Professional Documents
Culture Documents
Gunn
Słuchacze
Tytuł oryginału The Listeners
Przełożył Marek Marszał
Walterowi Sullivanowi, Carlowi Saganowi oraz tym wszystkim uczonym, których
książki, artykuły, wykłady i hipotezy w jakże klarowny sposób dostarczyły inspiracji i
materiałów źródłowych do tej powieści — oby ich nasłuchiwanie zostało
wynagrodzone i oby na wszystkie swoje przesłania doczekali się odpowiedzi…
Nasza cywilizacja znajduje się w przededniu jednego z największych kroków na
drodze swojej ewolucji: zdobycia wiedzy o istnieniu, działalności i charakterze
niezależnych cywilizacji w przestrzeni kosmicznej.
Być może w tej właśnie chwili przez ten właśnie dokument przepływają fale
radiowe niosące rozmowy odległych istot — rozmowy, które moglibyśmy zapisać,
gdybyśmy tylko skierowali teleskop we właściwym kierunku i nastawili odpowiednią
częstotliwość.
Co więcej, istnieje wiedza i aparatura do poszukiwania cywilizacji
pozaziemskich… Co rok nasza ocena prawdopodobieństwa życia w przestrzeni
kosmicznej jest wyższa, jak i większe nasze możliwości wykrywania tego życia.
Coraz więcej uczonych uważa, że spotkanie z innymi cywilizacjami nie należy już do
świata bajek, lecz stanowi naturalną kolej rzeczy w historii ludzkości, że może
nastąpić za życia wielu z nas. Zbyt duże są obecnie szansę, by rezygnować albo
dłużej zwlekać z poświęceniem pokaźnych środków na poszukiwania innych
inteligentnych istot. Jak na razie odkrycie może nastąpić przypadkowo, gdyż wiele
naszych obecnych obserwacji obiektów naturalnych prowadzimy wykorzystując
metody przydatne do wykrywania inteligentnego życia: przykładami — badania
pulsarów i źródeł podczerwieni. W stosunkowo bliskiej przyszłości przewidujemy
budowę większych urządzeń, w rodzaju olbrzymiego układu antenowego, oraz
uruchomienie programu, którego celem będzie odkrycie innego życia poza ziemią.
Ostatecznie może to się okazać jedną z najdonioślejszych i najistotniejszych zasług
nauki dla ludzkości i naszej cywilizacji.
Głosy szemrały.
MacDonald wsłuchiwał się w nie wiedząc, że kryją jakieś znaczenie, że usiłują coś
powiedzieć i że mógłby je zrozumieć i udzielić im odpowiedzi, gdyby tylko zdołał
skupić się na tym, co one mówią, ale nie mógł się zdobyć na taki wysiłek. Spróbował
jeszcze raz.
— Za wszystkim, jak milczący cień przyczajony za zamkniętymi drzwiami, kryje
się pytanie, na które nigdy nie możemy odpowiedzieć inaczej, jak twierdząco: Czy
tam ktoś jest?
Mówił Bob Adams, odwieczny advocatus diaboli, zaczepnie popatrując na Tesztę
zgromadzonych za konferencyjnym stołem. Na jego krągłej twarzy mimo chłodu
panującego w wyłożonym mahoniową boazerią pokoju perlił się pot.
Saunders pociągnął mocno z fajki.
— Lecz to się odnosi do całej nauki. Obraz uczonego odrzucającego wszystkie
negatywne możliwości jest idiotyczny. To się nie da zrobić. Więc jedziemy na wierze
i statystycznym prawdopodobieństwie.
MacDonald obserwował smugi i kłęby dymu wzbijające się nad głowę Saundersa,
dopóki nie zakołysały się w powiewie z wentylatora, nie przerzedziły się i nie
rozpłynęły. Nie widział ich już, ale woń doleciała jego nozdrzy. Była to aromatyczna
mieszanka tytoniu, łatwa do odróżnienia od uboższego zapachu papierosów Adamsa i
paru z obecnych.
Czyż nie to było ich zadaniem? — zastanawiał się MacDonald. Wykryć
przerzedzony dym życia dryfujący po wszechświecie, oddzielić jedną smugę od
drugiej, cząsteczka po cząsteczce, a następnie zmusić je do zawrócenia z
entropowych ścieżek do ich uporządkowanej i znaczącej postaci pierwotnej. „A nie
sprawią wszystkie króla konie ni żołnierze…”*
Życie samo w sobie jest niemożliwe — myślał — jednak ludzie istnieją dzięki
odwracaniu entropii.
W końcu długiego stołu zastawionego przepełnionymi popielniczkami, filiżankami
i pomazanymi machinalnie notatnikami, odezwał się Olsen:
— Zawsze wiedzieliśmy, że będą to długie poszukiwania. Nie lata, lecz stulecia.
Komputery muszą zebrać dość danych, a to oznacza liczbę informacji zbliżoną do
liczby cząsteczek we wszechświecie. Nie tchórzmy teraz.
Nieszczęsny głupiec. Dlaczego akurat ja? — myślał MacDonald. Czy ktoś inny nie
mógłby ich prowadzić lepiej, nie za nos, a za światłem własnej prawdziwej mądrości?
Być może te wieczorne, cosobotnie przyjęcia to jedyne, do czego on się nadaje. Być
może czas już na przesiadkę. Wzdrygnął się. Wykańczało go to czekanie w
nieskończoność, czekanie na coś, co nie nadeszło, a znowu zbliżały się debaty
kongresowe. Cóż mógł powiedzieć, czego nie mówił poprzednio? Jak uzasadnić
program, który ciągnie się już przez blisko pięćdziesiąt lat i może ciągnąć się jeszcze
przez stulecia?
— Panowie — rzucił energicznie — na stanowiska nasłuchu.
Zdążył tylko zasiąść za swoim zabałaganionym biurkiem, gdy stała już przy nim
Lily.
— Tu jest komputerowa analiza ostatniej nocy — powiedziała kładąc przed nim
cienki skoroszyt. — Reynolds twierdzi, że nic tam nie ma, ale pan i tak zawsze chce
ją przejrzeć. To stenogram ubiegłorocznej debaty w Kongresie — na skoroszycie
wylądowała gruba teczka. — Korespondencja i aktualne sprawozdanie finansowe są
w innym segregatorze, jeśli będą potrzebne.
MacDonald pokręcił głową.
— Tutaj jest urzędowe pismo z NASA ustalające zasady proceduralne
tegorocznego budżetu oraz prywatny list od Teda Wartiniana, który zawiadamia, że
sytuacja jest naprawdę gardłowa i pewne cięcia wydają się nieuniknione. Prawdę
mówiąc pisze, że mogą skreślić Program.
Lily rzuciła na niego okiem.
— Mowy nie ma — powiedział MacDonald z pewnością siebie.
— Jest kilka podań o pracę. Nie tak wiele, jak zwykliśmy dostawać. Na listy dzieci
odpowiedziałam sama. I są jak zwykle zwariowane listy od ludzi, którzy odbierają
wieści z kosmosu oraz od jednego takiego, co przeleciał się w UFO. Tak właśnie to
nazwał — nie talerz czy coś takiego. Jakiś felietonista chce przeprowadzić wywiad z
panem i paroma osobami o Programie. Myślę, że jest po naszej stronie. I drugi, który
sprawia wrażenie, jakby zamierzał nas zdemaskować.
MacDonald słuchał cierpliwie — Lily była cudowna. Potrafiła załatwić całą
biurową robotę równie dobrze jak on. Prawdę mówiąc, wszystko toczyłoby się może
sprawniej, gdyby on się nie pętał w pobliżu i nie zabierał jej czasu.
— Obaj przysłali panu trochę pytań z prośbą o odpowiedzi. I Joe prosi o rozmowę.
— Joe?
— Jeden z dozorców.
— Czego on chce?
Nie mogli sobie pozwolić na stratę dozorcy. O dobrego dozorcę było trudniej niż o
astronoma, trudniej nawet niż o elektronika.
— Twierdzi, że musi z panem porozmawiać, ale od pracowników stołówki
słyszałam, że uskarżał się na odbieranie wiadomości swoją… swoją…
— Tak?
— Swoją sztuczną szczęką.
MacDonald jęknął.
— Udobruchaj go jakoś, dobrze, Lily? Jeśli ja z nim pogadam, możemy stracić
dozorcę.
— Zrobię, co w mojej mocy. Dzwoniła też pani MacDonald. Powiedziała, że to nic
ważnego i że nie musi pan oddzwaniać.
— Połącz mnie z nią — powiedział MacDonald. — I, Lily… będziesz jutro
wieczorem na przyjęciu, prawda?
— Co ja bym robiła na przyjęciu wśród tych wszystkich mądrych głów?
— Zależy nam, żebyś przyszła. Maria szczególnie nalegała. Wiesz, że nie mówimy
jedynie o sprawach zawodowych. I zawsze brakuje kobiet. Może zawrócisz w głowie
któremuś z młodych kawalerów…
— W moim wieku, panie MacDonald? Pan chce się mnie po prostu pozbyć.
— Przenigdy.
— Zadzwonię do pani MacDonald. — Lily obróciła się w progu. — Pomyślę o
przyjęciu.
MacDonald przerzucił papiery. Na samym spodzie leżał ten jeden jedyny, który go
interesował — komputerowa analiza nasłuchu z zeszłej nocy. Ale zostawił ją na
spodzie, jako nagrodę za przejrzenie reszty. Ted był poważnie zaniepokojony..
Spadaj, Ted. A teraz ci od pióra. Przypuszczał, że będzie musiał jakoś ich przyjąć. W
końcu należało to do ubocznych skutków ulokowania Programu w Puerto Rico. Nikt
nie zaglądał ot tak sobie. No i pytania. Dwa przyciągnęły jego uwagę. Jak został pan
dyrektorem Programu? To pytał ten przyjazny. Jakie ma pan kwalifikacje na
dyrektora? To ten drugi. Jak ma im odpowiedzieć? Czy w ogóle umie im
odpowiedzieć? Wreszcie sięgnął po analizę komputerową, taką samą jak wszystkie z
tego tygodnia i z tygodnia poprzedniego, z poprzednich miesięcy i lat. Brak istotnych
korelacji. Szum. Kilka szczytów odbioru — na przykład w zakresie dwudziestu jeden
centymetrów — ale to były jedynie koncentracje szumu. Promieniowanie
wodorowych obłoków, bo przecież Małe Ucho działa jak zwyczajny radioteleskop.
Przynajmniej Program miał jakieś osiągnięcia. Dostarczał taśmy z danymi
naukowymi gwiazd do międzynarodowego banku informacji. Odpady. Odpady
procesu nie przynoszącego żadnych efektów, z wyjątkiem negatywnych. Może
instrumenty nie są dość czułe. Może. Dałoby się je jeszcze trochę podkręcić.
Przynajmniej można by tym skutecznie posłużyć jako zasłoną dymną dla komisji,
wykazać się jakimś postępem, choćby tylko w sprzęcie. Nie wolno stać w miejscu.
Trzeba wydawać coraz więcej pieniędzy, bo inaczej je przykręcą — albo zakręcą.
Uwaga: Saunders — plany poprawy czułości.
Może aparatura nie jest dość selektywna? Lecz całą generację wynalazków
wpakowano w kasowanie szumów tłowych, a okresowe sprawdziany przy użyciu
Wielkiego Ucha wykazywały, że radzą sobie dobrze, przynajmniej z szumem
ziemskim. ‘
Uwaga: Adams — nowy kondensator selektywności.
Może komputer nie rozpoznaje sygnału, jaki do niego wprowadzono. A może nie
jest wystarczająco skomplikowany do wyławiania pewnych nieuchwytnych relacji…
A przecież skomplikowane szyfry łamano w parę sekund. Zaś program prosił go tylko
o rozróżnienie z pojawieniem się sygnału, czy odbierają przypadkowy szum, czy też
jest w tym jakiś element niestochastyczny. Na tym poziomie nie była to nawet prośba
o stwierdzenie świadomego działania.
Uwaga: zapytać komputer, czy coś przegapia? Śmieszne? Zapytać Olsena.
Może w ogóle nie powinni badać widma radiowego? Może radio jest osobliwością
cywilizacji człowieka! Może inni nigdy nie mieli radia albo przeszli już przez ten etap
i obecnie mają bardziej skomplikowane środki łączności. Lasery na przykład.
Telepatia czy coś, co w oczach człowieka może uchodzić za telepatię. Może
promienie gamma, co sugerował Morrison na wiele lat przed programem OZMA*.
Cóż, może. Lecz skoro tak, to ktoś inny będzie musiał zająć się nasłuchem tego
wszystkiego. On nie ma ani sprzętu, ani kwalifikacji, ani aktywnego życia mu nie
zostało tyle, żeby brać się za coś nowego. I może Adams miał rację. Wydzwonił Lily.
— Masz połączenie z panią MacDonald?
— Telefon nie odpowiada. Niejasny strach…
— Och, już jest, panie MacDonald, proszę.
— Halo, kochanie, przestraszyłem się, kiedy nie odpowiadałaś. To było głupie —
pomyślał — a jeszcze głupsze mówienie o tym. Głos miała zaspany.
— Musiałam się zdrzemnąć.
Nawet senny, był to podniecający głos, łagodny, z lekka gardłowy,
przyśpieszający puls MacDonalda.
— Chciałeś coś?
— Dzwoniłaś do mnie — powiedział MacDonald.
— Dzwoniłam? Zapomniałam.
— Cieszę się, że odpoczywasz. Nie spałaś dobrze w nocy.
— Wzięłam proszki.
— Ile?
— Tylko te dwa, które zostawiłeś na wierzchu.
— Grzeczna dziewczynka. Zobaczymy się za kilka godzin. Spij dalej.
Przepraszam, że cię obudziłem.
Lecz jej głos już wcale nie był zaspany.
— Nie będziesz musiał wracać dziś wieczorem, prawda? Spędzimy ten wieczór
razem?
— Zobaczymy — przyrzekł.
Ale wiedział, że będzie musiał wrócić.
MacDonald spoglądając na nią z góry przyrównywał jej rysy do tych, które miał
wyryte w pamięci. Nawet w tym momencie, kiedy powieki kryły owe czarne, pełne
wyrazu źrenice, była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Ileż
szczęśliwych chwil przeżyli razem! Dusza odżywała w nim w cieple wspomnień, gdy
przywoływał szczegóły pełnych miłości momentów.
C’est le plus de peur que la peur.
Przysiadł na brzegu łóżka, nachylił się i pocałował ją w policzek, a potem w
wystającą rękę, tam, gdzie zsunęła się koszula. Nie obudziła się. Potrząsnął ją
delikatnie za ramię.
— Mario!
Obróciła się na wznak, wyciągnęła nogi. Westchnęła, otworzyła oczy spoglądając
nieprzytomnie.
— To ja, Robby — powiedział MacDonald, nieświadomie popadając w lekki
irlandzki akcent.
Oczy jej ożywiły się, senny uśmiech pojawił się na wargach.
— Robby. Wróciłeś.
— Yo te amo — wyszeptał i pocałował ją. Prostując się rzekł: — Zabiorę cię na
kolację. Wstań i załóż coś na siebie. Będę gotów za pół godziny. Może wcześniej.
— Wcześniej — powiedziała.
Wyszedł i pomaszerował do kuchni. W lodówce znalazł główkę sałaty, a
myszkując głębiej cienkie plastry cielęciny. Przyrządził sałatkę a la Cezar* i cielęce
eksalopki, wszystko to — szybko i fachowo. Lubił gotować. Sałatka była skończona,
sok z cytryny, estragon i białe wino dodane do zrumienionej cielęciny, do której w
chwilę później dolał wołowy bulion w momencie pojawienia się Marii.
Stanęła w drzwiach, wysmukła, gibka, śliczna — i pociągnęła nosem.
— Czuję coś pysznego.
To był żart. Kiedy gotowała Maria, gotowała na modłę meksykańską — było to z
reguły coś tak pieprznego, że przepalało sobie całą drogę do żołądka i zalegało w nim
jak nie wygaszony piec. Kiedy gotował MacDonald, było to coś egzotycznego — z
kuchni francuskiej, czasem włoskiej albo chińskiej. Lecz obojętne, które gotowało,
drugie musiało się tym— zachwycić albo przejąć całe gotowanie na tydzień.
MacDonald rozlał wino do kieliszków.
— A la tres–bonne, a la tres–belle — rzekł — qui fait ma joie et ma sante.
— Za Program — powiedziała Maria. — Obyśmy tej nocy odebrali jakiś sygnał.
MacDonald pokręcił głową.
— Tej nocy jesteśmy tylko my dwoje.
Później byli tylko oni we dwoje, jak działo się to już od dwudziestu lat. I ona była
równie rozhasana i natarczywa, i równie rozkochana i roześmiana jak wtedy, gdy byli
razem po raz pierwszy. Wreszcie natarczywość ustąpiła miejsca bezmiernemu
ukojeniu i zaspokojeniu, w którym na jakiś czas myśl o Programie rozwiała się
zostawiając po sobie coś odległego, do czego można kiedyś tam powrócić i co kiedyś
tam można dokończyć. — Mario — rzekł.
— Robby?
— Yo te amo, corazón.
— Yo te amo, Robby.
Po czym z wolna, kiedy leżał przy niej czekając aż uspokoi się jej oddech,
Program powrócił. Gdy wydawało mu się, że zasnęła, wstał i zaczął się ubierać w
ciemności.
— Robby? — Głos jej był rozbudzony i pełen lęku.
— Querida?
— Znowu wychodzisz?
— Nie chciałem cię obudzić.
— Musisz iść?
— To mój obowiązek.
— Tylko ten jeden raz. Zostań ze mną tej nocy.
Rozjaśnił światło. W półmroku zobaczył niepokój w jej twarzy, ale bez histerii.
— Rast ich, so rost ich. Poza tym, byłoby mi wstyd.
— Rozumiem. To idź. Tylko wróć szybko.
Wyłożył dwie pigułki na półeczkę w łazience i ponownie schował resztę.
Dom jarzył się światłami z okien, które rzucały długie snopy jasności w mrok,
zapuszczając się w ciemne wzgórza, a brzmienie wielu głosów budziło takie echa, że
cała okolica zdawała się tętnić życiem.
— Wejdź, Lily — powiedział w drzwiach MacDonald i opadło go wspomnienie
zimowej scenerii, kiedy to pewna Lily oczekiwała przy drzwiach dżentelmenów,
pomagając im zdejmować okrycia. Ale wówczas była to inna Lily i inna okazja, i
inny dom, i wyobraźnia czyjaś inna. — Cieszę się, że zechciałaś przyjść. —
Trzymaną w dłoni puszką piwa machnął w kierunku głównego ośrodka hałasu. — W
salonie jest piwo, zaś w gabinecie coś mocniejszego — żytni spirytus,
dziewięćdziesiąt pięć procent, dokładnie mówiąc. Uważaj z tym. Zdradliwa bestia.
Ale — nunc est bibendum! ‘
— Gdzie jest pani MacDonald? — spytała Lily.
— Gdzieś tam w środku — MacDonald ponownie machnął puszką. — Panowie i
kilka odważnych pań są w gabinecie. Panie i kilku odważnych panów w salonie.
Kuchnia jest wspólnym terytorium. Wybór należy do ciebie.
— Ja naprawdę nie powinnam przychodzić — powiedziała Lily. —
Zaproponowałam panu Saundersowi, że go zastąpię w centralnej sterowni, ale
powiedział, że nie znam zasad obsługi. Tak jakby komputer nie poradził sobie bez
niczyjej pomocy, a ja jakbym nie wiedziała tyle, że w razie wypadku należy kogoś
wezwać.
— Powiedzieć ci coś, Lily? — rzekł MacDonald. — Komputer poradziłby sobie
sam. A ty z komputerem poradziłabyś sobie lepiej od każdego z nas, łącznie ze mną.
Lecz jeśli ludziom kiedykolwiek damy odczuć, że są zbędni, ogarnia ich świadomość
własnej bezużyteczności. Wtedy rezygnują. A tego im nie wolno robić.
— Och, Mac! — powiedziała Lily.
— Tego im nie wolno robić. Ponieważ jednemu z nich niebawem zaświta
natchniona myśl, która to wszystko rozwiąże. Nie mnie. Jednemu z nich. Wyślemy
kogoś, żeby zmienił Charleya, nim wieczór dobiegnie końca.
Lily westchnęła.
— Tak jest, szefie.
— I baw się dobrze.
— Tak jest, szefie, tak jest.
— Znajdź sobie jakiegoś chłopa, Lily — mruknął MacDonald.
Po czym i on także odmaszerował w kierunku salonu, gdyż po Lily nikt już nie
miał przyjść.
Przysłuchiwał się chwilę w drzwiach, powoli sącząc coraz cieplejsze piwo z
puszki.
— … więcej popracować nad promieniami gamma…
— Kto ma forsę na budowę generatora? — Skoro jeszcze nikt żadnego nie
zbudował, nawet nie wiadomo, ile to może kosztować.
— … źródła promieniowania gamma powinny być z milion razy rzadsze niż
radioźródła w dwudziestu jeden centymetrach…
— To jest to, co mówił Cocconi niemal pięćdziesiąt lat temu. Te same argumenty.
Zawsze te same argumenty.
— Skoro są prawdziwe, to są prawdziwe.
— Jednak pasmo emisyjne wodoru nasuwa się wprost samo. Jak Morrison
powiedział Cocconiemu, a Cocconi, o ile pamiętacie, zgodził się, prezentuje ono
logiczny, zawczasu przygotowany punkt rendez–—vous. „Jedyna naturalna
częstotliwość wzorcowa, która musi być znana każdemu obserwatorowi
wszechświata” — w ten sposób to ujęli.
— …lecz poziom szumów…
Uśmiechnąwszy się MacDonald ruszył do kuchni po puszkę zimnego piwa.
— …”automatycznych wysłanników” Bracewella? — czyjś głos zapytywał z
irytacją.
— Co chcesz od nich?
— Dlaczego ich nie szukamy?
— Z wysłannikami Bracewella rzecz polega na tym, że to one same nam się
przedstawiają.
— Może coś złego jest z naszymi. Po kilku milionach lat na orbicie…
— … więcej sensu jest w wiązkach laserowych.
— Żeby pogubiły się w tym całym blasku gwiazd?
— Jak wykazali Schwartz i Townes, wystarczy nam tylko wybrać długość fali
pochłanianej przez atmosfery gwiazd. Ustawić wąską wiązkę laserową pośrodku
jednej z linii absorbcyjnych wapnia…
W gabinecie rozmawiano o szumach kwantowych.
— Szum kwantowy przemawia na korzyść niskich częstotliwości.
— Ale szum ustala też i dolną granicę dla tych częstotliwości.
— Drake wyliczył) że najkorzystniejsze, jeśli uwzględnić poziom szumu,
częstotliwości leżą pomiędzy 3,2 a 8,1 centymetra.
— Drake! Drake! Co on tam wiedział? Mamy nad nim przewagę blisko
pięćdziesięciu lat doświadczeń. Pięćdziesiąt lat postępu technicznego. Pięćdziesiąt lat
temu mogliśmy wysyłać sygnały radiowe do tysiąca lat świetlnych, a laserowe do
dziesięciu lat świetlnych. Dziś liczby te wynoszą co najmniej dziesięć tysięcy i
pięćset.
— A jeśli tam nikogo nie ma? — odezwał się ponuro Adams.
— Na pewno?
Kiwnęła głową.
Przytulił ją mocniej.
— Chciałbym, żebyśmy byli sami we dwoje, jak zawsze.
— Ja też. ‘
— Niedługo będę musiał się zbierać.
— Musisz?
— Muszę ?mienić Saundersa. Ma dyżur. Niech ma też okazję poświętować trochę
z całą resztą.
— Nie możesz wysłać kogoś innego? ‘
— Kogo? — MacDonald z dobroduszną bezradnością wyciągnął rękę ku tym
wszystkim grupkom ludzi złączonych więzami uporządkowanych dźwięków, które
wydawali po kolei bez najmniejszej przerwy. — Dobrze się bawią. Nik: nie zauważy
mojej nieobecności.
— Ja zauważę.
— Oczywiście, guenda.
— Jesteś im matką, ojcem i kapłanem w jednej osobie — powiedziała Maria. —’
Za bardzo Się o nich troszczysz.
— Muszę ich trzymać w kupie. Zresztą do czegóż innego się nadaję?
— Coś by się jeszcze znalazło. MacDonald uścisnął ją jedną ręką.
— Popatrzcie no tylko na Maca i Marię — powiedział ktoś mający kłopoty ze
spółgłoskami. — Cóż za cholerne od… danie!
MacDonald z uśmiechem zniósł poklepywanie po plecach, którymi zasłaniał
jednocześnie Marię.
— Zobaczymy się później — rzekł. Przechodząc przez salon słyszał, jak ktoś
mówił:
— Tak jak twierdzi Edie, powinniśmy przyjrzeć się łańcuchowym
makrocząsteczkom w zawierających węgiel chondrytach. Nie wiadomo, z jak daleka
przybyły, czy też zostały wysłane, ani jakie przesłanie może być zakodowane w
cząsteczkach.
Zamknął za sobą drzwi wejściowe i gwar przycichł do szumu, a następnie do
szmeru. Na chwilę zatrzymał się przy drzwiach samochodu i podniósł oczy na niebo.
Tiko–tiko, tiko–tiko…
Nawet gdyby zdołali odebrać jakieś przesłanie, to zanim udałoby się nawiązać
jakiś dialog, choćby z najbliższą z ewentualnych gwiazd, to i tak po nich nie będzie
już śladu na świecie. Z jak szaleńczego poświęcenia rodzi się taka wytrwałość?
Zwykli układacze kamienia i ci, którzy pracowali tylko dla zapłaty, odpadali i
czasem, pozostawiając jedynie tych, w duszy których nie umarła idea, nie umarło
marzenie. Ale pierwej musieli być lekko szaleni ci ostatni.
dzisiejszej nocy słyszał głosy niemalże jak noc długa. Uporczywie starały się coś
mu powiedzieć, coś pilnego, coś, co powinien zrobić, ale on w ogóle nic mógł
rozpoznać—słów. Słyszał jedynie paplaninę w oddali, natarczywą i niezrozumiałą.
Tiko–tiko, tiko–tiko…
Czy przysnął za konsolą, z tą paplaniną w uszach, czy też tylko zdawało mu się, że
przysnął? Czy może tylko śnił, że się obudził? Albo śnił, że śnił?
W tym wszystkim było szaleństwo, ale może szaleństwo boskie, może szaleństwo
twórcze. I czyż nie to właśnie szaleństwo jest ową siłą życiodajną upiornej
samoświadomości człowieka, siłą napędową obłędu człowieka, domagającego się
porządku od przypadkowego wszechświata, sprawczą siłą przeraźliwej samotności,
która poszukuje kompanii wśród gwiazd?
Widok MacDonalda w biurze zaskoczył wszystkich. Nikt nic nie mówił, on zaś nie
palił się do wyjaśniania, że nie mógł znieść siedzenia w pełnym wspomnień domu i
ciekania na tę jedną jedyną wiadomość. Ale zapytali go o Marię, na co odpowiedział:
— Doktor Lessenden nie traci nadziel. Jeszcze nie odzyskała przytomności.
Zapewne nie odzyska przez pewien czas. Doktor powiedział, że równie dobrze mogę
czekać tutaj, zamiast w szpitalu. Myślę, że działałem im na nerwy. Oni nie tracą
nadziei. Maria jest nadal nieprzytomna…
Wreszcie MacDonald pozostał sam. Wyciągnął papier i ołówek i przez długi czas
pracował nad oświadczeniem, po czym zmiął je w kulę i cisnął do kosza na śmieci,
nagryzmolił jedno zdanie na drugiej kartce papieru i wezwał Lily.
— Wyślij to!
Rzuciła okiem na papier.
— Nie, Mac.
— Wyślij to!
— Ale…
— To nie jest odruch. Przemyślałem wszystko dokładnie. Wyślij to. Wolno
opuściła gabinet, trzymając kartkę delikatnie czubkami palców. Mac
Donald przekładał papiery na biurku czekając, aż zadzwoni telefon. Ale najpierw
bez pukania, bez zapowiedzi, wszedł Saunders.
— Nie możesz tego zrobić, Mac — powiedział Saunders. MacDonald westchnął.
— Lily ci powiedziała. Zwolniłbym tę dziewczynę, gdyby nie była taka wierna.
— Oczywiście, że mi powiedziała. Tu chodzi nie tylko o ciebie. Chodzi o cały
Program.
— Właśnie. I mnie chodzi o Program.
— Myślę, że wiem, co przeżywasz, Mac… — Saunders urwał. — Nie, oczywiście,
że nie wiem, co przeżywasz. Musisz przechodzić piekło. Ale nie opuszczaj nas.
Pomyśl o Programie!
— Właśnie myślę. Jestem życiowym bankrutem, Charley. Czego się nie dotknę —
zostają popioły.
— Jesteś z nas najlepszy.
— Marny lingwista? Kiepski inżynier? Ja nie mam kwalifikacji do tej roboty,
Charley. Warn potrzebny jest ktoś pomysłowy do prowadzenia Programu, ktoś z ikrą,
dobry przywódca, ktoś z… charyzmą,
— Kilka minut później powtarzał to wszystko od nowa przed Olsenem. Kiedy
doszedł do kwalifikacji, Olsen umiał odpowiedzieć jedynie:
— Wydajesz świetne przyjęcia, Mac. Adams, ten sceptyk, wzruszył go najbardziej.
— Mac, ja wierzę w ciebie zamiast w Boga.
Sonnenborn powiedział:
— Program to ty. Jeśli odejdziesz, wszystko się rozleci. To koniec.
— Zawsze tak się wydaje, ale nigdy nie sprawdza się w tych sprawach, które żyją
własnym życiem. Program istniał, nim ja przyszedłem. Zostanie po moim odejściu.
Musi być bardziej długowieczny od każdego z nas, bo my jesteśmy na lata, a oni na
stulecia.
Po Sonnenbornie ze znużeniem rzekł do Lily:
— Dosyć, Lily.
Żaden z nich nie miał odwagi wspomnieć o. Marii, a MacDonald to również
uważał za swoje życiowe bankructwo. Usiłowała mu coś powiedzieć miesiąc temu,
zanim wzięła te proszki, lecz on nie potrafił jej zrozumieć. Jak zatem ma zrozumieć
gwiazdy, skoro nie potrafi zrozumieć nawet swoich najbliższych. Teraz przyszło mu
za to zapłacić.
Czego mogła chcieć Maria? Wiedział, czego ona chce, lecz jeśli przeżyje, nie
dopuści, żeby zapłaciła ową ocenę. Zbyt długo żyła tylko dla niego, czekała jak lalka
na półce, aż on wróci i ją z tej półki zdejmie, żeby dała mu siłę do wytrwania. W jej
duszy narastało cierpienie, mijały przerażające lata, rzecz najstraszniejsza dla pięknej
kobiety, starzejącej się w samotności — w zbyt wielkiej samotności. Był samolubny.
Trzymał ją dla siebie. Nie chciał dzieci, bo mogły skazić doskonałość ich życia we
dwoje. Doskonałość dla niego, dla niej rzecz daleką od doskonałości. Może nie jest
jeszcze za późno, jeśli Maria przeżyje. A jeśli umrze — nie starczy mu serca, żeby
dalej ciągnąć robotę, do której — już wiedział — niczego nie wnosi.
I wreszcie odezwał się telefon.
— Będzie żyła, Mac — powiedział Lessenden. Po chwili zaś: — Mac,
powiedziałem…
— Słyszałem.
— Chce się widzieć z tobą.
— Zaraz tam będę.
— Kazała przekazać ci wiadomość. „Powiedz Robertowi, że trochę mi odbiło. To
się już nie powtórzy. Przy bliższym wejrzeniu, z owego wielkiego Być Może robi się
goła pewność. I powiedz mu, żeby jemu z kolei nie odbiło”.
MacDonald odłożył słuchawkę i wymaszerował z gabinetu przez sekretariat,
czując, że lada chwila coś mu rozsadzi pierś.
— Będzie żyła — rzucił Lily przez ramię.
— Och, Mac…
Na korytarzu zatrzymał go dozorca Joe.
— Panie MacDonald… MacDonald przystanął.
— Byłeś już u dentysty, Joe?
— Nie, sir, jeszcze nie, ale ja nie o to…
— Nie chodź. Chciałbym postawić na jakiś czas magnetofon przy twoim łóżku.
Kto wie?
— Dziękuję, sir. Ale ja nie… Gadają, że pan odchodzi, panie MacDonald.
— Ktoś inny się tym zajmie.
— Pan nie rozumie. Niech pan nie odchodzi, panie MacDonald!
— Dlaczego nie, Joe?
— Panu jednemu naprawdę zależy.
MacDonald zbierał się już do odejścia, lecz to go wstrzymało.
Jest to program wymagający finansowania przez stulecie, nie przez rok budżetowy.
Ponadto jest to program, który ma wszelkie widoki na całkowitą klapę.
Jeśli wydając kupę forsy wyskakujemy raz na dziesięć lat z oświadczeniem, że
„jeszcze nic nie usłyszeliśmy”, to możemy sobie wyobrazić, jak wypadniemy przed
komisją kongresową. Uważam jednak, że zabawa w myślenie o tym nie jest
przedwczesna i że myślenie o tym jest o wiele mniejszą dziecinadą niż myślenie o
astronautycznej podróży w kosmosie… Edward M. Purcell, 1960…
Własne słońce dałoby się wykorzystać jako światło sygnałowe przez umieszczenie
wokół niego na orbicie obłoku cząsteczek. Obłok przesłaniałby światło na tyle, żeby
patrzącemu z oddali wydawało się, że słońce mruga… Philip Morrison, 1963…
„
Czy możesz związać pęk Plejad albo rozluźnić pasek Oriona?”… Job, przed
trzecim stuleciem p. n. e.*
Światła na nocnym niebie zapalają się i gasną. Ludzie utrudzeni wreszcie tym, co
stworzyli, mogą rzucać się we śnie i śnić złe sny albo leżeć bezsennie, podczas gdy
meteory szepczą nad nimi uwodzicielsko. Lecz nigdzie w całej przestrzeni ani na
tysiącach planet nie będzie ludzi, mogących dzielić z nami samotność. Może się
znaleźć mądrość, może być siła, może gdzieś z krańców przestworzy w nasz
dryfujący w chmurze wrak wpatrują się potężne instrumenty, kierowane dziwnymi
narządami manipulacyjnymi, których właściciele tęsknią — jak my tęsknimy. Jednak
istota życia i prawa ewolucji udzieliły nam odpowiedzi. Z ludzi gdzieś indziej i
gdzieś daleko przenigdy nikogo nie będzie… Loren Eiseley, 1946…
Ci, którzy wierzą, że cel uświęca ogrom koniecznego wysiłku, dalej będą
prowadzić te badania, podtrzymywani nadzieją, że kiedyś w przyszłości, może za sto
lat, a może za tydzień, trafią na ślad… Frank D. Drake, 1960…
2
George Thomas — 2027
Sparring się skończył, a Thomas nie miał pewności, kto uzyskał przewagę. Nie
przywykł do uczucia niepewności w tej kwestii i to go niepokoiło. MacDonald był
wspaniałym przeciwnikiem, tym wspanialszym, że szczerze nie uważał się za
przeciwnika, lecz za towarzysza podróży do prawdy, i Thomas wiedział, że nie wolno
mu odsłonić się ani na moment. Nie wątpił, że potrafi zniszczyć Mac Donalda i
Program, lecz gra była bardziej złożona: należało ją rozgrywać w taki sposób, aby
zniszczenie nie objęło „Ery” i Thomasa. Nie żeby Thomas przejmował się „Erą” czy
Thomasem, ale nie mógł przegrać.
Thomas poprosił MacDonalda o zgodę na sfotografowanie go za biurkiem z
papierami oraz na przejrzenie tych papierów na biurku. MacDonald wzruszył
ramionami.
Na biurku MacDonalda leżą papiery i książki. Książki: „Inteligentne życie we
wszechświecie”—i „Głosy lat trzydziestych”. Papiery trzech rodzajów: wszelka
korespondencja z wielu stron świata, trochę naukowej, trochę od zbzikowanych
entuzjastów, trochę próśb o informacje, trochę wypocin wariatów; wewnętrzne
notatki Programu, techniczne i administracyjne; oficjalne raporty i wykresy
przedstawiające bieżącą działalność Programu. Te ostatnie leżą na spodzie równej
kupki ułożonej z lewej strony biurka, niczym nagroda za przeoranie całej reszty, zaś
owa’ reszta rozłożona jest po prawej stronie z krótkimi uwagami odnośnie rodzaju
odpowiedzi, o ile potrzebna, bądź dalszego postępowania.
Nasłuch odbywa się tak, jak się zaczął pięćdziesiąt lat temu, głównie poprzez
odbiór fal radiowych za pomocą radioteleskopów, za pomocą olbrzymich układów
antenowych wbudowanych w doliny, za pomocą mniejszych sterowanych
radioteleskopów miskowych i za pomocą metalowych sieci zarzucanych w
przestrzeń.
Nasłuchuje się głównie na częstotliwości dwudziestu jeden centymetrów fali
obojętnego wodoru. Próbuje się inną długość fal, ale słuchacze stale wracają na
podstawową częstotliwość przyrody lub jej całkowite wielokrotności. Kunszt
inżynierskiego pokolenia zwielokrotnił czułość odbiorników i skasował naturalny
szum wszechświata i Ziemi. I jak już skasowano ten szum w całości, to zostało teraz
to samo co kiedyś — czyli nic. Zero. A oni nadal słuchają. I nadal wytężają uszy,
żeby usłyszeć.
— Dlaczego nie zrezygnujecie? — zapytał Thomas.
— To trwa zaledwie pięćdziesiąt lat. Zaledwie sekundę czasu galaktycznego.
— Gdyby ktoś lub coś nadawało sygnały, z pewnością usłyszano by je do tej pory.
To chyba jasne.
— Może tam nikogo nie ma — zadumał się Adams, ale zaraz jego oczy
znowuspojrzały przytomnie na Thomasa. — Lub może każdy nasłuchuje.
Thomas uniósł brwi.
— Wie pan, słuchać jest dużo taniej. Dużo taniej. Może każdy siedzi tam
przyklejony do swojego odbiornika i nikt nie nadaje. Tylko my nadajemy.
— My nadajemy? — szybko zapytał Thomas. — Kto na to pozwolił?
— Tutaj jest niezbyt wygodnie, jeśli się nie pracuje — rzekł Adams. — Chodźmy
na kawę, to panu o tym opowiem.
Na bufet przerobiono pracownię, wstawiając dwa stoliki, po cztery krzesła do
każdego i z trzech stron pod ścianą automaty, które cichutko mruczały, zajęte bez
reszty utrzymywaniem potraw i napojów w cieple lub chłodzie.
Tu sącząc kawę Adams odtworzył całą historię Programu, zacząwszy od programu
OZMA oraz inspirujących spekulacji Cocconiego, Morrisona i Drake’a, późniejszych
zasług Bracewella, Townesa oraz Schwartza, Olivera, Golaya, Dysona, von Hoernera,
Szkłowskiego, Sagana, Struvego, Atchleya, Calvina, Huanga i Lilly, której próby
porozumienia się z delfinami zyskały młodym zapaleńcom przydomek „zakonu
delfina”.
Od początku nie ulegało wątpliwości, że we wszechświecie powinny być inne
rozumne istoty. Proces powstawania planet, uważany kiedyś za przypadkowe
graniczące z kolizją zbliżenie dwóch gwiazd, uznany został za naturalne zjawisko
towarzyszące powstaniu gwiazd z obłoków gazowych oraz odłamków skał i metali.
Jeden do dwóch procent gwiazd w naszej galaktyce przypuszczalnie posiada planety,
na których mogło narodzić się życie. Jako że w naszej galaktyce jest sto pięćdziesiąt
miliardów gwiazd, przynajmniej miliard, może dwa do trzech, ma nadające się do
życia planety.
— Miliard systemów słonecznych, w których może rozwijać się życie! — rzekł
Adams. — I chyba rozsądnie jest zakładać, że gdzie życie może się rozwijać, tam się
rozwinie.
— Życie tak, ale człowiek jest unikalny — powiedział Thomas.
— Pan jest solitarianinem? — spytał Adams.
— Nie, ale to nie znaczy, że nie podzielam ich niektórych przekonań.
— Być może człowiek jest unikalny — rzekł Adams. — Chociaż istnieje wiele
galaktyk. Ale czy inteligencja jest unikalna? Inteligencja posiada wysoką zdolność
przeżycia. Jak już się pojawi, choćby przypadkiem, należy się spodziewać, że
zatriumfuje.
— Ale technika to co innego — powiedział Thomas, ostrożnie próbując gorącej
czarnej kawy.
— Zupełnie co innego — przyznał Adams. — Do nas przyszła bardzo niedawno,
wie pan, mniej więcej w połowie głównej sekwencji czasu naszego słońca, kiedy to
można się spodziewać istnienia życia. Hominidy żyją na Ziemi zaledwie przez jedną
dziesiątą procent jej istnienia, cywilizacja istnieje przez około jedną milionową tego
okresu, a cywilizacja techniczna zaledwie przez jedną miliardową. Zważywszy późne
pojawienie się wszystkich trzech oraz fakt, że muszą być starsze planety, to jeśli
istnieje inteligentne życie na innych planetach, niektóre musiały osiągnąć wyższy od
nas poziom rozwoju, inne o wiele wyższy. Ale…
— Ale…
— Ale dlaczego ich nie słyszymy?! — wykrzyknął Adams.
— Próbowaliście wszystkiego?
— Prócz częstotliwości radiowych, szukaliśmy szansy w promieniach gamma,
laserach, neutrinach, nawet w makrocząsteczkach łańcuchowych zawierających
węgiel meteorytów i w liniach absorbcyjnych widma gwiazd. Jedyną rzeczą, jakiej
nie spróbowaliśmy, są fale „Q”.
— Co to takiego?
Adams machinalnie kreślił diagramy na szarym blacie stolika. Thomas spostrzegł,
że stolik pokrywały słabsze, zmyte, ślady innych kreśleń.
— To, co Morrison wiele lat temu nazwał „metodą, której jeszcze nie odkryliśmy,
a którą odkryjemy za dziesięć lat” — powiedział Adams. — Tylko że nie odkryliśmy
jej. Do próbowania nie pozostało nam już nic innego, poza nadawaniem wiadomości.
To jest kosztowniejsze. Nigdy nie zdobędziemy funduszy, w każdym razie nie teraz,
bez jakiejś nadziei na sukces. A nawet wówczas musielibyśmy się zdecydować, czy
chcemy trąbić na cały wszechświat — czy chociażby na jeden system słoneczny — o
obecności tutaj inteligentnego, cywilizowanego życia.
— Jednak nadajemy, powiedział pan.
— Nadajemy od pierwszych dni radia — rzekł Adams. — Większość tego jest
małej mocy, nie w wiązce, zapchane atmosferycznymi zakłóceniami i innymi
zakłócającymi transmisjami, lecz inteligentne życie uczyniło z Ziemi drugie
najpotężniejsze radiozródło w systemie słonecznym, a za jeszcze kilka dziesięcioleci
możemy dorównać samemu słońcu. Jeśli tam ktoś jest, żeby to zauważyć, Ziemia
powinna być dla niego widoczna jak na dłoni.
— Ale nie usłyszeliście niczego?
— Co możemy usłyszeć na tym aparaciku? — spytał Adams, ruchem głowy
wskazując w kierunku doliny za murami. — Nam potrzeba trochę czasu na Wielkim
Uchu piętro wyżej, na tej siatce mającej pięć mil szerokości albo na nowej właśnie
budowanej, ale astronomowie nie odstąpią nam ani jednego dnia.
— Dlaczego nie rzucicie tego?
— Nie da nam!
— Kto?
— Mac. Nie, to nie jest tak. Chociaż tak, właściwie tak. On nas trzyma w kupie, on
i Maria. Był pewien moment nie tak dawno temu, kiedy wydawało się, że wszystko
diabli wezmą…
Thomas upił jeszcze łyczek kawy. Ostygła już w sam raz, więc przełknął ją do
końca.
Przyjemnie się jechało u schyłku dnia do domu MacDonalda wśród wzgórz Puerto
Rico. Cienie kładły się na zielonych stokach, jak nogi purpurowych olbrzymów.
Wieczorna bryza niosła ostrą woń soli znad oceanu. Staroświecka turbina parowa pod
daszkiem pomrukiwała od czasu do czasu wibracjami zdradzającymi jej wiek.
Ta okolica jest chyba najczystszym, najcichszym zakątkiem na całym brudnym,
hałaśliwym świecie — myślał Thomas — jak raj, niewinny przed poznaniem dobra i
zła. Sprowadzam ze sobą zarazę, niczym wirus brudu i hałasu. Przeżył moment
irytacji, że takie miejsce w ogóle może istnieć w świecie niedoli nudy, oraz drobną
satysfakcję, że posiada moc, żeby je zniszczyć.
— Dowiedział się pan wszystkiego, czego pan chciał, od Adamsa?
— Proszę? — powiedział Thomas. — Ach, tak. A nawet więcej.
— Tak myślałem. Bob to równy chłop, można na niego liczyć w potrzebie jak na
przyjaciela, można do niego wpaść w środku nocy z wiadomością, że się złapało
gumę podczas burzy, i mieć pewność, że wyjdzie na deszcz. Dużo mówi i dużo gdera.
Niech to panu nie przesłoni człowieka.
— W co z tego, co mi powiedział, mam nie wierzyć?
— Proszę wierzyć we wszystko — rzekł MacDonald. — Bob nie powiedziałby
panu nic, co nie jest prawdą. Jednak zbyt dużo prawdy kryje w sobie coś
zwodniczego, chyba nawet bardziej niż zbyt mało.
— Na przykład próba samobójstwa pańskiej żony?
— Na przykład.
— I rezygnacja, którą pan podarł.
— To też.
Thomas nie umiał poznać, czy w głosie MacDonalda jest smutek, czy lęk sprzed
zdemaskowaniem, czy po prostu świadomość nieuniknionego zła na tym świecie.
Kiedy jechaliśmy do jego domu wśród wzgórz otaczających Arecibo, wzgórz tak
milczących jak głosy, których nasłuchuje w pozostawionym za nami betonowym
budynku, nie zaprzeczył, że jego żona rok temu usiłowała popełnić samobójstwo, ani
że napisał rezygnację, którą później podarł.
Lecz jeśli przyznamy jakiegoś rodzaju rozum owym Mieszkańcom Planet — czy
koniecznie musi on być, rzeknie ktoś, taki sam jak nasz? Z pewnością musi, zarówno
jeśli rozważymy to w odniesieniu do sprawiedliwości i moralności, czy też do zasad i
podstaw nauki. Gdyż rozum jest w nas tym, co daje nam prawdziwe poczucie
sprawiedliwości i prawości, cnót dobroci i wdzięczności; to on naucza nas, jak
rozróżniać dobro od zła, i czyni nas otwartymi dla wiedzy i doświadczenia. I czyż
może gdzieś być jakiś inny rodzaj rozumu niźli takowy? Albo czy może to, co my
zwiemy sprawiedliwym i wielkodusznym, być na Jowiszu albo Marsie uznawane za
niesprawiedliwą niegodziwość?… Christianus Hnygens, ok. 1670…
Czego nam trzeba, to nowej specjalności — antykryptografii lub opracowania
kodów możliwie najłatwiejszych, do odszyfrowania… Philip Morrison, 1963…
Tak jak Bóg mógł stworzyć miliardy galaktyk, mógł On też stworzyć miliardy
ludzkich ras, każdą unikalną samą w sobie. Dla odkupienia tychże ras Bóg mógł
przybrać dowolną cielesną postać. Nie ma nic odpychającego w myśli, że ta sama
Boska Osoba przybiera powłokę wielu ras ludzkich. I może dowiemy się w niebie, że
nie jedno było wcielenie Syna Bożego, lecz wiele… Ojciec Daniel C. Raible, 1960…
Jedno może być tylko wcielenie, jedna Matka Boża, jedna rasa, w którą Bóg
przelał swój obraz i podobieństwo swoje… Joseph A. Breig, 1960…
Czyż nie wydaje się dziwactwem twierdzić, że Jego moc, bezmiar, piękno i
nieśmiertelność objawiają się z rozrzutną szczodrością po niewyobrażalnych
bezkresach przestrzeni i czasu, natomiast poznanie i miłość, które jedynie nadają
treści owej chwale, ograniczone są do tego maleńkiego globu, gdzie życie, świadome
siebie życie, poczęło rozkwitać kilka tysiącleci temu?… Ojciec L.C. McHugh, 1960…
Audytorium wyczekiwało.
Pod kopułą stadionu miejsca siedzące były zajęte do ostatniego, przejścia również
tarasowali siedzący w nich i stojący ludzie.—Ludzie wszelkiej maści: starzy, w
średnim wieku, młodzi, dzieci, niemowlęta na rękach; mężczyźni i kobiety; bogaci i
biedni; czarni, czekoladowi, czerwonoskórzy, żółci i różowi; odziani do roboty, na
ulicę lub przyjęcie. Wszyscy wyczekiwali na rozpoczęcie kazania.
Wśród czekających nieobecni byli krzykacze, pokasływacze, szeptacze, gaduły,
koci muzykanci, wygwizdywacze i tupacze, toteż minimalny szmer czyniony przez
ponad sto tysięcy osób, szuranie i szelesty, tłumił odległy pomruk urządzeń
klimatyzacyjnych, zmagających się z ciepłotą ciał, oddechów i tek—saskiego lata.
Ciała tłoczyły się ciasno ramię przy ramieniu, kolana przy plecach. Doznanie nie
było nieprzyjemne. W gruncie rzeczy stwarzało pewnego rodzaju zmysłowe
porozumienie, jak gdyby kontakt cielesny połączył każdego uczestnika z resztą
audytorium w osobliwy obwód szeregowy ogniw, wyczekujących na jakiś moment,
na przyciśnięcie jakiegoś guzika, które rzuci całą tę utajoną moc do kopania rzek,
przesuwania gór, plewienia zła…
Co najmniej jednej osobie nie udzielił się ten ogólny nastrój. Mitchell ze wstrętem
odsunął się od napierającego nań z lewej strony barku.
— Na pewno chcecie w tym siedzieć do końca? — rzekł.
Thomas spojrzał na MacDonalda. MacDonald podniósł dłoń proszącym gestem i
pokręcił głową.
W trójkę siedzieli na koronie stadionu. Hen w dole znajdowała się arena.
Zapełniona była rzędami dostawionych krzeseł, zajętych co do jednego.
Na całej rozległej arenie pozostał tylko kwadrat wolnego miejsca na samym
środku. Zza morza głów opadającego od nich niemal w nieskończoność ten kwadrat
wydawał się bardzo mały.
Mitchell ponownie odsunął się z ledwie ukrywanym dreszczem odrazy.
— Widziałem, jak takie rzeczy wymykają się spod kontroli — nie ustępował.
Ludzie przed nimi obrócili się z wrogimi spojrzeniami, inni na dalszych
miejscach popatrywali wokoło, chcąc ustalić pochodzenie głosów. MacDonald
żywo pokręcił głową.
— Jeszcze nie jest za późno na powrót do kabiny — rzekł Mitchell. — Korzystając
z wewnętrznej telewizji i tak dalej mielibyśmy dużo lepszy widok i dużo lepsze
pojęcie, co się tu wyprawia. — Zwrócił się do Thomasa. — Powiedz mu, George.
Thomas podniósł ramiona i dłonie w bezradnym geście. MacDonald położył palec
na ustach.
—— Wszystko będzie dobrze, Bill — powiedział szeptem. — Widzieć i słyszeć to
za mało. Trzeba to czuć.
— Ja to czuję — mruknął Mitchell.
Coraz więcej twarzy obracało się w ich stronę. Mitchell odwzajemnił im się
wulgarnym gestem. Thomas nachylił się Mitchellowi do ucha.
— Tym się różnicie z Makiem — wyszeptał — że ty nie lubisz ludzi i
nienawidzisz sytuacji, nad którymi nie panujesz. A takich pełno w nasze; brani;.
— Ludzie! — Mitchell zmełł słowo w ustach.
Światła stadionu zgasły, jak gdyby otwarła się prawica Boga, dając noc runąć na
nich, miast przeciekać między boskimi palcami. W ciemności wydawało się, że lada
chwila kopuła dachu spadnie im na głów y i że coraz silniej odczuwają obecność
innych, jakby publiczność rozdymała się, wypełniając całą przestrzeń. Mitchell
opanował odruch paniki. Odetchnął głęboko.
— Przeklęty łajdak! — burknął. — Daleko na tym nie zajedzie!
Jednak zamiast krzyków, zamiast szurania nogami, słyszeli tylko wyczekującą
ciszę, jak gdyby każdy spodziewał się, że zaraz nastąpi cud.
I oto pojedynczy potężny snop światła spłynął ze szczytu kopuły i rozdarłszy
ciemność utworzył biały krąg pośrodku areny stadionu. Zaś w samym środku kręgu,
jakby spłynęła ze światłem, stała samotna postać. Na całym stadionie tylko ta jedna
postać była widoczna. Wszyscy na nią spoglądali; nie mogli na nią nie spoglądać.
Zaledwie część zebranych, ta na dostawionych krzesłach blisko kręgu, mogła mieć
pewność, kim ta postać jest Z miejsca Mitchella wyglądała niemal tak samo jak
figurka z kresek wyrysowana dziecinną ręką. Odbierał nie widok, tylko wrażenie bieli
i cielistej różowości, i czerni, chudości, wysokiego wzrostu, ramion uniesionych i
rozpostartych, którymi obróciwszy się ta postać jakby chciała objąć całą publiczność,
o ile ktoś potrafił wyobrazić sobie publiczność w tych ciemnościach. Ale innego
sposobu odtworzenia publiczności nie było — nie dała się ani zobaczyć, ani usłyszeć.
Jednakże z wolna powracało doznanie obecności tłumu, tylko że tym razem był on
już jedną istotą, jednym żywym stworzeniem, obwód ciał, jaki połączył
poszczególnych osobników, już okrzepł. Tłum czekał na przesłanie. Wlepiał oczy w
postać na dole. Stała samotna w kręgu światła, biorąc tłum w ramiona. To wszystko.
Żadnego mikrofonu, żadnego podium, żadnego stołu czy krzeseł, tylko samotna
postać pośród oniemiałego audytorium, dziesiątków i dziesiątków tysięcy ludzi.
— Gadaj, do cholery, gadaj! — warknął Mitchell, ale wiedział, że człowiek w
kręgu będzie zwlekał, przeciągał ten moment jak cieniutką, migotliwą strunę
oczekiwania do samej granicy wytrzymałości… Stary skurwiel wiedział, co robi.
Zdawało się, że publiczność przestała oddychać.
A wówczas postać przemówiła i głos jak za sprawą czarów wypełnił przykryty
kopułą stadion niczym głos Boga, przychodząc znikąd, przychodząc zewsząd. Głos
poruszył audytorium, wstrząsnął i zjednoczył ludzi. Głos umocnił wiązania obwodu,
przydał mocy ogniwom. Głos przemówił i przemówiła mądrość, przemówiła prawda.
— Jesteśmy sami.
Tłum jęknął w antyfonicznym responsorium.
— Takie jest przesłanie — ciągnął głos. — Przesłanie od Boga. Powiadają wam,
że przesłanie jest z innej planety, podobnej do naszej, od ludzi nam podobnych. Lecz
oni nie wiedzą. Usłyszeli głos Boga i nie rozumieją. Próbują zrozumieć w swoich
umysłach, ale nie mogą. Muszą zrozumieć w swoich sercach. Muszą mieć wiarę.
Przesłanie jest od Boga, a przynoszą je aniołowie, posłańcy Boga. Od kogóż innego
może nadejść przesłanie?
Słuchacze zastygli w oczekiwaniu na odpowiedź, wiedząc, że nadejdzie.
— Jest człowiek i jest Bóg, i nie ma nikogo innego. Jesteśmy sami z Bogiem we
wszechświecie. Tak to już jest. Tak już miało być.
Słowa zakołysały tłumem jak wiatr łanem pszenicy.
— Dlaczego mielibyśmy się lękać? — podjął głos. — Dlaczego mielibyśmy się
wzbraniać przed uznaniem prawdy, kiedy stoi ona przed nami? Bóg stworzył
człowieka, aby zdumiewał się wspaniałością wszechświata i chwalił Boga.
Tłum nabrał tchu w piersi.
— Oto i treść przesłania, słów człowieka wróconych do niego, marności
człowieka, okazanej mu niczym odbicie w zwierciadle — nie ma innych, jesteśmy
sami…
Słowa płynęły i płynęły nieokiełznane, niepowstrzymane, niczym jakieś potężne
zjawisko naturalne, niczym objawienie. Moc wzbierała w tłumie, jak w magnesach
szeregowanych tak długo, aż pole każdego z osobna wzmocniło pole sąsiada i łączna
siła wytworzona przez sto tysięcy osób myślących i czujących jak jedna istota
osiągnęła moc zdolną ogarnąć całe miasto, przeniknąć planetę, a być może poruszyć
same gwiazdy…
Szli pustym korytarzem w podziemiach stadionu, kroki ich odbijały się echem od
betonowych ścian, posadzki i stropów, spod butów wzbijały się małe obłoczki kurzu i
cementowego pyłu. W nikłym świetle żarówek, co kawałek drogi wiszących pod
sufitem, korytarz wydawał się bez końca.
— No i co? — zagadnął Thomas i aż wzdrygnął się od pogłosu. — Co powiecie o
„słowach człowieka wróconych do niego”?
— Skurwiel! — powiedział Mitchell.
— „On don se regarder soi–même im fort long temps” — odezwał się Mac——
Donald. — „avani que de songer à condamner les gens”.
— Co on powiedział? — Mitchell spytał Thomasa.
— To cytat z „Mizantropa” Moliera, żebyś nie sądził „innych, dopóki nie
przyjrzysz się dobrze samemu sobie — rzekł Thomas.
Mitchell wzruszył ramionami.
— Przyjrzałem się dobrze jemu — powiedział.
— Jesteś pewny, że dobrze idziemy? — spytał MacDonald.
— Judyta mówiła, że to tędy — rzekł Mitchell.
Korytarz skończył się salą. Olbrzymie podnośniki hydrauliczne podpierały strop,
jak las tłoków. Pośrodku znajdowała się metalowa klatka. Wewnątrz klatki zobaczyli
konsole sterownicze, mnóstwo dźwigni, noniuszowe reostaty i ogromne przyciski
pomalowane na czerwono i zielono. Klatka była zamknięta, tak jak i wszystkie
regulatory. Sala świeciła pustką, jedynie ich kroki, obecnie zatrzymane na chwilę,
zakłócały jej ciszę.
— Czary — powiedział z uznaniem MacDonald.
— Sukinsyn — rzekł Mitchell. — Wydaje mi się, że teraz tędy.
Powiódł ich przez główną sterownię i drugi korytarz do wymalowanych na szary
kolor drzwi. Zastukał leciutko. Nie otrzymawszy odpowiedzi zastukał mocniej. Drzwi
uchyliły się na palec.
— Judyta? — rzekł.
— Bill?
Drzwi otworzyły się szerzej. Dziewczyna wymknęła się na korytarz, wyciągnęła
do Mitchella dłoń.
— Bill!
Maleńka była i wiotka, z czarnymi włosami i ogromnymi czarnymi oczyma, tak
czarnymi, jak gdyby miały same tylko źrenice. Nie była nadzwyczajnej urody, jak
myślał sam Mitchell w chwilach rozsądniejszych, może chodziło tu o wrażenie, jakie
wywierały na nim te jej wielkie źrenice. Potrafił zachować trzeźwość spojrzenia w tej
sprawie, a jednak ciągnęło go do niej, tej jednej jedynej na całym świecie, a zatem
pięknej.
Uścisnął jej dłoń zamiast pocałunku na powitanie. Nie lubiła publicznego
manifestowania uczuć. Skutki purytańskiego wychowania, jak nazywał to, kiedy
zaczęli chodzić ze sobą na studiach.
— Stary łobuz w domu? — zapytał.
— Bill! — zaprotestowała bez większego zapału. — To mój ojciec! Jest,
odpoczywa. Nie czuje się dobrze, jak wiesz. Te kazania kosztują go wiele.
— To jest pan MacDonald — powiedział Mitchell. — Stoi na czele Programu.
— Jejku! — powiedziała Judyta. — Czuję się zaszczycona. Wyglądała na
naprawdę przejętą.
— A to pan Thomas — ciągnął Mitchell. — Mój szef.
— Współpracownik — sprostował Thomas.
— Judyta Jones — przedstawił Mitchell. — Moja narzeczona.
— No nie, Bill — powiedziała — to niezupełnie tak.
Rozmawiali cicho, jak spiskowcy, a głosy ich brzmiały jeszcze dziwniej z powodu
pogłosu w korytarzu. Mitchell miał niesamowite wrażenie, że gra rolę w sztuce, w
której osoby dramatu usiłują się porozumieć poprzez nie kończące się
rozbrzmiewające echem pieczary.
— Czy pani ojciec wie, że przychodzimy się z nim zobaczyć? — spytał
MacDonald.
Judyta pokręciła głową.
— Nie byłoby go tu już, gdyby wiedział. Nie lubi spotykać się z ludźmi. Nie lubi
ludzi, którzy czegoś od niego chcą, którzy chcą się z nim spierać. Twierdzi że nie ma
czasu, ale przede wszystkim tego nie lubi.
— Czy mamy tak po prostu wtargnąć do niego? — zapytał MacDonald. Judyta
spochmurniała, jakby szykując się na coś nieprzyjemnego.
— Ja panów zaanonsuję. Postarajcie się go zbytnio nie., denerwować. —
lakierowała się do drzwi, lecz nagle obróciła się ponownie. — I postarajcie się nie
zwracać na to uwagi, jeśli wyda wam się nieuprzejmy. W rzeczywistości nie Robi to
w samoobronie.
Otworzyła drzwi i wśliznęła się do pokoju, nie domykają drzwi za sobą.
— Ojcze — usłyszał ją Mitchell — jacyś ludzie przyszli zobaczyć się z tobą.
Judyta otworzyła prędko drzwi, nim jej ojciec zdążył otworzyć usta.
— To jest pan MacDonald — powiedziała. — Kieruje Programem. I pan Thomas.
Pracuje z Billem Mitchellem. Pamiętasz Billa.
Na starym metalowym krzesełku przy starej toaletce z lustrem siedział mężczyzna
równie stary z wyglądu, tak stary, że mógłby być ojcem MacDonalda, zamiast Judyty.
Włosy miał białe jak śnieg, twarz w zmarszczkach. Czarne jak u Judyty oczy
zapłonęły na widok wchodzących, po czym ogień zgasł w nich, jak gdyby
zatrzaśnięto przed nimi drzwi, i starzec spuścił wzrok.
— Pamiętam Mitchella — powiedział glos.
Był to zmęczony głos, stary, widmo owego głosu, który wypełniał stadion ponad
nimi.
— Pamiętam, że to wulgarny w mowie bluźnierca, ateista szydzący z wierzeń
innych, rozpustnik o moralności małpy. I pamiętam też, że zabroniłem ci się z nim
widywać. Nie życzę sobie też widzieć tych pozostałych…
— Panie Jones… — odezwał się MacDonald.
— Wynoście się! — rzekł stary człowiek.
— Obaj jesteśmy starymi ludźmi, panie Jones… — zaczął MacDonald.
— Jeremiaszu — rzekł starzec.
— Panie Jeremiaszu…
— Wystarczy Jeremiaszu, a Jeremiasz nie rozmawia z ateistami.
— Jestem uczonym…
— Ateistą.
— Pragnę mówić o przesłaniu.
— Usłyszałem przesłanie.
— Bezpośrednio?
— Ja usłyszałem je od Boga — powiedział ochryple. — Słyszałeś je bardziej
bezpośrednio niż ja?
— Czy usłyszał je pan, zanim zostało odebrane przez Program, czy potem? —
zapytał MacDonald.
Jeremiasz z westchnieniem opadł na oparcie.
— Żegnam pana, panie MacDonald. Chce mnie pan złapać…
— Chcę porozmawiać z panem…
— Ja mówię o przesłaniu, które nie jest pańskim przesłaniem odbieranym przez
pana za pośrednictwem fali i w formie zagadek. Przesłanie — moje przesłanie — jest
od Boga i mówi mi o pańskim przesłaniu. Czy pana przesłanie jest od Boga?
— Możliwe — powiedział MacDonald.
Jeremiasz, który właśnie odwracał się do nich plecami, znieruchomiał i spojrzał na
MacDonalda. Mitchell również.
— Ja nie wiem, od kogo ono jest — powiedział MacDonald — możliwe więc, że
od Boga.
— Ale pan tak nie uważa — rzekł Jeremiasz.
— Nie — powiedział MacDonald. — Ale nie wiem. Ja nie miałem takiego
objawienia jak pańskie. Myśl moja nie jest zamknięta, a pańska?
— Nie jest zamknięta myśl, która jest otwarta dla prawdy, nie dla fałszu — rzekł
Jeremiasz. — Więc nie odczytaliście waszego przesłania?
— Nie — przyznał MacDonald. — Ale odczytamy.
— Kiedy je odczytacie — rzekł Jeremiasz odprawiając ich — wówczas przyjdźcie
porozmawiać ze mną, jeśli musicie.
— Ale jeśli… kiedy… odczytamy, gdybym przysłał po pana, przybędzie pan?
Czarne źrenice Jeremiasza zaglądały MacDonaldowi w oczy.
— Przed ogłoszeniem tego reszcie świata?
— Tak.
— Przybędę. — Blada dłoń uniosła się, by wesprzeć głowę, która opadała jej na
spotkanie. Kiedy przybysze nie ruszyli się, Jeremiasz poniósł wzrok.
— Czego chcecie ode mnie? — spytał ze znużeniem.
— Pana publiczne nabożeństwa podburzają ludzi przeciwko Programowi —
powiedział MacDonald.
Zamigotały przysypane ognie w czarnych oczach.
— Głoszę prawdę.
— Pana prawda stwarza atmosferę, w której ludzie mogą zamknąć Program, nie
pozwolić nam odczytać przesłania, powstrzymać nas od dalszego nasłuchu.
— Głoszę prawdę — rzekł Jeremiasz. — Jesteśmy sami. Nic tego nie odmieni. To,
co się będzie działo, kiedy ludzie poznają prawdę, jest w ręku Boga
— Lecz skoro przesłanie jest od Boga, przesłanie dla nas wszystkich, nie tylko dla
pana, to czy nie powinno się go odczytać? I wysłuchać dalszych?
Długa twarz Jeremiasza wydłużyła się.
— Przesłanie może pochodzić od szatana.
— W swoim kazaniu powiedział pan, że pochodzi od Boga.
— Taka jest prawda — rzekł Jeremiasz. — Jednak szatan potrafi zwieść nawet
tych, którzy słuchają Boga. — Przezroczystą dłonią podparł w zamyśleniu
podbródek. — Mogę się myiić — rzekł.
MacDonald postępując pół kroku w stronę Jeremiasza rozpoczął gest, który
zatrzymał w pół drogi.
— Jeśli zmieni pan teraz swoją interpretację, wywoła to tylko zamieszanie wśród
wiernych. Dajcie nam szansę odczytać przesłanie. Nie proszę, aby zaprzestał pan
głosić prawdę, jak pan widzi, lecz żeby pan przynajmniej nie podjudzał swoich
wyznawców przeciwko Programowi.
Jeremiasz spoglądał na jego zawisłą w powietrzu dłoń, dopóki MacDonald jej nie
opuścił.
— Co macie nadzieję odczytać? Głosy?
— Głosy lat trzydziestych? — MacDonald pokręcił głową. — Wszystkie te urywki
programów radiowych z tamtych lat, retransmitowane do nas z kierunku Capelli, są
jedynie wymachiwaniem ręką, gestem dla zwrócenia uwagi.
— Zatem gdzie jest przesłanie?
— Nie mamy absolutnej pewności. Sądzimy, że w impulsach zakłóceń
atmosferycznych pomiędzy głosami. Po zwolnieniu, odfiltrowaniu szumów i
rzeczywistych zakłóceń brzmi to jak prawdziwe przesłanie — kropki i cisza,”kropki i
cisza.
Jeremiasz nie wyglądał na przekonanego.
— W kropkach i w ciszy mogliście odczytać, co wam się żywnie podobało.
— Nie odczytaliśmy. Jeszcze nie. Próbujemy. Komputery pracują nad tym,
próbując znaleźć jakiś logiczny porządek. Dojdziemy do tego. To tylko kwestia
czasu. Tego nam właśnie trzeba: czasu.
— Niczego nie mogę obiecać — rzekł Jeremiasz.
— Pana pierwszego zawiadomimy.
— Niczego nie mogę obiecać — powtórzył Jeremiasz, lecz tym razem zabrzmiało
to jak obietnica. — Zostawcie mnie teraz w spokoju. Poczekaj, Judyto! Nie wolno ci
się więcej widywać z tym człowiekiem — wskazał na Mitchella. — Powiedziałem ci
to przedtem i mówię ci to teraz. Musisz wybrać między nami. Jeśli wybierzesz jego,
jeśli wybierzesz nieposłuszeństwo wobec mnie, wówczas ja nie chcę cię więcej
widzieć.
— Do diabła! — Mitchell wystąpił naprzód. Zatrzymała go Judyta.
— Idź już, Bill. — Wyszła z nimi za drzwi. — Nie zobaczę się z tobą więcej, Bill,
nie sam na sam.
— Jesteś mi potrzebna — powiedział Mitchell. — Mieliśmy plany…
— Jestem jemu potrzebna — rzekła Judyta. — Jest stary. Schorowany. Nie umie
postępować z ludźmi.
Zniknęła za drzwiami.
— Cóż za dziwna kombinacja — odezwał się Thomas. — Potrafi sprawić, żeby
tysiące uwierzyły w jego rozmowy z Bogiem, a nie potrafi rozmawiać z drugim
człowiekiem tak, żeby go nie odepchnąć, nie odrzucić porozumienia.
— Powinieneś starać się go zrozumieć, Bill — powiedział łagodnie MacDonald.
— On na swój sposób prosi o zrozumienie. Prosi o pomoc. A wy dwaj jesteście
bardzo do siebie podobni.
— Do diabła z nim! — warknął Mitchell, z duszą wypełnioną wstrętem do rasy
ludzkiej. — Do diabła ze wszystkimi! — Rozejrzał się wokół siebie. — No, prawie ze
wszystkimi — powiedział.
— Robby!
W maleńkiej poczekalni dworca lotniczego na peryferiach Arecibo Maria starała
się przybrać srogą minę i nie roześmiać na widok stojącego przed nią na długich
nogach ptaka olbrzyma.
— Cicho, już, cicho, Bobby — uspokajała płaczące w jej ramionach dziecko. —
On ci nie zrobi nic złego. Takie monstrualne ptaszysko dla dziecka! — skarciła
MacDonalda.
Mitchell pomyślał, że nigdy i nigdzie nie widział piękniejszej kobiety. Zastanawiał
się, jak musiała wyglądać w wieku dwudziestu czy nawet trzydziestu lat. W Marii i
swojej pracy miał MacDonald dwa wspaniałe powody, żeby nie wysuwać nosa poza
Arecibo.
— Dureń ze mnie — powiedział MacDonald jakby w olśnieniu. — Wychodzi po
prostu na to, że nie rozumiem własnej rodziny.
— Za to — zauważył Thomas — dobrze rozumiesz i porozumiewasz się z każdym
innym.
— E tam! — odżegnał się MaoDonald. — A Jeremiasz?
— Przynajmniej zmusiłeś go, żeby słuchał — rzekł Thomas — no i obiecał, że
przyjedzie.
Maria pojaśniała przeznaczonym dla MacDonalda uśmiechem.
— Doprawdy, Robby? Przekabaciłeś go?
— To się dopiero okaże — powiedział MacDonald. — No, chodź do mnie.
Wyciągnął ręce do rozwrzeszczanego malca. Dzieciak dał się wziąć chętnie, z
ufnością, nie patrząc mimo wszystko na wypchanego ptaka. Za chwilę przestał
wrzeszczeć, jeszcze trochę poszlochał i uspokoił się.
— No, no, Bobby — powiedział MacDonald — ty wiesz, że ojciec nie przyniósłby
ci niczego, co zrobiłoby ci krzywdę, chociaż na pewno mogłeś się tego z początku
przestraszyć. No dobrze, chodź z nami — zwrócił się do strusia, patrzącego czarnymi,
nieodgadnionymi źrenicami w plastikowych oczodołach — dorośniemy do ciebie.
Wetknąwszy sobie ptaka z drugiej strony pod pachę ruszył do wyjścia, lecz nagle
zatrzymał się.
— Gdzie ja mam głowę? — zapytał Marię. — To są moi goście. Znasz George’a
naszego niewiernego Thomasa. Zaś ten drugi przystojny dżentelmen to jest Bill
Mitchell, kochanek, któremu nie sprzyjają gwiazdy.
— Witaj, George — Maria nadstawiła mu policzek do pocałowania. — Witaj, Bill
— powiedziała wyciągając dłoń. — Mam nadzieję, że gwiazdy staną się dla ciebie
tak łaskawe, jak są dla mnie.
— Nie jest aż tak źle — rzekł Mitchell, siląc się na beztroski ton. — Wie pani, jak
to jest, uparty ojciec, dziewczyna ma do wyboru on albo ja, ale i to wszystko jakoś się
ułoży.
— Wiem, że się ułoży — powiedziała Maria i na chwilę tchnęła w Mitchella swoją
pewność. — Chodźmy — rzekła — przygotuję dobrą meksykańską kolację.
Kiedy wysuwała dłoń z jego dłoni, Mitchellowi mignęła bielą blizna w poprzek jej
nadgarstka.
— Querida — pokornie odezwał się MacDonald — jedliśmy w samolocie.
— Nazywasz to jedzeniem?
— Poza tym — brnął MacDonald — my jedziemy do Programu. Mamy jeszcze
coś do zrobienia. Jutro, zanim ci dżentelmeni będą musieli lecieć z powrotem do
Nowego Jorku, możesz zrobić wystawny obiad. Zgoda?
Trochę udobruchana obdarzyła go komicznym wzruszeniem ramion i przeciągłym
„Zgoooda”.
Wsadzili torby i strusia do bagażnika samochodu. Dziecko z ulgą przyjęło
zniknięcie wypchanego ptaka i rozsiadło się wygodnie na ramieniu ojca. Maria siadła
za kierownicą. Prowadziła z wielką wprawą. Dobrze pasują do siebie — myślał
Mitchell — Maria i MacDonald… oboje piękni, oboje doskonali. Wiekowa turbina
parowa pomrukiwała błogo pod swoim daszkiem, kiedy już pod wieczór pokonywali
ciche, zielone wzgórza.
Długi był ten dzień, rozpoczęty w Nowym Jorku i via Teksas i Floryda
zakończony na Puerto Rico, i Mitchell powinien padać na nos. Był to jednak dla
niego zaczarowany wieczór. Sam nie wiedział dlaczego. Może sprawił to
portorikański spokój po przeludnionych miastach Teksasu, może uwożący ich coraz
dalej od cywilizacji samochód, może syrenie piękno żony MacDonalda, może
domowe pogaduszki tych dwojga na przednim siedzeniu. Zwykle taka sytuacja
wprawiała go w zakłopotanie, tego rodzaju rozmowy o jedzeniu i rodzinie, w których
z konieczności odgrywał rolę podsłuchiwacza, lecz teraz było jakoś inaczej. Może —
pomyślał —”ludzie nie są aż tak obrzydliwi. Zerknął na Thomasa. Nawet Thomas to
odczuwał. Ten człowiek o zszarganych nerwach, były poeta i powieściopisarz, swego
czasu dziennikarz od prania brudów, aktualnie zagorzały orędownik sprawy
Programu, beztrosko wyglądał przez okno, jak gdyby spakował wszystkie swoje
zmartwienia i odesłał je powrotną pocztą na Manhattan.
Podróż w blasku księżyca przedłużała się. Mitchell odkrył w sobie pragnienie,
żeby nigdy się nie skończyła, ta podróż poza czasem i przestrzenią, lecz po chwili
ujrzał w dole kotlinę lśniącą metalicznym odblaskiem w ciemnościach nocy. Jakiś
pająk olbrzym napracował się w tej kotlinie, zasnuwając ją kablami według
precyzyjnego matematycznego schematu, przędąc sieć do łowienia gwiazd. Dalej
natknęli się na olbrzymie ucho zwrócone do nieba, zasłuchane w szepty nocy…
Za moment samochód wtoczył się na szeroki parking rozjarzony fosforyzującym
blaskiem księżyca, zatrzymując się przed długim, niskim budynkiem z betonu.
Mitchell zamrugał. Czar rozwiał się. Rozwiewał się powoli. Wydawało mu się, kiedy
później wracał do tego myślą, że zabarwiał jego wrażenia przez cały czas pobytu na
tej wyspie.
Wysiedli z samochodu. MacDonald delikatnie złożył uśpione dziecko na siedzeniu
i przypiął je pasami. Ucałował Marię i zamruczał coś o swych planach. Thomas z
Mitchellem wyjęli swoje torby z bagażnika; MacDonald wyciągnął strusia.
— Przez jakiś czas będę trzymał go w biurze — powiedział — dopóki Bobby nie
przyzwyczai się do niego.
Pomruk samochodu ucichł w oddali. MacDonald otworzył drzwi budynku.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział, jak gdyby z portu lotniczego w Teksasie
przeszli tylko na drugą stronę ulicy.
Thomas zatrzymał się w progu i wskazał na sterowany teleskop w oddali, z wolna
obracający się na ramieniu nośnym.
— Szukacie nadal? MacDonald wzruszył ramionami.
— W końcu to, że odebraliśmy jedno przesłanie, nie oznacza, że nie ma innych, że
nasze poszukiwania są zakończone. No i mamy inżynierów dobrych w nasłuchu, ale
już nie tak dobrych w rozumieniu tego, co usłyszą — jak dotąd —, nikt z nas nie był
w tym dobry, rzecz jasna — i nie chcemy ich stracić, dopuścić do rozpadu drużyny
przed końcem gry.
Weszli do środka. Mitchell przyglądał się pomalowanemu betonowi i terakotowym
podłogom korytarzy, oświetlonych jarzeniówkami w suficie. Sądząc po ilości
samochodów na parkingu, spodziewał się tutaj dużego ruchu, ale jakoś nie był
przygotowany na taką krzątaninę. Mężczyźni przemierzali energicznie korytarze,
ściskając w dłoniach papiery, kiwając głowami MacDonaldowi, jakby nigdzie nie
wyjeżdżał, albo pogrążeni w rozmowie wcale nie zauważali Mac—Donalda i obcych.
Mijały ich też kobiety, bardziej towarzyskie, zagadując MacDonalda, pytając o
podróż, o Marię i Bobby’ego, wymieniając powitania z gośćmi. MacDonald
uśmiechnął się na widok tej sceny konsekwentnej aktywności i zacytował Horacego:
— „Fungar vice cotis, acutum
Reddere quae ferrum valet exors ipsa secandi”.
Potem powiódł ich korytarzem do otwartych drzwi.
— Tu jest nasze stanowisko nasłuchu — wyjaśnił Mitchellowi, ujmując go za
ramię i wprowadzając do środka.
Mitchellowi jakoś nie przeszkadzało to, że go prowadzą. Pomieszczenie wypełniał
sprzęt elektroniczny, komputer, urządzenia rejestrujące; pachniało ozonem. Byli tu
dwaj mężczyźni, jeden przy konsolecie pod ścianą grzebał się w przewodach, drugi
siedział w fotelu ze słuchawkami na uszach. Podniósł wzrok, pomachał im ręką i
obrócił jedną ze słuchawek ku MacDonaldowi zapraszającym gestem. MacDonald
pomachał mu w odpowiedzi i pokręcił głową.
— Do czego jest ten ptak? — zawołał słuchający. MacDonald ponownie pokręcił
głową.
— Długa historia. Później ci opowiem. Zwrócił się do Mitchella:
— Kiedy indziej wziąłbym cię do środka i pokazał, co my tu mamy. Dałbym ci
posłuchać muzyki sfer niebieskich, śpiewu nieskończoności, głosów potępieńców,
którzy nie mogą się dokrzyczeć, ale akurat teraz nie mamy czasu.
— Nie daj się na to nabrać — półserio przestrzegał go Thomas. — Już nigdy nie
będziesz sobą. To właśnie robi z nich wszystkich takich dziwaków.
— Chcesz usłyszeć przesłanie — powiedział z uśmiechem MacDonald. — Chcesz
się dowiedzieć, dlaczego biedzimy się od sześciu miesięcy i nic nie odszyfrowaliśmy?
Od sześciu miesięcy, podczas których solitarianie mobilizują siły, kongres traci
cierpliwość i roztrząsa kredyty, a wysiłki bystrych, oddanych dziennikarzy, takich jak
ty i George, idą na marne.
Mitchell potrząsnął głową.
— Masz rację — mówił MacDonald. — Nie rozszyfrowaliśmy przesłania, mimo
że powinniśmy — z tymi wszystkimi umysłami i komputerami, jakie zaprzęgliśmy do
tej roboty. Chodźcie. Pokażę wam.
Przeszli koło innych drzwi, innych sal, do których drzwi były otwarte i w których
mężczyźni i kobiety pracowali czy to przy biurkach, czy przy stołach warsztatowych,
czy pulpitach sterowniczych. Sala komputerowa znajdowała się na końcu korytarza.
Nazywano ją komputerową najwyraźniej dlatego, że komputery miała w miejsce
ścian, a podłogę tak zastawioną urządzeniami wejściowymi danych i drukarkami, że
ledwo można się było przecisnąć między nimi. W komputerowym gąszczu, jak
czarownik w otoczeniu swoich ulubionych zwierząt, zasiadał przy klawiaturze
mężczyzna w średnim wieku, z krótko przystrzyżoną, przyprószoną siwizną
czupryną.
— Cześć, Oley — powiedział MacDonald.
— Przytargałeś mi prezent — odparł czarownik.
MacDonald westchnął, wyciągnął strusia spod pachy i odstawił w odległy kąt.
— Nie, Oley, przytargałem ej gości.
Przedstawił Mitchella Olsenowi, swojemu informatykowi. Thomas poznał Olsena
wcześniej. Mitchell rozejrzał się po tych wszystkich machinach, usiłując odgadnąć,
do czego służy ta cała gromada.
— Żadnych postępów? — spytał MacDonald.
— Mamy szczęście, że się nie cofamy — rzekł Olsen.
— Zagraj swój najlepszy kawałek dla naszych gości — poprosił MacDonald.
Olsen wcisnął dwa klawisze swej klawiatury. Na monitorze przed nim pojawił
się obraz, nierówne szeregi białych cyfr na szarym tle, lecz Mitchell tylko rzucił na
nie okiem. Już za chwilę zasłuchał się w dźwięki dochodzące z ukrytych głośników
— cichy syk, potem cisza, potem jakiś szum, cisza, znowu szum. Czasami szum był
głośny, czasami cichy, to krótki, to znów przeciągły, czasami trzask, to znów terkot
albo stuk. Mitchell popatrzył na Thomasa, po czym obaj spojrzeli na MacDonalda.
— Mogę odebrać lepsze przesłania z burzy z piorunami — rzekł Mitchell.
— To pierwszy problem — powiedział MacDonald. — Część tego, co odbieramy
pomiędzy retransmisjami naszych starych programów radiowych, stanowią
zakłócenia atmosferyczne. Dochodzi wpływ odległości, przerw, zaniku sygnałów.
Sądzimy jednak, że część naszego odbioru stanowi przesłanie. Problem z tym, jak
odróżnić jedno od drugiego. Powiedz im, co próbujemy robić, Oley…
— Najpierw próbujemy oczyścić transmisję — rzekł Olsen — elektronicznie
odfiltrować szumy naturalne. Próbujemy wyeliminować wszystko, co wyraźnie —
jest przypadkowe, a następnie uszeregować zmienne wartości tego, co
problematyczne, stabilizując sygnały, wzmacniając je w razie potrzeby…
— Pokaż im, jak to wygląda po oczyszczeniu — powiedział MacDonald.
Olsen wcisnął dwa następne klawisze. Z głośników popłynęły zdecydowane serie
dźwięków i ciszy, jak brzęczyk staroświeckiego międzynarodowego kodu, tyle że bez
kresek — kropka i znowu kropka, długa cisza, a potem dalsze sześć kropek, cisza,
jeszcze siedem kropek, cisza, kropka, cisza, kropka…
Mitchell i Thomas wsłuchiwali się obaj usiłując doszukać się w tym jakiegoś
sensu, aż wreszcie popatrzyli po sobie ogłupiałym wzrokiem, jako że w żaden sposób
nie dało się odczytać przesłania za pomocą własnych uszu.
— To ma w sobie coś hipnotycznego, tak czy owak — rzekł Mitchell.
— Ale nie jest lepsze od tamtego — powiedział Thomas — i jest jakieś
nieprawdziwe. Nie brzmi prawdziwie.
Olsen wzruszył ramionami.
— Tamto pierwsze też nie. Po prostu nasze głośniki tak tylko interpretują drobne
porcje energii, które nasze radioteleskopy w przestrzeni kosmicznej odebrały
pomiędzy retransmisjami naszych własnych programów radiowych sprzed
dziewięćdziesięciu lat. Za pomocą komputerów przepisaliśmy to przesłanie na
dźwięki, które wydają się nam bardziej znajome czy więcej znaczące.
— I ciągle nie możecie tego odczytać — rzekł Thomas.
Olsen kiwnął głową.
— Ciągle mamy problemy. Próbujemy wyszukać dublowania, powtórzenia,
regularności. Nie wiemy, gdzie przesłanie się zaczyna, ani gdzie kończy, czy to jest
jedno przesłanie nadawane w kółko, czy seria przesłań. Czasami wydaje mi się, że
coś znaleźliśmy, przez jakiś czas wszystko gra, po czym rozlatuje się jak domek z
kart.
— Co na przykład? — spytał Mitchell. — Jakieś zdanie?
— W jakim języku? — odpowiedział pytaniem Olsen.
— No, może tak coś z matematyki. Na przykład jeden plus jeden równa się dwa
albo twierdzenie Pitagorasa czy coś innego.
MacDonald uśmiechnął się.
— To by się nadawało do zwrócenia naszej uwagi, pokazania, że przesłanie nadały
istoty rozumne, tylko że oni to już zrobili, nie widzicie? Za pomocą retransmisji
naszych programów radiowych.
— Jakiego rodzaju przesłanie mieli nadać, żeby cokolwiek znaczyło? — zapytał
Mitchell.
— Dźwięk i cisza — zadumał się Thomas. — Dźwięk i cisza. To musi coś
znaczyć.
— Kropki i cisza — rzekł Mitchell. — Tak właśnie Mac powiedział Jeremiaszowi
Kropki i cisza. I tak to właśnie brzmi. Kropki i żadnych kresek. Kropki i puste
miejsca.
MacDonald spojrzał bystro na Mitchella.
— Powiedz to jeszcze raz.
— Kropki i cisza. Tak właśnie powiedziałeś Jeremiaszowi.
— Nie — rzekł MacDonald. — To co było po tym.
— Kropki i żadnych kresek — powtórzył Mitchell. — Kropki i puste miejsca.
— Kropki i puste miejsca — zamyślił się MacDonald. — Co ci to przypomina,
Ołsen? Krzyżówkę? Myślisz, że…? Stara zabawka Drake’a? Wypróbujemy to —
powiedział Olsenowi. — Dla wszystkich kombinacji liczb pierwszych. Bill —
zwrócił się do Mitchella — wyślesz do Jeremiasza telegram z moim podpisem. Trzy
słowa. „Przybywaj. Przesłanie odczytane”.
— Jesteś pewny, że masz rozwiązanie? — spytał Thomas. — Nie możesz
zaczekać, aż się upewnisz?
— Czy miałeś kiedyś uczucie takiej pewności, że znasz rozwiązanie, jeszcze przed
jego sprawdzeniem, coś w rodzaju telepatycznego kontaktu?
— Tak — powiedział Thomas. — Jeremiasz też zna to uczucie. »
— A ja chcę, żeby Jeremiasz był tutaj, kiedy po raz pierwszy puścimy komputer
— rzekł MacDonald. — Wydaje mi się, że to może być bardzo ważne.
Mitchell przystanął w drzwiach.
— Nie zamierzasz sprawdzić do tego czasu? — zapytał nie wierząc własnym
uszom.
MacDonald z wolna pokręcił głową. Może być, że Thomas rozumiał MacDonalda
— pomyślał Mitchell — ale do niego MacDonald nie przemawiał.
Kiedy Jeremiasz i Judyta weszli z MacDonaldem, w pokoju było już pełno ludzi.
Obecni byli Thomas, Olsen i jeszcze kilkunastu współpracowników MacDonalda z
Programu.
Mitchell zdziwił się, gdy nadszedł telegram od Jeremiasza, który w lakoniczności
przelicytował MacDonalda o dwa słowa, „Przybywam”, a jeszcze bardziej zdziwił
się, gdy wkrótce potem nadszedł telegram od Judyty, podający godzinę przylotu.
Mitchell w życiu nie słyszał, żeby Jeremiasz gdzieś poleciał, i myślał, że on w ogóle”
nie przyjedzie.
Oczekiwanie na powrót z lotniska Maca z Jeremiaszem dłużyło się Mitchellowi; o
ile bardziej musi dłużyć się pozostałym, którzy pracowali tak długo w Programie —
myślał. Ale wszyscy byli wyjątkowo cierpliwi. Zmieniali od czasu do czasu pozycję
w trakcie oczekiwania, nikt jednak nie próbował wyjść, nikt nie nakłaniał Olsena do
wstępnej demonstracji. Może — myślał Mitchell — zostali—w sposób naturalny
wyselekcjonowani pod kątem cierpliwości przez długie lata Programu, kiedy nie
dochodzili do żadnych wyników, z wyjątkiem negatywnych. A może stanowili
szczególną grupę mężczyzn i kobiet, oddział wysokiego morale sformowany za
sprawą przywództwa MacDonalda. Mitchell nie zauważył, żeby odrzucała go ich
bliskość. Zauważył, że lubi ich każdego z osobna, a nawet wszystkich razem.
Jeremiasz wkroczył do pokoju jak arcykapłanowi przystało spowity w swoje
obrzędowe szaty, pełen rezerwy, chłodny, nieprzystępny. MacDonald podjął próbę
przedstawienia mu swojego personelu, lecz Jeremiasz odprawił go gestem dłoni.
Obrzucał uważnym spojrzeniem machiny pod ścianami i na podłodze ignorując ludzi.
Judyta podążyła za nim, kłaniając się wszystkim mijającym osobom, jak gdyby
chciała nadrobić brak ludzkich uczuć u swego ojca. Mitchella przeszedł zimny
dreszcz, kiedy ją znowu zobaczył, i zdumiewało go, dlaczego to Judyta, dlaczego
akurat ta jedna jedyna dziewczyna z miliona innych przyprawia go o taki dreszcz.
Jeremiasz zatrzymał się przed MacDonaldem, jakby tylko oni dwaj znajdowali się
w pokoju.
— Tyle trzeba tego wszystkiego, żeby odczytać jedno małe przesłanie? Od
wiernych wymaga to tylko wiary w sercu.
MacDonald uśmiechnął się.
— Cała ta aparatura jest konieczna z powodu jednej małej różnicy między nami.
Nasza wiara wymaga możliwości kopiowania wszystkich danych i wszystkich
wyników przez każdego, kto używa tej samej aparatury i stosuje te same metody. A
chociaż tyle jest wierzących serc na świecie, żadne, jak sądzę, nie odebrało
identycznego przesłania.
— To nie jest konieczne — rzekł Jeremiasz.
— Rozumiem, że pańskie kontakty są bardzo osobiste — powiedział MacDonald
— ale czy nie byłoby cudownie, gdyby ważkie przesłania odbierali wszyscy wierni?
Jeremiasz zmierzył wzrokiem MacDonalda.
Mitchell miał wrażenie, że ci dwaj mężczyźni są sami w tym pomieszczeniu i że
toczą ze sobą bój o swoje dusze. Wyciągnął rękę i ujął dłoń Judyty. Spojrzała na
niego, potem w dół na ich ręce, potem w dal, bez słowa. Ale nie zabrała dłoni, a
Mitchellowi zdawało się, że poczuł uścisk jej palców.
— Nie sprowadziłeś mnie tutaj po to, żeby drwić z mojej wiary — rzekł Jeremiasz.
— Nie — powiedział MacDonald. — żeby pokazać ci moją. Ja również miałem
objawienie. Nie porównuję go z twoim. Nie ma ono określonego źródła. Jest
wewnętrzną pewnością, która z nieśmiałej myśli przerodziła się w śmiałe
przekonanie, że istnieje we wszechświecie inne życie, że udowodnienie jego istnienia
jest najpiękniejszą rzeczą, jakiej człowiek może dokonać, że porozumienie się z
innymi istotami przemieni ten bezmiar, to niepojęte miejsce, w którym żyje człowiek,
ten nieprzebyty czarny las w bardziej przyjazne, szczęśliwsze, cudowniejsze,
ciekawsze i świętsze miejsce bytowania.
Mitchell rozejrzał się po twarzach ludzi w pokoju. Wpatrywali się w MacDonalda i
Mitchell odniósł wrażenie, że oni także słuchają credo MacDonalda po raz pierwszy,
że on żył tam, lecz nigdy przedtem nie wyłożył tego tak jak w tej chwili. Teraz
otwierał się przed tym nieufnym przybyszem, jakby to, czy Jeremiasz mu wierzy,
liczyło się najbardziej. Dłoń Mitchella zacisnęła się mocniej na dłoni Judyty.
Jeremiasz patrzył spode łba.
— Nie po to przebyłem szmat drogi, żeby wieść spór teologiczny — rzekł oschle.
— Ja się nie spieram — wyznał szczerze MacDonald. — I nie mieszam się do
teologii, tak jak ja to widzę, chociaż być może wkraczam na obszary uznawane za
święte dla waszej wiary. Ja usiłuję wytłumaczyć się, proszę mnie zrozumieć…
— Dlaczego? — spytał Jeremiasz.
— Dlatego, że przywiązuję wielką wagę do tego, żeby pan mnie zrozumiał —
powiedział MacDonald. — Chcę, żeby pan zrozumiał, że jestem człowiekiem dobrej
woli.
— Najbardziej niebezpieczni są ludzie dobrej woli — rzekł Jeremiasz, w
staroświeckiej, czarnej sutannie wyglądający niczym prorok — ponieważ łatwo ich
oszukać.
— Mnie niełatwo oszukać — powiedział MacDonald.
— Chcesz wierzyć. Łatwo cię oszukać. Znajdziesz to, co pragniesz znaleźć.
— Nie — zaprzeczył MacDonald — to zupełnie nie tak. Znajdę to, co znaleźć
może każdy, niezależnie od swojej wiary i pragnień, co i ty byś znalazł, gdybyś
zechciał popatrzeć i posłuchać. Ja przez cały czas usiłuję powiedzieć tylko tyle, że
bez względu na moje intencje, nadzieje i obawy moje przesłanie różni się od twego.
Można je sprawdzić. Albo brzmi tak samo dla każdego, za każdym razem, albo jest
nieprawdziwe i musi być odrzucone.
Jeremiasz wykrzywił pogardliwie usta.
— Wy nie interpretujecie? Czytacie to bezpośrednio tak, jak do was dociera?
MacDonald westchnął.
— Oczyszczamy to — przyznał. — Przyroda całego wszechświata robi sporo
szumu, coś jakby szum wielkiego miasta, więc musimy to odfiltrować.
Jeremiasz uśmiechnął się.
— Mamy metody — mówił MacDonald. — Sprawdzalne metody. Skuteczne. No i
jest jeszcze sprawa samego sygnału. Trzeba go zidentyfikować, zanalizować.
Jeremiasz kiwnął głową.
— A potem?
— A potem — wyznał MacDonald — musimy zinterpretować przesłanie. Rozumie
pan, że sprawa nie jest prosta, gdyż przesłanie przybywa z bardzo daleka, z tak
daleka, że trzeba czterdziestu pięciu lat, żeby sygnał do nas dotarł, no i wysyła go
obcy umysł.
— Zatem nigdy nie odczytacie waszego przesłania — rzekł Jeremiasz — albo
odczytacie w nim, co tylko zechcecie, gdyż porozumienie między obcymi umysłami
jest niemożliwe.
— A człowiek i Bóg?
— Człowiek jest stworzony na obraz Boga — rzekł Jeremiasz. Gestem MacDonald
wyraził rezygnację, ale mówił dalej:
— Obce umysły niemało mają wspólnego, mają inteligencję i naturalny
wszechświat. Wszędzie we wszechświecie materia reaguje w ten sam sposób, tworząc
te same elementy, które łączą się wszędzie w ten sam sposób tworząc cząsteczki,
występują te same źródła energii, wszystko podlega tym samym prawom fizyki.
Wszędzie żywe istoty muszą sobie radzić ze środowiskiem naturalnym, stosując te
same podstawowe metody dla zaspokojenia tych samych podstawowych—potrzeb. I
jeśli porozumiewają się między sobą na różne sposoby, to znajdą możliwość
porównania doznań różnych rozumnych istot, i jeśli podejmą próbę porozumienia się
z innymi planetami, odwołają się do owych wspólnych doznań: pomiarów,
matematyki, wrażeń zmysłowych, wyobrażeń, abstrakcji…
— Wiary? — spytał Jeremiasz. Judyta mocno ścisnęła dłoń Mitchella.
— Niewykluczone… — zaczął MacDonald.
— Proszę nie traktować mnie protekcjonalnie — wtrącił Jeremiasz.
— Ale nie wiedzielibyśmy, jak odmalować wiarę — dokończył MacDonald bez
żadnej przerwy.
Jeremiasz poruszył się niecierpliwie.
— Wierzę, że jest pan szczery. Może oszukany, lecz szczery. Pokażcie mi to, z
powodu czego sprowadziliście mnie tutaj, i dajcie mi wrócić do mojej świątyni.
— Dobrze — powiedział MacDonald. Sprawiał wrażenie pokonanego.
Mitchellowi zrobiło się go żal, ale mógł mu z góry powiedzieć, że wszelkie próby
przekonania Jeremiasza spełzną na niczym. W przeszłości Mitchell próbował nazbyt
często. Jeremiasz był niewzruszony. Jak można przekonać fanatyka?
— Chciałbym tylko, żeby pan zrozumiał, cośmy zrobili — ciągnął MacDonald —
żeby zrozumiały był dla pana końcowy rezultat podany przez komputer. Olsen?
— Nieustannie poszukiwaliśmy logicznych porządków w odbieranych przez nas
krótkich impulsach energii — rozpoczął Olsen.
— Pan mi powie! — rzekł Jeremiasz do MacDonalda. MacDonald wzruszył
ramionami.
— Kropki i cisza. Tak panu powiedziałem. Kropki i cisza. A potem obecny tu Bill
powiedział „kropki i puste miejsca” i coś nam wpadło do głowy. Być może ci z
Capelli spróbowali nadać nam wizualne przesłanie, z dźwiękami w miejsce czarnych
kropek i momentami ciszy w miejsce białych powierzchni. Frank Drake zwrócił
uwagę na taką możliwość z górą pięćdziesiąt lat temu. Nadał do uczonej braci
wiadomość złożoną z szeregów jedynek i zer, a jego koledzy zbudowali z tego obraz.
Może winniśmy pomyśleć o tym wcześniej. Usprawiedliwia nas, jak sądzę to, że nie
mieliśmy równiutkiego rządku znaków binarnych; zamiast nich mieliśmy kropki i
długie okresy ciszy, i nie byliśmy pewni, kiedy przesłanie się zaczyna, ani kiedy się
kończy. Sądzę, że teraz nam się uda. Wydaliśmy komputerowi polecenie, żeby
naniósł przesłanie na siatkę współrzędnych prostokątnych, utworzonych z liczb
pierwszych, rozdzielając ciszę na sygnały tej samej długości co kropki, jakby włączał
i wyłączał przełącznik.
— Albo jak komputer — wtrącił Olsen — z dwiema tylko liczbami, jedynką i
zerem.
— Jeżeli naniesiemy te sygnały jako jasne i ciemne — mówił MacDonald —
wówczas być może otrzymamy jakiś sensowny obraz.
— Być może? — spytał Jeremiasz. — Jeszcze tego nie sprawdzaliście?
— Jeszcze nie — powiedział MacDonald. — Czasami człowiek ma taką jakąś
pewność — pan nazwałby ją objawieniem — że znalazł odpowiedź. Wydaje mi się,
że ją znalazłem. Pragnąłem, aby pan zobaczył to razem z nami po raz pierwszy.
— Pan miał objawienie?
— Może. Zobaczymy.
— Nie wierzę w to — rzekł Jeremiasz, zbierając się do wyjścia. — Próbujesz mnie
oszukać. Nie ściągałbyś mnie tutaj, nie sprawdziwszy najpierw swojej teorii.
MacDonald wyciągnął rękę, jakby zamierzał go dotknąć, lecz powstrzymał się.
— Proszę zaczekać. Dotrwał pan aż dotąd. Przynajmniej proszę zobaczyć, co
mamy do pokazania.
Jeremiasz przystanął.
— Nie chcę więcej słyszeć żadnych kłamstw — rzucił ostro. — Pokażcie mi wasze
oszustwo z machiny i dajcie mi odejść.
— Na miłość boską — odezwał się ktoś spośród współpracowników MacDonalda
— skończmy z tym wreszcie. — Mówca nie panował nad swoim głosem.
Z kąta wypchany struś przyglądał się zebraniu nie odgadnionym wzrokiem. Ma —
to swoje zalety — pomyślał Mitchell — nie przejmować się, czy rozumiesz innych
albo czy inni rozumieją ciebie.
MacDonald z westchnieniem skinął głową Olsenowi. Informatyk wcisnął
sekwencję klawiszy na pulpicie przed sobą. Ruszyły taśmy na jednej z konsoli
komputera, potem na drugiej. Na ekranie przed Olsenem pojawiły się ciągi jedynek i
zer, znikneły, zostały zastąpione innymi. Nie mający końca zwój papieru zaczął
bezszelestnie spływać z drukarki przed Jeremiaszem. Kilka pierwszych siatek nie
miało sensu.
— Obłęd — mruknął Jeremiasz i ponownie ruszył do wyjścia. MacDonald
zagrodził mu drogę.
— Zaczekaj! — powtórzył. — Komputer przebiega przez małe liczby pierwsze dla
osi poziomej i pionowej, a potem na odwrót badając wszelkie kombinacje.
Komputer doszedł do dziewiętnastki, wykreślanej jako zmienna wszystkich
mniejszych liczb pierwszych, potem większych. Napięcie rosło w tym samym tempie,
co rozczarowanie. Komputer mruczał. Papier wykręcał się z drukarki. I oto zaczęło
się, jakiś zrozumiały’ wydruk, zaczęty od dołu, rozwijał się linia po linii.
— Coś jest — powiedział MacDonaid. — Popatrz!
Z kwaśną miną Jeremiasz spojrzał, po czym z rosnącym niedowierzaniem przywarł
do komputera wzrokiem.
— Ten kwadrat w rogu — powiedział MacDonald — to może być słońce. Kropki
z prawej strony. Wyglądają jak… wyglądają jak…
— Liczby binarne — powiedział Olsen.
— Ale coś jest nie tak — rzekł MacDonald.
— Czytają od prawej. Popatrz, jeden, trzy, pięć, zresztą możliwe, że w tym
przesłaniu tak zapisuje się jeden, trzy, pięć…
— Oczywiście — powiedział MacDonald z rosnącym uniesieniem w głosie —
dlaczego mielibyśmy oczekiwać, że czytają od lewej, dlaczego nie mieliby czytać od
prawej jak Japończycy albo z dołu do góry?
— To jest absurda… — zaczął Jeremiasz.
— Ale co to za symbole, z lewej strony? — zapytał MacDonald. — I na prawej
krawędzi słońca?
— Wymiary? — strzelił ktoś.
— Formuła? — podpowiedział ktoś inny.
— Słowa? — rzucił ktoś trzeci.
— Może słowa — powiedział MacDonald. — Liczby z prawej strony, drukowane
pionowo, słowa z lewej, z pionową składową. Wygląda na to, że budują słownik liczb
i słów.
— Nogi — zamruczał Jeremiasz. — Stopy.
— Tak — powiedział MacDonald. — Długie nogi i tułów, ramiona… więcej niż
jedna para ramion, a tam z prawa… co z prawa?
— Jeśli z lewej to są słowa — zauważył ktoś — to jedno z nich powtarza się trzy
razy.
— Musi być ważne — dorzucił ktoś inny. — Zdaje się, że to stworzenie wskazuje
na dwa z nich.
Inkarnacja jest unikalna dla tej szczególnej grupy, w której się staje, ale nie jest
unikalna w tym sensie, że nie wyklucza innych jednostkowych inkarnacji dla innych
unikalnych światów…
Człowiek nie może rościć sobie prawa zajmowania jedynego miejsca
dopuszczającego inkarnację…
Przejaw zbawczej siły w jednym miejscu oznacza, że zbawcza siła działa we
wszystkich miejscach… Paul Tillich, 1957…
Równie dobrze może się okazać, że wszechświat zrodził i będzie dalej rodził
niezliczone miliony… historii analogicznych do historii ludzkości… Próba
wyciągnięcia ostatecznych, dotyczących Boga i wszechświata konkluzji na podstawie
paru epizodów historii dziejącej się na naszej planecie, byłaby chyba aktem w
najwyższym stopniu ryzykownym, o ile w ogóle możliwym… John Macquame,
1957…’
MGŁAWICA…
MGŁAWICOWY…
MGŁAWICOWOŚĆ…
KULISTA MGŁAWICA CEFEUSZA
PIERŚCIENIOWA MGŁAWICA LUTNI
CIRRUSOWA MGŁAWICA ŁABĘDZIA
ORAZ NGC 3242 WĘŻA WODNEGO…
TROISTA MGŁAWICA STRZELCA
MGŁAWICA SOWY W WIELKIEJ NIEDŹWIEDZICY
MGŁAWICA KRABA W BYKU
ORAZ MGŁAWICOWA GROMADA M16 W WĘŻU…
PLANETARNA…
ROZPRASZAJĄCA…
CIEMNA…
MGŁAWICA KOŃSKI ŁEB W ORIONIE
STOŻKOWA MGŁAWICA W JEDNOROŻCU
MGŁAWICA LAGUNA W STRZELCU
ORAZ PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKA MGŁAWICA W ŁABĘDZIU…
MGŁAWICA WOREK WĘGLA W KRZYŻU POŁUDNIA
MGŁAWICA PODKOWA W STRZELCU
MGŁAWICA TARANTULA W WIELKIM OBŁOKU MAGELLANA
ORAZ SPIRALNA MGŁAWICA PLANETARNA W WODNIKU…
GAZ…
PYŁ…
WYBUCH…
Gdyby tak dwie lub więcej stabilnych cywilizacji nawiązało gdzieś kontakt, kto
wie, czy nie zapoczątkowałoby to łańcuchowej reakcji wyszukiwania i ratowania
nowych cywilizacji, zanim ulegną one samozagładzie. Tych, którzy przeżyli
ekscytującą przygodę rozmów z inną planetą, zapewne natchnęłoby to wolą
uporczywych i długotrwałych działań na rzecz rozszerzenia kosmicznej siatki
mądrości… Sebastian Von Hoerner, 1961…
Semantycy bez wątpienia trafnie odgadli tajniki obcej psychologii, jako że nie
uczyniono żadnego wrogiego kroku przeciwko machinie. Tubylcy rozłożyli się wokół
niej i obserwowali bacznie, z rzadka wymieniając między sobą powściągliwe gesty.
Zesztywnieli, kiedy następna scena rozbłysła przed ich oczami. Był to obrazek
przedstawiający ziemską rodzinę z dwojgiem dzieci. Stewartowi przyszło na myśl, że
ta fotografia, którą trzymał przy swojej koi, będzie najlepszym sposobem przekazania
idei pokojowego usposobienia ludzi… Robertson Osborne, 1949…
4
Andrew White — 2028
Że na darmo przybyłem, powiedz im,
Że dotrzymałem słowa — rzekł…
Gabinet był wielki. Zbyt wielki — myślał Andrew White. Dobre dwadzieścia
jardów błękitnego, krótko strzyżonego dywanu z wizerunkiem foki aż do rzeźbionych
białych drzwi, przez które wchodzili goście — był większy niż całe mieszkanie, w
którym White przyszedł na świat, i przekraczając te drzwi ludzie kurczyli się, jak
Alicja w Krainie Czarów. Niewątpliwie o to właśnie chodziło. Przestrzeń jest miarą
ważności. A któż jest ważniejszy od prezydenta Stanów Zjednoczonych?
Każdy — myślał White. Prezydent Stanów Zjednoczonych jest człowiekiem
samotnym — zaczął sobie komponować w głowie. — Bierze na swoje barki cały
ciężar samotności ludzi, którym służy. I jest małym człowieczkiem. Każdy obywatel
stoi wyżej od niego. On istnieje, aby podpisywać się pod decyzjami innych ludzi, aby
przyjmować na siebie, winę, kiedy coś się nie uda. Jest marionetką i kozłem ofarnym.
Bracia Amerykanie, podjąłem decyzję, nie będę ubiegał się o fotel na drugą kadencję.
Ale wiedział, że będzie. Nie uchyli się od swego obowiązku, a obowiązkiem tym
jest doprowadzenie do końca dzieła rozpoczętego przez jego poprzedników z górą
pięćdziesiąt lat temu. Dzieło nie zostało ukończone, Bóg świadkiem, że z każdym
dniem coraz trudniej mówić ludziom, co jest złe, wskazywać im, jak być powinno,
przekonywać ich, że walkę trzeba staczać co dzień od nowa, że pokój jest iluzją…
Być może — myślał — to tylko duchy tych wszystkich ludzi, którzy niegdyś
zajmowali ten fotel, nawiedzają mnie dzisiaj sprawiając, że czuję się taki mały.
Przeciągnął się w ramionach i poczuł falowanie długich gładkich mięśni pod warstwą
tłuszczu, jaką przykryło go nazbyt mnogie— stado zjedzonych na obiady kurczaków,
wiedział, że jest wielkim mężczyzną, imponującym prezydentem — dwieście dwa
centymetry od stóp po szczyt swojej afro, fizycznie równy każdemu z tych, którzy
kiedykolwiek przeszli przez te drzwi.
Być może sprawił to zapach tego miejsca, woń świeżego powietrza, nie skażona
odorami kuchni ani innych ludzi, woń papieru i atramentu, woń elektrycznych
urządzeń bezszmerowo przynoszących wiadomości i odnoszących polecenia, woń
władzy — wszystko jakże odmienne od tego, co znał w dzieciństwie, co znał w
młodości. Doleciał go zapach świeżo skoszonej trawy i odwróciwszy się plecami do
drzwi i swojego biurka, wyjrzał przez szerokie okna na zielony trawnik i obwieszone
liśćmi drzewa, na parkan i szerokie ulice za parkanem, i wysokie wieżyce
Waszyngtonu w miejsce znajomego getta, z którego tak chciał się wyrwać i na
wspominaniu którego często się teraz przyłapywał, jakby darzył je miłością, jakby
było szczęśliwym domem.
Pomyślał, jak cudownie byłoby zdjąć buty i pochodzić boso po trawie, co zwykł
robić w parku jako chłopak. Cóż to byłby za pyszny obrazek — prezydent łażący na
bosaka po trawniku Białego Domu — a wiedział, że gdyby to zrobił, obrazek ten
powielono by w stu milionach domów jak kraj długi i szeroki i zdobyłby mu głosy
wyborców. Ludziom odpowiadało to, że prezydent jest odrobinę impulsywny w
sprawach sercowych, odrobinę komiczny w sprawach domowych, odrobinę gorszy
pod jakimś względem od każdego z nich… Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Z
braku czasu. Nie miał teraz czasu na nic, co mu sprawiało przyjemność. Gdyby tak
mógł znaleźć się z powrotem w getcie, gdzie miał czas na wszystko, czas na posiłek i
sen, i zabawę, i miłość, czas, żeby być ojcem albo synem, czas na radość i urazę…
Obrócił się na dźwięk otwieranych drzwi. W progu stał John. Przystojny
mężczyzna — pomyślał White. Urodę odziedziczył po matce, wzrost po ojcu. Może
odrobinę konserwatywny w sprawach ubioru i fryzury, ale przystojny facet, mimo
wszystko.
— Dzwoni doktor MacDonald z Programu — oznajmił John. Ton miał oziębły.
Nadal rozpamiętuje rozmowę z ubiegłej nocy — pomyślał White i wreszcie pojął,
skąd bierze się jego depresja, skąd ta chęć ustąpienia, pragnienie rezygnacji.
Wszystko przez Johna.
— Któż to jest doktor MacDonald? — spytał.
— Dyrektor Programu z Puerto Rico, panie prezydencie — powiedział John. — To
ci, co nasłuchują radiokomunikacji z gwiazd, nasłuchują z górą pięćdziesiąt lat. Kilka
miesięcy ‘temu odebrali coś, co brzmiało jak przesłanie z… którejś tam gwiazdy,
zapomniałem której. Ze słów MacDonalda wynikałoby, że mają tłumaczenie.
— O Boże! — rzekł White. — Spotkałem go?
— Chyba raz czy dwa, przynajmniej na koktajlu.
White westchnął.
— Połącz go.
Miał przeczucie nadciągającej katastrofy. Być może do niej właśnie wiodło dzisiaj
to wszystko. Zimny ciężar siadł mu na żołądku, gdy zapalił się ekran pomiędzy
biurkiem a oddalonym kominkiem, nie używanym z powodu surowych ustaw
przeciwko zatruwania środowiska i jak gdyby z biurka spojrzała nań twarz
mężczyzny, który trochę już przekroczył wiek średni. Mężczyzna miał włosy
rudoblond, z nie rzucającą się w oczy siwizną, niepodobne do jego własnych, twarz
miał spokojną, cierpliwą i znużoną. White już ją gdzieś widział, rozpoznał i z miejsca
polubił, współczując temu mężczyźnie w kłopotach, obojętne jakie były, i
pohamowując się, nim zabrnął za daleko.
— Doktor MacDonald — rzekł. — Jak dobrze, że możemy znowu porozmawiać.
Co słychać w Puerto Rico?
— Panie prezydencie… — wyrzucił z siebie MacDonald, po czym opanował się i
podjął spokojniejszym tonem. — Panie prezydencie, chwila jest tak historyczna jak w
dniu pierwszej reakcji jądrowej. Chciałbym oznajmić to w jakichś godnych pamięci
potomnych słowach, ale potrafię jedynie powiedzieć, że dostaliśmy przesłanie od
innych rozumnych istot z planety krążącej wokół jednego z bliźniaczych słońc
Capelli i że mamy tłumaczenie. Nie jesteśmy sami.
— Gratuluję, doktorze MacDonald — wyrwało się bezwiednie White’owi. — Ile
osób o tym wie?
— Chcę panu powiedzieć… — zaczął MacDonald i nagle urwał. — Piętnaście —
powiedział. — Może dwadzieścia.
— Wszyscy są tam na miejscu? — spytał White.
— Porozchodzili się.
— Może pan ściągnąć ich z powrotem? Natychmiast?
— Wszystkich, z wyjątkiem Jeremiasza i jego córki. Odjechali przed kilkoma
minutami.
— Jeremiasz, ten duszpasterz solitarian? — spytał White. — Co on tam robił?
MacDonald zamrugał oczami.
— Jego wrogi stosunek do Programu poważnie nam zagrażał. Po obejrzeniu, jak
tłumaczenie przesłania schodzi z drukarki komputera, nie ma już w nim tej wrogości.
Panie prezydencie, to przesłanie…
— Ściągnijcie go z powrotem do siebie — rzekł White. — Nie wolno mu puścić
pary z gęby o przesłaniu, czy cokolwiek to jest, ani panu, ani nikomu z waszego
personelu.
— A co z odpowiedzią na przesłanie? — spytał MacDonald.
— Mowy nie ma — szorstko rzekł White. — Nie będzie żadnego komunikatu,
żadnych przecieków informacji, żadnej odpowiedzi. Skutki tego byłyby
nieobliczalne. Muszę się zabrać do roboty z moim personelem. Panu radzę zrobić to
samo.
— Panie prezydencie — powiedział MacDonald — uważam, że popełnia pan
wielki błąd. Nalegam, aby pan rozpatrzył to ponownie. Proszę pozwolić, abym
przedstawił panu sens, cele, znaczenie i doniosłość Programu.
White bił się z myślami. Niewielu było ludzi, którzy powiedzieli mu, że się myli,
tylko John i ten człowiek MacDonald, i obaj umieli pokazać rogi. Wiedział, że
powinien hołubić umiejących powiedzieć „nie”, lecz dla niego stanowili zmorę; nie
cierpiał, jak mówiono mu, że popełnia błąd. Teddy Roosevelt — napisał ktoś
(Lincoln? Steffens?”) — podejmował decyzję gdzieś w okolicy swych lędźwi, a
podobnie też miała się sprawa z Andrew Whitem — myślał. Nie zawsze wiedział,
skąd się brały jego decyzje, ale niemal zawsze były słuszne. Musiał wierzyć w swoje
lędźwie.
— Przyjadę do Programu — rzekł. — Niech pan mnie próbuje przekonać. Otóż to
— jedyne, czego tak naprawdę uczeni potrzebują, to okazji do wygadania się.
— Ze względów bezpieczeństwa nie mogę podać terminu, a pana proszę o
niepowiadamianie nikogo. Ale to powinno być kwestią paru dni.
Rozłączył się. Jeszcze jedno brzemię — pomyślał. Jeszcze jedno nudne brzemię na
moich barkach.
— John! — zawołał.
John pojawił się w drzwiach.
— Właśnie robię przygotowania — powiedział — i szykuję dla ciebie krótką
historię Programu.
— Dzięki — rzekł White.
Dobry chłopak był z Johna i niezastąpiony sekretarz.
— Pojedziesz ze mną? — spytał nieśmiało.
John kiwnął głową.
— Jeśli chcesz — powiedział.
Nadal jednak zachował rezerwę. Kiedy drzwi się zamknęły, White pomyślał, że
może to ich zbliży na nowo, da im okazję do rozmowy, prawdziwego porozumienia,
zamiast używania słów niczym kamieni.
Wtem John znów staje w drzwiach.
— Doktor MacDonald jeszcze raz na linii — mówi. — Prywatny samolot
odwożący Jeremiasza i jego córkę do Teksasu już wystartował.
White przelotnie rozważył możliwość przechwycenia tego samolotu, zatrzymania
Jeremiasza w areszcie po jego wylądowaniu albo zestrzelenia samolotu nad morzem
pod byle jakim pretekstem. Każda możliwość wydawała się zła.
— Zostawcie dla niego pilną wiadomość tam, dokąd leci, że chcę z nim mówić,
zanim cokolwiek zrobi, że ma nic nie robić w sprawie przesłania, dopóki z nim nie
pomówię. I zmień nam trasę przez Teksas.
John zawahał się w drzwiach.
— Ojcze — powiedział i zamilkł. — Panie prezydencie — podjął — doktor
MacDonald ma rację. Popełnia pan błąd. To nie jest decyzja polityczna, tylko
naukowa. White pokręcił z wolna, ze smutkiem głową.
— Wszystko jest polityczne. Ale przecież udaję się do Programu po to, żeby dać
doktorowi MacDonaldowi okazję do przekonania mnie, że nie mam racji.
Było to zaledwie pół prawdy. Udawał się do Puerto Rico, żeby podtrzymać swoją
decyzję. I z innych powodów, kjórych jeszcze w pełni sobie nie uświadomił. Wiedział
o tym i John też o tym wiedział. Psiakrew! Dlaczego ten chłopak nie może zrozumieć,
że tu chodzi nie o inteligencję ani o rozum, że takie jest po prostu życie, że on był
kiedyś w tym samym miejscu, był młody, że poznał, jak to jest, i chce oszczędzić
Johnowi bólu. A John nigdy nie był w średnim wieku.
— Owe czasy się skończyły, ojcze — mówił wtedy John. — Były piękne, były
wielkie, były konieczne, jak pionierzy, ale się skończyły. Musisz poznać, kiedy nie
ma już pogranicza, kiedy jest po bitwie. Udało ci się, zwyciężyłeś. Nie ma nic
zbędniejszego niż żołnierz po wojnie. Czas już brać się za coś innego.
— Słyszałem to przez całe życie od ludzi takich jak ty, od mięczaków — mówił
White, krzycząc już teraz. — Nic się nie skończyło, nierówności nie zostały
zniesione, zostały po prostu lepiej zakamuflowane. Musimy nie ustawać w walce aż
do ostatecznego zwycięstwa, dopóki istnieje choćby cień obawy, że może nam się
ono wyśliznąć z rąk. Musisz w tym dopomóc, chłopcze! Nie chowałem cię na
białego…
Ale to wszystko brzmiało nie tak. Potrzebny mi jesteś, synu — oto co powinien był
powiedzieć. — Jesteś ogniwem łączącym mnie z przyszłością, uzasadnieniem dla
tego wszystkiego.
A John powiedziałby: Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ojcze… Dlaczego
chłopak nigdy nie zwrócił się do niego „tato”?
Kłopot w tym, że kochał tego chłopaka. Nie chciał być świadkiem, jak spotyka go
krzywda, taka, jaka spotkała jego. Pragnął mu oszczędzić cierpienia, oszczędzić
cierniowej drogi poznawania świata. W tym tkwi sens człowieczeństwa, żeby
poznawać świat ucząc się na porażkach i sukcesach innych, nie musząc uczyć się
wszystkiego w kółko od nowa w każdym pokoleniu.
Znał odpowiedź Johna: to w niczym nie jest lepsze niż instynkt. Być człowiekiem
to móc zrobić coś innego.
Dlaczego to się zawsze tak kończyło? Chłopak jest mu obcy, lecz musi się z nim
jakoś porozumieć.
White ponownie przyjrzał się kropkom. Zaczynał dostrzegać formy i kształty i zdał
sobie sprawę, że w pierwszym odruchu pragnął wierzyć, że komputerowe znaki są
przypadkowe, że przesłanie jest, w rzeczy samej, pozbawione sensu.
— Diablo kiepski portret — mruknął. — Jak ludziki smarowane kreskami przez
dzieci.
— Albo ludziki smarowane przez dorosłych dla dzieci, podobizny rozpoznawane
przez dzieci, ponieważ one same umieją tak rysować, wizerunki, jakie nam
wychodzą, gdy posługujemy się grubą kredką albo papierem milimetrowym. Są
zrozumiałe nawet dla naiwnych umysłów.
White rzucił mu rozbawione spojrzenie.
— Takich jak ja?
— Takich jak pan. Ale w przeciwieństwie do większości ludzików z kresek ten
wizerunek godny jest uwagi. Wiele w nim jeszcze zagadek, jednak trochę z tego, co
oznacza, jest w miarę jasne. W lewym dolnym rogu widzimy kwadrat o boku na
cztery odstępy; drugi taki kwadrat znajduje się w prawym górnym rogu. To chyba
słońca.
— Dwa słońca? — zdziwił się White i nagle zrobiło mu się głupio. — No jasne.
Capella ma dwa słońca. John mi to mówił i pan mi mówił, ale tego rodzaju rzeczy
jakoś wylatują mi z głowy.
— Słowa wzlatują, myśl w prochu się grzebie — zacytował MacDonald.
— Ach! Słów bez myśli nie przyjmują w niebie* — dokończył White i uradował
się wyrazem podziwu i nowego szacunku w spojrzeniu MacDonalda, wiedząc, że mu
subtelnie schlebiono, i doceniając mistrzostwo w tym pociągnięciu.
— Pod symbolem na górze z prawej strony mamy mniejszy kwadrat z
pojedynczymi punktami wyraźnie przy nim zgrupowanymi. Jeżeli duży kwadrat jest
słońcem, to mniejszy…
— Jest planetą — podpowiedział White.
— Bardzo dobrze — rzekł MacDonald.
White miał wrażenie, jakby znalazł się z powrotem w szkole i właśnie otrzymał
pochwałę z ust nauczyciela.
— Zaś te pojedyncze i podwójne kropki — podjął MacDonald — są
przypuszczalnie satelitami owej wielkiej planety. Teoria zakłada, że tylko wielkie
superplanety mogą zachować orbitę w systemie podwójnego słońca. Życie na
superplanecie jest raczej wątpliwe. Ale superplanety miewają satelity rozmiarów
Ziemi, na których może się rozwinąć jakaś rasa inteligentnych stworzeń. I nasz
Capellanin, jeśli to jest Capellanin, czy też Capellanka, zdaje się wskazywać parą
swoich ramion, albo ramieniem i skrzydłem, w kierunku jednego z dwóch słońc, tego
w prawym górnym rogu, oraz na jednego z satelitów, jeśli to są satelity. Co
przypuszczalnie znaczy: to jest moje słońce, nie tamto drugie, które może znajdować
się w sporej odległości, a to jest moja rodzinna planeta. White pokiwał głową. Wbrew
samemu sobie zaczynał się w to wciągać.
— Pomysłowe. Niemal jak w zagadce kryminalnej.
Wyczuwając wzrok MacDonalda uprzytomnił sobie, że jest podpuszczany i że to
go cieszy.
— Pracujemy nad tym starając się zebrać w logiczną całość wszystkie poszlaki i
rozwiązywać zagadkę — rzekł MacDonald. — Mam znakomity personel, panie
prezydencie, oddany, błyskotliwy, dużo zdolniejszy ode mnie; ja muszę tylko dbać o
to, żeby im nie zabrakło ołówków, gumek i spinaczy.
— Znam to uczucie — powiedział White ozięble.
Ile MacDonald o nim wie? Ciekawe. Ile się domyśla? Ile wspólnego mają wszyscy
biurokraci?
— Pod satelitami widnieją liczby od jednego do dziewięciu zapisane w systemie
dwójkowym ustalające system liczenia, początki matematyki elementarnej oraz fakt,
że procesy intelektualne Capellan są zbliżone do naszych. To, co jest wzdłuż lewej
krawędzi, sprawia wrażenie słów; po prawej stronie liczby, po lewej słowa, liczby
zapisane poziomo, słowa z pionowym składnikiem.
— Po co słowa? MacDonald wzruszył ramionami.
— Wielu rzeczy nadal możemy się tylko domyślać. Może budują słownik, żeby z
niego później skorzystać, kiedy słowo stanie się warte przynajmniej jednego obrazka,
może słowa są potrzebne do sformułowania wypowiedzi w przesłaniu, której jeszcze
nie odszyfrowaliśmy, a może są tutaj dlatego, żeby pomóc w wyjaśnieniu tego
wizerunku.
— Co znaczą te słowa?
— Odnoszą się chyba do czegoś — MacDonald wskazał obrazek w dłoniach
White’a — co jest z nimi na tej samej linii czy liniach, zwykle na prawo od nich.
Pomińmy na razie tamto na samej górze. Następne powtarza się trzykrotnie. Na dwa z
nich Capellanin wskazuje swymi prawymi górnymi kończynami. Może to
capellańskie słowo „Capellanin”. Proszę zauważyć, że trzeci raz pojawia się ono na
jednej linii z kropką pod Capellaninem, co — o ile nie mamy do czynienia z
przypadkową kropką” albo szumem bez żadnego znaczenia — może wskazywać, że
to również jest Capellanin czy też capellański embrion. — Popatrzył wyczekująco na
White’a.
— Jajo? — zaryzykował White.
— Bardzo prawdopodobne. Może on usiłuje nam powiedzieć, że rozmnaża się
przez— składanie jaj.
— To jakiś ptak?
— Albo gad. Albo owad. Ale najprawdopodobniej ptak, co tłumaczyłoby
dodatkową parę członków.
— Ma prawdziwe skrzydła?
— Użytkowe skrzydła albo szczątkowe.
Spojrzenie White’a powędrowało ku rysunkowi Jeremiasza na biurku MacDonalda
i z powrotem do oprawionego w ramki komputerowego odczytu informacji. Zaczynał
pojmować, jak jedno mogło stać się drugim, jak Jeremiasz mógł dostrzec w
naszkicowanym kreskami ludziku anioła, aureolę zaś w kwadratowej konstrukcji na
jego głowie. Sytuacja stała się jaśniejsza, chociaż nie mniej poważna.
— A pozostałe słowa? — zapytał.
— One wymagają jeszcze większego zastanowienia — powiedział MacDonald. —
Trzecie w kolejności słowo może oznaczać „skrzydło”, piąte „tułów” albo „pierś”,
szóste „biodra” albo „nogi”, siódme „nogi”, albo „stopy”. Mogą oznaczać coś
zupełnie innego, odnosić się raczej do czynności, niż fragmentów anatomii. Niektóre
trzymamy w rezerwie, dopóki się nie powtórzą.
White zdębiał.
— Odbieracie dalsze przesłania?
MacDonald pokręcił głową.
— W kółko to samo. Jak gdyby przyciągnąwszy naszą uwagę Capellanie chcieli
nam powiedzieć o sobie tylko rzeczy ważne i nabrać pewności, że to zrozumieliśmy,
zanim posuną się dalej.
— Jak w zaprogramowanym nauczaniu — rzekł White.
Lżej mu się zrobiło na sercu, że nie było dalszych przesłań, że ma do czynienia z
jednym komunikatem od obcych istot, z jednym problemem, nie z ich lawiną.
— Albo też — powiedział MacDonald — nie chcą posunąć się dalej, nadawać
jakichś tam dalszych przesłań, zanim nie dowiedzą się, że je odbieramy i rozumiemy,
zanim im nie odpowiemy.
White prędko zmienił temat.
— A jakie to ważne rzeczy chcieli nam powiedzieć?
— Kim są. Gdzie żyją. Jak się nazywają. Jak się rozmnażają. Jak myślą.
— Jak oni myślą? — zapytał White.
— W słowach, liczbach i obrazach — odparł MacDonald — tak jak my. White
świdrował wzrokiem rysunek, jakby chciał siłą wydrzeć mu sekrety,
których strzegł zazdrośnie.
— Czy oni myślą tak jak my… w kategoriach korzyści i niekorzyści, w
kategoriach zysku i straty, w kategoriach wygranej i przegranej, w kategoriach „co ja
z tego będę miał?”
White’owi zdawało się, że MacDonald spojrzał na niego bardzo podobnie, jak on
sam spoglądał na rysunek. Potrząsnął głową.
— Mnie oni wyglądają na bardzo pokojowo usposobionych. Nie wszyscy myślimy
w kategoriach korzyści, walki. Wydaje mi się, że coraz bardziej tracimy ducha
rywalizacji. A ptaki zawsze były i są symbolem pokoju.
— Tylko gołąb — rzekł posępnie White. — Widział pan kiedyś, jak sójka atakuje
inne ptaki, koty, a nawet ludzi? A jastrzębie, a orły, a sępy? Każde stworzenie, które
staje się gatunkiem dominującym na swojej planecie, musi być agresywne. Jak myśli
ptak?
Jak myśli człowiek? Osobnik, którego wychowałeś w cieple swego domu, w cieple
swych ramion, w cieple swej miłości — jak on myśli? Jak można dotrzeć do niego,
powiedzieć mu, sprawić, by ujrzał, do kogo jest podobny, do czego świat jest
podobny? A powiedzieć chciał tak:
Słuchaj, synu, ty widzisz świat jako życzliwą i uśmiechniętą oazę spokoju,
sposobności i szlachetnych zasad gry, podczas gdy świat nie jest taki. Myśl tak dalej,
a on przy pierwszej lepszej okazji odgryzie ci twoją czarną dupę.
A John powiedziałby:
Przestań gadać jak czarnuch, ojcze!
— Sądzę — rzekł White — że jedno jest tak samo do przyjęcia jak drugie.
— To właśnie między innymi było powodem, że nie mogłem powiedzieć
Jeremiaszowi, że się myli — odparł MacDonald. — Miał takie same prawo do swojej
interpretacji, jak ja do swojej.
— Innym powodem było to — rzekł White — że Program skorzystał na jego
aprobacie przesłania.
MacDonald wzruszył ramionami.
— Z pewnością. Aczkolwiek ja starałem się mu wytłumaczyć, że przesłanie nie
stanowi żadnej groźby ani dla niego, ani dla jego religijnych wierzeń. Bo tak jest
naprawdę.
White’a odrobinę zaskoczyła cyniczna uwaga MacDonalda. Nie za bardzo,
ponieważ tak naprawdę nigdy nie był zaskoczony niczyim oportunizmem, lecz nie
taki budował sobie obraz MacDonalda.
— Innymi słowy pozwolił mu pan oszukać się samemu.
— Nie — spokojnie zaprzeczył MacDonald. — My nie znamy treści przesłania.
Interpretujemy je po prostu mechanicznie, odczytując na poziomie jak gdyby
dziecinnych ludzików z kresek; Jeremiasz interpretuje przesłanie na poziomie
bardziej dojrzałym, przekładając symbole na obrazy. Oba rysunki — nasz i
Jeremiasza — są z grubsza tyle samo warte. Rzeczywista w tym wszystkim jest tylko
komputerowa siatka.
— Taka mała rzecz — rzekł cichutko White. — A tak wiele zamieszania.
— Chwilowo — powiedział MacDonald. — Jeśli pan pozwoli ogłosić to, co
uważamy za istotną treść przesłania, pozwoli uczonym specjalistom całego świata
przedstawić ich interpretacje, pozwoli nam ułożyć odpowiedź i nadać ją do
Capellan…
White spojrzał na rysunek. Nie odpowiedział MacDonaldowi wprost.
— Ma pan ołówek? — spytał. — Albo kredkę czy długopis? MacDonald podał mu
flamaster. White popracował chwilę nad twarzą ptaka, po czym wręczył obrazek
MacDonaldowi. Ptak nie był już człekopodobny. Dziób miał dłuższy i zakrzywiony
na końcu, stworzony do chwytania i rozszarpywania. Oczy ptaka stały się okrutne.
Był to ptak drapieżny, wypatrując} kolejnej ofiary.
— A jeśli w rzeczywistości tak to wygląda? — spytał White.
Pytanie w tym — powinien był rzec — jak w rzeczywistości wygląda świat. Czy
jakim ty go widzisz, czy jakim ja go znam. Jeśli pozostaje choć cień wątpliwości, to
czy nie lepiej mieć wzgląd na dzień wczorajszy, poznać historię swojej rasy, pozostać
czarnym, dopóki nie ma pewności, że dzień dzisiejszy odmienił dawne zwyczaje,
dawne nawyki myślenia.
Ale nie tak to powiedział.
Na Boga, John, ja znam świat, ty nie znasz. Musisz mi uwierzyć na słowo, ikoro
sam tego nie widzisz.
A John odparł: D.zień wczorajszy nie ma znaczenia. Lecz nawet i to było
stwierdzeniem dnia wczorajszego.
Jaki byłby John w świecie, z którym jego ojciec zawarł znajomość, w świecie
istniejącym tam na zewnątrz? White wiedział, że podświadomie chroni Johna przed
tym światem. John nie został rzucony na pastwę namiętności i przemocy, głupoty i
uprzedzeń. White pragnął oszczędzić synowi tego rodzaju cierpień, jakich sam
zaznał,— tego rodzaju goryczy, jaka nawet w obecnej chwili skręcała mu trzewia
skrywanym żalem. Nie było to dobre serce, to było źle pojęte uczucie, które obracało
się teraz przeciwko niemu. Nie dopuszczał do Johna nawet podstawowych realiów
polityki, owych kompromisów i układów, do których polityka zmusza człowieka, jeśli
nie chce on, żeby jego syn zbrukał sobie ręce. Czy też nie chciał, żeby jego syn
dowiedział się, co tak bardzo usmoliło skórę ojca na czarno? Być czarnym — i bez
syna?
White zaczerpnął głęboko tchu. Miał taki nawyk, kiedy zmuszony był podjąć
trudną decyzję, jak gdyby z powietrzem wciągał w siebie sytuację, wtłaczając ją w
dół tam, gdzie rodziły się jego decyzje. Niebawem przyjdzie mu się wypowiedzieć,
zdeklarować w sposób nieodwracalny, spuścić z uwięzi żywioły, które już nigdy nie
będą mu posłuszne.
— Wygląda na to — zauważył cichym głosem — że coś się zaczyna — rozruchy
religijne, może nawet religijna wojna… albo coś się kończy.
— Ludzie reagują tak z braku informacji — powiedział MacDonald. —
Porozmawiajmy z nimi. Są zdezorientowani. Oficjalny komunikat i systematyczna
kampania informująca o Programie, przesłaniu i odpowiedzi…
— Uśmierzy strach — dokończył White — albo go podsyci.
— Strach jest irracjonalny. Fakty go rozwieją. Capellanie nie mają sposobu, żeby
tu przybyć. Transmisję materii należy włożyć między bajki, a nie wyobrażamy sobie
żadnego rodzaju napędu zbliżonego chociażby do bariery prędkości światła.
— To, czego sobie nie wyobrażamy — zabrał głos White — w ostatnich kilku
stuleciach nabrało zwyczaju stawania się prawdą. A co uważano za niemożliwe w
jednym pokoleniu, w następnym stawało się rzeczą codzienną. Proszę mi powiedzieć,
dlaczego tak obstaje pan przy odpowiedzi na to przesłanie? Czy nie dość, że pana
poszukiwania uwieńczone zostały powodzeniem, że udowodnił pan istnienie
rozumnego życia we wszechświecie?
— Mógłbym uzasadnić to racjonalnie — odrzekł MacDonald. — Jest wiele
ważkich powodów, z których ten najważniejszy wymieniłem: porozumienie obcych
istot przyniosłoby niezmierne korzyści jednym i drugim, ale tak jak pan podejrzewa,
za tą całą racjonalnością kryją się pobudki osobiste. Zanim nasza odpowiedź dotrze
do Capelli, będę już w grobie, jednak chciałbym, żeby moja praca nie poszła na
marne, żeby sprawdziło się to, w co wierzę, żeby moje życie miało sens. Pan chciałby
tego samego.
— Dochodzimy wreszcie do spraw zasadniczych.
— Jak zawsze. Swojemu synowi i światu pragnę zostawić jakąś schedę. Nie jestem
poetą ani wieszczem, nie jestem artystą, budowniczym, mężem stanu ani filantropem.
Jedyne, co mogę zostawić w spadku, to otwarte drzwi. Otwartą drogę do
wszechświata, nadzieje i widoki na coś nowego, przesłanie, które przybędzie z obcej
planety pod parą obcych, dalekich słońc…
— Wszyscy tego pragniemy — rzekł White. — Sęk w tym, jak to osiągnąć.
— Nie wszyscy — zaprzeczył MacDonald. — Niektórzy pragną zostawić w
spadku nasze nienawiści, nasze walki, nic nowego — wszystko stare. Ale życie się
zmienia, czas mija, a my musimy dać naszym dzieciom jutro, nie wczoraj, a z wczoraj
tyle tylko, na ile wywiera ono wpływ na jutro. Przeszłość nie jest bez znaczenia,
jednak nie można w niej żyć; jedynym miejscem, w którym możemy żyć, jest
przyszłość i jest to jedyne, co możemy zmienić. Proszę mi wierzyć; gdy tylko nadamy
odpowiedź, na świecie zapanuje spokój.
— Dlaczego akurat wtedy?
— Chociażby dlatego, że będzie po fakcie, po wszystkim. Skłóceni ludzie
uświadomią sobie, że są istotami ludzkimi, że gdzieś tam żyją odmienne istoty, że
skoro dogadujemy się z nimi, to czemu nie mielibyśmy dogadać się ze sobą, nawet z
tymi, którzy mówią odmiennymi językami i wierzą w innych bogów.
— Dzwoni chiński ambasador, panie prezydencie — powiedział John i White zdał
sobie sprawę, że pochłonięty dyskusją z MacDonaldem nawet nie zauważył, kiedy się
otworzył} drzwi.
— Nie mam przy sobie translatora — rzeki.
— Żadne zmartwienie — odezwał się MacDonald. — Nasz komputer to załatwi.
White i MacDonald zamienili się miejscami Znalazłszy się za biurkiem
MacDonalda prezydent spojrzał w ekran, z którego chińskie oblicze osadzone nad
pstrym mundurem przemówiło po angielsku z idealną niemal synchronizacją warg.
— Panie prezydencie, mój kraj z całym należnym szacunkiem domaga się
zaprzestania przez was zamieszek w waszych granicach i publikacji prowokacyjnych
wiadomości zagrażających innym miłującym pokój narodom.
— Może pan powtórzyć swojemu premierowi — odparł White ostrożnie — iż
nikomu tak jak nam nie jest przykro z powodu tych zamieszek, że spodziewamy się
opanować je niebawem, i że nie mamy takich jak on mechanizmów kontroli
publikacji wiadomości.
Gładki Chińczyk skłonił się grzecznie.
— Mój kraj żąda również, abyście na przesłanie odebrane przez was z Capelli nie
odpowiadali ani teraz, ani w przyszłości.
— Dzięki panu, panie ambasadorze — rzekł White uprzejmie, lecz nie zdążył
obrócić się do MacDonalda, kiedy w miejsce oblicza chińskiego pojawiło się
rosyjskie.
— Ambasador radziecki — oznajmił John.
— Związek Radziecki jest wielce zaniepokojony zatajeniem tego przesłania —
zagaił obcesowo Rosjanin. — Pragniemy was powiadomić, że my je również
odebraliśmy i że przygotowujemy odpowiedź. Wkrótce podamy to do wiadomości.
I ekran zamigotał pustką.
— Koniec — powiedział White. Ekran zgasł.
White położył dłonie na blacie biurka. Było to uczciwe, solidne biurko do roboty,
nie żaden monumentalny mebel, jak tamto w Białym Domu, i czuł, że mógłby tu
pracować. Siedząc sobie za biurkiem MacDonalda miał wrażenie, że zamienili się
rolami, że on tu jest szefem.
— Żadna mowa ludzkiej istoty — podjął MacDonald jakby mu nie przerwano —
nie jest tak obca jak język Capellan, żadna ludzka wiara nie jest tak obca jak wiara
Capellan.
— Myślę, że pan wiedział o Rosjanach i Chińczykach — rzekł White.
— Pokrewieństwo nauki jest bliższe niż więź miejsca urodzenia czy języka.
— Skąd oni dowiedzieli się o przesłaniu? MacDonald rozłożył bezradnie ręce.
— Zbyt dużo ludzi o tym wiedziało. Gdybym przypuszczał, że nie będzie nam
wolno podać tego do wiadomości normalnym trybem, że powstanie jakikolwiek
problem z odpowiedzią, nie zebrałbym wówczas owej grupki ludzi w chwili naszego
triumfu. Lecz jak już się dowiedzieli, nie można było całkowicie ukryć tej informacji.
Nie byliśmy programem tajnym, tylko naukowym laboratorium, zobowiązanym
dzielić się odkryciami ze światem. Przecież mieliśmy u siebie nawet na zasadzie
wymiany chińskich i radzieckich naukowców, którzy pracowali razem z nami. W
końcowym okresie…
— Nikt nie myślał, że wam się uda — wtrącił White.
MacDonald popatrzył na niego ze zdumieniem. Po raz pierwszy White zobaczył
MacDonalda zdumionego czymkolwiek.
— To dlaczego nas finansowaliście? — spytał MacDonald.
— Nie wiem, dlaczego rozpoczęto Prograrń — rzekł White. — Nie zaglądałem do
jego historycznego rodowodu, a pewnie i tak nie tam należy szukać właściwej
odpowiedzi. Podejrzewam, że odpowiedź brzmi bardzo podobnie do naszych
powodów z kilku ostatnich lat: było to coś, co uczeni chcieli robić, i nikt nie widział
w tym nic złego. W końcu żyjemy w czasach dobrobytu. — Społecznego dobrobytu
— sprostował MacDonald.
— Dobrobytu wszelkiej maści — rzekł White. — Nasz kraj jak również inne kraje,
jedne przed nami, drugie po nas, realizują świadomą politykę likwidowania ubóstwa i
niesprawiedliwości.
— Zadaniem rządu jest „dążenie do powszechnego dobrobytu” — powiedział
MacDonald.
— Również celem polityki. Ubóstwo i niesprawiedliwości stanowią nieszczęścia,
ale nieszczęścia do zniesienia w świecie, w którym występują większe kłopoty. Są nie
do zniesienia w złożonym, technokratycznym społeczeństwie, którego podstawą jest
współdziałanie, w którym gwałty i rozruchy mogą zburzyć nie tylko miasto, ale nawet
samą cywilizację.
— Oczywiście.
— Toteż zrobiwszy w tył zwrot postawiliśmy przed narodem zadanie likwidacji
ubóstwa i niesprawiedliwości i wykonaliśmy to zadanie. Ustanowiony został stabilny
system społeczny, gwarantujący każdemu roczny dochód i swobodę robienia mniej
więcej tego, co mu się podoba, z wyjątkiem nieograniczonej prokreacji i wyrządzania
krzywdy bliźnim w inny sposób.
MacDonald pokiwał głową.
— To wielkie osiągnięcie ostatnich kilkudziesięciu lat, ten ruch na rzecz
dobrobytu.
— Tyle że nie nazywamy już tego dobrobytem. To jest demokracja, system,
społeczny porządek rzeczy, to co należy się ludziom. Skąd panu wpadło do głowy, że
nauka nie jest częścią tego systemu?
— Nauka rodzi zmiany — powiedział MacDonald.
— Nie rodzi, jeśli nie odnosi sukcesów — rzekł White. — Bądź też odnosi
sukcesy w pewnych ograniczonych, przesądzonych z góry dziedzinach, jak program
badania przestrzeni kosmicznej. Bóg świadkiem, że Program wydawał nam się
całkiem bezpieczny. Z pewnością należy mu się udział w programie dobrobytu i
trwonienie publicznych funduszy na utrzymywanie go przez tyle lat stanowiło, dolę
uczonych — żeby mieli czym się bawić i żeby niczego nie popsuli. Widzi pan,
ważnym zadaniem każdej władzy jest troska o stałość warunków, dławienie
zamieszek i niepokojów, utrzymanie samej siebie, a wywiąże się z tego najlepiej
dając każdemu szansę czynienia, co mu się żywnie podoba — byle tylko nic nie
zmieniał. Proszę mi nie mówić, że nie domyślał się pan tego przez cały czas, że pan
tego nie wykorzystywał.
— Nie — powiedział MacDonald. — To znaczy tak. Chyba tak. Wiedziałem, że
jeśli zaczniemy sprawiać kłopot, to łatwiej dostaniemy pieniądze. Chyba zdawałem
sobie sprawę nie przyznając się do tego. Ale teraz pan chce nas z miejsca
zlikwidować.
— Nie z miejsca — łagodnie rzekł White. — Zwińcie żagle. Udawajcie, że
rozpatrujecie odpowiedź. Poszukujcie dalej innych przesłań. Zacznijcie gdzieś jakiś
nowy program, żeby czymś się zająć. Niech pan ruszy głową, pan będzie wiedział, co
robić.
MacDonald pogrążył się w zadumie, jakby coś ważąc w sobie. Czy on myśli
lędźwiami, jak Teddy i ja? — zastanowił się White.
— Strawiłem życie na dążeniu do prawdy — powiedział MacDonald. — Nie mogę
teraz kłamać.
White westchnął.
— Wobec tego będziemy musieli zakręcić się za kimś, kto może.
— Nic z tego nie wyjdzie. Naukowa społeczność odpowie tym samym, co każda
inna uciskana mniejszość.
— Musimy mieć spokój.
— W świecie techniki — odparł MacDonald — zmiany są nieuniknione. Musi pan
przyjąć, że spokój to umiarkowane, ujęte w karby zmiany.
— Lecz zmiany, jaką niesie przesłanie, nie da się ani wyliczyć, ani ująć w karby.
— To dlatego, że pan nie dał nam ująć jej — nie podoba mi się to określenie — w
karby, nie dał nam pan przekazać ludziom naszej prawdy, wyjaśnić w taki sposób,
żeby spojrzeli na to jak na przygodę, obietnicę, dar rozumu, świadomości oraz
informacji, a także przeczuć jeszcze nie zrodzonych… Poza tym, skąd może pan
wiedzieć, czego świat czy nasz kraj będzie potrzebował od dziś za dziewięćdziesiąt
lat?
— Dziewięćdziesiąt lat? — White roześmiał się niepewnie. — Ja nie wybiegam
myślą dalej niż do najbliższych wyborów. Co ma do tego dziewięćdziesiąt lat?
— Tyle właśnie lat upłynie, zanim odpowiedź dotrze do Capelli i powróci ich
odzew — powiedział MacDonald. — To właśnie miałem na myśli mówiąc, że pragnę
zostawić jakąś schedę dla mojego syna… i syna mojego syna. Przecież zanim nasza
odpowiedź dojdzie do Capelli, nas obu nie będzie wśród żywych, panie prezydencie.
Większość żyjących teraz ludzi będzie w grobie, pański syn będzie już starszawy a
mój w średnim wieku. A zanim do nas dojdzie odzew z Capelli, dosłownie każdy z
obecnych żyjących będzie w grobie. Tego, co robimy, nie robimy dla siebie, lecz dla
przyszłych pokoleń. Zapisujemy wam w testamencie — miękko powiedział
MacDonald — przesłanie z gwiazd.
— Dziewięćdziesiąt lat — powtórzył White. — A cóż to za dialog?
— Jak tylko ludzie zrozumieją — z pewnością siebie stwierdził MacDonald —
znikną niepokoje. Strach, gniew, nienawiść, nieufność nie trwają długo. Trwały jest
spokój i spokój powróci pospołu z nieuchwytnym przeczuciem czegoś miłego, co
czeka nas w nieokreślonej przyszłości, jak ziemia obiecana: nie teraz, nie jutro, lecz
kiedyś na pewno. Zaś ci, którzy zagrażają spokojowi — od narodów po jednostkę —
z premedytacją zagrażają jasnej, szczęśliwej przyszłości, więc ustąpią.
White raz jeszcze zlustrował spojrzeniem gabinet, mały, ubogi, surowy pokój, w
którym pewien człowiek pracował przez dwadzieścia lat niewiele zostawiając śladów
po sobie. Być może — pomyślał — MacDonald zostawił ślady gdzieś indziej, w
ludziach, ideach, w Programie, w gwiazdach, ciągle przy tym dręczył White’a ów
niepokój w lędźwiach mówiący mu „nie, nie masz racji”, dręczyła go litość nad
każdym i nadzieja, że to nie dlatego, że nie jest intelektualistą, że nie dlatego czuje się
nieswojo wobec idei, nie dlatego nie potrafi myśleć w kategoriach stuleci…
— Nie mogę ryzykować — rzekł. — Nie wyśle pan odpowiedzi. Zacznie pan
rozwiązywać Program. Może pan to zrobić?
Wstał. Dyskusja była zamknięta. MacDonald podniósł się zadumany.
— Czy nic, co mógłbym jeszcze powiedzieć, nie zmieni pańskiej decyzji? White
pokręcił głową.
— Powiedział pan wszystko. Proszę mi wierzyć, uczynił pan wszystko, co w
ludzkiej mocy.
— Ja wiem, jaką schedę pragnę zostawić swojemu synowi — powiedział
MacDonald. — A pan jaką schedę pragnie zostawić swojemu?
White popatrzył na niego smutnym wzrokiem.
— To nieuczciwe. Ja robię to, co muszę. Zrobi pan to, co pan musi? MacDonald
westchnął i White ujrzał, jak ucieka z niego życie, i zrobiło mu się jeszcze smutniej.
— Proszę mi zostawić wolną rękę w załatwianiu tego — powiedział MacDonald.
— Będziemy dalej studiować przesłanie, dalej odgadywać jego treści. Stopniowo
zmienię kierunki nasłuchu.
— Chce mnie pan przeczekać? — rzekł White. — W nadziei, że lepiej się panu
poszczęści z moim następcą?
— Nasze skale czasu są odmienne. Program może czekać.
— We mnie — rzekł White — ma pan kogoś, kto jeszcze wierzy w zmiany. Mój
następca nie będzie wierzył w żadną, jego zaś następca będzie chciał powrotu do
starego. — Z żalem wzruszył ramionami i wyciągnął dłoń do uścisku, machinalnie
chroniąc ją tak, jak nauczyła go kampania wyborcza. — Ale być może pańska ręka
jest najlepsza. Zgoda na nadzieję, zgoda na działanie Programu, zgoda na pracę
pańskich ludzi. Ale nie wysyłajcie — wyrażę to jeszcze na piśmie, mimo że wszystko
zapisał wasz komputer — nie wysyłajcie odpowiedzi. Mam swoich ludzi w
Programie, a oni mają swoje instrukcje.
MacDonald zawahał się, po czym uścisnął dłoń White’a.
— Bardzo przepraszam — powiedział.
White nie wiedział, za co go przeprasza MacDonald. Być może przepraszał za to,
że musi nadzorować zdradę Programu, albo przepraszał prezydenta, że musi zdradzić
siebie oraz ideały swojego kraju, być może przepraszał cały rodzaj ludzki, że nie
otrzyma więcej przesłań z gwiazd, a być może przepraszał Capellan za to, że nie
otrzymają żadnej odpowiedzi na swoje pełne nadziei przesłanie… Być może
przepraszał za to wszystko.
— Ale nie spytałem pana — rzekł White — co byście odpowiedzieli, gdyby
pozwolono wam nadać odpowiedź.
Sięgnąwszy za plecami White’a MacDonald wziął ostatnią kartkę papieru ze
swego biurka. Podał ją White’owi.
Czy stworzenia z innej planety będą pożądać naszego —złota lub innych —.—
rzadkich pierwiastków? Czy będą potrzebować nas jako bydła lub niewolników?
Chyba nie, zważywszy astronomiczne koszty transportu pomiędzy układami
słonecznymi. Żadnej cywilizacji zdolnej pokonywać odległości międzygwiezdne nie
będziemy potrzebni jako pożywienie czy źródło surowców, bo o wiele prościej
otrzymywać to w drodze syntezy na miejscu. Najbardzej opłacalnym do transportu z
planety na planetę towarem jest informacja, to zaś można zrobić przez radio…
Ronald N. Bracewell, 1962…
MLECZNA DROGA,
SOMBRERO, WIR,
NASZA PROWINCJONALNA GALAKTYKA
I WIELKA SPIRALA ANDROMEDY
JEST JEDYNA
(NIE MÓWIĄC O NGC 819)
WŚRÓD MILIARDÓW.
CZARNE OKO, THETA ORIONA,
NIE TYLKO GWIAZD
I KULISTA MGŁAWICA M.3
BEZ LIKU,
(NIE MÓWIĄC O NGC 253)
LECZ GALAKTYK —
PLEJADY, HIADY,
ELIPTYCZNYCH, SPIRALNYCH,
ŻŁÓB, KWINTET STEFANA
SPIRALNYCH Z POPRZECZKĄ, KULISTYCH,
(NIE MÓWIĄC O GROMADZIE 3C295)
WIELKICH SKUPISK
HERKULES, WARKOCZ PANNY,
GWIAZD
OBŁOKI MAGELLANA WIELKI I MAŁY
BEZ
(NIE MÓWIĄC O NGC 3190,
LIKU.
7331, 1300, 5128, 2362, 4038, 4039, 3193, 3187…)
Otis nie mógł oderwać spojrzenia od tej twarzy. Usta miała bezzębne i chyba
bardziej przystosowane do ssania niż do żucia. A jej oczy! Stercząc jak połówki
hantli z obu stron czaszki, tam gdzie powinny znajdować się uszy, skupiały się na nim
z wyraźną ruchliwością. Przyjrzawszy się bliżej Otis dostrzegł pod tymi oczami
maleńkie uszy, niemal schowane w fałdach szyi… H.B. Fyfe, 1951…
O CAPELLA, O CAPELLA,
TWOICH GŁOSÓW Z GWIAZD KAPELA
USZY NAM TU ROZWESELA,
ŻEŚMY NIE SĄ SAMI.
BRACIA NASI MILI W GÓRZE,
CHCEMY Z WAMI ŚPIEWAĆ W CHÓRZE,
ALE MUSIM SAMI.
OD WAS SŁOWA, OD NAS PIOSNKI,
LECZ DALEKO NASZE WIOSKI.
A CAPELLA, A CAPELLA…*
Prześladował go białe sen… może raczej wspomnienie niż sen… że budzi się sam
w wielkim łóżku. W łóżku matki, która pozwoliła mu tam wgramolić się i przytulić do
ciebie, miękkiej i ciepłej, i tak usnąć. Ale obudził się sam, łóżko było puste i zimne, i
bał się. Wyszedł po ciemku z łóżka bardzo uważając, żeby nie nadepnąć na nic
strasznego, ani nie wlecieć w żadną dziurę bez dna, i z uczuciem opuszczenia i
strachu pobiegł w ciemności przez hol do salonu, krzycząc: mamo… mamo… mamo!
Przed nim zamajaczyło światełko, małe światełko rozpraszające mrok, i w tym
światełku siedziała jego matka, czekając na powrót ojca do domu, a on poczuł się
samotny…
Bobby — rzekł ojciec — możesz zostać, kim tylko pragniesz zostać, dojść,
gdziekolwiek pragniesz dojść, zrobić cokolwiek pragniesz zrobić — jeśli nie będziesz
się śpieszył. Możesz nawet wybrać się na inną planetę, jeśli pragniesz i jeśli nie
śpieszysz się, żeby tam dotrzeć.
— Tato — odparł — ja tylko pragnę być taki jak ty.
— To jest jedyne, czym nie możesz być — rzekł ojciec — Obojętne, jak powoli
będziesz się śpieszył. Widzisz, każdy człowiek jest inny. Nikt nie może być taki jak
drugi, w żaden żywy sposób. No i nikt nie chciałby być taki jak ja — nie jestem
niczym innym, jak tylko stróżem, odźwiernym, służącym. Bądź swoją własną osobą,
Bobby. Bądź sobą.
— Będziesz taki, jak twój ojciec, Bobby, skoro tego chcesz — powiedziała matka.
Była najpiękniejszą kobietą na świecie i kiedy tak spoglądała nań swymi ogromnymi,
czarnymi oczyma, wydawało mu się, że serce mu pęknie. — On jest wielkim
człowiekiem. Nigdy nie zapomnij o tym, mój synu.
Es un enireverado loco, lleno de lucidos intemalos — zacytował ojciec. — Ale
twoja matka nie jest tak całkowicie obiektywna.
Popatrzyli jedno na drugie oczami pełnymi miłości i matka wyciągnęła rękę i
ojciec ujął jej dłoń.
Bobby poczuł, jak olbrzymia dłoń ściska mu pierś, podbiegł z płaczem do matki i
rzucił się jej w ramiona, i nie wiedział, dlaczego płacze…
Droga z hacjendy do Programu wydawała się długa, kiedy MacDonald był małym
chłopcem, nawet wówczas, gdy ojciec woził go swoim starym turbospalinowym
automobilem, lecz rower piął się na wzgórza i przepływał doliny, i Mac Donald
niemal nie zauważył, jak dojechał do wymoszczonej metalową blachą doliny, w
słonecznym blasku przypominającej zardzewiały talerz; za nią była mniejsza
metalowa misa stercząca w górze na ramieniu szkieletowej konstrukcji, a jeszcze
dalej parterowy betonowy budynek po drugiej stronie białego parkingu.
Dojeżdżając do parkingu zauważył, że jest kompletnie pusty, i zastanawiał się, czy
Program umarł. I zaraz uprzytomnił sobie, że jest południe, że jedynie kilka osób z
Programu pracuje w dzień. Astronomowie przychodzili na nocną zmianę. Odstawił
rower na stojak u wejścia i pchnął szklane drzwi prowadzące do budynku. Wszedłszy
z jasności słońca w cień korytarza przystanął mrugając oczami i wdychając dawne
zapachy Programu: olej i ozon elektrycznych urządzeń. Kiedy tak stał „w miejscu i
czekał, aż mu się przyzwyczai wzrok, ktoś powiedział:
— Mac, Mac!
Kościste palce schwyciły jego dłoń i zaczęły nią potrząsać.
— Nie, to nie Mac. To Bobby. Wróciłeś.
MacDonald odzyskał wzrok i przed jego oczami wyłonił się stary człowiek.
— To ja, Olsen, Bobby — powiedział staruszek.
MacDonald przypomniał sobie. Olsen, krępy, rudawy blondyn, specjalista od
komputerów, mężczyzna ogromnej siły i żywotności, który zwykł zarzucać go sobie
na ramiona i obnosić po korytarzach i salach Programu, a on czuł się wyższy od
każdego. Z trudem skojarzył swoje wspomnienia z tym kruchym staruszkiem, który
stał przed nim i potrząsał jego dłonią, jakby zapomniał przestać.
— Jestem już na emeryturze — powiedział Olsen. — Bez pożytku dla nikogo, nie
wyłączając siebie samego. Pozwalają mi obijać się tutaj przez wzgląd na stare czasy,
pomajstrować trochę przy komputerze, rozumiesz. Ale mnie zaskoczyłeś, powiadam
ci, kiedy wszedłeś w te drzwi. Wyglądasz kubek w kubek jak twój ojciec, kiedy go
zobaczyłem po raz pierwszy, i przez moment wydawało mi się, że to on… wiesz?
— Miło z twojej strony — powiedział MacDonald. — Ale ja doprawdy mało go
przypominam.
Biedny starowina, to już uwiąd starczy — pomyślał.
— Nonsens. Żywe odbicie. — Olsen nie przestawał potrząsać jego dłonią.
— Ojciec miał niebieskie oczy — powiedział MacDonald — ja czarne, on miał
włosy blond, ja czarne…
— Niewątpliwie masz coś również po matce, Bobby, ale daję słowo, że kiedy
wszedłeś w te drzwi… Powinieneś być tutaj tydzień temu, Bobby.
MacDonald ruszył znajomym korytarzem w kierunku gabinetu, w którym kiedyś
urzędował jego ojciec. Korytarz pomniejszył się z upływem czasu, na betonowych
płytach ściennych z latami nawarstwiły się kurz i farba.
— Zjechali się tu ludzie wszelkiego rodzaju — mówił Olsen, podążając przy
MacDonaldzie bokiem, żeby dotrzymać mu kroku, a przy tym nie spuszczać oczu z
syna swojego dawnego przyjaciela. — Sławni ludzie, prezydent i kilku byłych
prezydentów, ze dwóch premierów i stado ambasadorów, i naukowców… byłbyś
dumny, Bobby. Chyba każdy liczący się w świecie uczony był tutaj.
— Mój ojciec był wielkim człowiekiem — rzekł MacDonald.
Stanął w drzwiach dawnego gabinetu ojca. Czarnoskóry szpakowaty mężczyzna
podniósł wzrok i uśmiechnął się.
— Co, i twój także?
Wstał zza biurka i wyszedł do nich. Był wielkim mężczyzną, miał szerokie bary i
potężne ramiona.
— Cześć, John — powiedział MacDonald. — Przypuszczałem, że ciebie zastanę
na tym miejscu.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Nie wiedziałeś? — spytał John White.
— Nie czytałem niczego na temat Programu od dwudziestu lat.
Olsen wyminął ich kierując się do biurka, ale obrócił się zaskoczony.
— Ojciec nie pisał? U
— Przychodziły listy od niego — rzekł MacDonald. — Nigdy ich nie czytałem.
Wrzucałem je tylko do pudła, bez otwierania.
Olsen potrząsnął głową.
— Biedny Mac. Nigdy nie krył się z tym, że do niego nie piszesz, ale zwykł
przynosić wycinki z waszej szkolnej gazety i urzędowych sprawozdań szkolnych, aby
pokazać, jak dobrze ci idzie.
— On to rozumiał, Bobby — powiedział White. — Nie winił ciebie.
— On miał winić mnie? — rzekł MacDonald.
Powiedział to spokojnym tonem, lecz w słowach kryło się napięcie.
— Zachowałeś listy, Bobby? — spytał Olsen.
— Listy?
— Pudło pełne nie otwartych listów — powiedział Olsen. — Byłyby teraz
bezcenne. Pisane jego własną ręką, nie otwierane. — Odnosiło się wrażenie, że słowo
„jego” wypowiedział złotymi zgłoskami. — Ludzie przybyli tutaj… oni wszyscy
rozprawiali o tym, jak ważny jest Program, jak ważne stało się wszystko, co ma z nim
związek. Holograficzna kronika Programu, pisana do jego syna.
— Tylko spłodzonego przez niego syna — rzekł MacDonald. — Nie wiem. Dużo
jeździłem po świecie.
Wiedział jednak, gdzie one są, upchane co do jednego w zakurzonym pudle na
półce w głębi ściennej szafy. Dużo jeździł, to prawda, ale pudło jeździło razem z nim.
Za każdym razem już już miał je wyrzucić, ale marszczył brwi i odkładał je z
powrotem. Może pomimo wszystko podzielał trochę uczucia Olsena, że ma w rękach
kawałek historii, że wyrzuciłby nie zwyczajne listy od ojca, ale świadectwa po
Wielkim Człowieku.
— Czy Program umarł? — spytał MacDonald.
— Umarł twój ojciec — odparł White. — Program żyje dalej. Trudno sobie
wyobrazić, że Program żyje bez twego ojca, ale że tak się dzieje, to jest hołd dla
niego. Musi tak być. To jego pomnik i nie możemy dopuścić, żeby Program umarł.
— Mac nie żyje, Bobby — odezwał się Olsen. — Odszedł, a z nim wszystko
odeszło. Odszedł duch tego miejsca.
Znajoma fala rozpaczy wezbrała w piersi MacDonalda, rozpaczy — wmawiał
sobie — nie po ojcu, lecz za ojcem, jakiego nigdy nie miał.
— Johnowi się zdaje, że może pchać wózek dalej — mówił Olsen — ale tylko mu
się zdaje. Mac pchał Program przez pięćdziesiąt lat. Pierwsze piętnaście lat od
zostania dyrektorem pchał bez wyników. Żadnych. Po prostu w kółko
nasłuchiwaliśmy jakiejkolwiek wiadomości z gwiazd i Mac popychał nas
wypróbowując nowe rzeczy, gdy ogarniało nas zniechęcenie, opracowując różne
metody podejścia do starych spraw, dodając nam ducha, on i Maria.
MacDonald rozejrzał się po pokoju, w którym jego ojciec spędził swoje dni i wiele
nocy, rzucił okiem na betonowe płyty ścienne, pomalowane na przygaszony odcień
zieleni, na skromne drewniane biurko, na półki wpuszczone w ścianę za nim i na
półkach książki w skórzanych oprawach, ciemnozielone, ciemnoczerwone i
ciemnobrązowe, trochę już spękane, głośniki wbudowane w ściany po obu stronach
pokoju, i starał się wyobrazić sobie, jak ojciec siedzi w tym gabinecie dzień za dniem,
wsiąkając stopniowo w te ściany, w to biurko i w te książki, które kochał, ale nie
mógł go ujrzeć, nie mógł go sobie przypomnieć w tym miejscu. Odszedł na zawsze.
— A potem, już po przesłaniu, inny był problem — mówił Olsen. — Mieliśmy
wynik. Och, to były wielkie dni. Szaleliśmy z radości. Nasze pięćdziesiąt lat opłaciło
się z nawiązką, jak tyleż monet wrzuconych do hazardowego automatu; trafiliśmy
główną wygraną i w kółko liczyliśmy ją i pożeraliśmy oczyma, i gratulowaliśmy
sobie nawzajem. I MacDonald musiał nas przepchać również i przez to, zasadzić nas
z powrotem do długiego wysiłku, ponownie nas zaprząc w jarzmo. A miał też na
głowie inne kłopoty, o których wówczas nawet nie wiedzieliśmy, jak „solitarian,
przeczuwających, że zburzymy ich religię, i polityków, jak ojciec naszego Johna,
przekonany, że nie powinniśmy odpowiadać na przesłanie..
A po tym wszystkim, po tym, jak odpowiedzieliśmy, co nam zostało do roboty?
Musieliśmy czekać na odzew. Dziewięćdziesiąt lat musieliśmy czekać. Musieliśmy
dalej to pchać, żeby być tu na miejscu i odebrać odzew, gdy nadejdzie. Mac zagonił
nas z powrotem do szukania nowych sygnałów, nowych przesłań. Lecz kto nas będzie
pchał dalej? Jak możemy pchać dalej nasz wózek bez MacDonalda? A sen z powiek
— mówił Olsen coraz cichszym głosem — spędza nam nie strach przed śmiercią,
tylko strach, że odzew przyjdzie i nikogo tu nie będzie. Że przestaniemy słuchać. Że
Program przestanie żyć.
Głos mu ucichł i Olsen spuścił wzrok na swoje starcze dłonie.
MacDonald spojrzał na Johna. To Johna przywództwo było kwestionowane, to
jego zdolności podważano. Ale White jakoś nie przejmował się tym porównaniem.
Cofnął się i przysiadł koło Olsena na krawędzi biurka. Zatrzeszczało pod nim.
— Oley nie powiedział nic nowego. Rozmawiamy teraz o tych sprawach, o tym
jak działać dalej. Nie rozmawialiśmy na ten temat, kiedy żył twój ojciec. Nie było
takiej potrzeby. Dopóki Mac istniał, istniał Program. Ale Mac umarł.
— Świat cały jest grobem sławnych ludzi — rzekł MacDonald.
— Od kiedy siedzę w tym fotelu — White wskazał głową — będzie już pięć lat,
dowiedziałem się o wielu rzeczach, jak o tym, co Mac chował w sobie, nie zdradzał,
ponieważ mogłoby zaszkodzić Programowi. Czy Program będzie istniał dalej, jak
będzie istniał — to były pytania, których nikt nie zadawał, ponieważ Mac chował je
dla siebie. Teraz każdy zadaje je sobie, a także wszystkim naokoło. Nie jestem taki
jak Mac. Nie potrafię działać na jego modłę. Ale muszę wykonać tę samą robotę za
pomocą tego, co mam i co potrafię zdobyć. Dlatego posłałem po ciebie. — Wstał i
położył wielką dłoń MacDonaldowi na ramieniu, i zajrzał mu w twarz, jakby
wyczytywał z niej odpowiedź na pytanie, którego jeszcze nie zadał. — Witaj w domu,
Bobby — rzekł.
Dla małego chłopca Program był miejscem sekretów i czarów. Ciekawym za dnia,
a wspaniałym nocą. Bobby ubóstwiał jeździć tam, kiedy przy wyjątkowych okazjach
pozwalano mu późno iść do łóżka. Najpierw dostrzegał metalową dolinę, jarzącą się
w promieniach księżyca, zakątek, do którego zakradały się elfy, żeby pucować te
ściany do lustrzanego połysku i łowić tutaj gwiezdny pył, który zamykały we
flaszkach i który potem służył im do odprawiania czarów.
Za doliną było Ucho, olbrzymie, podobne do filiżanki Ucho, podniesione wysoko
na ramieniu przypominającym ramię samej Ziemi, służące do podsłuchiwania
wszystkich sekretów wszechświata, a były to sekrety, które chłopiec musiał poznać,
jeśli miały się ziścić jego marzenia.
Kiedy — mówił sobie — odnajdzie miejsce, w którym trzymane są sekrety, i
pozna je wszystkie, i wtedy zdoła zrozumieć wszystko, co zechce.
A pewnego dnia ojciec zaprowadził go do sali nasłuchu, gdzie można było
usłyszeć przekazywane szeptem sekrety, i Bobby wyłaził ze skóry słysząc te szepty w
słuchawkach, syczące, bełkotliwe, odrobinę tylko za ciche, żeby je chłopiec
zrozumiał, po czym ojciec puścił mu je głośniej i mały z rozczarowaniem odkrył, że
są w jakimś sekretnym języku, którego nie może zrozumieć.
— Nikt tego nie może zrozumieć, Bobby — powiedział mu ojciec.
— Ja mogę — upierał się Bobby. Nie mógł, rzecz jasna, ale obiecał sobie, że
kiedyś nauczy się wszystkich języków, jakie są na Ziemi, pod Ziemią i nad Ziemią
również, i wówczas będzie mógł zrozumieć sekrety i pozna wszystko, co jest do
poznania, i kiedy jego ojciec zechce coś wiedzieć, zapyta Bobby’ego, zamiast
wyjeżdżać z domu do Programu…
Prześladował go stale sen… Może raczej wspomnienie niż sen… że budzi się sam
w wielkim łóżku. W łóżku matki, która pozwoliła mu tam wgramolić się i przytulić do
siebie, miękkiej i ciepłej, i tak usnąć. Ale obudził się sam, łóżko było puste i zimne, i
bał się. Wyszedł po ciemku z łóżka bardzo uważając, żeby nie nadepnąć na nic
strasznego ani nie wlecieć w żadną dziurę bez dna, i z uczuciem opuszczenia i
strachu, pobiegł w ciemność przez hol do salonu, krzycząc: mamo… mamo… mamo!
Przed nim zamajaczyło światełko, małe światełko rozpraszające mrok, i w tym
światełku siedziała jego matka, czekając na powrót ojca do domu, a on poczuł się
samotny…
I przypomniał sobie: jego ojciec wrócił do domu, szczęśliwy, że zastał ich
czekających oboje, matkę i syna, i wszyscy byli szczęśliwi…
Głos mówił:
— Wielki nam czyni pan zaszczyt swoją obecnością tutaj, panie prezydencie.
— Nie — odparł inny głos — to Robert MacDonald uczynił nam zaszczyt swoim
życiem i pracą. To dzięki niemu świat czeka na odzew z gwiazd, dzięki niemu
cieszymy się tym osobliwym, mieszanym poczuciem swobody i spokoju, jakbyśmy
przez kontakt z istotami, które są prawdziwie obce, odkryli, co to znaczy być
prawdziwym człowiekiem. W chwilę później MacDonald usłyszał Johna White’a:
— Cieszę się, że mogłeś przyjechać, ojcze. I starszą wersję tego samego głosu:
— Powiedziałem swego czasu MacDonaldowi, że może wysłać swoją odpowiedź,
ale nigdy mu nie powiedziałem, że słusznie postąpił. Chyba mogę mu to teraz
powiedzieć.
I chór grecki innych głosów:
— Pamiętacie, jak MacDonald kazał nam postawić magnetofon obok sztucznych
zębów dozorcy, ponieważ ich właściciel twierdził, że odbierają przesłania w nocy?
— Albo jak wydał swoją sekretarkę za przybyłego z wizytą kongresmena…
— I stracił najlepszą sekretarkę, jaką kiedykolwiek miał…
— Albo jak przyjechał dziennikarz, żeby wbić Programowi nóż w plecy, ;. i
pozostał jako rzecznik prasowy Programu?
— Albo jak…
— Albo jak…
Nieco później chór spoważniał:
— Zasłużył na pogrzeb bohatera narodowego,
— W Waszyngtonie.
— Albo w siedzibie Narodów Zjednoczonych.
— Lecz on chciał, żeby go poddać kremacji, tak jak żonę, i gdyby to było możliwe
i nie kosztowało za dużo kłopotów ani pieniędzy, to żeby ich popioły rozsypać w
przestrzeni.
— Oczywiście.
A ktoś zadeklamował:
…A po jego zgonie,
Rozsyp go w gwiazdki! A niebo zapłonie
Tak, że się cały świat zakocha w nocy
I czci odmówi słońcu.*
Ponaglony jej rozpaczliwym tonem wypadł jak burza na dwór i nadział się na
zdrętwiałą Molly, usiłującą wpakować sobie do ust obie pięści jednocześnie. Zaś
leżący u jej stóp mężczyzna z szarosrebrną skórą i złamaną ręką miauknął na niego…
Theodore Sturgeon, 1946…
Obawy, że okres życia ziemskiej cywilizacji technicznej może być całkiem krótki,
nie są pozbawione podstaw. Jednakże istnieje przynajmniej szansa, że — rozwiązanie
konfliktów narodowych utoruje drogę trwałemu rozwojowi cywilizacji w okresach
czasu współmiernych z okresami życia gwiazd… J.P. T. Pearman, 1961…
NIE POTRAFISZ?
DOBRZE, PRZEDSTAW WIĘC SOBIE WSZECHŚWIAT PEŁEN
GWIAZD I GALAKTYK,
WIECZNIE ROZSZERZAJĄCY SIĘ WSZECHŚWIAT
BEZ GRANIC,
UCIECZKĘ GALAKTYK OD SIEBIE,
TYCH NAJDALSZYCH W TAKIM PĘDZIE,
ŻE Z PRĘDKOŚCIĄ ŚWIATŁA
ZNIKAJĄ Z NASZEGO
A MY Z ICH
WSZECHŚWIATA…
Obejrzał się na kopułę, z tej odległości wyglądającą jak czarna kropka. Tam kryli
się ludzie, którzy nie dostrzegali piękna, jakie roztaczał przed nim Jowisz. Ludzie,
którzy uważali, że kłębowiska chmur i bicze ulewy przesłaniają oblicze planety.
Ślepe ludzkie oczy. Krótkowzroczne. Nie widzące piękna w chmurach, nie widzące
spoza burz. Ciała, których nie przenika dreszcz muzycznych treli wygrywanych
siekącymi strugami wody…
— Nie mogę wrócić — odezwał się Towser.
— Ani ja — odparł Folwer.
— Oni z powrotem zrobią ze mnie psa — rzekł Towser.
— A ze mnie — odrzekł Folwer — z powrotem człowieka… Clifford Simak,
1944…
Czy będziemy w stanie pojąć naukę innej cywilizacji?… Nasza nauka skupiła się
na stawianiu pewnych pytań kosztem innych, jakkolwiek tak to zostało wplecione w
materiał naszej wiedzy, że na ogół nie zdajemy sobie z tego sprawy. W innym świecie
podstawowe pytania mogą być stawiane odmiennie… J. Robert Oppenheimer, 1962…
6
Komputer — 2118
Ci, którzy nigdy nie widzieli żywego Marsjanina, nie wyobrażają sobie osobliwej
potworności jego wyglądu. Dziwaczne usta w kształcie litery „V”, ze spiczastą górną
wargą, brak łuków brwiowych i brody pod ostrym klinem wargi dolnej, ustawiczne
trzepotanie tych warg, gorgonowe sploty macek, świst oddechu w płucach, wywołany
obcą atmosferą, wyraźna ociężałość i niezdarność ruchów z racji większej siły
ciążenia na Ziemi, nade wszystko zaś niezwykła głębia wielkich oczu, pełnych życia i
siły, a zarazem nieludzkich, ułomnych i potwornych. W oleistości brązowej skóry
było coś grzybowatego, coś niewypowiedzianie odrażającego biło z niezgrabnych w
swej powściągliwości ospałych poruszeń. Już w tym pierwszym spotkaniu owładnęły
mną wstręt i przerażenie… H.G. Wells, 1898…
O Capella, o Capella,
twoich głosów z gwiazd kapela
uszy nam tu rozwesela,
żeśmy nie są sami.
Bracia nasi mili w górze,
chcemy z wami śpiewać w chórze,
ale mus im sami.
Od was słowa, od nas piosnki,
lecz daleko nasze wioski.
A capella, a capella…
Gdyby jednak obie rasy dało się powiadomić i gdyby obie wiedziały, że żadna z
nich nie chce walki, i gdyby mogły porozumiewać się ze sobą, a nie mogły
zlokalizować się nawzajem, dopóki nie osiągną jakiejś podstawy wzajemnego
zaufania…
— Zamieniamy się na statki! — ryknął szyper. — Zamieniamy się na statki i
każdy grzeje do domu!… Murray Leinster, 1945…
Nie wiem, kim mogę wydawać się światu, lecz sam sobie zdaję się dzieckiem
ledwie zabawiającym się na plaży znajdowaniem co jakiś czas a to gładszego
kamyka, a to muszelki ładniejszej od innych podczas gdy wielki ocean prawdy
rozciąga się cały nieodkryty przede mną… Izaak Newton, początek osiemnastego
stulecia…
Pewnego wieczoru, gdy mrok gęstniał i stwory, które czasami wyją do księżyca,
wyły znowu, Fander po raz setny wyciągnął koniec swojej macki. Za każdym razem
gest był łatwy do rozpoznania, nawet jeśli intencja niezbyt jasna, zawsze jednak
zostawał odtrącony. Lecz teraz, teraz pięć palców oplotło się wokół niej z nieśmiałą
uprzejmością. Z żarliwą modlitwą, żeby ludzkie nerwy działały tak samo jak
marsjańskie, Fander przelał swoje myśli jak najszybciej, żeby zdążyć przed
zwolnieniem przyjaznego uścisku.
Nie lękaj się mnie. Nic nie poradzę na swoją postać, tak samo jak ty na swoją.
Jestem twoim przyjacielem, twoim ojcem, twoją matką. Potrzebuję cię tak bardzo, jak
ty potrzebujesz mnie… Eric Frank Russelł, 1950…
Do
Ludzi,
istot cywilizowanych,
inteligentnych stworzeń,
braci,
Do wszystkich zainteresowanych
Pozdrowienie od ludzi z Capelli (pierwszego satelity Boga)
Którzy są martwi,
unicestwieni,
zabici.
Którzy żyli,
Pracowali,
Budowali,
I zostali unicestwieni.
Zechciejcie to przyjąć, nasze dziedzictwo: szczątki
i nasze najlepsze życzenia,
pokrewieństwo,
podziw,
braterstwo,
miłość.
Rozdział 1
Pues no es posible…
Nie może łuk stale być napięty, ani słabość ludzka uchować się bez odrobiny
słusznego wytchnienia.
Cervantes, „Don Kichote”.
Nil desperandum.
Nie ma powodu do rozpaczy.
Horacy, „Ody”, Księga I
Rozdział 2
Rozdział 3
Fungar vice cotir, acutum
Reddere ąuae ferrum valet exors ipsa secandi.
Więc zabawię się w kamień, który stal wyostrza,
Jakkolwiek sam niczego ciąć nie może.*
Horacy, „Ars Poetica”
Rozdział 5