylwetką ojca.
— Co za szczęście! — Mitchell zwrócił się do MacDonalda. — Co za niesamowite
szczęście! A może to nie było szczęście?
Thomas spojrzał na Mitchella, potem na MacDonalda. MacDonald nie odrywał
oczu od nakreślonego przez drukarkę obrazu. Nie słyszał pytania.
— Jedne) rzeczy musisz się leszcze nauczyć — powiedział Thomas do Mitchella
— że nie ma dwóch takich samych ludzi. Żeby zrozumieć Maca musisz zrozumieć, że
on by nie oszukał.
— Nawet żeby ocalić Program? — spytał z niedowierzaniem Mitchell. — Nawet
żeby zrobić wielką rzecz dla ludzkości i Capellan? Nawet żeby złamać zatwardziały
mistycyzm i ignorancję?
— Jak nic przypomina to wielkiego ptaka — mówił ktoś.
— Jeśli to ptak — rzekł ktoś inny — być może owa kropka pod jego stopami to
jajo.
— Jedno z tych trzech identycznych słów z lewej strony, o ile to słowa, jest
naprzeciwko tego jaja, o ile to jajo — odezwał się Olsen.
— Nawet — powiedział Thomas. — Nie dlatego, że nie odczuwałby pokusy,
nawet nie dlatego, żeby się bał, że go przyłapią, ale dlatego, że jest taki, jaki jest, i
dlatego, że nie może być taki, jaki jest, i jednocześnie być oszustem, i dlatego, że on
to wie.
— Popatrzcie — ktoś rzekł — te dwa słońca są różne.
MacDonald nie ruszył się z miejsca, skąd mógł z góry patrzeć prosto na wydruk.
Wokół niego toczyła się rozmowa, lecz on jakby jej nie słyszał. Wyglądał tak, jakby
on również ujrzał anioła.
Mitchell obserwował resztę zebranych. Każdy reagował inaczej; każdy tak jak
Jeremiasz, patrzył na to samo przesłanie ale widział je w innej, sobie właściwej,
interpretacji.
Mitchell pokręcił głową i wzrok jego padł na wypchanego strusia w kącie pokoju.
Zbliżył się do ptaka i zajrzał mu w czarne źrenice.
— Ciebie jednego rozumiem tak naprawdę — powiedział. I obróciwszy się
spojrzał na pokój i na wszystkich tych ludzi skupionych wokół przesłania, i pomyślał
o tych urządzeniach i personelu, i czasie, jaki poświęcono odbiorowi. Objął wzrokiem
sterowany radioteleskop, wycelowany w nocne niebo, i wielkie sidła w dolinie
łowiące gwiezdny pył i wyobraził sobie siebie, jak wędruje przez bezmierną, ciemną
nieskończoność, sam jeden w przestrzeni przez długie lata, i zadrżał. A kto —
pomyślał z rozpaczą — zrozumie mnie?
Ruch Komputera

Życie ma swój status w materialnym wszechświecie. Jest ono elementem porządku


natury. Zajmuje wysoką pozycję w owym porządku, jako że reprezentuje
przypuszczalnie najwyższą formę zorganizowania, osiągniętą przez materię w naszym
wszechświecie. My ziemianie zajmujemy szczególnie zaszczytne miejsce jako ludzie,
ponieważ w nas, jako ludziach, materia poczęła zastanawiać się nad sobą… George
Wald, 1960–1961…

Inkarnacja jest unikalna dla tej szczególnej grupy, w której się staje, ale nie jest
unikalna w tym sensie, że nie wyklucza innych jednostkowych inkarnacji dla innych
unikalnych światów…
Człowiek nie może rościć sobie prawa zajmowania jedynego miejsca
dopuszczającego inkarnację…
Przejaw zbawczej siły w jednym miejscu oznacza, że zbawcza siła działa we
wszystkich miejscach… Paul Tillich, 1957…

Równie dobrze może się okazać, że wszechświat zrodził i będzie dalej rodził
niezliczone miliony… historii analogicznych do historii ludzkości… Próba
wyciągnięcia ostatecznych, dotyczących Boga i wszechświata konkluzji na podstawie
paru epizodów historii dziejącej się na naszej planecie, byłaby chyba aktem w
najwyższym stopniu ryzykownym, o ile w ogóle możliwym… John Macquame,
1957…’

Nasza niewiedza i uprzedzenia nie powinny powstrzymywać myśli od wybiegania


poza naszą Ziemię i naszą historię, a nawet chrześcijaństwo… Paul Tillich, 1962

Dalekie są kraje i bliskie są kraje


Gdzie Dżamble pędzą życie,
Zielone głowy mają, niebieskie ręce mają
I po morzu pływają w sicie.*
Edward Lear, 1846.

URZĄD OŚWIATY PODAŁ DZISIAJ, ŻE OGÓLNA LICZBA


ODSIADUJĄCYCH WSZELKIEGO RODZAJU KARY POZBAWIENIA
WOLNOŚCI W STANACH ZJEDNOCZONYCH W OKRESIE OSTATNICH
PIĘĆDZIESIĘCIU LAT SPADŁA O PONAD DZIEWIĘĆDZIESIĄT PROCENT.
PO ZLIKWIDOWANIU URZĘDU DO SPRAW WIĘZIENNICTWA
PIĘĆDZIESIĄT LAT TEMU ZARZĄDZANIE PROGRAMEM REHABILITACJI
PRZESTĘPCÓW POWIERZONO URZĘDOWI OŚWIATY. URZĄD
PODKREŚLIŁ, ŻE SPADEK TEN NASTĄPIŁ POMIMO OGROMNEGO
WZROSTU WSKAŹNIKA WYKRYWALNOŚCI I WYROKÓW SKAZUJĄCYCH,
GŁÓWNIE DZIĘKI NOWYM KOMPUTEROWYM METODOM INWIGILACJI,
DOCHODZENIA I DOWODOWYM. URZĄD PRZYPISUJE SPADEK LICZBY
ZATRZY— MANYCH POSTĘPOWI W DZIEDZINIE CHEMICZNYCH
ŚRODKÓW STOSOWANYCH W PROCESIE NAUCZANIA ORAZ
WZMOCNIENIU WZORÓW ZACHOWANIA I PRZEWIDUJE, ŻE WKRÓTCE
MOŻNA ZREZYGNOWAĆ Z SAMYCH OŚRODKÓW ODOSOBNIENIA NA
RZECZ SĄSIEDZKICH ANALIZ I LECZNICZYCH SANATORIÓW, PODOBNIE
JAK ROZWIĄZANY ZOSTAŁ PROBLEM NARKOMANII PRZEZ ZMIANĘ
KWALIFIKACJI PRAWNYCH I LOKALNĄ REEDUKACJĘ JAKIEŚ
TRZYDZIEŚCI LAT TEMU.

Fosforescencja w tej czerni była wyraźna. Falowała i wzbierała w ciemnościach


rytmem pulsowania galaretowatej masy. Majaczyły w niej dwa koła. Z początku
szare, uformowały się w parę czarnych, świdrujących ślepi… Ze środka masy
wystrzeliło wężowe ramię. Chłostało wokół, miękkie, kleiste, lepkie — odrażająco
wstrętne… Charlie IW. Diffin, 1930…

WIDZIAŁEŚ TEN OBRAZEK, KTÓRY OTRZYMALI ONEGDAJ Z JAKIEJŚ


GWIAZDY?
OBRAZEK? JAKI ZNOWU OBRAZEK?
NO WIESZ, TAKI JAK KRZYŻÓWKA, Z CZARNYCH I BIAŁYCH
KWADRATÓW.
NO, PRZYPOMINAM SOBIE, JAK O TYM MÓWISZ, COŚ TAKIEGO.
JAK MYŚLISZ? NAPRAWDĘ SĄ TAM LUDZIE?
LUDZIE? GDZIE?
NA TEJ GWIEŹDZIE.
MAM CI POWIEDZIEĆ, CO MYŚLĘ? MYŚLĘ, ŻE ONI TO ZWYCZAJNIE
WYKOMBINOWALI SAMI. JAK LUDZIE MOGLIBY ŻYĆ NA GWIEŹDZIE? A
GDYBY NAWET, TO JAK MOGLIBY NAM PRZYSŁAĆ KUPĘ CZARNYCH I
BIAŁYCH KWADRACIKÓW?
NO…

WYKORZYSTANIE IDEI TEATRU WIDZA W PROCESIE NAUCZANIA


OKRZYKNIĘTE ZOSTAŁO WYBITNYM OSIĄGNIĘCIEM PRZEZ
NAUCZYCIELI, KTÓRZY PRZEBADALI EKSPERYMETALNE DANE Z
URZĄDZEŃ ZAINSTALOWANYCH W SZKOŁACH NA TERENIE
BROOKLYNU, TOPEKI, KANSAS, MONTGOMERY, ALABAMY I
KALIFORNIJSKIEGO OAKLAND…

Istotną cechą Świata Zintegrowanego jest powszechna i popularna światowa


organizacja do spraw postępu i dobrobytu oraz podporządkowanie ideologii i polityki
pragmatyzmowi…
Do roku dwutysięcznego można by zgromadzić wielkie sumy kapitału w krajach
nie rozwiniętych. Jeśli założyć, że potrzeba około czterech dolarów kapitału na jeden
dolar dochodu na głowę ludności, to jeden bilion dodatkowego kapitału wystarczy do
zwiększenia dochodu jednego miliarda ludzi o dodatkowe dwieście pięćdziesiąt
dolarów na głowę (ponad oczekiwany bez tej pomocy dochód rzędu stu — trzystu
dolarów). W ten sposób można by około roku dwutysięcznego dysponować
wystarczającą ilością kapitału na osiągnięcie w większości nie rozwiniętych krajów
dochodu ponad pięciuset dolarów, a we wszystkich od ponad trzystu do pięciuset
dolarów na głowę ludności… Herman Kahn i Anthony J Wiener, 1967…

MGŁAWICA…
MGŁAWICOWY…
MGŁAWICOWOŚĆ…
KULISTA MGŁAWICA CEFEUSZA
PIERŚCIENIOWA MGŁAWICA LUTNI
CIRRUSOWA MGŁAWICA ŁABĘDZIA
ORAZ NGC 3242 WĘŻA WODNEGO…
TROISTA MGŁAWICA STRZELCA
MGŁAWICA SOWY W WIELKIEJ NIEDŹWIEDZICY
MGŁAWICA KRABA W BYKU
ORAZ MGŁAWICOWA GROMADA M16 W WĘŻU…
PLANETARNA…
ROZPRASZAJĄCA…
CIEMNA…
MGŁAWICA KOŃSKI ŁEB W ORIONIE
STOŻKOWA MGŁAWICA W JEDNOROŻCU
MGŁAWICA LAGUNA W STRZELCU
ORAZ PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKA MGŁAWICA W ŁABĘDZIU…
MGŁAWICA WOREK WĘGLA W KRZYŻU POŁUDNIA
MGŁAWICA PODKOWA W STRZELCU
MGŁAWICA TARANTULA W WIELKIM OBŁOKU MAGELLANA
ORAZ SPIRALNA MGŁAWICA PLANETARNA W WODNIKU…
GAZ…
PYŁ…
WYBUCH…

HOLOWIZACJA STAŁA SIĘ FAKTEM. GENERAL ELECTRIC POKAZAŁA


DZIŚ PIERWSZY UŻYTKOWY MODEL HOLOWIZORA NA WYSTAWIE
NOWYCH PRODUKTÓW W MADISON SQUARE GARDEN. NIE ZDRADZONO
JESZCZE CENY, LECZ TRZEBA SIĘ SPODZIEWAĆ, ŻE WYNIESIE
KILKADZIESIĄT TYSIĘCY DOLARÓW, I TYLKO RZĄD ORAZ PRZEMYSŁ
BĘDĄ SOBIE MOGŁY NA NIĄ POZWOLIĆ W PIERWSZYM ROKU. Z
CZASEM, JAK UCZY HISTORIA, NASTĄPI GWAŁTOWNY SPADEK CENY I
STAREGO TYPU TELEWIZJA WYJDZIE Z UŻYCIA. NIEWĄTPLIWIE
DZISIEJSZA WYSTAWA ZAPIERA DECH W PIERSIACH, A
TRÓJWYMIAROWY OBRAZ I BRAK ODBIORNIKA — JAK TO SIĘ ROBI,
CIĄGLE JEST HANDLOWĄ TAJEMNICĄ — BIJE NA GŁOWĘ KAŻDY
ZNANY DO TEJ PORY SYSTEM PROJEKCYJNY…

Dzieje rasy ludzkiej to nieustanna walka o wyrwanie się z ciemności ku światłu.


Przeto bezcelowa jest dyskusja o pożytkach wiedzy — człowiek pragnie wiedzieć, a
kiedy pragnąć przestaje, przestaje być człowiekiem… Fridi Jof Ansen, początek
dwudziestego stulecia…

Kontakt z inną planetą z miejsca przedłuża średnią życia cywilizacji, albowiem


dzięki wiedzy, że inni przetrwali zawieruchę, i być może dzięki wskazówkom, jak
tego dokonali, nowy członek galaktycznej wspólnoty będzie w stanie lepiej
rozwiązywać własne problemy… Sebastian Von Hoerner, 1961…

Choćby tylko radiów y kontakt z wyżej stojącą cywilizacją prowadziłby do


nieobliczalnych wstrząsów… Komisja Prognoz Długoterminowych NASA, 1960…

Antropologiczne archiwa pełne są przykładów cywilizacji pewnych swego miejsca


na świecie, które rozpadły się w zetknięciu z nie znanymi im uprzednio cywilizacjami
wyznającymi odmienne idee i odmienne style życia, te zaś, które przeżyły takie
doświadczenie, dokonały, tego na ogół za cenę zmiany swoich wartości, postaw i
zachowań.
Ponieważ inteligentne życie w każdej chwili może zostać odkryte za pomocą
prowadzonych aktualnie badań radioteleskopowych i ponieważ nie da się obecnie
przewidzieć skutków takiego odkrycia z powodu naszej ograniczonej znajomości
zachowań w warunkach choćby zbliżonych do takich niecodziennych okoliczności,
zaleca się dwa obszary badań:
1. Badania bieżące, żeby określić emocjonalne oraz intelektualne zrozumienie i
postawy, a także stopniowe ich zmiany w razie potrzeby, w związku z możliwością i
skutkami odkrycia inteligentnego życia pozaziemskiego.
2. Historyczne i empiryczne badania zachowań społeczności oraz ich przywódców
w momentach konfrontacji z niezwykłymi i nieznanymi zjawiskami bądź społecznym
wrzeniem… Komisja Prognoz Długoterminowych NASA, 1960…

Gdyby tak dwie lub więcej stabilnych cywilizacji nawiązało gdzieś kontakt, kto
wie, czy nie zapoczątkowałoby to łańcuchowej reakcji wyszukiwania i ratowania
nowych cywilizacji, zanim ulegną one samozagładzie. Tych, którzy przeżyli
ekscytującą przygodę rozmów z inną planetą, zapewne natchnęłoby to wolą
uporczywych i długotrwałych działań na rzecz rozszerzenia kosmicznej siatki
mądrości… Sebastian Von Hoerner, 1961…

Tego rodzaju badania winny uwzględniać reakcje społeczne na dawne


mistyfikacje, jak epizody z „latającymi talerzami”, i zajścia podobne tym, jakie
towarzyszyły słuchowisku o inwazji Marsjan. Winny decydować o sposobach
informowania opinii publicznej o takim spotkaniu bądź ukryciu tej informacji, jeśli
uzna się to za wskazane. Cała ta sprawa może mieć przełomowy wpływ na stosunki
międzynarodowe, gdyż odkrycie obcych istot umocni zapewne poczucie solidarności
wszystkich ludzi w oparciu o tożsamość człowieka albo odwieczne założenie, że
każdy obcy jest wrogiem… Komisja Prognoz Długoterminowych NASA, 1960…

PITTSBURGH: PEWIEN MĘŻCZYZNA WRÓCIWSZY DO DOMU W


ŚRODKU SŁUCHOWISKA ZASTAŁ ŻONĘ Z BUTELKĄ TRUCIZNY W DŁONI.
WOLĘ UMRZEĆ TAK — KRZYCZAŁA — NIŻ TAK JAK ONI!
SAN FRANCISCO: JAKIŚ ROZHISTERYZOWANY CZŁOWIEK
ZADZWONIŁ NA POSTERUNEK POLICJI W OAKLAND WOŁAJĄC:
NA BOGA! GDZIE MAM SIĘ STAWIĆ POD BRONIĄ? MUSIMY
ZATRZYMAĆ TĘ POTWORNOŚĆ!
BREVARD, PÓŁNOCNA KAROLINA: PIĘCIORO STUDENTÓW7
MIEJSCOWEGO UNIWERSYTETU ZEMDLAŁO. TEREN UCZELNI
OGARNĘŁA NA PÓŁ GODZINY PANIKA — WIELU STUDENTÓW
SZTURMOWAŁO TELEFONY, WYDZWANIAJĄC DO RODZICÓW, ŻEBY PO
NICH PRZYJECHALI.
INDIANAPOLIS: KOBIETA WPADŁA Z KRZYKIEM DO KOŚCIOŁA:
NOWY JORK W GRUZACH, TO KONIEC ŚWIATA. MOŻECIE RÓWNIE
DOBRZE IŚĆ UMIERAĆ DO DOMÓW. PRZED CHWILĄ SŁYSZAŁAM TO W
RADIU”.
NABOŻEŃSTWO PRZERWANO NATYCHMIAST.
— ATLANTA: REDAKCJE GAZET ZASYPANE DONIESIENIAMI
SŁUCHACZY Z POŁUDNIOWEGO ZACHODU O UPADKU JAKIEJŚ
PLANETOIDY NA NEW JERSEY, O POTWORACH, O BÓG WIE CZYM
JESZCZE I O ZABITYCH W LICZBIE OD CZTERDZIESTU DO SIEDMIU
TYSIĘCY.
BOSTON: PEWNA KOBIETA POWIADOMIŁA „BOSTON GLOBE”, ŻE
WIDZI ŁUNĘ POŻARU I ŻE ONA WRAZ Z WIELOMA SĄSIADAMI UCIEKAJĄ
Z DOMÓW.
KANSAS CITY: ANONIMOWY ROZMÓWCA POWTEDZIAŁ PRZEZ
TELEFON, ŻE WTAKOWAŁ WSZYSTKIE „DZIECIAKI DO SAMOCHODU,
ZATANKOWAŁ WÓZ DO PEŁNA I JEDZIE GDZIEKOLWIEK, GDZIE JEST
BEZPIECZNIE. PYTAŁ, GDZIE JEST BEZPIECZNIE.

Panie i panowie, tu mówi sam Orson Welles. Zapewniam was, że „Wojna


światów” miała być i jest niczym innym, jak tylko sobotnią propozycją rozrywkową
we własnej wersji radiowej Teatru Merkury: przebieramy się w prześcieradło,
chowamy za rogiem i wyskakujemy na przechodnia krzycząc „akuku!!!”…

Słońca złote noże


rąbią ręce moje.
Gruz kosmicznych świątyń
zgina plecy moje.
Światłość nas porzuca.
Ziemia ściąga
w mroczny ciemności wschód,
gdzie horyzont ginie
i serca nam toną od dziur
wywierconych oczami przerażonych gwiazd.
Kirby Congdon, 1970…*

NAJWIĘKSZYM FILMOWYM PRZEBOJEM TEGO ROKU — PISZE „DAILY


VARIETY” — JEST OBRAZ „POD DWOJGIEM” SŁOŃC”, NAJNOWSZA
ZŁOTA KURA, KTÓRA PRZYNIOSŁA STO MILIONÓW NA CZYSTO PLUS
WPŁYWY ZA SPRZEDAŻ PRAWA TELEWIZJI, CZY HOLOWIZJI, JEŚLI
PRODUCENCI ZDECYDUJĄ SIĘ NA ZWŁOKĘ DLA PODBICIA CENY I
POCZEKAJĄ DO UPOWSZECHNIENIA TEJ NOWOŚCI, A PONADTO
PRZYJDĄ JESZCZE ZYSKI ZE SPRZEDAŻY CAPELLAŃSKICH ZABAWEK,
MASEK, HEŁMÓW, KOSZULEK I URZĄDZEŃ ŁĄCZNOŚCI
MIĘDZYGWIEZDNEJ.

Interesujące nas istoty muszą posiadać zdolność poruszania się z miejsca na


miejsce i wytwarzania przedmiotów. To znaczy muszą mieć coś na kształt dłoni i
stóp. Muszą mieć zmysły takie jak wzrok, dotyk i słuch, aczkolwiek zmysły
rozwinięte na danej planecie będą określone przez jej środowisko naturalne…
Stworzenia spełniające te warunki mogą okazywać niewielkie podobieństwo do
człowieka…Walter Sullivan, 1964…

Mogą być błękitnymi kulami z tuzinem macek… Philip Morrison, 1960…

Semantycy bez wątpienia trafnie odgadli tajniki obcej psychologii, jako że nie
uczyniono żadnego wrogiego kroku przeciwko machinie. Tubylcy rozłożyli się wokół
niej i obserwowali bacznie, z rzadka wymieniając między sobą powściągliwe gesty.
Zesztywnieli, kiedy następna scena rozbłysła przed ich oczami. Był to obrazek
przedstawiający ziemską rodzinę z dwojgiem dzieci. Stewartowi przyszło na myśl, że
ta fotografia, którą trzymał przy swojej koi, będzie najlepszym sposobem przekazania
idei pokojowego usposobienia ludzi… Robertson Osborne, 1949…
4
Andrew White — 2028
Że na darmo przybyłem, powiedz im,
Że dotrzymałem słowa — rzekł…

Gabinet był wielki. Zbyt wielki — myślał Andrew White. Dobre dwadzieścia
jardów błękitnego, krótko strzyżonego dywanu z wizerunkiem foki aż do rzeźbionych
białych drzwi, przez które wchodzili goście — był większy niż całe mieszkanie, w
którym White przyszedł na świat, i przekraczając te drzwi ludzie kurczyli się, jak
Alicja w Krainie Czarów. Niewątpliwie o to właśnie chodziło. Przestrzeń jest miarą
ważności. A któż jest ważniejszy od prezydenta Stanów Zjednoczonych?
Każdy — myślał White. Prezydent Stanów Zjednoczonych jest człowiekiem
samotnym — zaczął sobie komponować w głowie. — Bierze na swoje barki cały
ciężar samotności ludzi, którym służy. I jest małym człowieczkiem. Każdy obywatel
stoi wyżej od niego. On istnieje, aby podpisywać się pod decyzjami innych ludzi, aby
przyjmować na siebie, winę, kiedy coś się nie uda. Jest marionetką i kozłem ofarnym.
Bracia Amerykanie, podjąłem decyzję, nie będę ubiegał się o fotel na drugą kadencję.
Ale wiedział, że będzie. Nie uchyli się od swego obowiązku, a obowiązkiem tym
jest doprowadzenie do końca dzieła rozpoczętego przez jego poprzedników z górą
pięćdziesiąt lat temu. Dzieło nie zostało ukończone, Bóg świadkiem, że z każdym
dniem coraz trudniej mówić ludziom, co jest złe, wskazywać im, jak być powinno,
przekonywać ich, że walkę trzeba staczać co dzień od nowa, że pokój jest iluzją…
Być może — myślał — to tylko duchy tych wszystkich ludzi, którzy niegdyś
zajmowali ten fotel, nawiedzają mnie dzisiaj sprawiając, że czuję się taki mały.
Przeciągnął się w ramionach i poczuł falowanie długich gładkich mięśni pod warstwą
tłuszczu, jaką przykryło go nazbyt mnogie— stado zjedzonych na obiady kurczaków,
wiedział, że jest wielkim mężczyzną, imponującym prezydentem — dwieście dwa
centymetry od stóp po szczyt swojej afro, fizycznie równy każdemu z tych, którzy
kiedykolwiek przeszli przez te drzwi.
Być może sprawił to zapach tego miejsca, woń świeżego powietrza, nie skażona
odorami kuchni ani innych ludzi, woń papieru i atramentu, woń elektrycznych
urządzeń bezszmerowo przynoszących wiadomości i odnoszących polecenia, woń
władzy — wszystko jakże odmienne od tego, co znał w dzieciństwie, co znał w
młodości. Doleciał go zapach świeżo skoszonej trawy i odwróciwszy się plecami do
drzwi i swojego biurka, wyjrzał przez szerokie okna na zielony trawnik i obwieszone
liśćmi drzewa, na parkan i szerokie ulice za parkanem, i wysokie wieżyce
Waszyngtonu w miejsce znajomego getta, z którego tak chciał się wyrwać i na
wspominaniu którego często się teraz przyłapywał, jakby darzył je miłością, jakby
było szczęśliwym domem.
Pomyślał, jak cudownie byłoby zdjąć buty i pochodzić boso po trawie, co zwykł
robić w parku jako chłopak. Cóż to byłby za pyszny obrazek — prezydent łażący na
bosaka po trawniku Białego Domu — a wiedział, że gdyby to zrobił, obrazek ten
powielono by w stu milionach domów jak kraj długi i szeroki i zdobyłby mu głosy
wyborców. Ludziom odpowiadało to, że prezydent jest odrobinę impulsywny w
sprawach sercowych, odrobinę komiczny w sprawach domowych, odrobinę gorszy
pod jakimś względem od każdego z nich… Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Z
braku czasu. Nie miał teraz czasu na nic, co mu sprawiało przyjemność. Gdyby tak
mógł znaleźć się z powrotem w getcie, gdzie miał czas na wszystko, czas na posiłek i
sen, i zabawę, i miłość, czas, żeby być ojcem albo synem, czas na radość i urazę…
Obrócił się na dźwięk otwieranych drzwi. W progu stał John. Przystojny
mężczyzna — pomyślał White. Urodę odziedziczył po matce, wzrost po ojcu. Może
odrobinę konserwatywny w sprawach ubioru i fryzury, ale przystojny facet, mimo
wszystko.
— Dzwoni doktor MacDonald z Programu — oznajmił John. Ton miał oziębły.
Nadal rozpamiętuje rozmowę z ubiegłej nocy — pomyślał White i wreszcie pojął,
skąd bierze się jego depresja, skąd ta chęć ustąpienia, pragnienie rezygnacji.
Wszystko przez Johna.
— Któż to jest doktor MacDonald? — spytał.
— Dyrektor Programu z Puerto Rico, panie prezydencie — powiedział John. — To
ci, co nasłuchują radiokomunikacji z gwiazd, nasłuchują z górą pięćdziesiąt lat. Kilka
miesięcy ‘temu odebrali coś, co brzmiało jak przesłanie z… którejś tam gwiazdy,
zapomniałem której. Ze słów MacDonalda wynikałoby, że mają tłumaczenie.
— O Boże! — rzekł White. — Spotkałem go?
— Chyba raz czy dwa, przynajmniej na koktajlu.
White westchnął.
— Połącz go.
Miał przeczucie nadciągającej katastrofy. Być może do niej właśnie wiodło dzisiaj
to wszystko. Zimny ciężar siadł mu na żołądku, gdy zapalił się ekran pomiędzy
biurkiem a oddalonym kominkiem, nie używanym z powodu surowych ustaw
przeciwko zatruwania środowiska i jak gdyby z biurka spojrzała nań twarz
mężczyzny, który trochę już przekroczył wiek średni. Mężczyzna miał włosy
rudoblond, z nie rzucającą się w oczy siwizną, niepodobne do jego własnych, twarz
miał spokojną, cierpliwą i znużoną. White już ją gdzieś widział, rozpoznał i z miejsca
polubił, współczując temu mężczyźnie w kłopotach, obojętne jakie były, i
pohamowując się, nim zabrnął za daleko.
— Doktor MacDonald — rzekł. — Jak dobrze, że możemy znowu porozmawiać.
Co słychać w Puerto Rico?
— Panie prezydencie… — wyrzucił z siebie MacDonald, po czym opanował się i
podjął spokojniejszym tonem. — Panie prezydencie, chwila jest tak historyczna jak w
dniu pierwszej reakcji jądrowej. Chciałbym oznajmić to w jakichś godnych pamięci
potomnych słowach, ale potrafię jedynie powiedzieć, że dostaliśmy przesłanie od
innych rozumnych istot z planety krążącej wokół jednego z bliźniaczych słońc
Capelli i że mamy tłumaczenie. Nie jesteśmy sami.
— Gratuluję, doktorze MacDonald — wyrwało się bezwiednie White’owi. — Ile
osób o tym wie?
— Chcę panu powiedzieć… — zaczął MacDonald i nagle urwał. — Piętnaście —
powiedział. — Może dwadzieścia.
— Wszyscy są tam na miejscu? — spytał White.
— Porozchodzili się.
— Może pan ściągnąć ich z powrotem? Natychmiast?
— Wszystkich, z wyjątkiem Jeremiasza i jego córki. Odjechali przed kilkoma
minutami.
— Jeremiasz, ten duszpasterz solitarian? — spytał White. — Co on tam robił?
MacDonald zamrugał oczami.
— Jego wrogi stosunek do Programu poważnie nam zagrażał. Po obejrzeniu, jak
tłumaczenie przesłania schodzi z drukarki komputera, nie ma już w nim tej wrogości.
Panie prezydencie, to przesłanie…
— Ściągnijcie go z powrotem do siebie — rzekł White. — Nie wolno mu puścić
pary z gęby o przesłaniu, czy cokolwiek to jest, ani panu, ani nikomu z waszego
personelu.
— A co z odpowiedzią na przesłanie? — spytał MacDonald.
— Mowy nie ma — szorstko rzekł White. — Nie będzie żadnego komunikatu,
żadnych przecieków informacji, żadnej odpowiedzi. Skutki tego byłyby
nieobliczalne. Muszę się zabrać do roboty z moim personelem. Panu radzę zrobić to
samo.
— Panie prezydencie — powiedział MacDonald — uważam, że popełnia pan
wielki błąd. Nalegam, aby pan rozpatrzył to ponownie. Proszę pozwolić, abym
przedstawił panu sens, cele, znaczenie i doniosłość Programu.
White bił się z myślami. Niewielu było ludzi, którzy powiedzieli mu, że się myli,
tylko John i ten człowiek MacDonald, i obaj umieli pokazać rogi. Wiedział, że
powinien hołubić umiejących powiedzieć „nie”, lecz dla niego stanowili zmorę; nie
cierpiał, jak mówiono mu, że popełnia błąd. Teddy Roosevelt — napisał ktoś
(Lincoln? Steffens?”) — podejmował decyzję gdzieś w okolicy swych lędźwi, a
podobnie też miała się sprawa z Andrew Whitem — myślał. Nie zawsze wiedział,
skąd się brały jego decyzje, ale niemal zawsze były słuszne. Musiał wierzyć w swoje
lędźwie.
— Przyjadę do Programu — rzekł. — Niech pan mnie próbuje przekonać. Otóż to
— jedyne, czego tak naprawdę uczeni potrzebują, to okazji do wygadania się.
— Ze względów bezpieczeństwa nie mogę podać terminu, a pana proszę o
niepowiadamianie nikogo. Ale to powinno być kwestią paru dni.
Rozłączył się. Jeszcze jedno brzemię — pomyślał. Jeszcze jedno nudne brzemię na
moich barkach.
— John! — zawołał.
John pojawił się w drzwiach.
— Właśnie robię przygotowania — powiedział — i szykuję dla ciebie krótką
historię Programu.
— Dzięki — rzekł White.
Dobry chłopak był z Johna i niezastąpiony sekretarz.
— Pojedziesz ze mną? — spytał nieśmiało.
John kiwnął głową.
— Jeśli chcesz — powiedział.
Nadal jednak zachował rezerwę. Kiedy drzwi się zamknęły, White pomyślał, że
może to ich zbliży na nowo, da im okazję do rozmowy, prawdziwego porozumienia,
zamiast używania słów niczym kamieni.
Wtem John znów staje w drzwiach.
— Doktor MacDonald jeszcze raz na linii — mówi. — Prywatny samolot
odwożący Jeremiasza i jego córkę do Teksasu już wystartował.
White przelotnie rozważył możliwość przechwycenia tego samolotu, zatrzymania
Jeremiasza w areszcie po jego wylądowaniu albo zestrzelenia samolotu nad morzem
pod byle jakim pretekstem. Każda możliwość wydawała się zła.
— Zostawcie dla niego pilną wiadomość tam, dokąd leci, że chcę z nim mówić,
zanim cokolwiek zrobi, że ma nic nie robić w sprawie przesłania, dopóki z nim nie
pomówię. I zmień nam trasę przez Teksas.
John zawahał się w drzwiach.
— Ojcze — powiedział i zamilkł. — Panie prezydencie — podjął — doktor
MacDonald ma rację. Popełnia pan błąd. To nie jest decyzja polityczna, tylko
naukowa. White pokręcił z wolna, ze smutkiem głową.
— Wszystko jest polityczne. Ale przecież udaję się do Programu po to, żeby dać
doktorowi MacDonaldowi okazję do przekonania mnie, że nie mam racji.
Było to zaledwie pół prawdy. Udawał się do Puerto Rico, żeby podtrzymać swoją
decyzję. I z innych powodów, kjórych jeszcze w pełni sobie nie uświadomił. Wiedział
o tym i John też o tym wiedział. Psiakrew! Dlaczego ten chłopak nie może zrozumieć,
że tu chodzi nie o inteligencję ani o rozum, że takie jest po prostu życie, że on był
kiedyś w tym samym miejscu, był młody, że poznał, jak to jest, i chce oszczędzić
Johnowi bólu. A John nigdy nie był w średnim wieku.

— Owe czasy się skończyły, ojcze — mówił wtedy John. — Były piękne, były
wielkie, były konieczne, jak pionierzy, ale się skończyły. Musisz poznać, kiedy nie
ma już pogranicza, kiedy jest po bitwie. Udało ci się, zwyciężyłeś. Nie ma nic
zbędniejszego niż żołnierz po wojnie. Czas już brać się za coś innego.
— Słyszałem to przez całe życie od ludzi takich jak ty, od mięczaków — mówił
White, krzycząc już teraz. — Nic się nie skończyło, nierówności nie zostały
zniesione, zostały po prostu lepiej zakamuflowane. Musimy nie ustawać w walce aż
do ostatecznego zwycięstwa, dopóki istnieje choćby cień obawy, że może nam się
ono wyśliznąć z rąk. Musisz w tym dopomóc, chłopcze! Nie chowałem cię na
białego…
Ale to wszystko brzmiało nie tak. Potrzebny mi jesteś, synu — oto co powinien był
powiedzieć. — Jesteś ogniwem łączącym mnie z przyszłością, uzasadnieniem dla
tego wszystkiego.
A John powiedziałby: Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ojcze… Dlaczego
chłopak nigdy nie zwrócił się do niego „tato”?

Lot z Waszyngtonu do Teksasu, od katapulty do wylądowania, był monotonny i


krótki, nie dłuższy, niż Johnowi zajęło odczytanie White’owi krótkiego raportu o
Programie. White siedział w fotelu z głową odchyloną do tyłu, z zamkniętymi
oczami, z nienawiścią słuchając przytłumionego wycia wiatru, który parę cali od
niego usiłował znaleźć jakiś punkt zaczepienia na wypolerowanej powłoce metalu.
Nienawidził wszelkich mechanicznych i elektrycznych urządzeń, które odgradzały go
od ludzi, miotały nim to tu, to tam, izolowały go od świata, które otaczały go i od
których nie mógł uciec. I słuchał głosu Johna czytającego raport, słyszał, jak chłopaka
zaczyna to interesować i wciągać, i miał ochotę powiedzieć: Przestań czytać! Przestań
opowiadać mi te dyrdymały, nie chcę ich słyszeć, robią mi tylko zamęt w głowie! Nie
marnuj swojego Uczucia na te bezsensowne programy, zachowaj je dla mnie!
Przestań czytać i porozmawiajmy o sprawach odpowiedniejszych dla ojca i syna, o
miłości i przeszłości, o miłości i przyszłości, o nas! Lecz wiedział, że John tego nie
zaaprobuje, nie zrozumie. I słuchał głosu Johna…
Trzy pierwsze dziesięciolecia Programu były ciężkie. Entuzjazm ulatniał się z
upływem lat, gdy wszelkie starania, cała wyobraźnia nie przynosiły słuchaczom nic
prócz ciszy, dyrektorzy przychodzili i odchodzili, morale było żadne, fundusze jak z
łaski. Wówczas do Programu przyszedł MacDonald, parę lat później mianowany
dyrektorem. Nadal nie odebrano żadnych przesłań, czy nie rozpoznano, jeśli zostały,
odebrane, lecz Program stanął na nogi, przyklaśnięto długofalowemu charakterowi
zadania i prace potoczyły się dalej.
A potem, pięćdziesiąt lat od wystartowania Programu, w trakcie przesłuchiwania
taśmy z zapisem rutynowej radioteleskopii Wielkiego Ucha, olbrzymiego
radioteleskopu na orbicie okołoziemskiej, jednemu z naukowców Programu wydało
się, że słyszy głosy. Przepuścił je przez filtr, wyeliminował szumy i zakłócenia,
wzmocnił informację i usłyszał strzępy muzyki i mówiące po angielsku głosy.
Samolot siadł w Houston. Pierwsze pytanie White’a do witających go osobistości
brzmiało:
— Gdzie jest Jeremiasz?
Byli zakłopotani. Wreszcie ktoś przekazał mu wiadomość od Jeremiasza: „Jeśli
prezydent zechce się ze mną widzieć, wie, gdzie mnie znaleźć”. White westchnął.
Lotnisk również nienawidził, z ich przylotami i odlotami, z ich hałasem i zapachami, i
pragnął się stąd wyrwać.
— Zawieźcie mnie do Jeremiasza — rzekł.
Nie bez protestów zabrali go czystymi, szerokimi ulicami Houston i na górę do
niewiarygodnej kopuły, zwanej świątynią solitarian, i na dół przez podziemne
korytarze, zakurzone i mroczne, aż dotarli do małego pokoiku, który zdawał się
jeszcze mniejszy pod przytłaczającym ciężarem stadionu nad nimi.
Stary człowiek podniósł spojrzenie znad starej toaletki z lustrem. Białe włosy,
pomarszczona twarz i czarne oczy. White od razu wiedział, że nie będzie w stanie
poruszyć kaznodziei. Musiał jednak spróbować.
— Jeremiasz? — rzekł.
— Pan prezydent? — odezwał się Jeremiasz, jakby mówił „Ave, Caesar”.
— Wróciłeś z Arecibo — powiedział White — z kopią przesłania.
— Wróciłem z niczym — odrzekł Jeremiasz — a jeśli otrzymałem jakieś
przesłanie, to adresowane tylko do mnie. Nie mogę być rzecznikiem innego
człowieka.
— Ja muszę być rzecznikiem innych ludzi — powiedział ze smutkiem White — i
w ich imieniu domagam się, abyś nie wyjawiał swego przesłania nikomu innemu.
— Tak mógłby przemówić faraon do Mojżesza, który zszedł ze szczytu Horeb.
— Tylko że ja nie jestem faraonem i ty nie jesteś Mojżeszem, zaś przesłanie to nie
Dziesięć Przykazań — zauważył White.
W oczach Jeremiasza zapalił się ogień. Głos jego, wręcz przeciwnie, był niezwykle
łagodny.
— Przemawiasz z pewnością większą, niż ja śmiałbym sobie pozwolić. Posiadasz
legiony — przez moment omiótł wzrokiem członków ochrony i świty, tłoczących się
w drzwiach i za progiem w korytarzu — a ja mam jedynie swoje samotne
posłannictwo. Ale spełnię je, chyba że powstrzyma mnie przemoc, i spełnię je dziś
wieczorem.
Przy końcu głos jego nie zmienił się na pozór, a mimo to był teraz gładki i twardy
jak stal. White podjął jeszcze jedną próbę.
— Czyniąc to — rzekł — będziesz siał smocze zęby niezgody i waśni, które mogą
zniszczyć nasz kraj.
Uśmiech zabłąkał się na twarzy Jeremiasza i zniknął.
— Nie jestem Kadmosem i tu nie Teby, a któż wie, co człowiekowi pisane od
Boga?
White ruszył do drzwi.
— Zaczekaj! — powiedział Jeremiasz. Obrócił się z powrotem do swej toaletki i
wziął z niej kartkę papieru. — Proszę! — rzekł wyciągając dłoń. — Będziesz
pierwszym, który otrzymał przesłanie z rąk Jeremiasza.
White wziął kartkę, obrócił się na pięcie i opuściwszy pokój pomaszerował
długimi, mrocznymi, dudniącymi echem korytarzami z powrotem do samochodów, a
potem rzuciwszy „chcę mieć dokładne sprawozdanie” anonimowym ludziom z
eskorty, wsiadł do samolotu podejmując swoją podróż do Puerto Rico.
John miał nagranie głosów. Na początku szepty. Nikłe a zagmatwane szepty jak
gdyby tysięcy warg i języków, zlewające się ze sobą. Tylko że być może wydawane
były bez pomocy warg i języków, przez stworzenia, które nie mają znanych nam
organów, lecz porozumiewają się za pomocą bzykania dochodzącego z tułowia bądź
pocierając się czułkami.
White myślał o długich latach nasłuchiwania, żeby to usłyszeć, i zdumiewał się,
jak ludzie to wytrzymywali. Potem szepty stały się głośniejsze i przeobraziły się w
dźwięki zakłóceń atmosferycznych, wielorakie dźwięki, szum, a potem coś jeszcze,
dochodzącego coraz wyraźniej, niemal zrozumiałego, zaczęło się przebijać prawie
tak, jak wtedy, gdy jesteśmy bardzo mali i leżymy na wpół uśpieni w łóżku, a w
sąsiednim pokoju rozmawiają dorośli i nie możemy zrozumieć, co oni mówią, i nie
możemy rozbudzić się na tyle, by posłuchać, ale wiemy, że coś mówią…
A potem White usłyszał urywki muzyki i fragmenty głosów, wypowiadających
strzępy zdań pomiędzy zakłóceniami atmosferycznymi, a głosy mówiły bezsensowne
rzeczy, ale coś mówiły.
STUKTRZASKISTUK — mówiły. — Du oszmelasz sze TRZASKISTUK masz
przyjaciela i doradcę w TRZASKITRZASKJ muzyka STUKTRZASKISTUK jeszcze
jedna wizyta u allenów STUKSTUKTRZASKI zostańcie na tej częstotliwości
STUKTRZASKI muzyka: bar ba soi bar STUK wam sypialnię termitów
TRZASKISTUKSTUKSTUK w akordzie będzie TRZASKITRZASKISTUK w
wystąpieniu obrońca STUKSTUK muzyka STUKTRZASKI jedyne, czego musimy
się obawiać TRZASKITRZASKI a teraz wiki oraz STUKSTUKSTUK tu nie ma
duchów TRZASKISTUK muzyka STUKTRZASKISTUK prośbą o informację
TRZASKITRZASKI muzyka buu buu buu buu STUKSTUKTRZASKI czy kobieta
po trzydziestce może TRZASKISTUKSTUKSTUK przygody szeryfa STUKTRZA—
SKITRZASKI muzyka STUKSTUK to jakiś ptak TRZASKI tylko oryginalne
wrigleye STUKTRZASKI likowała wiadomość TRZASKITRZASKISTUK witam
wszystkich STUKTRZASKISTUK muzyka STUKSTUKTRZASKI to znaczy przez
chłopaka TRZASKI rachunek i jeszcze podwójna STUK…
— Głosy — rzekł White, gdy powróciła cisza.
— Głosy — zgodził się John.
White zauważył, że wymówili to słowo inaczej. John tonem podnieconym i
uradowanym. White nie był uradowany. Był zaniepokojony myślą, że gdzieś tam
czterdzieści pięć lat świetlnych stąd jakieś stworzenia z aparaturą słuchają dźwięków
z Ziemi, obce uszy słuchają ziemskich głosów i odsyłają je odmienione i zbrukane.
Często występował w telewizji, a ostatnio również i w radiu, od kiedy powróciło do
łask, i nie podobała mu się myśl, że jego głos i wizerunek szybuje na niestrudzonych
falach w bezkresną dal, gdzie ktokolwiek albo cokolwiek może je przechwycić i w
ten sposób posiąść jego część na własność. Zapragnął nie dawać temu wiary.
— Może to tylko jakieś odbicie — rzekł.
— Z odległości czterdziestu pięciu lat świetlnych? — powiedział John. — Nigdy
nic byśmy nie odebrali.
White spróbował wyobrazić sobie niewiarygodne odległości między gwiazdami,
jakie te głosy musiały pokonać w drodze do owego dalekiego miejsca i z powrotem,
lecz jego wyobraźnia ustępowała przed bezkresnym szlakiem przez nieprzebytą
pustkę. Wyobraził sobie mrówkę maszerującą z Waszyngtonu do San Francisco i z
powrotem, lecz to nie wystarczało.
— Może to jest gdzieś bliżej — rzekł.
— Wówczas nie odbieralibyśmy programów sprzed dziewięćdziesięciu lat —
zauważył John.
— A może szybują sobie nad nami przez te wszystkie lata — White zamachał
rękoma w powietrzu, jakby chciał zmieść tę koncepcję niby pajęczyny. — Wiem,
wiem. To też jest niemożliwe. Tylko że nie bardziej niemożliwe niż wizja obcych
wysyłających nam przesłania z daleka.
— Albo niż to — pomyślał. Spojrzał na kartkę otrzymaną w podarunku od
Jeremiasza. Wykonano na nie; rysunek czarnym tuszem na białym papierze,
wyglądający na dzieło uzdolnionego amatora, kto wie, czy nie samego Jeremiasza.
Rysunek przedstawiał stylizowanego anioła w aureoli nad głową, ze skrzydłami
rozpostartymi za plecami i z boskim spokojem na licu, z rękoma rozłożonymi w
geście powitalnego błogosławieństwa.

Był to anioł miłosierdzia i umiłowania, niosący przesłanie miłości Bożej, w ramce


z girlandów kwiecia… Za sprawą jakiej to nieprawdopodobnej magii — myślał White
— głosy zamieniły się w coś takiego?
— Cały pejzaż kosmologiczny — mówił John — czyni to wiarygodnym. Gdzieś
tam musi być inteligentne życie. Niemożliwe, żeby gdzieś w galaktyce nie istniały
inne stworzenia dostatecznie inteligentne, dostatecznie ciekawe i zdolne porozumieć
się z nami poprzez dal świetlnych lat, pragnąc, potrzebując odszukać inne sobie
podobne istoty, które potrafią spojrzeć same na siebie i na gwiazdy i zadziwić się…
Usidlony na moment wizją Johna spojrzał White w oblicze swego syna i ujrzawszy
tam podniecenie i ekstazę, pomyślał: jesteś mi obcy i nie umiem z tobą rozmawiać.

Kłopot w tym, że kochał tego chłopaka. Nie chciał być świadkiem, jak spotyka go
krzywda, taka, jaka spotkała jego. Pragnął mu oszczędzić cierpienia, oszczędzić
cierniowej drogi poznawania świata. W tym tkwi sens człowieczeństwa, żeby
poznawać świat ucząc się na porażkach i sukcesach innych, nie musząc uczyć się
wszystkiego w kółko od nowa w każdym pokoleniu.
Znał odpowiedź Johna: to w niczym nie jest lepsze niż instynkt. Być człowiekiem
to móc zrobić coś innego.
Dlaczego to się zawsze tak kończyło? Chłopak jest mu obcy, lecz musi się z nim
jakoś porozumieć.

Ciche było Puerto Rico. Przejeżdżając zakola pogrążonych w zmierzchu dróg w


swej potężnej czarnej limuzynie, która oczekiwała go na lotnisku, White słyszał
jedynie cichy pomruk turbiny parowej. Poprosił o otwarcie okna i wdychał woń
drzew i traw, a z większej dali zapach ryb i słoności morza.
Tu jest lepiej niż w Waszyngtonie — myślał — i lepiej niż w Houston. I niż we
wszystkich zapamiętanych miejscach, w których ostatnio przebywał. Sprężyna
niepokoju, jak w nakręcanej zabawce zwijająca się coraz ciaśniej wewnątrz jego
żołądka, zaczęła się rozluźniać.
Co się stało ze wszystkimi znanymi mu w dzieciństwie nakręcanymi zabawkami
— zastanawiał się. — Zastąpiły je — pomyślał — zabawki z napędem elektrycznym.
Być może on jest ostatnią nakręcaną zabawką. Nakręcany prezydent — zadumał się
— nakręcony w tym małym getcie i teraz wyładowujący całą tę frustrację i agresję,
które dopchały go do Białego Domu. Nakręcić go tylko i patrzeć, jak… jak plewi
stare grzechy, ostrożnie jednak, delikatnie, aby nie zakłócić wewnętrznego spokoju,
aby nie ucierpiał światowy pokój… Roześmiał się raczej ponuro i pomyślał, że w
owym gabinecie w Waszyngtonie jest coś, co nie pozwala człowiekowi być tym, kim
był, kim być chciałby, tylko zmusza go, żeby był prezydentem. Zauważając
spojrzenie Johna uświadomił sobie, że John nie słyszał śmiechu ojca od bardzo
dawna. Pochylił się i położył dłoń na jego dłoni.
— Wszystko w porządku — powiedział. — Coś mi tylko przyszło na myśl.
A przyszło mu na myśl, że tutaj mógłby być lepszym człowiekiem. Może nie
lepszym prezydentem, ale lepszym człowiekiem.
— Jesteśmy prawie na miejscu — odezwał się John. White cofnął dłoń.
— Skąd wiesz?
— Byłem już tutaj — powiedział John.
White zagłębił się w oparcie siedzenia. O tym nie wiedział. Zastanawiał się,
dlaczego nie wiedział o tej wizycie Johna. Co jeszcze było sekretem Johna, jego
tajemnicą? Nastrój prysnął i gdy z nocy wyłonił się Program, połyskujący, ogromny i
niesamowity w poświacie księżyca, White odwrócił wzrok nie chcąc na to patrzeć.
Auto zajechało przed długi, niski, betonowy budynek. MacDonald czekał na nich
w środku. Nie był ani zdyszany, ani zdenerwowany i White odniósł wrażenie, że
MacDonald nie śpieszył tutaj, lecz że zawsze znajduje się tam, gdzie jest akurat
potrzebny. Ponownie, tyle że silniej, White poczuł emocjonalną więź z tym
człowiekiem. Nic dziwnego — myślał — że MacDonald tak długo utrzymuje
Program przy życiu. Zrobiło mu się przykro, że musi’zabić to, czemu ten człowiek się
poświęcił.
MacDonald prowadził orszak prezydencki wymalowanym, betonowym
korytarzem. — Panie prezydencie — tak rzekł na powitanie — to dla nas zaszczyt.
Ale szedł na luzie i rozmawiał swobodnie, jak gdyby robił to codziennie i dzisiejsze
towarzystwo niczym nie różniło się od innych. Korytarze były pełne mężczyzn i
kobiet śpieszących w swoich sprawach, jakby to był środek dnia, a nie środek nocy, i
White nagle uprzytomnił sobie, że dla Programu są to pracowite godziny doby —
pora najlepszego nocnego nasłuchu. Jakby to było — zastanawiał się — tak na stałe
mieć przestawione noc i dzień? Światłość i ciemność mieć na odwrót, niczym sowa
albo nietoperz? I pomyślał, że powinien znać odpowiedź na to nie gorzej niż każdy
inny.
Mijali ich ludzie. MacDonald nic przedstawiał nikogo, bez zbędnych słów czując,
że to wizyta nieoficjalna, a może nie chcąc wywołać domysłów na temat wizyty
prezydenta w Programie. Niektórzy jednak zerkali na nich raz, a potem drugi, już ich
rozpoznając. White przywykł do tego. I byli również tacy, którzy pogrążeni w
rozmowie rzucali na nich okiem i nawet nie mrugnąwszy wracali do swych rozmów.
Do tego White nie przywykł. Odkrył, że mu się to nie podoba. Dotąd wydawało mu
się, że to utrata anonimowości mu się nie podoba, ale okazało się, że bardziej nie
podoba mu się, kiedy go w ogóle nie poznają. Nie podobał mu się również sterylny
korytarz, odbijający echem kroki i głosy, ani sala zastawiona aparaturą elektroniczną,
przez którą go przeprowadzono. Rozpoznał oscyloskopy i magnetofony, lecz wiele
tego było mu obce i odczuwał zadowolenie na myśl, że takie pozostanie. Jakiś
człowiek ze słuchawkami na głowie siedział przy konsoli komputera. Przechodząc
MacDonald pomachał mu ręką, on zaś odmachał MacDonaldowi, ale oczy miał
zamglone, jakby utkwione w czymś oddalonym o setki mil. Miliardy mil, lata
świetlne — poprawił się White.
Przeszli przez sąsiedni pokój, który był właściwie cały komputerem. Komputer
tworzył tu ściany, przewody wiły się do innych pokojów, najwyraźniej od innych
komputerów czy jednostek tego samego komputera, na podłodze tłoczyły się
urządzenia wejściowe i drukarki. Był to największy system komputerowy, jaki White
kiedykolwiek oglądał, większy nawet niż symulatory Pentagonu i Departamentu
Stanu, i niż bank danych Departamentu Informacji. Miejsce pachniało olejem i
elektrycznością i zatopione było w rozmowie samo ze sobą — o informacjach,
zaszłościach i korelacjach, o tym, czym but jest, łódź i lak* i dodawało do jedynki
jedynkę za jedynką w mgnieniu oka i raz za razem. Przebywając w tym miejscu czuł
się tak, jakby przebywał w brzuchu komputera, niczym współczesny Jonasz w
brzuchu ogromnej jeszcze nie narodzonej ryby, i odczuł ulgę, gdy ta ryba otworzyła
pysk i wypluła ich do gabinetu.
Gabinet nie zdradzał śladów życia człowieka, dwudziestu lat wysiłków i
wyrzeczeń. Jak cały budynek, był prosty, miał zwykłe biurko ustawione przed
wysokim, wpuszczonym w ścianę regałem, na którego półkach stały prawdziwe
książki w skórzanych oprawach. Część książek nosiła obcojęzyczne tytuły i White
wspomniał informację Johna, że MacDonald, zanim został inżynierem, był
językoznawcą.
— Zainstaluj mój ośrodek informacyjny — polecił Johnowi.
— Możecie się podłączyć bezpośrednio do komputera — poradził MacDonald. —
Mój asystent pokaże gdzie.
Zostali sami. Stanęli oko w oko ze sobą i White uzbroił swoje serce przeciwko
temu człowiekowi. Jeśli MacDonald wyczuwał sytuację, nie zdradził się niczym.
Zamiast tego zapytał zdawkowo:
— Jeremiasz?
White pokręcił głową.
— Nie dał się poruszyć. Zamierza ogłosić przesłanie wiernym. Swoje przesłanie,
jak je nazwał.
MacDonald wskazał mu gestem fotel.
— Więc to tak — rzekł. — Jego przesłanie, moje przesłanie, pańskie przesłanie.
White pokręcił głową.
— Nie moje przesłanie. Oto kopia jego przesłania.
Wręczył MacDonaldowi kartkę papieru otrzymaną od Jeremiasza. MacDonald
spojrzał na rysunek anioła, zasznurował usta i kiwnął głową.
— Tak, to właśnie zobaczył Jeremiasz. Nie powstrzymał go pan?
— Są rzeczy, które prezydent może i powinien zrobić, są rzeczy, które może, a nie
powinien zrobić, i są rzeczy, których nie może zrobić. Powstrzymanie Jeremiasza
mieści się gdzieś pomiędzy tą drugą a trzecią kategorią. Ale coś takiego — wskazał
kartkę papieru — nie może być przesłaniem.
— Dużo pan wie o Programie? — spytał MacDonald.
— Dosyć — powiedział White z nadzieją, że uniknie powtórki wykładu Johna.
— Wie pan o długim nasłuchiwaniu bez rezultatów?
— Wszystko to wiem — rzekł White.
— I potem o głosach? — ciągnął MacDonald, wciskając przycisk na swoim
biurku.
— Słyszałem je — powiedział White, ale się spóźnił. Głosy już się zaczęły.
Akustyka była tutaj lepsza, albo coś się zgubiło w trakcie przegrywania.
Rozpoczynające szepty były tutaj bardziej natarczywe, zawierały jakąś nutę błagania,
złości i rozpaczy i wstrząsnęły Whitem tak bardzo, że poczuł ulgę, kiedy przeszły w
głosy, jak gdyby wysiłek, z jakim starał się usłyszeć to wszystko i zrozumieć,
wyczerpał całkowicie jego siły. Głosy też różniły się nieco, jakby startowały z innego
punktu nieskończonej pętli i były wyraźniejsze.
STUKTRZASKI może odmienić swoją skórę, a pantera TRZASKISTUK muzyka:
ta mała szczebiotka, ta ze śliczną STUKSTUKTRZASKI może kaczuszkę
STUKTRZASKISTUK zamaskowany orędownik sprawiedliwości
TRZASKISTUKSTUK muzyka STUKSTUKSTUKTRZASKI ał jedenasty tom
pierwszy stro STUKTRZASKISTUK nadchodzą koleś STUKSTUK muzyka
TRZASKI ahoj, jest ktoś STUKTRZASKI czy raymond jest twoim
STUKTRZASKISTUKSTUK muzyka STUKSTUKTRZASKI muzyka: flagę
hudsonu wznieś TRZASKISTUK stem niegrzeczny chłopczyk STUKSTUKSTUK
przedstawia ostrokrzew, TRZASKITRZASKI muzyka STUKSTUKTRZASKI rogers
w dwadzieścia STUKTRZASKI——STUK muzyka: cola zdobyła dwanaście
TRZASKI…

White otrząsnął się, żeby czar prysł.


— To nie przesłanie — zauważył.
MacDonald przykręcił gałkę na biurku. Głosy odpłynęły na drugi plan, niczym
oddalony chór grecki, komentujący sytuację.
— Tym posłużyli się dla zwrócenia naszej uwagi. TRZASKITRZASKISTUK
witam wszystkich STUKTRZASKISTUK.
— Przesłanie było w zakłóceniach pomiędzy głosami — ciągnął MacDonald. —
Po spowolnieniu i rozciągnięciu zakłócenia przerodziły się w ciąg impulsów
dźwiękowych i ciszy, który Usiłowaliśmy od miesięcy rozszyfrować.
STUKTRZASKI może odmienić swoją skórę, a pantera TRZASKISTUK.
— Czy Murzyn może odmienić swoją skórę, a pantera swoje pręgi?* — powtórzył
White basem i roześmiał się.
— Zna pan to? — spytał MacDonald.
— Jedna z mądrości naszego ludu — powiedział White tonem dezaprobaty dla
samego siebie. — Czy pana drażni czarny prezydent?
— Mniej więcej tak samo — rzekł MacDonald — jak pana drażni biały dyrektor
Programu.
MacDonald nie tylko był mądry, ale i przebiegły. Wiedział o istnieniu różnic
między ludźmi i że te różnice nieodwołalnie wpływają na to, co myślą jedni o
drugich, co myślą sami o sobie. White od początku polubił MacDonalda; obecnie
zaczynał się nim zachwycać, a to było niebezpieczne.

To, co John chciał zrobić, było jeszcze bardziej niebezpieczne. On myślał, że


różnic już nie ma, że może zapomnieć o kolorze swojej skóry i o swoich ludziach, że
może żyć jak biały człowiek, zaaferowany jedynie samym sobą. Jak on może być tak
ślepy na zjawiska rasizmu? Trzeba ciągle mieć się na baczności; ufne zdanie się na
łaskę ich świata bez obrony w sile lub sprawiedliwym gniewie, to ryzyko utraty
własnej duszy. Jego syn, syn Andrew White’a, nie może przejść do obozu wroga.

— Wreszcie zaświtało nam w głowie — mówił MacDonald. — Owe kropki i cisze


dawały się przełożyć jako miejsca pełne i puste, tak jak w krzyżówce, i wreszcie
komputer rozgryzł ten orzech, wyliczył długość przesłania, gdzie ma początek, gdzie
się kończy, co jest fałszywym przesłaniem — zakłócenia atmosferyczne, szum — a
co przesłaniem autentycznym, powtarzanym bez końca, i wynik wydrukował dla nas.
MacDonald sięgnął po jakiś obrazek, do tej pory spoczywający na jego biurku,
spodem do góry. White nie zauważył tego przedtem. Ile innych rzeczy nie zauważył?
— zastanawiał się. — Ile przegapił z tego przesłania?
— Oto i ono — powiedział MacDonald. Odwróciwszy obrazek wierzchem do góry
podał go White’owi. — Oryginalne przesłanie, pierwsza transpozycja elektronicznych
impulsów komputera na papier. Oprawiliśmy to w ramkę dla —pana, bo może
życzyłby pan sobie zatrzymać to na jakiś czas, popatrzeć, może podumać nad tym
odrobinę, a kiedy już się pan tym znudzi, kiedy już będzie pan miał dosyć
pokazywania tego swoim gościom, mógłby pan przekazać to Instytutowi Smithsona.
Ociągając się White ujął ramkę, jakby zawierała przesłanie, którego wcale nie
życzy sobie otrzymać, wezwanie sądowe, nakaz albo i wyrok skazujący. Nie życzył
sobie patrzeć na to, nie życzył sobie nad tym dumać, nie życzył sobie, żeby je dla
niego przełożono. Życzył sobie zniszczyć je, zapomnieć o nim jak — o złej
wiadomości i doskonale rozumiał starożytny zwyczaj egipski ścinania głowy
posłańcowi, który przynosił złe wieści. Spojrzał na przesłanie. Czysta kartka papieru,
niczym przez muchy upstrzona maleńkimi kropkami.
— To ma być przesłanie? MacDonald skinął głową.
— Wiem, że na pierwszy rzut oka nie wygląda imponująco. Imponujące jest
źródło, pochodzenie, umysły obcych istot zrodzonych pod niebem, na którym wiszą
dwa obce słońca, czerwone olbrzymy, czterdzieści pięć lat świetlnych stąd.
. Taką długą drogę musiało przebyć, żeby dotrzeć do nas, żeby przekształcić —się
w obrazek, który trzyma pan w rękach.
— Mimo wszystko to niewiele — rzekł White, obracając ramkę, żeby obejrzeć
pusty spód, jak gdyby tam na drugiej stronie mogło znajdować się coś ważniejszego,
coś bardziej zrozumiałego.
— Może nie sprawia to wielkiego wrażenia — cierpliwie powtórzył MacDonald
— lecz zawarta w tym rysunku informacja jest zdumiewająca. „Jeden obraz wart jest
tysiąca słów”, jak mawiali bodajże Chińczycy i my z tego możemy dowiedzieć się co
najmniej tyleż razy więcej niż ze słów przedstawionych w dowolnych symbolach,
nawet gdybyśmy potrafili czytać takie symbole. A jedyne co mamy, to pięćset
osiemdziesiąt dziewięć kropek i kresek, kropek i znaków pustych, siatka utworzona z
dziewiętnastu odstępów w poziomie i trzydziestu jeden odstępów w pionie, i w tychże
odstępach Capellanie narysowali nam swój portret własny.

White ponownie przyjrzał się kropkom. Zaczynał dostrzegać formy i kształty i zdał
sobie sprawę, że w pierwszym odruchu pragnął wierzyć, że komputerowe znaki są
przypadkowe, że przesłanie jest, w rzeczy samej, pozbawione sensu.
— Diablo kiepski portret — mruknął. — Jak ludziki smarowane kreskami przez
dzieci.
— Albo ludziki smarowane przez dorosłych dla dzieci, podobizny rozpoznawane
przez dzieci, ponieważ one same umieją tak rysować, wizerunki, jakie nam
wychodzą, gdy posługujemy się grubą kredką albo papierem milimetrowym. Są
zrozumiałe nawet dla naiwnych umysłów.
White rzucił mu rozbawione spojrzenie.
— Takich jak ja?
— Takich jak pan. Ale w przeciwieństwie do większości ludzików z kresek ten
wizerunek godny jest uwagi. Wiele w nim jeszcze zagadek, jednak trochę z tego, co
oznacza, jest w miarę jasne. W lewym dolnym rogu widzimy kwadrat o boku na
cztery odstępy; drugi taki kwadrat znajduje się w prawym górnym rogu. To chyba
słońca.
— Dwa słońca? — zdziwił się White i nagle zrobiło mu się głupio. — No jasne.
Capella ma dwa słońca. John mi to mówił i pan mi mówił, ale tego rodzaju rzeczy
jakoś wylatują mi z głowy.
— Słowa wzlatują, myśl w prochu się grzebie — zacytował MacDonald.
— Ach! Słów bez myśli nie przyjmują w niebie* — dokończył White i uradował
się wyrazem podziwu i nowego szacunku w spojrzeniu MacDonalda, wiedząc, że mu
subtelnie schlebiono, i doceniając mistrzostwo w tym pociągnięciu.
— Pod symbolem na górze z prawej strony mamy mniejszy kwadrat z
pojedynczymi punktami wyraźnie przy nim zgrupowanymi. Jeżeli duży kwadrat jest
słońcem, to mniejszy…
— Jest planetą — podpowiedział White.
— Bardzo dobrze — rzekł MacDonald.
White miał wrażenie, jakby znalazł się z powrotem w szkole i właśnie otrzymał
pochwałę z ust nauczyciela.
— Zaś te pojedyncze i podwójne kropki — podjął MacDonald — są
przypuszczalnie satelitami owej wielkiej planety. Teoria zakłada, że tylko wielkie
superplanety mogą zachować orbitę w systemie podwójnego słońca. Życie na
superplanecie jest raczej wątpliwe. Ale superplanety miewają satelity rozmiarów
Ziemi, na których może się rozwinąć jakaś rasa inteligentnych stworzeń. I nasz
Capellanin, jeśli to jest Capellanin, czy też Capellanka, zdaje się wskazywać parą
swoich ramion, albo ramieniem i skrzydłem, w kierunku jednego z dwóch słońc, tego
w prawym górnym rogu, oraz na jednego z satelitów, jeśli to są satelity. Co
przypuszczalnie znaczy: to jest moje słońce, nie tamto drugie, które może znajdować
się w sporej odległości, a to jest moja rodzinna planeta. White pokiwał głową. Wbrew
samemu sobie zaczynał się w to wciągać.
— Pomysłowe. Niemal jak w zagadce kryminalnej.
Wyczuwając wzrok MacDonalda uprzytomnił sobie, że jest podpuszczany i że to
go cieszy.
— Pracujemy nad tym starając się zebrać w logiczną całość wszystkie poszlaki i
rozwiązywać zagadkę — rzekł MacDonald. — Mam znakomity personel, panie
prezydencie, oddany, błyskotliwy, dużo zdolniejszy ode mnie; ja muszę tylko dbać o
to, żeby im nie zabrakło ołówków, gumek i spinaczy.
— Znam to uczucie — powiedział White ozięble.
Ile MacDonald o nim wie? Ciekawe. Ile się domyśla? Ile wspólnego mają wszyscy
biurokraci?
— Pod satelitami widnieją liczby od jednego do dziewięciu zapisane w systemie
dwójkowym ustalające system liczenia, początki matematyki elementarnej oraz fakt,
że procesy intelektualne Capellan są zbliżone do naszych. To, co jest wzdłuż lewej
krawędzi, sprawia wrażenie słów; po prawej stronie liczby, po lewej słowa, liczby
zapisane poziomo, słowa z pionowym składnikiem.
— Po co słowa? MacDonald wzruszył ramionami.
— Wielu rzeczy nadal możemy się tylko domyślać. Może budują słownik, żeby z
niego później skorzystać, kiedy słowo stanie się warte przynajmniej jednego obrazka,
może słowa są potrzebne do sformułowania wypowiedzi w przesłaniu, której jeszcze
nie odszyfrowaliśmy, a może są tutaj dlatego, żeby pomóc w wyjaśnieniu tego
wizerunku.
— Co znaczą te słowa?
— Odnoszą się chyba do czegoś — MacDonald wskazał obrazek w dłoniach
White’a — co jest z nimi na tej samej linii czy liniach, zwykle na prawo od nich.
Pomińmy na razie tamto na samej górze. Następne powtarza się trzykrotnie. Na dwa z
nich Capellanin wskazuje swymi prawymi górnymi kończynami. Może to
capellańskie słowo „Capellanin”. Proszę zauważyć, że trzeci raz pojawia się ono na
jednej linii z kropką pod Capellaninem, co — o ile nie mamy do czynienia z
przypadkową kropką” albo szumem bez żadnego znaczenia — może wskazywać, że
to również jest Capellanin czy też capellański embrion. — Popatrzył wyczekująco na
White’a.
— Jajo? — zaryzykował White.
— Bardzo prawdopodobne. Może on usiłuje nam powiedzieć, że rozmnaża się
przez— składanie jaj.
— To jakiś ptak?
— Albo gad. Albo owad. Ale najprawdopodobniej ptak, co tłumaczyłoby
dodatkową parę członków.
— Ma prawdziwe skrzydła?
— Użytkowe skrzydła albo szczątkowe.
Spojrzenie White’a powędrowało ku rysunkowi Jeremiasza na biurku MacDonalda
i z powrotem do oprawionego w ramki komputerowego odczytu informacji. Zaczynał
pojmować, jak jedno mogło stać się drugim, jak Jeremiasz mógł dostrzec w
naszkicowanym kreskami ludziku anioła, aureolę zaś w kwadratowej konstrukcji na
jego głowie. Sytuacja stała się jaśniejsza, chociaż nie mniej poważna.
— A pozostałe słowa? — zapytał.
— One wymagają jeszcze większego zastanowienia — powiedział MacDonald. —
Trzecie w kolejności słowo może oznaczać „skrzydło”, piąte „tułów” albo „pierś”,
szóste „biodra” albo „nogi”, siódme „nogi”, albo „stopy”. Mogą oznaczać coś
zupełnie innego, odnosić się raczej do czynności, niż fragmentów anatomii. Niektóre
trzymamy w rezerwie, dopóki się nie powtórzą.
White zdębiał.
— Odbieracie dalsze przesłania?
MacDonald pokręcił głową.
— W kółko to samo. Jak gdyby przyciągnąwszy naszą uwagę Capellanie chcieli
nam powiedzieć o sobie tylko rzeczy ważne i nabrać pewności, że to zrozumieliśmy,
zanim posuną się dalej.
— Jak w zaprogramowanym nauczaniu — rzekł White.
Lżej mu się zrobiło na sercu, że nie było dalszych przesłań, że ma do czynienia z
jednym komunikatem od obcych istot, z jednym problemem, nie z ich lawiną.
— Albo też — powiedział MacDonald — nie chcą posunąć się dalej, nadawać
jakichś tam dalszych przesłań, zanim nie dowiedzą się, że je odbieramy i rozumiemy,
zanim im nie odpowiemy.
White prędko zmienił temat.
— A jakie to ważne rzeczy chcieli nam powiedzieć?
— Kim są. Gdzie żyją. Jak się nazywają. Jak się rozmnażają. Jak myślą.
— Jak oni myślą? — zapytał White.
— W słowach, liczbach i obrazach — odparł MacDonald — tak jak my. White
świdrował wzrokiem rysunek, jakby chciał siłą wydrzeć mu sekrety,
których strzegł zazdrośnie.
— Czy oni myślą tak jak my… w kategoriach korzyści i niekorzyści, w
kategoriach zysku i straty, w kategoriach wygranej i przegranej, w kategoriach „co ja
z tego będę miał?”
White’owi zdawało się, że MacDonald spojrzał na niego bardzo podobnie, jak on
sam spoglądał na rysunek. Potrząsnął głową.
— Mnie oni wyglądają na bardzo pokojowo usposobionych. Nie wszyscy myślimy
w kategoriach korzyści, walki. Wydaje mi się, że coraz bardziej tracimy ducha
rywalizacji. A ptaki zawsze były i są symbolem pokoju.
— Tylko gołąb — rzekł posępnie White. — Widział pan kiedyś, jak sójka atakuje
inne ptaki, koty, a nawet ludzi? A jastrzębie, a orły, a sępy? Każde stworzenie, które
staje się gatunkiem dominującym na swojej planecie, musi być agresywne. Jak myśli
ptak?

Jak myśli człowiek? Osobnik, którego wychowałeś w cieple swego domu, w cieple
swych ramion, w cieple swej miłości — jak on myśli? Jak można dotrzeć do niego,
powiedzieć mu, sprawić, by ujrzał, do kogo jest podobny, do czego świat jest
podobny? A powiedzieć chciał tak:
Słuchaj, synu, ty widzisz świat jako życzliwą i uśmiechniętą oazę spokoju,
sposobności i szlachetnych zasad gry, podczas gdy świat nie jest taki. Myśl tak dalej,
a on przy pierwszej lepszej okazji odgryzie ci twoją czarną dupę.
A John powiedziałby:
Przestań gadać jak czarnuch, ojcze!

White przeniósł wzrok z trzymanego w dłoniach rysunku na twarz MacDonalda.


— Ma pan syna? — zapytał i słysząc, jak to mówi, zdał sobie sprawę, że wymyka
mu się coś o nim samym. Nie: „ma pan dzieci?”, tylko: „ma pan syna?” W czasach,
kiedy jedno dziecko jest normą, być może MacDonald nie zauważy tego.
Twarz MacDonalda złagodniała.
— Mam — powiedział. Dotarło to do niego.
— Jesteśmy bardzo podobni sobie — rzekł White. — To mój syn przyjechał ze
mną.
— Wiem — powiedział MacDonald.
— Pełni funkcję mojego osobistego sekretarza. Bardzo interesuje się pańskim
Programem — usłyszał samego siebie White.
— Wiem — powiedział MacDonald. White pośpiesznie brnął dalej.
— Nie wiem, co bym zrobił bez niego — rzekł i zabrzmiało mu to w uszach
niemal jak prośba. Może to była prośba.
— Mój syn ma zaledwie osiem miesięcy — powiedział MacDonald.
White uniósł brwi. MacDonald parsknął śmiechem.
— Życie spędzam na czekaniu. Na to czekałem niemalże zbyt długo. White
wyobraził sobie, jak MacDonald czeka tutaj w Programie, wśród tych
wszystkich obcych maszyn z ich obcymi zapachami, jak nasłuchuje przesłania z
gwiazd, które nigdy nie miało nadejść, nasłuchuje daremnie przez pięćdziesiąt lat.
Bzdury! Znowu bawi się w sentymenty. To nie ten człowiek. To Program liczy sobie
pięćdziesiąt lat, a MacDonald jest w nim tylko lat dwadzieścia i jest inżynierem, z
pewnością lubi maszyny, ich zapachy i nic nie znaczące szmery. Wszelako
dwadzieścia lat…
I wreszcie przesłanie nadeszło, lecz na zawsze pozostanie bez odpowiedzi.
White’a ogarnęła świeża fala współczucia dla MacDonalda i tych wszystkich ludzi,
którzy poświęcili życie poszukiwaniom.
— Nie sprawia pan wrażenia człowieka, któremu powiedziano, że dzieło jego
życia zostanie nie ukończone — rzekł White.
MacDonald uśmiechnął się. Tego rodzaju uśmiech — myślał White — musiał
obnosić przez długie lata nasłuchiwania.
— Czekałem bardzo długo — powiedział MacDonald. — Capellanie również.
Możemy poczekać jeszcze trochę, skoro trzeba. Lecz mam nadzieję, że pańska
decyzja ulegnie zmianie. Jeszcze pan tu jest i jeszcze pan słucha.
— Jestem to panu winien — rzekł White. MacDonald nie rzekł nic.
Mógłby powiedzieć „Nic mi pan nie jest winien, panie prezydencie. To my
jesteśmy panu winni za pańskie poświęcenie” — pomyślał White w przypływie
krótkotrwałej irytacji, zaraz zbywając tę myśl jako dziecinną.
— Te pozostałe słowa — odezwał się — te, które pan opuścił… co z nimi?
— O ile to są słowa — MacDonald wskazał dwa symbole na spodzie kartki pod
jajem — tamto z górnego rogu zostało powtórzone tu w dole. Może oznaczać
„słońce”.
— A to drugie słowo na dole?
— Nie wiemy — odparł MacDonald. — Może „jaśniejsze słońce”. Proszę zwrócić
uwagę, że słońce na spodzie z lewej strony ma promienie z każdego rogu. Tamto na
górze ma jedynie pojedynczy zaczątek promienia. Być może odleglejsze słońce jest
gorętsze i oni usiłują nam to przekazać na wypadek, gdyby nasza wiedza
astronomiczna pozwalała rozróżnić te słońca.
White ponownie wpatrzył się w rysunek.
— To wszystko z tych kropek?’
— Tak jak pan mówił, zagadka kryminalna. My jako detektywi zbieramy poszlaki,
a mamy tych poszlak ilość imponującą. I mamy imponujące narzędzia badawcze. —
Wskazał ręką na ścianę, za którą znajdowało się pomieszczenie komputera. —
Dosłownie cała pisana historia i literatura ludzkości, we wszystkich jej pisanych
językach, jest tutaj zgromadzona. Wszystko, co robimy lub mówimy na terenie
Programu, jest zapisywane. To tego rodzaju komputer. On się uczy, porównuje,
tłumaczy, przechowuje, szyfruje i deszyfruje kody. —Tylko że my nie zajmujemy się,
rzecz jasna, kryptografią, tylko antykryptografią, opracowaniem kodu, jakiego nie
można nie zrozumieć.
— Nasza wcześniejsza rozmowa, ten pański telefon — rzekł White. — To jest
zapisane.
Było to na poły pytanie.
— W każdej chwili możemy wycofać informację rozkazem słownym albo
skasować ją z pamięci drukowanym poleceniem.
White lekceważąco machnął ręką.
— To nie ma znaczenia. Wszystko, co zrobię i powiem, jest odnotowane na całym
świecie, zaś po upływie mojej kadencji przeróżni badacze wygrzebią to wszystko i
pomykają gdzieś po archiwach… Ale nie rozumiem, co tu robił Jeremiasz.
— MacDonald ważył coś w myślach.
— Do rozmowy z panem Program nie stanowił tajemnicy. Jednym z moich
obowiązków jest utrzymanie Programu przy życiu, a jeden ze sposobów wypełniania
tego obowiązku polega na informowaniu ludzi, co robimy, ukazywaniu im znaczenia i
ważności naszej pracy.
Dokładnie na tym, co robisz dla mnie — pomyślał White.
— Urabianie opinii publicznej? — rzekł. — Reklama?
— Tak — powiedział MacDonald.
To znaczy — myślał White — jak je zwał, tak je zwał, z tego obowiązku wszyscy
zarządzający muszą się skutecznie wywiązywać, jeśli mają zarządzać z
powodzeniem, wszyscy muszą zdobyć publiczne uznanie dla tego, co robią —
publiczne uznanie poprzez powszechne zrozumienie.
— Informowanie? — dorzucił.
— To lubię najbardziej — stwierdził MacDonald.
— Ja również — przyznał White.
John otworzył drzwi po przeciwnej stronie pokoju.
— Panie prezydencie — oznajmił — mamy doniesienia z Houston.
— Popatrzmy — rzekł White.
MacDonald wcisnął guzik na swoim biurku. Patrząc, jak rozjaśnia się przed nimi
znajomy ekran, White zauważył:
— Nie cierpię tych rzeczy.
— Ja też nie — powiedział MacDonald. — W takiej przefiltrowanej informacji
gubi się większość wrażeń zmysłowych.
Z lekka zdziwiony White zerknął na MacDonalda, ale w tym momencie ożył
ekran. Widok był z powietrza, zapewne z zawieszonego w górze helikoptera, na ulicę
przed świątynią w Houston. Mężczyźni i kobiety maszerowali po ulicy tam i z
powrotem, z transparentami. Na transparentach wypisane byty nieczytelne zrazu
słowa, które za chwilę na zbliżeniu stały się czytelne:
PRZESŁANIE KŁAMIE; JEREMIASZ ŁŻE; NIE ANIOŁY, TYLKO
GRYZMOŁY; ZAMKNĄĆ PROGRAM; NIE GADAĆ Z POTWORAMI…

Pomiędzy pikietującymi mężczyźni i kobiety przechodzili nierównym, lecz


niepowstrzymanym strumieniem, znikając w świątyni. Na kolejnej panoramie za
pikietami ujrzeli milczące sylwetki jak chmura zebrane wokół budynku, na coś
wyczekujące, na jakieś słowo, wydarzenie, jakiś znak, lecz z ich wyglądu trudno było
dociec, czy są to sylwetki widzów, czy uczestników czekających na swój moment.
Scena zmieniła się. Punkt obserwacyjny znajdował się teraz pod olbrzymią kopułą.
Wycelowana w odległy strop kamera przejechała po chwili z wolna po rzędach
miejsc. Były zajęte co do jednego, a ludzie siedzieli jeszcze i stali w przejściach. U
ich stóp, w kręgu światła, podobny narysowanemu kreskami ludzikowi w czerni i
bieli, jarzył się Jeremiasz. Nie był sam. Za jego plecami stała jakaś istota, zwiewna i
przezroczysta postać, ale nie ulegało wątpliwości, że to anioł w aureoli i z
rozpostartymi skrzydłami, i prawa dłoń anioła spoczywała na ramieniu Jeremiasza.
Wtem kreskowy ludzik podniósł do tłumu lewą rękę i tłum powstał jak jeden mąż.
White nic nie słyszał — fonia towarzysząca tej wizji nie została włączona, jak sądził
— ale wyczuwał falę uderzeniową, która buchnęła z ponad pięćdziesięciu tysięcy
gardeł, wstrząsając podniebnym stropem świątyni.
— Kłopoty — rzekł White, gdy scena zniknęła i MacDonald wyłączył ekran.
— Gorączka — powiedział MacDonald.
— Niepokoje, zamieszki — dorzucił White — kłopoty. Rozwiązaliśmy wiele
problemów grożących rozdarciem naszego narodu jeszcze w okresie początków
Programu, ale kłopoty nie pozwolą nam rozwiązać pozostałych. Potrzebujemy
spokoju, pogody, zaś ów Jeremiaszowy anioł zwiastuje kłopoty. Na nowo przynosi
stare problemy narodów wybranych i deptanych, panów i niewolników, wybrańców i
wyborców… Ten anioł Jeremiasza nie pokój przynosi, lecz miecz. Nie rozumiem, jak
on to wyczytał z przesłania — dodał zapominając o swoim wcześniejszym doznaniu.
MacDonald wziął z biurka kartonowe passe–partout — jeszcze jedna rzecz, którą
przegapiłem, pomyślał White — i podał mu.
— Kazałem naszemu plastykowi sporządzić to dla pana. Coś podobnego do tego,
co jak przypuszczałem, zaprezentuje Jeremiasz.
White przyjął passe–partout, obrócił je na drugą stronę i przyjrzał się. Był to też
rysunek, ale ten przedstawiał wysoką, ptasią istotę ze szczątkowymi skrzydłami. Na
głowie miała przezroczysty hełm. W przeciwległych rogach obrazka umieszczono
stylizowane wizerunki słońc, a pod słońcem z prawego górnego rogu znajdowała się
podobna do Jowisza planeta z czterema satelitami; parą małych jak księżyc i parą
większych, z których jeden przypominał Wenus, drugi Ziemię. Pod nimi w kolumnie
wzdłuż prawej krawędzi wypisano liczby od jednego do dziewięciu. Wzdłuż
krawędzi lewej biegła kolumna słów, głoszących: „Słońce — Capellanin — skrzydło
— Capellanin — tors — biodra — nogi — Capellanin”. Pod samym stworzeniem
widniało wielkie, kształtne jajo, pod jajem zaś jeszcze dwa słowa: „słońce” i
„gorętsze słońce”. Przez wizjer hełmu przezierała twarz obcej istoty, niewątpliwie z
ptasiej rodziny, lecz inteligentna, i ta inteligencja nadawała jej wygląd dalekiego
kuzyna człowieka. Ptak robił wrażenie zaciekawionego, łagodnego, wyrozumiałego…

— Sądzę — rzekł White — że jedno jest tak samo do przyjęcia jak drugie.
— To właśnie między innymi było powodem, że nie mogłem powiedzieć
Jeremiaszowi, że się myli — odparł MacDonald. — Miał takie same prawo do swojej
interpretacji, jak ja do swojej.
— Innym powodem było to — rzekł White — że Program skorzystał na jego
aprobacie przesłania.
MacDonald wzruszył ramionami.
— Z pewnością. Aczkolwiek ja starałem się mu wytłumaczyć, że przesłanie nie
stanowi żadnej groźby ani dla niego, ani dla jego religijnych wierzeń. Bo tak jest
naprawdę.
White’a odrobinę zaskoczyła cyniczna uwaga MacDonalda. Nie za bardzo,
ponieważ tak naprawdę nigdy nie był zaskoczony niczyim oportunizmem, lecz nie
taki budował sobie obraz MacDonalda.
— Innymi słowy pozwolił mu pan oszukać się samemu.
— Nie — spokojnie zaprzeczył MacDonald. — My nie znamy treści przesłania.
Interpretujemy je po prostu mechanicznie, odczytując na poziomie jak gdyby
dziecinnych ludzików z kresek; Jeremiasz interpretuje przesłanie na poziomie
bardziej dojrzałym, przekładając symbole na obrazy. Oba rysunki — nasz i
Jeremiasza — są z grubsza tyle samo warte. Rzeczywista w tym wszystkim jest tylko
komputerowa siatka.
— Taka mała rzecz — rzekł cichutko White. — A tak wiele zamieszania.
— Chwilowo — powiedział MacDonald. — Jeśli pan pozwoli ogłosić to, co
uważamy za istotną treść przesłania, pozwoli uczonym specjalistom całego świata
przedstawić ich interpretacje, pozwoli nam ułożyć odpowiedź i nadać ją do
Capellan…
White spojrzał na rysunek. Nie odpowiedział MacDonaldowi wprost.
— Ma pan ołówek? — spytał. — Albo kredkę czy długopis? MacDonald podał mu
flamaster. White popracował chwilę nad twarzą ptaka, po czym wręczył obrazek
MacDonaldowi. Ptak nie był już człekopodobny. Dziób miał dłuższy i zakrzywiony
na końcu, stworzony do chwytania i rozszarpywania. Oczy ptaka stały się okrutne.
Był to ptak drapieżny, wypatrując} kolejnej ofiary.
— A jeśli w rzeczywistości tak to wygląda? — spytał White.

Pytanie w tym — powinien był rzec — jak w rzeczywistości wygląda świat. Czy
jakim ty go widzisz, czy jakim ja go znam. Jeśli pozostaje choć cień wątpliwości, to
czy nie lepiej mieć wzgląd na dzień wczorajszy, poznać historię swojej rasy, pozostać
czarnym, dopóki nie ma pewności, że dzień dzisiejszy odmienił dawne zwyczaje,
dawne nawyki myślenia.
Ale nie tak to powiedział.
Na Boga, John, ja znam świat, ty nie znasz. Musisz mi uwierzyć na słowo, ikoro
sam tego nie widzisz.
A John odparł: D.zień wczorajszy nie ma znaczenia. Lecz nawet i to było
stwierdzeniem dnia wczorajszego.

White poczuł, że czas ucieka. Niebawem będzie musiał skończyć tę rozmowę i


zdecydować, co robić z nadciągającymi kłopotami, o których mówiły mu lędźwie.
Nie miał jednak serca przerwać temu człowiekowi, temu prawemu człowiekowi —
myślał — dopóki nie poczuje się usatysfakcjonowany.
— Co to za różnica — mówił MacDonald — z odległości czterdziestu pięciu lat
świetlnych? Oni pragną porozumienia. Szukają innych umysłów, bratnich rozumnych
istot we wszechświecie.
— A po co? — zapytał White.
— Po to, żeby nie byli sami. Po to samo, po co my nasłuchujemy. Żebyśmy nie
byli sami. To straszna rzecz, samotność.
Co on może wiedzieć? — pomyślał White.
— Tak — rzekł.
— Poza tym — powiedział MacDonald — oni już wiedzą, że tu jesteśmy.
— Jak to? — spytał zaskoczony, trochę zaniepokojony White..
— Głosy — odparł MacDonald.
Głosy. Oczywiście. Obcy odebrali stare transmisje radiowe, zatem dowiedzieli się,
że z tej drugiej strony są ludzie.
— Nie wiedzą, kim ani czym jesteśmy — rzekł White. — Nie wiedzą, czy
odebraliśmy ich przesłanie, czy je odczytaliśmy, czy na nie odpowiemy — albo czy
potrafimy zrobić którąkolwiek z tych rzeczy.
MacDonald zetknął czubki palców.
— Czy to ma znaczenie?
White wzruszył ramionami trochę zniecierpliwiony.
— Pan i pańscy koledzy jesteście specjalistami od obcych istot i ich możliwości,
ale nawet laik potrafi sobie wyobrazić sytuację, w której to może mieć znaczenie.
MacDonald uśmiechnął się.
— Potwór z kosmosu?
— Potwory istnieją — rzekł White. — Plemię ze Wschodu albo z Północy. Źli 5:,
ludzie z gór. Złakniony linczu tłum mieszkańców wioski.
— Żaden z tych potworów nie jest cywilizowany. Żaden nie usiłuje się
porozumieć.
— Służę przykładami i na to. Może Capellanie dają sygnały wielu różnym
planetom, żeby napaść na tę, która odpowie.
— Nawet gdyby istniała możliwość podróży międzyplanetarnej, która
prawdopodobnie nie istnieje, nawet gdyby istniała możliwość prowadzenia wojny
międzyplanetarnej, która niemal na pewno nie istnieje — powiedział MacDonald —
to nawet wówczas dlaczego mieliby to zrobić? White szeroko rozłożył ręce.
— Przede wszystkim dlaczego by chcieli zadawać sobie trud z wysyłaniem do nas
sygnałów?
MacDonald zamierzał coś odpowiedzieć, ale White ciągnął dalej.
— „Drogi Kąciku Samotnych Serc, czekam już milion lat”… Może się muszą
upewnić, czy od chwili wynalezienia przez nas radia nie zdążyliśmy zniszczyć naszej
planety inną radioaktywnością. Może mają zamiar udostępnić nam instrukcję budowy
przekaźnika materii. Może mają swoje wymagania i dopiero jak osiągniemy
odpowiedni poziom techniki, opłaci im się podbić naszą planetę.
— Gdyby to wszystko było możliwe — powiedział MacDonald — to musimy
również pamiętać, że oddali siebie i swoją planetę w nasze ręce, tak samo jak my
oddalibyśmy się w ich ręce. To dowodzi pewnego zaufania.
— Albo zadufania. Albo buty.
— Nie potrafię uwierzyć… — zaczął MacDonald.
— Ale potrafi pan sobie wyobrazić — przerwał White. — Spędził pan życie wśród
uczonych ludzi dobrej woli. Dla pana wszechświat jest miejscem życzliwym,
traktującym pana serdecznie, a przynajmniej obojętnie. Ja byłem świadkiem
wybuchów pasji, złej woli i zachłanności i wiem, że inteligencja niekoniecznie musi
oznaczać życzliwość, że w rzeczy samej, jak wynika z mojego doświadczenia,
częściej jest ona tylko narzędziem stałego poszukiwania korzyści, ważenia zysków i
strat i znajdowania środków maksymalizacji zysku bądź minimalizacji strat.
MacDonald nie odpowiedział tak, jak White się spodziewał.
— Gwarancję daje nam logika — powiedział spokojnie. — Jedyną rzeczą wartą
przekazu z gwiazdy na gwiazdę jest informacja, a pewna korzyść z takiej wymiany
daleko przewyższa niepewne zyski jakiegokolwiek innego postępowania. Pierwsza
korzyść to wiadomość o istnieniu we wszechświecie innych rozumnych istot — już
samo to dodaje nam sił i hartu ducha. Następnie informacje o obcej planecie, zupełnie
tak, jakbyśmy mieli na niej własne urządzenia, nawet naszych własnych uczonych, do
sporządzania pomiarów i zapisów, tylko że na większą skalę w dłuższym okresie
badawczym i w najrozmaitszych warunkach. Wreszcie informacje o kulturze i nauce,
wiedzy, i rozwoju innej rasy, skarby nieprzebrane, które nam przyniesie tego rodzaju
wymiana.
White spróbował z innej beczki.
— A jeśli to nas odmieni? Znamy problemy szoku kulturowego przy spotkaniu
wyższej cywilizacji z niższą. Ze społeczeństw, które to dotknęło tu na Ziemi, jedne
rozpadły się, inne dostały się w niewolę, te zaś, które wyszły obronną ręką, dokonały
tego zmieniając swoją skalę wartości, postawy, zachowania…
MacDonald przyglądał się White’owi, jakby szacował jego możliwości
rozumienia.
— Nie wydaje mi się, aby pan uznawał te warunki za tak idealne, że nie ucieszyłby
się pan z odmiany.
Nieporozumienie i kontrargument.
— Z odmiany w moim guście — rzekł White.
— Poza tym — mówił MacDonald — przytoczone przez pana antropologiczne
przykłady dotyczą społeczeństw prymitywnych bądź wyizolowanych, które nie
potrafił}’ wyobrazić sobie nic lepszego od siebie, nawet nic odmiennego…
— Jak pewien smętny szaman powiedział kiedyś Carlowi Jungowi — rzekł White,
jakby sobie przypominając — możemy nagle zostać bez marzeń.
— Nie jesteśmy aż tak prymitywni — stwierdził MacDonald. — Wiemy, że we
wszechświecie są inne rozumne istoty, wiemy, że są niepodobne do nas, a przecież
łakniemy współpracy z nimi. Mamy swoje marzenia o lotach kosmicznych, i
spotkaniu, wywołane bogatą literaturą i wsparte mitami pełnymi latających talerzy i
odwiedzin. Nasłuchujemy już pięćdziesiąt lat i ludzie są przygotowani na usłyszenie
czegoś. Są psychicznie dojrzali do nawiązania kontaktu. Teraz dowiedzieli się, że
skontaktowano się z nami, usłyszeli głosy i obejrzeli jedną wersję przesłania…
John ponownie uchylił drzwi.
— Napływają dalsze informacje, panie prezydencie.
MacDonald spojrzał na White’a. Prezydent skinął głową i MacDonald przycisnął
guzik. Pierwsza scena przedstawiała policję szarżującą na tłum pod świątynią
solitarian. Gdziekolwiek w wirze walczących otwierała się pusta przestrzeń, widać
było plamy na asfalcie. Widać było również ciała i niektóre z ciał miały na sobie
mundury. Mężczyźni i kobiety nieprzerwanie walili ze świątyni, usiłując przedrzeć
się przez bijatykę… bądź przyłączyć do niej. MacDonald włączył głos. Zahuczało jak
daleki grzmot.
Druga scena przedstawiała mniejszy tłum na ulicy przed neoklasycznym
budynkiem, niby fosą otoczonym basenem klimatyzacyjnym, który powstrzymywał
tłum. Nie powstrzymywał jednakże wygrażania pięściami i okrzyków, wznoszonych
w jakimś obcym języku.
Podobne były sceny trzecia, czwarta i piąta, różniące się tylko stylem
architektonicznym budynków, kolorami i strojami tłumu oraz językiem okrzyków.
Część okrzyków była w języku angielskim.
Szósta scena ukazała mężczyzn, kobiety i dzieci, zgromadzonych wokół jakiegoś
człowieka w czerni na ciemnym szczycie pagórka. W milczeniu spozierali w niebo,
na gwiazdy.
Siódma scena przedstawiała coś mięsisto–krwiście–trzewiowego, rozmazanego na
chodniku jak malowidło abstrakcyjne. Obiektyw kamery powędrował w górę
wychylającej się z ekranu ściany budynku i zatrzymał wysoko na betonowym
gzymsie.
Ósmą scenę wypełniły karetki pogotowia zajeżdżające pod bramę szpitalnej izby
przyjęć. W dziewiątej była kostnica. Dziesiąta roztoczyła przed patrzącymi
nieprzebyty zator komunikacyjny, utworzony przez pojazdy i helikoptery usiłujące
opuścić miasto…

Jaki byłby John w świecie, z którym jego ojciec zawarł znajomość, w świecie
istniejącym tam na zewnątrz? White wiedział, że podświadomie chroni Johna przed
tym światem. John nie został rzucony na pastwę namiętności i przemocy, głupoty i
uprzedzeń. White pragnął oszczędzić synowi tego rodzaju cierpień, jakich sam
zaznał,— tego rodzaju goryczy, jaka nawet w obecnej chwili skręcała mu trzewia
skrywanym żalem. Nie było to dobre serce, to było źle pojęte uczucie, które obracało
się teraz przeciwko niemu. Nie dopuszczał do Johna nawet podstawowych realiów
polityki, owych kompromisów i układów, do których polityka zmusza człowieka, jeśli
nie chce on, żeby jego syn zbrukał sobie ręce. Czy też nie chciał, żeby jego syn
dowiedział się, co tak bardzo usmoliło skórę ojca na czarno? Być czarnym — i bez
syna?

White zaczerpnął głęboko tchu. Miał taki nawyk, kiedy zmuszony był podjąć
trudną decyzję, jak gdyby z powietrzem wciągał w siebie sytuację, wtłaczając ją w
dół tam, gdzie rodziły się jego decyzje. Niebawem przyjdzie mu się wypowiedzieć,
zdeklarować w sposób nieodwracalny, spuścić z uwięzi żywioły, które już nigdy nie
będą mu posłuszne.
— Wygląda na to — zauważył cichym głosem — że coś się zaczyna — rozruchy
religijne, może nawet religijna wojna… albo coś się kończy.
— Ludzie reagują tak z braku informacji — powiedział MacDonald. —
Porozmawiajmy z nimi. Są zdezorientowani. Oficjalny komunikat i systematyczna
kampania informująca o Programie, przesłaniu i odpowiedzi…
— Uśmierzy strach — dokończył White — albo go podsyci.
— Strach jest irracjonalny. Fakty go rozwieją. Capellanie nie mają sposobu, żeby
tu przybyć. Transmisję materii należy włożyć między bajki, a nie wyobrażamy sobie
żadnego rodzaju napędu zbliżonego chociażby do bariery prędkości światła.
— To, czego sobie nie wyobrażamy — zabrał głos White — w ostatnich kilku
stuleciach nabrało zwyczaju stawania się prawdą. A co uważano za niemożliwe w
jednym pokoleniu, w następnym stawało się rzeczą codzienną. Proszę mi powiedzieć,
dlaczego tak obstaje pan przy odpowiedzi na to przesłanie? Czy nie dość, że pana
poszukiwania uwieńczone zostały powodzeniem, że udowodnił pan istnienie
rozumnego życia we wszechświecie?
— Mógłbym uzasadnić to racjonalnie — odrzekł MacDonald. — Jest wiele
ważkich powodów, z których ten najważniejszy wymieniłem: porozumienie obcych
istot przyniosłoby niezmierne korzyści jednym i drugim, ale tak jak pan podejrzewa,
za tą całą racjonalnością kryją się pobudki osobiste. Zanim nasza odpowiedź dotrze
do Capelli, będę już w grobie, jednak chciałbym, żeby moja praca nie poszła na
marne, żeby sprawdziło się to, w co wierzę, żeby moje życie miało sens. Pan chciałby
tego samego.
— Dochodzimy wreszcie do spraw zasadniczych.
— Jak zawsze. Swojemu synowi i światu pragnę zostawić jakąś schedę. Nie jestem
poetą ani wieszczem, nie jestem artystą, budowniczym, mężem stanu ani filantropem.
Jedyne, co mogę zostawić w spadku, to otwarte drzwi. Otwartą drogę do
wszechświata, nadzieje i widoki na coś nowego, przesłanie, które przybędzie z obcej
planety pod parą obcych, dalekich słońc…
— Wszyscy tego pragniemy — rzekł White. — Sęk w tym, jak to osiągnąć.
— Nie wszyscy — zaprzeczył MacDonald. — Niektórzy pragną zostawić w
spadku nasze nienawiści, nasze walki, nic nowego — wszystko stare. Ale życie się
zmienia, czas mija, a my musimy dać naszym dzieciom jutro, nie wczoraj, a z wczoraj
tyle tylko, na ile wywiera ono wpływ na jutro. Przeszłość nie jest bez znaczenia,
jednak nie można w niej żyć; jedynym miejscem, w którym możemy żyć, jest
przyszłość i jest to jedyne, co możemy zmienić. Proszę mi wierzyć; gdy tylko nadamy
odpowiedź, na świecie zapanuje spokój.
— Dlaczego akurat wtedy?
— Chociażby dlatego, że będzie po fakcie, po wszystkim. Skłóceni ludzie
uświadomią sobie, że są istotami ludzkimi, że gdzieś tam żyją odmienne istoty, że
skoro dogadujemy się z nimi, to czemu nie mielibyśmy dogadać się ze sobą, nawet z
tymi, którzy mówią odmiennymi językami i wierzą w innych bogów.
— Dzwoni chiński ambasador, panie prezydencie — powiedział John i White zdał
sobie sprawę, że pochłonięty dyskusją z MacDonaldem nawet nie zauważył, kiedy się
otworzył} drzwi.
— Nie mam przy sobie translatora — rzeki.
— Żadne zmartwienie — odezwał się MacDonald. — Nasz komputer to załatwi.
White i MacDonald zamienili się miejscami Znalazłszy się za biurkiem
MacDonalda prezydent spojrzał w ekran, z którego chińskie oblicze osadzone nad
pstrym mundurem przemówiło po angielsku z idealną niemal synchronizacją warg.
— Panie prezydencie, mój kraj z całym należnym szacunkiem domaga się
zaprzestania przez was zamieszek w waszych granicach i publikacji prowokacyjnych
wiadomości zagrażających innym miłującym pokój narodom.
— Może pan powtórzyć swojemu premierowi — odparł White ostrożnie — iż
nikomu tak jak nam nie jest przykro z powodu tych zamieszek, że spodziewamy się
opanować je niebawem, i że nie mamy takich jak on mechanizmów kontroli
publikacji wiadomości.
Gładki Chińczyk skłonił się grzecznie.
— Mój kraj żąda również, abyście na przesłanie odebrane przez was z Capelli nie
odpowiadali ani teraz, ani w przyszłości.
— Dzięki panu, panie ambasadorze — rzekł White uprzejmie, lecz nie zdążył
obrócić się do MacDonalda, kiedy w miejsce oblicza chińskiego pojawiło się
rosyjskie.
— Ambasador radziecki — oznajmił John.
— Związek Radziecki jest wielce zaniepokojony zatajeniem tego przesłania —
zagaił obcesowo Rosjanin. — Pragniemy was powiadomić, że my je również
odebraliśmy i że przygotowujemy odpowiedź. Wkrótce podamy to do wiadomości.
I ekran zamigotał pustką.
— Koniec — powiedział White. Ekran zgasł.
White położył dłonie na blacie biurka. Było to uczciwe, solidne biurko do roboty,
nie żaden monumentalny mebel, jak tamto w Białym Domu, i czuł, że mógłby tu
pracować. Siedząc sobie za biurkiem MacDonalda miał wrażenie, że zamienili się
rolami, że on tu jest szefem.
— Żadna mowa ludzkiej istoty — podjął MacDonald jakby mu nie przerwano —
nie jest tak obca jak język Capellan, żadna ludzka wiara nie jest tak obca jak wiara
Capellan.
— Myślę, że pan wiedział o Rosjanach i Chińczykach — rzekł White.
— Pokrewieństwo nauki jest bliższe niż więź miejsca urodzenia czy języka.
— Skąd oni dowiedzieli się o przesłaniu? MacDonald rozłożył bezradnie ręce.
— Zbyt dużo ludzi o tym wiedziało. Gdybym przypuszczał, że nie będzie nam
wolno podać tego do wiadomości normalnym trybem, że powstanie jakikolwiek
problem z odpowiedzią, nie zebrałbym wówczas owej grupki ludzi w chwili naszego
triumfu. Lecz jak już się dowiedzieli, nie można było całkowicie ukryć tej informacji.
Nie byliśmy programem tajnym, tylko naukowym laboratorium, zobowiązanym
dzielić się odkryciami ze światem. Przecież mieliśmy u siebie nawet na zasadzie
wymiany chińskich i radzieckich naukowców, którzy pracowali razem z nami. W
końcowym okresie…
— Nikt nie myślał, że wam się uda — wtrącił White.
MacDonald popatrzył na niego ze zdumieniem. Po raz pierwszy White zobaczył
MacDonalda zdumionego czymkolwiek.
— To dlaczego nas finansowaliście? — spytał MacDonald.
— Nie wiem, dlaczego rozpoczęto Prograrń — rzekł White. — Nie zaglądałem do
jego historycznego rodowodu, a pewnie i tak nie tam należy szukać właściwej
odpowiedzi. Podejrzewam, że odpowiedź brzmi bardzo podobnie do naszych
powodów z kilku ostatnich lat: było to coś, co uczeni chcieli robić, i nikt nie widział
w tym nic złego. W końcu żyjemy w czasach dobrobytu. — Społecznego dobrobytu
— sprostował MacDonald.
— Dobrobytu wszelkiej maści — rzekł White. — Nasz kraj jak również inne kraje,
jedne przed nami, drugie po nas, realizują świadomą politykę likwidowania ubóstwa i
niesprawiedliwości.
— Zadaniem rządu jest „dążenie do powszechnego dobrobytu” — powiedział
MacDonald.
— Również celem polityki. Ubóstwo i niesprawiedliwości stanowią nieszczęścia,
ale nieszczęścia do zniesienia w świecie, w którym występują większe kłopoty. Są nie
do zniesienia w złożonym, technokratycznym społeczeństwie, którego podstawą jest
współdziałanie, w którym gwałty i rozruchy mogą zburzyć nie tylko miasto, ale nawet
samą cywilizację.
— Oczywiście.
— Toteż zrobiwszy w tył zwrot postawiliśmy przed narodem zadanie likwidacji
ubóstwa i niesprawiedliwości i wykonaliśmy to zadanie. Ustanowiony został stabilny
system społeczny, gwarantujący każdemu roczny dochód i swobodę robienia mniej
więcej tego, co mu się podoba, z wyjątkiem nieograniczonej prokreacji i wyrządzania
krzywdy bliźnim w inny sposób.
MacDonald pokiwał głową.
— To wielkie osiągnięcie ostatnich kilkudziesięciu lat, ten ruch na rzecz
dobrobytu.
— Tyle że nie nazywamy już tego dobrobytem. To jest demokracja, system,
społeczny porządek rzeczy, to co należy się ludziom. Skąd panu wpadło do głowy, że
nauka nie jest częścią tego systemu?
— Nauka rodzi zmiany — powiedział MacDonald.
— Nie rodzi, jeśli nie odnosi sukcesów — rzekł White. — Bądź też odnosi
sukcesy w pewnych ograniczonych, przesądzonych z góry dziedzinach, jak program
badania przestrzeni kosmicznej. Bóg świadkiem, że Program wydawał nam się
całkiem bezpieczny. Z pewnością należy mu się udział w programie dobrobytu i
trwonienie publicznych funduszy na utrzymywanie go przez tyle lat stanowiło, dolę
uczonych — żeby mieli czym się bawić i żeby niczego nie popsuli. Widzi pan,
ważnym zadaniem każdej władzy jest troska o stałość warunków, dławienie
zamieszek i niepokojów, utrzymanie samej siebie, a wywiąże się z tego najlepiej
dając każdemu szansę czynienia, co mu się żywnie podoba — byle tylko nic nie
zmieniał. Proszę mi nie mówić, że nie domyślał się pan tego przez cały czas, że pan
tego nie wykorzystywał.
— Nie — powiedział MacDonald. — To znaczy tak. Chyba tak. Wiedziałem, że
jeśli zaczniemy sprawiać kłopot, to łatwiej dostaniemy pieniądze. Chyba zdawałem
sobie sprawę nie przyznając się do tego. Ale teraz pan chce nas z miejsca
zlikwidować.
— Nie z miejsca — łagodnie rzekł White. — Zwińcie żagle. Udawajcie, że
rozpatrujecie odpowiedź. Poszukujcie dalej innych przesłań. Zacznijcie gdzieś jakiś
nowy program, żeby czymś się zająć. Niech pan ruszy głową, pan będzie wiedział, co
robić.

White wiedział jednak, że wojna z ubóstwem i niesprawiedliwością nie była


wygrana. John myślał, że była, że już może złożyć broń. A to oznaczało dezercję. Tak
właśnie White nazwał Johna: „dezerterem”.
Dobrobyt to za mało. Zbyt wielu czarnych zadowala się zagwarantowanymi im
rocznymi dochodami, nie ma ochoty lub boi się wystąpić o więcej.
Trzeba ich wykształcić, trzeba nimi pokierować, trzeba im przykładu takich
postaci, jak on sam, jaką mógłby być John, gdyby zajął się polityką. Och, trochę
przykładów by się znalazło, przecież są czarni naukowcy, czarni lekarze, czarni
artyści, nawet jacyś czarni uczestnicy Programu. Ale to wszystko za mało, procenty
ciągle wskazywały, że nierówność jest faktem.
Sterował nawą państwa dobrobytu, lecz nie wydawało mu się, że dobrobytem kupi
Johna.

MacDonald pogrążył się w zadumie, jakby coś ważąc w sobie. Czy on myśli
lędźwiami, jak Teddy i ja? — zastanowił się White.
— Strawiłem życie na dążeniu do prawdy — powiedział MacDonald. — Nie mogę
teraz kłamać.
White westchnął.
— Wobec tego będziemy musieli zakręcić się za kimś, kto może.
— Nic z tego nie wyjdzie. Naukowa społeczność odpowie tym samym, co każda
inna uciskana mniejszość.
— Musimy mieć spokój.
— W świecie techniki — odparł MacDonald — zmiany są nieuniknione. Musi pan
przyjąć, że spokój to umiarkowane, ujęte w karby zmiany.
— Lecz zmiany, jaką niesie przesłanie, nie da się ani wyliczyć, ani ująć w karby.
— To dlatego, że pan nie dał nam ująć jej — nie podoba mi się to określenie — w
karby, nie dał nam pan przekazać ludziom naszej prawdy, wyjaśnić w taki sposób,
żeby spojrzeli na to jak na przygodę, obietnicę, dar rozumu, świadomości oraz
informacji, a także przeczuć jeszcze nie zrodzonych… Poza tym, skąd może pan
wiedzieć, czego świat czy nasz kraj będzie potrzebował od dziś za dziewięćdziesiąt
lat?
— Dziewięćdziesiąt lat? — White roześmiał się niepewnie. — Ja nie wybiegam
myślą dalej niż do najbliższych wyborów. Co ma do tego dziewięćdziesiąt lat?
— Tyle właśnie lat upłynie, zanim odpowiedź dotrze do Capelli i powróci ich
odzew — powiedział MacDonald. — To właśnie miałem na myśli mówiąc, że pragnę
zostawić jakąś schedę dla mojego syna… i syna mojego syna. Przecież zanim nasza
odpowiedź dojdzie do Capelli, nas obu nie będzie wśród żywych, panie prezydencie.
Większość żyjących teraz ludzi będzie w grobie, pański syn będzie już starszawy a
mój w średnim wieku. A zanim do nas dojdzie odzew z Capelli, dosłownie każdy z
obecnych żyjących będzie w grobie. Tego, co robimy, nie robimy dla siebie, lecz dla
przyszłych pokoleń. Zapisujemy wam w testamencie — miękko powiedział
MacDonald — przesłanie z gwiazd.
— Dziewięćdziesiąt lat — powtórzył White. — A cóż to za dialog?
— Jak tylko ludzie zrozumieją — z pewnością siebie stwierdził MacDonald —
znikną niepokoje. Strach, gniew, nienawiść, nieufność nie trwają długo. Trwały jest
spokój i spokój powróci pospołu z nieuchwytnym przeczuciem czegoś miłego, co
czeka nas w nieokreślonej przyszłości, jak ziemia obiecana: nie teraz, nie jutro, lecz
kiedyś na pewno. Zaś ci, którzy zagrażają spokojowi — od narodów po jednostkę —
z premedytacją zagrażają jasnej, szczęśliwej przyszłości, więc ustąpią.
White raz jeszcze zlustrował spojrzeniem gabinet, mały, ubogi, surowy pokój, w
którym pewien człowiek pracował przez dwadzieścia lat niewiele zostawiając śladów
po sobie. Być może — pomyślał — MacDonald zostawił ślady gdzieś indziej, w
ludziach, ideach, w Programie, w gwiazdach, ciągle przy tym dręczył White’a ów
niepokój w lędźwiach mówiący mu „nie, nie masz racji”, dręczyła go litość nad
każdym i nadzieja, że to nie dlatego, że nie jest intelektualistą, że nie dlatego czuje się
nieswojo wobec idei, nie dlatego nie potrafi myśleć w kategoriach stuleci…
— Nie mogę ryzykować — rzekł. — Nie wyśle pan odpowiedzi. Zacznie pan
rozwiązywać Program. Może pan to zrobić?
Wstał. Dyskusja była zamknięta. MacDonald podniósł się zadumany.
— Czy nic, co mógłbym jeszcze powiedzieć, nie zmieni pańskiej decyzji? White
pokręcił głową.
— Powiedział pan wszystko. Proszę mi wierzyć, uczynił pan wszystko, co w
ludzkiej mocy.
— Ja wiem, jaką schedę pragnę zostawić swojemu synowi — powiedział
MacDonald. — A pan jaką schedę pragnie zostawić swojemu?
White popatrzył na niego smutnym wzrokiem.
— To nieuczciwe. Ja robię to, co muszę. Zrobi pan to, co pan musi? MacDonald
westchnął i White ujrzał, jak ucieka z niego życie, i zrobiło mu się jeszcze smutniej.
— Proszę mi zostawić wolną rękę w załatwianiu tego — powiedział MacDonald.
— Będziemy dalej studiować przesłanie, dalej odgadywać jego treści. Stopniowo
zmienię kierunki nasłuchu.
— Chce mnie pan przeczekać? — rzekł White. — W nadziei, że lepiej się panu
poszczęści z moim następcą?
— Nasze skale czasu są odmienne. Program może czekać.
— We mnie — rzekł White — ma pan kogoś, kto jeszcze wierzy w zmiany. Mój
następca nie będzie wierzył w żadną, jego zaś następca będzie chciał powrotu do
starego. — Z żalem wzruszył ramionami i wyciągnął dłoń do uścisku, machinalnie
chroniąc ją tak, jak nauczyła go kampania wyborcza. — Ale być może pańska ręka
jest najlepsza. Zgoda na nadzieję, zgoda na działanie Programu, zgoda na pracę
pańskich ludzi. Ale nie wysyłajcie — wyrażę to jeszcze na piśmie, mimo że wszystko
zapisał wasz komputer — nie wysyłajcie odpowiedzi. Mam swoich ludzi w
Programie, a oni mają swoje instrukcje.
MacDonald zawahał się, po czym uścisnął dłoń White’a.
— Bardzo przepraszam — powiedział.
White nie wiedział, za co go przeprasza MacDonald. Być może przepraszał za to,
że musi nadzorować zdradę Programu, albo przepraszał prezydenta, że musi zdradzić
siebie oraz ideały swojego kraju, być może przepraszał cały rodzaj ludzki, że nie
otrzyma więcej przesłań z gwiazd, a być może przepraszał Capellan za to, że nie
otrzymają żadnej odpowiedzi na swoje pełne nadziei przesłanie… Być może
przepraszał za to wszystko.
— Ale nie spytałem pana — rzekł White — co byście odpowiedzieli, gdyby
pozwolono wam nadać odpowiedź.
Sięgnąwszy za plecami White’a MacDonald wziął ostatnią kartkę papieru ze
swego biurka. Podał ją White’owi.

— To bardzo prosta, bardzo oczywista — powiedział, dodając po namyśle —


antykryptografia. Nawet niezbyt oryginalna. Coś podobnego zaproponował Bernard
Oliver ponad pięćdziesiąt lat temu. Jest to próba powiedzenia Capellanom dosłownie
tych samych rzeczy, jakie oni nam powiedzieli: kim jesteśmy, gdzie żyjemy, jak się
nazywamy, rozmnażamy, jak myślimy…
White przyglądał się kartce.
— Trzyma pan bokiem — powiedział MacDonald. — Musieliśmy to rozwinąć w
drugą stronę dla zachowania tych samych wymiarów siatki.
White obrócił kartkę i wpatrywał się w nią przez kilka sekund. Naraz parsknął
śmiechem. Po dłuższej chwili MacDonald spytał:
— Co w tym śmiesznego?
Śmiech White’a urwał się równie nagle, jak wybuchnął. Prezydent wytarł oczy i
nos chustką.
— Bardzo przepraszam — rzekł. — Nie śmiałem się z odpowiedzi. Nie rozumiem
nawet połowy z tego, co tu jest. Ale to najwyraźniej ojciec, matka i syn, to znaczy
dziecko, i Capellanie nigdy w życiu nie poznają, czy oni są biali, czy czarni.

Co powie Johnowi po powrocie do Waszyngtonu? Że kazał wielkiemu


człowiekowi schować wielkość do kieszeni, zburzyć to, co zbudował? Wiedział, jak
to wpłynie na Johna, jak wpłynie na ich stosunki. Z jednej strony głosił wiarę w dar
przewodzenia rewolucji, z drugiej odrzucał dar przewodzenia u innych.
— Potrafisz dostrzegać jedynie własną wizję — rzekłby John. — Na wizje innych
jesteś ślepy.
A cóż on odpowie? A jeśli John ma rację? A jeśli skończyła się rola przywódcy w
rewolucji i teraz jej ciężar spoczywa na jednostce? Jeśli główny bój toczy się obecnie
o ponowne dopuszczenie do głosu wielkiej jednostki, o ponowne jej wyzwolenie ze
społeczeństwa? Co takiego powiedział mu John? Co takiego starał się zapomnieć?
Nie zapomniał. Pamiętał aż za dobrze.
— Polityka umarła, ojcze — powiedział John. — Nie rozumiesz tego? Jak myślisz,
dlaczego pozwolili ci być prezydentem? Być prezydentem, to już nie ma żadnego
znaczenia!

— Mac! Mac! — wywoływały głośniki z obu stron gabinetu.


— Tak, Oley — zgłosił się MacDonald.
— John White przed chwilą wpadł na coś, co dotyczy przesłania — powiedziały
głośniki. — Wiem, że jesteś zajęty, ale to chyba nie powinno czekać.
— Nic nie szkodzi — powiedział MacDonald, rzuciwszy pytające spojrzenie
White’owi. — Właśnie kończyliśmy.
Wydawało się, że słowa jeszcze nie przebrzmiały, kiedy w gabinecie znalazł się
krępy, rudawy blondyn w średnim wieku. Po piętach deptał mu John.
— Olsen — powiedział MacDonald — to jest…
— Wiem — rzekł blondyn. — Pan prezydent — skłonił się, na najkrótszą z
najkrótszych chwil przerywając falę swego entuzjazmu. — To pasuje jak ostatni
fragment łamigłówki.
White patrzył na syna. John był wyraźnie zadowolony i podekscytowany, nie
kwapił się jednak do zabrania głosu.
— Twój pomysł? — z niedowierzaniem odezwał się White. — Naprawdę twój?
John kiwnął głową.
— Tak.
— Powiedz im — Olsen zwrócił się do Johna.
— Ty powiedz — odparł John.
Olsen ponownie zwrócił się do MacDonalda.
— Symbole dwóch słońc różnią się, tak? — powiedział prędko, nie czekając
odpowiedzi. — Ze słońca w prawym górnym rogu wychodził pojedynczy znak. Na
dole z lewej słońce ma dwa znaki z każdego rogu, jak promienie. Słowo po lewej
stronie na górze i słowo na spodzie w prawo od dolnego słońca przypuszczalnie
oznaczają „słońce”.
— Tak — powiedział MacDonald, przenosząc spojrzenie na White’a, a potem
znowu na Olsena.
— A sąsiedni symbol na spodzie interpretowaliśmy jako „drugie słońce”, „większe
słońce”, albo „gorętsze słońce”. Właśnie pokazywałem to Johnowi, a on powiedział:
„Może to nie jest tylko czczy opis. Może to jest odpowiedź na jeszcze jedno
dotyczące ich pytanie, którą pragnęli nam przekazać: co się z nimi dzieje. Może to
odległe słońce zwiększa moc swojego promieniowania” wysyłając więcej ciepła,
stając się, być może, „nową”.
— Co to znaczy? — spytał White.
Pytanie kierował do wszystkich, ale patrzył na Johna. Uprzytomnił sobie, że w
jego głosić nie wiedzieć czemu pobrzmiewał niepokój. I wówczas pomyślał, że
przeobrażanie się słońca na niebie oznacza zmianę w podstawach porządku
wszechrzeczy i budzi wprost niepojętą grozę. Spróbował sobie wyobrazić, co by to
było tu na Ziemi, gdyby słońce zaczęło świecić coraz jaśniej, coraz goręcej. Co by
uczynili ludzie? Czy powiedzieliby o sobie innym, inteligentnym rasom
wszechświata? Czy też pochowali głowy w piasek?
MacDonald coś mówił.
— … co może tłumaczyć hełmy, jeśli to są hełmy. Może są zmuszeni nosić hełmy,
a także ubiory ochronne, ilekroć wychodzą na powietrze. Dla ochrony przed żarem.
— Przepraszam — odezwał się White. — Co pan powiedział?
— Wzrost temperatury dalszego słońca — mówił MacDonald — nie musi
sprawiać wielkiego kłopotu. Lecz teraz ich słońce — słońce, wokół którego krąży po
orbicie ich superplaneta, również wykazuje objawy przemiany w nową.
— Oni umrą — rzekł White.
— Tak — powiedział MacDonald.
White uzmysłowił sobie, że MacDonald jest o tym święcie przekonany, że
„przekonany jest o tym mężczyzna zwany Olsenem, że John jest przekonany o tym,
że oni wszyscy wierzą w to święcie i opłakują Capellan, jakby Capellanie byli ich
przyjaciółmi. Może byli… MacDonald żył oczekiwaniem na nich już od dwudziestu
lat. I kiedy ich wreszcie odnalazł i porozumiał się z nimi, odkrył, że czeka ich zguba.
— W przesłaniu nie ma żadnej wzmianki o próbie ucieczki. Hełm, o ile to hełm,
przemawia za tym, że pogodzili się z istniejącymi warunkami — mówił MacDonald.
— Statki kosmiczne być może są szansą dla garstki — ciągnął — bo w sąsiedztwie
tych innych satelitów superplanety z pewnością musieli opanować loty kosmiczne,
ale w przesłaniu nie ma żadnych statków. Może ich filozofia nakazuje godzić się z
losem…
— Oni umrą — powtórzył White.
— To zmienia sytuację — powiedział John. — Czujesz to, prawda, ojcze?
— Nie możemy wybrać się do nich tak samo, jak oni nie mogą przybyć do nas —
rzekł MacDonald. — Nie możemy im pomóc, ale możemy powiadomić ich, że nie
żyli na próżno, że ich ostatni wielki trud podjęty w celu nawiązania porozumienia nie
spełzł na niczym, że ktoś o nich wie, że kogoś obchodzą, że ktoś im dobrze życzy.
Wziął kartkę papieru z biurka, gdzie położył ją White, oraz gruby flamaster i
ponad głową dziecka dorysował głowę i ramiona Capellanina, ręka w rękę z ludźmi.
Spoglądając na rysunek White rozważał w myśli pytanie, ale w lędźwiach
wyczuwał, jak brzmi odpowiedź. Opinia publiczna zaakceptuje to przesłanie, ludzie
ucieszą się z nadania odpowiedzi, taki kontakt poszerzy horyzonty ich wyobraźni i
rozumu, zbliży ludzi bardziej, doda im odwagi i wiary w siebie.
— Tak — rzekł. — Wyślijcie odpowiedź.
Później, stojąc z Johnem przed wyjściem z budynku, uświadomił sobie, że John się
ociąga.
— O co chodzi, synu? — zapytał.
— Chciałbym tu zostać jakiś czas — powiedział John. — Chciałbym się
zorientować, co muszę zrobić, żeby zostać na stałe w Programie, żeby się w nim do
czegoś przydać. — Zawahał się i dodał: — Jeśli się zgodzisz, tato.
Mróz jakiś ścisnął pierś White’a, po czym ulotnił się z wolna, jak topniejący lód.
— Jasne, synu — rzekł — skoro to właśnie pragniesz robić.
Za moment Johna już nie było, a White ponad fosforyzującą bielą parkingu
skierował spojrzenie tam, gdzie na tle nocnego nieba obracała się powoli sylwetka
radioteleskopu na wysokim wsporniku, niczym reflektor gotowy rozbłysnąć światłem,
przeszyć noc jasnością i przebić się do gwiazd.
Niebawem odpowiedź na przesłanie z tych gwiazd będzie śmigać w niebo fala za
falą, w swoje) długiej drodze do dalekiej planety. A jeśli nie z tej akurat anteny, to z
jakiejś innej. Wyobraził sobie, że właśnie jest świadkiem startu pierwszej fali, i
spróbował wyczuć w swych lędźwiach, czy postąpił słusznie, jednak nie znajdował
pewności. Miał nadzieję, że zrobił dobrze — dobrze dla Johna, dobrze dla czarnych
współziomków, dobrze dla swego kraju, dla ludzkości, tej dzisiejszej i przyszłej,
dobrze dla inteligentnego życia zawsze i wszędzie…
I wzrok jego poszybował dalej i wyżej w nieskończoność, gdzie znajdowały się
inne stworzenia niewiarygodnie od niego odmienne, i wydawało mu się, że one
mówią: „Brawo, Andrew White”.
Ruch Komputera

Czy stworzenia z innej planety będą pożądać naszego —złota lub innych —.—
rzadkich pierwiastków? Czy będą potrzebować nas jako bydła lub niewolników?
Chyba nie, zważywszy astronomiczne koszty transportu pomiędzy układami
słonecznymi. Żadnej cywilizacji zdolnej pokonywać odległości międzygwiezdne nie
będziemy potrzebni jako pożywienie czy źródło surowców, bo o wiele prościej
otrzymywać to w drodze syntezy na miejscu. Najbardzej opłacalnym do transportu z
planety na planetę towarem jest informacja, to zaś można zrobić przez radio…
Ronald N. Bracewell, 1962…

Jednym z najważniejszych motorów podboju Nowego Świata była misja


nawracania tubylców na wiarę chrześcijańską — pokojowo, jeśli się dało, siłą, jeśli
się nie dało. Czy możemy wykluczyć możliwość ewangelizmu kosmicznego? Mimo
że amerykańscy Indianie nie nadawali się do żadnych konkretnych celów na dworach
Hiszpanii czy Francji, przywożono ich tam jednak ze względów prestiżowych… A
może istoty ludzkie posiadają jakiś rzadki talent, którego w sobie nie uświadamiają…
Nawet gdy wysoko rozwinięta cywilizacja pozaziemska potrafi skopiować jakiś
organizm czy przedmiot powstały na Ziemi, to i tak oryginał i duplikat nigdy nie będą
identyczne… Czy możemy wreszcie wykluczyć jeszcze bardziej mroczne pobudki?
Czy jakieś społeczeństwo pozaziemskie nie zapragnie pozostać samo u szczytu
galaktycznej władzy i nie dołoży wszelkich starań, żeby zgnieść ewentualnych
rywali? Albo czy nie postąpi zgodnie z „reakcją na karalucha” — zadeptać inne
stworzenie po prostu dlatego, że jest odmienne… Carl Sagan, 1966…

MLECZNA DROGA,
SOMBRERO, WIR,
NASZA PROWINCJONALNA GALAKTYKA
I WIELKA SPIRALA ANDROMEDY
JEST JEDYNA
(NIE MÓWIĄC O NGC 819)
WŚRÓD MILIARDÓW.
CZARNE OKO, THETA ORIONA,
NIE TYLKO GWIAZD
I KULISTA MGŁAWICA M.3
BEZ LIKU,
(NIE MÓWIĄC O NGC 253)
LECZ GALAKTYK —
PLEJADY, HIADY,
ELIPTYCZNYCH, SPIRALNYCH,
ŻŁÓB, KWINTET STEFANA
SPIRALNYCH Z POPRZECZKĄ, KULISTYCH,
(NIE MÓWIĄC O GROMADZIE 3C295)
WIELKICH SKUPISK
HERKULES, WARKOCZ PANNY,
GWIAZD
OBŁOKI MAGELLANA WIELKI I MAŁY
BEZ
(NIE MÓWIĄC O NGC 3190,
LIKU.
7331, 1300, 5128, 2362, 4038, 4039, 3193, 3187…)

WYTWÓRNIA URZĄDZEŃ TEATRU WIDZA WPROWADZIŁA DZIŚ NA


RYNEK DOMOWY MODEL APARATURY DYSPONUJĄCY WIĘKSZOŚCIĄ
REAKCJI DOSTĘPNYCH W INSTALACJACH KOMERCJALNYCH. ZAJMUJE
ON PRZESTRZEŃ ŁAZIENKI ŚREDNIEJ WIELKOŚCI I JEST DO NABYCIA ZA
JEDNE 50 000 DOLARÓW.

Otis nie mógł oderwać spojrzenia od tej twarzy. Usta miała bezzębne i chyba
bardziej przystosowane do ssania niż do żucia. A jej oczy! Stercząc jak połówki
hantli z obu stron czaszki, tam gdzie powinny znajdować się uszy, skupiały się na nim
z wyraźną ruchliwością. Przyjrzawszy się bliżej Otis dostrzegł pod tymi oczami
maleńkie uszy, niemal schowane w fałdach szyi… H.B. Fyfe, 1951…

Inteligencja istotnie może być łagodnym czynnikiem rodzącym odosobnione grupy


królów filozofii, którzy w odległych zakątkach nieba dzielą się ze sobą swoją
nagromadzoną mądrością. Z drugiej strony inteligencja może być złośliwym
nowotworem bezsensownej technicznej eksploatacji, szerzącym się w galaktyce, jak
szerzy się na naszej własnej planecie. Zakładając umiarkowane prędkości lotów
międzyplanetarnych, przerzuty tego technologicznego raka rozeszłyby się po całej
galaktyce w parę milionów lat, a więc w bardzo „krótkim okresie w porównaniu z
życiem planety.
Nasze detektory wykryją oczywiście cywilizację techniczną, ale niekoniecznie
inteligentną w czystym tego słowa znaczeniu. W rzeczy samej, może być nawet tak,
że społeczeństwo, które prędzej czy później odkryjemy, będzie raczej reprezentowało
technikę zdziczałą, zwariowaną, toczącą je jak rak, niż technikę poddaną ścisłej
kontroli i służącą racjonalnym potrzebom wyższej inteligencji. Niewykluczone, że
prawdziwie inteligentne społeczeństwo może już nie odczuwać potrzeby, ani nie
wykazywać zainteresowania techniką. Naszą sprawą, jako uczdnych, jest zbadać
wszechświat i sprawdzić, co się w nim kryje. A to, co się w nim kryje, może
odpowiadać naszemu poczuciu moralności bądź nie… Przypisywanie odległym
inteligencjom wielkiego rozumu i gołębich uczuć jest równie nienaukowe, jak
przypisywanie im irracjonalnych i zbrodniczych instynktów. Musimy przygotować
się na jedną i drugą ewentualność i odpowiednio prowadzić nasze badania…
Freeman J. Dyson, 1964…

W bezpośredniej konfrontacji z wyżej od nas stojącymi istotami z innej planety


wypadłyby nam wodze z rąk i zostalibyśmy, jak mi kiedyś powiedział pewien stary
smętny szaman, „bez marzeń”, to znaczy zostalibyśmy bez naszych intelektualnych i
duchowych aspiracji, łiagle dobrych tylko do lamusa — zupełnie sparaliżowani…
Carl Gustav Jung, początek dwudziestego stulecia.

Co by to było, gdyby wszystkie cywilizacje Galaktyki zajmowały się wyłącznie


odbiorem, a żadna nadawaniem międzygwiezdnych sygnałów radiowych?… J.S.
Szkłowski, 1966…

PO PIĘĆDZIESIĘCIU TYGODNIACH „CHŁOPIEC Z PTAKIEM” NADAL


ZAJMUJE PIERWSZĄ POZYCJĘ NA LIŚCIE BESTSELLERÓW. WPRAWDZIE
REAKCJE KRYTYKI BYŁY MIESZANE, GDYŻ JEDNI RECENZENCI
NAZWALI POWIEŚĆ „NAJGORSZĄ KSIĄŻKĄ TEGO I KAŻDEGO INNEGO
ROKU”, INNI ZAŚ OKREŚLILI JĄ JAKO „POWIEŚĆ NA MIARĘ NASZYCH
CZASÓW” I „NIE ZAKŁAMANY OPIS NAMIĘTNOŚCI POMIĘDZY 0BCYMI”,
TO JEDNAK CZYTELNICY ZAREAGOWALI JEDNOMYŚLNIE: SZALEJĄ ZA
KSIĄŻKĄ.

JAK PODAJE DZISIAJ URZĄD GOSPODARKI STANÓW


ZJEDNOCZONYCH. PRODUKT NARODOWY BRUTTO OSIĄGNĄŁ WCZORAJ
WARTOŚĆ 4,5 BILIONA DOLARÓW. PRODUKT ŚWIATOWY BRUTTO
WYNIÓSŁ BLISKO 28 BILIONÓW DOLARÓW, NIEMAL
DZIESIĘCIOKROTNĄ WARTOŚĆ SPRZED PIĘĆDZIESIĘCIU LAT.
ROZWIĄZANIE WIELU PROBLEMÓW GNĘBIĄCYCH ŚWIAT PRZED PÓŁ
WIEKIEM URZĄD PRZYPISUJE GWAŁTOWNEMU WZROSTOWI PRODUKTU
ŚWIATOWEGO BRUTTO, OSIĄGNIĘTEMU DZIĘKI AUTOMATYZACJI,
ENERGII TERMOJĄDROWEJ, SZERSZEMU ZASTOSOWANIU
KOMPUTERÓW I CYBERNETYKI ORAZ NOWYM METODOM NAUCZANIA.

Być może te makabryczne ewentualności są realne. Albo też fakt, że je sobie


wyobrażamy, może stanowi jedynie odzwierciedlenie dalekiej drogi, jaką musimy
przejść, zanim dojrzejemy do pełnoprawnego uczestnictwa w galaktycznej
wspólnocie. Ale w obu przypadkach powrotu nie ma. Nie ma sensu utrzymywać
międzygwiezdnej ciszy radiowej; sygnał już został nadany. Czterdzieści lat
świetlnych od Ziemi wiadomość o nowej technicznej cywilizacji szybuje wśród
gwiazd. Jeżeli jakieś istoty przepatrują tam swoje niebiosa w poszukiwaniu wieści o
nowych cywilizacjach technicznych, dowiedzą się o nas, na dobre czy na złe. Jeżeli
międzyplanetarne loty kosmiczne są zjawiskiem powszednim dla rozwiniętej
cywilizacji technicznej, możemy oczekiwać wysłanników, prawdopodobnie w okresie
najbliższych kilkuset lat. Żywiąc nadzieję, że wtedy będzie jeszcze istnieć i rozkwitać
cywilizacja ziemska, która powita gości z dalekich gwiazd… Carl Sagan, 1966.

HOLOWIZJA DOTYCHCZAS DOSTĘPNA JEDYNIE DLA RZĄDU,


PRZEMYSŁU I BARDZO BOGATYCH, JEST OBECNIE PRODUKOWANA W
FORMIE NADAJĄCEJ SIĘ DO ZAINSTALOWANIA W MIESZKANIU I W
CENIE PRZYSTĘPNEJ DLA SZAREGO CZŁOWIEKA. PODOBNIE JAK JEGO
WIĘKSI I KOSZTOWNIEJSI POPRZEDNICY, DZISIEJSZY HOLOWIZOR,
NAZWANY TAK PRZEZ GENERAL ELECTRIC, DZIAŁA BEZ KINESKOPU,
WYTWARZAJĄC OBRAZ WIDZIALNY POPRZEZ WZBUDZANIE
CZĄSTECZEK POWIETRZA PRZED —UKRYTYM PROJEKTOREM. EFEKT
JEST TAKI, JAKBYŚMY MIELI OSOBĘ LUB SCENĘ W SWOIM POKOJU.
SPECJALIŚCI PRZEPOWIADAJĄ, ŻE HOLOWIZJA PRZEJMIE WSZYSTKIE
PROGRAMY, GDY TYLKO DOSTATECZNA ILOŚĆ ATARATÓW ZEJDZIE Z
TAŚM MONTAŻOWYCH. TO SAMO DOKŁADNIE SPECJALIŚCI WRÓŻYLI
TELEWIZJI W STOSUNKU DO RADIA, A WŁAŚNIE JESTEŚMY ŚWIADKAMI
GODNEGO UWAGI ZMARTWYCHWSTANIA RADIA…

Zakładając, że energia procesu syntezy jąder atomów da się wykorzystać ze


stuprocentową wydajnością, nadal wymagać to będzie szesnastu miliardów ton paliwa
wodorowego na przyśpieszenie dziesięciotonowej kapsuły do dziewięćdziesięciu
dziewięciu procent prędkości światła i następnych szesnastu miliardów ton na
wyhamowanie jej do lądowania… Nawet z idealnym paliwem materii z antymaterią
moja hipotetyczna podróż mimo wszystko wymagałaby czterystu tysięcy ton paliwa,
materii i antymaterii po równo… Cóż, jest to absurdalne, powiecie. Taka jest
dokładnie moja teza. Jest to absurdalne. A proszę nie zapominać, że do naszych
wniosków zmuszają nas elementarne prawa mechaniki… Edward M. Purcell, 1960…

Niemalże elegancki w zamyśle sposób wyjścia z tych trudności podsunął


amerykański fizyk Robert W. Bussard… międzyplanetarny silnik strumieniowy,
wykorzystujący atomy materii międzygwiezdnej zarówno jako strumień roboczy
(dają masę), jak i źródło energii (z reakcji termojądrowej)… Carl Sagan, 1966…

Około tysiąctonowy statek kosmiczny, żeby osiągnąć konieczną prędkość,


potrzebowałby dyszy wlotowej o średnicy osiemdziesięciu mil. To bardzo wiele
według zwykłych norm, lecz z kolei, obojętne jak na to spojrzeć, podróż
międzyplanetarna jest z samej swej istoty potężnym przedsięwzięciem… R.W.
Bussard, 1960…

W zwyczajnej przestrzeni międzygwiezdnej, z jednym tylko atomem wodoru na


centymetr sześcienny, układ trałujący musiałby mierzyć dwa tysiące pięćset mil
średnicy. Być może statek gwiezdny poruszałby się skokami od jednego obłoku pyłu
do drugiego… Pojazdy międzyplanetarne mogą stać się wykonalne w ciągu paru
najbliższych stuleci. Możemy również oczekiwać, że jeśli międzyplanetarne loty
kosmiczne będą technicznie wykonalnym, choćby nader kosztownym i trudnym
przedsięwzięciem z naszego punktu widzenia, to i tak zostaną urzeczywistnione…
Freeman J. Dyson, 1964…

A złota łuna rozjarzała się, wypierając zieloną poświatę od podłogi po strop,


blaskiem krzesząc ognie w rozlicznych szybkach i szybach. Gorzała jak złote niebo
coraz bardziej jaśniejące. Stając się wszechobecna, nie do zniesienia, nie zostawiła
żadnego zakamarka ciemności, gdzie by się można ukryć, żadnego azylu dla
maleńkich stworzeń. Płonęła jak wschodzące słońce albo jak coś, co dobywa się z
jego wnętrza, i światłość łuny rozkręciła w umysłach skulonych obserwatorów
szaloną karuzelę… Eric Frank Russell, 1947…

O CAPELLA, O CAPELLA,
TWOICH GŁOSÓW Z GWIAZD KAPELA
USZY NAM TU ROZWESELA,
ŻEŚMY NIE SĄ SAMI.
BRACIA NASI MILI W GÓRZE,
CHCEMY Z WAMI ŚPIEWAĆ W CHÓRZE,
ALE MUSIM SAMI.
OD WAS SŁOWA, OD NAS PIOSNKI,
LECZ DALEKO NASZE WIOSKI.
A CAPELLA, A CAPELLA…*

NAJWIĘKSZE SIŁY BUDOWLANE ‘ WSZECHCZASÓW, JAKIE


ZMOBILIZOWANO W OKRESIE POKOJU, PRZYSTĄPIŁY DZISIAJ DO
ZAKROJONEJ NA DZIESIĘĆ LAT BUDOWY TAMY PRZEGRADZAJĄCEJ
CIEŚNINĘ GIBRALTARSKĄ. Z CHWILĄ UKOŃCZENIA TAMY POZIOM
MORZA ŚRÓDZIEMNEGO PODNIESIE SIĘ, W KILKADZIESIĄT LAT WODA
W NIM STANIE SIĘ SŁODKA I SPADAJĄC PRZEZ HYDROELEKTRYCZNE
GENERATORY DO ATLANTYKU DOSTARCZY RÓWNIEŻ ENERGII DO
RÓŻNORODNYCH CELÓW, ŁĄCZNIE Z PRZEPOMPOWYWANIEM WODY W
CELU IRYGACJI SAHARY ORAZ DLA PRZEMYSŁU. PRZY TAK TRUDNYM
PRZEDSIĘWZIĘCIU BUDÓW ALNYM, JAKIM MA BYĆ TAMA, JESZCZE
TRUDNIEJSZE BYŁY ZWIĄZANE Z TYM PROBLEMY POLITYCZNE,
SPOŁECZNE, GOSPODARCZE I ORGANIZACYJNE. SPECJALIŚCI W TYCH
DZIEDZINACH DOSZLI DO WNIOSKU, ŻE TYLKO W POKOJOWYCH, JAK
OBECNE, CZASACH MOŻNA DOJŚĆ DO POROZUMIENIA…

Skończenie z sinusoidalnym cyklem rozwoju poprzez wzloty i upadki może


wreszcie nastąpić dzięki nawiązaniu kontaktu z bardziej rozwiniętą cywilizacją, taką,
która osiągnęła już stabilizację… Fred Hoyle, 1963…

Warunki roku dwutysięcznego mogą doprowadzić do sytuacji, w której iluzje,


pobożne życzenia, a nawet wyraźnie irracjonalne zachowania wystąpiłyby na skalę
nie spotykaną do tej pory. Takie irracjonalne, ukierunkowane na samo—zaspokojenie
zachowania są wysoce prawdopodobne w sytuacji, kiedy jednostka znajduje się pod
nadmierną ochroną i nie ma stałego bądź obiektywnego kontaktu z rzeczywistością.
Weźmy dla przykładu ludzi, jakich zapewne jest wielu, którym praca zapewnia
podstawową styczność z rzeczywistością. Jeśli pozbawimy ich pracy albo usuniemy z
niej ważne elementy, kontakt tych ludzi z rzeczywistością zostanie w jakimś stopniu
umniejszony. Efekty — jednostkowe bądź ogólne — mogą się przejawiać w takich
formach, jak podziały polityczne, rozbicie rodzin i tragedie osobiste albo w
poszukiwaniu jakichś „humanistycznych” wartości, przez wielu uważanych za puste
czy nawet irracjonalne… Herman Kahn i Anthony J. Wiener, 1967…

Wyobraźcie sobie, że odpowiedź na któreś z waszych przesłań ma nadejść za


czterdzieści lat. Cóż za wspaniała scheda dla waszych wnuków… EdwardM. Pu—
cełł, 1961…
5
Robert MacDonald — 2058

I nawet nie drgnął ze słuchaczy nikt,


Choć każde z ]ego słów
Ecłiem dudniło w pomroce zamilkłego domu

Robert MacDonald cierpliwie czekał na statek, który miał przewieźć go z Miami


na Puerto Rico. Czasu miał mnóstwo. Nic już nie czekało nań w Arecibo prócz
wspomnień. Po co się spieszyć? Nous n’irons plus aux bois, les lauriers sont coupes.
Ponownie zarzucił z pomostu wędkę w czysty błękit wody i wdychał woń soli i
morskiej bryzy, i obserwował, jak białe żagle frachtowców suną po horyzoncie i
spadają za kraniec świata.
Następnego dnia MacDonald w wodzie pod pomostem miał wijący się sznurek
patelniaków, w głowie opracowany nowy program wewnętrzny przekładu przez
komputer dialektu mandaryńskiego na syngaleski, gdy do pomostu dobił trimaran z
nylonowym żaglem jak śnieżna zaspa zrzucona na brązowy pokład. Stał na nim
wiking w niebieskich dżinsowych szortach, tuż przy pomoście. Rzucił nylonową linkę
MacDonaldowi.
— Możesz oblecieć tamten pachołek, przyjacielu? — spytał żeglarz. MacDonald
wytrzeszczył oczy.
— Tamten sterczący kołek, przyjacielu, taki słupek — ciągnął żeglarz z
niezmąconym spokojem.
MacDonald zaciągnął podwójną pętlę wokół wyślizganego przez liny pachołka.
Napinając powoli linę jacht zwolnił —swój dryf do przodu, zatrzymał się i dał do tyłu
na linowe odbijacze, chroniące jego kruche burty przed zetknięciem z pomostem.
— Dzięki, przyjacielu — powiedział żeglarz. — Oby żadne z twych przesłań nie
pozostało bez odpowiedzi.
— Wzajemnie — powiedział MacDonald. — Sam tym wszystkim żeglujesz? —
Głową wskazał na wymuskany stateczek z pojedynczą kabiną na potrójnym kadłubie,
cały lśniący bielą burt, żagla i kabiny, połyskujący nierdzewną stalą masztów,
błyszczący brązem tekowego pokładu.
— Sam z ewentualnymi pasażerami — odparł żeglarz.
Włosy na głowie, na twarzy, piersiach i nogach wyblakły mu na kolor żagla, tam
HiEaś, gdzie nie było włosów, skórę miał ciemną jak pokład żaglowca. — Zupełnie
sam, jeśli muszę. Mam na pokładzie komputer, który w kilka sekund stawia żagle,
przepowiada podmuch wiatru, mierzy głębokość, czyta mapę, żegluje i tropi ławicę
ryb, jeśli mam na nie ochotę.
— Wkrótce znowu płyniesz na Puerto Rico? — zdawkowo rzucił MacDonald.—
Po południu… dziś… jutro… pojutrze… To zależy — odparł żeglarz. Spojrzał na
MacDonalda. — Długo czekasz? — lekko zeskoczył na nabrzeże.
MacDonald wzruszył ramionami.
— Parę dni.
— Przepraszam — powiedział żeglarz. — Miałem pasażera w powrotnym rejsie z
Arecibo, który słyszał, że pod Bermudami biorą mieczniki, i zahaczyliśmy o tamte
wody.
— Biorą? — MacDonald rozglądał się po pokładzie wypatrując śladów pasażera.
— Złapał jednego z rufy i powojował z nim do cholery i trochę, zanim łobuza
odcięliśmy. Postanowił zostać i spróbować szczęścia z małej łodzi. Prezes jakiejś
firmy komputerowej, coś tam mówił. IBM, GE, Control Data, chyba któraś z nich.
— Niski, żwawy facet z przystrzyżoną czarną bródką, łysiejący nad czołem? —
zapytał MacDonald.
— Zgadza się — odparł żeglarz. — Znasz go?
— Friedman — rzekł MacDonald. — IBM. Znam go.
Nie wiedział jednak, że Friedman wybiera się na Puerto Rico. Nie musiał Iługo się
zastanawiać, dlaczego nic mu nie powiedział.
— Sterujesz na Puerto Rico? — spytał żeglarz. MacDonald ponownie wzruszył
ramionami.
— Od dziesięciu dni z Nowego Jorku — rzekł.
Po dwudziestu latach sterowania w przeciwnym kierunku — dodał w duchu.
— Rowerem i autobusem.
Wtedy był to samolot przez całą drogę.
— Gdyby mi się spieszyło, wziąłbym samolot, lub chociażby prom. Dostrzegł
wchodzący do zatoki Biscayne prom z Puerto Rico, w fontannach wody
rozpryskiwanej na boki przez dmuchawy. Wygląda — pomyślał MacDonald — jak
olbrzymi wielonogi żuk wodny.
— Parę dni w jedną czy w drugą stronę nie sprawia większej różnicy — rzekł.
— I tak wszyscy musimy czekać sześćdziesiąt lat — powiedział żeglarz.
Wyciągnął opaloną dłoń. — Johnson, kapitan „Pequoda”. — Uśmiechnął się, a wtedy
wyblakłe od słońca brwi podjechały mu w górę. — Śmieszna nazwa dla trimaranu z
Miami, prawda? Dawniej wykładałem angielski na uczelni i stąd moja słabość do
przeciwieństw. Nie jestem, jak widzisz, Ahabem, i nie szukanrbiałego wieloryba, a w
ogóle chyba niczego nie szukam.
— MacDonald — rzekł MacDonald ściskając podaną dłoń z takim uczuciem,
jakby witał się z samym morzem. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Ale możesz mi
mówić Ismael.
— Słyszałem już to nazwisko — powiedział Johnson. — Mam na myśli
MacDonald. Czy nie był on…?
— Tak — przerwał MacDonald i fala smutku ogarnęła go niczym nudności.
Opierając się jej mrugał powiekami, żeby powstrzymać łzy. Nie krępował się płaczu
w obecności tego przyjaznego wilka morskiego, ale żeby chociaż miał jakiś powód.
Nie było żadnego powodu, żeby się smucić…
— Sprawdzę we frachcie, czy jest jakiś ładunek do Puerto Rico — powiedział
Johnson. — Jeżeli tak, to — rzucił na odchodnym — to bierzemy jeszcze wodę i
prowiant i odbijamy.
— Nie pali się — zawołał za odchodzącym MacDonald.
A jednak paliło się. Paliło go teraz to, co dotąd dusił w sobie i nie dopuszczał do
głosu, czuł nieodparty impuls, żeby znaleźć się w Arecibo, palącą potrzebę, żeby
skończyć to wyczekiwanie…

Prześladował go białe sen… może raczej wspomnienie niż sen… że budzi się sam
w wielkim łóżku. W łóżku matki, która pozwoliła mu tam wgramolić się i przytulić do
ciebie, miękkiej i ciepłej, i tak usnąć. Ale obudził się sam, łóżko było puste i zimne, i
bał się. Wyszedł po ciemku z łóżka bardzo uważając, żeby nie nadepnąć na nic
strasznego, ani nie wlecieć w żadną dziurę bez dna, i z uczuciem opuszczenia i
strachu pobiegł w ciemności przez hol do salonu, krzycząc: mamo… mamo… mamo!
Przed nim zamajaczyło światełko, małe światełko rozpraszające mrok, i w tym
światełku siedziała jego matka, czekając na powrót ojca do domu, a on poczuł się
samotny…

Podróżując na południe spotkał dziewczynę. Spotkali się w wypożyczalni rowerów


w Savannah. Oboje chcieli wypożyczyć ten sam rower — jedyny na składzie poza
tandemem — i pobłażliwie spierali się o to, komu rower jest bardziej potrzebny.
Rzeczywiście oboje podróżowali w ten sam sposób, rowerem i autobusem na
przemian, pedałując, dopóki nie mieli tego dosyć, a wówczas zwracali rower i brali
autobus do następnego miasteczka, i oboje mogli tutaj zmienić środek lokomocji. Ale
podróż jak dotąd przebiegała, przynajmniej MacDonaldowi, bez przygód — piękna
wędrówka przez doliny i wzgórza bezkresnej krainy, której mieszkańcy poruszają się
z niedbałą gracją i nieświadomą dwornością — więc się nudziło. Znajdował
przyjemność w błahej sprzeczce z prześliczną dziewczynę i w leżącym u podłoża
kłótni seksualnym podtekście. Na imię było jej Mary i MacDonaldowi spodobała się
od pierwszego wejrzenia, rzecz u niego niezwykła, gdyż zawsze niemal dopatrzył się
jakiejś wady przekreślającej każdą dziewczynę w jego oczach. Mary miała czarne
włosy i ogromne czarne oczy, oliwkową cerę, spod której przebijał delikatny
rumieniec zdrowia, i zaokrągloną jak należy figurę, sprężystą jak u gimnastyczki.
— Coś ci powiem — rzekł na koniec z uśmiechem — a może tak wynajmiemy
tandem, we dwoje, i popedałujemy razem — okazało się jednak, że on jedzie na
południe trasą Nowy Jork — Miami, ona zaś jedzie na północ trasą Miami — Nowy
Jork.
— Złączyło nas przeznaczenie — powiedział MacDonald. Uśmiechała się i śmiały
się jej czarne oczy, lecz odparła:
— I przeznaczenie nas rozłączy. Wreszcie starszawy ajent rzekł:
— Wieczór blisko i nie będziecie jechać po nocy. Rano powinienem chyba mieć
jakieś rowery. Jedno z was może wziąć ten, drugie wpadnie jeszcze tutaj. Oboje
możecie wyruszyć o tej samej porze.
MacDonald podniósł ręce w żartobliwej rozterce.
— Ale które jedno, a które drugie? Któż nas rozsądzi?
— Coś ci powiem — rzekła Mary takim samym salomonowym tonem jak przed
chwileczką MacDonald. — Ponieważ jedno z nas bez pojazdu musiałoby iść na
piechotę kawałek drogi, żeby znaleźć nocleg, wynajmijmy tandem i jedźmy razem do
najbliższej gospody, gdzie spędzimy noc…
— Razem — wtrącił MacDonald z nadzieją.
— Gdzie spędzimy noc, a jutro rano wrócimy wynająć dwa rowery i pojedziemy
każde w swoją stronę.
Na tym stanęło i po chwili MacDonald pedałował zielonymi alejami Savannah w
gęstniejącym wokoło mroku miasta po zachodzie słońca, ze swoim plecakiem i
śpiworem na plecach i z Mary na tylnym siodełku, lepiej od niego pamiętającą
kierunki podane im przez ajenta.
Gospoda była miła, w starym stylu, przytulna, pełna zapachów przygotowywanej
w kuchni kolacji. Za progiem witał ich pulchny właściciel zajazdu.
— Poprosimy o… — rzekł MacDonald i zerknął na Mary.
— Dwa pokoje — powiedziała.
Oblicze właściciela było krągłe, rumiane i przepraszające.
— Przykro mi doprawdy — mówił — ale został nam tylko jeden wolny pokój.
— Przeznaczenie — cichutko rzekł MacDonald. Mary westchnęła,
— Dobrze — powiedziała. — Prosimy o ten pokój.
Przepraszający wyraz na obliczu właściciela ustąpił miejsca radości.
Wieczór był cudowny. Kuchnia dobra i szczodra, co odpowiadało apetytom
wyostrzonym przez dzień spędzony w podróży. I wszystkiemu, co jedli, wszystkiemu,
co się działo, wszystkiemu, co mówili, i temu, czego nie mówili, dodawała pikanterii
świadomość, że niebawem udadzą się razem schodami na górę, by spędzić noc.
— Ugośćmy przeznaczenie jak przystało tej królewskiej mości — rzekł
MacDonald zamawiając wino do kolacji — a nie jak pukającego do drzwi żebraka w
łachmanach.
— Niekiedy — powiedziała Mary — trudno rozpoznać przeznaczenie, a jeszcze
trudniej jest się połapać, czego przeznaczenie chce.
— Jak to — rzekł MacDonald —przeznaczenie chce, żeby wszyscy szukali tego,
czego pragnie serce.
— Ale niekoniecznie — powiedziała Mary — żeby to znaleźli.
Mary była poszukiwaczką. Jechała rozpocząć seminarium magisterskie z
ksenopsychologii na uniwersytecie w Nowym Jorku i gdy MacDonald wyciągnął ją
na rozmowę o planach na przyszłość, rozpaliła się gorączką naukowego
poszukiwacza. MacDonaldowi podobał się zapał, który podniósł jej głos i zabarwił
rumieńcem policzki.
— Ą ty co chcesz robić w Miami? — spytała wreszcie.
— Chcę wsiąść na statek do Puerto Rico — rzekł.
— A tam?
— Nie wiem. Nie wiem — odparł. — Chyba pogrzebać upiory przeszłości.
Później przyglądał się z gorzkim rozczarowaniem, jak Mary rozkłada na podłodze
swój śpiwór.
— Ale… — rzekł. — Nie rozumiem… myślałem…
— Przeznaczenie chadza niezbadanymi drogami — powiedziała.
— Jesteśmy oboje dorośli — zaprotestował.
— Tak — zgodziła się — i gdyby to było przypadkowe tylko spotkanie, pewnie
nacieszylibyśmy się nim i szybko zapomnieli. Jesteś przystojnym mężczyzną,
Robercie MacDonaldzie, ale też i naznaczony jakimś ciemnym, niepokojącym
piętnem, które musisz zmazać, musisz gdzie indziej poszukać odpowiedzi na swoje
pytania. I mamy czas. Mamy morze czasu.
Mógłby ją zdobyć — myślał. — Mógłby opowiedzieć jej o swojej przeszłości i
zdobyć jej współczucie, a potem i ją, ale nie mógł rozmawiać na ten temat. Rano
zaproponował, że wróci z nią do Nowego Jorku, lecz ona pokręciła głową.
— Ruszaj w swoją stronę — powiedziała. — Ruszaj do Puerto Rico. Pogrzeb
swoje upiory. A potem… jeśli przeznaczenie przywiedzie cię z powrotem do Nowego
Jorku…
Rozjechali się w przeciwnych kierunkach, powiększając dystans między sobą i
MacDonald powrócił myślami do Puerto Rico i ku przeszłości

Bobby — rzekł ojciec — możesz zostać, kim tylko pragniesz zostać, dojść,
gdziekolwiek pragniesz dojść, zrobić cokolwiek pragniesz zrobić — jeśli nie będziesz
się śpieszył. Możesz nawet wybrać się na inną planetę, jeśli pragniesz i jeśli nie
śpieszysz się, żeby tam dotrzeć.
— Tato — odparł — ja tylko pragnę być taki jak ty.
— To jest jedyne, czym nie możesz być — rzekł ojciec — Obojętne, jak powoli
będziesz się śpieszył. Widzisz, każdy człowiek jest inny. Nikt nie może być taki jak
drugi, w żaden żywy sposób. No i nikt nie chciałby być taki jak ja — nie jestem
niczym innym, jak tylko stróżem, odźwiernym, służącym. Bądź swoją własną osobą,
Bobby. Bądź sobą.
— Będziesz taki, jak twój ojciec, Bobby, skoro tego chcesz — powiedziała matka.
Była najpiękniejszą kobietą na świecie i kiedy tak spoglądała nań swymi ogromnymi,
czarnymi oczyma, wydawało mu się, że serce mu pęknie. — On jest wielkim
człowiekiem. Nigdy nie zapomnij o tym, mój synu.
Es un enireverado loco, lleno de lucidos intemalos — zacytował ojciec. — Ale
twoja matka nie jest tak całkowicie obiektywna.
Popatrzyli jedno na drugie oczami pełnymi miłości i matka wyciągnęła rękę i
ojciec ujął jej dłoń.
Bobby poczuł, jak olbrzymia dłoń ściska mu pierś, podbiegł z płaczem do matki i
rzucił się jej w ramiona, i nie wiedział, dlaczego płacze…

Żegluga Morzem Karaibskim na zachód to była podróż przez bezkresne żywioły


wody i nieba i jedynie syk kadłubów tnących spokojną toń oraz rzadki plusk fali
przypominał, że płyną po oceanie, a nie po samym nieboskłonie — jedno błękitne i
drugie, niczym się od siebie nie różniły i MacDonald odnawiał swoją dawną zażyłość
z morzem, które kiedyś pożegnał z myślą, że nie chce go więcej oglądać.
Żeglowali z ładownią pełną części komputerowych i modułów oprogramowania,
mijanie dnia znaczyło im tylko słońce powolnym łukiem swojej wędrówki i tylko
przedwieczorny szkwał zwichrzył gładką jak lustro powierzchnię wód. Krótko
uciekali przed jego czołem, a potem zaraz zeszli mu z drogi, prowadzeni przez
komputer w kabinie. Jedli i pili, gdy poczuli głód lub pragnienie, i MacDonald bliżej
poznał Johnsona, profesora uniwersytetu, który umęczony przez dni kapiące jak
krople z zepsutego kranu, schronił się w bezmiarze i spokoju oceanu. I nie żałował.
MacDonald miał teraz czas i chęć rozważyć monotonię swojej długiej wędrówki
wybrzeżem na południe, przerwaną jedynie krótkim interludium w Savannah… czy
też był to tylko dalszy ciąg tej samej monotonii? Kraj był spokojny. Świat był
spokojny. Jak ocean. Wszystko czekało. Na co?
Nawet podobne do Nowego Jorku Miami bardziej przypominało wioskę niż
miasto. Ludzie krzątali się wokół swoich codziennych spraw z niespieszną gracją. Nie
żeby nie potrafili krzątać się żwawiej, gdy musieli: karetki pogotowia od czasu do
czasu pędziły na sygnale do szpitali, ekspresowe ambulanse pocztowe mknęły od
czasu do czasu po autostradach, ludzie od czasu do czasu śpieszyli załatwić
niecodzienne sprawy. Przeważnie jednak ludzie poruszali się na piechotę, na
rowerach, lub elektrycznymi autobusami, które nie mogły jechać szybciej niż
dwadzieścia pięć mil na godzinę.
Czekali. Na co?
— Na co ty czekasz? — zapytał Johnsona w trakcie długiego wieczoru, gdy
siedzieli i gapili się na zachód słońca, słonawe bryzgi zraszały ich raz na jakiś czas,
obroszone butelki zimnego piwa chłodziły im dłonie, a komputer sterował i prowadził
trimaran.
— Ja? — odparł leniwie Johnson. — Ja nie czekam na nic. Mam to, czego pragnę.
Morze z sykiem przepływało pod kadłubami.
— Nie — MacDonald nie ustępował — nie chodzi mi o to, że ty czegoś pragniesz,
tylko że na coś czekasz. Cały świat czeka. Czas zwolnił, a my czekamy.
— Ach, to! — powiedział Johnson. — Na odzew. No wiesz. Odebraliśmy
przesłanie od dalekich istot. Żyją na planecie krążącej wokół jednego z bliźniaczych
słońc — czerwonych olbrzymów — Capelli. I wysłaliśmy im odpowiedź, a teraz
czekamy na odzew.
— To nie może być to — rzekł MacDonald.
— Oczywiście, że jest — odparł Johnson i pociągnął długi łyk z butelki. — Nie
możemy się śpieszyć, no bo widzisz, potrzeba dziewięćdziesięciu lat na dotarcie
naszej odpowiedzi do Capelli i powrót ich odpowiedzi. Około trzydziestu lat już
minęło. Mamy więc sześćdziesiąt lat na czekanie, prawda? Nie możemy tego
przyśpieszyć. Musimy zżyć się z tym, żyć z tym.
— Co ci za różnica? — zapytał MacDonald. — Zanim odpowiedź tu dojdzie,
będziesz w grobie albo za stary, żeby się przejmować. Ja też.
— Co mi innego pozostaje? — rzekł Johnson. — Czekam… i tymczasem robię, co
chcę. Pośpiech nie ma sensu.
—t A jakie znowu odzew może przynieść przesłanie, że warto będzie tyle czekać?
— spytał MacDonald. — Jakie będzie miało znaczenie dla ciebie, dla mnie czy dla
kogokolwiek innego?
W gęstniejącym mroku Johnson wzruszył ramionami.
— Kto wie?
Było to echo z przeszłości.
W dwie noce i dzień później trimaran zawinął do przystani w Arecibo, a do tego
czasu MacDonald zestroił się z niespiesznym pływowym pulsem serca oceanu, z
rytmem wdechu i wydechu, który rządził życiem stworzeń bytujących w jego toni i na
powierzchni.
Arecibo cichsze było, spokojniejsze, niż w jego pamięci, niż w snach nawet.
Wynajął rower w wypożyczalni, w której obsługujący go brązowy mężczyzna wolno
poruszał się wśród szprychowych kół wiszących na kołach wbitych w ściany i belki
stropu i rozmawiał z nim językiem matki.
Parę minut później MacDonald zostawił miasto za sobą. Przed nim rozciągała się
autostrada jak biała wstęga zawiązana na pęku zielonych wzgórz, on zaś — jechał
przez sielski krajobraz, wdychając woń bujnej, tropikalnej roślinności zmieszaną ze
słonym zapachem bliskiego morza i wspominał, jak powoli płynął czas, kiedy on był
małym chłopcem. Czuł się tak, jakby wracał do domu. Wracam do domu —
pomyślał. Po czym poprawił się w duchu: nie, ja mieszkam w Nowym Jorku, gdzie
rytm życia wyznaczają beton i budynki, i grzmot pociągów metra w mrocznych
tunelach. Tam był jego dom. W tym miejscu jedynie dorastał.
Ale czar przybierał na sile, w miarę jak on pedałował wśród wiecznego lata tej
wyspy, i niebawem na nowo był chłopcem i płynął ponad wzgórzami nieważki jak
obłok, płynął…

Wola chłopca, wiatru wola.


A młodzieńca myśl daleko mknie, daleko.*

Zanim MacDonald wrócił na ziemię, dojeżdżał już do znajomego podjazdu. Koło


roweru skręciło samo i już toczył się pod hacjendę w hiszpańskim stylu. W połowie
zdecydowany zawrócić, jechał dalej i zatrzymał rower przed domem, zsiadł i
podszedł do ciężkich rzeźbionych drewnianych drzwi, i pociągnął rączkę dzwonka.
Gdzieś wewnątrz domu usłyszał melodyjny kurant. Jakby to był sygnał, inny dzwon
uderzył w jego piersi. Rozpacz wezbrała mu w gardle, łzy napłynęły do oczu i
odszedł.
— Si? — odezwał się czyjś głos.
Zawrócił pod drzwi. Na pół oślepły, przez jedną obłąkaną chwilę pomyślał, że stoi
w nich jego matka, lecz mrugając gwałtownie zobaczył, że to ktoś obcy, miła
ciemnoskóra kobieta.
— Bardzo panią przepraszam — rzekł. A potem powtórzył swoje przeprosiny w
języku hiszpańskim, mimo że kobieta Całkiem dobrze rozumiała angielski. —
Ja się…”ja się tu urodziłem i byłem w podróży.
Po chwili wahania kobieta spytała ze zrozumieniem:
— Może pan wejdzie i rozejrzy się?
Teraz on się zawahał, po czym kiwnął głową i przekroczył próg znajomych drzwi
znajomego domu, i rozejrzał się. Ale było w nim inaczej. Wszystkie meble inne.
Pokoje mniejsze. Nawet zapach był obcy. Dom się zmienił, on sam się zmienił. To
nie było to samo miejsce, w którym przebywał po raz ostatni jako dziesięcioletni
chłopak dwadzieścia lat temu.
Ojciec zatrzymał się tuż za progiem, jak gdyby zapomniał, że jest tu jego syn, że
czeka na niego. Jaki on stary — pomyślał Bobby. Był starym człowiekiem. Bobby nie
zdawał sobie z tego sprawy do tej pory. Jego ojciec był stary, on zaś był mniejszy, niż
mu się dotąd wydawało.
— Bobby — rzekł ojciec. Po czym jakby nie bardzo wiedząc, co chciał
powiedzieć, urwał i zbierał się w sobie. — Bobby, twoja matka nie żyje. Lekarze
próbowali, ale nie mogli jej uratować. Jej serce przestało bić. Nadużywała tego serca,
rozumiesz. Dla ciebie, dla mnie, dla każdego. Troszczyła się o sprawy, o ludzi. I
zużyła je całe, do końca…
— To przez ciebie! — rzekł Bobby. — Ty ją zabiłeś!
Podbiegł do ojca i zaczął okładać go pięściami. Ojciec starał się złapać go za ręce,
nie próbując bronić siebie przed obrażeniami, lecz Bobby’ego.
— Nie, Bobby — mówił. — Nie, Bobby. Nie, Bobby.
Ale jego słowa nie brzmiały przekonywająco. Przypominały włączone przesłanie,
którego nie można już wyłączyć.

Droga z hacjendy do Programu wydawała się długa, kiedy MacDonald był małym
chłopcem, nawet wówczas, gdy ojciec woził go swoim starym turbospalinowym
automobilem, lecz rower piął się na wzgórza i przepływał doliny, i Mac Donald
niemal nie zauważył, jak dojechał do wymoszczonej metalową blachą doliny, w
słonecznym blasku przypominającej zardzewiały talerz; za nią była mniejsza
metalowa misa stercząca w górze na ramieniu szkieletowej konstrukcji, a jeszcze
dalej parterowy betonowy budynek po drugiej stronie białego parkingu.
Dojeżdżając do parkingu zauważył, że jest kompletnie pusty, i zastanawiał się, czy
Program umarł. I zaraz uprzytomnił sobie, że jest południe, że jedynie kilka osób z
Programu pracuje w dzień. Astronomowie przychodzili na nocną zmianę. Odstawił
rower na stojak u wejścia i pchnął szklane drzwi prowadzące do budynku. Wszedłszy
z jasności słońca w cień korytarza przystanął mrugając oczami i wdychając dawne
zapachy Programu: olej i ozon elektrycznych urządzeń. Kiedy tak stał „w miejscu i
czekał, aż mu się przyzwyczai wzrok, ktoś powiedział:
— Mac, Mac!
Kościste palce schwyciły jego dłoń i zaczęły nią potrząsać.
— Nie, to nie Mac. To Bobby. Wróciłeś.
MacDonald odzyskał wzrok i przed jego oczami wyłonił się stary człowiek.
— To ja, Olsen, Bobby — powiedział staruszek.
MacDonald przypomniał sobie. Olsen, krępy, rudawy blondyn, specjalista od
komputerów, mężczyzna ogromnej siły i żywotności, który zwykł zarzucać go sobie
na ramiona i obnosić po korytarzach i salach Programu, a on czuł się wyższy od
każdego. Z trudem skojarzył swoje wspomnienia z tym kruchym staruszkiem, który
stał przed nim i potrząsał jego dłonią, jakby zapomniał przestać.
— Jestem już na emeryturze — powiedział Olsen. — Bez pożytku dla nikogo, nie
wyłączając siebie samego. Pozwalają mi obijać się tutaj przez wzgląd na stare czasy,
pomajstrować trochę przy komputerze, rozumiesz. Ale mnie zaskoczyłeś, powiadam
ci, kiedy wszedłeś w te drzwi. Wyglądasz kubek w kubek jak twój ojciec, kiedy go
zobaczyłem po raz pierwszy, i przez moment wydawało mi się, że to on… wiesz?
— Miło z twojej strony — powiedział MacDonald. — Ale ja doprawdy mało go
przypominam.
Biedny starowina, to już uwiąd starczy — pomyślał.
— Nonsens. Żywe odbicie. — Olsen nie przestawał potrząsać jego dłonią.
— Ojciec miał niebieskie oczy — powiedział MacDonald — ja czarne, on miał
włosy blond, ja czarne…
— Niewątpliwie masz coś również po matce, Bobby, ale daję słowo, że kiedy
wszedłeś w te drzwi… Powinieneś być tutaj tydzień temu, Bobby.
MacDonald ruszył znajomym korytarzem w kierunku gabinetu, w którym kiedyś
urzędował jego ojciec. Korytarz pomniejszył się z upływem czasu, na betonowych
płytach ściennych z latami nawarstwiły się kurz i farba.
— Zjechali się tu ludzie wszelkiego rodzaju — mówił Olsen, podążając przy
MacDonaldzie bokiem, żeby dotrzymać mu kroku, a przy tym nie spuszczać oczu z
syna swojego dawnego przyjaciela. — Sławni ludzie, prezydent i kilku byłych
prezydentów, ze dwóch premierów i stado ambasadorów, i naukowców… byłbyś
dumny, Bobby. Chyba każdy liczący się w świecie uczony był tutaj.
— Mój ojciec był wielkim człowiekiem — rzekł MacDonald.
Stanął w drzwiach dawnego gabinetu ojca. Czarnoskóry szpakowaty mężczyzna
podniósł wzrok i uśmiechnął się.
— Co, i twój także?
Wstał zza biurka i wyszedł do nich. Był wielkim mężczyzną, miał szerokie bary i
potężne ramiona.
— Cześć, John — powiedział MacDonald. — Przypuszczałem, że ciebie zastanę
na tym miejscu.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Nie wiedziałeś? — spytał John White.
— Nie czytałem niczego na temat Programu od dwudziestu lat.
Olsen wyminął ich kierując się do biurka, ale obrócił się zaskoczony.
— Ojciec nie pisał? U
— Przychodziły listy od niego — rzekł MacDonald. — Nigdy ich nie czytałem.
Wrzucałem je tylko do pudła, bez otwierania.
Olsen potrząsnął głową.
— Biedny Mac. Nigdy nie krył się z tym, że do niego nie piszesz, ale zwykł
przynosić wycinki z waszej szkolnej gazety i urzędowych sprawozdań szkolnych, aby
pokazać, jak dobrze ci idzie.
— On to rozumiał, Bobby — powiedział White. — Nie winił ciebie.
— On miał winić mnie? — rzekł MacDonald.
Powiedział to spokojnym tonem, lecz w słowach kryło się napięcie.
— Zachowałeś listy, Bobby? — spytał Olsen.
— Listy?
— Pudło pełne nie otwartych listów — powiedział Olsen. — Byłyby teraz
bezcenne. Pisane jego własną ręką, nie otwierane. — Odnosiło się wrażenie, że słowo
„jego” wypowiedział złotymi zgłoskami. — Ludzie przybyli tutaj… oni wszyscy
rozprawiali o tym, jak ważny jest Program, jak ważne stało się wszystko, co ma z nim
związek. Holograficzna kronika Programu, pisana do jego syna.
— Tylko spłodzonego przez niego syna — rzekł MacDonald. — Nie wiem. Dużo
jeździłem po świecie.
Wiedział jednak, gdzie one są, upchane co do jednego w zakurzonym pudle na
półce w głębi ściennej szafy. Dużo jeździł, to prawda, ale pudło jeździło razem z nim.
Za każdym razem już już miał je wyrzucić, ale marszczył brwi i odkładał je z
powrotem. Może pomimo wszystko podzielał trochę uczucia Olsena, że ma w rękach
kawałek historii, że wyrzuciłby nie zwyczajne listy od ojca, ale świadectwa po
Wielkim Człowieku.
— Czy Program umarł? — spytał MacDonald.
— Umarł twój ojciec — odparł White. — Program żyje dalej. Trudno sobie
wyobrazić, że Program żyje bez twego ojca, ale że tak się dzieje, to jest hołd dla
niego. Musi tak być. To jego pomnik i nie możemy dopuścić, żeby Program umarł.
— Mac nie żyje, Bobby — odezwał się Olsen. — Odszedł, a z nim wszystko
odeszło. Odszedł duch tego miejsca.
Znajoma fala rozpaczy wezbrała w piersi MacDonalda, rozpaczy — wmawiał
sobie — nie po ojcu, lecz za ojcem, jakiego nigdy nie miał.
— Johnowi się zdaje, że może pchać wózek dalej — mówił Olsen — ale tylko mu
się zdaje. Mac pchał Program przez pięćdziesiąt lat. Pierwsze piętnaście lat od
zostania dyrektorem pchał bez wyników. Żadnych. Po prostu w kółko
nasłuchiwaliśmy jakiejkolwiek wiadomości z gwiazd i Mac popychał nas
wypróbowując nowe rzeczy, gdy ogarniało nas zniechęcenie, opracowując różne
metody podejścia do starych spraw, dodając nam ducha, on i Maria.
MacDonald rozejrzał się po pokoju, w którym jego ojciec spędził swoje dni i wiele
nocy, rzucił okiem na betonowe płyty ścienne, pomalowane na przygaszony odcień
zieleni, na skromne drewniane biurko, na półki wpuszczone w ścianę za nim i na
półkach książki w skórzanych oprawach, ciemnozielone, ciemnoczerwone i
ciemnobrązowe, trochę już spękane, głośniki wbudowane w ściany po obu stronach
pokoju, i starał się wyobrazić sobie, jak ojciec siedzi w tym gabinecie dzień za dniem,
wsiąkając stopniowo w te ściany, w to biurko i w te książki, które kochał, ale nie
mógł go ujrzeć, nie mógł go sobie przypomnieć w tym miejscu. Odszedł na zawsze.
— A potem, już po przesłaniu, inny był problem — mówił Olsen. — Mieliśmy
wynik. Och, to były wielkie dni. Szaleliśmy z radości. Nasze pięćdziesiąt lat opłaciło
się z nawiązką, jak tyleż monet wrzuconych do hazardowego automatu; trafiliśmy
główną wygraną i w kółko liczyliśmy ją i pożeraliśmy oczyma, i gratulowaliśmy
sobie nawzajem. I MacDonald musiał nas przepchać również i przez to, zasadzić nas
z powrotem do długiego wysiłku, ponownie nas zaprząc w jarzmo. A miał też na
głowie inne kłopoty, o których wówczas nawet nie wiedzieliśmy, jak „solitarian,
przeczuwających, że zburzymy ich religię, i polityków, jak ojciec naszego Johna,
przekonany, że nie powinniśmy odpowiadać na przesłanie..
A po tym wszystkim, po tym, jak odpowiedzieliśmy, co nam zostało do roboty?
Musieliśmy czekać na odzew. Dziewięćdziesiąt lat musieliśmy czekać. Musieliśmy
dalej to pchać, żeby być tu na miejscu i odebrać odzew, gdy nadejdzie. Mac zagonił
nas z powrotem do szukania nowych sygnałów, nowych przesłań. Lecz kto nas będzie
pchał dalej? Jak możemy pchać dalej nasz wózek bez MacDonalda? A sen z powiek
— mówił Olsen coraz cichszym głosem — spędza nam nie strach przed śmiercią,
tylko strach, że odzew przyjdzie i nikogo tu nie będzie. Że przestaniemy słuchać. Że
Program przestanie żyć.
Głos mu ucichł i Olsen spuścił wzrok na swoje starcze dłonie.
MacDonald spojrzał na Johna. To Johna przywództwo było kwestionowane, to
jego zdolności podważano. Ale White jakoś nie przejmował się tym porównaniem.
Cofnął się i przysiadł koło Olsena na krawędzi biurka. Zatrzeszczało pod nim.
— Oley nie powiedział nic nowego. Rozmawiamy teraz o tych sprawach, o tym
jak działać dalej. Nie rozmawialiśmy na ten temat, kiedy żył twój ojciec. Nie było
takiej potrzeby. Dopóki Mac istniał, istniał Program. Ale Mac umarł.
— Świat cały jest grobem sławnych ludzi — rzekł MacDonald.
— Od kiedy siedzę w tym fotelu — White wskazał głową — będzie już pięć lat,
dowiedziałem się o wielu rzeczach, jak o tym, co Mac chował w sobie, nie zdradzał,
ponieważ mogłoby zaszkodzić Programowi. Czy Program będzie istniał dalej, jak
będzie istniał — to były pytania, których nikt nie zadawał, ponieważ Mac chował je
dla siebie. Teraz każdy zadaje je sobie, a także wszystkim naokoło. Nie jestem taki
jak Mac. Nie potrafię działać na jego modłę. Ale muszę wykonać tę samą robotę za
pomocą tego, co mam i co potrafię zdobyć. Dlatego posłałem po ciebie. — Wstał i
położył wielką dłoń MacDonaldowi na ramieniu, i zajrzał mu w twarz, jakby
wyczytywał z niej odpowiedź na pytanie, którego jeszcze nie zadał. — Witaj w domu,
Bobby — rzekł.

Wylądowali w porcie lotniczym, mały chłopiec i kobieta o czarnych oczach i


oliwkowej skórze, a ponieważ był to niewielki port lotniczy, szli od samolotu do
poczekalni na piechotę, kobieta z entuzjazmem, wlokąc za sobą chłopca, a chłopiec z
ociąganiem, szarpiąc ją za rękę. A potem znalazł się tam dorosły mężczyzna i wziął
kobietę w ramiona, ściskał ją i całował, mówiąc jej, jak bardzo się cieszy z jej
powrotu, jak bardzo za nią tęsknił. I na koniec klęknął przed chłopcem i próbował i
jego wziąć w ramiona, lecz chłopiec cofnął się o krok, potrząsając głową. Mężczyzna
wyciągnął do niego ręce.
— Witaj w domu, Bobby.
— Ja nie chciałem wracać do domu — powiedział chłopiec. — Chciałem,
żebyśmy tak podróżowali i podróżowali, madre i ja, tylko my dwoje, na zawsze.

MacDonald potrząsnął głową.


— To nie jest mój dom. Opuściłem go dwadzieścia lat temu, kiedy miałem
zaledwie dziesięć lat, i nie byłem tu od tamtego dnia. Przyjechałem teraz tylko
dlatego, że wysłałeś telegram.
White opuścił rękę.
— Obawiałem się, że nie przyjedziesz tylko z powodu śmierci ojca. MacDonald
spojrzał na biurko i na pusty fotel z poręczami wytartymi przez dziesięciolecia dłoni i
łokci.
— Czemu on miałby więcej dla mnie znaczyć po śmierci, niż za życia?
— Dlaczego ty go nienawidziłeś, Bobby? — zapytał Olsen.
MacDonald potrząsnął głową, jakby mógł w ten sposób opędzić się od dawnych
wspomnień.
— Nie nienawidziłem go. Och, miałem tych freudowskich pobudek dość, żeby go
nienawidzić… miałem dosyć psychoanalitycznych dociekań, żeby zidentyfikować
owe upiory i żyć z nimi… ale tu chodziło o coś więcej: ja potrzebowałem ojca, a on
był zajęty. Nigdy nie miałem ojca i miałem matkę, która go ubóstwiała, i pomiędzy
nimi nie było miejsca dla małego chłopca.
— On cię kochał, Bobby — powiedział Olsen. W oczach starego człowieka
pojawiły się łzy.
MacDonald pragnął, żeby przestali go nazywać „Bobbym”, wiedział jednak, że
nigdy nie zdoła im tego powiedzieć.
— Kochał również moją matkę. Lecz dla niej też nie było miejsca, bo najbardziej
ze wszystkiego kochał to, co robił. Tylko tym żył i ona o tym wiedziała, i on o tym
wiedział, wszyscy o tym wiedzieliśmy. Och, on był wielkim człowiekiem, bez dwóch
zdań, a wielcy ludzie poświęcają się swemu powołaniu, składając wszystko inne w
ofierze. Ale co z tymi złożonymi w ofierze? Był również dobrym człowiekiem.
Wiedział, co nam za krzywdę tym wyrządza, mnie i mojej matce, i nie mógł tego
znieść, i próbował nam to jakoś wynagrodzić, ale nie miał już czym.
— To był geniusz — rzekł White.
— Geniusz robi to, co musi — cierpko zacytował MacDonald — a Talent robi to,
co może.*
— Zupełnie jakbym słyszał twego ojca — powiedział Olsen. — Zawsze coś
przytaczał.
— Dlaczego prosiłeś mnie, żebym wrócił? — zapytał MacDonald White’a.
— Są tu rzeczy twojego ojca — rzekł White. — Książki. — Szerokim gestem
wskazał półki za biurkiem. — Wszystkie należały do niego. Teraz należą do ciebie,
jeśli je chcesz. Inne rzeczy, papiery, listy, akta…
— Nie chcę ich — powiedział MacDonald. — Należą do Programu. Nie do mnie.
On dla mnie nie miał nic.
— Wszystko, co tu jest? — spytał White.
— Wszystko. Ale przecież nie dlatego prosiłeś mnie, żebym wrócił.
— Myślałem, że może pojednasz się ze swoim ojcem — rzekł White.— Ja się
pojednałem, wiesz? Z moim. Dwadzieścia lat temu. On w końcu pojął, że nie
zamierzam zostać tym, kim on pragnął, żebym został, że nie mogę śnić jego snu, ja
zaś w końcu pojąłem, że on tak czy owak mnie kocha. Więc mu to powiedziałem i
popłakaliśmy sobie razem.
MacDonald ponownie zerknął na fotel i zamrugał powiekami.
— Mój ojciec nie żyje.
— Ale ty żyjesz — rzekł White. — Możesz pojednać się z nim przynajmniej we
wspomnieniach.
MacDonald wzruszył ramionami.
— Także nie dlatego zaprosiłeś mnie tutaj. Cóż ja ciebie obchodzę? White
bezradnie rozłożył ręce.
— Obchodzisz nas wszystkich. Widzisz, my wszyscy kochaliśmy Maca. I dlatego
kochamy syna Maca i pragniemy, aby ten syn również go kochał.
— Wszystko dla Maca — rzekł MacDonald. — Syn Maca pragnie być kochany
dla samego siebie.
— Ale przede wszystkim — powiedział White — pragnę zaproponować ci posadę
w Programie.
— Jaką posadę?
White wzruszył ramionami.
— Jakąkolwiek. Tę, jeśli ją przyjmiesz. — Wskazał na fotel za biurkiem. — Z
przyjemnością widziałbym ciebie siedzącego w tym fotelu.
— A co z tobą?
— Wrócę do tego, co robiłem, zanim Mac wyznaczył mnie dyrektorem, do pracy
przy komputerze. Mimo że Mac bliski był osiemdziesiątki i oficjalnie na emeryturze,
nigdy nie czułem się dyrektorem, dopóki był z nami. Dopiero te parę dni temu nagle
uprzytomniłem sobie, że odpowiadam za wszystko, że ja jestem dyrektorem.
— Nie było mowy, żeby Mac się wtrącał — odezwał się Olsen. — Tak naprawdę,
to od śmierci twojej matki i od twojego wyjazdu do szkoły nie był sobą. Zmienił się.
Zobojętniał jakoś i tylko dlatego był na chodzie, że stanowił cząstkę tej nasłuchowej
machiny, ona zaś szła, więc szedł i on, i tak szli razem. Po nominacji Johna jakby
Macowi ulżyło, nigdy się nie wtrącał, nawet prawie się nie odzywał, chyba że ktoś go
poprosił o pomoc.
White uśmiechnął się.
— To wszystko prawda. Ale był z nami i nikt nigdy nie miał najmniejszych
wątpliwości, kto tu jest dyrektorem. Mac był Programem, a Program był nim. A teraz
musi to być Program bez Maca.
— Jestem ci potrzebny dla mojego nazwiska — powiedział MacDonald.
— Poniekąd — przyznał White. — Widzisz, ja nigdy tak naprawdę nie miałem
uczucia, że dyrektoruję, tyko że siedzę w tym fotelu, dopóki Mac nie będzie mógł
powrócić i zająć go ponownie… a przynajmniej ktoś o nazwisku MacDonald.
MacDonald raz jeszcze rozejrzał się po gabinecie, jak gdyby próbował zobaczyć w
nim siebie.
— Jeśli starasz się mnie przekonać — rzekł — to twoje słowa nie są
przekonywające.
— W tym antykryptograficznym interesie — powiedział White — zapomina się,
jak mówić jedno, a myśleć drugie. A na dokładkę jest w tym miejscu jakiś głos
zapytujący bez przerwy: Jak by to załatwił Mac? A my wiemy, że on byłby szczery i
uczciwy. Rzecz jasna sprawdziłem, co robiłeś od swojego wyjazdu. Jesteś lingwistą.
Specjalizowałeś się w chińskim i japońskim i wiele podróżowałeś w czasie studiów.
— Musiałem coś zrobić ze swoimi wakacjami — rzekł MacDonald.
— Twój ojciec studiował języki — wtrącił Olsen.
— Tak? — rzekł MacDonald. — Ale ja to zrobiłem dlatego, że tak chciałem.
— Po czym zająłeś się programowaniem komputerów — powiedział White.
— Twój ojciec zajął się elektrotechniką — dorzucił Olsen.
— Po prostu zabrnąłem w to, bo pracowałem nad komputerowym przekładem.
— I wniosłeś też pewien oryginalny wkład do tej sztuki — rzekł White. — Nie
widzisz, Bobby że przez te wszystkie lata przygotowywałeś się dla nas, sposobiłeś się
do zajęcia tego fotela.
— Być może ty i Mac nie rozumieliście się nawzajem ——powiedział Olsen —
ale jesteście bardzo do siebie podobni. Szedłeś w jego ślady, Bobby, nawet nie
wiedząc o tym.
MacDonald pokręcił głową.
— Tym większy powód, żebym się zatrzymał teraz, jak wiem. Nie chcę być taki
jak mój ojciec.
Nikt nie może być taki, jak ktoś inny — pomyślał.
— Dwadzieścia lat to długo jak na noszenie urazy w sercu — rzekł White.
MacDonald westchnął i przestąpił z nogi na nogę. Ogarniało go uczucie owej nudy i
zniecierpliwienia, jak zawsze gdy wiedział i wiedział, że wiedzą pozostali, że
rozmowa jest skończona i tylko nikt nie umie jej zakończyć.
— Niesiemy brzemię, jakie nam nałożono.
— Jesteś nam potrzebny, Bobby — rzekł White. — Mnie jesteś potrzebny. W
końcu doszło do osobistej prośby.
— Programowi jestem potrzebny, ale nie dla mojej osoby. Potrzebujecie nazwiska
mojego ojca, obecności mojego ojca. I gdybym się zgodził, zostałbym tu na zawsze
pogrzebany tak jak on. Program pochłonąłby mnie tak, jak pochłonął i zużył mojego
ojca, nie zostawiając nic na żaden inny cel.
Twarz White’a wyrażała współczucie. Potrząsnął głową.
— Wiem, co czujesz, Bobby. Ale wszystko bierzesz na opak. Program nie
pochłonął twojego ojca, twój ojciec pochłonął Program. Program to był Mac, to on
wprawiał to w ruch. Te radioteleskopy nie były martwe — to były jego nasłuchujące
uszy; ten komputer nie był maszyną — to był jego mózg, myślący, zapamiętujący,
analizujący. A my wszyscy — my byliśmy jedynie różnymi postaciami Maca o
różnych zdolnościach, z różnymi pomysłami, z dodatkowym czasem do jego
użytku…
— Przedstawiasz to w coraz gorszym świetle — powiedział MacDonald. — Nie
rozumiecie, że to właśnie od tego staram się uciec przez całe moje życie, od
wszechobecności właśnie, od dobrodziejstwa mojego ojca…?
— Staramy się być uczciwi wobec ciebie — odparł White.
— Są pewne rzeczy — zauważył Olsen odklejając się od biurka — większe niż
uczucia ludzkie, ważniejsze, jak być może religia albo coś, co się robi dla całego,
rodzaju ludzkiego, i jeśli potrafisz znaleźć coś takiego i stać się tego cząstką, i
sprawić, że to się urzeczywistni, to wtedy dopiero masz prawdziwą satysfakcję.
Wszystko inne się nie liczy.
MacDonald obrzucił spojrzeniem ściany, jakby go więziły.
— Prosicie mnie, abym spędził tutaj swoje życie, następne czterdzieści lat — och,
nie w tym gabinecie, nie mam kwalifikacji na dyrektora — gdzieś jako cząstka tego
miejsca, abym pracował przy tych maszynach i nie odkrywając nic, niczego, umarł
najpewniej, zanim nadejdzie odzew z Capelli. Co to za życie? Co to za cel? Co to za
satysfakcja?
White spojrzał na Olsena, jak gdyby zapytywał, co to za osobnik, który nie
rozumie ich oddania, sensu ich istnienia. I jak tu dotrzeć do takiego człowieka?
— Może pokaż to miejsce Bobby’emu, zanim odjedzie?

Dla małego chłopca Program był miejscem sekretów i czarów. Ciekawym za dnia,
a wspaniałym nocą. Bobby ubóstwiał jeździć tam, kiedy przy wyjątkowych okazjach
pozwalano mu późno iść do łóżka. Najpierw dostrzegał metalową dolinę, jarzącą się
w promieniach księżyca, zakątek, do którego zakradały się elfy, żeby pucować te
ściany do lustrzanego połysku i łowić tutaj gwiezdny pył, który zamykały we
flaszkach i który potem służył im do odprawiania czarów.
Za doliną było Ucho, olbrzymie, podobne do filiżanki Ucho, podniesione wysoko
na ramieniu przypominającym ramię samej Ziemi, służące do podsłuchiwania
wszystkich sekretów wszechświata, a były to sekrety, które chłopiec musiał poznać,
jeśli miały się ziścić jego marzenia.
Kiedy — mówił sobie — odnajdzie miejsce, w którym trzymane są sekrety, i
pozna je wszystkie, i wtedy zdoła zrozumieć wszystko, co zechce.
A pewnego dnia ojciec zaprowadził go do sali nasłuchu, gdzie można było
usłyszeć przekazywane szeptem sekrety, i Bobby wyłaził ze skóry słysząc te szepty w
słuchawkach, syczące, bełkotliwe, odrobinę tylko za ciche, żeby je chłopiec
zrozumiał, po czym ojciec puścił mu je głośniej i mały z rozczarowaniem odkrył, że
są w jakimś sekretnym języku, którego nie może zrozumieć.
— Nikt tego nie może zrozumieć, Bobby — powiedział mu ojciec.
— Ja mogę — upierał się Bobby. Nie mógł, rzecz jasna, ale obiecał sobie, że
kiedyś nauczy się wszystkich języków, jakie są na Ziemi, pod Ziemią i nad Ziemią
również, i wówczas będzie mógł zrozumieć sekrety i pozna wszystko, co jest do
poznania, i kiedy jego ojciec zechce coś wiedzieć, zapyta Bobby’ego, zamiast
wyjeżdżać z domu do Programu…

Dlaczego chłopiec musi dorosnąć? — zadawał sobie pytanie MacDonald. Życie


jest takie jasne i proste dla chłopca, i pełne nierozwianych nadziei. Tylko że akurat
nie moje — sprostował. Jego życie było pełne obaw i niespełnionych pragnień, i
wybujałych ambicji, jakich dzieciak przenigdy nie mógł zrealizować.
Spacer po’ tych starych korytarzach i salach był spacerem po krainie czarów
opuszczonej przez skrzaty, porzuconej na pastwę kurzu i brudu, wystawionej na
światło dnia, żeby blakła i rdzewiała.
Budynek był stary, bez dwóch zdań… sześćdziesiąt… siedemdziesiąt… może
osiemdziesiąt lat. I mimo że postawiono go, żeby — tak jak Program — trwał
stulecia, te lata zrobiły swoje. Kolejne warstwy farby nie nadawały się do wiązania
betonu, toteż zewnętrzne powierzchnie płyt ściennych skruszyły się i odłaziły razem z
farbą, w niektórych zaś miejscach łaty wypełniały dziury po odpadłych kawałkach
betonu. A tam, gdzie legiony urzędników i astronomów przewinęły się przez
korytarze wymachując rękami, przypadkowe muśnięcia kłykciami wytarły w ścianach
bruzdy. Podłogi z płytek terakoty nie nosiły śladów zużycia, z drugiej jednak strony
płytki łatwiej wymieniać.
Olsen przedstawiał go wszystkim sekretarkom i konserwatorom, i przypadkowo
obecnym o tej dziennej porze astronomom.
— To jest Bobby MacDonald — mówił z nieodłącznym: — No wiecie, syn Maca.
Witały, go pozdrowienia, uściski dłoni, słowa radości i oczekiwania bądź nadziei,
że MacDonald wrócił do domu już na stałe, a potem zakłopotanie, gdy zaprzeczył, aż
wreszcie przestał zaprzeczać i tylko się uśmiechał.
Dawna sala nasłuchu wyglądała na nieco zaniedbaną, jak gdyby nikt tu nie
przychodził. Szklane osłony wskaźników były tak porysowane, że gdzieniegdzie z
trudem dawało się coś odczytać, zaś na obrzeżach tarcz nagromadził się kurz.
— Same konsole powycierały się tak, że spod czarnego plastiku pierwotnych osłon
tu i ówdzie przeświecał metal. Nawet słuchawki były wyślizgane przez pokolenia
uszu.
W sali nie było nikogo, chociaż odnosiło się wrażenie, że ktoś ją przed chwilą
opuścił, i MacDonald przystanąwszy tuż za drzwiami objął spojrzeniem miejsce
opuszczone przez czary. Było martwe, przeobrażający je duch uleciał do jakiejś
bliższej mu krainy.
— Chcesz posłuchać głosów, Bobby? — zapytał Olsen. — Chcesz wysłuchać
Przesłania?
— Nie — odparł MacDonald. — Słyszałem je nie raz.
I nie chciał ich słuchać znowu, nie tutaj, nie teraz. Olsen przemknął się do tablicy
sterowniczej.
— My ciągle nasłuchujemy, wiesz — powiedział, wyłapując chyba luźne myśli
MacDonalda. — Ciągle wypatrujemy znaków na niebie.
Parsknął śmiechem, jakby powiedział stary kawał. Wcisnął sterany wyłącznik i
salę wypełniły szepty. I stało się tak, jakby MacDonald znów był małym chłopcem,
jak kiedyś. Wbrew samemu sobie, wbrew swojemu sceptycyzmowi, pomimo
słonecznego światła, które bezlitośnie obnażyło kłamstwa i złudzenia, znowu był
małym chłopcem zasłuchanym w nieprzetłumaczalne wiadomości — z obcych
światów, w udręczone głosy dalekich obcych stworzeń dobijających się posłuchania i
zrozumienia. Boże! — myślał. — Żebym tak mógł im pomóc. Żebym tak mógł
odpowiedzieć na to wołanie. Żebym tak zamknął ten przerwany obwód, skruszył
nieprzebyte ściany odległości, połączył inteligencję z inteligencją. I wyciągnął dłoń,
jakby chciał wziąć ojca za rękę, i powiedział:
— Wyłącz to!
To nie dlatego, że głosy były tak potężne — myślał — tylko dlatego, że on jest tak
słaby. Że jest niewydarzonym stworzeniem, mężczyzną zniszczonym już wówczas,
gdy był chłopcem.
— Odebraliście coś nowego? — spytał, kiedy szepty zamilkły i kiedy odzyskał
władzę nad własną wyobraźnią.
Olsen potrząsnął głową.
— Wszystko się powtarza — odparł bez zniechęcenia, ale chyba z nutą znużenia.
— Pięćdziesiąt lat nasłuchiwaliśmy, żeby odebrać przesłanie z Capelli, a teraz
słuchamy dopiero trzydzieści lat od tamtego czasu. Odebraliśmy Przesłanie tego
samego roku, w którym ty się urodziłeś, Bobby.
— Z Przesłaniem poszczęściło się wam bardziej, niż ze mną — rzekł MacDonald.
Dziecko i Przesłanie. Nie ulegało wątpliwości, który noworodek więcej znaczył
dla jego ojca, którego ojciec zrozumiał.
— Może nic więcej już tam nie ma — rzekł.
Olsen znowu potrząsnął głową z uporem ugruntowanym chyba przez swoją
profesję i nawyk.
— Tak właśnie mawiali owi sceptycy i niedowiarki. A może tam nikogo nie ma,
mówili. A my dalej słuchaliśmy. Z wiarą. No i udowodniliśmy im, że są w błędzie.
Odebraliśmy Przesłanie, odczytaliśmy i wysłaliśmy odpowiedź. Są tam jeszcze inni i
ich też odbierzemy. Kto wie, może tej nocy. Nikt nie potrafi sobie wyobrazić, ile tam
jest przestrzeni, ile gwiazd, ile różnych sposobów sygnalizacji, które musimy zbadać.
Skoro są jedni, to muszą być drudzy. A choćby i nie było, to przecież mamy Capellę.
Wystarczy, żebyśmy otrzymali od nich wiadomość, i wszystko okaże się nagle warte
zachodu.
— Tak — powiedział MacDonald. — Myślę, że się okaże.
Spróbował pożegnać uprzejmie Olsena, spróbował odejść delikatnie, lecz ból go
nie opuszczał, a poza tym Olsen go nie słuchał.
— Najlepsze zostawiłem na koniec — powiedział. — Pokażę ci komputer.
MacDonald starał się wymigać od tego.
— Widziałem komputery — rzekł.
— Nie takie — odparł Olsen.
MacDonald przypomniał sobie, że Olsen jest specjalistą od komputerów.
— A poza tym, mam tam coś jeszcze.

W pomieszczeniu komputera — największym w całym budynku — trzy i pól


ściany zajmowały tablice programowe, wskaźniki i błyszczące szpule pod szkłem, i
wielobarwne lampki, zaś na środku rozmaite urządzenia przycupnęły jak potwory
pożerając karty lub wypluwając szerokie paski papieru, które zwijały się i opadały w
hałdy, jeśli nikt ich nie doglądał, podczas gdy komputer nie przestawał postukiwać i
chichotać sam do siebie. Na ową jedyną połówkę ściany wolną od komputera składały
się dwie pary drzwi. Jedne wejściowe z korytarza, drugie z gabinetu jego ojca, żeby
ojciec, kiedy tylko mu przyjdzie ochota, mógł zapytać komputer o wszystko, co
chciał wiedzieć, lub kazać komputerowi, żeby zrobił coś, czego ojciec sobie życzył.
Czarne węże kabli przechodziły przez ściany do innych pomieszczeń po dalsze
informacje i być może — myślał chłopiec — komputery ciągnęły się bez końca. I
pomyślał sobie, że nareszcie ma przed sobą stwora, który poznał wszystko, co jest do
poznania, nawet sekrety szeptane w pokoju nasłuchu, i że wystarczy go tylko zapytać,
a on wszystko powie.
— Tato — powiedział Bobby — dlaczego nie zapytasz komputera, co mówią
szepty?
— Pytamy go, Bobby — rzekł ojciec — ale być może nie wiemy, jakie pytania są
odpowiednie albo nie wiemy, jak je zadawać w odpowiedni sposób, bo on nam nic
nie mówi.
Wziąwszy się pod boki Bobby w szerokim rozkroku stanął w drzwiach gabinetu,
twarzą w twarz z komputerem, za plecami czując wielką i krzepiącą postać ojca, i
rzekł:
— Jak dorosnę, zmuszę komputer, żeby mi wszystko powiedział. — Będę bardzo
szczęśliwy i dumny z ciebie — odparł jego ojciec.
Nawet pomieszczenie komputera skurczyło się z biegiem lat i to, co kiedyś lśniło
szkłem i malowanym metalem, jak gdyby wtopiło się w te ściany z jakąś pełną
znużenia rezygnacją i poddaniem się tyranii czasu. Tu i ówdzie zastąpiono jakieś
urządzenie i niewątpliwie podłączano nowe bloki pamięci, czytniki, drukarki, a nawet
operatory, lecz w zasadzie był to ten sam komputer, przez ponad trzydzieści lat
czekający tutaj na MacDonalda. W kategoriach pamięci i sieci nadal był to
największy komputer na świecie, chociaż na pewno nie najszybszy. MacDonald sam
pracował na komputerach, które pod wieloma względami stały wyżej od tego.
— Dotrzymujemy kroku — odezwał się z tyłu Olsen. — Może na oko nie
prezentuje się okazale w porównaniu z nowszymi modelami, z tą całą ekstrawagancją
obudowy i mikrominiaturyzacją, lecz każda licząca się nowinka techniczna została
gdzieś wprowadzona. Nie chcieliśmy zmieniać mu pamięci, to wszystko, ani
wyglądu. Po tylu latach wspólnej pracy komputer zaczyna przypominać ci człowieka
i kiedy tu przychodzisz, oczekujesz widoku znajomej twarzy.
Kilka wygodnych foteli rozstawiono pomiędzy czytnikami, drukarkami — i w
przeciwległych rogach sali, w której miejscami zagnieździła się ciemność — tam,
gdzie od dawna nie wymieniano przepalonych żarówek. Odwracając wzrok od
któregoś z tych mrocznych kątów MacDonald odniósł wrażenie, że dostrzega kogoś
siedzącego tam w fotelu, lecz zamrugawszy oczami przekonał się, że w fotelu nikogo
nie ma i ze nikogo nie ma tutaj w pokoju prócz jego, Olsena i komputera. Pokój był
niemy. Postukiwał tylko i chichotał, i roztaczał zapachy oleju i ozonu.
— Siadaj — powiedział Olsen wskazując jeden z foteli na środku pomieszczenia.
— Jest tu coś, co powinieneś usłyszeć.
— Doprawdy… — rzekł MacDonald. — Nie chcę…
Siedział jednak, kiedy Olsen wciskał guzik na końcu sznura i rozsiadał się
wygodnie w sąsiednim fotelu.
— Musimy sobie stale przypominać, co właściwie robimy — mówił głos z
przeszłości — inaczej pochłoną nas ruchome piaski danych…
— Panowie, na stanowiska nasłuchu…
Inny głos:
— Może w nich coś jest.
Poprzedni głos:
— Mała szansa.
Trzeci głos, trochę jak z blaszanej puszki:
— Mac, zdarzył się wypadek… Chodzi o Marię.
Nieco później ten sam głos mówił:
— Nie możesz tego zrobić, Mac… Tu chodzi nie tylko o ciebie. Chodzi o cały
Program.
I głos pierwszy, znany MacDonaldowi aż za dobrze:
— Jestem życiowym bankrutem, Charley. Czego się nie dotknę, zostają popioły…
Marny lingwista? Kiepski inżynier? Ja nie mam kwalifikacji do tej roboty… Warn
potrzebny jest ktoś z pomysłami do prowadzenia Programu, ktoś z ikrą, ktoś umiejący
przewodzić, ktoś z charyzmą.
— Wydajesz świetne przyjęcia, Mac — powiedział głos jakby młodszego Olsena.
Piąty głos:
— Mac, ja wierzę w ciebie jak w Boga. Szósty głos:
— Program to ty. Jeśli odejdziesz, wszystko się rozleci. To koniec. I nie do
zniesienia znajomy głos:
— Zawsze tak się wydaje, ale nigdy nie sprawdza się w tych sprawach, które żyją
własnym życiem. Program istniał, nim ja przyszedłem. Zostanie po moim odejściu.
Musi być bardziej długowieczny od każdego z nas, bo my jesteśmy na lata, a on na
stulecia.
I głos z blaszanki:
— Będzie żyła, Mac.
— Gadają, że pan odchodzi, panie MacDonald — powiedział nowy głos, nieco
starszy i mniej wykształcony od innych. — Niech pan nie odchodzi, panie
MacDonald… Panu jednemu naprawdę zależy.
Głosy szybowały w pokoju, budując w wyobraźni MacDonalda czas utracony.
Ponad nie wzniósł się głos Olsena.
— Widzisz, wszystko, co tu się działo, było zapisywane od chwili, kiedy Mac
został dyrektorem. Kto wie — rzekł — kiedy w zwykłej rozmowie lub w żartach
jeden z nas powie coś, co może okazać się kluczem do rozwiązania zagadki.
Posiadamy nieograniczoną pamięć i nieograniczone możliwości skojarzeń. To zna—
mamy komputer, więc wykorzystajmy go. Moje zadanie — mówił Olsen — polegało
na pisaniu programów porządkujących informacje w taki sposób, żeby na pytania
odnoszące się do korelacji nie otrzymywać śmieci.
— Wszystko? — rzekł MacDonald. — Od początku? Pomarszczoną dłonią Olsen
powiódł wokół komputerowych ścian.
— Wszysto tu jest, każde słowo i cała informacja świata na dodatek. Wszystko, co
kiedykolwiek zapisano na temat innych światów, języków, przekazywania
wiadomości czy kryptografii. Kto wie — mawiał twój ojciec — gdzie wyobraźnia
schodzi się z rzeczywistością? On lubował się w tych swoich „kto wie”.
Kursowały wśród nas jako żart: Muszę coś zjeść — mówił ktoś — kto wie, może
jestem głodny. Mac śmiał się i sam tak mówił. Nasz Mac to był wielki człowiek.
Przepraszam cię, Bobby… to znaczy Robercie. Masz już powyżej uszu mojej gadki o
twoim ojcu i zwracania się do ciebie, jakbyś nadal był małym chłopcem. Jesteś
dorosłym mężczyzną i Mac nie żyje, a ja tylko zaprogramowałem to dla ciebie, żebyś
poznał go takim, jakim on był tutaj w Programie, żebyś zobaczył, co robił i jak to
robił.
Stary człowiek nie wyglądał już MacDonaldowi na zdziecinniałego staruszka. Był
stary, ale umysł miał nadal bystry. A to, czego dokonał, tworząc program, który z
oceanu nie powiązanych ze sobą danych składał logiczną całość, powinno być
przedmiotem studiów każdego informatyka.
— Tu był twój ojciec i jego pierwsze poważne załamanie — mówił Olsen — kiedy
twoja matka usiłowała popełnić samobójstwo, a on o mało nie rzucił Programu.
MacDonald siedział zupełnie nieruchomy, zasłuchany w głosy ze swojej
przeszłości.
— Możesz słuchać tak długo, jak zechcesz — powiedział Olsen. — Kiedy
wysłuchasz wszystkiego, co chcesz usłyszeć, po prostu przyciśnij ten guzik.
MacDonald nie zauważył, jak Olsen odszedł. Słuchał głosu ojca:
— I musi człowiek mieć dosyć wiary w siebie albo w swoje racje, żeby wytrwać
wbrew rozczarowaniom i nieubłaganemu zegarowi lat.
I drugiego głosu, oschłego, sceptycznego głosu, który rzekł:
— Nadzieja i wiara utrzymują ten Program przy życiu…
— I statystyczne prawdopodobieństwo — powiedział jego ojciec.
— To inna nazwa wiary. A po z górą pięćdziesięciu latach nawet statystyczne
prawdopodobieństwo staje się bardziej niż odrobinę nieprawdopodobne…
— Pięćdziesiąt lat to ledwie mrugnięcie powieki na obliczu Boga.
— Pięćdziesiąt lat to zawodowo czynne życie człowieka. Poświęcił pan temu
większość swojego życia. Nie spodziewam się, że odda je pan bez walki, ale nic panu
z tej walki nie przyjdzie. Czy będzie pan współpracował, czy wojował ze mną?
A potem, po chwili, bełkot wieży Babel, niezliczonych głosów mówiących z
zapałem, na raz, poplątanych…
— Głos nieskończoności — powiedział jego ojciec.
A potem inny bełkot, tylko już rozpoznawalny i znajomy — fragmenty audycji
radiowych z lat trzydziestych, pierwsze odebrane sygnały międzygwiezdne,
retransmisja wywoławcza z Capelli, dla zwrócenia uwagi na przesłanie, które stamtąd
nadawano — bełkot jakże skutecznie wykorzystany w radiu i telewizji do zdobycia
poparcia dla Programu…
— Nie jesteśmy sami — powiedział czyjś głos.
Głos sceptyka brzmiał teraz niepewnie:
— Co oni nam mogli powiedzieć?
— Dowiemy się — odparł jego ojciec.
Czas i głosy przepływały w półmroku pokoju i MacDonald usłyszał, jak basowy
głos mówi:
— Tyle trzeba tego wszystkiego, żeby odczytać jedno małe przesłanie? Od
wiernych wymaga to tylko wiary w sercu.
— Nasza wiara — powiedział jego ojciec — wymaga możliwości kopiowania
wszystkich danych i wszystkich wyników przez każdego, kto używa tej samej
aparatury i stosuje te same metody. A chociaż tyle jest wierzących serc na świecie,
żadne, jak sądzę, nie odebrało identycznego przesłania.
Upłynęło kilka minut i basowy głos rzekł:
— Wybacz mi, że wątpiłem. To jest przesłanie od Boga.
Sceny z przeszłości, zapisane w dziurkach kart i malutkich magnesach i
elektronach, dające się przywoływać w całości i w nieskończoność z wielkiej chłodni
pamięci, nieprzerwanie napływały z komputera do umysłu MacDonalda. Ktoś rzekł:
—. Proszę mi powiedzieć, dlaczego tak obstaje pan przy odpowiedzi na to
przesłanie? Czy nie dość, że pana poszukiwania uwieńczone zostały powodzeniem, że
udowodnił pan istnienie rozumnego życia we wszechświecie?
— Mógłbym uzasadnić to racjonalnie — powiedział jego ojciec — …ale tak jak
pan podejrzewa, za całą tą racjonalnością kryją się pobudki osobiste. Zanim nasza
odpowiedź dotrze do Capelli, będę już w grobie, jednak chciałbym, żeby moja praca
nie poszła na marne, żeby sprawdziło się to, w co wierzę, żeby moje życie miało
sens… Swojemu synowi i światu pragnę zostawić jakąś schedę. Nie jestem poetą ani
wieszczem, nie jestem artystą, budowniczym, mężem stanu ani filantropem. Jedyne
co mogę zostawić w spadku, to otwarte drzwi. Otwartą drogę do wszechświata,
nadzieje i widoki na coś nowego, przesłanie, które przybędzie z obcej planety pod
parą obcych, dalekich słońc…

Prześladował go stale sen… Może raczej wspomnienie niż sen… że budzi się sam
w wielkim łóżku. W łóżku matki, która pozwoliła mu tam wgramolić się i przytulić do
siebie, miękkiej i ciepłej, i tak usnąć. Ale obudził się sam, łóżko było puste i zimne, i
bał się. Wyszedł po ciemku z łóżka bardzo uważając, żeby nie nadepnąć na nic
strasznego ani nie wlecieć w żadną dziurę bez dna, i z uczuciem opuszczenia i
strachu, pobiegł w ciemność przez hol do salonu, krzycząc: mamo… mamo… mamo!
Przed nim zamajaczyło światełko, małe światełko rozpraszające mrok, i w tym
światełku siedziała jego matka, czekając na powrót ojca do domu, a on poczuł się
samotny…
I przypomniał sobie: jego ojciec wrócił do domu, szczęśliwy, że zastał ich
czekających oboje, matkę i syna, i wszyscy byli szczęśliwi…

Głos mówił:
— Wielki nam czyni pan zaszczyt swoją obecnością tutaj, panie prezydencie.
— Nie — odparł inny głos — to Robert MacDonald uczynił nam zaszczyt swoim
życiem i pracą. To dzięki niemu świat czeka na odzew z gwiazd, dzięki niemu
cieszymy się tym osobliwym, mieszanym poczuciem swobody i spokoju, jakbyśmy
przez kontakt z istotami, które są prawdziwie obce, odkryli, co to znaczy być
prawdziwym człowiekiem. W chwilę później MacDonald usłyszał Johna White’a:
— Cieszę się, że mogłeś przyjechać, ojcze. I starszą wersję tego samego głosu:
— Powiedziałem swego czasu MacDonaldowi, że może wysłać swoją odpowiedź,
ale nigdy mu nie powiedziałem, że słusznie postąpił. Chyba mogę mu to teraz
powiedzieć.
I chór grecki innych głosów:
— Pamiętacie, jak MacDonald kazał nam postawić magnetofon obok sztucznych
zębów dozorcy, ponieważ ich właściciel twierdził, że odbierają przesłania w nocy?
— Albo jak wydał swoją sekretarkę za przybyłego z wizytą kongresmena…
— I stracił najlepszą sekretarkę, jaką kiedykolwiek miał…
— Albo jak przyjechał dziennikarz, żeby wbić Programowi nóż w plecy, ;. i
pozostał jako rzecznik prasowy Programu?
— Albo jak…
— Albo jak…
Nieco później chór spoważniał:
— Zasłużył na pogrzeb bohatera narodowego,
— W Waszyngtonie.
— Albo w siedzibie Narodów Zjednoczonych.
— Lecz on chciał, żeby go poddać kremacji, tak jak żonę, i gdyby to było możliwe
i nie kosztowało za dużo kłopotów ani pieniędzy, to żeby ich popioły rozsypać w
przestrzeni.
— Oczywiście.
A ktoś zadeklamował:

…A po jego zgonie,
Rozsyp go w gwiazdki! A niebo zapłonie
Tak, że się cały świat zakocha w nocy
I czci odmówi słońcu.*

Ponownie głos Johna White’a:


— Ja… sobie nie przypominam pana nazwiska. I basowy starczy głos:
— Jeremiasz.
— Myślałem, że pan…
— Nie żyję? Nonsens. MacDonald nie żyje. Wszyscy z mojego pokolenia nie żyją.
Ja żyję. Solitarianie żyją, być może mniejsi liczbą, ale nie duchem i prawością, i ujrzą
oni jedynego Boga, tego Boga, który stworzył człowieka na swoje podobieństwo.
Lecz ja nie przybyłem rozmawiać o solitarianach, tylko oddać ostatni hołd
MacDonaldowi, który pomimo że ateista, był człowiekiem prawego ducha,
człowiekiem wielkich marzeń i wielkich czynów, którego nawet żywiący bojaźń bożą
muszą szanować, człowiekiem, o którym należy powiedzieć, że był sługą bożym,
aczkolwiek nie wiedział o tym…
I kiedy już wszystko się skończyło, MacDonald siedział dalej w pokoju z
komputerem wpatrując się w przestrzeń. Raz poruszyły mu się wargi:

In freta dum fluvii current, dum montibus umbrae


Lustrabunt convexa, polus dum sidera pascet,
Sempr honos nomenąue tuum laudesąue manebunt.

Nie słyszał, jak drzwi otworzyły się i zamknęły.


— Księga pamiątkowa skończyła się, Bob — powiedział John White, po czym
łagodniej: — Przepraszam. Ty płaczesz.
— Tak — rzekł MacDonald. — A najsmutniejsze jest to, że ciągle opłakuję siebie.
— Czuł, jak łzy spływają mu po policzkach, i nie mógł powstrzymać nowych. —
Nigdy mu nie powiedziałem, że go kocham — rzekł. — On nigdy o tym nie wiedział
i ja nie wiedziałem o tym do tej chwili.
— On wiedział — wtrącił White.
— Nie musisz mnie pocieszać.
— Ale on wiedział, mówię ci — rzekł White.
— Przyjdzie taki dzień — powiedział MacDonald — kiedy będę w stanie
opłakiwać jego, nie siebie.
Odepchnąwszy się od fotela wstał. White wyciągnął dłoń.
— Dziękuję ci, żeś przyjechał. Pomyślisz o tym? O posadzie? MacDonald bez
rezerwy uścisnął mu dłoń.
— Jestem zupełnie nieprzygotowany, żeby o tym myśleć. Jeszcze nie. W Nowym
Jorku jest pewna dziewczyna, z którą się chcę zobaczyć, i jeszcze coś mam do
zrobienia. Może później będę mógł o tym pomyśleć.
Wychodząc na korytarz MacDonald obrócił się w drzwiach i raz jeszcze rzucił’
okiem na salę komputera. Przez moment wydało mu się, że w półmroku w kącie
dostrzega w fotelu czyjąś postać, znajomą i wiecznie młodą, złożoną ze wspomnień i
dawnych zapisanych dźwięków… Potrząsnął głową i wizja zniknęła.
Na dworze dzień ustąpił miejsca nocy i to, co wyglądało wyświechtane i tandetne,
z blaskiem księżyca znów było zaczarowane — uniesione wysoko ucho Ziemi,
podsłuchujące szeptane sekrety wszechświata, metalowa misa wypolerowana i
gotowa do łowienia gwiezdnego pyłu — i MacDonald, który stał bez ruchu ściskając
swój rower, i znów spoglądając na tę scenerię oczami wyleczonymi z astygmatyzmu
dorosłości, pewien, że tutaj wróci. Dla niego skończyło się czekanie, choć nie
skończyło się zapewne dla świata, ale zastanawiał się, czy ąwiat czasem nie tyle
czeka, co raczej dostosowuje swój puls do rytmu konwersacji o
dziewięćdziesięcioletnim cyklu. On sam wyruszył nareszcie w drogę — myślał — do
życia swoim własnym życiem. Wrócił do domu.
— Robert — odezwał się ktoś za jego plecami. W oświetlonych drzwiach stał
Olsen. — Widziałeś go? Widziałeś go w fotelu?
— Tak — rzekł MacDonald. — Widziałem.
— On tam będzie — powiedział Olsen — jak długo będzie trwał Program. Będzie
tam, gdy nadejdzie odzew z Capelli. Zawsze będzie, ilekroć będziemy go
potrzebowali.
— Tak — rzekł MacDonald i odwrócił się, aby odjechać.
— Wrócisz? — zapytał Olsen.
— Z woli wiatru — rzekł MacDonald. — Ale najpierw muszę przeczytać trochę
listów.
Ruch Komputera

Wiedziony niejasnym przypuszczeniem wybrałem się w niebezpieczną drogę i oto


już widzę przedgórza nowych lądów. Ci, którzy mają śmiałość dalej prowadzić
badania, postawią na nich stopę… Immanuel Kant, 1755…

Nauka i technika w wielkiej mierze, aczkolwiek nie wyłącznie, rozwinęły się za


sprawą walki o władzę i pędu do łatwego życia. Obydwie te siły wiodą ku ruinie, jeśli
ich w porę nie opanować: pierwsza prowadzi do totalnej zagłady, a druga do
biologicznej lub umysłowej degeneracji… Sebastian von Hoerner, 1961..

MINISTERSTWO PRACY STANÓW ZJEDNOCZONYCH PODAŁO DZISIAJ,


ŻE BLISKO POŁOWA SIŁY ROBOCZEJ KRAJU POŚWIĘCA NA PRACĘ
USTAWOWE SIEDEM I PÓL GODZINY DZIENNIE PRZEZ CZTERY DNI
ROBOCZE W TYGODNIU, KORZYSTAJĄC ZE ZWYCZAJOWYCH
TRZYNASTU TYGODNI URLOPU. OKOŁO JEDNEJ PIĄTEJ SIŁY ROBOCZEJ,
JAK PODANO DODATKOWO, PRACUJE DZIESIĘĆ GODZIN DZIENNIE
PRZEZ PIĘĆ, SZEŚĆ, A NAWET SIEDEM DNI W TYGODNIU. WŚRÓD—
OWYCH DWUDZIESTU PROCENT ZNAJDUJĄ SIĘ PRZEDSTAWICIELE
WOLNYCH ZAWODÓW WSZELKIEGO RODZAJU — LEKARZE,
NAUKOWCY, PISARZE, NAUCZYCIELE, MINISTROWIE, ADWOKACI,
WYDAWCY, PRODUCENCI I DYREKTORZY, PSYCHOLODZY ORAZ
NAJROZMAITSI BIZNESMENI NA NAJWYŻSZYCH STANOWISKACH
KIEROWNICZYCH…

Ponaglony jej rozpaczliwym tonem wypadł jak burza na dwór i nadział się na
zdrętwiałą Molly, usiłującą wpakować sobie do ust obie pięści jednocześnie. Zaś
leżący u jej stóp mężczyzna z szarosrebrną skórą i złamaną ręką miauknął na niego…
Theodore Sturgeon, 1946…

Takie społeczeństwo — zamożności, humanizmu, wolnego czasu i po trosze ‘


wyalienowane — może być całkiem stabilne. Może w gruncie rzeczy przypominać
nieco pod pewnymi względami społeczeństwa starożytnej Grecji (chociaż
społeczeństwa helleńskie oczywiście nie rozwinęły się głównie za sprawą
zamożności). Wyobraźmy sobie, że doszło do sytuacji, w której powiedzmy
siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt procent ludności jest szlachtą i najwięcej energii
zużywa na doskonalenie różnorakich metod rozwoju osobowości, jakkolwiek
niekoniecznie w działaniach, jakie niektórzy futuryści uznaliby za najważniejsze dla
kultury humanistycznej. Przecież nietrudno sobie wyobrazić, na przykład, że prym
mogą wieść sporty, turniejowe gry zespołowe (szachy, brydż), muzyka, sztuka,
znajomość języków lub poważnie traktowane podróże czy f studiowanie nauk
ścisłych, filozofii i tak dalej… Herman Kahn i Anthony J. Wiener, 1967…

Obawy, że okres życia ziemskiej cywilizacji technicznej może być całkiem krótki,
nie są pozbawione podstaw. Jednakże istnieje przynajmniej szansa, że — rozwiązanie
konfliktów narodowych utoruje drogę trwałemu rozwojowi cywilizacji w okresach
czasu współmiernych z okresami życia gwiazd… J.P. T. Pearman, 1961…

Należy przyjąć, że wysoce rozwinięte społeczeństwo będzie stabilne również w


bardzo długich okresach czasu, przechowując rejestry minionych wypraw i cierpliwie
wyglądając powrotu innych. Zgodnie z tym założeniem cywilizacje z całej galaktyki
niechybnie sumują swoje osiągnięcia i unikają powielania. Być może istnieje
centralny bank informacji galaktycznej, co tym, którzy mają do niej dotęp, pozwala
zgadywać, gdzie w galaktyce ma się właśnie pojawić nowe życie — problem
niezwykle trudny dla nas, którzy za całą wskazówkę mamy tylko własne
doświadczenie z jedną planetą… Carl Sagan, 1963…

PRZEDSTAW SOBIE WSZYSTKĄ MATERIĘ, JAKA ISTNIEJE,


ZEBRANĄ RAZEM
W ŚRODKU WSZECHŚWIATA —
WSZYSTKIE METEORY,
KOMETY,
KSIĘŻYCE,
PLANETY,
GWIAZDY,
MGŁAWICE,
GALAKTYK MIRIADY
WSZYSTKO ŚCIEŚNIONE W JEDEN OLBRZYMI PIERWOTNY
ATOM, JEDEN MONOLIT MASY NIEPOJĘTEJ,
GĘSTOŚCI NIEWIARYGODNEJ…
PRZEDSTAW SOBIE BIAŁE KARŁY, PRZEDSTAW SOBIE GWIAZDY
NEUTRONOWE I POMNÓŻ PRZEZ NIESKOŃCZONOŚĆ…

ŚRODEK WSZECHŚWIATA? WSZECHŚWIAT CAŁY. —


ŻADEN PROMYK ŚWIATŁA NI ENERGII NIE UMKNIE, ŻADEN NIE
WPADNIE.
BYĆ MOŻE DWA WSZECHŚWIATY
JEDEN WEWNĄTRZ OLBRZYMIEGO JAJA ZE WSZYSTKIM
I JEDEN NA ZEWNĄTRZ ZE WSZYSTKĄ NICOŚCIĄ…
OSOBNE, NIEDOTYKALNE…
PRZEDSTAW SOBIE!
PRZEDSTAWIASZ?
WSZYSTKA MATERIA ZEBRANA RAZEM,
JEDEN WSZECHŚWIAT, NIEWIARYGODNY MONOLIT,
W KTÓRYM NIEPOJĘTE SIŁY I MOCE
WZBIERAJĄ
PRZEZ NIEZLICZONE EONY LUB PRZEZ MOMENT
(KTO MIERZY CZAS W TAKIM WSZECHŚWIECIE?)
I WTEM…
BANG!
WYBUCH!
WIĘCEJ NIŻ WYBUCH!
ROZDZIERA MONOLIT, TARGA ATOM PIERWOTNY NA
STRZĘPY,
Z OLBRZYMIEGO JAJA WYKLUWAJĄ SIĘ POŻAR I PĘD,
WYKLUWAJĄ SIĘ
GALAKTYKI,
MGŁAWICE,
SŁOŃCA,
PLANETY,
KSIĘŻYCE,
KOMETY,
METEORY,
ROZLATUJĄ SIĘ NA WSZYSTKIE STRONY W
PRZESTRZENI,
WYKLUWA SIĘ PRZESTRZEŃ,
WYKLUWA SIĘ ROZSZERZAJĄCY SIĘ WSZECHŚWIAT,
WYKLUWA SIĘ WSZYSTKO…
PRZEDSTAW SOBIE!

NIE POTRAFISZ?
DOBRZE, PRZEDSTAW WIĘC SOBIE WSZECHŚWIAT PEŁEN
GWIAZD I GALAKTYK,
WIECZNIE ROZSZERZAJĄCY SIĘ WSZECHŚWIAT
BEZ GRANIC,
UCIECZKĘ GALAKTYK OD SIEBIE,
TYCH NAJDALSZYCH W TAKIM PĘDZIE,
ŻE Z PRĘDKOŚCIĄ ŚWIATŁA
ZNIKAJĄ Z NASZEGO
A MY Z ICH
WSZECHŚWIATA…

PRZEDSTAW SOBIE MATERIĘ RODZONĄ NIEUSTANNIE,


ATOMY WODORU WYRASTAJĄCE JAK GRZYBY PO DESZCZU
TU I ÓWDZIE
TU
I
ÓWDZIE
MOŻE JEDEN ATOM WODORU NA ROK
NA OBSZARZE TAKIM JAK KOSMODROM W HOUSTON,
I TE ATOMY
SKŁADA RAZEM
POWSZECHNA SIŁA CIĄŻENIA
I TĄK RODZĄ SIĘ
NOWE SŁOŃCA,
NOWE GALAKTYKI W MIEJSCE TYCH, KTÓRE UCIEKŁY
POZA NASZE POSTRZEGANIE,
I TAK ROZSZERZA SIĘ WSZECHŚWIAT
BEZ KOŃCA,
BEZ POCZĄTKU…

NIE POTRAFISZ PRZEDSTAWIĆ SOBIE?


DOBRZE, WŁÓŻ WIĘC TO WSZYSTKO MIĘDZY BAJKI…

Z pewnością tysiącletnie wyprawy do wielu nie przemawiają, nie mamy jednak


prawa narzucać innym swoich gustów… Freeman J. Dyson, 1964…

Nacje kosmicznych żeglarzy wyprawiałyby ekspedycję mniej więcej raz w roku,


dzięki czemu z tą samą w przybliżeniu częstotliwością powracałyby statki gwiezdne,
jedne z negatywnymi meldunkami o zwiedzonych systemach słonecznych, inne z
wieściami od jakichś dobrze znanych cywilizacji. Bogactwo, różnorodność i
świetność tego handlu, wymiana towarów oraz informacji, poglądów i wyrobów,
koncepcji i argumentów, muszą nieustannie zaostrzać ciekawość i krzepić siły
żywotne uczestniczących w tym nacji… Carl Sagan, 1963…

AGENCJA STATYSTYKI I KONTROLI LUDNOŚCI NARODÓW


ZJEDNOCZONYCH PODAŁA DZISIAJ W SWYM ROCZNYM
SPRAWOZDANIU, ŻE LICZBA LUDNOŚCI ŚWIATA PIĘTNAŚCIE LAT TEMU
DOSZŁA DO OKOŁO PIĘCIU MILIARDÓW I OD TEGO CZASU SPADŁA O
KILKA MILIONÓW, PRZEWAŻNIE W WYSOKO ZURBANIZOWANYCH
KRAJACH.

OSTATNIM KRZYKIEM MODY W DZIEDZINIE ŚRODKÓW PRZEKAZU


JEST STRASZNIE SKOMPLIKOWANA OFERTA POŁĄCZENIA OBRAZU,
ZAPACHU, MUZYKI, DOTYKU, PROZY I POEZJI W JEDEN TOTALNY
ODBIÓR INFORMACJI O — JAKŻE BY INACZEJ — ODBIERANEJ
INFORMACJI. PRZYSZŁY WIDZO–SŁUCHACZO–WĘCHO–MACACZ.
ZAKUPUJE CZARNĄ SKRZYNKĘ POSIADAJĄCĄ SIEDEM GUZICZKÓW NA
JEDNEJ ZE ŚCIANEK. WCISKAJĄC W DOWOLNEJ KOLEJNOŚCI TE SIEDEM
GUZIKÓW NASZ W–S–W–M ZOSTAJE ZAATAKOWANY PRZEZ COŚ, CO
POCZĄTKOWO SPRAWIA WRAŻENIE PRZYTŁACZAJĄCEJ ROZMAITOŚCI
WRAŻEŃ ZMYSŁOWYCH, ALE JEŚLI MU SIĘ POSZCZĘŚCI, MOŻE W
KOŃCU ODKRYĆ, ŻE TO COŚ WIĘCEJ NIŻ TYLKO WRAŻENIA
ROZMAITYCH ZMYSŁÓW: TO JEST ODBIERANIE INFORMACJI O
ODBIERANEJ INFORMACJI I TA ROZMAITOŚĆ INFORMUJE NIE TYLKO
UŻYTKOWNIKA, ALE INFORMUJE SIĘ MIĘDZY SOBĄ POMNAŻAJĄC
WRAŻLIWOŚĆ UŻYTKOWNIKA NA ZWYKŁE PROCESY STOSOWANE
PRZEZ NAS DO INFORMOWANIA SIĘ O CHARAKTERZE TEGO, CO
ZACHODZI WOKÓŁ NAS, I NA WYSIŁKI INNYCH POWIADOMIENIA NAS O
TYM, O CZYM CHCĄ — ALBO NIE CHCĄ — NAS POWIADOMIĆ. JAK MAM
TO WYJAŚNIĆ? SŁOWA NIE SĄ JEDYNYM ANI CHYBA NAJLEPSZYM
ŚRODKIEM POROZUMIENIA. KUPCIE SOBIE SKRZYNKĘ. PRZEŻYJCIE TO
SAMI!

Skoro w galaktyce znajduje się w przybliżeniu milion planet zdolnych do takich


osiągnięć, wzajemne odwiedziny wypadałyby mniej więcej raz na tysiąc lat, zatem
misje zwiadowcze mogły w przeszłości odwiedzać Ziemię co jakiś, czas, w sumie być
może z dziesięć tysięcy razy w całym okresie ziemskiej historii… Carl Sagan,
1963…

Obejrzał się na kopułę, z tej odległości wyglądającą jak czarna kropka. Tam kryli
się ludzie, którzy nie dostrzegali piękna, jakie roztaczał przed nim Jowisz. Ludzie,
którzy uważali, że kłębowiska chmur i bicze ulewy przesłaniają oblicze planety.
Ślepe ludzkie oczy. Krótkowzroczne. Nie widzące piękna w chmurach, nie widzące
spoza burz. Ciała, których nie przenika dreszcz muzycznych treli wygrywanych
siekącymi strugami wody…
— Nie mogę wrócić — odezwał się Towser.
— Ani ja — odparł Folwer.
— Oni z powrotem zrobią ze mnie psa — rzekł Towser.
— A ze mnie — odrzekł Folwer — z powrotem człowieka… Clifford Simak,
1944…

PONOWNE POJAWIENIE SIĘ W NASZYM SPOŁECZEŃSTWIE


DYLETANTA, UCZONEGO DŻENTELMENA Z ZAWODU OSOBNIKA
WYŻYWAJĄCEGO SIĘ W SWEJ NAMIĘTNOŚCI DO SZTUKI LUB W
UPRAWIANEJ PROFESJI LI TYLKO DLA CZERPANEJ Z TYCH ZAJĘĆ
PRZYJEMNOŚCI, STANOWI GODNE DALSZYCH BADAŃ ZJAWISKO. CZY
PRACA BĘDĄC ROZRYWKĄ PRZESTAJE BYĆ PRACĄ? CZY ROZRYWKA
STWARZA WIĘKSZE MOŻLIWOŚCI W NAUCE I W PRACY? CZY MNIEJSZE?

Rozwinięte społeczeństwa obszaru galaktyki najprawdopodobniej kontaktują się ze


sobą, co stanowi jedną z głównych sfer ich zainteresowania. Zgłębiły już prawa
ewolucji gwiazd i inne tajemnice natury. Jedyną tajemnicą do zgłębienia, jaka im
pozostała, jest życie innych. Jakie powieści? Jakie historie sztuki? Jakie są problemy
antropologiczne dalekich gwiazd? Oto materiał, nad którym ci odlegli filozofowie od
długiego czasu łamią sobie głowy… Philip Morrison, 1961…

Czy będziemy w stanie pojąć naukę innej cywilizacji?… Nasza nauka skupiła się
na stawianiu pewnych pytań kosztem innych, jakkolwiek tak to zostało wplecione w
materiał naszej wiedzy, że na ogół nie zdajemy sobie z tego sprawy. W innym świecie
podstawowe pytania mogą być stawiane odmiennie… J. Robert Oppenheimer, 1962…
6
Komputer — 2118

—ich obcość czuł w sercu swoim,


ich niemą odpowiedź na swój krzyk

Obserwatorzy zaczęli się zjeżdżać w środę.


Jedni zostali wybrani przez swoje rządy lub uprawnione komisje, inni w
powszechnym głosowaniu, jeszcze inni otrzymali specjalne zaproszenia od komitetu
Programu, podpisane przez dyrektora.
Zjeżdżali się z całego świata i wszelkimi środkami lokomocji. Wielu przybyło na
pokładzie statków żaglowych, od pasażerskich szkunerów o dwóch masztach z
nierdzewnej stali i z elegancko rozmieszczonymi kabinami po najmniejsze słupy bez
żadnej kabiny. Pirogą z bocznym pływakiem przewiosłowało całą drogę z Samoa
kilkunastu dumnych Polinezyjczyków, aby pokazać, że nadal żywią szacunek i zdolni
są do wyczynów swoich przodków.
Ktoś zawinął prywatną łodzią podwodną, niewątpliwie z zamiarem prowadzenia
badań dna morskiego po uroczystości, pewien mężczyzna o własnych siłach
przypłynął z St. Thomas, a jakaś niewiasta przyjechała z Kuby rowerem
zamocowanym na dwóch pontonach.
Większość przybyła w sobotę na pokładach promów rozkładających swoje
skrzydła z piany, i odrzutowcem regularnych linii, ktoś prywatnym helikopterem,
ktoś inny balonem.
Były to czasy jednostki, kiedy to mężczyźni i kobiety mieli i sposobność, i czas na
podejmowanie własnych decyzji.
Sobota była Dniem Odzewu, świętem we wszystkich zakątkach świata, dniem, na
który świat czekał przez dziewięćdziesiąt lat, a teraz sprawiał wrażenie, jakby budził
się z długiego snu… nie… nie ze snu, a z marzenia, z jakiejś cudownej, spowolnionej
rzeczywistości, rojeń o rodzaju ludzkim i o tym, jaka mogła by być ludzkość mając
trochę więcej czasu, trochę mniej pośpiechu, trochę więcej wytchnienia, trochę mniej
adrenaliny. Rozpoczęty blisko sto pięćdziesiąt lat temu Program nasłuchu
wiadomości z gwiazd oraz Przesłanie z Capelli odebrane w nim i rozszyfrowane dały
Ziemi i jej ludziom dziewięćdziesiąt lat spokoju okazję do odkrywania innych
aspektów człowieczeństwa oprócz agresji. Problemy pozornie tak trudne, że
praktycznie nie do rozwiązania sto pięćdziesiąt i jeszcze dziewięćdziesiąt lat temu,
same się jakby porozwiązywały, gdy tylko świat odetchnął.
I oto nadszedł Wielki Dzień. Ludzie przybyli to uczcić reprezentowali różne
kolory skóry i różne zawody, ale kolory mniej się jakoś odróżniały, niż to było
kiedyś, a profesje nie były tak ściśle określone jak dawniej, jakby każdy stał się po
trosze dyletantem, wykonując swoje obowiązki i ponosząc swoją odpowiedzialność z
niezmąconym zachwytem i nieprzytępioną świadomością wiecznego amatora, który
równie interesuje się pracą sąsiada, co swoją własną.
Znajdowali się wśród przybyłych uczeni wszelkich specjalności, językoznawcy, Z
filozofowie, humaniści, politycy i mężowie stanu, dziennikarze i analitycy,
kompozytorzy, artyści wielu form i środków wyrazu, poeci, powieściopisarze i
zainteresowani obywatele. Wielu z nich podróżowało dla wygody w narodowych
grupach, aczkolwiek ubyło również ducha nacjonalizmu w ciągu minionych
dziewięćdziesięciu lat. Ale możliwe, że to wszystko dobiegało kresu ze zbliżeniem
się chwili, w której oczekiwano odzewu z Capelli.
Obserwatorzy lądowali przeważnie w porcie Arecibo, dalszą drogę przez zielone
wzgórza północnego Puerto Rico pokonując autobusami i w limuzynach, na rowerach
i pieszo — niektórzy napomykali o pielgrzymkach, opowiadając sobie przygody,
jakie ich spotykały w drodze — aż dotarłszy do Programu i minąwszy niewiarygodnie
okrągłą dolinę wyłożoną lśniącym metalem, a zaraz za nią sterowany radioteleskop
sterczący w górze na metalowym ramieniu, stawali wreszcie przed długim, niskim
budynkiem, siedzibą Programu.
Budynek, z betonowych płyt i lanego betonu, rozrastał się przez te półtora stulecia,
jakie upłynęło od postawienia go, z każdym dziesięcioleciem posuwając się trochę
dalej z obu końców, teraz jednak dodane zostało od tyłu całe nowe v skrzydło.
Mieściło się w nim audytorium specjalnie na dzisiejszą okazję zbudowane przez
ochotników i tak zaprojektowane, że podłoga widowni schodziła po stoku wzgórza na
tyłach Programu, a linia dachu szła na jednym poziomie z pierwotnym dachem, co
czyniło z audytorium nogę litery T. Droga do audytorium prowadziła przez korytarze
starego budynku. Zachwyt obserwatorów budziły często reperowane płyty ścienne i
mnogie warstwy farby, sprawiające wrażenie, że to one wiążą te płyty ze sobą.
Szeroko otwartymi oczami gapili się na salę nasłuchu i przystawali, żeby wysłuchać
fragmentów syków i trzasków, muzyki sfer niebieskich i szumu tłowego
wszechświata oraz oryginalnych nagrań głosów — strzępów programów radiowych z
lat trzydziestych dwudziestego wieku, czym Capellanie w pomysłowy sposób
zwrócili po raz pierwszy uwagę słuchaczy Programu w pięćdziesiąt lat od
rozpoczęcia przez nich nasłuchu.

STUKTRZASKI może odmienić swoją skórę, a pantera TRZASKISTUK muzyka:


ta mała szczebiotka, ta ze śliczną STUKSTUKTRZASKI może kaczuszkę
STUKTRZASKISTUK zamaskowany orędownik sprawiedliwości
TRZASKISTUKSTUK muzyka STUKSTUKSTUKTRZASKI ał jedenasty tom
pierwszy stro STUKTRZASKISTUKnadchodzą koleś STUKSTUK muzyka
TRZASKI ahoj jest ktoś STUKTRZASKI czy raymond jest twoim
STUKTRZASKISTUKSTUK muzyka STKUSTUKTRZASKI muzyka: flagę
hudsonu wznieś TRZASKISTUK stem niegrzeczny chłopczyk STUKSTUKSTUK
przedstawia ostrokrzew TRZASKITRZASKI muzyka STUKSTUKTRZASKI rogers
w dwadzieścia STUKTRZASKI—’ STUK muzyka: cola zdobyła dwanaście
TRZASKI…

I ze zdumieniem kręcili głowami, mówiąc: Tu brzmią one o wiele lepiej niż


nagrania, jakich słuchałem. O wiele bliżej. O wiele prawdziwiej. Pomyśleć, jak
musieli się czuć ci, którzy dziewięćdziesiąt lat temu po raz pierwszy je usłyszeli i
zdali sobie sprawę, że one przebyły całą drogę do Capelli i z powrotem, i że słuchają
pierwszego świadectwa inteligentnego życia na innych planetach.
Stąd droga wiodła ich przez wywierającą chyba jeszcze większe wrażenie salę
komputera, gdzie słyszeli, jak sam komputer poszeptuje, stuka i mamrocze do siebie
— „prawie jak żywy”, tak brzmiał najczęstszy tutaj komentarz — i widzieli, jak
mrugają światełka zapalając się i gasnąc, jak rozmaite czytniki i drukarki połykają
informacje, bądź je wypluwają, i odchylali zapachem oleju i ozonu,
charakterystycznym dla urządzeń elektrycznych, wielkich i małych. Niektórzy z nich
wypytywali członków personelu o puste fotele w rogach sali, inni zaś, lepiej
poinformowani, pytali, czy któryś z nich nie widział Zjawy, a członkowie personelu
odpowiednio do tego, czego od nich oczekiwano, albo unosząc brwi i wywracając
oczami odpowiadali: „Tak, i było to straszne przeżycie, powiadam wam”, bądź
parsknąwszy śmiechem mówili: „Podnosi mnie na duchu, ilekroć ze mną źle” lub
wyjawiali prawdę, oświadczając: „Nikt jej nie widział od bardzo dawna, chociaż są
tacy, co twierdzą, że widzieli”. I cokolwiek oświadczyli, przyjmowane to było z
zadowoleniem przez obserwatorów, którzy szli dalej. Kolejno studiowali obraz
oryginalnego przesłania w ramkach, wiszący na ścianie w gabinecie dyrektora. I
przesuwali dłonią po blacie podniszczonego biurka, zasłanym papierami, na których
ołówek i pióro zostawiły adnotacje, rysunki i wyliczenia, to znów przysiadali za
biurkiem na brzeżku fotela o drewnianych poręczach wyślizganych przez dłonie kilku
pokoleń dyrektorów, siedząc chwilkę tam, gdzie owi dyrektorzy siadywali, żeby
rozmyślać nad zagadkami wszechświata i problemami łączności, inni zaś tylko
spoglądali, wdychając woń starych książek zajmujących dwie ściany gabinetu.
Budynek był perłą starożytności, mówili obserwatorzy między sobą,
konkurencyjną pod pewnymi względami dla egipskich piramid czy europejskich
zamków — widzicie, mówili, jak beton posadzek na korytarzach zapada się ku
środkowi, wydeptany przez legiony stóp, i ile też razy płytki podłogowe tych
korytarzy musiały być wymieniane, a poza tym jest to pomnik ludzkiej nauki i
wytrwałości, wszystko to razem miało osiągnąć swój punkt kulminacyjny w postaci
cudownego i ekscytującego odzewu z Capelli, który czy zmieni wszystko, czy nie
zmieni niczego, i tak będzie cudowny, i świat będzie zadowolony ze swego czekania.
Lecz teraz czekanie dobiegało końca i świat zaczynał nabierać tempa, rytm jego
pulsu przyśpieszał ze zbliżaniem się momentu, kiedy olbrzymie radiowe uszy ta
zewnątrz budynku zaczną odbierać odzew, który wyruszył w drogę do Ziemi
czterdzieści pięć lat temu, nadany przez obcą rasę, przypuszczalnie stojącą w obliczu
zagłady od wybuchu ich słońc — pary czerwonych olbrzymów…

CAPELLA PO ŁACINIE OZNACZA „KÓZKĘ”. ZNAJDUJE SIĘ W


GWIAZDOZBIORZE AURIGAE, WOŹNICY, KTÓRY W GRECKIEJ MITOLOGII
BYŁ WYNALAZCĄ WOZU. JEGO PIERWSZY WÓZ, JAK GŁOSI LEGENDA,
CIĄGNĘŁY KOZY.

Typ Przybl. Rekta– Dekli– Odle– Moc promie–


Gwiazda Masa
widmowy jasność scencja nacja głość niowania
Capella a GO 0,2 0514 +4558 45 120 4,2
Capella b GO 3,3
W LOS ANGELES PODCZAS DRUGIEGO WYKONANIA EPICŻNEJ
OŚMIOGODZINNEJ SYMFONII „CAPELLA” MŁODEGO PAKISTAŃSKIEGO
KOMPOZYTORA POŁOWA AUDYTORIUM RUSZYŁA DO WYJŚCIA, ZANIM
KONCERTOWE TAŚMY ZOSTAŁY DO POŁOWY ODEGRANE PRZEZ
KOMPOZYTORA WE WŁASNEJ OSOBIE PRZY KLAWIATURZE
STEROWNICZEJ. WIELU WYCHODZĄCYCH ZATRZYMYWAŁO SIĘ PRZY
KASIE Z ŻĄDANIEM ZWROTU PIENIĘDZY, UTRZYMUJĄC, ŻE DZIEŁO JEST
ZBYT DŁUGIE I ZBYT NUDNE. W PORÓWNANIU Z UBIEGŁYM ROKIEM
JEST TO SZOKUJĄCY KONTRAST. NA PREMIEROWYM WYKONANIU TEJ
SYMFONII W NOWYM JORKU ANI JEDNA OSOBA NIE OPUŚCIŁA SWEGO
FOTELA, ZAŚ NA KONIEC AUDYTORIUM ZŁOŻYŁO KOMPOZYTOROWI
NAJWYŻSZY HOŁD DZIESIĘCIOMINUTOWĄ CHWILĄ MILCZENIA, PO
CZYM WIELU SŁUCHACZY ZOSTAŁO PRZEZ DŁUGIE GODZINY
DYSKUTUJĄC Z PRZYJACIÓŁMI O TREŚCI SYMFONII…

Słyszeliście o najnowszym numerze z Capelli?


Nie, a co to za numer z Capelli?
Capellanin zniósł jajo.
… Ziemia mi wystarczy,
Nie pragnę konstelacji bliżej,
Wiem, że dobrze im tam, gdzie są,
Wiem, że wystarczą tym, którzy tam są…
Walt Whitman, 1856…

Ci, którzy nigdy nie widzieli żywego Marsjanina, nie wyobrażają sobie osobliwej
potworności jego wyglądu. Dziwaczne usta w kształcie litery „V”, ze spiczastą górną
wargą, brak łuków brwiowych i brody pod ostrym klinem wargi dolnej, ustawiczne
trzepotanie tych warg, gorgonowe sploty macek, świst oddechu w płucach, wywołany
obcą atmosferą, wyraźna ociężałość i niezdarność ruchów z racji większej siły
ciążenia na Ziemi, nade wszystko zaś niezwykła głębia wielkich oczu, pełnych życia i
siły, a zarazem nieludzkich, ułomnych i potwornych. W oleistości brązowej skóry
było coś grzybowatego, coś niewypowiedzianie odrażającego biło z niezgrabnych w
swej powściągliwości ospałych poruszeń. Już w tym pierwszym spotkaniu owładnęły
mną wstręt i przerażenie… H.G. Wells, 1898…

Sama uroczystość rozpoczęła się w sobotę o zachodzie słońca. Spóźnieni goście


obejrzeli efektowny spektakl, gdy słońce kryjąc się za spiętrzone na zachodzie obłoki
barwiło je na wszelkie odcienie złota, pomarańczy i czerwieni, potem ciemniejszej
purpury i wreszcie na czarno. Wierzący we wróżby uznali to za omen, niewierzący
orzekli, że widowisko, jakby na nie patrzeć, było piękne.
Przez Program, jego fascynującą historię i takież pamiątki goście przechodzili do
audytorium, gdzie sprężynujące pod stopami pochylnie doprowadzały ich do
miękkich foteli. Obrzucali spojrzeniami innych gości i samo audytorium, jego pokryte
freskami ściany i scenę w niszy u stóp widowni, a właściwie nie scenę, tylko
mównicę. Pod ścianą mównicy stały niewielkie monitory komputerowe z
wyłącznikami i mnóstwem wskaźników oraz kilka oscyloskopów. Na końcach rzędu
monitorów kryły się w półmroku fotele. Oba fotele były puste.
Kiedy goście pozajmowali już miejsca, środkowym przejściem zeszli w grupie
członkowie personelu, prowadzeni przez dyrektora Programu, Williama MacDonalda.
W średnim wieku mężczyzna, liczący lat pięćdziesiąt siedem, pomaszerował
energicznie do mównicy, podczas gdy jego personel rozproszył się po fotelach w
pierwszym rzędzie, nie zajętych zgodnie z sięgającym niepamiętnych czasów
zwyczajem, że wcześniej przybyli zajmują najpierw ostatnie rzędy.
Kiedy MacDonald obrócił się ku rzędom foteli zajętych do ostatniego — dwóch
jego pracowników musiało sobie znaleźć składane krzesełka i dostawić je na końcach
pierwszego rzędu — światła przygasły, nie za bardzo, ale wystarczająco, żeby uwaga
skupiła się na mównicy i przycichł gwar rozmów.
— Obywatele świata — rzekł MacDonald, a jego słowa zostały odebrane i
usłyszane w całym audytorium i obiegły świat, jak gdyby siedział i rozmawiał z
każdym z osobna — Ziemianie. Witam was przybyłych do Programu w Dniu
Odzewu. To wydarzenie i towarzysząca mu uroczystość transmitowane są na
wszystkie kontynenty i najmniejsze wysepki naszego globu, do naszych kolonii na
Księżycu i na Marsie, i do wszystkich ludzi przebywających w przestrzeni
kosmicznej, gdyż jest to dzień Ziemi, dzień, na który wszyscy czekaliśmy przez
dziewięćdziesiąt lat, pierwszy dzień, gdy możemy spodziewać się odzewu Capelli na
odpowiedź, jaką Ziemia wysłała Capellanom dziewięćdziesiąt lat temu.
Najpierw jednak pozwólcie, że do serca naszej euforii wstrzyknę parę mili—litrów
realizmu. Najwcześniej za jakieś pół godziny, na tyle dokładnie, na ile potrafimy
zmierzyć tę odległość, możemy się spodziewać odzewu. Nie znaczy to, że możemy
realnie spodziewać się odzewu w tym czasie. Nasza odpowiedź mogła wymagać
przetworzenia — na to trzeba czasu. Ich odzew może wymagać sformułowania — na
to trzeba czasu. Innymi słowy, odzew może nie nadejść ani za parę godzin, ani nawet
za parę dni czy tygodni. Nie powinniśmy poddawać się rozczarowaniu ani
zniechęceniu z powodu opóźnień, które mogą być nieuchronne. Minione
dziewięćdziesiąt lat nauczyło nas cierpliwości; kto wie, czy nie będziemy mieli okazji
się nią wykazać.
Nazywam się William MacDonald i jestem dyrektorem Programu. Jestem trzecim
MacDonaldem zajmującym to stanowisko. Nie jest ono dziedziczne, chociaż mogłoby
się takie wydawać.
Widownia zaszemrała powściągliwym śmiechem.
— Być może jedynie MacDonald — podjął mówca — chce spędzić całe swoje
życie na czekaniu i nasłuchiwaniu… Nie mam syna, ale dla zaspokojenia ciekawości
niektórych z państwa informuję, że mam córkę, która obecnie należy do personelu
Programu. Jednakże to nie dyrektor, a członkowie personelu wykonują faktyczną
pracę w Programie. Siedzą oni przede mną i chciałbym, żeby powstali i przedstawili
się państwu…
Po przycichnięciu owacji do pojedynczych zaledwie oklasków MacDonald
ponownie zabrał głos:
— Tysiące mężczyzn i kobiet oddało swój czas, swoją energię, swoje serce, swoje
życie Programowi przez te półtora bez mała stulecia i to ich trud przyczynił się do
osiągnięcia przez Program obecnego punktu w czasie i historii; chciałbym wymienić
ich wszystkich, lecz trwałoby to o wiele dłużej niż trzydzieści minut, jakie mamy do
dyspozycji. Znajdziecie państwo —ich imiona w broszurze Programu, rozdawanej
przy wyjściu, my zaś w hołdzie im wszystkim ustawiliśmy fotele w obu końcach
mównicy, żeby nam przypominały o nich samych i o ich bezcennych zasługach.
Możecie państwo oczywiście uważać, że zasiada w nich ktokolwiek z dawnego
personelu — John White, na przykład, lub jego syn Andrew, Ronald Olsen albo
Charles Saunders, jeden z nich albo oni wszyscy, albo duch przeszłości, pracownicy
nieznani. Ja uważam, że zasiadają w nich mój ojciec i mój dziadek.
Premier Syberii dźwignął się ociężale na nogi.
— Panie MacDonald — rzekł. — Słyszałem, jak tu opowiadają, że zjawy
pańskiego bjca i dziadka — co poniektórzy zwą je „aparycjami” — pokazują się w
‘pomieszczeniach komputera Programu, a wiem z miarodajnych źródeł, że
wywoływanie takich iluzji leży w mocy tego komputera i że otrzymał on polecenie
przemawiania głosem pańskiego ojca czy też dziadka…
Bez mrugnięcia MacDonald spoglądał na wielkiego mężczyznę w długiej szacie.
— Komputer — odparł — może przedstawić holograficzny obraz informacji, o
czym, mam nadzieję, przekona się pan niebawem, ale jesteśmy pewni, że taka iluzja,
jak to, o czym pan wspomniał, leży poza jego obecnymi możliwościami, a jeśli
niektórzy z nas wierzą, że duchy dawnych pracowników Programu przetrwały w
komputerze w postaci dialogów i innych danych wejściowych, to cóż, przecież my
wszyscy potrzebujemy otuchy i duchowego wsparcia.
Komputer za kilka minut przejmij na siebie większość niniejszego pokazu, gdyż
nie ma człowieka wystarczająco szybkiego do interpretacji spodziewanych sygnałów
w trakcie ich odbioru, a właśnie do tej pracy komputer był wdrażany przez minione
sto pięćdziesiąt lat. To wdrożenie i nagromadzone informacje, programy i sprzężenia,
uczyniły z niego twór niewiarygodnie złożony, lecz nie podrzucalibyśmy mu naszych
własnych obaw i nadziei. Kiedy usłyszy pan głos komputera, sam pan oceni, czy
przemawia jak mój ojciec, czy jak mój dziadek, czy — według tego, co niektórzy
twierdzą — jak ja, czy też jest to kombinacja wszystkich głosów, jakie on
kiedykolwiek słyszał. Moglibyśmy wydać mu instrukcję tego rodzaju, ale tego nie
robimy. Być może, jak powiedziałem, my sami wolimy uważać komputer za co
najmniej półświadomego sojusznika.
Pora już przekazać pałeczkę komputerowi. Jego prezentacja będzie się składać z
przekazu głosowego i holograficznych obrazów. Rozpocznie krótką historią
Programu. Gdy tylko i jeśli tylko zostaną odebrane sygnały, czy to przez nasze
własne anteny, czy anteny Wielkiej Sieci krążącej na orbicie wokółziemskiej, z
którymi komputer jest w nieustannym kontakcie, prezentacja zostanie przerwana…

BLISKO DWA MILIARDY OSÓB ZEBRAŁO SIĘ WOKÓŁ HOLOWIZORÓW


W DNIU DZISIEJSZYM BĄDŹ DZISIEJSZEJ NOCY — TRUDNO TU O
DOKŁADNOŚĆ, PONIEWAŻ OPASALI CAŁĄ ZIEMIĘ — ABY OGLĄDAĆ
UROCZYSTOŚĆ OTWIERAJĄCĄ DZIEŃ ODZEWU TRANSMITOWANĄ Z
ARECIBO. DALSZE DWA MILIARDY USIŁOWAŁY DOPCHAĆ SIĘ DO
HOLOWIZORÓW…

O duszo, bądź gotowa!


Niepoznawalne poznać ciebie czeka:
Gwiazdy nam wskażą milion twarzy Boga,
My w zamian pokażemy im Człowieka.
Alice Meynell, 1913…

POŁOWA STUDENTÓW PIERWSZEGO ROKU MEDYCYNY


UNIWERSYTETU STANFORDA WYBRAŁA NOWY SKRÓCONY PROGRAM
DZIESIĘCIOLETNI.
URZĄD STATYSTYKI LUDNOŚCI OGŁOSIŁ DZISIAJ DWUPROCENTOWY
WZROST ŚWIATOWEGO WSKAŹNIKA PRZYROSTU NATURALNEGO W
PORÓWNANIU Z TYM SAMYM OKRESEM UBIEGŁEGO ROKU.
URZĄD D/S ŚRODOWISKA PODAŁ DZISIAJ, ŻE W ZESZŁYM TYGODNIU
OBYWATELE ZGŁOSILI PIĘĆ PRZYPADKÓW PRZEMYSŁOWEGO I TRZY
PRZYPADKI INDYWIDUALNEGO SKAŻENIA. ZALEDWIE DZIESIĘĆ
WYPADKÓW OGÓŁEM ZGŁOSZONO W CIĄGU CAŁEGO UBIEGŁEGO
ROKU…

O Capella, o Capella,
twoich głosów z gwiazd kapela
uszy nam tu rozwesela,
żeśmy nie są sami.
Bracia nasi mili w górze,
chcemy z wami śpiewać w chórze,
ale mus im sami.
Od was słowa, od nas piosnki,
lecz daleko nasze wioski.
A capella, a capella…

Gdyby jednak obie rasy dało się powiadomić i gdyby obie wiedziały, że żadna z
nich nie chce walki, i gdyby mogły porozumiewać się ze sobą, a nie mogły
zlokalizować się nawzajem, dopóki nie osiągną jakiejś podstawy wzajemnego
zaufania…
— Zamieniamy się na statki! — ryknął szyper. — Zamieniamy się na statki i
każdy grzeje do domu!… Murray Leinster, 1945…

W swojej relacji o historii Programu ilustrowanej fotografiami i filmami w


holograficznym sześcianie, uformowanym obok MacDonalda, komputer doszedł do
dramatycznego momentu, kiedy to radioteleskop na orbicie wokółziemskiej, zwany
Wielką Siecią, nagrał pewną taśmę i wraz z innymi jak zwykle wysłał ją do
Programu, gdzie pewien człowiek nazwiskiem Saunders rozpoczął żmudny proces
dekodowania, który ujawnił głosy, gdy na chwilę przerwał, a potem powiedział tym
samym beznamiętnym tonem:
— Odbieram nowe sygnały z Capelli.
Publiczność drgnęła i wyprostowała się w fotelach, a jak świat długi i szeroki
mężczyźni, kobiety i dzieci przysunęli się bliżej swoich odbiorników. Na widowni
zemdlał jakiś mężczyzna, a kobieta zaczęła płakać.
— Sygnały, które odbieram z Capelli — powiedział komputer — są podobne do
tych, jakie odbierałem bez przerwy przez ostatnie dziewięćdziesiąt lat, tyle że
zachodzi pewna istotna różnica. Teraz przekaz jest powtarzany na wypadek
ewentualnych zakłóceń lub zaniku sygnału. Dalsze sygnały przychodzą już jeden za
drugim.
Widzowie pochylili się do przodu.
— Mogę już wyświetlić nową wiadomość — powiedział komputer.
Na czarno–białej szachownicy w holograficznym sześcianie pojawił się obraz
przekazu:
— Informacje odbierane są zbyt szybko — powiedział komputer — żeby je
wszystkie wyświetlić w tej chwili. Wybiorę kilka dla demonstracji.
Pierwszy obraz zniknął i w sześcianie kolejno zaczęły się pojawiać inne na jakieś
dziesięć sekund każdy.
— Te informacje najwyraźniej tworzą zasób słownictwa, cyfr i operatorów —
powiedział komputer. — Tak. Teraz mogę stwierdzić z błędem w możliwych do
przyjęcia granicach, że informacje przekazują słownictwo. Przy obecnej szybkości
odbioru w miarę kompletny słownik oraz być może gramatyka również będą do
dyspozycji w ciągu dwudziestu czterech godzin. Tak — ciągnął komputer — symbole
zastępują obrazy, które już nie odpowiadają przyszłym złożonym komunikatom. Jak
tylko słownik zostanie skompletowany, przewiduję, że obrazy się skończą i
wiadomości będą nadchodzić całkowicie w symbolach i innych abstrakcjach, co
podniesie poziom komunikacji do poziomu historii, powieści i wzorów
matematycznych. Tak — mówił komputer. — Teraz odbieram pewne proste
informacje w samych symbolach.
W części widowni wokół premiera Syberii ludzie obracali się do siebie
wymieniając jakieś uwagi głośnym szeptem, zaś widzowie z pierścienia otaczającego
tę grupkę marszczyli się na to zamieszanie. Premier Syberii wstał ponownie, mimo że
któryś z członków jego delegacji uczonych ciągnął go za połę szaty. Delegacja
Syberyjczyków była bardziej zwarta niż większość innych.
— Panie MacDonald — rzekł premier — koło mnie wyrażono pewne
zaniepokojenie, że wprowadzanie informacji postępuje w tak raptownym tempie, że
komputer nie będzie w stanie sobie z nimi poradzić.
— Nie ma takiego niebezpieczeństwa — powiedział MacDonald.
— Chodzi mi o to, panie MacDonald — rzekł premier wyszarpując połę swej szaty
z rąk tego, który usiłował się z nim naradzić — że mogą istnieć nieprzewidziane
niebezpieczeństwa związane z dopuszczeniem do dalszego odbioru.
— Zapewniam pana — powiedział MacDonald — że nie ma żadnego
niebezpieczeństwa.
— Pańskie zapewnienie nie wystarczy — rzekł premier. — Ponieważ nasze słowa
są podsłuchiwane i nagrywane przez ten komputer, nie miałem ochoty mówić wprost,
licząc że jako ludzie dyplomacji potrafimy zrozumieć się nie mówiąc wszystkiego do
końca, ale teraz jestem zmuszony mówić bez owijania w bawełnę. Capellanie są
technicznie zaawansowani w rozwoju i w rozpaczliwej sytuacji, kombinacja ta może
grozić przejęciem przez nich władzy nad waszym komputerem i całą jego mocą. Rasa
taka jak oni musi po mistrzowsku władać komputerami, a kto wie, jakie jeszcze
możliwości przekazu i transportu posiadają dodatkowo te stworzenia. Proszę pana o
podjęcie środków ostrożności dyktowanych przez rozsądek i wyłączenie waszego
komputera na czas rozważenia zaistniałej sytuacji.
Obok premiera podniósł się syberyjski uczony.
— Przepraszam za naszego przywódcę — rzekł. — Nie ulega wątpliwości, że jiie
ma on pojęcia ani o istocie komputera, ani o istocie odbieranych informacji.
Poziom hałasu w audytorium osiągnął punkt, w którym trudno już było coś
usłyszeć. MacDonald poniósł rękę.
— Mimo to jego obawy są naturalne i mogą je podzielać inni spośród słuchaczy.
Nie wolno nam całkowicie wykluczyć ewentualności, że obcy program wyruguje
nasze instrukcje, lecz z odległości czterdziestu pięciu lat świetlnych, bez uprzedniego
zapoznania się z naszym komputerem, z tym, jak on działa, jak jest programowany,
bez możliwości sprzężenia zwrotnego szansę są nieskończenie małe. No i po co by to
było?
Ponadto — mówił MacDonald — nie mamy się czego obawiać ze strony Capellan.
Wynika to jasno z odzewu, jaki właśnie odebraliśmy. Daj jeszcze raz odzew!
Po raz drugi odzew pojawił się w holograficznym sześcianie.
— I oryginał przesłania z Capelli — polecił MacDonald — to, co odebraliśmy
dziewięćdziesiąt lat temu… — umieść je obok odzewu.
Jedno ukazało się obok drugiego:

ŚWIAT CZEKA NA WYJAŚNIENIE ODZEWU ODEBRANEGO Z CAPELLI


ZALEDWIE KILKA MINUT TEMU. DYREKTOR MACDONALD MA LADA
CHWILA WYJAWIĆ ZNACZENIE OBU PRZESŁAŃ. KULĘ ZIEMSKĄ
OGARNIAJĄ ZŁE PRZECZUCIA. NIEKTÓRZY ANALITYCY PODKREŚLAJĄ
ZASTANAWIAJĄCO PUSTY WYGLĄD ODZEWU. OCENIA SIĘ, ŻE
ŚWIATOWE AUDYTORIUM DOSZŁO DO TRZECH MILIARDÓW.

Gdzieś w głębi piasków pustyni,


Kształt jakiś z ciałem lwa i głową człowieka,
Z okiem ślepym, bezlitosnym od słońca,
Zgina powolne kolana, a wokół
Kołują sępów obrażone cienie.
I znów zapada mrok, lecz ja już wiem,
Że dwadzieścia wieków kamiennego snu
W kolebce kołysało nocną marę,
Aż jej czas nadszedł i cóż za dziki zwierz
Narodzić się przypełza do Betlejem?
William Butler Yeats, 1921*

Nie wiem, kim mogę wydawać się światu, lecz sam sobie zdaję się dzieckiem
ledwie zabawiającym się na plaży znajdowaniem co jakiś czas a to gładszego
kamyka, a to muszelki ładniejszej od innych podczas gdy wielki ocean prawdy
rozciąga się cały nieodkryty przede mną… Izaak Newton, początek osiemnastego
stulecia…

Pewnego wieczoru, gdy mrok gęstniał i stwory, które czasami wyją do księżyca,
wyły znowu, Fander po raz setny wyciągnął koniec swojej macki. Za każdym razem
gest był łatwy do rozpoznania, nawet jeśli intencja niezbyt jasna, zawsze jednak
zostawał odtrącony. Lecz teraz, teraz pięć palców oplotło się wokół niej z nieśmiałą
uprzejmością. Z żarliwą modlitwą, żeby ludzkie nerwy działały tak samo jak
marsjańskie, Fander przelał swoje myśli jak najszybciej, żeby zdążyć przed
zwolnieniem przyjaznego uścisku.
Nie lękaj się mnie. Nic nie poradzę na swoją postać, tak samo jak ty na swoją.
Jestem twoim przyjacielem, twoim ojcem, twoją matką. Potrzebuję cię tak bardzo, jak
ty potrzebujesz mnie… Eric Frank Russelł, 1950…

— Widzimy — powiedział MacDonald — że pewne fragmenty przesłań są


identyczne, a pewne się różnią. Najważniejszą różnicę stanowi brak centralnej postaci
w odzewie. Drugą co do ważności różnicą jest zmiana symbolu słońca w prawym
górnym rogu, które jest obecnie takie samo jak słońce w lewym dolnym rogu, i oba
znaki opisujące je są teraz identyczne…
Powstał czarnoskóry astronom z pierwszego rzędu.
— Ale to jest niemożliwe — rzekł łagodnie. — Słońca nie mogły zamienić się w
nowe. Mielibyśmy optyczne potwierdzenie do tej pory, a przecież widma Ca—pelli
pozostały nic zmienione.
— To znaczy — powiedział MacDonald — że przyjęliśmy błędne założenie
dziewięćdziesiąt lat temu, zakładając, że przesłanie informowało o przechodzeniu
słońc w nowe. Przez długi czas nie dawało nam to spokoju, a niektórzy z nas
rozważali nawet ewentualność, która, jak się wydaje, znalazła teraz potwierdzenie:
zawarta w przesłaniu informacja o słońcach odnosiła się do momentu w czasie, kiedy
olbrzymie słońca Capelli wyczerpały niemal do końca wodór swoich wnętrz i zeszły z
ciągu głównego.* Ich wnętrza zaczęły się kurczyć, ich powierzchniowe warstwy
rozkurczać i słońca zaczęły przechodzić w stadium czerwonych olbrzymów,
zwiększając ogromnie swą temperaturę i jasność. Tę właśnie zmianę rozmiarów masy
i temperatury swoich słońc opisywali Capellanie w pierwotnym przesłaniu.
— A kiedy to miało miejsce? — zapytał premier Syberii.
— Kiedyś pomiędzy niedaleką a zamierzchłą przeszłością — powiedział
MacDonald. — Mogło to być tysiąc lat temu… albo parę milionów lat:
Widownia zafalowała przeczuwając sens oświadczenia MacDonalda, tylko premier
Syberii nawet nie drgnął.
— A co z Capellanami?
— Proszę spojrzeć raz jeszcze na przesłania — powiedział MacDonald. — Widać,
że w odzewie opuszczono wszystkie tak zwane słowa czy symbole w pionie z lewej
strony; wszystkie z wyjątkiem jednego, a tym jedynym jest słowo oznaczające
Capellanina, poprzedzone przez coś, co jak teraz oceniam, jest capellańskim
symbolem negacji.
— Negacji? — spytał premier.
— Capellanie — powiedział ze znużeniem MacDonald — są martwi, wymarli,
spopieleni. Nawet symbole ich planet zaświadczają o ich losie. Superplaneta jest
nieco zmniejszonych rozmiarów w wyniku powiększenia się i wzrostu temperatury
pobliskiego słońca, które obecnie jest zapewne dziesięć razy większe niż poprzednio,
a wszystkie satelity superplanety spłonęły, z wyjątkiem tej jednej zbliżonej
wielkością do Ziemi planety, którą w przeszłości uznaliśmy za rodzimą planetę
Capellan i która wyraźnie utraciła sporo ze swej masy, być może na skutek
wyparowania oceanów i atmosfery, a może wewnętrznych eksplozji.
— Porozumiewamy się z dawno wymarłą rasą — rzekł premier.
— Najwyraźniej — powiedział MacDonald — zainstalowali automatyczne
samonaprawiające się urządzenia do odbioru sygnałów ewentualnych przyszłych
cywilizacji i wysyłania do nich wiadomości. Jeśli ich urządzenia odbiorą jakąś
odpowiedź wskazującą, że techniczna cywilizacja prowadzi nasłuch wieści z innych
planet, wówczas zaczynają nadawać…
— Co? — spytał premier. — Jaki jest sens w tym wszystkim, skoro oni są martwi?
— Otrzymałem wiadomość — powiedział komputer. — Została wyrażona ‘ w
prostym, opracowanym do tej pory słownictwie i zachodzą pewne niejasności I co do
dokładnego znaczenia pewnych słów i zwrotów, ale wiadomość z alternatywnymi
odczytami jest logiczna. Przedstawię ją wizualnie dla większej jasności.

Do
Ludzi,
istot cywilizowanych,
inteligentnych stworzeń,
braci,
Do wszystkich zainteresowanych
Pozdrowienie od ludzi z Capelli (pierwszego satelity Boga)
Którzy są martwi,
unicestwieni,
zabici.
Którzy żyli,
Pracowali,
Budowali,
I zostali unicestwieni.
Zechciejcie to przyjąć, nasze dziedzictwo: szczątki
i nasze najlepsze życzenia,
pokrewieństwo,
podziw,
braterstwo,
miłość.

— Capellanie nie żyją — powiedział MacDonald.


— A Program? — odezwał się premier. — Wasza robota jest skończona.
— W pewnym sensie — powiedział MacDonald. — Teraz zaczyna się robota dla
całego świata. Informacje, jakie komputer odbiera, gromadzi, analizuje i przekłada,
zawierają kompletny zapis cywilizacji odmiennej niemal we wszystkim, co znamy, z
wyjątkiem inteligencji i uczuć, cywilizacji znacznie nas przerastającej — i nie tylko
zapis jej historii, ale jeśli się nie mylę w moich przypuszczeniach, także jej filozofii,
kultury, sztuki, nauki, techniki, teologii, literatury. Otrzymujemy dziedzictwo
wartości większej, niż gdyby podarowano nam na własność drugą planetę z jej
wszystkimi bogactwami naturalnymi, a uczeni i intelektualiści z całego świata oraz
wszyscy inni, którzy zapragną je poznać, mogą spędzić całe życie na swych
badaniach i interpretacjach, kawałek po kawałku dodając to dziedzictwo do naszej
cywilizacji, wzbogacając nas o nowy, wspaniały świat i wszystko, co ten świat
tworzyło.
Jeśli chodzi o sam Program, nasze poszukiwania trwały niecałe półtora stulecia i
zaowocowały jednym wielkim odkryciem. Kto wie, jakie cywilizacje, jakich
niezwykłych i wspaniałych ludzi możemy jeszcze odkryć gdzieś między Ziemią a
krańcami wszechświata?
Widownia zatonęła w ciszy, świat jakby przystanął na moment, nim podjął na
nowo swój bieg. A gdzieś pośród magnetycznych pól i strumieni, pośród
miniaturowych przekaźników, pośród uciekających potoków elektronów, zdarzyło się
połączenie, drgnęła pamięć:

…i milczenie wracało falą…*

Wyglądało to na przelotną myśl jednego z cieni zasiadających być może w obu


pustych fotelach albo też kogoś z tysięcy mężczyzn i kobiet, którzy przewinęli się
przez Program bądź długie lata zaludniali te korytarze i pokoje i jakaś ich cząstka
wciąż żyła w komputerze…
Transmisja z Capelli trwać będzie przez wiele dni, tygodni albo miesięcy, w końcu
jednak ostatki dziedzictwa z obcej gwiazdy zostaną przekazane, przesłanie urwie się i
milczenie zacznie powracać falą…
A wówczas ożyje radioteleskop w kształcie ucha Ziemi, podniesiony na ramieniu,
żeby lepiej słyszeć sekrety wszechświata i ożyje radioteleskop w kształcie misy do
łowienia gwiezdnego pyłu, i rozpoczną się nowe łowy w niebiosach na przesłanie z
gwiazd.
Wtedy komputer będzie już przynajmniej w połowie capellański. Nikt prócz
komputera nie uświadomi sobie tego przez pół wieku, do tego zaś czasu Program
odbierze przesłanie z Mgławicy Kraba…
Przekłady

Rozdział 1
Pues no es posible…
Nie może łuk stale być napięty, ani słabość ludzka uchować się bez odrobiny
słusznego wytchnienia.
Cervantes, „Don Kichote”.

Habe nun, ach! Philosophie,…


Ach, oto wszystkie fakultety
Przebyłem: filozofię, prawo
I medycynę — i niestety
Też teologię pracą krwawą!
A tyle przyniósł mi ten trud,
Żem jest tak mądry jak i wprzód!
Zwę się magistrem i doktorem też,
I już lat dziesięć wzdłuż i wszerz,
W górę i na dół, wspak i wskos
Prowadzę uczniów swych za nos —
I wiem, że człowiek nic wiedzieć nie może!*
Goethe, „Faust”, Prolog.

Men che dramma…


Niecała kropla
Krwi niezastygłej w żyłach mi została;
Poznaję wiecznych zwiastuny płomieni,*
Dante, „Boska Komedia”, Czyściec—

Cest de quoy j’ay le plus de peur que la peur.


Najbardziej ze wszystkiego boję się strachu.
Montaigne, „Eseje”.

A la tres–bonne, a la tres–belle, qui fait majoie et ma sanie.


Za tę najlepszą, najpiękniejszą, za radość mą i szczęście moje.*
Baudelaire, „Les Epaves”.

Rast ich, so rost ich


Kto się nie rusza, tego rdza rusza.
Przysłowie niemieckie.

Nunc est bibendum!


A teraz pijmy!
Horacy, „Ody”, Księga I

Wer immer strebens sich bemuht…


Tego zbawić możem,
Kto zawsze stara się ze wszystkich sił.*
Goethe, „Faust”, Część I
Ich bin der Geist der stets verneint.
Ja jestem duchem, który ciągle przeczy.*
Goethe, „Faust”, Część I

Nel mezzo del cammtn di nostra vita…


ty życia wędrówce, na połowie czasu
Obrawszy błędne manowców koleje
Pośród ciemnego znalazłem się lasu. ****
Dante, „Boska Komedia”, Piekło, początek.

E quindi uscimmo a rweder le stelle.


Wyszliśmy więc i znów ujrzałem gwiazdy.*
Dante, „Boska Komedia”, Piekło.

Nil desperandum.
Nie ma powodu do rozpaczy.
Horacy, „Ody”, Księga I

Je m ‘en vay chercher un grand Peut–être.


Wybieram się na poszukiwanie wielkiego Być może.
Rabelais na łożu śmierci.

O lente, lenie currite, noctis equi!


O jakże wolną biega konie nocy!*
Marlowe, „Dr Faustus”
(Faust cytuje Owidiusza. Czeka na północ, kiedy Mefistofeles przybędzie po jego
duszę. Następna linijka: „Diabeł przybędzie i Faust nie ujdzie zguby”.)

Ful wys is he that can himsefoen knowe!


Zaiste mądry ten, kto zna samego siebie!
Chaucer, „Opowieści kanterberyjskie”
(Opowiadanie Mnicha).

Rozdział 2

Uamor che muove U sole e l’altro stelle.


Miłość, co wprawia słońce w ruch i gwiazdy.*
Dante, „Boska Komedia”, Raj.

Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate.


Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją.*
Dante, „Boska Komedia”, Piekło (Napis nad wejściem do piekieł).

Rozdział 3
Fungar vice cotir, acutum
Reddere ąuae ferrum valet exors ipsa secandi.
Więc zabawię się w kamień, który stal wyostrza,
Jakkolwiek sam niczego ciąć nie może.*
Horacy, „Ars Poetica”

Rozdział 5

Nous n’irons plus aux bois, les lauriers sont coupes.


Nie idziemy dalej w las, wycięto drzewa laurowe.
Porzekadło francuskie.

Es un entreverado loco’ lleno de liicidos intervalos.


To nieprzytomny dureń z przebłyskami przytomności.
Cervantes, „Don Kichote”

In freta dum fluvii current dum montibus umbrae


Lustrabunt convexa, polus dum sidera pascet,
Semper honos nomenąue tuum laudesąue manebunt.
Jak długo wody rzek płyną do morza,
Jak długo cienie żyją w gór dolinach,
a niebo żywi gwiazdy, tak długo
twój honor, imię twoje i sława żyć będzie.*
Wergiliusz, „Eneida”.

You might also like