Professional Documents
Culture Documents
Beaton M.C. - Agatha Raisin 09 - Agatha Raisin I Martwa Znachorka
Beaton M.C. - Agatha Raisin 09 - Agatha Raisin I Martwa Znachorka
R
L
T
Tytuł serii: Seria kryminałów
R
L
T
R
L
T
1
* Fragment wiersza Matthew Arnolda Na plaży w Dover w przekładzie Stanisława Barańczaka.
— Pani Raisin. Pan pułkownik, czyli kochany pułkownik Lyche, zapropo-
nował, abyśmy po obiedzie wszyscy zebrali się na grę w scrabble. Jest nas
tylko garstka. Panna Jennifer Stobbs i panna Mary Dulsey grają wybornie, a
wszystkich pobije jak zwykle pan Harry Berry.
— To bardzo miłe — odrzekła Agatha, odsuwając się od kobiety — ale ja
jestem umówiona.
— Kiedy panią zobaczyłam, od razu wiedziałam, że jest pani kobietą inte-
resu. Mówiłam panu pułkownikowi...
— Umówiona na randkę. Z facetem.
— Aha. To innym razem.
Agatha umknęła do swojego pokoju. Tańce na molo na pewno będą nie-
R
skończenie lepsze od wieczoru przy scrab— ble w towarzystwie tych star-
ców!
O siódmej zatelefonowała na dół, by zamówić kanapki i butelkę wody mi-
L
neralnej.
Gdy po dziesięciu minutach stary kelner dokuśtykał z nimi do pokoju, Aga-
tha dała mu solidny napiwek, ponieważ mężczyzna wyglądał na zbyt stare-
T
go i słabego, by nosić ciężką srebrną tacę, bo takich używał hotel przy ob-
słudze gości.
Szybko zjadła, a potem ubrała się w wieczorową bluzkę i czarną aksamitną
spódniczkę. Starannie nałożyła na głowę perukę i umalowała twarz. Na-
stępnie otworzyła szafę. W niejednym hotelu taka szafa służyłaby za osob-
ny pokój — pomyślała. Wisiał tam jej płaszcz z norek. Wyjęła go, piesz-
cząc dłońmi futro. Czy powinna je włożyć? A może ktoś z ruchu wyzwole-
nia zwierząt opluje ją i zerwie jej ten płaszcz z pleców? Czy bezpiecznie
będzie zostawić je na pastwę szatni w sali tanecznej? Gdyby włożyła
płaszcz z tkaniny, musiałaby na bluzkę włożyć jeszcze zapinany sweter. Z
poczuciem grzechu owinęła się futrem, wspominając czasy, gdy je kupiła
— stare dobre czasy, gdy futra były w modzie. Następnie przytwierdziła
perukę do głowy, owijając ją jedwabną chustką. Znów może zerwać się
wiatr.
Kiedy zeszła na dół, w recepcji czekał Jimmy. Pod innym, długim czarnym
płaszczem miał białą wieczorową koszulę z krawatem.
— Czy tam się trzeba stroić? — zapytała Agatha.
— W Wyckhadden zawsze się stroimy — odrzekł. — Jesteśmy tu trochę
staromodni.
— A jakie to będą tańce? — zapytała Agatha. — Disco?
— Nie, balowe.
Krocząc z nim po molo, Agatha dojrzała plakat. Głosił: „BAL DLA SE-
R
NIORUF", a mniejszymi literami: „emeryci: wstęp za pół ceny".
Przedwcześnie się tu zestarzeję — pomyślała Agatha, już żałując, że przy-
szła.
Zostawiwszy płaszcze w szatni, weszli do sali. Na parkiecie, do skocznej
L
wojskowej muzyki na dwa, tańczyły wyłącznie osoby w średnim wieku i
staruszkowie.
T
Wreszcie wieczór dobiegł końca. Jimmy pomógł jej włożyć futro i wypro-
wadził ją na zewnątrz. Znowu zerwał się wiatr. Silne porywy wichru sma-
gały molo, a zawieszone wzdłuż balustrad światełka podskakiwały i opada-
ły na wietrze. Agatha wyciągnęła chustę z kieszeni płaszcza. Jednak gdy
spróbowała zawiązać ją sobie na głowie, chustę porwał wiatr i rzucił ją do
morza.
— Ojej — zmartwiła się Agatha — to była moja najlepsza chustka.
— Co? — zawołał Jimmy, próbując przekrzyczeć głośny wiatr i szalejące
fale.
— Powiedziałam... — i wtedy Agatha wrzasnęła również, bo oto zdradli-
wy poryw wiatru zerwał jej perukę z głowy. Ta zaczepiła się o balustradę,
toteż Agatha pomknęła ją odzyskać. Ale gdy właśnie sięgała po zgubę, ko-
lejny poryw wiatru uwolnił perukę z więzów balustrady i porwał w ryczącą
czerń nocy.
Wróciła do Jimmy'ego, postawiwszy kołnierz płaszcza tak wysoko, jak tyl-
ko się dało. Katastrofę jej fryzury oświetlały bujające się światła molo.
— Straciłam perukę — zwierzyła się Agatha.
— Moja żona zmarła na raka — wrzasnął Jimmy.
— To nie rak — krzyknęła w odpowiedzi Agatha.
Ramię przy ramieniu dowlekli się do hotelu. W schronieniu, jakie stanowił
R
wejściowy portyk, Agatha rzekła:
— Dziękuję za miły wieczór. Wybacz, że nie zapraszam cię na drinka, ale
jestem bardzo zmęczona.
L
— Życzę udanego pobytu — odrzekł sztywno, po czym odwrócił się i od-
szedł.
Gdy Agatha wdrapywała się po schodach, w recepcji przebywała pani Da-
T
isy Jones.
— Dobry wieczór, pani Raisin.
W odpowiedzi Agatha mruknęła tylko i brnęła dalej po schodach. Do poko-
ju wskoczyła niczym zwierzę do nory. Co za okropny wieczór. A ta peruka
kosztowała fortunę.
Ogarnęła nią panika. Co ona, u diabła, robi uwięziona w tym hotelu? Jutro
wymelduje się i wyniesie.
Nazajutrz Agatha właśnie kończyła jeść śniadanie, gdy zobaczyła, że do jej
stolika zbliża się Daisy Jones. Zasłoniła się gazetą „Daily Mail", ale nie
zrażona tym Daisy odezwała się do niej wesoło:
— Przepraszam, ale zwróciłam wczoraj uwagę na pani włosy. Co się z nimi
stało?
— To skutek choroby nerwowej — odrzekła Agatha, która nie chciała już
więcej chwalić się swoimi przygodami.
Daisy usiadła i pochyliła się ku niej nad stołem. Zmarszczki i rysy jej twa-
rzy wypełniała gruba warstwa pudru, a drobne, wąskie usta kobiety były
mocno umalowane.
— Znam kogoś, kto jest w stanie pani pomóc — szepnęła.
— Lekarze mówią, że włosy wkrótce mi odrosną — rzekła stanowczo
Agatha. Na głowie nosiła teraz błękitną chustę.
— Słyszała pani o Francie Juddle?
R
— A kto to taki? — zapytała Agatha.
— No... — Daisy zachichotała nerwowo i rozejrzała się dyskretnie na bo-
ki. — To miejscowa czarownica, ale dokonuje cudów. Usunęła brodawki
L
Mary Dulsey.
— A gdzie mieszka ta czarownica?
T
śniało.
— Daisy Jones z hotelu Garden podpowiedziała mi, że może będzie pani w
stanie mi pomóc.
— Trzeba umawiać się telefonicznie — zganiła ją Francie Juddle — ale
ma pani szczęście. Miała przyjść pani Braith— waithe, ale umarła.
Agatha otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, ale podążyła za gospodynią
do środka.
Spodziewała się, że wejdzie do jakiejś mrocznej świątyni, której środek
zajmuje stół nakryty czarną draperią, ze szklaną kulą pośrodku, a tymcza-
sem znalazła się w przytulnym saloniku. Był to pokój umeblowany, z pło-
nącym kominkiem, przed którym, na szydełkowanym dywaniku, spał kot,
nawet nie czarny, lecz biały.
— Niech pani usiądzie — rzekła Francie, ruchem głowy wskazując jej fo-
tel stojący przed kominkiem.
Agatha siadła, uprzednio zdjąwszy swój futrzany płaszcz.
— Nie powinna pani czegoś takiego nosić — odezwała się Francie.
— Dlaczego?
— Niechże pani pomyśli, ile małych zwierzątek zginęło, by pani było cie-
pło.
— Nie przyszłam tu na wykład o wyzwoleniu zwierząt.
R
Francie usadowiła się na krześle na wprost Agathy.
Miała bardzo długie nogi, na których nosiła lśniące pończochy.
— No, to czym mogę służyć?
L
Agatha odwinęła chustę z głowy.
— Niech pani spojrzy.
T
— Co się stało?
— Jakaś wredna baba umyła mi głowę środkiem do depilacji. Powinny mi
już odrosnąć.
— A. Mam coś, co na to pomoże — odpowiedziała Francie z uśmiechem.
— Poproszę — odrzekła niecierpliwie Agatha.
— Nie ma sprawy. Osiemdziesiąt funtów.
— Co?!
— Kosztuje osiemdziesiąt funtów.
— Drogo, jak na coś, co może nie zadziałać — zauważyła Agatha.
— Zadziała.
— Ludzie pewnie przychodzą do pani z różnymi kłopotami.
— Przychodzą po wszystko, od maści na kurzajki po eliksiry miłości.
— Eliksiry miłości! Na pewno nie ma czegoś takiego.
— Ależ jest.
— Francie. Francie, prawda?... Obie jesteśmy przedsiębiorczymi kobietami.
Wydałam w życiu fortunę na kosmetyki, które miały spłycać zmarszczki i
tego nie robiły, szminki, które miały być trwałe i nie były. Dlaczego więc
miałabym uwierzyć w twój płyn na porost włosów?
W oczach Francie zamigotały iskierki.
R
— Nie dowiesz się, jeśli nie spróbujesz.
— Ile za eliksir miłości?
— Dwadzieścia funtów.
L
— Czyli miłość jest tańsza od płynu na porost włosów.
— Można tak powiedzieć.
T
R
Musiała się pospieszyć, by zdążyć na obiad do hotelu. Nie zamierzała pró-
bować fatalnie cuchnącego jedzenia podawanego w pubie. Już wypiła swój
dżin z tonikiem, gdy otworzyły się drzwi i wszedł Jimmy. Rzucił jej prze-
lotne spojrzenie, a potem odwrócił się i wyszedł.
L
Agacie zachciało się płakać. Zaraz jednak się pocieszyła. Poderwał ją prze-
cież też jak dziwak. Dlaczego więc miałoby ją zaskoczyć jego głupie za-
chowanie?
T
Grała tak dobrze, jak umiała, ale pozostali nie tylko od dawna grywali w
scrabble, ale byli też nałogowymi krzy— żówkowiczami, toteż w porów-
naniu z nimi Agatha wypadała fatalnie.
— Czy była pani u Francie? — spytała Daisy.
Jednakże Agatha wstydziła się teraz tego, że wydała 100 funtów na coś, co,
jak się obawiała, było dwiema buteleczkami farbowanej wody, więc skła-
mała:
—Nie.
— Niechże pani do niej pójdzie. Jest świetna.
Zagrali jeszcze raz. Tym razem Agatha starała się bardziej, a i tak miała
najgorszy wynik.
— Na dziś wystarczy — powiedział pułkownik Lyche.
Agatha zdumiała się, widząc, że jest już po północy.
Odmówiła pułkownikowi, który chciał zaprosić ją na drinka. Zamiast tego
poszła do siebie do pokoju. Stwierdziła, że mimo wszystko ta grupka sta-
nowi przyjemne towarzystwo i że osoby starsze przy bliskim poznaniu na-
wet młodnieją.
Ściągnęła bluzkę i wrzuciła ją do torby na brudne rzeczy. Potem zdjęła
spódnicę i poszła odwiesić ją do wielkiej szafy.
Otworzyła jej drzwi.
R
I wtedy wrzasnęła.
L
T
Rozdział II
Jej ukochane futro z norek, ochlapane czerwoną farbą, było całe w strzę-
pach.
Aż się cofnęła na ten widok i spostrzegła, że się cała trzęsie. Zacisnęła
drżące dłonie w pieści, a następnie zawładnął nią wybuch gniewu. W hotelu
nie będzie nikogo na nogach oprócz nocnego portiera. Zadzwoni więc na
policję. Spojrzała w książkę telefoniczną, przycisnęła „dziewięć", by zate-
lefonować na numer zewnętrzny, a następnie wybrała numer posterunku
policji w Wyckhadden.
R
— Bry wieczór, posterunek w Wyckhadden, słucham — odezwał się znu-
dzony głos.
Agatha w krótkich żołnierskich słowach opisała, jak zbezczeszczono jej
L
płaszcz.
— Jakieś inne szkody? — zapytał wciąż tak samo znudzony głos.
T
biały dywan. Biały kot przyczaił się na krawędzi łóżka. Dostrzegłszy Aga-
thę, jednym susem skoczył jej na twarz. Agatha wrzasnęła i zdarła z siebie
zwierzę.
Z początku instynktownie chciała uciekać. Ale może Francie jeszcze żyje.
Agatha bała się dotknąć ciała. Przy łóżku stał telefon. Odciski palców —
pomyślała. Wszędzie będą moje odciski. Dlaczego nie założyłam rękawi-
czek? Jak wytłumaczę się z tych odwiedzin?
Zapomniała numeru na policję. Zadzwoniła pod 999, a następnie drżącym
głosem poprosiła o przyjazd policji i pogotowia. Potem zeszła na dół do
niewielkiego holu.
Agatha zrobiła wszystko, co mogła, by nie uciekać. Przycupnęła na krze-
sełku. Wyda się, że była już u Francie. A jak wyjaśni, że odwiedziła Fran-
cie teraz, w środku nocy?
Usłyszała, jak na zewnątrz trzaskają drzwi samochodów. Wszedł posterun-
kowy Tarret, a za nim jego senna policjantka.
— Co tu jest grane? — zapytał. — Co pani tu robi?
— Chodzi o panią Juddle — odpowiedziała Agatha. — Jest na górze, w
sypialni. Chyba nie żyje.
Wtedy weszli ratownicy z pogotowia.
— Proszę nas zaprowadzić — rzekł Tarret.
R
Agatha zaprowadziła ich na górę, a następnie do sypialni. Wskazała im
drzwi, a sama została. Weszli policjanci i ratownicy. Po schodach zbliżał
się już Jimmy Jessop.
Spojrzał na nią.
L
— Tutaj — powiedziała słabym głosem Agatha.
Cofnął się do holu. Wkrótce nadeszli ludzie od zabezpieczania dowodów, a
T
działa sennym:
—Tak.
Ku swemu zdumieniu, Agatha usłyszała standardowe pouczenie, a potem
wypowiedziane pozbawionym wszelkich emocji głosem Jimmy ego — py-
tanie, czy potrzebny jej obrońca.
— Nie — odparła Agatha — przecież ja nic nie zrobiłam.
— Mam tu raport, z którego wynika, że zdewastowano pani futro. W
pierwszych zeznaniach nie powiedziała pani nic o pani Francie Juddle. Dla-
czego więc poszła pani do niej w środku nocy?
Agatha wahała się, co powiedzieć. Wreszcie stwierdziła, że najlepiej będzie
wyznać prawdę.
— Nie powiedziałam policji, iż byłam u Francie, ponieważ wstydziłam się
tego, że poszłam po poradę do czarownicy — to powiedziawszy, Agatha
odwinęła chustę z głowy i pochyliła się. — Jakaś fryzjerka nałożyła mi na
głowę środek do depilacji zamiast szamponu i włosy nie odrastały mi jak
trzeba. Pani Daisy Jones z hotelu poleciła mi udać się do Francie. Poszłam
do niej i kupiłam buteleczkę odżywki do włosów. Kiedy u niej byłam, ra-
czyła mnie uwagami na temat mojego futra.
— Co dokładnie mówiła?
— Dokładnie nie pamiętam. Mówiła o tym, ile małych zwierzątek trzeba
R
zabić, by uszyć takie futro, i że nie powinnam go nosić. Byłam załamana,
gdy futro mi zniszczono. Stwierdziłam, że pójdę ją obudzić i sprawdzę, czy
nie ma na dłoniach i pod paznokciami resztek czerwonej farby, Zapukałam
mocno do drzwi jej chaty. Drzwi się otworzyły. Poszłam na górę poszukać
sypialni. Gdy włączyłam światło, zobaczyłam ją w takim stanie, jak widzie-
L
liście. Powinnam była sprawdzić, czy żyje, ale jakoś nie mogłam się do te-
go zmusić. Zatelefonowałam po policję i pogotowie, a potem zeszłam na
dół i zaczekałam. Słuchajcie — powiedziała Agatha, gdy wróciła jej ener-
T
ło.
R
— W prasie jak na razie nic — powiedział Jimmy. — Za późno się to sta-
— Piwo w porządku?
— Chyba tak — odpowiedział jej Jimmy. — Jakiś dziwny posmak, ale
ostatnio tyle tych zagranicznych piw. Na czym stanąłem?
— Obrażałeś mnie — przypomniała mu Agatha. — Powiedziałeś, że pew-
nie sama pocięłam swoje futro, a potem poszłam zabić Francie Juddle.
— Wybacz. Przeprosiłem. Słuchaj, powiem ci, co o tobie myślę. Nie, nie
sądzę, żebyś to zrobiła, bo wtedy, jak mówisz, pewnie nie zostawiłabyś
wszędzie swoich odcisków palców i nie zadzwoniłabyś na policję. Chodzi o
to... czy mówiłem ci, że w Wyckhadden mieliśmy inne morderstwo?
—Tak.
— To był koszmar. Znaleziono trupa kobiety zamieszkującej jedną ze sta-
rych rybackich chat. Zabito ją brutalnymi ciosami zadanymi tępym narzę-
dziem, a była to stara kobieta. Zniknęła jej biżuteria, a także zawartość jej
torebki. Podejrzewaliśmy jej wnuka i właśnie go namierzaliśmy. Mieszkał z
dwojgiem innych obszarpańców w mieszkaniu socjalnym na obrzeżach
miasteczka. Ale wtem zjawiła się niejaka Biddle, tutejsza stara panna po
pięćdziesiątce. Przeczytała każdy kryminał, jaki kiedykolwiek wydano, i
zdawało jej się, że jest miejscową panną Marple*2. O owym wnuku już
krążyły plotki, wszyscy w miasteczku mówili, że to na pewno jego spraw-
ka. No więc postanowiła sama do niego pójść. Nakłamała mu, mówiąc, że
dysponuje dowodami potwierdzającymi jego winę. I ten z kolei zatłukł ją.
Trafiliśmy na niego dopiero w Brighton, i tam przedstawiliśmy mu oba za-
rzuty. Panna Biddle wcześniej zwykła zaczepiać mnie na ulicy, chwaląc się,
R
jak to rozwikłała zagadkę zaginionego kota albo odnalazła czyjąś zgubioną
torebkę. Dlatego, kiedy na molo zaczęłaś opowiadać o tych swoich wszyst-
kich przygodach, pomyślałem sobie: o, Boże, znowu to samo.
— Jeśli zwrócisz się do policjantów z Mircesteru, potwierdzą moje opowie-
L
ści — odparła chłodno Agatha.
— Zadzwoniłem dziś rano na posterunek w Mircesterze i rozmawiałem z
nadinspektorem Wilkesem. Nie do końca potwierdził twoje opowieści o
T
2
* Panna Marple - bohaterka popularnej serii książek Agathy Christie. Nie będąc zawodową detektywką, staruszka Mar-
ple mimo to rozwiązuje skomplikowane zagadki kryminalne.
— Jest druga po południu.
— Przegapiłam obiad.
— Chodź, wyjdziemy coś zjeść.
Agatha przyjrzała mu się. Znów się uśmiechał. Czyżby w tym eliksirze mi-
łości jednak coś było?
— Pójdę tylko po płaszcz.
Znalazłszy się w pokoju, Agatha odwinęła chustę z głowy, wzięła butelecz-
kę płynu na porost włosów i wsmarowała go w łyse placki na głowie. Jeśli
eliksir miłości sprawił, że Jimmy znów się do niej uśmiechnął, to może w
produktach czarownicy coś jednak jest. Potem znów owinęła głowę chustą,
włożyła płaszcz, i zeszła na dół.
R
— Czy tobie wolno spoufalać się z podejrzanymi? — zapytała.
— Teraz nie jestem na służbie. A jeśli ktoś nas zobaczy, to tylko pomyśli,
że cię przesłuchuję.
L
— Wypytywałeś pozostałych mieszkańców tego hotelu?
— Policja zbiera ich zeznania już od rana.
T
zana.
— Zamężna?
— Tak. Jest żoną bezrobotnego o nazwisku Cliff Juddle.
— Juddle! Wyszła za kuzyna, czy co?
— Coś w ten deseń. Juddle to Cyganie.
— To może ten Cliff ją zarąbał?
— Wszystko możliwe — odpowiedział Jimmy — ale ludzie gadają, że Ja-
nine jest kobietą bardzo władczą, bardzo hardą. Jeśli Cliff miałby zabić tę
matkę po to, by dorwać się do pieniędzy córki, to nic by nie wskórał. Janine
go utrzymuje.
— A ona co robi?
— To samo, co robiła matka, tyle że w Hadderton. Może przeprowadzi się
tutaj, bo interes jej matki przynosił większe dochody. W Wyckhadden
mieszka wielu starych ludzi. Staruszkowie mają dużo bolączek, a wielu z
nich wierzy w zabobony. Weszliśmy znienacka na kilka z jej seansów, ale
nie znaleźliśmy nic wskazującego na oszustwo. Żadnego muślinu, żadnych
taśm, żadnych mechanizmów do poruszania stołem. Trzeba jednak pamię-
tać, że wiedza o takich akcjach czasem wycieka na zewnątrz, a ja za każ-
dym razem miałem wrażenie, że Janine się nas spodziewała.
— Musiała oszukiwać!
— Oj, pewnie tak, ale nie znaleźliśmy nic, co by na to wskazywało.
R
Przyniesiono tartę Agathy. Zjadłszy ją, nadal czuła się głodna. Tęsknie
spojrzała na wystawę ciast.
— Życzysz sobie ciasta? — zapytał Jimmy, widząc, w którą stronę patrzy
jego towarzyszka.
L
— No...
— Ja też zjem.
T
— Jeśli tak...
Przynajmniej mogę sobie poużywać, pomyślała Agatha, zamówiwszy ka-
wałek tortu czekoladowo— krówkowe— go. W menu zachwalano: „U nas
najlepsze gateux*3". Ciekawe, co na to turyści z Francji — pomyślała Aga-
tha.
Tort był pyszny.
— Czy więc nadal muszę zostać w Wyckhadden? — spytała Agatha.
3
*gateux - torty (w świecie anglojęzycznym). Słowo to pochodzi z francuszczyzny
— Obawiam się, że tak. I zapomniałem ci powiedzieć, że mój przełożony,
sierżant Peter Carroll, ma niedługo służbę, a chciał zadać ci kilka pytań. Jak
będziesz gotowa, odprowadzę cię na posterunek.
— A ty tam nie wejdziesz?
— Pójdę do domu się zdrzemnąć. Idziemy?
Sierżant policji Peter Carroll okazał się mężczyzną o szczupłej twarzy i
szarmanckich manierach, pod którymi skrywał niezmordowanie w zadawa-
niu wnikliwych pytań. Agatha po raz kolejny opisała wydarzenia minionej
nocy, choć teraz wszystko zdawało jej się już całkiem nierealne. Pokój
przesłuchań posiadał jedno wysoko osadzone okno, przez które wpadało
światło słońca. Drobinki kurzu tańczyły w jego promieniach. Stół, przy któ-
R
rym siedziała Agatha, był porysowany, poplamiony od niezliczonych filiża-
nek kawy i przypalony wieloma papierosami. Ściany utrzymane były w tym
kwaśnym, limonkowym odcieniu zieleni, który tak uwielbia brytyjska biu-
rokracja.
L
Agatha znów poczuła się senna.
— Wróćmy więc do powodu, jaki skłonił panią do wyjścia w środku nocy i
odwiedzenia kobiety, o której tylko pani myślała, że mogła zniszczyć pani
T
— Bardzo odbiła się na nim śmierć jego żony. Nie chcę, żeby go skrzyw-
dził albo motał mu w głowie ktoś taki, jak pani. Rozumie pani?
— A może zajmie się pan swoją służbą i odwali od nie swoich spraw?! —
odpaliła mu Agatha, wstając.
— Zajmuję się swoją służbą, i nie podoba mi się to, że wyszła pani o
pierwszej w nocy z hotelu i znalazła trupa.
— Czy jestem oskarżona?
— Jeszcze nie.
— To wypchaj się pan.
Agatha wyszła, tupiąc. Wróciwszy pędem do hotelu, zorientowała się z
lekkim zaskoczeniem, że tego dnia nie zapaliła jeszcze ani jednego papiero-
sa. Otworzyła torebkę i wyjęła z niej paczkę Benson & Hedges. Potem
wzięła głęboki wdech świeżego powietrza, i odłożyła papierosy z po-
wrotem. Jest już wolna od nałogu.
Wróciwszy do hotelu, z ulgą odkryła, że przed wejściem nie czekają już
dziennikarze. Czekał na nią natomiast kierownik, pan Martin.
— Czy może pani wstąpić do mnie do biura, pani Raisin?
Weszła za nim do biura, do drzwi którego wchodziło się z korytarza przy
wejściu do hotelu.
— Jest mi bardzo przykro, że pracownica, a raczej była pracownica mojego
R
hotelu mogła dopuścić się udziału w zniszczeniu pani futra, pani Raisin.
Nie weźmiemy od pani pieniędzy za pani pobyt tutaj.
— Dziękuję — odpowiedziała Agatha. — Nie zabawię tu długo.
L
— Nasza oferta nie uwzględnia napojów — dodał po chwili.
— Będę pamiętała — odparła sucho.
Potem przypomniała sobie o buteleczce eliksiru miłości, którą zostawiła w
T
R
L
T
Rozdział III
— To dobrze.
R
— Z Daisy Jones z hotelu idziemy na tańce.
się ogarnąć, albo się oszaleje. Jestem zwolennikiem starej, dobrej irlandz-
kiej stypy.
— Nie przyjdziesz dziś na tańce, Jimmy?
Przetarł zmęczoną twarz dłonią.
— Tyram na wysokich obrotach. Wpadłem tylko na chwilę — mówiąc to,
nieco się zarumienił. — Miałem przerwę, ale muszę już lecieć.
Ten eliksir miłości chyba rzeczywiście działa — pomyślała Agatha. Wie-
działa, iż chodziło mu o to, że do baru wszedł w nadziei, że ją tam spotka.
— Przejdę się z tobą — rzekła.
— To niezbyt mądre — odparł niezgrabnie Jimmy. — Nadal jesteś podej-
rzaną, a ja, gdy oficer kryminalny zobaczył nas razem w telewizji, dostałem
niezłą burę. Odkopali sporo smaczków z twojej przeszłości, Agatho. Cho-
dzi mi o zabójstwo, którego ofiarą padł twój mąż, i tak dalej.
— Boże!
— Kim jest ten Lacey, którego chciałaś poślubić?
— Po prostu facet. To znaczy, tamto nie wyszło.
— Nic już do niego nie czujesz?
Agatha spuściła wzrok na stół.
— Nie.
R
— Dobrze — mówiąc to, pogłaskał jej dłoń.
Gdy już wyszedł, Agatha uśmiechnęła się do siebie. Podobała jej się jego
gruba biała skóra, jego senne powieki i wysoka postać. Jakby to było być
żoną policjanta? Zaczęła wyobrażać sobie ślub, ale dotarłszy do momentu,
L
w którym James Lacey prosi o taniec z panną młodą, a następnie mówi jej,
że od zawsze ją kocha, otrząsnęła się z marzenia. To byłoby typowe dla ta-
kiego faceta jak James: powiedzieć jej, że ją kocha, gdy nie można nic z
T
tym zrobić.
Agatha zeszła na kolację odziana w czerwoną satynową bluzkę oraz długą
wieczorową spódnicę. Zdążyła już przymierzyć nową czarną sukienkę, ale
zgodnie z wcześniejszym założeniem uznała, że nie ma co marnować takiej
elegancji na Wyckhadden.
Daisy Jones wyglądała oszołamiająco w wieczorowej sukni z różowej siatki
ozdobionej cekinami. Agatha zachodziła w głowę, kiedy to widziała po-
przednio taką kreację. Chyba w latach pięćdziesiątych. Ale dopiero widok
pozostałych otworzył jej szeroko oczy ze zdumienia. Stary pan Berry nosił
garnitur w kolorze zielonkawej czerni. Również pułkownik ubrał się wyj-
ściowo, i założył czarny krawat. Jennifer Stobbs miała na sobie dwuczę-
ściowy komplet z czarnego aksamitu, a Mary Dulsey odsłaniała sporo swe-
go pomarszczonego ciała, nosząc jedwabną zieloną suknię bez ramiączek.
— Idziemy tam wszyscy — zawołała Daisy. — To dopiero zabawa!
Tylko tego mi brakowała — pomyślała gorzko Agatha — wieczornego
wyjścia ze zgrają pomarszczonych dziadków. To było najgorsze w zadawa-
niu się ze starszymi. Nie dało się już udawać młodej i czarującej. Pomyśl-
my, zastanowiła się Agatha. Jestem po pięćdziesiątce. Daisy ma około
sześćdziesięciu pięciu, Mary i Jennifer tyle samo. Pułkownik z siedemdzie-
siąt parę, a pan Berry jest na pewno po siedemdziesiątce. A teraz czas bie-
gnie tak szybko, że ani się obejrzę, jak dołączę do nich. Najtragiczniejsze,
że nadal czuję się na dwadzieścia pięć lat.
R
Ale po kolacji, jak tylko wyruszyli w milczącą ciemność nocy, Agatha po-
czuła, że poprawia jej się nastrój. Zachowywali się jak podekscytowane na-
stolatki. Jednakże ich nastroje opadły, gdy wszedłszy na molo i minąwszy
pozamykane sklepy i salony gier, natrafili na plakat zapowiadający tam
wieczór z disco. W stronę sali tanecznej już kierowali się młodzi ludzie.
L
— Ojej — odezwała się nieśmiało Daisy. — Może po prostu napijemy się i
popatrzymy. Ale ja tak chciałam sobie potańczyć.
T
— Proszę, pokażę panu — rzekła zaczepnie Agatha, choć ani na chwilę nie
myślała, że ten przyjmie jej propozycję.
— Będę zaszczycony — rzekł oficjalnym tonem pułkownik.
Kiedy pułkownik jął rzucać się po parkiecie i obłędnie wywijać rękami oraz
nogami, Agacie przypomniał się James. James tak właśnie tańczył. W pew-
nym momencie obejrzała się przez ramię i dostrzegła ze zdumieniem i ulgą,
że Daisy i Harry Berry też weszli na parkiet, a wcześniej do tańca włączyły
się Mary i Jennifer.
Potem jeszcze wielu młodych ludzi prosiło ich kolejno do tańca. Starzy nie
stanowili już odmieńców, a raczej okazję do zabawy. Agatha uznała za
zdumiewające, że młodzi ludzie z kolczykami, włosami na jeża i w przera-
żających strojach przy bliższym poznaniu okazują się mili i zwyczajni.
Wspólna zabawa trwała do ostatniego tańca.
— A niech mnie gęś kopnie — powiedział pułkownik, gdy szli po molo. —
Chyba od wieków tak dobrze się nie bawiłem.
Rozradowany Harry przemierzał molo tanecznym krokiem. Daisy wzięła
Agathę pod ramię, mówiąc:
— Czy mogłabym zamienić z tobą słówko po powrocie?
— Pewnie — powiedziała Agatha, tłumiąc ziewnięcie. — Byle krótko. Je-
stem zmachana. Chodź do mnie do pokoju.
wzrokiem.
R
Gdy obie były już w pokoju Agathy, Daisy spojrzała na nią proszącym
portfel, podczas gdy pozostałe stosowały karty kredytowe. Poza tym Jenni-
fer była kobietą krzepką. Wróciwszy do myśli o zabójstwie, Agatha odczu-
ła również na powrót silny pociąg do papierosa.
— Nie, nie różową, Daisy — powiedziała, gdy tamta wzięła bluzkę do
przymierzenia. — Może błękitną. Potrzebujesz też innego rozmiaru stani-
ka.
— Az tym co jest nie tak?
— Jest za ciasny. Masz wypustki zupełnie nie tam, gdzie trzeba.
4
*Bond Street - ulica z ekskluzywnymi sklepami odzieżowymi w Londynie.
Przecież ja wcale nie rzuciłam palenia — kłóciła się sama z sobą Agatha
— to raczej palenie rzuciło mnie. Niczego nie podpisywałam. Wezmę tyl-
ko macha, i będzie dobrze. No, może później.
— Jakoś mnie nie nęci dziś to scrabble — powiedziała swym niskim gło-
sem Jennifer — ale chyba nic innego nie mamy w planach.
Jednak powróciwszy do hotelu, panie dowiedziały się, że pułkownik po-
zwolił sobie zamówić wszystkim miejsca na spektakl Mikado według Gil-
berta i Sullivana, wystawiany przez miejscową trupę, a także załatwił
wczesną kolację.
Zupełnie jak w jakimś pensjonacie — pomyślała Agatha ze zdziwieniem,
gdy Mary i Jennifer przyszły do niej do pokoju radzić się co do strojów.
R
Na dół zeszły razem.
— A niech mnie, drogie panie, odmłodniałyście — rzekł stary Harry, a w
jego oczach pojawiły się iskierki.
L
— Dobrze ci w błękicie, Daisy — powiedział pułkownik. — I masz pięk-
ne włosy.
Oczy Daisy rozbłysły. Ścisnęła ramię Agathy.
T
James Lacey akurat robił w Mircesterze zakupy, gdy wpadł na niego sier-
żant policji Bill Wong. Bill był okrągły i pulchny, co stanowiło niechybny
znak braku miłości w jego życiu. Ilekroć na Billu robiła wrażenie jakaś
dziewczyna, za każdym razem stawał się szczuplejszy.
Doszły mnie słuchy, że Agatha zamotała się w kolejne zabójstwo — zagaił
Bill. — Słyszałeś coś od niej?
Nie — odpowiedział James. — A ty?
Ani słowa. Myślałem, że zadzwoni do mnie z prośbą o pomoc. A może byś
do niej pojechał i ją odwiedził?
Nie dam rady. Myślę znów wyjechać za granicę. Moi znajomi mają willę w
Grecji i zaprosili mnie do siebie.
Biedna Agatha — pomyślał Bill. James nie był wzorem namiętnego ko-
chanka.
Wróciwszy na komisariat, odebrał telefon od baroneta sir Charlesa Fraitha.
—Co też porabia nasza droga Agusia? — zapytał go Charles.
—Wiem tyle, co z gazet — odpowiedział Bill. — Wynika z tego, że poli-
cja z Wyckhadden sprawdza jej przeszłość.
R
—Jakbyś z nią rozmawiał, pozdrów ją ode mnie.
—A nie możesz jej odwiedzić?
—Sezon polowań. Mam u siebie duże przyjęcie. Nie mogę uciec.
L
Biedna Agatha — pomyślał znowu Bill — oby nie była zbyt samotna.
T
Dziesięć dni po zabójstwie Agatha przechadzała się po molo, gdy wtem uj-
rzała przed sobą wysoką, szczupłą postać pułkownika i przyspieszyła kro-
ku, by go dogonić.
— Dzień dobry — powiedziała pogodnie Agatha. Dzień istotnie zapowia-
dał się łagodnie, jak na środek zimy. Był to jeden z tych mlecznoszarych
dni, gdy wydaje się, że z morza i nieba uszedł cały kolor i gdy nawet mewy
milczą.
— Dzień dobry, Agatho! — odpowiedział pułkownik. — Wszystkie panie
gotowe na wieczorne tańce? Dzisiaj bardziej w naszym stylu.
Wskazał na plakat, który zachwalał „STARE TAŃCE".
— Tak, wszystkie mamy nowe suknie i będziemy was oszałamiać — od-
rzekła Agatha. — Panie pułkowniku, dlaczego wy nigdy nie rozmawiacie o
tamtym strasznym zabójstwie?
— To nie jest rzecz do obgadywania — odparł pułkownik. — To okropna
sprawa. Najlepiej zapomnieć.
— Pan bywał u Francie, mam rację?
— Wątroba mi nie domagała, a konował, do którego chodzę, nie mógł wy-
myślić nic sensownego. Wciąż kazał mi przestać pić. Równie dobrze mógł-
bym zdechnąć. Poszedłem do Francie. Dała mi jakieś proszki. Od tego cza-
su nic mi nie jest.
Agatha pomyślała, że skoro pułkownik od czasu, gdy przeraził go stan wła-
R
snego zdrowia, pewnie nie pił za wiele, to raczej to było powodem jego
lepszego samopoczucia, a nie proszki Francie.
— Co pan o niej sądzi? To znaczy, o Francie.
L
— W porządku kobitka. Spodziewałem się jakiejś abra- kadabry, ale ona
okazała się bardzo rozumna. Zaskoczyło mnie, że jej córka wprowadziła się
i otworzyła tak szybko swój interes.
T
— Naprawdę?
— Tak, w porannej gazecie lokalnej pojawiło się ogłoszenie.
Detektywistyczna ciekawość Agathy zapłonęła na nowo.
— To dziwne.
— Wcale nie dziwne — zaoponował pułkownik. — Raczej niesmaczne.
Sądzę, że chce zbić kabzę na śmierci swojej matki.
— Ciekawe, czy i do niej będą chadzać ludzie — zastanowiła się głośno
Agatha.
— Na pewno. W tej miejscowej gazecie ukazało się też co nieco o medy-
kamentach Francie. Pisano, że staromodne ziołolecznictwo ma swoje plusy.
— To stosowała? Zioła?
— Albo trawę.
— Trawę?
— Trawę. Maryśkę. Haszysz. W hotelu Garden mieszkała pewna pani —
teraz już nie żyje, biedaczka. Miewała napady depresji. W końcu poszła do
Francie, a ta coś jej dała. I cóż, potem ilekroć wzięła to coś, co przepisała
jej Francie, śmiała się i wygłupiała. Wiem, jak działa mary— cha, i myślę,
że Francie dała tej pani coś z haszyszu.
— Nigdzie pan tego nie zgłosił?
R
— Staruszka umierała na raka. Pomyślałem: jeśli dzięki temu jest szczęśli-
wa, to niech jej będzie.
— I nadal chodził pan do Francie?
L
— Ogólnie rzecz biorąc, ona była w porządku. Mary cierpiała na kurzajki, a
ona je wyleczyła. Takie rzeczy. Ja miałem kiedyś nadciśnienie, wszystko
mnie irytowało: polityka, dzisiejsza młodzież, wszystko. Przeszedłem na
T
jeszcze trochę.
R
sprzedała mi pewien środek do włosów. Zastanawia mnie, czy zostało pani
Drogo — pomyślała Agatha, ale bardzo chciała wkupić się w zaufanie Ja-
nine.
— Dobrze.
— Proszę mi pokazać ręce.
Agatha wyciągnęła ku niej dłonie.
— Ma pani silny charakter — powiedziała Janine. — Lubi pani stawiać na
swoim.
— Niepotrzebna mi ocena własnego charakteru — ucięła Agatha.
— Przecierpiała pani niedawno stratę. Gwałtowną stratę — o zabójstwie
męża Agathy napisały już wszystkie gazety — teraz w pani życiu jest
trzech mężczyzn. Każdy kocha panią po swojemu, ale nigdy nie wyjdzie
pani z powrotem za mąż. W pani życiu było wiele niebezpieczeństw, ale
już minęły. Od tej pory do śmierci będzie pani wiodła spokojne życie. Z ni-
kim nie będzie pani już uprawiała seksu.
— Skąd pani to wszystko wie? — spytała Agatha, zdenerwowana.
— Między nami istnieje nić porozumienia. Pani odnalazła moją matkę. Jest
między nami psychiczna więź. To wszystko.
Też mi porada za dychę — pomyślała Agatha. Już miała coś powiedzieć,
kiedy nagle wpadła na pomysł.
R
— Mówi pani, że urządza seanse — powiedziała.
— Tak, potrafię wzywać dusze zmarłych.
— No i kto według matki pani ją zamordował?
L
— Jeszcze za wcześnie. Ale wkrótce powie. Urządza się na tamtym świe-
cie.
Ale chyba nie rozpakowuje, pomyślała złośliwie Agatha.
T
— Proszę pani, w hotelu Garden jest nas sześcioro. Czy urządziłaby pani
seans, gdyby wszyscy się zgodzili?
— Pewnie.
— W hotelu.
— Nie. Zawsze to tutaj odbywam seanse.
No jasne, pomyślała Agatha. Za dużo do przenoszenia, tyle sztuczek. A na
głos rzekła:
— Pogadam z innymi i dam pani znać.
Płacąc dziesięć funtów, spytała jeszcze:
— Ile pani sobie liczy za seans?
— Dwieście funtów.
— Ile?!
— To wymagające.
Wymagające dla portfeli klientów — pomyślała Agatha, gdy po kilku mi-
nutach kroczyła promenadą.
Zjawiwszy się w hotelu, zajrzała do holu. Mary samotnie siedziała przy
kominku i robiła na drutach. Agatha postanowiła się do niej dosiąść. Mary
rzadko się odzywała. Jennifer mówiła za dwie.
Agatha zdjęła płaszcz i usiadła naprzeciw niej. Mary przelotnie się do niej
R
uśmiechnęła, po czym kontynuowała robótkę. Kiedyś musiała być całkiem
ładna na swój chuderlawy, króliczy sposób — pomyślała Agatha.
— Byłam u Janine — odezwała się Agatha.
— U córki Francie? I co?
L
— Za duże pieniądze czytała mi z ręki, i opowiadała bzdury. A jednak mo-
głoby być ciekawie, gdybyśmy razem poszli na jej seans.
T
w Londynie. Czekałam, lecz nie napisał. Nie dał mi swojego numeru tele-
fonu, ale miałam jego adres. W końcu nie mogłam już dłużej wytrzymać.
Wybrałam się do Londynu pod adres, który mi dał. To był dom z pokojami
do wynajęcia. Nikt tam o nim nawet nie słyszał.
— Może podał ci nieprawdziwe nazwisko?
— Dał prawdziwe, bo miał samochód. Dopiero co zdał na prawo jazdy, i
bardzo się tym chełpił. Na prawie jazdy miał nazwisko: Joseph Brady. Opi-
sałam, jak on wygląda, a nawet miałam ze sobą jego zdjęcie, ale ludzie w
tym domu mówili, że nigdy go tam nie było, a jedna pani mieszkała tam już
od dziesięciu lat! Mówił mi, że pisze hasła do reklam. Po powrocie do do-
mu zatelefonowałam do wszystkich agencji reklamowych, które znalazłam
w książce. Specjalnie wzięłam na to urlop z pracy. Nikt o nim nie słyszał.
Nie potrafiłam o nim zapomnieć. Rok w rok wracałam do Wyckhadden w
nadziei, że go tu spotkam.
— Czy tu, w hotelu, był sam? — zapytała Agatha.
— Tak.
— Nie zauważyłaś, jaki adres widniał na prawie jazdy?
Kobieta pokręciła głową.
— A w spisie gości hotelu?
— Nie śmiałam zapytać.
Agatha wstała, mówiąc:
— Sprawdzę ci to.
— Jak?
R
— Na pewno mają gdzieś schowane stare rejestry. Który to był rok?
L
— To było latem pięćdziesiątego piątego, w lipcu, około dziesiątego. Ale
nie mów Jennifer.
T
w stronę gości.
— Szukamy Josepha Bradyego — oznajmiła Agatha.
— Niech panie wejdą — to mówiąc, kobieta zniknęła w głębi domu, a Aga-
tha i Mary weszły za nią. Salon, do którego zaprowadziła ich gospodyni,
był mroczny i wyposażony w poniszczone stare krzesła oraz zapadłą ka-
napę.
— To jest Mary Dulsey, a ja nazywam się Agatha Raisin —przedstawiła
ich Agatha. — Mary znała Josepha w młodości. Od zawsze zastanawiała
się, co się z nim stało. Zna go pani?
— To mój syn.
Obie przyjrzały się starej kobiecie. Spoczęła w fotelu. Ręce miała powy-
kręcane przez artretyzm, a twarz poznaczoną zmarszczkami.
Mary wyglądała na oniemiałą i wstrząśniętą.
— Gdzie teraz jest? — zapytała Agatha.
Pani Brady wydała świszczące westchnienie.
— Siedzi.
— Dlaczego? Za co? — zapytała Agatha, mimo uszu puszczając cichy jęk
załamanej Mary.
— Znów za to samo. Kradzieże samochodów — odpowiedziała staruszka,
patrząc na Mary. — A pani jak go poznała?
R
Mary odzyskała głos, chociaż był to głos drżący:
— Było to wiele lat temu, w pięćdziesiątym piątym roku. W Wyckhadden.
W hotelu Garden.
L
Pani Brady kiwnęła głową i rzekła:
— To mniej więcej wtedy Joseph pierwszy raz wpadł w kłopoty.
T
dy, podając Mary inne zdjęcie. Agatha zbliżyła się do Mary i też na nie
spojrzała. Na fotografii Joseph obnażał do aparatu swoje sztuczne zęby. Był
prawie całkiem łysy, a jego łasicza twarz niezbyt przypominała oblicze
młodego mężczyzny z promenady.
Agatha spojrzała na wstrząśniętą Mary, a następnie rzekła:
— Dziękuję, że poświęciła nam pani czas. Proszę wybaczyć, że pani prze-
szkodziłyśmy.
— Odprowadzę panie — odrzekła. — To ciekawe. Zawsze przez te lata
mawiał, że ożeni się z tą czy inną, ale za każdym razem trafiał w ręce poli-
cji.
Na ulicy Mary przeszła parę kroków u boku Agathy, po czym rozkleiła się i
zaczęła płakać, między kolejnymi szlochami powtarzając:
— Jak mogłaś mi to zrobić, Agatho?
— Przecież chciałaś go znaleźć! — Broniła się Agatha, choć sama czuła
się winna. Lepiej byłoby zostawić Mary w jej nietkniętych marzeniach.
Po ulicy Owczej hulał chłodny wiatr. Dzwonki zawieszone przy drzwiach
jakiegoś domu wydały z siebie obce, egzotyczne tony.
— Znajdźmy jakiś pub — zaproponowała Agatha.
Skręciły za rogiem i znalazły mały pub. Agatha zamówiła dla ich obu
brandy. Mary piła i szlochała, szlochała i piła. Agatha cierpliwie czekała.
Wreszcie Mary otarła oczy i wydmuchała nos.
R
— Przez te wszystkie lata — rzekła — nosiłam w sercu to marzenie o Jo-
sephie. Wierzyłam, że jeśli będę powracała do Wyckhadden, to któregoś
dnia on wróci. Znosiłam towarzystwo Jennifer, ponieważ miałam to marze-
L
nie. Teraz nie mam nic.
— Trzeba mi było zostawić te sprawy w spokoju — przyznała Agatha —
ale skąd miałyśmy wiedzieć, że okaże się kryminalistą?
T
chce.
R
— Kiedyś podnajmowałem część domu wczasowiczom. Teraz mi się nie
ślała Agatha, zła na siebie, że nadal czuje się winna z powodu Mary. Sama
jestem wymarzoną kandydatką na morderczynię — powiedziała do siebie.
Najpierw Mary, potem Jimmy, i to jednego dnia. Cholerna Janine. To przez
nią nakłoniłam Jimmy'ego do pośpiechu.
Zjadła lekkie śniadanie: smażone na parze jajka z grzanką. I znów, sącząc
swoją kawę, pomyślała tęsknie, jak dobrze byłoby zapalić papierosa. W ho-
telu nie było żadnej maszyny z papierosami — to byłoby nie na miejscu.
Ale na molo stał taki automat i, co w dzisiejszych dzikich czasach wyjąt-
kowe, nikt go jeszcze nie zniszczył.
Długi spacer pozwoli jej zapomnieć o wszystkim. Przeszła tego dnia całe
mile, wędrując po plaży przy brzegu wzburzonego morza. Potem wróciła
do hotelu, powiedzieć kierownikowi, że w sobotę, za dwa dni, wyprowadzi
się, i żeby jej przyszykował rachunek. W tym momencie fakt, iż udało jej
się wreszcie podjąć decyzję o powrocie, pocieszył ją.
Gdy tego wieczoru szykowała się do wyjścia na seans, rozległo się pukanie
do drzwi. Agatha rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co moż-
na by wykorzystać jako broń, stwierdziła, że ma paranoję, i otworzyła
drzwi. Zaraz się cofnęła, gdy za drzwiami zobaczyła Jennifer.
— Przyszłam przeprosić — Jennifer wycedziła przez zęby. — Zrobiłaś to
tylko po to, by pomóc Mary. Musiała się dowiedzieć.
R
— Już w porządku — odpowiedziała Agatha, uspokojona. — Cieszysz się
na to wyjście na seans?
— Niespecjalnie. Ale chętnie zdemaskuję jej oszustwa.
— Myślałam, że ufałaś w lekarstwa od jej matki!
L
— Medycyna ludowa ma wiele zalet. Ale jeśli chodzi o wróżby i seanse, to
w te bzdury nigdy nie uwierzę.
T
— Skąd — rzekła Agatha, gdy jej prawicę miażdżyła dłoń Jennifer w nie-
malże męskim uścisku.
Gdy już Jennifer wyszła, a Agatha skończyła się ubierać, zadzwonił telefon.
Pobiegła odebrać.
— Jimmy? — spytała.
— Nie, tu mówi Harry — zatrzeszczał głos staruszka.
— Jesteśmy gotowi do wyjścia. Pułkownik zamówił dwie taksówki. Jest za
zimno na spacer.
— Zaraz zejdę — odpowiedziała Agatha. Odłożyła słuchawkę. Jimmy
mógł przynajmniej zadzwonić.
Taksówki ruszyły. Agatha zastanawiała się, co wydarzyło się między Mary
i Jennifer, że obie na powrót się ze sobą zrosły. Mary wyglądała na
uśmiechniętą i z Jennifer sprawiały wrażenie najlepszych przyjaciółek. Cóż
— pomyślała Agatha — pewnie Mary jest za stara, by zmienić tak dawne
przyzwyczajenie.
Do chaty wpuścił ich mąż Janine. Zapełnili mały korytarzyk, zdejmując
płaszcze i kapelusze. Następnie zaprowadził ich do pokoju na tyłach domu.
Był jasno oświetlony i stał tam tylko okrągły stół nakryty czarnym aksami-
tem.
Usiedli wokół stołu.
R
— To dopiero ekscytujące! — odezwał się pułkownik. — Jeśli coś będzie
tu wyglądało na ektoplazmę, to pewnie dymek od Agathy cichcem popala-
jącej papierosa.
L
Wszyscy się zaśmiali oprócz Agathy, która odrzekła:
— Nie paliłam od wieków. Jestem wyleczona.
T
która zaraz zawisła w błękitnym snopie światła nad jej głową. To nie może
być dym papierosowy — pomyślała Agatha. — Ciekawe, jak ona to robi?
W tym wyciu było jednak coś niesamowitego i nieziemskiego. Oczy Janine
były mocno zamknięte. I wtedy z jej ust dobył się cienki głos.
— Witaj, córko. Ukończyłam swoją podróż na drugą stronę.
— Mamo. Jak się czujesz?
— Nie mam spokoju — zawył głos. — Moja śmierć jeszcze nie doznała
pomsty.
— Będzie pomszczona, mamo. Kto cię zabił?
— Wiem, kto mnie zabił.
Nastąpiła pełna napięcia cisza, a potem Mary głośno krzyknęła i skoczyła
na równe nogi.
— Co jest? — zapytał pułkownik. — Co się stało, kochanie? Cholera,
mam dość tych bzdur — mówiąc to, przeszedł w kierunku drzwi i zapalił
światło.
— Ktoś mnie mocno kopnął — powiedziała Mary.
— Przerwaliście krąg i zaklęcie prysło — rzekła rozgniewana Janine. —
Nic więcej nie mogę zrobić.
— Nie myśli pani chyba, że wydusimy z siebie dwieście funtów na tę sza-
radę! — powiedział pułkownik.
R
Mąż Janine wszedł do pomieszczenia.
— Co się dzieje?
— Ci ludzie przerwali krąg, gdy tylko udało mi się nawiązać połączenie z
L
matką, i teraz odmawiają zapłaty — to powiedziawszy, Janine nagle scho-
wała głowę w dłoniach i rozpłakała się.
T
Czy zabójca miał klucz, a potem uciekł, nie zamykając z powrotem drzwi?
Jimmy nie mówił, że ktoś przemieszczał trupa. A więc ktokolwiek ją zabił,
uczynił to w sypialni.
I tak przebiegały jej po głowie myśli, a pozostali karcili ją za niestaranną
grę. Żadne z tych staruszków nie może być winne — pomyślała. — Wy-
starczy spojrzeć, jak mocno skupili się na grze.
Wreszcie każde poszło do swojego pokoju i poddało się kosztownej ciszy
nocnej tego hotelu. Gdy po drodze na górę Agatha minęła biurko recepcji,
zauważyła, że nawet nocny portier śpi na krześle. Każdy może wejść i
wyjść, a ten nawet nie zauważy — pomyślała z goryczą. Na pewno smacz-
nie spał, gdy ta okropna dziewucha weszła tu i zniszczyła mój płaszcz.
Świt był przejrzysty i mroźny. Spokojne morze oświetlał blady blask słoń-
ca.
Po śniadaniu pułkownik, który najwyraźniej był w dobrym humorze, za-
proponował wszystkim spacer po molo.
— Chcę wam pokazać miejsce, od którego molo staje się niebezpieczne —
powiedział. — Te stare wiktoriańskie mola stanowią część brytyjskiego
dziedzictwa. Może, jeśli wszyscy się ze mną zgodzicie, sporządzimy na ten
temat petycję.
Porządnie okutani, w czapkach, rękawiczkach i ciepłych płaszczach, prze-
szli się po molo. Jak wycieczka szkolna uniwersytetu trzeciego wieku —
pomyślała Agatha.
R
W pół drogi zatrzymał ich pułkownik.
— A teraz wychylcie się i popatrzcie na słupy. Pokrywają je grube warstwy
wodorostów, ale gdzieniegdzie wyraźnie widać, że są przegniłe. Dziś mo-
rze mamy spokojne, więc na pewno dostrzeżecie, o czym mówię.
L
Posłusznie się wychylili. Pod molo przetaczały się szklane fale.
— Co to jest, to białe w wodzie? — zapytała Jennifer.
T
Mary szlochała w płaską pierś Jennifer. Nie nosi tego usztywnianego biu-
stonosza, który jej zaleciłam — pomyślała tępo Agatha. Daisy trzęsła się i
płakała. Harry Berry siedział na deskach molo z siwą głową schowaną w
dłoniach. A wysoką postać pułkownika dało się dostrzec, jak maszeruje na
początek molo, by zadzwonić na policję.
Agatha gmerała w torebce w poszukiwaniu portmonetki. Wyjęła z niej trzy
monety funtowe i jedną pięćdziesięciopensówkę i poszła do automatu wy-
dającego papierosy. Wrzuciła monety i przycisnęła guzik. Do pojemnika u
R
dołu zjechała paczka papierosów. Agatha wzięła ją, rozerwała opakowanie,
wyciągnęła jednego papierosa i włożyła do ust. Zapaliła i głęboko się za-
ciągnęła. Zakręciło jej się w głowie. Zatoczyła się w kierunku balustrady i
przytrzymała jej, ale wzięła następnego macha. Z balustrady przy niej
L
wzleciała mewa i zmierzyła ją spojrzeniem swych wyłupiastych, prehisto-
rycznych oczu.
Jakieś nastolatki podeszły do molo, śmiejąc się i rozmawiając. Jeden z nich
T
waniu jakiejś' broni. W jaki sposób umarła? Aj es'li ktoś zrzucił ją z molo,
to gdzie podział się jej płaszcz? W nocy było strasznie zimno. Janine nie
wyszłaby z domu w samej tylko muślinowej sukni. Cliff mógł ją zabić,
wrzucić ciało do morza, a prąd morski przeniósł ją w stronę molo.
Na pewno mordercą był Cliff. Miał do zyskania nie tylko pieniądze Janine,
ale też te, które odziedziczyła po matce. Dostała na pewno w spadku dom i
pieniądze Francie. Inaczej nie przeprowadziłaby się do tego domu na Par—
tons Lane.
Żeby tylko policja doszła do wniosku, że to Cliff. Jeśli go nie aresztują,
wtedy Agatha zostanie uwięziona w Wyckhadden. Pomyślała o swojej cha-
cie, o kotach, Hodge'u i Boswell, o Jamesie Laceyu, o swoich sąsiadkach, i
zaczęła drżeć, a jej oczy zapełniły się łzami.
— Idę do siebie — oznajmiła gniewnym tonem.
Nikt jej nie odpowiedział.
Agatha weszła na górę. Padła na łóżko i po chwili już spała.
Po dwóch godzinach obudziło ją pukanie do drzwi. Wygramoliła się z łóż-
ka i poszła otworzyć. Za drzwiami stała policjantka.
— Pójdzie pani ze mną na posterunek.
— Chwileczkę! — odpowiedziała Agatha, myśląc o Jimmym. — Umaluję
się.
R
Weszła do łazienki, szybko umyła twarz i nałożyła nowy makijaż. Następ-
nie przypomniała sobie o eliksirze miłości. Francie mówiła o pięciu kro-
plach. Pięć kropli wystarczy, by po powrocie oddać do analizy. Wsunęła
buteleczkę do torebki i wyszła do policjantki.
L
Znów przyszła na posterunek, znów siadła na twardym krześle w pokoju
przesłuchań. Policjantka przyniosła tacę z dzbankiem herbaty, mlekiem,
cukrem, porcelanowym kubkiem i papierowym kubeczkiem kawy. Ten pa-
T
— W takim razie nie pogniewa się pan, jeśli pan Martin poprosi pana o
dowód. Na pewno nie chce pan, bym zadzwoniła na policję, aby sprawdzić
pańską tożsamość.
— No, dobrze — rzekła kobieta, wzruszając ramionami. — Jesteśmy z
„Kuriera Codziennego". Ale co w tym złego?
— Panu to zostawię — powiedziała Agatha, zwracając się do oburzonego
kierownika, po czym wróciła do swego stołu.
Obserwując, jak para dziennikarzy zostaje wyproszona z hotelu, Agatha
znów jęła rozmyślać nad jego mieszkańcami. Załóżmy, że jedno z nich jest
zabójcą. Czy zwykli ludzie, tacy jak oni, zaczęli zabijać ni z tego, ni z owe-
go, czy też w ich życiu miało miejsce coś, co może naprowadzić ją na trop?
Jak mogłaby się o tym dowiedzieć? Policja tylko sprawdzi ich kartoteki i
jeśli nie byli wcześniej karani, to śledztwo się zakończy. Mary przebyła za-
łamanie nerwowe. Ale to nie różniło ją od mnóstwa innych ludzi. O Mary
wiele dowiedziała się przez jej miłość do Josepha Brady. Z pozostałymi
najłatwiej rozmawiało się na osobności. Postanowiła zacząć od pułkowni-
ka.
Pułkownik najpierw skończył swoją kolację, a potem poszedł do holu. Aga-
tha wiedziała, że wkrótce dołączy tam do niego reszta i że na stół znowu
trafi ta przeklęta plansza do scrabble.
— Panie pułkowniku — odezwała się Agatha. — Czy mogłabym pana
prosić o przysługę?
— Oczywiście. R
— Czuję się nieswojo. To drugie zabójstwo zupełnie mnie wystraszyło.
Czy dałby się pan namówić na spacer ze mną, a potem może na drinka?
Wiem, że to z mojej strony niemądre, ale chyba muszę wyrwać się z tego
L
hotelu, a za bardzo się boję, żeby wyjść sama.
Z galanterią wstał i rzekł:
— Powiem innym.
T
— A może jednak nie? Nie lubię tłoku. Pan jest taki mądry. Jeśli z panem
porozmawiam, to już nie będę się tak bała.
— Pewnie. Weźmiemy płaszcze? Na zewnątrz chłód.
Wyszedłszy z hotelu, zmrużyli oczy w blasku reflektorów i lamp błysko-
wych.
— Nie mamy nic do powiedzenia — rzekł pewnym głosem pułkownik,
biorąc Agathę pod ramię i przepychając się przez ciżbę.
— Nie, naprawdę. Państwo są natrętni.
Agatha modliła się, by jakiś ambitniejszy dziennikarz nie odłączył od reszty
i za nimi nie poszedł. Jednakże przedstawiciele prasy polują w stadzie i z
tego też powodu często omijają ich niektóre wydarzenia. Agathę i pułkow-
nika zostawiono w spokoju.
Księżyc przykryła cienka warstwa chmur, a w powietrzu czuć było wilgoć.
— Zbiera się na deszcz — powiedział pułkownik.
— Pogoda ciągle się zmienia — powiedziała Agatha, myśląc: doszło do
dwóch morderstw, a my sobie rozmawiamy o pogodzie.
— Tak sobie myślę... — zaczął pułkownik.
— Tak? — spytała ochoczo Agatha.
R
— Przy ostatniej grze w scrabble, Harry ułożył wyraz „kutas". Zwróciłem
mu uwagę, że nie używamy wulgaryzmów, ale on się pogniewał, więc od-
puściłem.
— To zwyczajny rzeczownik — odparła rozeźlona Agatha. — Oznacza
L
ozdobną kitę przy pasie szlachcica.
Oblicze pułkownika się rozjaśniło.
T
5
*Brytyjska operacja „Sztandar" (Banner) w Irlandii Północnej była jak dotąd najdłuższą operacją militarną w
dziejach Wielkiej Brytanii. Przez cały czas jej trwania (1969-2007) wzięło w niej udział prawdopodobnie
3200 żołnierzy brytyjskich, z których 763 zginęło w akcjach dywersyjnych i starciach z republikanami.
— Ale Cliff nie wiedział o zmianach w testamencie, tak przynajmniej mó-
wi. Natomiast Janine w chwili śmierci Francie jeszcze żyła, więc nie poj-
muję twojego sposobu rozumowania, Agatho.
Agatha się zasępiła.
— Ja już chyba też nie.
Pogładził jej rękę, mówiąc:
— Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. W niedzielę biorę wolne.
Chcesz się wybrać na przejażdżkę?
— Tak, to bardzo miło. Gdzie?
— Tak tylko po wybrzeżu. Zatrzymalibyśmy się w jakimś barze zjeść
obiad.
— Chętnie.
R
— Przyjadę po ciebie o dziesiątej.
L
Pożegnawszy się z nim, Agatha weszła do hotelu i zajrzała do holu. Grali
przy kominku w scrabble, oświetleni miękkim światłem staromodnej naf-
towej lampy, skupieni wokół klocków poukładanych na ławie. Hol wypo-
T
Nazajutrz Agatha obudziła się w szpitalu w Hadderton. Przy jej łóżku sie-
działa owa senna policjantka, Trul.
Agatha z wysiłkiem podniosła się, by siąść na poduszkach.
— I co się stało? — zapytała.
— Mężczyzna obsługujący diabelski młyn powiedział, że młyn się zaciął i
że on sam poszedł po pomoc.
— Co?! — Agatha była wściekła. — Nie uwierzę ani na jotę. Inspektor
Jessop musiał zejść po diabelskim młynie na dół, kawał drogi, podczas bu-
R
rzy, bo sterczeliśmy tam całe wieki.
Policjantka wstała.
— Czy teraz, skoro pani już nie śpi, czuje się pani na siłach złożyć zezna-
L
nia?
— Czuję się dobrze. Jaki jest werdykt medycyny?
T
— Nie doznała pani hipotermii, ale może pani być w szoku. Ściągnę tu
sierżanta policji Petera Carrolla. Jest na zewnątrz.
Carroll wszedł.
— Proszę własnymi słowami opowiedzieć, co się stało, zaczynając od po-
czątku — rzekł, wyciągając notes.
— Przecież cudzymi słowami nie opowiem — odrzekła zdenerwowana
Agatha. W krótkich słowach opisała, jak to diabelski młyn zatrzymał się,
gdy byli na samej górze. — Zanim jeszcze burza wszystko przykryła —
mówiła Agatha — zauważyłam, że gasną światła jarmarku w dole. Wyglą-
dało tak, jakby zamykali na noc, zostawiając nas tam na górze.
—To na razie wystarczy — powiedział Carroll, zamykając notes.
— Czy mogę stąd wyjść?
—To sprawa między panią a szpitalem.
— To wezwij pan pielęgniarkę!
Gdy Carroll wyszedł, a na jego miejsce przyszła pielęgniarka, Agatha po-
wiedziała, że chce się wypisać. Długo czekała na lekarza, a potem musiała
wypełnić wszystkie druki, i dopiero wtedy wręczono jej wciąż mokre ubra-
nie. Mogli chociaż je wysuszyć — pomyślała gniewnie.
Wyszła ze szpitala na uporczywie padający deszcz i zaczekała na taksówkę,
którą zamówiła. Poczuła się słaba i roztrzęsiona, ale bardzo chciała już
wrócić do hotelu. Wyjęła wszystkie środki uspokajające, które jej dali, i
R
przy wejściu do hotelu wyrzuciła je do kubła. Agatha wiedziała z doświad-
czenia, iż środki uspokajające tylko opóźniały napad szoku i smutku.
Przyjechała taksówka i przebyła nią ten krótki dystans dzielący ją od hotelu
L
w Wyckhadden. Agatha skierowała się prosto do swojego pokoju, a tam
napuściła sobie gorącej wody, rozebrała się i położyła w wannie, cały czas
zastanawiając się, czy za śmierć Francie odpowiadają jej krewni, a co za
tym idzie, czy nie próbują usunąć niewygodnego inspektora. Jednak, gdy
T
let. Na pewno nikt nawet nie napisał do żadnej gazety z sugestią, by kino
przenieść dalej od morza. Nie, każdy powie tylko: „Często mamy taką po-
godę. To nigdy nie trwa długo. Nie ma co narzekać".
Rozległo się pukanie do drzwi. Agatha założyła na nogi kapcie i poszła
otworzyć. W drzwiach stała Daisy.
— Ach tak, chciałaś pogadać — powiedziała ochoczo Agatha. — Wejdź,
proszę.
Daisy weszła, zamykając za sobą drzwi. Usiadła na krześle przy oknie.
— Strasznie leje — rzekła pod nosem.
— Napijesz się herbaty czy czegoś? — zapytała Agatha.
— Nie, chcę tylko pogadać.
Agatha usiadła na łóżku.
— No, to gadaj, Daisy.
Daisy spojrzała przez okno na uporczywie padający deszcz.
— Podobał ci się film? — spytała.
— Zanim nas zalało, było fajnie. Czy o tym chcesz rozmawiać? O filmie?
— Nie, nie, pewnie, że nie — odparła Daisy, nerwowo skubiąc brzeg swo-
jej spódnicy.
To kłębek nerwów — pomyślała Agatha. — Pewnie chodzi o te zabójstwa.
R
Agatha cierpliwie zaczekała. Wreszcie Daisy odezwała się:
— Wczoraj wieczorem poszłaś z pułkownikiem na drinka.
— Nieprawda — zaprzeczyła ostro Agatha. — Wczoraj wieczorem zama-
rzałam na śmierć na diabelskim młynie.
L
— Przepraszam. Zapomniałam. Oczywiście, chodzi mi o poprzedni wie-
czór. Widziałam, jak idziesz z pułkownikiem.
T
biurze jej nie lubili, taka jest smutna prawda. Raz poszłam na ich imprezę
zakładową. Jeden z jej kolegów powiedział, że powinnam kazać Mary
przestać knuć. Mary, choć bardzo mądra, pozbawiona była pewności siebie,
toteż zawsze bała się, że straci pracę. Dlatego kiedy pojawiał się ktoś spryt-
niejszy, zaczynała rozsiewać plotki, złośliwe drobiazgi, które zawsze miały
w sobie wystarczająco dużo prawdy, by komuś zaszkodzić.
— Ale dlaczego od niej nie odeszłaś?
— Ona mnie chce, ona mnie potrzebuje, ona jedyna. Myślę, że gdybym od
niej odeszła, zabiłaby się i miałabym ją na sumieniu. Przepraszam, że tak
cię skrzyczałam po tej sprawie z Josephem Bradym, ale Mary powiedziała
mi, że ją do tego zmusiłaś, a potem nazwałaś ją głupią.
— Nic takiego nie powiedziałam!
— Wierzę ci — rzekła z westchnieniem Jennifer. — Jej się nie podoba, że
ze sobą wychodzimy, więc będzie mówić mnie i innym różne bzdury o to-
bie. Już zdążyła powiedzieć Daisy, że próbowałaś dobierać się do pułkow-
nika.
Agatha rozparła się w fotelu i wpatrzyła w Jennifer.
— A ja myślałam, że z was wszystkich tacy przyjaciele!
— Jesteśmy raczej jak krewni. Nie mamy nic poza sobą nawzajem, i jeste-
śmy starzy. Wylądowałaś w domu starców, Agatho.
— Nie daje mi spokoju jeszcze jedna rzecz — powiedziała Agatha. —
Otóż żadne z was nie mówi nic o żadnym z morderstw. Dlaczego?
R
— Myślisz, że powinnam zjeść na deser tort czekoladowy?
— Czemu nie? I tak jesteś chuda. Nie odpowiedziałaś mi na pytanie, Jenni-
fer.
L
— A, to. Chyba nie powinnyśmy o tym rozmawiać.
— Bo nie wypada?
T
ny.
R
temu wiem, jakimi torami chodzą twoje myśl. Zamknij drzwi z tamtej stro-
Ona mi się nie podoba — pomyślała Agatha. — Z tą kobietą jest coś nie
tale. A może i z Jennifer?
L
Rozległ się dzwonek telefonu. Agatha podniosła słuchawkę, a w niej usły-
szała głos zdyszanej Daisy.
T
Następne kilka dni były dla Agathy dniami spokojnymi. Wszyscy oprócz
Daisy jej unikali. Nie mogła doczekać się niedzieli, gdy znów zobaczy
Jimmyego. Telefonowała już do pani Bloxby z pytaniem, czy James okazał
jakąkolwiek tęsknotę za nią. Pani Bloxby zawahała się. Od rozgniewanego
Jamesa słyszała już jak to pojechał do Wyckhadden tylko po to, by dowie-
dzieć się, że Agatha wyjechała gdzieś z tym swoim inspektorem. Skoro
Agatha o to pytała, pani Bloxby domyśliła się, iż w hotelu nikt nie powie-
dział jej o wizycie Jamesa. Pomyślała, że ta historia z inspektorem brzmi
R
obiecująco i zawsze miała wrażenie, że z Jamesem Laceyem już wszystko
stracone, toteż zbyła jej pytanie krótkim:
— No, wiesz, jaki jest James...
Agatha wywnioskowała więc, iż James nie przejawił ani trochę zaintereso-
L
wania jej osobą.
Miło byłoby być panią Jessop, być mężatką, kobietą z mężczyzną u boku.
T
Nie chciała przeżyć reszty życia sama z kotami. Toteż zamiast popędzić z
powrotem do Carsley, została. Mogła powiedzieć policji, że wraca. Mieli
jej adres i numer. Mogli się z nią skontaktować, kiedy chcieli.
Gdy nadeszła sobota, Agatha wybrała się na spacer. Panował ostry ziąb.
Poranny przymrozek nie tajał. Szadź połyskiwała na żelaznej balustradzie
przed hotelem, w blasku małego, czerwonego słońca, które zza mglistej
chmury spoglądało na przejrzyste morze.
Agatha spacerowała po molo, mijając budki pozamykane na zimę. Czy la-
tem Wyckhadden wracało do życia? Czy w cieple słońca otwierano budki,
sprzedawano wiaderka i łopatki, pocztówki i cukrową watę? W taki dzień
jak ten, gdy wszystko wydawało się zamarznięte i milczące, trudno było to
sobie wyobrazić.
Przy balustradzie w miejscu, w którym Janine spadła z molo, Agatha ujrza-
ła wysoką postać pułkownika, spoglądającego w fale na dole.
— Dzień dobry, panie pułkowniku.
Odwrócił się.
— Dzień dobry, Agatho. Zapowiadali śnieg.
Agatha stanęła obok niego.
— Dziwne miejsce to Wyckhadden. Chyba zdarza się tu wszelki rodzaj po-
gody poza ciepłym i bezchmurnym dniem.
— W zeszłym roku mieliśmy piękne lato. Musiałem kupić do pokoju wia-
traczek, tak było gorąco.
R
— Ciężko w to uwierzyć.
— Wiesz — mówił pułkownik — stojąc tu, często przypominam sobie
letnie wakacje mojej młodości. Inny świat, bezpieczniejszy.
L
— Żadnych zabójstw?
— Pewnie i wtedy się zdarzały. To jasne. Ale nie ludziom takim, jak my.
T
pasowało, ale moja żona była kobietą myślącą niezależnie, tak jak ty, Aga-
tho. Wolę towarzystwo takiego właśnie rodzaju.
Cholera — pomyślała Agatha. — Biedna Daisy.
— Daisy jest chyba po prostu bardzo nieśmiała i niepewna siebie. Myślę,
że ma swój rozum.
— Ale jak się przyczepi... Przez cały spektakl opierała się o mnie i była ca-
ła w tych mdłych perfumach. Klaustrofobii można się nabawić.
Agatha pomyślała, czy by nie dać Daisy swojego eliksiru miłości.
— Ci od Gilberta i Sullivana bardzo mi się podobali — powiedział puł-
kownik. — Dziś wieczorem wystawiają Piratów z Penzance. Pójdziemy?
— We dwoje?
— Tak, jeśli masz ochotę.
Agatha się zawahała. Następnie rzekła:
— Jestem gościem, osobą z zewnątrz. To może nie spodobać się pozosta-
łym. Mogą się czuć, no, wykluczeni.
— Nie muszą wiedzieć — powiedział pułkownik, smarując masłem kolej-
ną babeczkę.
— A jak to zrobimy?
— Ja kupię bilety... Chcesz jeszcze tej śmietanki?
— Agatha w odpowiedzi pokręciła głową. — Spektakl zaczyna się o ósmej.
atrem.
R
Ty pojedziesz samochodem. Ja dojadę taksówką i spotkamy się przed te-
Agatha nałożyła sobie poduszkę na głowę z poczuciem winy, ale też czuła
się zastraszona. Jeszcze kilka wściekłych prób dobijania się do pokoju, i
Agathę w końcu pozostawiono samej sobie.
Rankiem zjadła w pokoju śniadanie, nakarmiła kota, a następnie zaczęła się
zastanawiać, jakby tu wymknąć się z hotelu, nie wychodząc głównymi
drzwiami. Zatelefonowała do Jimmy'ego, powiedzieć mu, że podjedzie po
niego na promenadę przy kinie.
— Kiedy? — zapytał.
— Za jakieś piętnaście minut.
— Czemu? Znowu dokucza ci prasa?
— Nie. Opowiem ci, kiedy się spotkamy.
Agatha włożyła płaszcz, otworzyła drzwi pokoju i ostrożnie rozejrzała się
po korytarzu. Na pewno jest tu gdzieś wyjście przeciwpożarowe.
Cicho wyszła za róg, szybko przemknęła obok pokoju Daisy i mijając po-
zostałe pokoje, poszła na sam koniec. I oto było, wyraźnie zaznaczone:
WYJŚCIE PRZECIWPOŻAROWE. Nacisnęła skobel otwierający drzwi.
Metalowe schodki prowadziły do parku przy hotelu. Nie mogła zatrzasnąć
drzwi od zewnątrz. Zostawi je przymknięte, ale nie zakluczone, do czasu
powrotu.
Panował jeszcze większy ziąb niż dzień wcześniej. Gdy schodziła w dół,
mroźny wiatr szarpał połami jej płaszcza. Wymknęła się z hotelu, wsiadła
R
w samochód i odjechała, nie patrząc w górę na hotelowe okna. Bała się, że
jeśli spojrzy, zobaczy obserwującą ją z góry Daisy.
Przed kinem dojrzała wysoką postać Jimmyego. Wsiadł do samochodu.
— To mały samochodzik — wyjaśniła przepraszającym tonem Agatha. —
L
Lepiej odsuń sobie siedzenie do tyłu. Dokąd chcesz pojechać?
— Jeśli pojedziesz prosto, możemy pojechać wzdłuż wybrzeża. Przyda się
pogadać. Co teraz porabiasz?
T
— Czego?
— Cliff powiedział mi, że Francie trzymała w kuchni kamienny wałek do
ciasta, a teraz go nie było.
— Późno z tym wyskoczył.
— To tylko jedna z sugestii. Przecież taki wałek nie jest rzeczą, której stra-
tę zauważyłby Cliff czy nawet Janine.
— Co Cliff robił w tym domu? — spytała Agatha. — Myślałam, że nic
nie odziedziczył.
— My go tam zabraliśmy. Kazaliśmy mu dokładnie wszystko przejrzeć. Ja
to wymyśliłem. Byłem przekonany że to morderstwo popełniono w strachu
i w szale. Im bardziej teraz o tym myślę, tym bardziej się przekonuję, żc
Francie coś na kogoś miała.
— Szantaż?
— Może, i może jej córka wiedziała, kogo matka szanta— żuje.
— Chadzali do niej wszyscy z hotelu, a Harry i Daisy wiedzieli, że jej se-
anse to oszustwo.
— Ale zapominasz, Agatho, że chadzało do niej też wielu ludzi z Wyc-
khadden, a także osoby z Hadderton, którym jej umiejętności podobały się
bardziej od zdolności jej córki.
Agatha westchnęła.
R
— Coś mi się wydaje, że to będzie kolejna nierozwiązana zagadka.
— Prędzej czy później coś wyjdzie na jaw. Nie miałem styczności ze spra-
wami o zabójstwo, poza tą jedną, o której ci mówiłem. Ale czytałem o ta-
kich sprawach i wiele słyszałem od swoich przełożonych. Kiedy już wydaje
L
się, że sprawa utknęła w martwym punkcie, morderca w jakiś sposób się
zdradza.
— Czy ci wszyscy z hotelu mają alibi na późne popołudnie, to znaczy, w
T
Czy nie tego właśnie chciałaby słuchać każda kobieta? Nie, kochanie, lepiej
zostaw to mnie? Mimo to Agatha poczuła się bezużyteczna i umniejszona.
Pocieszała ją tylko myśl o owym ogłoszeniu, które ukaże się w „Timesie".
— Daleko dziś nie zajedziemy — powiedział Jimmy, kiedy po morderczej
podróży zaparkował wreszcie przy hotelu. — Muszę wrócić do domu i
wykonać kilka telefonów. Zadzwonię do dzieci i opowiem im o naszych
zaręczynach. Wrócę po ciebie później.
— A może podwiozę cię do domu?
— Nie, bezpieczniej iść pieszo — to mówiąc, Jimmy wysiadł, zamknął
drzwi samochodu i gdy podeszła do niego Agatha, oddał jej kluczyki. Po-
chylił się i pocałował ją.
— Do zobaczenia później — powiedział, po czym spiesznie oddalił się,
garbiąc się w zamieci.
Agatha weszła do hotelu. Przy recepcji zaczepiła ją Daisy, która właśnie
wyskoczyła z holu, zupełnie, jakby na nią czyhała.
— Chcę zamienić z tobą kilka słów... — zaczęła.
Agatha zdjęła rękawiczkę i pokazała jej pierścionek zaręczynowy.
— Złóż mi gratulacje!
R
Daisy całkiem zbladła i oparła się ręką o biurko recepcji, by nie upaść.
— Tak, Jimmy właśnie mi się oświadczył! — rzekła Agatha z uśmiechem.
— O! — Na policzki Daisy wrócił kolor. — Chodzi ci o twojego inspek-
tora. Tak się cieszę, Agatho. Już myślałam... nieważne.
L
— Ale pogoda! — powiedziała radosnym głosem Agatha. — Czy tak już
kiedyś bywało?
T
zamknięte.
— Powinienem tę głupią babę powstrzymać. Na pewno nie zależy jej na
tym inspektorze.
— Ona już nie ma dwudziestu jeden lat.
— Ma dwa razy tyle — dopowiedział złośliwie Charles.
— A może do niej zadzwonisz? Kiedy w gazecie pisali o tamtejszym mor-
derstwie, podali, że Agatha mieszka w hotelu Garden.
— Dobrze. Tak zrobię.
Ale z Wyckhadden nie było połączenia.
***
Agatha miała już nigdy nie zapomnieć przytłaczających, klaustrofobicz-
nych dni, które nastąpiły, gdy była uwięziona w hotelu. Bez prądu. Bez te-
lefonu. Bez telewizji.
W środę rano Agatha zobaczyła, jak Harry siedzi samotnie w holu.
— Nie ma nawet gazety — rzekł posępnie. — Nie przypuszczałem, że bę-
dzie tak źle. I ogrzewanie nie działa. Pomyślałby człowiek, że w tak drogim
hotelu powinien działać agregat. Nudno mi.
Agatha podeszła do okna.
— Śnieg już nie pada — rzuciła przez ramię.
dołączając do niej.
R
— Ale jest ciemno, a zapowiadali kolejne opady — rzekł Harry, wstając i
6*Święty Wacław, książę czeski z dynastii Przemyślidów, jest bohaterem angielskiej kolędy pt. Good King
Wenceslas, gdzie przedstawia się go jako skromnego i hojnego dla poddanych pana, za którym w śniegu za-
miast orszaku podąża jeden paź.
— Kiedyś byłem w tym dobry — pochwalił się Harry. — Ja zrobię kulę
na podstawę, a ty utocz kulę na pierś.
— Gdzie pozostali? — spytała Agatha.
— Chyba u siebie w pokojach — odpowiedział Harry, zajęty pracą.
— Ty nigdy nie mówisz o morderstwach — powiedziała Agatha.
— Nie, nigdy. Nie mam z nimi nic do czynienia. Czemu miałbym o nich
gadać?
— Znałeś Francie. Byłeś u niej na seansie.
— A, wtedy. Może też i dlatego nie chcę o tym rozmawiać.
— Dlaczego?
R
— Bo dałem się oszukać. Strasznie brakowało mi żony i chyba oszalałem,
że poszedłem do Francie. Zastrzegam, że jej płyny i maści chyba działały.
— Więc co się stało?
L
— Naprawdę myślałem, że mówi moja żona. Do czasu, aż głos tej rzekomo
mojej żony powiedział mi, że w Biblii nie kłamali o uchu igielnym. Ten
głos kazał mi przekazać wszystkie moje pieniądze Francie. „Ale jeśli boga-
T
R
L
T
Rozdział VIII
łam.
R
— Wyszłaś z pułkownikiem — rzekła oskarżycielsko Daisy. — Widzia-
— Jak tylko przyniosą, zrób coś, co odwróci ich uwagę — szepnęła Aga-
tha do Daisy.
Wszyscy zamówili po kawie. Agatha wyjęła buteleczkę z torebki i schowa-
ła w dłoni.
Wszedł kelner z butelką wina i dwoma kieliszkami. Kolejny stary kelner
uginał się pod ciężarem srebrnej tacy z kawą, mlekiem i cukrem. Wszystko
to postawiono na ławie przed kominkiem. Kelner otworzył butelkę wina.
— Niech sobie trochę pooddycha. Wy pijcie już swoją kawę — polecił
pułkownik.
Jennifer nalała wszystkim. Mary siedziała przez ten czas w milczeniu, mię-
dląc w ręku chusteczkę.
— Lepiej ci już, Mary? — spytała Agatha.
— O, znacznie lepiej — odpowiedziała słabym głosem.
— Ale doznałam szoku. Myślałam, że to duch Francie.
— To nie miał być nikt konkretny — zaprzeczył Harry.
— Po prostu ulepiłem kobietę. Pijmy już to wino.
Pułkownik polał do obu kieliszków.
— Patrzcie! — Daisy skoczyła na równe nogi. Podbiegła do okna. — No
chodźcie i zobaczcie.
R
Wszyscy poza Agathą wstali, podeszli do okna i zgromadzili się za plecami
Daisy, pytając: „Gdzie?", „Co?".
Agatha wlała parę kropel z buteleczki do kieliszka pułkownika. Następnie
L
zakorkowała butelkę i schowała z powrotem do torebki. Szybko spojrzała w
stronę okna. Harry akurat patrzył na nią. Agatha spytała:
— Coś tam jest? Co to?
T
radości.
Wreszcie, po kilku partiach, pułkownik wstał i przeciągnął się.
— Muszsiepołoszyś — rzekł, ściągając zdanie w jedno niewyraźne słowo.
— Atoso? — tu wskazał na okno.
— To pług śnieżny — powiedziała Agatha. — I przestało wreszcie sypać.
W tym samym momencie znienacka zapaliło się światło.
— Świetnie — uradowała się Agatha. — Oby działały też i telefony.
Spytała o to w recepcji i powiedziano jej, że owszem, telefony znów dzia-
łają. Weszła do swojego pokoju. W ca« łym hotelu burczało i trzeszczało,
gdy stareńki układ ogrzewania wracał do życia.
Agatha zatelefonowała na komisariat, ale powiedzieli jej, że inspektora
Jessopa akurat nie ma. Następnie zawahała się: chciała zadzwonić do
Carsley dowiedzieć się, jak James zareagował na wies'ci o jej zaręczynach,
ale jednocześnie nie chciała, bała się bowiem dowiedzieć, iż żadnej reakcji
nie było.
Postanowiła odczekać, wziąć kąpiel, przebrać się i zejść na obiad. Po
pierwszym daniu zorientowała się, iż nie pojawił się pułkownik.
— Gdzie pan pułkownik Lyche? — zapytała.
R
— Pewnie odsypia — odrzekł Harry.
— Ty wyglądasz dobrze — powiedziała Daisy. — Martwię się.
Harry wstał, mówiąc:
L
— W porządku, droga pani, mogę rozwiać twoje wątpliwości.
Daisy podeszła do stolika Agathy.
T
Agatha dziobała swoje drugie danie, ale apetyt już jej przeszedł. Na pewno
cos' poszło nie tak. Ale w takim razie, jeśli Harry widział, jak Agatha nale-
wa coś pułkownikowi do kieliszka...
Wysoki, ostry krzyk rozbrzmiał w całym hotelu. Agatha ostrożnie położyła
na stole widelec i nóż. Jennifer skoczyła na równe nogi, po drodze prze-
wracając swoje krzesło. Wybiegła z pomieszczenia, a zaraz za nią Mary.
Agatha została na miejscu, sparaliżowana strachem. Na zewnątrz błyskały
pomarańczowe koguty piaskarki.
Wreszcie i Agatha wstała, a czuła się jak stara kobieta. Wyszła na korytarz.
R
Było tam pusto. Nikogo przy biurku, w pobliżu żadnego kelnera.
Cisza zdawała się być absolutna.
Następnie przyjechała karetka, a za nią dwa radiowozy. W tym samym cza-
L
sie ze schodów zbiegł pan Martin, a na twarzy miał wyraz niepewności i
zmartwienia.
— Na górę — powiedział ratownikom z pogotowia, gdy przyszli. Ci, tasz-
T
trząść.
Odwróciwszy się, strudzonym krokiem poszła w stronę hotelu. Za biurkiem
recepcji czekał pan Martin.
—Nie łączyć! — rzuciła mu Agatha, po czym weszła na górę do swego
pokoju.
Scrabble mruczał i miauczał, gdy ona szykowała mu karmę i miseczkę wo-
dy. Chciało jej się gorącej kąpieli, ale była zbyt zmęczona. Kiedy Scrabble
dostał już jeść, Agatha wgramoliła się na łóżko, nie rozebrawszy się, nacią-
gnęła sobie kołdrę na uszy i zapadła w sen. Nic jej się nie śniło.
Bar Pod Czerwonym Lwem w porze obiadowej tego dnia tętnił życiem.
Właściciel, John Fletcher, wydobył dla Jamesa Laceya małe piwo Hook
Norton, mówiąc:
— Nasza Agatha znowu się w coś wpakowała.
— Co? W gazetach nic dziś nie pisali — rzekł James
— Słyszałem rano w radiu — powiedział John. — W hotelu, w którym
spała Agatha, zmarł jakiś pułkownik. Agatha coś przy tym robi. Mówili, że
pomaga policji w śledztwie. Powinieneś tam pojechać, sprawdzić, czy i ty
byś jej nie pomógł.
— Agathą zaopiekuje się jej narzeczony. Jest inspektorem w policji — od-
parł smutno James i odsunął się od baru.
R
Sir Charles Fraith wracał samochodem do majątku, gdy w radiu usłyszał
wiadomości o Agacie.
— Głupia — bąknął pod nosem. Po powrocie do domu, zatelefonował do
L
hotelu Garden, ale powiedziano mu, że pani Raisin nie przyjmuje telefo-
nów.
Cóż ona u diabła tam robi? — zastanawiał się. — Może fajnie byłoby się
T
do niej szeroko.
— Pewnie głucha — powiedział, po czym zapukał znowu. — No dalej,
Agusiu! To ja, Charles!
Agatha otworzyła drzwi.
— Oj, Charles! — odezwała się. — Tak mi ostatnio źle — po czym się
rozpłakała. On wziął ją w ramiona.
— W porządku. Jestem przy tobie.
Charles zauważył, że owa starsza blond dama o czerwonej twarzy patrzy na
nich, więc z łkającą Agathą w ramionach wszedł do pokoju, po czym nogą
zatrzasnął za sobą drzwi.
— W coś ty się znowu wpakowała? — spytał, gładząc ją po głowie. — I
masz prawdziwe włosy.
— O.. .od.. .odrosły — płakała mu Agatha w marynarkę.
— Całkiem mnie zamoczysz. Czy tu mają coś do picia?
— Zamów z dołu przez telefon.
Charles podniósł słuchawkę i zamówił butelkę brandy.
— Do którego pokoju? — spytał podejrzliwie głos nocnego portiera.
— Do pani Raisin.
— Na jej rachunek?
Usiadł na łóżku.
R
— No pewnie — odrzekł radośnie Charles.
— Słucham?
— Chyba jest u pani mężczyzna.
— I co z tego? — spytała rozeźlona Agatha. — Mamy lata dziewięćdzie-
siąte.
— Pokój był wynajęty dla jednej osoby. Muszę policzyć pani podwójnie.
— Proszę bardzo, i dawaj pan od razu rachunek. Dzisiaj wyjeżdżam —
huknęła na niego Agatha, po czym odłożyła słuchawkę.
Spojrzawszy w lustro, wydała z siebie pisk przerażenia. Włosy miała w nie-
ładzie, a jej nieumalowana twarz wyglądała staro. Charles był co najmniej
dziesięć lat od niej młodszy. Następnie usiadła ciężko. Jakie to miało zna-
czenie? Nie była zakochana w Charlesie. Gdy wyszedł z łazienki, zajęła je-
go miejsce, napuściła sobie wody do kąpieli i ku swej irytacji odkryła, że
Charles zużył wszystkie ręczniki. Zadzwoniła po świeże. Na pewno i to do-
piszą jej do rachunku.
Charles, nie przejmując się niczym i głuchy na jej uwagi, oglądał poranny
program w telewizji.
Agatha wreszcie wykąpała się, przebrała i umalowała. Potem nakarmiła ko-
ta i wyłączyła telewizor akurat w środku teleturnieju.
— No i nie dowiem się, kto wygrał samochód! — jął marudzić Charles.
— Zjemy śniadanie — poinformowała go Agatha. — Potem oddam wyna-
jęte auto, kupię skrzynkę do przewiezienia Scrabble'a, i możesz wieźć mnie
R
do Carsley. Najlepiej jeszcze wpadnę na posterunek policji, oddać ten pier-
ścionek — to powiedziawszy, siadła przy stoliku. — Trzeba napisać do
Jimmy'ego.
— Dobrze — odparł sceptycznie Charles.
L
— W recepcji nie było nikogo, a gdy zajrzałem do holu, siedział tam męż-
czyzna o wyglądzie żółwia i kazał iść prosto na górę.
T
Dokąd teraz?
— Pokażę ci drogę na parking w centrum miasteczka. Muszę kupić skrzyn-
kę dla kota.
Zakupiwszy skrzynkę na przewóz kota, jechali spokojnie w stronę hotelu,
gdy nagle Charles zahamował, wykrzykując:
— Patrz na to!
— Co?
— W kinie leci Casablanca.
— I co?
— Uwielbiam Casablankę. Chcę zobaczyć. Puszczają o drugiej.
— O dwunastej wyprowadzamy się z hotelu.
— Jeszcze jedną noc. Ja zapłacę. No proszę, Agusiu!
— Oj, dobra już. Ale pójdziesz sam. Nie dam rady jeszcze raz oglądać tego
starego filmu.
— Zgłodniałem. Nie pozwoliłaś zatrzymać się na śniadanie.
Pan Martin zgodził się na udostępnienie im pokoju jeszcze na jedną noc.
— On płaci — Agatha wskazała kciukiem Charlesa. — I zjemy obiad.
Płaszcze i skrzynkę dla kota odstawili do pokoju, a sami zeszli do jadalni.
Jennifer, Mary, Daisy i Harry bez skrępowania się na nich gapili.
R
— Co za banda dziwaków — powiedział z uśmiechem Charles. — Arsze-
nik i stare koronki.
Milcząc, zjedli swój potężny obiad. Następnie Charles poszedł po płaszcz i
L
wyszedł do kina. Pozbawiona jego towarzystwa Agatha zaczęła boleśnie
odczuwać ciszę panującą w hotelu. Żałowała, że zgodziła się na spędzenie
tu kolejnej nocy. A co, jeśli zjawi się Jimmy i zrobi jej scenę?
T
— Wejść — zawołała.
Drzwi otworzyły się i weszła Daisy, rozglądając się ciekawie.
Od strony łóżka odezwał się syk. Agatha spojrzała na Scrabble'a. Oczy kota
płonęły, a sierść była najeżona.
Agatha zdziwiona spojrzała na Daisy.
— To byłaś ty, prawda? — zapytała. — Od początku chodziło o ciebie?
Rozdział IX
— Gdy już wydawało się, że imię mordercy wyjdzie na jaw, tak mocno, jak
się dało, kopnęłam Mary. To przerwało seans. Zaczęłam się jednak mar-
twić. A może Janine wiedziała? Wydawało mi się, że uczucia pułkownika
wobec mnie się ocieplają. Zdawało mi się, że to tylko kwestia czasu, by mi
się oświadczył — tu Daisy pochyliła się ku Agacie i klepnęła ją w kolano.
— Musiałam się jej pozbyć. Teraz rozumiesz?
Wtedy Agatha przypomniała sobie, jak Charles mówił, że wszyscy oni po-
wariowali. To rzeczywiście wariatka — pomyślała znów Agatha. — Dla-
czego wcześniej tego nie zauważyłam?
— A więc zeszłam wyjściem awaryjnym i zatelefonowałam do niej z budki
przy wejściu na molo. Tym razem miałam na dłoniach rękawiczki. Powie-
działam jej, że jestem jej winna matczyne pieniądze i że dam je jej, ale nie
może nikomu powiedzieć. Przeszłyśmy się po molo. Powiedziałam, że by-
łam dłużna Francie kilka tysięcy. Janine zaraz się ożywiła. Była całkiem jak
matka: chciwa. Kiedy odeszłyśmy trochę w kierunku końca molo, ja nagle
krzyknęłam i powiedziałam: „Tam w wodzie jest trup!", na to ona:
„Gdzie?". „Tam w dole", krzyknęłam. Zaraz się wychyliła. Nie wiem, jak
mi się to udało, ale schwyciłam ją za kostki i wrzuciłam do morza. Nie po-
trafiła pływać. Powiedziała mi to kiedyś Francie. Mówiła mi, że ani ona,
ani jej córka nie potrafią pływać. Słyszałam, jak woła, więc uciekłam.
— Nie żałujesz? — spytała z ciekawości Agatha.
— Czego? — odparła Daisy, a w jej oczach błyskały iskierki. — To były
złe kobiety.
R
— Nie mogłaś po prostu wziąć pieniędzy Francie i odejść?
— Nie! Ona mnie przeklęła, a Janine przeklęła i mnie, i całą resztę. Były
złe.
L
— Daisy, teraz mam obowiązek pójść na policję i powiedzieć to, co usły-
szałam.
— Nie uwierzą ci. Nie masz dowodów.
T
isy.
R
i dobiegła do bocznej ściany budynku. W ogródku hotelowym nie było Da-
dle.
— Co?! Na pewno?
— Tamten kot jest w posiadaniu Cliffa. Wczoraj rano byliśmy u niego po
raz kolejny go przesłuchiwać. Miał ze sobą tamtego kota. A więc zacznijmy
znów od początku.
Wreszcie Agatha była wolna.
— Rankiem wyjeżdżam.
— Muszę panią poprosić o zostanie tu na przyszłotygodniowe dochodzenie
z koronerem — oznajmił Jimmy. — O miejscu i czasie dowie się pani
później.
— Nigdy się stąd nie wydostanę — powiedziała z goryczą Agatha.
— Proszę zostawić nas na chwilę — poprosił Carrolla Jimmy.
Gdy zostali sami, Jimmy powiedział cicho:
— Usiądź, Agatho.
Agatha usiadła, a oczy jej napełniały się łzami.
— Gdyby nie twój udział, może byśmy jej nie dostali — rzekł Jimmy. —
Chciałem z tobą porozmawiać dlatego, że mam jeszcze do ciebie wystar-
czająco dużo uczucia, by cię ostrzec.
Agatha wyjęła chusteczkę higieniczną i otarła oczy.
— Przed czym?
R
— Przed sir Charlesem.
— Co z nim? — spytała Agatha, rumieniąc się.
— Być może to, że on jest baronetem i mężczyzną młodszym od ciebie
L
mogło ci uderzyć do głowy, Agatho, ale jeśli marzysz o zostaniu lady Fra-
ith, to wybij to sobie z głowy.
T
— Nie kłóćmy się. Która godzina? Pewnie w hotelu już jadalnia zamknięta.
O, patrz, tu jest buda z rybą i frytkami.
Rybę i frytki zjedli w drodze powrotnej do hotelu.
Potem weszli do budynku.
— Nie, nie można układać nazw własnych — dobiegł z holu głos Harry
ego. — Wiesz o tym, Jennifer.
— Oni ciągle grają w scrabble — Agatha nie mogła wyjść ze zdumienia.
— Ludzie są mordowani, wypadają z okien, a ci ciągle grają w scrabble.
O, i jeszcze jedno. Nie wiem, czy uwierzysz, ale mam nie tego kota.
— Co takiego?
— Scrabble nie jest kotem Francie.
— To może Daisy przyszła do ciebie do pokoju zrobić ci krzywdę. Zwie-
rzęta wyczuwają zagrożenie.
Podszedł do nich pan Martin.
— To okropne, okropne — powiedział. — Jesteśmy zrujnowani.
— E, niech pan już wpuści dziennikarzy — rzekła zrezygnowana Agatha.
— Dużo wypiją i dużo wydadzą. A jak już zacznie się sezon, będzie pan
miał tu pełno klientów. Ludzie są jak wampiry. Pański hotel będzie sławny.
— Ale obecność dziennikarzy nie spodoba się naszym rezydentom.
— Zostało ich tylko troje — uspokoił go Charles. — Dlaczegóż by z tej
tragedii nie zrobić dochodowego interesu? Dziennikarze wydają krocie.
Wytrąbią panu cały bufet.
Pan Martin się pocieszył.
— Pewnie nie zostaną tu bardzo długo.
— No właśnie — rzekła Agatha.
Po czym poszła z Charlesem na górę.
— Dzisiaj żadnych figli — przestrzegła go poważnie Agatha.
— Ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo, Agusiu — powiedział Charles.
Jednak Agatha Raisin poczuła się rozdrażniona, gdy on wszedłszy wreszcie
do łóżka, zaczął czytać jedną z jej książek, i nadal ją czytał, gdy zasypiała.
Zanim rano wyszli z hotelu, policja zdążyła już zatelefonować do hotelu,
informując, że omówienie wyników sekcji odbędzie się w środę o dziesiątej
rano u koronera.
— Uszy do góry, Aguś! — powiedział jej Charles, gdy wyjeżdżali z Wyc-
khadden. — Będziesz musiała oglądać tę koszmarną mieścinę jeszcze tyl-
ko raz.
W drodze do domu Agatha usilnie próbowała wyrzucić z głowy myśli o
Jamesie Laceyu. Ciągle jednak wyobrażała sobie siebie, jak opowiada mu o
wszystkim, siedząc z nim w jakiejś restauracji w Cotswold.
Wreszcie Charles zaparkował przed jej chatą i pomógł jej wnieść do środka
walizkę oraz skrzynkę z kotem.
— Nie zostanę, Aguś. Zjawię się w następną środę o wpół do siódmej rano,
żeby zawieźć cię do koronera. Albo, jeśli chcesz, możemy tam pojechać już
wieczorem.
Agatha powstrzymała drżenie.
— Nie, nie przeszkadza mi wczesny wyjazd.
Po wyjściu Charlesa wypuściła kota ze skrzynki. Ku jej uldze, dwa pozosta-
R
łe koty, Boswell i Hodge, najwyraźniej zaakceptowały nowo przybyłego.
Agatha nakarmiła je i wypuściła na zewnątrz.
Następnie podniosła słuchawkę telefonu i zadzwoniła do Jamesa Laceya.
L
Nie odebrał, a jego samochodu nie było przed domem.
Przeszła się na plebanię.
— O, dobrze, wróciłaś — powitała ją pani Bloxby, a do męża powiedziała:
T
— Agatha wróciła.
Pastor wstał i od razu wyszedł.
— Idę do kościoła — oznajmił.
— Wejdź — powiedziała pani Bloxby. — Piszą o wszystkim w gazetach.
— A piszą, że to ja odkryłam, kto zabił? — spytała Agatha.
— Nie. Piszą coś o tym, że kierownik hotelu posłyszał, jak Daisy Jones
opowiada komuś z gości, że to ona zrobiła. Chodziło o ciebie? Sprytnie.
Opowiedz mi o tym.
Toteż Agatha opowiedziała swoje, a gdy tak mówiła w otoczeniu ciszy,
która panowała w saloniku plebanii, wszystkie te zdarzenia wydawały się
obce i odległe.
— A co z twoim inspektorem? O nim nie mówiłaś.
— To już miniona sprawa. Zobaczył mnie w łóżku z Charlesem.
— To straszne. Ale nie jesteś tym załamana.
— Tylko bardzo zażenowana. Jimmy to porządny facet. Żal mi, że go stra-
ciłam. Mogło się udać.
— Ale go nie kochałaś, a gdybyś go poślubiła, to musiałabyś zamieszkać w
Wyckhadden.
— Boże broń. Nie byłam wcześniej w miejscu o równie zmiennej pogodzie.
W dzień dochodzenia na pewno powieje tornado.
— My tu też mieliśmy kiepską pogodę. Straszną powódź. Po ulicach Eves-
ham pływały łodzie ratunkowe. Zalało nawet Moreton— on— Marsh.
— A gdzie James? — spytała znienacka Agatha.
— Zostawił klucze Fredowi Griggsowi. — Fred Griggs był miejscowym
policjantem. — Powiedział Fredowi, że ma zamiar zostać u kogoś w Sus-
sex.
— A więc niedługo wróci?
— Chyba tak.
Tak więc Agatha obserwowała i czekała, nie tracąc nadziei, że zobaczy, jak
pod domek Jamesa podjeżdża jego samochód.
James wrócił do siebie wieczorem po dochodzeniu. Zrobił pranie, a potem
znów się spakował. Załatwił sobie wyjazd do Grecji. Myślał, żeby rano
odwiedzić Agathę. Nie chciał jednak słuchać, jak opowiada ona o tym swo-
im inspektorze.
Wczesnym rankiem obudził go odgłos samochodu parkującego przed chat-
ką Agathy. Z wysiłkiem wstał z łóżka, po czym podszedł do okna w bocz-
nej ścianie budynku i spojrzał w dół na wejście do sąsiedniej chaty. Wyszła
z Charlesem. Wsiedli do jego samochodu. Wyglądali na szczęśliwych.
Wrócił do łóżka.
Teraz stanowił część przeszłości Agathy Raisin, więc sprawi, żeby i ona nie
wychodziła z jego przeszłości.
Dochodzenie okazało się dla Agathy mniej wstrząsające, niż zakładała. Ona
i Charles opowiedzieli o wszystkim ze swoich punktów widzenia.
Na zewnątrz czekali dziennikarze. Agathę jednak zbyt przytłaczał widok
Jimmy'ego w sali, by pochwycić swą chwilę sławy. Do samochodu Charle-
R
sa wsiadła głucha na pytania i ślepa na błyskające jej w twarz flesze.
— Żegnaj na zawsze — powiedziała, gdy Charles wyjeżdżał z miasteczka.
L
T
Rozdział X
Trzy miesiące później Agatha Raisin stała przy stoisku loterii składkowej
na akcję „Na Pomoc Dzieciom". Sprawa była godna wsparcia, toteż Agatha
ciężko pracowała w komitecie organizacyjnym, by ich jarmark odniósł suk-
ces. Uważała, że teraz jej oczy powinny patrzeć na świat z takim samym
blaskiem milczącej dobroci, jaką widziała w oczach pani Bloxby. Wyjęła
składane lustereczko i przyjrzała się sobie. Z lusterka spoglądało tępo dwo-
je niedźwiedzich oczu.
James poleciał do Grecji, a Agatha musiała przyznać, że się nudzi.
— Kupiłam trzy losy, a dostałam tylko puszkę sardynek — marudziła stara
R
pani Boggle.
— Losy kosztują po trzy pensy, więc i tak wyszła pani na swoje — ucięła
Agatha.
L
— Wiem, jak to działa — nie ustępowała pani Boggle.
— Najlepsze nagrody trzyma pani dla siebie.
T
zajęła się jej twarzą i brwiami. Następnie do fryzjera, potem do nowego bu-
tiku w Evesham tuż obok salonu fryzjerskiego, by kupić sobie coś nowego.
Wahała się między wyborem czegoś ładnego i kobiecego a kupnem czegoś
ostrego i służbowego. Wreszcie zakupiła lniany kostium w kolorze bisz-
koptowym oraz do kompletu miękką, blado żółtą bluzkę z jedwabiu. Potem
pojechała z powrotem do Carsley i wpadła do swojej sprzątaczki, Doris
Simpson, powiedzieć jej, że znów wyjeżdża, ale tym razem tylko na parę
dni, i że jest teraz jeszcze jeden kot do karmienia.
Z poczuciem coraz większej pewności siebie wyspała się przez noc, po
czym nazajutrz wcześnie ruszyła w długą drogę do Wyckhadden.
Prowadząc samochód obok ślicznych willi i bungalowów na krańcu mia-
steczka, patrzyła na nie już innymi oczyma. W jednym z takich domków
mogłaby żyć. Kosiłaby trawnik i polerowała samochód.
Pojechała prosto do hotelu Garden. Na plaży było ciepło, a budki na molo
stały otwarte. Morze, które zimą wyglądało tak strasznie, teraz złagodniało
i uspokajało swoim czystym błękitem. Na horyzoncie płynął sobie state-
czek, wyglądający z oddali niczym dziecięca zabawka.
W recepcji hotelu pracowała nowa obsługa i wciąż przewijali się nowi go-
ście.
Recepcjonistka uśmiechnęła się, mówiąc, że Agatha ma szczęście. Dziś ra-
no ktoś odwołał swoją rezerwację. Podszedł elegancki młody portier w
R
świeżej liberii i zabrał jej torbę, by zanieść do pokoju. Stary hotel tętnił ży-
ciem i prosperował. Agatha zastanawiała się, czy mieszkają tu jeszcze Har-
ry, Jennifer i Mary, czy też wykurzył ich ten masowy napływ nowych gos-
'ci. Ale przecież mówili, że są przyzwyczajeni do turystów.
L
Agatha podniosła słuchawkę telefonu i zadzwoniła na posterunek policji.
— Posterunek policji w Wyckhadden — odezwał się głos sierżanta dyżur-
nego.
T
ła sobie Agatha.
Madame Mystiąue odziana była w długą czarną szatę, a na głowie nosiła
turban.
— Proszę usiąść — powiedziała. — Wróżba będzie panią kosztować dzie-
sięć funtów.
— Dobra.
— Płatne z góry.
— Coś jeszcze?
— Nie wolno ci zostawać w Wyckhadden. Zapomnij o tym, co cię tu przy-
wiodło, i wracaj.
— Mam wracać? A nie jechać do Norfolk?
— Kiedyś tam pojedziesz. Nic więcej ci nie powiem.
Muszę przestać marnować pieniądze — skarciła samą siebie Agatha i wy-
szła na słońce.
Tam zobaczyła Harry'ego Berry. Wychylał się znad balustrady molo, ob-
serwując wędkarzy.
Agatha podeszła do niego.
— Witaj, Harry.
Odwrócił się.
— A, to ty — powiedział. — Co cię z powrotem sprowadziło?
— Nie miałam co robić. Pomyślałam, że odwiedzę Jimmy'ego Jessopa.
Przez chwilę oczy Harry'ego zabłysły ze zdziwienia.
— Wygląda na to, że hotel dobrze sobie radzi — powiedziała Agatha.
— To już nie to samo miejsce. Najpierw zapełniło się dziennikarzami. Po-
tem wariatami, którzy chcieli zobaczyć pokój, z którego Daisy wyskoczyła
przez okno, potem rozeszła się wiadomość, że tu obficie dają zjeść, i zaczę-
R
li przyjeżdżać różni turyści.
— Jak się mają Jennifer i Mary?
— Nieźle, ale chcemy się przenieść w jakieś cichsze miejsce.
L
— Zaskoczyło was, że Daisy okazała się morderczynią?
Harry odwrócił się od niej i spojrzał w toń morza.
T
— Nie bardzo.
— Jak to?! Tylko mi nie mów, że od początku wiedzieliście!
— To było tylko przeczucie — powiedział Harry. — Pułkownik często
powtarzał, że wydaje mu się, że to Daisy.
— Co?! A ja myślałam, że nie rozmawialiście o morderstwie.
— A rozmawialiśmy, gdy ciebie nie było w pobliżu.
I to było na tyle, jeśli chodzi o bycie częścią ich grupy — pomyślała Aga-
tha z goryczą.
— Dlaczego aż tak się ode mnie odcinaliście, że nic do mnie nie dochodzi-
ło?
— Obawialiśmy się, że zrobisz z tego awanturę, a my nie lubimy awantur.
— Dlaczego więc nie poszliście na policję?
— Dlaczego? Mogliśmy się mylić, a Daisy była jedną z nas.
Agatha przyjrzała mu się.
— Ta bałwanica — rzekła powoli. — Chciałeś ją upodobnić do Francie,
jak się tylko dało, w nadziei, że Daisy się ujawni.
— Może i tak. Teraz to już minęło. Biedna Daisy.
— Biedna Daisy. Dwie kobiety zamordowała.
R
— Same się o to prosiły. Gdyby nie Daisy, to zrobiłby to ktoś inny.
— Widzimy się później — pożegnała się Agatha, po czym odwróciła się i
poszła. Charles miał rację. To rzeczywiście szaleńcy.
L
Postanowiła pójść do pubu i sprawdzić, czy nie przyjdzie Jimmy. Była
przekonana, że wcale nie odbywa służby w terenie. Sierżant dyżurny chciał
po prostu, by się do Jessopa nie zbliżała.
T
Przez godzinę czekała w pubie, ale Jimmy ego nie było. Wróciła do hotelu i
samochodem pojechała na posterunek. Zaczekała na zewnątrz. Wyckhad-
den najwyraźniej wróciło do stanu względnego braku przestępstw. Mało
kto wchodził czy wychodził. Dzień jej się dłużył. Wcześnie dziś wstała i
zaczęła już być śpiąca.
Wtedy zobaczyła, jak jego wysoka postać wyłania się z budynku posterun-
ku. Wymacała klamkę drzwi samochodu, otworzyła drzwi i zawołała:
— Jimmy!
Odwrócił się i na jej widok znów szeroko się uśmiechnął, jak dawniej.
Wciąż mnie kocha — pomyślała Agatha — dzięki Bogu. Szybkim kro-
kiem podeszła do niego.
— A to ci niespodzianka — powiedział. — Co cię tu z powrotem sprowa-
dza.
— Czułam się podle przez to, jak cię potraktowałam. Chciałam cię znowu
spotkać.
— Chodźmy na drinka — powiedział Jimmy, ujmując ją pod rękę. —
Mam ci wiele do powiedzenia.
Poszli do pobliskiego pubu. Jak mogłam darzyć to miasteczko brakiem
sympatii? — pomyślała Agatha. — Chcę tu mieszkać z moim Jimmym do
końca życia. R
— To co zwykle, Agatho?
Agatha kiwnęła głową. Jak za dawnych czasów. Jimmy zamówił jej dżin z
L
tonikiem, a sobie małe piwo.
— No i powiedz, co się dzieje? — spytała Agatha. Zerknęła pobieżnie na
swoje odbicie w lustrze wiszącym naprzeciwko: lśniące brązowe włosy, po-
T
szklankę.
— Chodźmy, poznasz ją.
— Słucham?
— Chcesz chyba ją poznać, co?
— Tak, byłoby miło — powiedziała słabo Agatha. Chciała uciec, znaleźć
się gdzieś daleko.
Mimo to posłusznie opuściła pub razem z Jimmym. Wsiedli do swych sa-
mochodów.
— Zapomniałam, gdzie mieszkasz, Jimmy.
— Jedź za mną.
Toteż Agatha jechała w ślad za nim, mimo iż miała ochotę obrócić kierow-
nicą, zawrócić do hotelu Garden, spakować się i wyjechać. Wyckhadden
wydawało się jej teraz miasteczkiem niegościnnym i pełnym pogardliwych
spojrzeń.
Gladwyn była może i młoda, ale pewnie okaże się jakąś pozbawioną gustu
kurą domową w grubych okularach i z tłustymi włosami. Tak pocieszała się
Agatha, wysiadając z samochodu i idąc za Jimmym ścieżynką przez ogró-
dek.
Drzwi otworzyła pulchna czarnowłosa Walijka o gładkiej jasnej karnacji i
wielkich brązowych oczach.
Agatha Raisin!
R
— Nie uwierzysz, kogo przyprowadziłem! — wykrzyknął Jimmy. — Oto
miłością.
R
światem u stóp. Wtedy nie zaprzątała sobie głowy głupimi tęsknotami za
8
*gest obraźliwy w Wielkiej Brytanii
— Proszę! Agatha — odezwała się Jennifer. — To naprawdę ty. Zostajesz
na ślubie pana inspektora Jessopa?
— Wiecie o ślubie? — Agatha rozprostowała serwetę.
— Tak, zaproszono i Harry'ego, i Mary, i mnie.
— Jak to?
— Widzisz, on zyskał sporo prestiżu po rozwiązaniu zagadki tamtych mor-
derstw...
— To ja je rozwiązałam.
— Tak czy inaczej, nas troje zaprosił. Miło, czy nie?
A więc Harry wiedział o ślubie, a mimo to nic nie powiedział — pomyślała
R
Agatha. Czy każdy chce mnie skrzywdzić?
— Co nowego?
— Naprawdę dojrzewamy do myśli wyjechania do Eastbourne. Ten hotel
L
nie jest już taki sam, a pan Martin podwyższył opłaty — mówiąc to, Mary
nachyliła się ku niej. — Jedzenie też się zmieniło. Sama zobaczysz.
Okazało się, że Mary miała rację. Porcje były już zauważalnie mniejsze.
T
ze wsi.
R
tycznej sekretarce. Nikt do niej nie dzwonił, ani Charles, ani James, ani nikt
R
L
T