You are on page 1of 225

W SERII KRYMINAŁÓW ukażą się:

Tom 1. Agatha Raisin i ciasto śmierci

Tom 2. Agatha Raisin i wredny weterynarz

Tom 3. Agatha Raisin i zakopana ogrodniczka

Tom 4. Agatha Raisin i zmordowani piechurzy

Tom 5. Agatha Raisin i śmiertelny ślub

Tom 6. Agatha Raisin i koszmarni turyści

Tom 7. Agatha Raisin i krwawe źródło

Tom 8. Agatha Raisin i tajemnice salonu fryzjerskiego

Tom 9. Agatha Raisin i martwa znachorka

Tom 10. Agatha Raisin i przeklęta wieś

Tom 11. Agatha Raisin i miłość z piekła rodem


SERIA KRYMINAŁÓW TOM 9

Agatha Raisin i martwa znachorka


M.C. Beaton

R
L
T
Tytuł serii: Seria kryminałów

Tytuł tomu: Agatha Raisin i martwa znachorka

Tytuł oryginalny tomu: Agatha Raisin and the Witch of Wyckhada

R
L
T
R
L
T

Gladwen Williams z Clarendon z wyrazami miłości


Rozdział I

Nic nie może bardziej przygnębić niekochanej kobiety w średnim wieku i z


wybrakowaną fryzurą niż pobyt w nadmorskim angielskim kurorcie poza
sezonem. Po promenadzie hulał wiatr, który porywał podarte plakaty za-
chwalające letnie uciechy. Wysokie fale wyrzucały w powietrze kłęby sło-
nej mgiełki.
Agatha straciła część swoich włosów, gdy pewna fryzjerka, chcąc się na
niej zemścić, zamiast szamponem, potraktowała jej głowę środkiem do de-
pilacji. Włosy odrosły w kępkach, ale gdzieniegdzie pozostały łyse placki.
R
Agatha nie chciała, żeby miłość jej życia, James Lacey, wróciwszy ze
swych wędrówek, zobaczył ją w takim stanie. Toteż uciekła z Carsley do
tego oto nadmorskiego kurortu Wyckhadden, by tam oczekiwać, aż włosy
odrosną.
L
Zabukowała się w hotelu Garden, reklamowanym jako mały, ale eksklu-
zywny. Teraz żałowała, że nie wybrała miejsca bardziej malowniczego,
urokliwszego i bardziej nowoczesnego. Hotel Garden niezbyt się zmienił
T

od czasów panowania królowej Wiktorii. Sufity wisiały wysoko, dywany


były grube, a ściany — bardzo solidne, więc w pokojach panowała iście
grobowa cisza. Pozostałymi rezydentami hotelu byli ludzie starsi, a jak
wiadomo, nikt nie czuje się gorzej wśród starców niż kobieta w średnim
wieku, która sama szybko zbliża się do tego etapu w życiu. Agatha pojęła
już, dlaczego podstarzali mężczyźni często stroją się w dżinsy, wysokie bu-
ciory oraz skórzane kurtki i rozglądają się za młodymi dziewczynami. Sa-
ma zaczęła dużo chodzić, w determinacji zrzucenia wagi i utrzymania kon-
dycji. Wystarczyło jedno spojrzenie na oblicza zgromadzonych w jadalni
pozostałych gości hotelu Garden, by rozważyć poddanie się liftingowi twa-
rzy.
Miasteczko Wyckhadden swój bum przeżyło pod koniec dziewiętnastego
wieku, a swą popularność utrzymywało jeszcze w dwudziestym, niemniej z
nadejściem tanich podróży zagranicznych liczba wczasowiczów zmalała.
Po co spędzać wakacje w deszczowej Brytanii, gdy w godzinę można dole-
cieć do słonecznej Hiszpanii?
Toteż w ten wietrzny dzień, dwa dni po swoim przybyciu, Agatha szła zu-
pełnie opustoszałą promenadą, schylając głowę na wietrze i nie mogąc do-
czekać się jakiegoś osłoniętego miejsca, by nacieszyć się papierosem i po-
zbyć nadmiaru tlenu z płuc.
Odwróciła się od wściekle przewalającego się morza i poszła w głąb lądu
wąską brukowaną uliczką. Dawne rybackie chaty pomalowane były teraz w
pastelowe barwy rodem z włoskiej wsi, i nosiły nazwy, jak „Przytulne
R
gniazdo", „Sadyba", „Cichy zakątek" i tak dalej, co świadczyło o tym, że
nowymi właścicielami zostali bogacze na emeryturze. Turystyka może i
upadała, ale ceny nieruchomości w nadmorskich kurortach południowej
Anglii stały wysoko.
L
Podeszła do herbaciarni i już miała wejść do środka, gdy na drzwiach ujrza-
ła zakaz palenia. Agatha czytała niedawno w gazecie, że władze straszą
wprowadzeniem odgórnego zakazu palenia w pubach. I ani słowa o niebez-
T

pieczeństwach picia alkoholu — pomyślała, pchnięta wyjątkowo silnym


porywem wiatru. Po papierosach ludzie nie zjeżdżali samochodami z drogi
ani nie szli do domu bić swoje żony. Pijacy owszem. A przy spalinach z ro-
snącej liczby samochodów — pomyślała — palenie papierosów stało się
sprawą wręcz polityczną. Lewica była przeciwna paleniu, prawica za pale-
niem, a ci pośrodku, którzy sami rzucili, chcieli, by cierpieli wszyscy.
Zobaczyła na rogu bar o nazwie „Pod psem i kaczką". Wyglądał na stary i
ładny, o bielonych ścianach, czarnym szachulcu i wiszących na zewnątrz
koszach, które bujał wiatr. Pchnęła drzwi i weszła.
W środku było zupełnie inaczej niż na zewnątrz: brudne stoły, na podłodze
linoleum, a jeśli w ogóle działało ogrzewanie, to nie dało się tego odczuć.
Wcześniej marzyła o kawie, a obecnie w pubach można było ją dostać. Te-
raz jednak czuła się tak podle, że zamówiła zamiast tego dżin z tonikiem.
— Nie mamy lodu — rzekł barman.
— Nie potrzebujecie — odcięła mu się Agatha — i bez niego jest tu lo-
dowato.
— Nikt inny nie narzekał — odpowiedział, zgarniając pieniądze.
To powinno być napisane na brytyjskiej fladze — pomyślała skwaszona
Agatha. „Nikt inny nie narzekał" — tak odpowiadało się zawsze każdemu
niewystarczająco pokornemu klientowi, który śmiał mieć jakieś uwagi.
Może powinna dać sobie spokój i wrócić. Zapaliła papierosa. W sali była
prawie sama, nie licząc dwojga w kącie. Trzymali się za ręce, wpatrzeni w
R
siebie trwożliwie niczym para cudzołożników. Na pewno umówili się wła-
śnie tu — pomyślała Agatha — żeby nie zobaczył ich nikt ze znajomych.
Mimo wszystko w tym miasteczku musi być przecież jakieś życie.
L
Drzwi pubu otworzyły się i wszedł wysoki mężczyzna. Kiedy podchodził
do baru, Agatha dokładnie mu się przyjrzała. Nosił długi czarny procho-
wiec. Miał posępny wyraz twarzy i wielkie blade oczy pod ciężkimi powie-
T

kami. Jego włosy były kruczoczarne i lśniące, gładko zaczesane. Zamówił


coś do picia, a następnie odwrócił wzrok w stronę Agathy. Nie był z niego
żaden adonis, a mimo to Agatha natychmiast pomyślała sobie o własnym
wyglądzie: czerwonej od wiatru twarzy i głowie spowitej chustką, noszoną
dlatego, iż nie chciała zakładać peruki.
Podszedł do jej stołu i pochylił się nad nią.
— Pani na wczasach? — zapytał.
— Tak — odrzekła Agatha bez ceregieli.
— Wybrała pani kiepską porę.
— Wybrałam kiepskie miejsce — odparła Agatha. — Ludzie chyba przy-
jeżdżają tu tylko po to, żeby umierać.
W jego oczach zabłysło zaciekawienie.
— Ależ! Mamy swoje atrakcje. Dziś wieczorem w sali tanecznej na molo
będzie zabawa — to mówiąc, stanął naprzeciw niej.
— A niby jak ludzie na nią przyjdą? — zapytała Agatha. — Przecież przy
tej pogodzie każdego, kto przejdzie się po molo, zdmuchnie wiatr.
— Wie pani co? Zabiorę tam panią.
— Nie znam pana!
Wyciągnął ku niej dłoń.
— Jimmy Jessop.
R
— Cóż, panie Jessop...
— Jimmy.
L
— No dobra, więc Jimmy. Jestem trochę za stara na podryw w lichej spelu-
nie przez kogoś', kogo nie znam.
T

Jej spojrzenie i butne maniery najwyraźniej go zaciekawiły.


— Jeśli tak podchodzisz do wszystkiego, to pewnie wszędzie ci nudno.
Gdybyś poszła ze mną na tańce, to co takiego mogłoby ci się przytrafić?
Pewnie jesteśmy w tym samym wieku. Raczej nie rozbiorę się i cię nie
zgwałcę.
— Nie trzeba się rozbierać, by kogoś zgwałcić.
— Nie wiem, nie próbowałem.
Agatha pomyślała o perspektywie spędzenia kolejnego ponurego, samotne-
go wieczoru w hotelu.
— Dobra, co mi szkodzi. Nazywam się Agatha Raisin. Śpię w hotelu Gar-
den.
— A pan Raisin?
— Nie żyje.
— Przykro mi.
— A mnie nie.
Wyglądał na zdziwionego, ale rzekł tylko:
— Zjawię się po ciebie o ósmej. Molo jest zaraz przy hotelu, możemy iść
pieszo. Jeszcze jednego? — zapytał, wskazując na jej pustą szklankę.
— Nie, będę się zbierała.
R
Agatha chciała już uciec od niego, wrócić do hotelu i zastanowić się, czy
rzeczywiście powinna z nim pójść. Gdyby zmieniła zdanie, zawsze może
poprosić w recepcji, by powiedzieli, iż jest niedysponowana.
L
Zabrała torebkę i rękawiczki. On wstał i otworzył jej drzwi.
— Do zobaczenia wieczorem — rzekł. Agatha bąknęła coś w odpowiedzi i
przemknęła się obok niego.
T

Wróciwszy do swojego pokoju w hotelu, stanęła przed podłużną szybą


drzwi szafy i obserwowała swoje odbicie, chcąc dostrzec, co w jej wyglą-
dzie każe jakiemuś obcemu mężczyźnie zaprosić ją na randkę. Głowę Aga-
thy szczelnie owijała chusta, twarz pozbawiona makijażu błyszczała, a nos
ciągle był zaróżowiony od zimna. Oczy wydawały się jeszcze mniejsze niż
zwykle. Zdjęła płaszcz, odwinęła chustę i załamana przyjrzała się kępkom
włosów na swojej głowie. Nie, to jakiś dziwak. Nie pójdzie z nim. Spojrza-
ła na zegarek. Zbliżała się pora obiadowa. Agatha umyła twarz, a potem
siadła przy toaletce: nerkowego kształtu, o trzech lusterkach i przystrojonej
zieloną falbanką z jedwabiu, dopasowaną kolorem do śliskiej zielonej na-
rzuty na łoże. Toaletka jak w przedwojennym kabarecie, pomyślała Agatha.
Zachodziła w głowę, czy aby w tym hotelu stoi jakikolwiek nowy mebel.
Starannie nałożyła makijaż, a potem włożyła na głowę lśniącą brązową pe-
rukę. Nieźle — uznała. Gdyby Jimmy Jessop zobaczył ją taką...
Znów wzięła torebkę, a jako barierę chroniącą przed rozmową ze starcami z
jadalni — książkę w miękkiej oprawie. Zeszła po schodach, których stop-
nie kryły mosiężne płyty i gruby chodnik. Pojedynczy promień słońca
przebijał się przez olbrzymi witraż na klatce schodowej, pokrywając czer-
wony chodnik kalejdoskopem barw.
Jadalnia była pomieszczeniem o wysokim suficie i wysmukłych oknach z
widokiem na morze.
Zajęła miejsce przy narożnym stoliku, po czym jęła ukradkiem obserwo-
R
wać pozostałych gości. Był tam starszy pan, do którego kelnerka odzywała
się per „panie pułkowniku". Jego głowę kryły śnieżnobiałe włosy, a ogorza-
łą twarz znaczyły zmarszczki. Wysokiego wzrostu, o prostej postawie,
odziany był w starą, ale dobrze skrojoną marynarkę. Patrzyła na niego,
najwidoczniej chcąc skierować na siebie jego uwagę, pewna dama o wło-
L
sach w nieprawdopodobnie jasnym odcieniu blond. Była obficie upudrowa-
na, z ustami pomalowanymi szminką w jaskrawej czerwieni. Nosiła bluzkę
z głębokim dekoltem, nadmiernie odsłaniając wysuszoną, piegowatą szyję.
T

Był tam też inny mężczyzna, drobny, przygarbiony, o wyglądzie raptusa.


No i dwie staruszki, jedna wysoka, o męskiej figurze, odziana w tweed, a
druga maleńka, cherlawa, o króliczej urodzie.
Żywa reklama eutanazji — pomyślała złośliwie Agatha.
Jedzenie, które podano, było dobre, solidne i angielskie. Tego dnia na obiad
przygotowano polędwiczkę wieprzową na miodzie, do tego sos jabłkowy,
cytryny, pieczone ziemniaki, ziemniaki gotowane, kalafior z serem i gro-
szek.
Na deser przyniesiono pudding karmelowy, polany sosem dewońskim.
Agatha zjadła wszystko, a potem jęknęła, gdy poczuła, jak spódnica zaczy-
na uwierać ją w talii. Będzie trzeba pójść na kolejny długi spacer, żeby
przez resztę dnia nie czuć się sennie i ociężale.
W związku z tym, iż nadszedł odpływ, tym razem wyszła na kamienistą
plażę, o którą rozbijały się wielkie szarozielone fale.
Ni z tego, ni z owego, przypomniała sobie wiersz ze szkoły:
Dzisiaj słyszę jedynie
Smętny szum cofających się morskich odmętów,
Fali, która to ślepo runie, to odpłynie
W świście nocnego wiatru przez nagie obszary
Jałowych piasków i skał tego świata .*1
R
Agatha się rozpogodziła. Świetnie było pamiętać nawet taki wierszyk. Jed-
nym z jej lęków było to, iż kiedyś utraci pamięć.
We wzbijających i opadających falach było coś hipnotycznego. Wiatr słabł,
L
a blade słońce pozłacało wciąż wzburzone morze. Przeszła całe mile, zanim
wreszcie zawróciła do hotelu z poczuciem siły i świeżości. Może i pójdzie
na tańce na molo z tajemniczym Jimmym Jessopem. Jego zaproszenie sta-
T

nowiło dla niej niespodziankę i szansę przeżycia przygody.


Zdążyła przyzwyczaić się do tej myśli, kiedy w recepcji zaczepiła ją owa
jasna blondynka, która odezwała się melodyjnym głosem:
— Nie przedstawiono nas jeszcze. Nazywam się Daisy Jones.
Agatha wyciągnęła dłoń.
— Agatha Raisin.
— Panno Raisin...
— Pani.

1
* Fragment wiersza Matthew Arnolda Na plaży w Dover w przekładzie Stanisława Barańczaka.
— Pani Raisin. Pan pułkownik, czyli kochany pułkownik Lyche, zapropo-
nował, abyśmy po obiedzie wszyscy zebrali się na grę w scrabble. Jest nas
tylko garstka. Panna Jennifer Stobbs i panna Mary Dulsey grają wybornie, a
wszystkich pobije jak zwykle pan Harry Berry.
— To bardzo miłe — odrzekła Agatha, odsuwając się od kobiety — ale ja
jestem umówiona.
— Kiedy panią zobaczyłam, od razu wiedziałam, że jest pani kobietą inte-
resu. Mówiłam panu pułkownikowi...
— Umówiona na randkę. Z facetem.
— Aha. To innym razem.
Agatha umknęła do swojego pokoju. Tańce na molo na pewno będą nie-
R
skończenie lepsze od wieczoru przy scrab— ble w towarzystwie tych star-
ców!
O siódmej zatelefonowała na dół, by zamówić kanapki i butelkę wody mi-
L
neralnej.
Gdy po dziesięciu minutach stary kelner dokuśtykał z nimi do pokoju, Aga-
tha dała mu solidny napiwek, ponieważ mężczyzna wyglądał na zbyt stare-
T

go i słabego, by nosić ciężką srebrną tacę, bo takich używał hotel przy ob-
słudze gości.
Szybko zjadła, a potem ubrała się w wieczorową bluzkę i czarną aksamitną
spódniczkę. Starannie nałożyła na głowę perukę i umalowała twarz. Na-
stępnie otworzyła szafę. W niejednym hotelu taka szafa służyłaby za osob-
ny pokój — pomyślała. Wisiał tam jej płaszcz z norek. Wyjęła go, piesz-
cząc dłońmi futro. Czy powinna je włożyć? A może ktoś z ruchu wyzwole-
nia zwierząt opluje ją i zerwie jej ten płaszcz z pleców? Czy bezpiecznie
będzie zostawić je na pastwę szatni w sali tanecznej? Gdyby włożyła
płaszcz z tkaniny, musiałaby na bluzkę włożyć jeszcze zapinany sweter. Z
poczuciem grzechu owinęła się futrem, wspominając czasy, gdy je kupiła
— stare dobre czasy, gdy futra były w modzie. Następnie przytwierdziła
perukę do głowy, owijając ją jedwabną chustką. Znów może zerwać się
wiatr.
Kiedy zeszła na dół, w recepcji czekał Jimmy. Pod innym, długim czarnym
płaszczem miał białą wieczorową koszulę z krawatem.
— Czy tam się trzeba stroić? — zapytała Agatha.
— W Wyckhadden zawsze się stroimy — odrzekł. — Jesteśmy tu trochę
staromodni.
— A jakie to będą tańce? — zapytała Agatha. — Disco?
— Nie, balowe.
Krocząc z nim po molo, Agatha dojrzała plakat. Głosił: „BAL DLA SE-
R
NIORUF", a mniejszymi literami: „emeryci: wstęp za pół ceny".
Przedwcześnie się tu zestarzeję — pomyślała Agatha, już żałując, że przy-
szła.
Zostawiwszy płaszcze w szatni, weszli do sali. Na parkiecie, do skocznej
L
wojskowej muzyki na dwa, tańczyły wyłącznie osoby w średnim wieku i
staruszkowie.
T

— Zatańczymy? — zapytał Jimmy.


Agatha w odpowiedzi spojrzała tęsknie w stronę baru.
— Napiłabym się najpierw.
— Racja — to mówiąc, zaprowadził ją do baru. — Dżin z tonikiem?
Agatha przytaknęła. On wziął drinki, po czym usiedli przy stoliczku obok
parkietu.
Dołączyła do nich jakaś para: wysoka ruda kobieta o potężnej fryzurze, po-
tężnym biuście i oczach tak umalowanych, że wyglądały jak dwa pająki
siedzące jej na twarzy, a przy jej boku drobny mężczyzna w jasnoczerwo-
nej marynarce i białych spodniach.
— No, jak się miewa nasz Jimmy? — zapytała ruda kobieta.
— Agatho — rzekł Jimmy — oto Maisie i Chris Leemo— nowie. Agatha
Raisin.
— Możemy się przysiąść? — zapytała Maisie, przy czym wraz z Chrisem
dosunęli krzesła do ich stolika i dosiedli się, nie czekając na odpowiedź.
— Skołuj mi brandy i Babycham, Chris, dobra? — poprosiła Maisie.
Zwróciwszy się do Agathy, rzekła:
— Pani to tu jeszcze nie widziałam.
— Jestem na wczasach — odrzekła Agatha.
— Gdzie pani nocuje?
R
— W hotelu Garden.
— No, to elegancja— Francja — powiedziała kobieta i dała Jimmyemu
kuksańca w żebro. — Ty to ale se bogatą wdówkę upatrzyłeś!
L
Co za okropni ludzie — pomyślała Agatha — gdyby tylko dało się uciec.
Chris wrócił z napojami. Spytał Agathę, co robi w Wyckhadden, na co wy-
tłumaczyła po raz kolejny, że jest na wczasach.
T

— Dziwne miejsce na wczasy. Wiara tu się zjeżdża tylko po to, by umierać


— to mówiąc, Chris trącił Maisie łokciem, a ta zaniosła się śmiechem.
— Zatańczymy, Agatho? — spytał Jimmy.
— Tak, chętnie. — Agatha podniosła się od stołu i z wdzięcznością towa-
rzyszyła Jimmyemu w walczyku Św. Bernarda. Po co udaję uprzejmość?
— zastanawiała się. — Przecież Chrisa i Maisie nie zniosę, a jeśli on ma
tylko takich znajomych, to po dzisiejszym wieczorze nie chcę go więcej
widzieć. Jimmy tańczył jak zawodowiec, a na parkiecie co i rusz wymieniał
uprzejmości z pozostałymi parami. Najwidoczniej znał mnóstwo ludzi, ale
przecież Wy— ckhadden to niewielka mieścina.
— Od jak dawna tu mieszkasz? — zapytała Agatha, wykonując ładny pi-
ruet. To zadziwiające, jak łatwo przypomnieć sobie, jak się tańczy.
— Całe życie — odpowiedział.
— Nie spytałam jeszcze, czy jesteś żonaty.
— Byłem — odrzekł Jimmy — ale ona zmarła.
— Dawno?
— Dziesięć lat.
— Dzieci?
— Dwójka. Syn ma dwadzieścia trzy, a córka trzydzieści dwa.
R
— A co robią? — dopytywała się Agatha, myśląc, jakby go tu odciągnąć
po tańcu gdzieś dalej od Chrisa i Maisie.
— John, mój syn, jest inżynierem. Kawaler. Joan wyszła za wykładowcę z
Uniwersytetu Essex. Mają dwójkę dzieci. Zadowoleni.
L
Taniec dobiegł końca. Zapowiedziano tango. Agatha poczuła ulgę, gdy uj-
rzała, że Chris i Maisie wchodzą na parkiet.
T

Usiedli, a obok nich przetańczyła jakaś parka.


— Masz dziś wolne od zbrodniarzy, Jimmy? — zapytała kobieta.
On zaśmiał się i pokiwał głową.
— O co jej chodziło? — zaciekawiła się Agatha.
— Jestem inspektorem w policji.
Oczy Agathy rozbłysły.
— A ja taką jakby detektywką— amatorką — odrzekła.
Następnie jęła opisywać mu sprawy kryminalne, które „rozwikłała", obficie
koloryzując. Tak bardzo wciągnęło ją
to opowiadanie, że nie zauważyła, iż na jego twarzy zaczyna malować się
znudzenie.
Właśnie mówiła mu o — w swoim mniemaniu — pasjonującej zagadce
jakiegoś morderstwa, gdy do stolika na powrót dosiedli się Chris i Maisie.
— Zatańczymy, Maisie? — zaproponował jimmy, najwyraźniej nie za-
uważywszy, że przerwał Agacie w pół zdania.
Jimmy z Maisie wkroczyli na parkiet, a Agatha spąsowiała.
— Zatańczymy? — zapytał ją Chris.
— Czemu nie? — odrzekła posępnym tonem Agatha.
Chris okazał się jednym z tych tancerzy, którzy na parkiecie popisują się
R
wygibasami i wślizgami, zupełnie nie zważając na rytm muzyki. Tak silnie
zionęło od niego old spice'em, iż Agatha stwierdziła, że musiał się wytapiać
w tej wodzie kolońskiej.
Przez resztę wieczoru Jimmy przedstawiał Agathę różnym parom, i jakoś
L
tak się stało, że on tańczył z paniami, a ona z panami. Agatha czuła się ura-
żona. Inspektor policji powinien być zachwycony, iż trafił na kogoś, kto też
tropi zbrodniarzy.
T

Wreszcie wieczór dobiegł końca. Jimmy pomógł jej włożyć futro i wypro-
wadził ją na zewnątrz. Znowu zerwał się wiatr. Silne porywy wichru sma-
gały molo, a zawieszone wzdłuż balustrad światełka podskakiwały i opada-
ły na wietrze. Agatha wyciągnęła chustę z kieszeni płaszcza. Jednak gdy
spróbowała zawiązać ją sobie na głowie, chustę porwał wiatr i rzucił ją do
morza.
— Ojej — zmartwiła się Agatha — to była moja najlepsza chustka.
— Co? — zawołał Jimmy, próbując przekrzyczeć głośny wiatr i szalejące
fale.
— Powiedziałam... — i wtedy Agatha wrzasnęła również, bo oto zdradli-
wy poryw wiatru zerwał jej perukę z głowy. Ta zaczepiła się o balustradę,
toteż Agatha pomknęła ją odzyskać. Ale gdy właśnie sięgała po zgubę, ko-
lejny poryw wiatru uwolnił perukę z więzów balustrady i porwał w ryczącą
czerń nocy.
Wróciła do Jimmy'ego, postawiwszy kołnierz płaszcza tak wysoko, jak tyl-
ko się dało. Katastrofę jej fryzury oświetlały bujające się światła molo.
— Straciłam perukę — zwierzyła się Agatha.
— Moja żona zmarła na raka — wrzasnął Jimmy.
— To nie rak — krzyknęła w odpowiedzi Agatha.
Ramię przy ramieniu dowlekli się do hotelu. W schronieniu, jakie stanowił
R
wejściowy portyk, Agatha rzekła:
— Dziękuję za miły wieczór. Wybacz, że nie zapraszam cię na drinka, ale
jestem bardzo zmęczona.
L
— Życzę udanego pobytu — odrzekł sztywno, po czym odwrócił się i od-
szedł.
Gdy Agatha wdrapywała się po schodach, w recepcji przebywała pani Da-
T

isy Jones.
— Dobry wieczór, pani Raisin.
W odpowiedzi Agatha mruknęła tylko i brnęła dalej po schodach. Do poko-
ju wskoczyła niczym zwierzę do nory. Co za okropny wieczór. A ta peruka
kosztowała fortunę.
Ogarnęła nią panika. Co ona, u diabła, robi uwięziona w tym hotelu? Jutro
wymelduje się i wyniesie.
Nazajutrz Agatha właśnie kończyła jeść śniadanie, gdy zobaczyła, że do jej
stolika zbliża się Daisy Jones. Zasłoniła się gazetą „Daily Mail", ale nie
zrażona tym Daisy odezwała się do niej wesoło:
— Przepraszam, ale zwróciłam wczoraj uwagę na pani włosy. Co się z nimi
stało?
— To skutek choroby nerwowej — odrzekła Agatha, która nie chciała już
więcej chwalić się swoimi przygodami.
Daisy usiadła i pochyliła się ku niej nad stołem. Zmarszczki i rysy jej twa-
rzy wypełniała gruba warstwa pudru, a drobne, wąskie usta kobiety były
mocno umalowane.
— Znam kogoś, kto jest w stanie pani pomóc — szepnęła.
— Lekarze mówią, że włosy wkrótce mi odrosną — rzekła stanowczo
Agatha. Na głowie nosiła teraz błękitną chustę.
— Słyszała pani o Francie Juddle?
R
— A kto to taki? — zapytała Agatha.
— No... — Daisy zachichotała nerwowo i rozejrzała się dyskretnie na bo-
ki. — To miejscowa czarownica, ale dokonuje cudów. Usunęła brodawki
L
Mary Dulsey.
— A gdzie mieszka ta czarownica?
T

— W różowej chatce przy Partons Lane, na końcu miasteczka. Znajdzie ją


pani. Wystarczy iść promenadą do końca, a potem skręcić w lewo. To trzeci
dom od morza.
— Dziękuję — odrzekła Agatha uprzejmie, lecz odmownie.
— Niech pani spróbuje. Ona włada tajemnymi mocami. Dziś po kolacji
znowu zasiądziemy w holu do scrabble. Proszę się do nas przyłączyć.
— O ile będę miała czas — odparła 'Agatha, ponownie unosząc gazetę.
Po wyjściu Daisy, Agatha zaczęła rozmyślać o tej czarownicy. Pójście do
niej z wizytą ożywiłoby jej dzień. Poza tym sama myśl o pakowaniu i prze-
prowadzce w jakieś inne miejsce wprawiała ją w znużenie.
Pół godziny później, okutana w płaszcz z norek, szła promenadą. Dzień był
stalowoszary bez tchnienia wiatru. Ogromne szklane fale zwijały się na
kamieniach, a następnie cofały, wydając przeciągłe grzmoty.
Przed oczyma stanęło jej wspomnienie wczorajszego wieczoru. Stwierdziła,
że przynajmniej Jimmy nie stracił zainteresowania jej osobą w chwili, gdy
zgubiła perukę. Stracił nią zainteresowanie na długo przedtem. Teraz wra-
cały jej dawna determinacja i energia. Gdy Agatha wróci do Carsley, James
Lacey ujrzy ją zadowoloną i zdrową, z pełnym owłosieniem głowy. W
schronieniu wiktoriańskich wiatrochronów z żelaza i szkła wtulali się w
siebie staruszkowie gapiący się na morze. Czekają, aż przyjdzie śmierć —
pomyślała Agatha i wzdrygnęła się. Następny proszę, czas na ciebie.
Minęła ich pospiesznie i ze spuszczoną głową. Na końcu promenady za-
R
czynała się Partons Lane. Agatha podeszła do różowej chaty i zastukała w
drzwi mosiężną kołatką wystylizowaną na głowę diabła.
Po chwili drzwi otworzyła niska, pulchna kobieta o gładkich rysach i jasno-
szarych oczach. Gęste czarne włosy miała zaplecione w warkocz.
L
— Tak?
Na sekundę Agatha zapomniała nazwiska Daisy. Potem jej oblicze poja-
T

śniało.
— Daisy Jones z hotelu Garden podpowiedziała mi, że może będzie pani w
stanie mi pomóc.
— Trzeba umawiać się telefonicznie — zganiła ją Francie Juddle — ale
ma pani szczęście. Miała przyjść pani Braith— waithe, ale umarła.
Agatha otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, ale podążyła za gospodynią
do środka.
Spodziewała się, że wejdzie do jakiejś mrocznej świątyni, której środek
zajmuje stół nakryty czarną draperią, ze szklaną kulą pośrodku, a tymcza-
sem znalazła się w przytulnym saloniku. Był to pokój umeblowany, z pło-
nącym kominkiem, przed którym, na szydełkowanym dywaniku, spał kot,
nawet nie czarny, lecz biały.
— Niech pani usiądzie — rzekła Francie, ruchem głowy wskazując jej fo-
tel stojący przed kominkiem.
Agatha siadła, uprzednio zdjąwszy swój futrzany płaszcz.
— Nie powinna pani czegoś takiego nosić — odezwała się Francie.
— Dlaczego?
— Niechże pani pomyśli, ile małych zwierzątek zginęło, by pani było cie-
pło.
— Nie przyszłam tu na wykład o wyzwoleniu zwierząt.
R
Francie usadowiła się na krześle na wprost Agathy.
Miała bardzo długie nogi, na których nosiła lśniące pończochy.
— No, to czym mogę służyć?
L
Agatha odwinęła chustę z głowy.
— Niech pani spojrzy.
T

— Co się stało?
— Jakaś wredna baba umyła mi głowę środkiem do depilacji. Powinny mi
już odrosnąć.
— A. Mam coś, co na to pomoże — odpowiedziała Francie z uśmiechem.
— Poproszę — odrzekła niecierpliwie Agatha.
— Nie ma sprawy. Osiemdziesiąt funtów.
— Co?!
— Kosztuje osiemdziesiąt funtów.
— Drogo, jak na coś, co może nie zadziałać — zauważyła Agatha.
— Zadziała.
— Ludzie pewnie przychodzą do pani z różnymi kłopotami.
— Przychodzą po wszystko, od maści na kurzajki po eliksiry miłości.
— Eliksiry miłości! Na pewno nie ma czegoś takiego.
— Ależ jest.
— Francie. Francie, prawda?... Obie jesteśmy przedsiębiorczymi kobietami.
Wydałam w życiu fortunę na kosmetyki, które miały spłycać zmarszczki i
tego nie robiły, szminki, które miały być trwałe i nie były. Dlaczego więc
miałabym uwierzyć w twój płyn na porost włosów?
W oczach Francie zamigotały iskierki.
R
— Nie dowiesz się, jeśli nie spróbujesz.
— Ile za eliksir miłości?
— Dwadzieścia funtów.
L
— Czyli miłość jest tańsza od płynu na porost włosów.
— Można tak powiedzieć.
T

— Ale — powiedziała Agatha — jeśli ten płyn na porost włosów działa, to


mogłaby pani zarobić na nim fortunę.
— Mogłabym zarobić fortunę na wielu moich specyfikach, gdybym poszła
w produkcję masową, ale wtedy miałabym urwanie głowy z fabryką i zało-
gą.
— Niekoniecznie — odpowiedziała jak zawsze chytra Agatha. — Wystar-
czyłoby sprzedać recepturę za miliony.
— Spodziewam się zaraz klientki. Bierze pani, czy nie?
Agatha się wahała. Ale myśl, że jej włosy mają już nigdy nie odrosnąć, bu-
dziła w niej lęk.
— No, dobra — odrzekła przez zaciśnięte zęby — i wezmę też ten eliksir
miłości.
Francie wstała i wyszła z pokoju. Agatha też się podniosła, podeszła do
okienka i wyjrzała. Na zewnątrz słońce zaczęło złocić bruk. Ponownie ze-
rwał się wiatr. Poczuła się jak idiotka. Co będzie, jeśli poda Jamesowi La-
ceyowi eliksir miłości, a on się nim struje?
Francie wróciła z dwiema buteleczkami: jedną mniejszą, a drugą większą.
— W tej mniejszej znajduje się eliksir miłości, a ta większa jest na twoje
włosy — rzekła. — Płyn na porost włosów nakładać na noc przed snem.
Eliksiru miłości dodać pięć kropli do napoju. Czy pani jest wdową?
—Tak.
R
— Urządzam seanse. Mogę skontaktować panią ze świętej pamięci mężem.
— On nie jest świętej pamięci.
— Należy się sto funtów.
L
— Nie mam tyle gotówki.
— Może być czek.
T

Agatha wyjęła książeczkę czekową i oparła ją na stoliczku.


— Wypisać na Frances Juddle?
— Poproszę.
Agatha wypisała i podała jej czek. Następnie włożyła płaszcz, wzięła obie
buteleczki, i wsadziwszy je do torby, skierowała się do wyjścia.
— I niech się pani pozbędzie tego płaszcza — rzuciła jej Francie. — To
hańba.
Agatha popatrzyła na nią, a potem wyszła, nie odpowiadając. Jak ktokol-
wiek mógł wiedzieć, co to futro dla niej znaczy? Był to jej pierwszy w ży-
ciu drogi zakup, po tym, jak wyrwała się ze slumsu w Birmingham, w któ-
rym się narodziła, po tym, jak wspięła się po drabinie sukcesu. Ten płaszcz
był dla niej jak lśniąca zbroja. Obwieszczał nadejście nowej, majętnej Aga-
thy Raisin. A było to w czasach, gdy noszenie futer jeszcze nie było grze-
chem.
Na dworze świeciło słońce, a ludzie, w tym wielu młodych, spacerowali.
Zupełnie jakby Wyckhadden nagle wróciło do życia. Agatha postanowiła
zajść do pubu, w którym poznała Jimmy'ego. Nie mogła pogodzić się z fak-
tem, że przestał interesować się nią znienacka i bez wyjaśnienia.
Otworzyła drzwi pubu. Nastała pora obiadowa i w środku było pełno pra-
cowników biur. Niemniej udało jej się znaleźć wolny stolik, i odebrawszy
dżin z tonikiem z baru, przy tymże stoliku siadła.

R
Musiała się pospieszyć, by zdążyć na obiad do hotelu. Nie zamierzała pró-
bować fatalnie cuchnącego jedzenia podawanego w pubie. Już wypiła swój
dżin z tonikiem, gdy otworzyły się drzwi i wszedł Jimmy. Rzucił jej prze-
lotne spojrzenie, a potem odwrócił się i wyszedł.
L
Agacie zachciało się płakać. Zaraz jednak się pocieszyła. Poderwał ją prze-
cież też jak dziwak. Dlaczego więc miałoby ją zaskoczyć jego głupie za-
chowanie?
T

Wyszła ponownie na słońce. Cieszyła się jednak, że miała na sobie to cie-


płe futro, bo wiał zimny wiatr.
Idąc w stronę hotelu, minęła grupkę młodych ludzi, którzy siedzieli na
murku, pijąc piwo i jedząc hamburgery.
Jedna z nich, dziewczyna z kolczykami w nosie i w uszach, znienacka do-
biegła do Agathy, i jęła szarpać ją za futro, wykrzykując:
— Morderca!
Przerażona Agatha popchnęła ją z całej siły i umknęła biegiem.
Wróciwszy do hotelu, poszła do swego pokoju i czule odwiesiła cenny
płaszcz do szafy. Starczy tego dobrego. Jutro się wymelduję.
Po kolacji dość niechętnie przyłączyła się do innych gości w sali, gdzie
pułkownik właśnie rozkładał planszę do scrabble.
Okazało się, że wysoka pani o męskiej posturze nazywa się panna Jennifer
Stobbs, a ta niska i chuderlawa — panna Mary Dulsey. Starzec o wyglą-
dzie raptusa, Harry Berry, pachniał naftaliną i miętowymi cukierkami. Da-
isy Jones nieśmiało flirtowała z pułkownikiem Lyche.
— Niewielu tu gości — zauważyła Agatha.
— Poza panią wszyscy mieszkamy tu na stałe — odpowiedziała jej Jenni-
fer. Miała ziemistą twarz, a pod nosem sterczała jej szczecina włosków.
Włosy z pasmami siwizny nosiła krótko ścięte. — Wielu gości przyjeżdża
w sezonie i na weekendy.
R
— Czy dobrze grasz w scrabble, Agatho? — zapytał pułkownik.
Agathę zaskoczył ten zwrot per „ty". W jej wsi członkinie Stowarzyszenia
Pań z Carsely mówiły do siebie per „pani" lub „panno".
L
— Umiarkowanie — odpowiedziała Agatha, po czym ze smutkiem przy-
pomniała sobie urocze wieczory spędzone w towarzystwie Jamesa przy
scrabble, gdy jeszcze byli zaręczeni.
T

Grała tak dobrze, jak umiała, ale pozostali nie tylko od dawna grywali w
scrabble, ale byli też nałogowymi krzy— żówkowiczami, toteż w porów-
naniu z nimi Agatha wypadała fatalnie.
— Czy była pani u Francie? — spytała Daisy.
Jednakże Agatha wstydziła się teraz tego, że wydała 100 funtów na coś, co,
jak się obawiała, było dwiema buteleczkami farbowanej wody, więc skła-
mała:
—Nie.
— Niechże pani do niej pójdzie. Jest świetna.
Zagrali jeszcze raz. Tym razem Agatha starała się bardziej, a i tak miała
najgorszy wynik.
— Na dziś wystarczy — powiedział pułkownik Lyche.
Agatha zdumiała się, widząc, że jest już po północy.
Odmówiła pułkownikowi, który chciał zaprosić ją na drinka. Zamiast tego
poszła do siebie do pokoju. Stwierdziła, że mimo wszystko ta grupka sta-
nowi przyjemne towarzystwo i że osoby starsze przy bliskim poznaniu na-
wet młodnieją.
Ściągnęła bluzkę i wrzuciła ją do torby na brudne rzeczy. Potem zdjęła
spódnicę i poszła odwiesić ją do wielkiej szafy.
Otworzyła jej drzwi.
R
I wtedy wrzasnęła.
L
T
Rozdział II

Jej ukochane futro z norek, ochlapane czerwoną farbą, było całe w strzę-
pach.
Aż się cofnęła na ten widok i spostrzegła, że się cała trzęsie. Zacisnęła
drżące dłonie w pieści, a następnie zawładnął nią wybuch gniewu. W hotelu
nie będzie nikogo na nogach oprócz nocnego portiera. Zadzwoni więc na
policję. Spojrzała w książkę telefoniczną, przycisnęła „dziewięć", by zate-
lefonować na numer zewnętrzny, a następnie wybrała numer posterunku
policji w Wyckhadden.
R
— Bry wieczór, posterunek w Wyckhadden, słucham — odezwał się znu-
dzony głos.
Agatha w krótkich żołnierskich słowach opisała, jak zbezczeszczono jej
L
płaszcz.
— Jakieś inne szkody? — zapytał wciąż tak samo znudzony głos.
T

— Nie widzę — odrzekła.


— Proszę niczego nie dotykać. Zaraz kogoś przyślemy.
Agatha dopiero teraz jęła rozglądać się po pokoju. Najwyraźniej niczego
innego nie ruszono. Nawet w puzderku, które stało otwarte na toaletce,
wciąż leżała cała jej biżuteria.
Zatelefonowała do dyżurnego portiera i zwięźle opowiedziała mu, co się
stało, oznajmiając, że zadzwoniła już na policję.
— Zaraz tam przyjdę — odpowiedział.
Po chwili rozległo się pukanie do drzwi. Jak na przedsiębiorstwo w rodzaju
hotelu Garden, portier był młody, bo dopiero po czterdziestce. Miał nie-
zdrową, porowatą twarz, zwisające wąsy i farbowane czarne włosy. W zdu-
mieniu patrzył na zniszczony płaszcz Agathy.
— Zapomniała pani zamknąć pokój na klucz? — spytał.
— Nie zapomniałam. Grałam z pozostałymi w scrabble. Zamknęłam drzwi,
a klucz schowałam do torebki.
— Niektórym naszym rezydentom zdarza się zapomnieć — powiedział.
— Nie cierpię na demencję! — zawyła Agatha. — Jeśli mówię, że zaklu-
czyłam drzwi, to tak właśnie zrobiłam!
Ludzie starzy śnią płytko i mieszkańcy hotelu szybko zorientowali się, że
coś się dzieje. Drzwi do pokoju Agathy były otwarte. Zjawiła się pani Da-
isy Jones, która odziana w różowy szlafroczek zaglądała do środka. Zaraz
R
za nią wszedł pułkownik, jeszcze w ubraniu. Oboje głośno wyrażali swoje
zatrwożenie zaistniałą dewastacją.
— To wina świadczeń socjalnych — skomentował pułkownik. — Mło-
L
dzież obija się i nie pracuje.
Wkrótce nadeszli pozostali rezydenci, rozmawiając i wykrzykując.
— Niechże państwo wyjdą — powiedziała im wreszcie Agatha. — Policja
T

na pewno zechce szukać odcisków palców w całym pokoju.


— Która z pań to pani Raisin? — zawołał czyjś głos od drzwi.
Goście hotelowi porozsuwali się, a spomiędzy nich wyłoniła się przysadzi-
sta postać niskiego mężczyzny w ciasno zapiętym garniturze i kurtce, oraz
druga — policjantki, która wyglądała, jakby przysypiała.
Rezydenci wyszli z pokoju na korytarz.
— Posterunkowy Ian Tarret — przedstawił się mężczyzna, zamknąwszy
drzwi za starymi mieszkańcami hotelu. — Czy to jest ten płaszcz?
— To byt płaszcz — poprawiła z goryczą Agatha.
— Zacznijmy od początku, pani Raisin. Pani jest na wczasach?
— Tak. Przyjechałam parę dni temu.
— Dlaczego Wyckhadden? Czy pani tu kogoś zna?
— Nie. Chciałam sobie tylko gdzieś wyjechać, nic więcej.
— Czy po przyjeździe nosiła pani ten płaszcz?
— Tak, miałam go na sobie, gdy poszłam wczoraj wieczorem na tańce na
molo. Byłam tam z inspektorem Jim— mym Jessopem.
— Myślałem, że w Wyckhadden nie zna pani nikogo.
— Poderwał mnie w pubie — odrzekła Agatha, która mimo zdenerwowania
żywiła nadzieję, że po posterunku rozejdzie się plotka.
R
— Wie pani, że niektórzy ludzie napadają na osoby w futrach. Czy ktoś pa-
nią zaczepiał?
— Tak, dziś rano, na promenadzie, kiedy szłam w stronę hotelu. Na murku
L
siedziało kilkoro młodych ludzi. Napadła na mnie dziewczyna we fryzurze
na jeża, z kolczykami w nosie i w uszach.
— Zgłosiła to pani?
T

— A zrobilibyście cokolwiek w tej sprawie?


— Oczywiście. Powinna była pani to zgłosić. Czy ktoś jeszcze czynił pani
obelżywe uwagi?
Agatha pomyślała sobie o czarownicy z Wyckhadden, Francie Juddle. Nie
chciała przyznać się do tego, iż była u zielarki. A gdyby wyszło na jaw, że
prosiła ją o eliksir miłości?
— Nie — skłamała.
— Rano przyślemy ludzi od odcisków palców.
— Czemu rano? Dlaczego nie teraz?
— Jesteśmy zajęci. Mamy dużo roboty.
— Fala zbrodni w Wyckhadden?
— Nie o to chodzi. To przez brak funduszy. Jesteśmy tylko małym poste-
runkiem. Chłopcy od odcisków palców muszą jechać aż z komisariatu w
miasteczku Hadderton. Może zechce pani przyjść rano na posterunek i zło-
żyć pełne zeznania?
— Dobrze — odrzekła Agatha znużonym tonem.
— Czy płaszcz był ubezpieczony?
— Nie. To znaczy: gdyby to się stało w domu, to szkodę objęłoby ubezpie-
czenie od szkód w mieszkaniu, ale nigdy bym nie sądziła, że na taki wyjazd
przyda mi się ubezpieczenie podróży.
R
— Następnym razem będzie pani mądrzejsza — odrzekł ciężkawym, sen-
tencjonalnym tonem, przez co Agacie chciało się mu przywalić.
Agatha zerknęła na policjantkę. Ta siedziała na łóżku z otwartymi ustami i
L
zamkniętymi oczyma.
— Pańska policjantka śpi — zauważyła.
T

— Posterunkowa Trul! — wypalił Tarret.


— Nie śpię — odezwała się policjantka. — Myślałam tylko.
Tarret zwrócił się do portiera.
— Pójdziemy na dół, a pan nam powie, kto mógł mieć dostęp do klucza
otwierającego ten pokój.
Agatha odprowadziła ich do wyjścia. Chciało jej się napić, ale ten hotel był
zbyt staromodny, by spodziewać się w nim czegoś tak nowoczesnego jak
minibar. Opadła na krzesło. Nie powinna była skłamać, że nie odwiedziła
Francie. Oczy jej się zwęziły. Przecież to Francie prawiła jej uwagi co do
noszenia futra. Okropnej dziewczyny, która napadła na Agathę na prome-
nadzie, na pewno nie wpuszczono by do żadnego drogiego hotelu. Ogarnię-
ta szałem z powodu zniszczonego płaszcza, Agatha doszła do wniosku, że
dewastacji mogła dopuścić się wyłącznie Francie. Wcześniej wszystkie
osoby mieszkające w hotelu grały z Agathą w scrabble. Daisy Jones wy-
szła, jak to ujęła, „przypudrować nosek", ale poszła do toalety na parterze.
Pułkownik i pan Berry dwukrotnie przerwali grę, by wyjść po drinki. Ale
jakoś nie mogła sobie wyobrazić, by którykolwiek z tych starszych panów
wymknął się po schodach, by pociąć jej futro.
To musiała zrobić ta okropna Francie. Francie, która na pewno teraz
smacznie sobie śpi.
Agatha postanowiła, że pójdzie ją obudzić. Jeśli to ona była sprawczynią, to
może ma jeszcze czerwoną farbę za paznokciami, a to byłby oczywisty do-
wód. R
Włożyła ciepłą kurtkę i zeszła po schodach. Tarret i Trul nadal wypytywali
nocnego portiera.
L
— Muszę łyknąć trochę świeżego powietrza — bąknęła Agatha, wycho-
dząc.
Kiedy wychodziła na opustoszałą promenadę oświetloną chłodnym świa-
T

tłem księżyca, stwierdziła, że jeśli rozwikła Sprawę Zniszczonego Futra z


Norek, to Jimmy Jessop uwierzy, iż z jej rozumem warto się liczyć.
W ciemnościach nocy nic w miasteczku nie wydawało nawet cichego sze-
lestu. Było to wręcz przerażające. Jej własne kroki brzmiały nienaturalnie
głośno.
Zaczęła opuszczać ją odwaga. A jeśli Francie nie otworzy drzwi? A jeśli
sąsiedzi doniosą na nią policji? A jednak ducha nie przestawała dodawać jej
nadzieja zrobienia wrażenia na Jimmym.
Skręciwszy w Partons Lane, zauważyła, że na rogu ulic wysiadło oświetle-
nie, przez co wejście do chaty było pogrążone w zupełnej ciemności. Na
bruku lekko się potknęła. Podchodząc do domu, zadarła głowę do góry, a
następnie zapukała do drzwi. Te ustąpiły i z wolna otworzyły się.
Agatha poczuła, jak ogarnia ją irracjonalny strach. Zupełnie, jakby czarow-
nica wiedziała o jej odwiedzinach i w czarodziejski sposób otworzyła przed
nią drzwi. Weszła do środka.
— Francie! — zawołała.
Bez wątpienia czarownica spała na górze. Agatha pokręciła się trochę po
holu w poszukiwaniu włącznika światła, i wreszcie znalazła go przy scho-
dach prowadzących na górę. Ośmielona, z nadzieją zaskoczenia Francie we
śnie i przyjrzenia się jej paznokciom, zanim ją obudzi, Agatha jęła po cichu
wspinać się po schodach, które były kryte grubym chodnikiem, tak jak
schody w hotelu. R
Delikatnie otworzyła drzwi. Łazienka. Otworzyła kolejne. Graciarnia. Inne
drzwi. Agatha dostrzegła w świetle dochodzącym od schodów, że to sy-
pialnia. Obmacała ścianę po drugiej stronie drzwi, i znalazłszy włącznik,
L
zapaliła światło.
Trochę na łóżku, a trochę poza nim, leżała tam Francie Juddle. Krew z
wielkiej rany na jej głowie zdążyła już obficie wylać się ciemną plamą na
T

biały dywan. Biały kot przyczaił się na krawędzi łóżka. Dostrzegłszy Aga-
thę, jednym susem skoczył jej na twarz. Agatha wrzasnęła i zdarła z siebie
zwierzę.
Z początku instynktownie chciała uciekać. Ale może Francie jeszcze żyje.
Agatha bała się dotknąć ciała. Przy łóżku stał telefon. Odciski palców —
pomyślała. Wszędzie będą moje odciski. Dlaczego nie założyłam rękawi-
czek? Jak wytłumaczę się z tych odwiedzin?
Zapomniała numeru na policję. Zadzwoniła pod 999, a następnie drżącym
głosem poprosiła o przyjazd policji i pogotowia. Potem zeszła na dół do
niewielkiego holu.
Agatha zrobiła wszystko, co mogła, by nie uciekać. Przycupnęła na krze-
sełku. Wyda się, że była już u Francie. A jak wyjaśni, że odwiedziła Fran-
cie teraz, w środku nocy?
Usłyszała, jak na zewnątrz trzaskają drzwi samochodów. Wszedł posterun-
kowy Tarret, a za nim jego senna policjantka.
— Co tu jest grane? — zapytał. — Co pani tu robi?
— Chodzi o panią Juddle — odpowiedziała Agatha. — Jest na górze, w
sypialni. Chyba nie żyje.
Wtedy weszli ratownicy z pogotowia.
— Proszę nas zaprowadzić — rzekł Tarret.
R
Agatha zaprowadziła ich na górę, a następnie do sypialni. Wskazała im
drzwi, a sama została. Weszli policjanci i ratownicy. Po schodach zbliżał
się już Jimmy Jessop.
Spojrzał na nią.
L
— Tutaj — powiedziała słabym głosem Agatha.
Cofnął się do holu. Wkrótce nadeszli ludzie od zabezpieczania dowodów, a
T

po nich — patolog z czarną torbą. Pewnie Francie nie żyje — pomyślała


Agatha. Nikt się nie spieszył, by wsadzić ją do karetki Zamiast tego przyje-
chało więcej policjantów, którzy obstawili teren wokół chatki.
Agatha zaczęła się zastanawiać, czy nie wymknąć się do hotelu. Przecież i
tak wiedzieli, gdzie jej szukać. Drżenie ustało i teraz czuła się wyczerpana.
Z dołu przyszedł wreszcie Jimmy Jessop.
— Pojedziesz z nami na posterunek — powiedział — zabierze cię poste-
runkowa Trul.
Jego spojrzenie było płaskie i pozbawione wyrazu.
Policjantka zeszła po schodach. We wszystkich najbliższych chatach paliły
się światła. Kiedy Agathę wyprowadzono, oślepiła ją lampa błyskowa. To
przybyła już miejscowa prasa. Agatha skrzywiła się i zasłoniła twarz.
Wsiadła do samochodu. Kolejny flesz.
Odrętwiała od wstrząsu i z wyczerpania, została odwieziona na posterunek
policji i umieszczona w pokoju przesłuchań. Posterunkowa Trul przyniosła
jej filiżankę mętnej herbaty i ciasteczko owsiane, a sama usiadła w rogu z
dłońmi na podołku.
Agatha wzięła łyk herbaty i zmarszczyła nos w wyrazie obrzydzenia. Była
to taka herbata, którą do kartonowych kubeczków nalewa automat. Odsta-
wiła ciecz i, położywszy głowę na biurku, zaraz zasnęła. Po trzech kwa-
dransach ktoś ją obudził, potrząsając za ramię. To był Jimmy Jessop. Spoj-
R
rzała na niego zaczerwienionymi oczyma.
— No, pani Raisin — powiedział — miejmy to już z głowy. Wszyscy po-
trzebujemy się wyspać.
L
Agatha podniosła głowę, zamrugała i rozejrzała się wokół siebie. Jimmy i
posterunkowy Tarret usiedli naprzeciw niej.
— Taśma już idzie? — zapytał Jimmy przez ramię, na co Trul odpowie-
T

działa sennym:
—Tak.
Ku swemu zdumieniu, Agatha usłyszała standardowe pouczenie, a potem
wypowiedziane pozbawionym wszelkich emocji głosem Jimmy ego — py-
tanie, czy potrzebny jej obrońca.
— Nie — odparła Agatha — przecież ja nic nie zrobiłam.
— Mam tu raport, z którego wynika, że zdewastowano pani futro. W
pierwszych zeznaniach nie powiedziała pani nic o pani Francie Juddle. Dla-
czego więc poszła pani do niej w środku nocy?
Agatha wahała się, co powiedzieć. Wreszcie stwierdziła, że najlepiej będzie
wyznać prawdę.
— Nie powiedziałam policji, iż byłam u Francie, ponieważ wstydziłam się
tego, że poszłam po poradę do czarownicy — to powiedziawszy, Agatha
odwinęła chustę z głowy i pochyliła się. — Jakaś fryzjerka nałożyła mi na
głowę środek do depilacji zamiast szamponu i włosy nie odrastały mi jak
trzeba. Pani Daisy Jones z hotelu poleciła mi udać się do Francie. Poszłam
do niej i kupiłam buteleczkę odżywki do włosów. Kiedy u niej byłam, ra-
czyła mnie uwagami na temat mojego futra.
— Co dokładnie mówiła?
— Dokładnie nie pamiętam. Mówiła o tym, ile małych zwierzątek trzeba
R
zabić, by uszyć takie futro, i że nie powinnam go nosić. Byłam załamana,
gdy futro mi zniszczono. Stwierdziłam, że pójdę ją obudzić i sprawdzę, czy
nie ma na dłoniach i pod paznokciami resztek czerwonej farby, Zapukałam
mocno do drzwi jej chaty. Drzwi się otworzyły. Poszłam na górę poszukać
sypialni. Gdy włączyłam światło, zobaczyłam ją w takim stanie, jak widzie-
L
liście. Powinnam była sprawdzić, czy żyje, ale jakoś nie mogłam się do te-
go zmusić. Zatelefonowałam po policję i pogotowie, a potem zeszłam na
dół i zaczekałam. Słuchajcie — powiedziała Agatha, gdy wróciła jej ener-
T

gia — gdybym to ja ją trachnęła, to po prostu bym uciekła. Przecież na


wszystkim są moje odciski palców.
— A więc pani Juddle dała pani płyn na porost włosów. Coś jeszcze?
— Nie — skłamała Agatha, myśląc o swoim eliksirze miłości. Tkwił w jej
torebce. Cieszyło ją, że nie zostawiła go w pokoju hotelowym. Wtedy zna-
lazłaby go policja.
— A więc zacznijmy od początku...
Jimmy starannie wypytał ją od początku o wszystkie szczegóły, najwyraź-
niej mając nadzieję, że wymknie się jej coś jeszcze.
Wreszcie pobrano od niej odciski palców, a potem wypuszczono, z zalece-
niem, by nie opuszczała Wyckhadden.
Choć do hotelu nie było daleko, odwiózł ją tam radiowóz. Poszła na górę
do pokoju i powoli otworzyła drzwi. W środku wszystko było wywrócone
do góry nogami. Z początku pomyślała, że nastąpiło włamanie, ale potem
stwierdziła, że wszędzie leży pył od poszukiwania odcisków palców. Z po-
wodu morderstwa ekipę od szukania śladów przysłano tu w trybie natych-
miastowym. Ktoś stukał do drzwi. Otworzywszy, zobaczyła nocnego por-
tiera.
— Zapomniałem pani powiedzieć — odezwał się, oczyma studiując po-
mieszczenie — że policja wzięła pani futro jako dowód. Oto kwit.
— Dziękuję — odpowiedziała Agatha.
R
— O co chodzi z tym morderstwem?
— Przepraszam. Chcę się wyspać — to powiedziawszy, Agatha zatrzasnę-
ła mu drzwi przed nosem.
L
Była zbyt zmęczona, by się kąpać. Starła tylko z twarzy makijaż, rozebrała
się i poszła do łóżka, ale zostawiła zapalone światło, by mrok nie przypo-
minał jej zbyt żywo koszmarów minionej nocy.
T

Rano zbudził Agatę dzwonek telefonu. Dzwonił dziennikarz z „Gazety


Haddertońskiej".
— Nie mogę teraz rozmawiać — powiedziała mu i odłożyła słuchawkę. Po-
tem zatelefonowała do centrali hotelu i kazała nie łączyć z jej pokojem ni-
kogo, po czym znów zapadła w sen. Na przemian budziła się i zasypiała, co
jakiś czas słysząc stukanie do drzwi.
Wreszcie koło południa wstała. Zdążyła się tylko umyć i ubrać, gdy za-
dzwonił telefon.
— Kazałam nie łączyć — warknęła.
— Pani Raisin? Mówi inspektor Jessop. Jestem na dole i chciałbym z panią
pomówić.
Agatha rozłączyła się, uważnie przyjrzała swojemu makijażowi, poprawiła
chustę na głowie, i zeszła na dół.
— Pójdziemy do holu — powiedział Jimmy. — Teraz jest tam pusto.
— Nie ma tu innego policjanta? — spytała Agatha. — Przyjacielskie od-
wiedziny, czy co?
— Raczej nie.
Weszli do holu i usiedli w wielkich fotelach stojących przy wysokich
oknach. Na ławie przed nimi leżały gazety z tego dnia.

ło.
R
— W prasie jak na razie nic — powiedział Jimmy. — Za późno się to sta-

— Kiedy nastąpił zgon? — spytała Agatha. — No, bo pozostali goście ho-


telowi potwierdzą, że cały wieczór spędziłam w hotelu.
L
— Dopiero czekamy na raport z sekcji. Trudno jest na sto procent wskazać
dokładny czas zgonu.
T

— Czy trafiliście na kogoś, kto mógł wedrzeć mi się do pokoju i pociąć


mój płaszcz?
— Nie. Mógł tego dokonać poprzedni mieszkaniec. Sprawdzamy pokojów-
ki. No i oczywiście istnieje klucz uniwersalny. Skoro już wypoczęłaś, po-
rozmawiajmy o zeszłej nocy. Skąd wiesz, że właśnie kobieta, do której
po— szłaś poradzić się co do płynu na porost włosów, miała by pociąć
twoje futro? Tylko dlatego, że czyniła ci jakieś uwagi?
— Ta dewastacja mnie wpieniła. Po prostu wyszłam z siebie. Oj, dobrze,
już powiem. Nie podobało mi się, że mnie olałeś na tańcach po tym, jak
wyznałam ci, że jestem detektywką— amatorką. Chciałam ci pokazać, co
potrafię.
— Wariactwo — skomentował chłodno Jimmy. — Nie zdziwiłbym się,
gdybyś sama kogoś kropnęła albo pocięła własny płaszcz. Kobiety w twoim
wieku, które wyobrażają sobie, że są detektywkami, potrafią zrobić wszyst-
ko, by skupić na sobie uwagę innych.
— Rzeczywiście, potrzebny mi obrońca. Gdybym miała świadka tej roz-
mowy, pozwałabym cię! — krzyknęła w odpowiedzi Agatha.
— Ale przyznasz, że wygląda to dziwnie. W Wyckhadden mieliśmy jedno
morderstwo, dwanaście lat temu i od tego czasu nic. Teraz zjawiasz się ty i
nagle mamy dwa zdarzenia powiązane z twoją osobą.
— Nie jestem wariatką — sprzeciwiła mu się Agatha. — Czy przyszedłeś
tu tylko po to, żeby mnie obrażać?
R
Przesunął wielką dłonią po swojej twarzy.
— Jestem tak zmęczony, że nie wiem, co myśleć. Ale masz rację. Moje
uwagi były niesłużbowe i nieodpowiednie — to powiedziawszy, odwrócił
się i przycisnął guzik dzwonka znajdujący się na ścianie. — Zamówię nam
L
obojgu drinki.
— Jeszcze nie jadłam śniadania.
T

Zaraz zjawił się kierownik, pan Martin.


— Panie inspektorze, przed budynkiem stoją ludzie z prasy i zaczepiają na-
szych gości. Czy nie mógłby pan kazać im się rozejść?
Jimmy wstał i odpowiedział:
— Zrobię, co się da. Proszę o dżin z tonikiem dla pani Raisin, a dla mnie
małe piwo.
— Nigdy wcześniej mnie to nie spotkało — dodał rozżalony pan Martin.
Był to mężczyzna pulchny, ciasno opięty garniturem.
— A mnie nigdy nie pocięto płaszcza — odrzekła nie mniej rozżalona
Agatha. — Dostaniemy te drinki, czy nie?
Kierownik oddalił się, a grube barki zesztywniały mu w wyrazie dezapro-
baty.
Agatha widziała przez okno, jak Jimmy rozmawia z przedstawicielami pra-
sy. Kelner przyniósł drinki. Wtem Agatha zorientowała się, że policjanci
coś przeoczyli. Nie przeszukali jej torebki. Gdyby to zrobili, znaleźliby tam
ten przeklęty eliksir miłości. Otworzyła torebkę i wyjęła buteleczkę, z my-
ślą, by ukryć ją za poduszkami, a później stamtąd wydobyć. Pojedynczy
promień słońca wpadł przez okno i oświetlił szklankę piwa, którą zamówił
Jimmy. Czemu nie? — pomyślała Agatha. — I oby się otruł. Pewnie to
tylko woda z cukrem. Rozejrzała się po pustym holu, a następnie wlała do
R
piwa połowę zawartości buteleczki. Potem przypomniała sobie, że Francie
mówiła o zaledwie pięciu kroplach. Agatha lękliwie spojrzała na piwo. Po-
ciemniało. Szybko schowała buteleczkę w szczelinę fotela.
Jimmy wrócił, siadł, i pociągnął duży łyk ze szklanki.
L
— Prasa się nie ruszy. Ale próbowałem.
Agatha spojrzała na niego niepewnie.
T

— Piwo w porządku?
— Chyba tak — odpowiedział jej Jimmy. — Jakiś dziwny posmak, ale
ostatnio tyle tych zagranicznych piw. Na czym stanąłem?
— Obrażałeś mnie — przypomniała mu Agatha. — Powiedziałeś, że pew-
nie sama pocięłam swoje futro, a potem poszłam zabić Francie Juddle.
— Wybacz. Przeprosiłem. Słuchaj, powiem ci, co o tobie myślę. Nie, nie
sądzę, żebyś to zrobiła, bo wtedy, jak mówisz, pewnie nie zostawiłabyś
wszędzie swoich odcisków palców i nie zadzwoniłabyś na policję. Chodzi o
to... czy mówiłem ci, że w Wyckhadden mieliśmy inne morderstwo?
—Tak.
— To był koszmar. Znaleziono trupa kobiety zamieszkującej jedną ze sta-
rych rybackich chat. Zabito ją brutalnymi ciosami zadanymi tępym narzę-
dziem, a była to stara kobieta. Zniknęła jej biżuteria, a także zawartość jej
torebki. Podejrzewaliśmy jej wnuka i właśnie go namierzaliśmy. Mieszkał z
dwojgiem innych obszarpańców w mieszkaniu socjalnym na obrzeżach
miasteczka. Ale wtem zjawiła się niejaka Biddle, tutejsza stara panna po
pięćdziesiątce. Przeczytała każdy kryminał, jaki kiedykolwiek wydano, i
zdawało jej się, że jest miejscową panną Marple*2. O owym wnuku już
krążyły plotki, wszyscy w miasteczku mówili, że to na pewno jego spraw-
ka. No więc postanowiła sama do niego pójść. Nakłamała mu, mówiąc, że
dysponuje dowodami potwierdzającymi jego winę. I ten z kolei zatłukł ją.
Trafiliśmy na niego dopiero w Brighton, i tam przedstawiliśmy mu oba za-
rzuty. Panna Biddle wcześniej zwykła zaczepiać mnie na ulicy, chwaląc się,
R
jak to rozwikłała zagadkę zaginionego kota albo odnalazła czyjąś zgubioną
torebkę. Dlatego, kiedy na molo zaczęłaś opowiadać o tych swoich wszyst-
kich przygodach, pomyślałem sobie: o, Boże, znowu to samo.
— Jeśli zwrócisz się do policjantów z Mircesteru, potwierdzą moje opowie-
L
ści — odparła chłodno Agatha.
— Zadzwoniłem dziś rano na posterunek w Mircesterze i rozmawiałem z
nadinspektorem Wilkesem. Nie do końca potwierdził twoje opowieści o
T

byciu świetną detektywką. Powiedział raczej, że masz zwyczaj zachowy-


wać się jak słoń w składzie porcelany.
— Po tym, jak tyle razy im pomogłam! — Agatha była wściekła.
— Tak czy inaczej, Agatho, do tej sprawy się nie mieszaj — powiedział
Jimmy, nagle się do niej uśmiechając.
— Jak tylko umożliwicie mi wyjazd z tej dziury, znikam — powiedziała
Agatha, po czym wzięła swój dżin z tonikiem, łyknęła, i wzdrygnęła się. —
Za wcześnie, jak na mnie.

2
* Panna Marple - bohaterka popularnej serii książek Agathy Christie. Nie będąc zawodową detektywką, staruszka Mar-
ple mimo to rozwiązuje skomplikowane zagadki kryminalne.
— Jest druga po południu.
— Przegapiłam obiad.
— Chodź, wyjdziemy coś zjeść.
Agatha przyjrzała mu się. Znów się uśmiechał. Czyżby w tym eliksirze mi-
łości jednak coś było?
— Pójdę tylko po płaszcz.
Znalazłszy się w pokoju, Agatha odwinęła chustę z głowy, wzięła butelecz-
kę płynu na porost włosów i wsmarowała go w łyse placki na głowie. Jeśli
eliksir miłości sprawił, że Jimmy znów się do niej uśmiechnął, to może w
produktach czarownicy coś jednak jest. Potem znów owinęła głowę chustą,
włożyła płaszcz, i zeszła na dół.
R
— Czy tobie wolno spoufalać się z podejrzanymi? — zapytała.
— Teraz nie jestem na służbie. A jeśli ktoś nas zobaczy, to tylko pomyśli,
że cię przesłuchuję.
L
— Wypytywałeś pozostałych mieszkańców tego hotelu?
— Policja zbiera ich zeznania już od rana.
T

Wyszli. Dziennikarze żądali informacji, czy Agatha jest aresztowana.


— Nie — odparł krótko Jimmy. — I nie idźcie za nami albo nie dostanie-
cie ode mnie już żadnej informacji. I odsuńcie się od wejścia do hotelu. Już
was ostrzegałem.
Mimo to aparaty strzelały w twarz Agathy, a kamera telewizji filmowała ją
z bardzo bliska. Ze spuszczoną głową, z Jimmym przy boku, Agatha szła
ku promenadzie.
Skręcili w jedną z bocznych uliczek i weszli do kawiarenki. Na drzwiach
wisiał napis: ZAKAZ PALENIA.
Agatha pomyślała, że może trzeba było poprosić czarownicę o coś, co wy-
leczyłoby ją z nałogu.
Usiedli przy stoliku. Agatha wzięła niewielką kartę dań. Kawiarenka spe-
cjalizowała się w „lekkich przekąskach". Zamówiła tartę i sałatkę, a Jimmy
poprosił o im— bryk z herbatą.
— A więc grałaś z pozostałymi rezydentami w scrabble? — zaczął Jimmy.
— Tak, już mówiłam.
— Jacy oni są?
— Nie zdążyłam ich za dobrze poznać. To Daisy Jones poleciła mi Francie.
Chyba podoba jej się pułkownik Łychę, ale on nie zwraca na nią uwagi. Ma
swoje przyzwyczajenia. Jest też Jennifer Stobbs, jest Mary Dulsey i Harry
R
Berry. O czym rozmawialiśmy? No, o scrabble, literach, słowach. Nic oso-
bistego ponad: „Może napije się pani czegoś jeszcze, pani Raisin?".
— Wychodzili podczas gry?
L
— Daisy Jones wyszła przypudrować nosek, ale ona zeszła do toalety na
dół. Pułkownik Łychę wyszedł do baru po drinki. Chyba żadne z nich nie
miało jakiejś szczególnie paskudnej przeszłości.
T

— Dopiero to sprawdzamy. Francie Juddle notowała swoich klientów w


zeszycie. Z jej usług korzystali wszyscy, których wymieniłaś.
— O! — Tu oczy Agathy zabłysły.
— Daisy Jones była u niej na seansach. Chciała skontaktować się ze zmar-
łym mężem. Pan pułkownik skarżył się na wątrobę. Jennifer Stobbs prosiła
ją o eliksir miłości.
— Dla kogo? To znaczy, na kim chciała go zastosować?
— Mówi, że to dla przyjaciółki. Mary Dulsey leczyła brodawki. Harry Ber-
ry — reumatyzm.
— Ależ oni łatwowierni!
— Ty też byłaś u Francie — zauważył Jimmy.
— Mnie też zapisała w zeszycie? — zapytała Agatha.
— Tak. Płyn na porost włosów.
Agatha odetchnęła z ulgą. Niczego o eliksirze miłości.
— Ale nie tylko goście hotelowi szli do Francie — kontynuował Jimmy —
Chadzało do niej sporo mieszkańców miasteczka.
— Czy dobrze na tym zarabiała?
— Tak. Sądzę, że była bogata. Ale dopiero sprawdzamy u jej prawnika, ile
zostawiła w spadku.
— A co z rodziną?
R
— Ma córkę, Janine. To ona prawdopodobnie przejmie spadek i odziedzi-
czy interes.
L
— To pewnie jej sprawka.
— Nie sądzę. Często bywała u matki i chyba była do niej bardzo przywią-
T

zana.
— Zamężna?
— Tak. Jest żoną bezrobotnego o nazwisku Cliff Juddle.
— Juddle! Wyszła za kuzyna, czy co?
— Coś w ten deseń. Juddle to Cyganie.
— To może ten Cliff ją zarąbał?
— Wszystko możliwe — odpowiedział Jimmy — ale ludzie gadają, że Ja-
nine jest kobietą bardzo władczą, bardzo hardą. Jeśli Cliff miałby zabić tę
matkę po to, by dorwać się do pieniędzy córki, to nic by nie wskórał. Janine
go utrzymuje.
— A ona co robi?
— To samo, co robiła matka, tyle że w Hadderton. Może przeprowadzi się
tutaj, bo interes jej matki przynosił większe dochody. W Wyckhadden
mieszka wielu starych ludzi. Staruszkowie mają dużo bolączek, a wielu z
nich wierzy w zabobony. Weszliśmy znienacka na kilka z jej seansów, ale
nie znaleźliśmy nic wskazującego na oszustwo. Żadnego muślinu, żadnych
taśm, żadnych mechanizmów do poruszania stołem. Trzeba jednak pamię-
tać, że wiedza o takich akcjach czasem wycieka na zewnątrz, a ja za każ-
dym razem miałem wrażenie, że Janine się nas spodziewała.
— Musiała oszukiwać!
— Oj, pewnie tak, ale nie znaleźliśmy nic, co by na to wskazywało.
R
Przyniesiono tartę Agathy. Zjadłszy ją, nadal czuła się głodna. Tęsknie
spojrzała na wystawę ciast.
— Życzysz sobie ciasta? — zapytał Jimmy, widząc, w którą stronę patrzy
jego towarzyszka.
L
— No...
— Ja też zjem.
T

— Jeśli tak...
Przynajmniej mogę sobie poużywać, pomyślała Agatha, zamówiwszy ka-
wałek tortu czekoladowo— krówkowe— go. W menu zachwalano: „U nas
najlepsze gateux*3". Ciekawe, co na to turyści z Francji — pomyślała Aga-
tha.
Tort był pyszny.
— Czy więc nadal muszę zostać w Wyckhadden? — spytała Agatha.

3
*gateux - torty (w świecie anglojęzycznym). Słowo to pochodzi z francuszczyzny
— Obawiam się, że tak. I zapomniałem ci powiedzieć, że mój przełożony,
sierżant Peter Carroll, ma niedługo służbę, a chciał zadać ci kilka pytań. Jak
będziesz gotowa, odprowadzę cię na posterunek.
— A ty tam nie wejdziesz?
— Pójdę do domu się zdrzemnąć. Idziemy?
Sierżant policji Peter Carroll okazał się mężczyzną o szczupłej twarzy i
szarmanckich manierach, pod którymi skrywał niezmordowanie w zadawa-
niu wnikliwych pytań. Agatha po raz kolejny opisała wydarzenia minionej
nocy, choć teraz wszystko zdawało jej się już całkiem nierealne. Pokój
przesłuchań posiadał jedno wysoko osadzone okno, przez które wpadało
światło słońca. Drobinki kurzu tańczyły w jego promieniach. Stół, przy któ-
R
rym siedziała Agatha, był porysowany, poplamiony od niezliczonych filiża-
nek kawy i przypalony wieloma papierosami. Ściany utrzymane były w tym
kwaśnym, limonkowym odcieniu zieleni, który tak uwielbia brytyjska biu-
rokracja.
L
Agatha znów poczuła się senna.
— Wróćmy więc do powodu, jaki skłonił panią do wyjścia w środku nocy i
odwiedzenia kobiety, o której tylko pani myślała, że mogła zniszczyć pani
T

płaszcz. Jaki to powód? — spytał Carroll.


— Jestem taką trochę detektywką— amatorką... — powiedziała Agatha.
Carroll w tym czasie przeglądał jakiś faks na stosie papierów przed sobą i
słysząc to, cynicznie się uśmiechnął. To pewnie faks od Wilkesa, który na-
pisał, że jestem wścibska i lubię się wtrącać, pomyślała Agatha. — Skoro
pani Juddle skrytykowała mnie za noszenie futra, pomyślałam, że może
mieć coś z tym wspólnego. Pomyślałam, że jeśli złożę jej niezapowiedzianą
wizytę, może będzie miała jeszcze farbę na dłoniach.
Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyły się, a zza nich wychynęła głowa Tarreta.
— Można na słówko, panie sierżancie?
— Przepraszam — rzekł Carroll i wyszedł.
Policjantka, która siedziała w kącie przy urządzeniu nagrywającym, patrzy-
ła niezmiennie przed siebie. Agatha stłumiła ziewnięcie. Och, żeby tak
wrócić do Carsley, i być już we własnym domu, z własnymi kotami. Głupio
zrobiła, że stamtąd uciekła. Zastanawiała się, czy James o niej myśli.
Tymczasem w Carsley James Lacey wyłączył komputer. Czuł się znudzony
i niespokojny. Miał wrażenie, że przeoczył fakt, iż bez Agathy Carsley po-
zbawione było życia. Najwidoczniej nikt nie wiedział, gdzie się podziała.
Pastorowa, pani Bloxby, może wiedziała, ale nikomu nie mówiła.
Postanowił włączyć telewizor i obejrzeć popołudniowe wydanie wiadomo-
ści. Kolejny skandal w rządzie, kolejne morderstwo z rąk wściekłego kie-
rowcy samochodu, a następnie spiker powiedział:
R
— Policja w Wyckhadden tropi sprawę śmierci miejscowej czarownicy.
Pani Frances Juddle znaleziono zatłuczoną na śmierć we własnym domu.
Znalazła ją tam wczasowiczka, pani Agatha Raisin — tu pokazano fotos
L
przedstawiający Agathę w radiowozie. — Mówi się, że pani Raisin ze wsi
Carsley w Gloucestershire jest przyjaciółką inspektora Jimmy'ego Jessopa,
który zajmuje się tą sprawą.
T

Obraz Agathy wychodzącej z Jimmym z hotelu, potem długie ujęcie Aga-


thy i Jimmy'ego przechadzających się promenadą, ramię w ramię. Spiker
powiedział następnie, że Wyckhadden — to cichy nadmorski kurort, przy-
ciągający wielu emerytów. Wywiady z sąsiadami Francie Juddle.
Wszyscy wstrząśnięci. James oglądał to wszystko ze zdumieniem. Agfttha
nigdy nic wspomniała o Wyckhadden. A gdyby przyjaźniła się z inspekto-
rem z policji, to na pewno by .się tym pochwaliła.
Wyłączył telewizor, wyszedł i udał się w kierunku plebanii. Drzwi otwo-
rzyła mu pani Bloxby.
— O, pan Lacey! Jak miło. Niech pan wejdzie. Rzadko się ostatnio widu-
jemy.
— Bywam zajęty. Co z Agathą?
— Stwierdziła, że potrzebuje wyjazdu.
— Właśnie widziałem ją w telewizji.
James opowiedział o Agacie i o zabójstwie czarownicy z Wyckhadden.
— Biedna pani Raisin. Ma pecha do tych zabójstw.
— W wiadomościach mówili, że Agatha przyjaźni się z jakimś inspektorem
z policji.
— Widziałam te wiadomości. To wstrząsające! Biedna pani Raisin. Ale o
żadnym inspektorze nie mówiła.
— Dlaczego Wyckhadden?
R
— No to już powiem panu, skoro wie pan, gdzie ona jest. Nie wiedziała nic
o Wyckhadden. Po prostu zamknęła oczy i wbiła szpilkę w mapę — od-
rzekła pani Bloxby.
L
— Mogła chociaż powiedzieć mi, dokąd jedzie.
— A dlaczego? — zapytała łagodnym tonem pani Bloxby. — Nie byli pań-
stwo ze sobą blisko przez dłuższy czas.
T

— Ale jesteśmy sąsiadami!


— Na pewno jak wróci, wszystko nam opowie. Herbatę?
— Nie, nie chcę już waszej wstrętnej herbaty! — Agatha odmówiła poli-
cjantce. Słońce już zaszło. W pokoju przesłuchań panował chłód.
Drzwi otworzyły się i wszedł Carroll.
— Złapaliśmy kogoś w związku z pani pociętym płaszczem.
— Kogo? — zapytała Agatha.
— To dziewczyna, o której mówiła pani Tarretowi, że napadła na panią na
promenadzie. Nazywa się Carly Broomhead. Zatrzymaliśmy ją. Miała jesz-
cze na dłoniach ślady czerwonej farby. Jej siostra pracuje, a raczej praco-
wała, jako pokojówka w hotelu Garden. Właśnie ją zwolniono.
— Tak właśnie myślałam — powiedziała Agatha z goryczą. — Mogę ją
ciągać po sądach do usranej śmierci, ale ktoś taki nigdy nie zarobi tyle, by
zapłacić mi za nowe futro.
— Przynajmniej mamy to z głowy, i wiemy, że ta sprawa nie ma nic
wspólnego z zabójstwem.
— Czyżby? Ja sądzę, że każdy, kto jest w stanie pociąć futro, równie do-
brze może kogoś zatłuc na śmierć.
— Na przyszłość proszę zostawić dochodzenie policji, pani Raisin. Może
pani iść, ale proszę być gotową na kolejne przesłuchania — to powiedziaw-
R
szy, zwrócił się do policjantki: — Przesłuchanie pani Agathy Raisin za-
kończono o osiemnastej zero zero. Wyłącz taśmę, Josie, i zostaw nas na
chwilę.
Po wyjściu policjantki, Carroll nachylił się i powiedział cicho do Agathy:
L
— Jimmy Jessop to porządny facet.
— To na pewno... — odrzekła Agatha drętwo.
T

— Bardzo odbiła się na nim śmierć jego żony. Nie chcę, żeby go skrzyw-
dził albo motał mu w głowie ktoś taki, jak pani. Rozumie pani?
— A może zajmie się pan swoją służbą i odwali od nie swoich spraw?! —
odpaliła mu Agatha, wstając.
— Zajmuję się swoją służbą, i nie podoba mi się to, że wyszła pani o
pierwszej w nocy z hotelu i znalazła trupa.
— Czy jestem oskarżona?
— Jeszcze nie.
— To wypchaj się pan.
Agatha wyszła, tupiąc. Wróciwszy pędem do hotelu, zorientowała się z
lekkim zaskoczeniem, że tego dnia nie zapaliła jeszcze ani jednego papiero-
sa. Otworzyła torebkę i wyjęła z niej paczkę Benson & Hedges. Potem
wzięła głęboki wdech świeżego powietrza, i odłożyła papierosy z po-
wrotem. Jest już wolna od nałogu.
Wróciwszy do hotelu, z ulgą odkryła, że przed wejściem nie czekają już
dziennikarze. Czekał na nią natomiast kierownik, pan Martin.
— Czy może pani wstąpić do mnie do biura, pani Raisin?
Weszła za nim do biura, do drzwi którego wchodziło się z korytarza przy
wejściu do hotelu.
— Jest mi bardzo przykro, że pracownica, a raczej była pracownica mojego
R
hotelu mogła dopuścić się udziału w zniszczeniu pani futra, pani Raisin.
Nie weźmiemy od pani pieniędzy za pani pobyt tutaj.
— Dziękuję — odpowiedziała Agatha. — Nie zabawię tu długo.
L
— Nasza oferta nie uwzględnia napojów — dodał po chwili.
— Będę pamiętała — odparła sucho.
Potem przypomniała sobie o buteleczce eliksiru miłości, którą zostawiła w
T

szczelinie fotela w holu. Chciała ją szybko odzyskać, więc rzekła tylko: —


Dziękuję — po czym wstała i wyszła.
W holu pułkownik czytał gazetę. Siedział na tym samym fotelu, na którym
wcześniej siedziała Agatha. Naprzeciw niego usadowiła się Daisy Jones z
robótką na drutach.
— Co pani wyprawia? — zapytała wrzaskliwie Daisy, kiedy Agatha wsa-
dziła rękę w fotel, na którym siedział pułkownik.
— Zostawiłam swoje lekarstwo — wyjaśniła Agatha, wyciągając stamtąd
buteleczkę. Kusiło ją, by zamiast tego zszokować Daisy, odpowiadając:
„Chcę tylko sobie pomacać".
— Mamy nerwowe czasy — rzekł pułkownik — ale my mimo to dziś
wieczorem zagramy sobie w scrabble. Dołącz do nas.
— Dziękuję.
Czemu by nie, pomyślała Agatha. Może i do Wyckhadden zawitał chaos i
zbrodnia, ale gra w scrabble trwa.

R
L
T
Rozdział III

Agatha wsmarowała sobie jeszcze trochę płynu na porost włosów, a na-


stępnie owinęła głowę szyfonową apaszką i zeszła na kolację. Powiedziaw-
szy innym „dobry wieczór", wzięła do ręki książkę i zaczęła czytać, by nie
wdawać się z nimi w rozmowy. Wystarczająco nacieszy się ich towarzy-
stwem przy grze w scrabble.
Podano pieczoną wieprzowinę, pieczone ziemniaki, sos jabłkowy oraz róż-
ne warzywa. Wcześniej na stole wylądował rosół po szkocku oraz bułeczki
z masłem, a później na deser — bezy i lody. Połowy z tego nie powinnam
w ogóle jeść, pomyślała Agatha, ale co mi tam, przeżyłam okropieństwa,
R
muszę się pocieszyć.
Jednak ciężki posiłek spowodował, że znów poczuła się senna. Tylko am-
bicja dowiedzenia się więcej o pozostałych mieszkańcach hotelu zmuszała
ją do przyłączenia się do gry w scrabble.
L
Odmówiła, gdy pułkownik zaoferował jej drinka. Mary Dulsey wysypała
klocki z woreczka, a stary Harry, nałożywszy okulary w złotych opraw-
kach, wyciągnął pióro i notes do zapisywania wyników.
T

— Dobrze, że się wypogodziło — powiedziała radośnie Daisy. — O,


dziękuję panu, pułkowniku — zwróciła się do starszego pana, który przy-
niósł tacę z napojami.
— Nie będziemy rozmawiać o zabójstwie? — spytała Agatha.
— Przecież gramy w scrabble — odrzekła Jennifer.
Reszta starannie posortowała swoje klocki w rynienkach.
— Nie wiem, co mam z tym zrobić — jęła narzekać Mary
— Znaleźli tą, co zniszczyła mi futro — powiedziała Agatha.
— Wiemy — odparł pułkownik. — Pan Martin nam powiedział. Agatho,
dostałaś' najwyżej punktowany klocek. Zaczynasz.
Agatha przyjrzała się swoim literom. Pochyliła się nad planszą i ułożyła:
NOC.
— Ma pani tu A, i T, i K — zwróciła jej uwagę Daisy. — Mogła pani uło-
żyć wyraz: CNOTKA.
— Nie ma podpowiadania — przerwał jej ostro pułkownik, a Daisy za-
czerwieniła się i szepnęła:
— Przepraszam.
Agatha w zdumieniu rozejrzała się po pochylonych starych głowach. Dla-
czego nie rozmawiają o morderstwie? Może całe przedpołudnie ich prze-
R
słuchiwano, może już przegadali sprawę w swoim gronie, a teraz nie chcą
już niczego poza swoją codzienną grą w scrabble. Może najlepiej będzie
nazajutrz wypytać każde z nich na osobności.
L
Po pierwszej grze przeprosiła, wytłumaczyła, że jest zmęczona, i poszła na
górę do siebie.
Tej nocy również spała przy zapalonym świetle.
T

Rano zeszła na śniadanie i podeszła do Daisy Jones.


— Czy mogę się przysiąść?
Daisy rzuciła tęskne spojrzenie w stronę pułkownika, ale ten ukryty była za
gazetą „Daily Telegraph".
— Proszę bardzo — odrzekła z wyraźną niechęcią.
— Wie pani, że to ja znalazłam biedną Francie Juddle? — zagaiła Agatha.
— Tak, widziałam rano w gazecie.
— Pani z czym do niej przychodziła?
Daisy miała niepewny wyraz twarzy. Wreszcie odpowiedziała:
— Francie udzielała mi seansów. Mówiła, że może mnie skontaktować z
moim zmarłym mężem.
— I kontaktowała?
— Tak. Aż się bałam, słysząc głos Hugh.
— Nie było w tym oszustwa?
— Pewnie było. Nie chcę o tym rozmawiać.
— Ale...
— Nie, naprawdę nie chcę. W pewne sprawy nie należy się mieszać.
— Zastanawia mnie tylko — rzekła z wolna Agatha — czy ona znała pani
świętej pamięci męża. To znaczy: czy on za życia przyjeżdżał z panią do
Wyckhadden?
R
— Tak, przyjeżdżaliśmy w każde lato — westchnęła Daisy. — To chyba
dlatego postanowiłam tu właśnie osiąść na starość. Tyle szczęśliwych
wspomnień. Ale mojego Hugh Francie nigdy nie poznała. Pomówmy o
L
czymś innym. Jak to jest z panią i inspektorem?
— W tym tygodniu dopiero się poznaliśmy — odpowiedziała Agatha. —
T

Zabrał mnie na molo, na tańce.


— Jak się tam pani podobało? — spytała tęsknie Daisy.
— Czy tam jest tak, jak dawniej?
— Chyba nic się nie zmieniło.
— Z Hugh chadzaliśmy tam na tańce. Próbowałam nakłonić pułkownika,
by mnie kiedyś tam zabrał, ale on odpowiadał, że nie ma czasu na takie
bzdury.
Wyglądała tak nieszczęśliwie, że Agatha odpowiedziała impulsywnie:
— Zawsze możemy tam iść we dwie.
— Oj, ale pani dobra.
— Chyba na moment tu utknęłam, więc co mi szkodzi.
Niespodziewanie Daisy zaśmiała się tonem pannicy.
— Jak oni beze mnie zagrają w te swoje scrabble?
Zjadły wspólne śniadanie.
— Ja się chyba przejdę — powiedziała Agatha.
— To kiedy pójdziemy na tańce? — spytała ochoczo Daisy. — Jakieś są
już dziś wieczorem.
— Może być — zgodziła się Agatha, choć już żałowała swoich dobrych
chęci.
R
Weszła na górę po płaszcz. Stwierdziła, że przed wyjściem umyje włosy,
wysuszy je suszarką, i nałoży jeszcze płynu na porost owłosienia. Szorując
włosy, zbadała skórę głowy. Łyse placki skóry porascał teraz świeży me-
szek. To cud — pomyślała Agatha — jak tylko wrócę do Carsley, oddam
L
ten płyn do analizy i jeśli on naprawdę działa, to zarobię nam nim krocie.
Rozradowana owinęła głowę ładną, szyfonową apaszką, tworząc coś w ro-
T

dzaju tureckiego turbanu, po czym odziała się w płaszcz i wyszła z hotelu.


Było bardzo chłodno i wietrznie. Agacie zależało, by zażyć ruchu i wrócić
do Carsley odmienioną, szczupłą. Wyruszyła w przeciwnym kierunku niż
poprzednio, na wschód zamiast na zachód. Trzymała się z daleka od nad-
morskiego wału, gdyż był przypływ i co jakiś czas jakaś duża fala rozbijała
się ponad tą barierą. Powietrze przesycały odgłosy skrzeczących mew i
przelewającego się morza. Doszedłszy do końca promenady, zawróciła i
skierowała się na zachód, mijając hotel. Znalazła się w centrum miasteczka,
i tam trafiła na mały, elegancki butik. W witrynie wisiała krótka czarna su-
kienka z jedwabnego szyfonu, z cienkimi ramiączkami i głębokim dekol-
tem. Za lekka na zimę w Wyckhadden — pomyślała Agatha. Wiedziała
jednak, że ma gładkie ramiona i niezły biust. Nie zaszkodzi przymierzyć.
Dwadzieścia minut później wymaszerowała ze sklepu z sukienką w torbie.
Na tańce na molo był to strój za dobry, ale na kolację przy świecach z Ja-
mesem Laceyem...
Idąc, Agatha trafiła w pobliże pubu, w którym poznała Jimmy'ego. Godzina
prawie obiadowa, więc może jest w środku.
Otworzyła drzwi pubu i weszła. Śmierdziało tam, jak w każdym innym sta-
rym pubie: nieświeżym piwem i sosem Bisto.
Jimmyego ani śladu. Przy jednym stoliku dwójka biznesmenów, przy dru-
gim — ta sama para cudzołożników, co wcześniej, a przy kontuarze trzech
młodzieńców.
Podeszła do baru i zamówiła dżin z tonikiem. Już wyciągała portfel, by za-
R
płacić, gdy zza jej pleców odezwał się do barmana głos:
— Ja za to zapłacę, Charlie. I nalej mi małe piwo.
Odwróciła się i zobaczyła za sobą uśmiechającego się do niej Jimmy'ego.
L
— Dziękuję — powiedziała do niego Agatha. — Co nowego?
Zapłacił za napoje, a potem siedli przy stoliku.
T

— Chyba motyw rabunkowy — powiedział Jimmy.


— Aha — odrzekła zawiedziona. Do tej pory snuła marzenie, iż okaże się,
że mordu dokonał ktoś z mieszkańców hotelu Garden, a wtedy ona rozwi-
kłałaby zagadkę.
— Jej córka, Janine, opowiadała, że matka trzymała grubą forsę w gotówce,
zamkniętą na kłódkę w metalowej skrzynce. Tę skrzynkę znaleźliśmy dziś
rano na plaży. Była pusta.
— Rozbita?
— Nie. Zginęły także jej klucze. Janine powiedziała, że matka trzymała
klucz do tej skrzynki razem z kluczykami do samochodu.
— Więc to nie było takie zwyczajne włamanie. To znaczy, nie dokonał te-
go pierwszy lepszy lump z ulicy. Ten ktoś wiedział, gdzie Francie trzymała
pieniądze.
— Na to wygląda.
— A jakim narzędziem ją zabito?
— Pogrzebaczem, pałką albo butelką. Ekipa jeszcze nad tym pracuje. Byłaś
na zakupach?
— W jednym butiku w mieście znalazłam ładną sukienkę. Chyba jednak
jest zbyt dobra, żeby ją włożyć dziś wieczór.
— A co się dzieje dziś wieczorem?

— To dobrze.
R
— Z Daisy Jones z hotelu idziemy na tańce.

— Żałuję, że się na to zgodziłam — dopowiedziała posępnie Agatha.


L
— Nie wykluczyliśmy możliwości, by dokonał tego jeden z gości hotelo-
wych, choć to trochę naciągane.
— Pułkownik jest całkiem sprawny — rzekła Agatha. — W zasadzie to
T

wszyscy poza panem Berry są całkiem sprawni.


— Czy dowiedziałaś się czegoś o nich i o Francie Juddle?
— Na razie tylko od Daisy Jones. Mówi, że była u Francie, by skontakto-
wać się ze swoim zmarłym mężem — Agatha pochyliła się ku Jimmyemu,
a jej oczy błyszczały z podniecenia. — — Dziwna rzecz. Powiedziała, że
głos, który słyszała w trakcie seansu, brzmiał jak głos jej męża, Hugh, ale
mówiła, że Francie nigdy go nie poznała.
— Ależ owszem. France zapisywała wszystko w swoich księgach i prze-
chowywała te wpisy. Teraz zajmują się nimi policjanci. Hugh Jones też u
niej był.
— Po co?
— Po lek na impotencję.
— A więc mogła zapamiętać jego głos! — rzekła Agatha.
— Podobno nasza Francie umiała naśladować cudze głosy.
— Ale męski?
— Mogła mieć pomocnika. Wystąpimy dziś w programie „Kryminalni" z
prośbą o zgłoszenie się świadków.
— A stary Berry, z czym do niej chodził? Aha, mówiłeś już, że z reumaty-
zmem.
— On też chciał się kontaktować ze swą zmarłą małżonką.
R
— To okrutne — powiedziała Agatha. — Tak oszukiwać ludzi.
— Wiele osób w to wierzy. Nie potrafią pogodzić się ze śmiercią bliskich.
— Czy i ty tak się czułeś... po śmierci do swojej żony?
L
— Nie. Bardzo mi jej brakowało, ale nie wierzyłem i nie wierzę w takie se-
anse. Z własnego doświadczenia wiem, że trzeba przejść żałobę, a potem
T

się ogarnąć, albo się oszaleje. Jestem zwolennikiem starej, dobrej irlandz-
kiej stypy.
— Nie przyjdziesz dziś na tańce, Jimmy?
Przetarł zmęczoną twarz dłonią.
— Tyram na wysokich obrotach. Wpadłem tylko na chwilę — mówiąc to,
nieco się zarumienił. — Miałem przerwę, ale muszę już lecieć.
Ten eliksir miłości chyba rzeczywiście działa — pomyślała Agatha. Wie-
działa, iż chodziło mu o to, że do baru wszedł w nadziei, że ją tam spotka.
— Przejdę się z tobą — rzekła.
— To niezbyt mądre — odparł niezgrabnie Jimmy. — Nadal jesteś podej-
rzaną, a ja, gdy oficer kryminalny zobaczył nas razem w telewizji, dostałem
niezłą burę. Odkopali sporo smaczków z twojej przeszłości, Agatho. Cho-
dzi mi o zabójstwo, którego ofiarą padł twój mąż, i tak dalej.
— Boże!
— Kim jest ten Lacey, którego chciałaś poślubić?
— Po prostu facet. To znaczy, tamto nie wyszło.
— Nic już do niego nie czujesz?
Agatha spuściła wzrok na stół.
— Nie.
R
— Dobrze — mówiąc to, pogłaskał jej dłoń.
Gdy już wyszedł, Agatha uśmiechnęła się do siebie. Podobała jej się jego
gruba biała skóra, jego senne powieki i wysoka postać. Jakby to było być
żoną policjanta? Zaczęła wyobrażać sobie ślub, ale dotarłszy do momentu,
L
w którym James Lacey prosi o taniec z panną młodą, a następnie mówi jej,
że od zawsze ją kocha, otrząsnęła się z marzenia. To byłoby typowe dla ta-
kiego faceta jak James: powiedzieć jej, że ją kocha, gdy nie można nic z
T

tym zrobić.
Agatha zeszła na kolację odziana w czerwoną satynową bluzkę oraz długą
wieczorową spódnicę. Zdążyła już przymierzyć nową czarną sukienkę, ale
zgodnie z wcześniejszym założeniem uznała, że nie ma co marnować takiej
elegancji na Wyckhadden.
Daisy Jones wyglądała oszołamiająco w wieczorowej sukni z różowej siatki
ozdobionej cekinami. Agatha zachodziła w głowę, kiedy to widziała po-
przednio taką kreację. Chyba w latach pięćdziesiątych. Ale dopiero widok
pozostałych otworzył jej szeroko oczy ze zdumienia. Stary pan Berry nosił
garnitur w kolorze zielonkawej czerni. Również pułkownik ubrał się wyj-
ściowo, i założył czarny krawat. Jennifer Stobbs miała na sobie dwuczę-
ściowy komplet z czarnego aksamitu, a Mary Dulsey odsłaniała sporo swe-
go pomarszczonego ciała, nosząc jedwabną zieloną suknię bez ramiączek.
— Idziemy tam wszyscy — zawołała Daisy. — To dopiero zabawa!
Tylko tego mi brakowała — pomyślała gorzko Agatha — wieczornego
wyjścia ze zgrają pomarszczonych dziadków. To było najgorsze w zadawa-
niu się ze starszymi. Nie dało się już udawać młodej i czarującej. Pomyśl-
my, zastanowiła się Agatha. Jestem po pięćdziesiątce. Daisy ma około
sześćdziesięciu pięciu, Mary i Jennifer tyle samo. Pułkownik z siedemdzie-
siąt parę, a pan Berry jest na pewno po siedemdziesiątce. A teraz czas bie-
gnie tak szybko, że ani się obejrzę, jak dołączę do nich. Najtragiczniejsze,
że nadal czuję się na dwadzieścia pięć lat.

R
Ale po kolacji, jak tylko wyruszyli w milczącą ciemność nocy, Agatha po-
czuła, że poprawia jej się nastrój. Zachowywali się jak podekscytowane na-
stolatki. Jednakże ich nastroje opadły, gdy wszedłszy na molo i minąwszy
pozamykane sklepy i salony gier, natrafili na plakat zapowiadający tam
wieczór z disco. W stronę sali tanecznej już kierowali się młodzi ludzie.
L
— Ojej — odezwała się nieśmiało Daisy. — Może po prostu napijemy się i
popatrzymy. Ale ja tak chciałam sobie potańczyć.
T

Zostawili okrycia i gromadnie weszli do sali tanecznej, a tam zebrali się


wokół stołu ustawionego na parkiecie. Pułkownik, zebrawszy zamówienia
na drinki, oddalił się w stronę baru.
— Wyglądają jak zgraja dzikusów — utyskiwała Jennifer.
Ten wąsik powinna sobie zgolić — pomyślała niecierpliwie Agatha. Sama
sobie nie zdawała się piękna. Włosy zawinięte miała w czerwoną chustę
dopasowaną kolorem do bluzki. Uformowała ją w zgrabny turban, ale i tak
czuła się jak stare czupiradło. Wrócił pułkownik, niosąc tacę z napojami.
— To nie najlepszy pomysł — jęknęła Mary. — Nie słyszę własnych my-
śli.
Kilku młodzieńców z końca sali naśmiewało się, patrząc na tę grupę star-
szych osób. Następnie jeden z nich, wysoki chłopak w skórzanej kurtce i
dżinsach, odłączył się od grupy. Podszedł do ich stołu, a potem odwrócił
się, mrugnął do kolegów, i odezwał się do Agathy.
— Zatańczymy, maleńka?
Cholera, nie zamierzam się przedwcześnie starzeć — pomyślała Agatha
gniewnie.
— Jasne — powiedziała, wstając.
Agatha umiała tańczyć disco. Jej długa czarna spódnica miała na bokach
długie wycięcia, które w tańcu rozchylały się, pokazując całemu światu, że
Agatha Raisin ma wspaniałe nogi. Poddała się dzikiemu rytmowi muzyki,
R
zapomniawszy, że ten młody punk, będąc wszakże świetnym tancerzem,
poprosił ją do tańca tylko dla żartu. Zdała sobie sprawę, że reszta im kibicu-
je, że zostawia im wolne miejsce na parkiecie.
Gdy taniec się zakończył, Agatha wróciła do stolika zadowolona i zarumie-
L
niona.
— Nie wiem, jak ty to robisz — oznajmił swój podziw pułkownik.
T

— Proszę, pokażę panu — rzekła zaczepnie Agatha, choć ani na chwilę nie
myślała, że ten przyjmie jej propozycję.
— Będę zaszczycony — rzekł oficjalnym tonem pułkownik.
Kiedy pułkownik jął rzucać się po parkiecie i obłędnie wywijać rękami oraz
nogami, Agacie przypomniał się James. James tak właśnie tańczył. W pew-
nym momencie obejrzała się przez ramię i dostrzegła ze zdumieniem i ulgą,
że Daisy i Harry Berry też weszli na parkiet, a wcześniej do tańca włączyły
się Mary i Jennifer.
Potem jeszcze wielu młodych ludzi prosiło ich kolejno do tańca. Starzy nie
stanowili już odmieńców, a raczej okazję do zabawy. Agatha uznała za
zdumiewające, że młodzi ludzie z kolczykami, włosami na jeża i w przera-
żających strojach przy bliższym poznaniu okazują się mili i zwyczajni.
Wspólna zabawa trwała do ostatniego tańca.
— A niech mnie gęś kopnie — powiedział pułkownik, gdy szli po molo. —
Chyba od wieków tak dobrze się nie bawiłem.
Rozradowany Harry przemierzał molo tanecznym krokiem. Daisy wzięła
Agathę pod ramię, mówiąc:
— Czy mogłabym zamienić z tobą słówko po powrocie?
— Pewnie — powiedziała Agatha, tłumiąc ziewnięcie. — Byle krótko. Je-
stem zmachana. Chodź do mnie do pokoju.

wzrokiem.
R
Gdy obie były już w pokoju Agathy, Daisy spojrzała na nią proszącym

— Dziś wieczorem byłam z twojego powodu zazdrosna, Agatho.


— A dlaczego? — spytała Agatha, odwijając turban i przyglądając się
L
swojej głowie. Na wszelkie świętości, włosy odrastały!
— No, pułkownik poświęcał ci dużo uwagi.
T

— Podoba ci się pułkownik?


— Tak, bardzo.
— Ale co mogę zrobić? — zapytała ją Agatha. — Ja mu się nie podobam,
to na pewno. On tylko chciał się pobawić.
— Jestem ubrana bardzo staromodnie. Dziś to zauważyłam. No i te włosy.
Tak sobie myślałam, czy nie poszłabyś ze mną jutro na zakupy i trochę
mnie unowocześniła.
— Z chęcią — odpowiedziała jej Agatha. — Ruszymy zaraz po śniadaniu.
Będzie fajnie.
Naprawdę będzie fajnie — pomyślała zdumiona. Kiedyś miała własną fir-
mę w branży public relations, dobrze prosperującą, a potem poszła na
wczesną emeryturę. Nadal uważała, że wziąć się za kogoś i podrasować je-
go wizerunek to coś, do czego jest powołana. Teraz życie odzyskało swój
koloryt i sens. No i nie zapaliła jeszcze papierosa. Wyjęła z torebki paczkę,
otworzyła ją i połamawszy w niej wszystkie papierosy, wyrzuciła je do ko-
sza.
Nazajutrz po śniadaniu Agatha dowiedziała się, iż do ekspedycji po skle-
pach chcą przyłączyć się także Mary i Jennifer. Poszła z nimi do holu.
— Ułóżmy najpierw plan działania — zaproponowała. — Jesteście goto-
we?
Wszystkie pokiwały głowami.
R
— Po pierwsze — mówiła Agatha — wasze fryzury są od dawna niemod-
ne. Ale na szczęście chyba wszystkie macie mocne, zdrowe włosy, które
wytrzymają farbowanie. Na początek zaprowadzę was do dobrego fryzjera i
L
załatwię wam nowe fryzury. Potem do kosmetyczki. Twarz i skóra są bar-
dzo ważne.
— Ale ze zmarszczkami nic się nie da zrobić! — odrzekła Jennifer.
T

— Ależ owszem — powiedziała Agatha. — I nie mówię o liftingu. Znacie


jakiegoś dobrego fryzjera? To znaczy, takiego, u którego nie byłyście?
— Chadzamy wyłącznie do Sally przy głównej ulicy.
— Zapytam kierownika — to mówiąc, Agatha udała się do biura.
Pan Martin wysłuchał jej prośby, i rzekł:
— W Wyckhadden mieszkają pewni emeryci. On był fryzjerem, a ona ko-
smetyczką. Nadal zdarza im się robić coś na zlecenie.
— No, nie wiem... — Agatha zaczęła wyrażać swoje powątpiewanie.
— To Jerome z Bond Street*4.
— Boże jedyny! — Agatha jęknęła ze zdumienia. — Czasami zapomi-
nam, jak sama jestem stara. I ja chadzałam do Jerome. Był świetny. Mogę
wziąć do niego numer?
Otrzymawszy numer, Agatha zadzwoniła. Jerome ucieszył się z jej telefo-
nu. Miała przyprowadzić swoje panie, a on z żoną wezmą się do roboty.
W zapale Agatha całkiem zapomniała o sprawie morderstwa. Nie wybiło
południe, jak włosy Daisy lśniły miodowym kolorem blond, a jej
zmarszczki poddane kuracji kolagenowej uległy wygładzeniu. Jennifer mia-
ła włosy upięte w koczek, jej wąsiki usunięto, a brwi wyrównano. Mary
miała na głowie ładnie ułożone, miękkie loki, a jej twarz została wygładzo-
na. R
Radośnie ze sobą rozmawiając, kobiety zjadły obiad w restauracji przy
promenadzie, a potem Agatha oprowadziła je po sklepach.
— Mam nadzieję, że was na to wszystko stać — powiedziała z poczuciem
L
winy.
Odrzekły, że owszem. Myśli Agathy wróciły do sprawy morderstwa. Jenni-
fer płaciła za wszystkie swoje zakupy gotówką, która obficie wypychała jej
T

portfel, podczas gdy pozostałe stosowały karty kredytowe. Poza tym Jenni-
fer była kobietą krzepką. Wróciwszy do myśli o zabójstwie, Agatha odczu-
ła również na powrót silny pociąg do papierosa.
— Nie, nie różową, Daisy — powiedziała, gdy tamta wzięła bluzkę do
przymierzenia. — Może błękitną. Potrzebujesz też innego rozmiaru stani-
ka.
— Az tym co jest nie tak?
— Jest za ciasny. Masz wypustki zupełnie nie tam, gdzie trzeba.

4
*Bond Street - ulica z ekskluzywnymi sklepami odzieżowymi w Londynie.
Przecież ja wcale nie rzuciłam palenia — kłóciła się sama z sobą Agatha
— to raczej palenie rzuciło mnie. Niczego nie podpisywałam. Wezmę tyl-
ko macha, i będzie dobrze. No, może później.
— Jakoś mnie nie nęci dziś to scrabble — powiedziała swym niskim gło-
sem Jennifer — ale chyba nic innego nie mamy w planach.
Jednak powróciwszy do hotelu, panie dowiedziały się, że pułkownik po-
zwolił sobie zamówić wszystkim miejsca na spektakl Mikado według Gil-
berta i Sullivana, wystawiany przez miejscową trupę, a także załatwił
wczesną kolację.
Zupełnie jak w jakimś pensjonacie — pomyślała Agatha ze zdziwieniem,
gdy Mary i Jennifer przyszły do niej do pokoju radzić się co do strojów.
R
Na dół zeszły razem.
— A niech mnie, drogie panie, odmłodniałyście — rzekł stary Harry, a w
jego oczach pojawiły się iskierki.
L
— Dobrze ci w błękicie, Daisy — powiedział pułkownik. — I masz pięk-
ne włosy.
Oczy Daisy rozbłysły. Ścisnęła ramię Agathy.
T

Teatr był staromodny, z gipsowymi aniołkami na suficie, oświetlony wiel-


kim kandelabrem.
Pułkownik przyniósł olbrzymie pudełko czekoladek i puścił je w obieg.
Próbując przeczytać listę smaków, wszyscy zaczęli szukać swoich okula-
rów.
Agatha nigdy nie widziała żadnej operetki Gilberta i Sullivana, i bała się, że
to coś pompatycznego, ale wysłuchawszy uwertury, uspokoiła się. Tego
wieczoru poczuła się dzieckiem w większym stopniu niż kiedykolwiek
przedtem. Móc odczuwać niczym niezmąconą radość było dla niej czymś
nowym. W życiu Agathy przyjemność zawsze była podszyta goryczą, my-
ślą, że „to nie potrwa długo". Jednak tego wieczoru wspaniały eskapizm i
poczucie bezpieczeństwa wydawały jej się wieczne.
Kiedy wychodzili po przedstawieniu, dało się słyszeć głos pułkownika
mówiącego do Daisy:
— Mistrza egzekucji można było zagrać lepiej...
Niemniej Agatha nie potrafiłaby przyczepić się do niczego w tym występie.
Przeszli się do pobliskiego pubu na drinki. Pułkownik opowiedział zabaw-
ną historyjkę o jakimś spektaklu według Gilberta i Sullivana, który wysta-
wili w wojsku. Jennifer rozbawiła całą resztę opowieścią, jak to grając But-
ter cup w Piratach z Penzance zapomniała słów i musiała zmyślać.
Dopiero gdy Agatha rozbierała się przed snem, pomyślała jakie to dziwne,
R
że ani jedno z nich nie wspomniało o zabójstwie. Może uznali, że mówienie
o tym byłoby nie na miejscu. A może ich podstarzałe umysły zdążyły już
zapomnieć o całej sprawie.
L
Niemniej tydzień później, gdy z nowo zaprzyjaźnionymi koleżankami od-
wiedzała różne miejsca, sama zauważyła, że ją teraz też nie bardzo intere-
suje, kto zabił Francie. A to głównie dlatego, że była przekonana, iż zbrod-
ni dokonał zięć czarownicy i że policja, dzięki zgromadzonym na miejscu
T

dowodom, wkrótce go aresztuje. A Jimmy nie zjawił się ani razu.

James Lacey akurat robił w Mircesterze zakupy, gdy wpadł na niego sier-
żant policji Bill Wong. Bill był okrągły i pulchny, co stanowiło niechybny
znak braku miłości w jego życiu. Ilekroć na Billu robiła wrażenie jakaś
dziewczyna, za każdym razem stawał się szczuplejszy.
Doszły mnie słuchy, że Agatha zamotała się w kolejne zabójstwo — zagaił
Bill. — Słyszałeś coś od niej?
Nie — odpowiedział James. — A ty?
Ani słowa. Myślałem, że zadzwoni do mnie z prośbą o pomoc. A może byś
do niej pojechał i ją odwiedził?
Nie dam rady. Myślę znów wyjechać za granicę. Moi znajomi mają willę w
Grecji i zaprosili mnie do siebie.
Biedna Agatha — pomyślał Bill. James nie był wzorem namiętnego ko-
chanka.
Wróciwszy na komisariat, odebrał telefon od baroneta sir Charlesa Fraitha.
—Co też porabia nasza droga Agusia? — zapytał go Charles.
—Wiem tyle, co z gazet — odpowiedział Bill. — Wynika z tego, że poli-
cja z Wyckhadden sprawdza jej przeszłość.
R
—Jakbyś z nią rozmawiał, pozdrów ją ode mnie.
—A nie możesz jej odwiedzić?
—Sezon polowań. Mam u siebie duże przyjęcie. Nie mogę uciec.
L
Biedna Agatha — pomyślał znowu Bill — oby nie była zbyt samotna.
T

Dziesięć dni po zabójstwie Agatha przechadzała się po molo, gdy wtem uj-
rzała przed sobą wysoką, szczupłą postać pułkownika i przyspieszyła kro-
ku, by go dogonić.
— Dzień dobry — powiedziała pogodnie Agatha. Dzień istotnie zapowia-
dał się łagodnie, jak na środek zimy. Był to jeden z tych mlecznoszarych
dni, gdy wydaje się, że z morza i nieba uszedł cały kolor i gdy nawet mewy
milczą.
— Dzień dobry, Agatho! — odpowiedział pułkownik. — Wszystkie panie
gotowe na wieczorne tańce? Dzisiaj bardziej w naszym stylu.
Wskazał na plakat, który zachwalał „STARE TAŃCE".
— Tak, wszystkie mamy nowe suknie i będziemy was oszałamiać — od-
rzekła Agatha. — Panie pułkowniku, dlaczego wy nigdy nie rozmawiacie o
tamtym strasznym zabójstwie?
— To nie jest rzecz do obgadywania — odparł pułkownik. — To okropna
sprawa. Najlepiej zapomnieć.
— Pan bywał u Francie, mam rację?
— Wątroba mi nie domagała, a konował, do którego chodzę, nie mógł wy-
myślić nic sensownego. Wciąż kazał mi przestać pić. Równie dobrze mógł-
bym zdechnąć. Poszedłem do Francie. Dała mi jakieś proszki. Od tego cza-
su nic mi nie jest.
Agatha pomyślała, że skoro pułkownik od czasu, gdy przeraził go stan wła-
R
snego zdrowia, pewnie nie pił za wiele, to raczej to było powodem jego
lepszego samopoczucia, a nie proszki Francie.
— Co pan o niej sądzi? To znaczy, o Francie.
L
— W porządku kobitka. Spodziewałem się jakiejś abra- kadabry, ale ona
okazała się bardzo rozumna. Zaskoczyło mnie, że jej córka wprowadziła się
i otworzyła tak szybko swój interes.
T

— Naprawdę?
— Tak, w porannej gazecie lokalnej pojawiło się ogłoszenie.
Detektywistyczna ciekawość Agathy zapłonęła na nowo.
— To dziwne.
— Wcale nie dziwne — zaoponował pułkownik. — Raczej niesmaczne.
Sądzę, że chce zbić kabzę na śmierci swojej matki.
— Ciekawe, czy i do niej będą chadzać ludzie — zastanowiła się głośno
Agatha.
— Na pewno. W tej miejscowej gazecie ukazało się też co nieco o medy-
kamentach Francie. Pisano, że staromodne ziołolecznictwo ma swoje plusy.
— To stosowała? Zioła?
— Albo trawę.
— Trawę?
— Trawę. Maryśkę. Haszysz. W hotelu Garden mieszkała pewna pani —
teraz już nie żyje, biedaczka. Miewała napady depresji. W końcu poszła do
Francie, a ta coś jej dała. I cóż, potem ilekroć wzięła to coś, co przepisała
jej Francie, śmiała się i wygłupiała. Wiem, jak działa mary— cha, i myślę,
że Francie dała tej pani coś z haszyszu.
— Nigdzie pan tego nie zgłosił?
R
— Staruszka umierała na raka. Pomyślałem: jeśli dzięki temu jest szczęśli-
wa, to niech jej będzie.
— I nadal chodził pan do Francie?
L
— Ogólnie rzecz biorąc, ona była w porządku. Mary cierpiała na kurzajki, a
ona je wyleczyła. Takie rzeczy. Ja miałem kiedyś nadciśnienie, wszystko
mnie irytowało: polityka, dzisiejsza młodzież, wszystko. Przeszedłem na
T

dietę i postanowiłem niczym się nie przejmować, niczym nie zajmować,


dbać tylko o siebie. To podziałało świetnie. Dlatego takie sprawy, jak to
zabójstwo, wolę zostawiać w spokoju.
— Czy poznał pan męża Daisy?
— Widziałem go tylko raz. Smutny gość.
— Na co zmarł?
— Rak płuc. On palił chyba sześćdziesiąt papierosów dziennie.
Agatha, która przez cały czas walczyła z chęcią zapalenia papierosa, w tej
chwili odczuła nawrót nałogu. Ciekawe, że ilekroć usłyszała coś strasznego
dotyczącego skutków palenia, zaraz sama chciała zapalić. Może dlatego
producenci papierosów nie buntowali się przeciw nakazowi umieszczania
ostrzeżeń na paczkach. Na pewno zdawali sobie sprawę z tego, iż w sercu
każdego nałogowca kołacze się życzenie własnej śmierci.
— Dokonałaś cudu, jeśli chodzi o wizerunek naszych dam — rzekł puł-
kownik, idąc przy boku Agathy, zadowolony, że może zmienić temat. —
Daisy wygląda naprawdę ładnie.
— Chce się pan żenić? — spytała zadziornie Agatha.
— Kto? Ja? Na Boga, nie! Raz wystarczy.
— Nie był pan szczęśliwy?
— Ciekawe, czy ryby biorą — powiedział pułkownik, machając laseczką
R
w stronę wędkarzy łowiących na końcu molo.
I tak temat małżeństwa zamknięto.
Kiedy wracając szli w stronę hotelu, Agatha potknęła się, a on wziął ją pod
L
rękę.
— Lepiej trzymaj się mnie, lepiej, żebyś nie skręciła kostki, mamy plany na
wieczór. Powinnaś nosić buty na płaskim obcasie.
T

— Wolę chadzać na wysokich — odparła Agatha.


Spojrzała w kierunku hotelu. W jednym z okien coś błysnęło. Może lornet-
ka — pomyślała Agatha. — Ciekawe, czyje to okno.
Kiedy z chłodu weszli do ciepłego wnętrza hotelu, cichego od grubych dy-
wanów, grubych zasłon i solidnych ścian, Agatha poczuła, że wraca jej
dawny niepokój. Wróciła do pokoju i odwinęła chustę z głowy. Łyse placki
nie były wystarczająco obficie zarośnięte. Wstrząsnęła buteleczką. Została
tylko resztka.
Mogła upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Mogła pójść przyjrzeć się
tej całej Janine. Sprawdzić, kim jest, i czy posiada matczyny płyn na porost
włosów. Tej ostatniej kapki użyć nie chciała, bo może Janine nie będzie
miała płynu, a wtedy tę resztkę Agatha podda analizie.
Uczesała się i stwierdziła, że nie ma powodu zakładać na głowę chusty.
Wychodząc, wstąpiła do jadalni powiedzieć pozostałym, że nie będzie jej
na obiedzie. Po raz pierwszy od wielu miesięcy spódnica leżała na niej luź-
no i wygodnie. Agatha nie chciała, by kolejny obfity obiad serwowany
przez hotel zniszczył jej figurę.
— Dokąd się wybierasz — zapytała Mary.
— Idę odwiedzić córkę Francie Juddle.
Wszyscy się w nią wpatrzyli.
R
— Dlaczego? — spytała Jennifer.
— Chodzi o moje włosy. Pamiętasz, że miałam takie łyse placki? Francie
dała mi jakiś płyn do włosów, i podziałał wspaniale. Pójdę dowiedzieć się,
czy zostało jej coś z wyrobów matki.
L
Agatha odwróciła się i dodała przez ramię:
— Skoro to czarownica, to może uda jej się wywołać ducha matki, który
T

powie mi, kto ją zabił.


Za jej plecami zapadła cisza. Mimo to szła dalej. Na pewno wszyscy wzięli
pomysł tej wizyty za coś nie na miejscu.
Rozdział IV

Idąc promenadą ku Partons Lane, Agatha czuła się podniecona.


Drzwi chaty otworzył mężczyzna o niemiłym wyrazie twarzy.
— Pani się umawiała? — zapytał.
— Nie.
— No, to będzie pani musiała przyjść później. Pierwszy wolny termin jest o
drugiej.
— Proszę mnie zapisać — powiedziała Agatha. — Nazywam się Agatha
Raisin.
— Proszę bardzo.
R
— Nie zapomni pan?
L
— Gdzie tam.
No, to na razie by było na tyle — pomyślała Agatha.
T

Poszła sobie do pubu, tego, w którym poznała Jimmy'ego. Zaskoczona i


uradowana odkryła, iż właśnie siedzi przy stole, na którym stoi opróżniona
do połowy szklanka piwa.
— Agatho! — przywitał się, wstając. — Siadaj, coś ci zamówię. To, co
zwykle?
— Dzięki, Jimmy.
Jimmy wrócił z jej drinkiem.
— Więc jak się sprawy mają? — zapytał.
— Szwendam się ostatnio z ludźmi z hotelu. Dziś wieczorem wybieramy
się na tańce. Czy już wiadomo, kiedy doszło do zabójstwa?
— Nie da się tego określić dokładnie. Nie jadła kolacji. W żołądku nie zna-
leziono niczego, co wskazywałoby na jakikolwiek posiłek po obiedzie. W
oparciu o rigor mortis i takie tam, patolog twierdzi, że do zdarzenia mogło
dojść między piątą a szóstą.
— Ależ to by znaczyło, że mógł tego dokonać któryś z mieszkańców hote-
lu. Na pewno sąsiedzi widzieli, kto wchodzi i kto wychodzi.
— I tu pojawia się kłopot. Chaty z obu stron tej ulicy służą za domki letni-
skowe, a jedyna osoba mieszkająca tam na stałe jest prawie zupełnie ślepa.
— Ale z pewnością zauważono by kogoś, kto niesie skrzynkę z pieniędzmi,
opróżnia ją z zawartości i wyrzuca nad murkiem do morza.
— Niekoniecznie. Czy chodziłaś po Wyckhadden o szóstej wieczorem? To
R
idealny moment, by kogoś zabić. Zamknięte są wszystkie sklepy i biura.
Wszyscy siedzą przy podwieczorku. W tym miasteczku już tylko najbogatsi
pozwalają sobie na kolację na mieście. Zabójca mógł poprze— kładać pie-
niądze do kieszeni płaszcza, a potem już tylko przerzucić pustą skrzynkę
L
przez murek. Akurat był przypływ i zaraz za murkiem szalało już morze.
— A ten zeszyt z listą gości? Czy ktoś był umówiony na szóstą?
— Ostatniego klienta umawiała zawsze na wpół do piątej. Tym razem była
T

to pani Derwent. Przyszła z synkiem, który uskarżał się na astmę.


— A broń? Pewnie wyrzucił za murek do morza, tak samo jak skrzynkę?
— Niewykluczone. Jednak po każdym odpływie pozostaje mnóstwo rze-
czy, które można było do tego wykorzystać: puste butelki, metalowe pręty,
sztachety. Morze jest wzburzone, a kamienie na dnie czyszczą te przedmio-
ty ze wszelkich śladów.
— Szukacie kogoś konkretnego?
— Podejrzewamy męża Janine, Cliffa. On dysponuje jednak żelaznym ali-
bi. Od wczesnego popołudnia do późnego wieczoru grał w kręgle w krę-
gielni w Hadderton. Ma masę świadków.
— Psiakrew.
— No właśnie, psiakrew. Nie przejmuj się tym, Agatho. Z całej tej hotelo-
wej czeredy ty jesteś chyba czysta.
— Dlaczego?
— Musiał zabić młody mężczyzna. Jestem przekonany. Tę kobietę zabił
jeden mocny cios w głowę.
— Są całkiem dziarscy. A Jennifer Stobbs na przykład to jednak silna baba.
— Zabójcy to zwykle ludzie w dobrej formie, a ci są szanowanymi osobami
i nie potrzebowali jej pieniędzy. Żeby tak rok w rok płacić hotelowi Gar-
den, trzeba być bogatym. Odrosły ci włosy. Ładnie.
R
— Ciekawe, czy to przez ten płyn, który kupiłam od Francie.
— Pewnie odrosłyby i bez niego. Muszę już iść.
— Wieczorem idziemy wszyscy na tańce — powiedziała Agatha z nadzie-
ją w głosie.
L
— Wpadnę, jak będę miał chwilę. Ale nie marnuj już czasu na zastanawia-
nie się, kto zabił. Według mnie mógłby to być każdy. W ciągu tych lat mia-
T

ła tylu klientów. Któryś z nich mógł zobaczyć, jak odkłada pieniądze do


skrzynki, i opowiedzieć o tym w domu. Jakiś chłopak usłyszał to i opowie-
dział kumplom. Niestety, mam wrażenie, że nie rozwikłamy tej zagadki.
Agatha przeszła się z powrotem na Partons Lane. Znów otworzył jej ten
sam młody mężczyzna.
— Czy pan ma na imię Cliff? Pan jest mężem Janine? — zapytała go Aga-
tha.
— Tak — to powiedziawszy, wpuścił ją do salonu i rzekł:
— Proszę tu poczekać.
Na wygaszonym palenisku leżał biały kot. Ujrzawszy Agathę, z sykiem ob-
nażył swoje kły. Agatha nie spuszczała z niego oka w obawie, że znów się
na nią rzuci.
Przyszła Janine. Ufarbowane blond włosy miała upięte na czubku głowy.
Jej oczy, bladoniebieskie i surowe, obramowane były białymi rzęsami.
Miała długi, wąski nos oraz szczękę w kształcie litery „L", która u holly-
woodzkich aktorek lat osiemdziesiątych postrzegana była za objaw urody.
— Co mogę dla pani zrobić? — zapytała z uśmiechem. Uśmiechu tego nie
odzwierciedlały jej surowe, mierzące klientkę oczy. Agatha czuła się tak,
jakby wszystko, co ma na sobie, poddawane było w tej chwili wycenie.
— Matka pani... proszę wybaczyć, moje kondolencje z powodu straty...

jeszcze trochę.
R
sprzedała mi pewien środek do włosów. Zastanawia mnie, czy zostało pani

— Niestety, nie. Masę tego wyrzuciłam. Nie handluję płynami. U mnie są


seanse, czytanie z dłoni, tarot, takie rzeczy. Mogłabym poczytać pani z dło-
L
ni.
— Za ile?
— Dziesięć funtów.
T

Drogo — pomyślała Agatha, ale bardzo chciała wkupić się w zaufanie Ja-
nine.
— Dobrze.
— Proszę mi pokazać ręce.
Agatha wyciągnęła ku niej dłonie.
— Ma pani silny charakter — powiedziała Janine. — Lubi pani stawiać na
swoim.
— Niepotrzebna mi ocena własnego charakteru — ucięła Agatha.
— Przecierpiała pani niedawno stratę. Gwałtowną stratę — o zabójstwie
męża Agathy napisały już wszystkie gazety — teraz w pani życiu jest
trzech mężczyzn. Każdy kocha panią po swojemu, ale nigdy nie wyjdzie
pani z powrotem za mąż. W pani życiu było wiele niebezpieczeństw, ale
już minęły. Od tej pory do śmierci będzie pani wiodła spokojne życie. Z ni-
kim nie będzie pani już uprawiała seksu.
— Skąd pani to wszystko wie? — spytała Agatha, zdenerwowana.
— Między nami istnieje nić porozumienia. Pani odnalazła moją matkę. Jest
między nami psychiczna więź. To wszystko.
Też mi porada za dychę — pomyślała Agatha. Już miała coś powiedzieć,
kiedy nagle wpadła na pomysł.
R
— Mówi pani, że urządza seanse — powiedziała.
— Tak, potrafię wzywać dusze zmarłych.
— No i kto według matki pani ją zamordował?
L
— Jeszcze za wcześnie. Ale wkrótce powie. Urządza się na tamtym świe-
cie.
Ale chyba nie rozpakowuje, pomyślała złośliwie Agatha.
T

— Proszę pani, w hotelu Garden jest nas sześcioro. Czy urządziłaby pani
seans, gdyby wszyscy się zgodzili?
— Pewnie.
— W hotelu.
— Nie. Zawsze to tutaj odbywam seanse.
No jasne, pomyślała Agatha. Za dużo do przenoszenia, tyle sztuczek. A na
głos rzekła:
— Pogadam z innymi i dam pani znać.
Płacąc dziesięć funtów, spytała jeszcze:
— Ile pani sobie liczy za seans?
— Dwieście funtów.
— Ile?!
— To wymagające.
Wymagające dla portfeli klientów — pomyślała Agatha, gdy po kilku mi-
nutach kroczyła promenadą.
Zjawiwszy się w hotelu, zajrzała do holu. Mary samotnie siedziała przy
kominku i robiła na drutach. Agatha postanowiła się do niej dosiąść. Mary
rzadko się odzywała. Jennifer mówiła za dwie.
Agatha zdjęła płaszcz i usiadła naprzeciw niej. Mary przelotnie się do niej
R
uśmiechnęła, po czym kontynuowała robótkę. Kiedyś musiała być całkiem
ładna na swój chuderlawy, króliczy sposób — pomyślała Agatha.
— Byłam u Janine — odezwała się Agatha.
— U córki Francie? I co?
L
— Za duże pieniądze czytała mi z ręki, i opowiadała bzdury. A jednak mo-
głoby być ciekawie, gdybyśmy razem poszli na jej seans.
T

— Myślisz, że takie rzeczy naprawdę istnieją?


— Niemożliwe. Ale przynajmniej się zabawimy. Liczy sobie dwieście fun-
tów, uwierzysz? Niemniej, gdyby to podzielić na naszą szóstkę, to wycho-
dzi niewiele.
— Ciekawe, czy może coś powiedzieć o żyjących? To znaczy, czy te jej
duchy mogą coś powiedzieć o żyjących.
— Wątpię, czy potrafi coś ponadto, iż każe ludziom wierzyć, że rozmawia
ze zmarłymi. Ale dlaczego o żyjących?
— Chodzi mi tylko o kogoś, kto podobał mi się dawno temu.
— O mężczyznę? — zapytała Agatha, która spekulowała, iż Mary żyje w
związku z Jennifer.
— Pewnie, że o mężczyznę. Zastanawiam się, co teraz robi.
— Nie wyszło wtedy? — zapytała Agatha tonem pełnym współczucia, sa-
ma myśląc o Jamesie Laceyu.
— Nic nie wyszło. — Wielkie brązowe oczy Mary zapełniły się wspo-
mnieniami. — Ale przez chwilę byliśmy tacy szczęśliwi. Spędzałam tu, w
Wyckhadden, wakacje z rodzicami, a w tym właśnie hotelu go poznałam.
— Ile miałaś lat?
— Dwadzieścia dwa — westchnęła Mary. — To było dawno. Zaprzyjaź-
niliśmy się, chadzaliśmy po plaży i na tańce.
R
— Sypialiście ze sobą?
Mary wyglądała na wstrząśniętą.
— O, nic z tych rzeczy. Przecież wtedy się... tego nie robiło.
L
— I jak się to skończyło?
— Zostawiłam mu swój adres. Mieszkałam z rodzicami w Cirencester. On
T

w Londynie. Czekałam, lecz nie napisał. Nie dał mi swojego numeru tele-
fonu, ale miałam jego adres. W końcu nie mogłam już dłużej wytrzymać.
Wybrałam się do Londynu pod adres, który mi dał. To był dom z pokojami
do wynajęcia. Nikt tam o nim nawet nie słyszał.
— Może podał ci nieprawdziwe nazwisko?
— Dał prawdziwe, bo miał samochód. Dopiero co zdał na prawo jazdy, i
bardzo się tym chełpił. Na prawie jazdy miał nazwisko: Joseph Brady. Opi-
sałam, jak on wygląda, a nawet miałam ze sobą jego zdjęcie, ale ludzie w
tym domu mówili, że nigdy go tam nie było, a jedna pani mieszkała tam już
od dziesięciu lat! Mówił mi, że pisze hasła do reklam. Po powrocie do do-
mu zatelefonowałam do wszystkich agencji reklamowych, które znalazłam
w książce. Specjalnie wzięłam na to urlop z pracy. Nikt o nim nie słyszał.
Nie potrafiłam o nim zapomnieć. Rok w rok wracałam do Wyckhadden w
nadziei, że go tu spotkam.
— Czy tu, w hotelu, był sam? — zapytała Agatha.
— Tak.
— Nie zauważyłaś, jaki adres widniał na prawie jazdy?
Kobieta pokręciła głową.
— A w spisie gości hotelu?
— Nie śmiałam zapytać.
Agatha wstała, mówiąc:
— Sprawdzę ci to.
— Jak?
R
— Na pewno mają gdzieś schowane stare rejestry. Który to był rok?
L
— To było latem pięćdziesiątego piątego, w lipcu, około dziesiątego. Ale
nie mów Jennifer.
T

Agatha ponownie usiadła.


— Dlaczego? — spytała.
— Z Jennifer poznałyśmy się dziesięć lat później. Moi rodzice byli biedni i
przyjeżdżałam tu sama. Opowiedziałam jej wszystko o Josephie. Powie-
działa, że marnuję sobie życie. Zaprzyjaźniłyśmy się. Ona miała... ma, tyle
energii. Pracowałam jako sekretarka. Raz poradziła mi pójść na kurs obsłu-
gi komputera. Mówiła, że taka umiejętność przyniesie mi lepszy dochód.
— A Jennifer co robiła?
— Uczyła matematyki w szkole w Londynie.
— Nauczyciele nie zarabiają za dobrze — zwróciła jej uwagę Agatha. —
Czemu sama nie poszła na taki kurs?
— Jennifer ma powołanie do uczenia.
— Rozumiem — odpowiedziała sucho Agatha.
— Radziłam sobie nieźle, ale później moi rodzice zmarli, najpierw jedno,
potem drugie, i trochę się załamałam. W wakacje Jennifer wprowadziła się
do mnie i się mną zaopiekowała. Później poradziła mi sprzedać dom rodzi-
ców i zamieszkać z nią w bloku w Londynie. Wtedy to była przygoda. Do-
stałam pracę programistki w firmie z City.
— Ale pewnie poznałaś jeszcze innych ludzi, innych mężczyzn... — rzekła
Agatha.
R
— Z początku Jennifer wydawała dużo przyjęć, ale na te prywatki przy-
chodzili głównie nauczyciele i nauczycielki. Zapraszałam ludzi z biura, lecz
nie bawili się dobrze na tych przyjęciach, i w końcu przestali przychodzić.
L
— Nie zaprzyjaźniłaś się z koleżankami z pracy?
— Od czasu do czasu któraś z nich zapraszała mnie na drinka po pracy, ale
wtedy na ogół czekała na mnie Jennifer, więc...
T

Pijawka z tej Jennifer — pomyślała Agatha.


Wstała ponownie.
— Zobaczę, co da się zrobić z tymi rejestrami.
Agatha odmaszerowała do biura pana Martina, i zapytała, czy dałoby się
zajrzeć do starych ksiąg. Odpowiedział, że stare rejestry leżą w piwnicy i że
Agatha może je sobie przejrzeć, ale nie ma żadnego wolnego pracownika,
by jej pomógł. Podał Agacie duży lducz, zaprowadził ją do piwnicy i wska-
zał na niskie drzwi.
— Tam — powiedział. — Są poukładane na półkach za wszystkimi gra-
tami.
Agatha otworzyła kluczem drzwi i zeszła po kamiennych stopniach. Piwni-
ca była zawalona starymi meblami, zakurzonymi zasłonami, a nawet lam-
pami naftowymi. Omijając wszystkie te graty, dotarła do stosów ksiąg hote-
lowych poukładanych na półkach w kącie. Z ulgą odkryła, że księgi mają
wypisane na grzbietach daty
Musiała poprzekładać stosy rejestrów, by wreszcie dotrzeć do tego, który
był opisany datą „1955". Usiadła na starej, podniszczonej kanapie i otwo-
rzyła rejestr, wertując go, aż dotarła do lipca.
Palcem prześledziła wpisy, zadowolona, że to mały hotel i że nie musi
przeglądać wielu nazwisk. I wreszcie znalazła: Joseph Brady. Agatha
zmarszczyła brwi. Podał adres: ulica Owcza 92 w Hadderton. Dlaczegóż by
ktoś, kto ma samochód i mieszka w Hadderton, miał spędzać wakacje w
R
drogim hotelu Garden, zamiast dojeżdżać nad morze?
Wyjęła z torebki notesik i zapisawszy adres, odłożyła księgę na półkę. Na-
stępnie wróciła na górę, oddała klucz w biurze i poszła do holu, gdzie Mary
nadal dziergała na drutach.
L
Znalazłam! — oznajmiła Agatha.
Znalazłaś? Tak po prostu? I po tylu latach...
T

— Co ciekawe, on w adresie podał Hadderton, a przecież to tak blisko —


to mówiąc, pokazała jej kartkę.
— Nie wierzę — jęknęła Mary.
— Na dziś wystarczy. Ale jutro pojedziemy.
— Może lepiej nie mówmy Jennifer — zaproponowała Mary.
— Trudno będzie?
— Nie sądzę. Powiem, że jadę z tobą sprawdzić jeden adres.
— Racja. Wieczorem podczas spotkania popytam wszystkich, co myślą o
seansie.
Jennifer pogardliwie potraktowała pomysł seansu, o czym nie omieszkała
powiedzieć głośno. Daisy oznajmiła, iż woli, aby tego typu sprawy zosta-
wiać własnemu biegowi. Ale pułkownik okazał nieoczekiwany entuzjazm i
rzekł, że to „wygląda na przednią zabawę". Harry powiedział, że jest cie-
kaw, jakie też oszukańcze sztuczki chowa w zanadrzu Janine. Daisy skapi-
tulowała, by przypodobać się pułkownikowi. Wreszcie postanowiono, że
Agatha umówi ich na wieczór pojutrze. Zatelefonowała do Janine, która
oznajmiła, że czeka na ich gromadkę o dziewiątej wieczorem.
Po kolacji ruszyli pieszo na tańce. Tym razem nikt nic nie mówił, oprócz
Jennifer, która otwarcie narzekała. Najwyraźniej pomysł seansu nie podo-
bał jej się, ale nie chciała być w tym odosobniona.
Mimo iż wszyscy tego wieczoru tańczyli raźno, dało się odczuć pewnego
R
rodzaju napięcie, którego Agatha nie rozumiała. Wciąż spoglądała w stronę
wejścia do sali tanecznej, oczekując, że nadejdzie Jimmy, ale wieczór mi-
jał, a Jimmy'ego ani śladu. Wreszcie Daisy powiedziała, że boli ją głowa i
że chce wrócić do hotelu, a reszta jej uległa.
L
O co chodziło? — zastanawiała się Agatha, gdy szykowała się do snu.
Czyżby wystraszyła je koncepcja seansu, i ten wewnętrzny strach bezwied-
nie komunikowały innym? Czy to w ogóle możliwe, by morderstwa doko-
T

nała któraś z nich?


I dlaczego nie przyszedł Jimmy? Może z czasem eliksir miłości przestaje
działać?
Nazajutrz Agatha i najwidoczniej ogarnięta wyrzutami sumienia Mary
wsiadły do taksówki i pojechały do Hadderton.
— Nie miałaś trudności, żeby się wymknąć? — zapytała ją Agatha.
— Tym razem nie, ale z jakiegoś powodu sprawiła, że czuję się winna.
— To gorsze, niż żyć z mężem tyranem.
— Och, nie mów tak, Agatho. Jennifer to jedyna prawdziwa przyjaciółka,
jaką w życiu miałam.
Zamilkły, a stara taksówka wtoczyła się do Hadderton.
— Owcza... — oznajmił taksówkarz.
— Dziewięćdziesiąt dwa — odpowiedziała Agatha, gdy taksówka zwolniła.
Ulica Owcza składała się z domów z czerwonej cegły. Niektóre ożywiono,
malując skrzynki na kwiaty oraz okna i drzwi na jaskrawe kolory. Jednak
reszta wyglądała biednie. A dziewięćdziesiątka dwójka należała do tych
biednych.
— Nie możemy tego po prostu zostawić w spokoju? — pytała Mary bła-
galnym tonem, gdy Agatha płaciła taksówkarzowi.
R
— Skoro już tu jesteśmy, to chociaż miejmy to z głowy
— powiedziała Agatha, pomaszerowała zdecydowanym krokiem ku fron-
towym drzwiom i zapukała.
L
— Na pewno wyprowadził się wiele lat temu — rzekła Mary.
Drzwi otworzyły się, a stojąca za nimi bardzo stara kobieta wytężyła wzrok
T

w stronę gości.
— Szukamy Josepha Bradyego — oznajmiła Agatha.
— Niech panie wejdą — to mówiąc, kobieta zniknęła w głębi domu, a Aga-
tha i Mary weszły za nią. Salon, do którego zaprowadziła ich gospodyni,
był mroczny i wyposażony w poniszczone stare krzesła oraz zapadłą ka-
napę.
— To jest Mary Dulsey, a ja nazywam się Agatha Raisin —przedstawiła
ich Agatha. — Mary znała Josepha w młodości. Od zawsze zastanawiała
się, co się z nim stało. Zna go pani?
— To mój syn.
Obie przyjrzały się starej kobiecie. Spoczęła w fotelu. Ręce miała powy-
kręcane przez artretyzm, a twarz poznaczoną zmarszczkami.
Mary wyglądała na oniemiałą i wstrząśniętą.
— Gdzie teraz jest? — zapytała Agatha.
Pani Brady wydała świszczące westchnienie.
— Siedzi.
— Dlaczego? Za co? — zapytała Agatha, mimo uszu puszczając cichy jęk
załamanej Mary.
— Znów za to samo. Kradzieże samochodów — odpowiedziała staruszka,
patrząc na Mary. — A pani jak go poznała?
R
Mary odzyskała głos, chociaż był to głos drżący:
— Było to wiele lat temu, w pięćdziesiątym piątym roku. W Wyckhadden.
W hotelu Garden.
L
Pani Brady kiwnęła głową i rzekła:
— To mniej więcej wtedy Joseph pierwszy raz wpadł w kłopoty.
T

— Z policją? — zapytała Agatha.


— Tak — odrzekła staruszka zmęczonym głosem. — Pracował w firmie w
Hadderton, sprzedawał samochody. Dopiero co dostał prawo jazdy. Z tej
firmy ukradł pieniądze i samochód. Potem powiedział, że chciał pojechać
do jakiegoś drogiego hotelu, szukać jednej bogatej dziewczyny. — Stare
oczy przyjrzały się Mary ze współczuciem. — Czy to byłaś ty, kochanie?
— Pewnie tak — odpowiedziała załamana Mary. — Nie byliśmy bogaci.
Ojciec był zaledwie prawnikiem.
— Dla Josepha to oznaczało bogactwo. Zrozum, my nigdy nie mieliśmy
wiele. W każdym razie parę dni po powrocie złapała go policja. Nie wiem,
dlaczego ubzdurał sobie, że ujdzie mu to płazem. Zostawił samochód w
bocznej uliczce, tak jakby ktoś inny go zwędził. Ale w firmie i na samo-
chodzie było pełno jego odcisków palców, a w jego pokoju policja znalazła
ukrytą resztę skradzionych pieniędzy. Przysiągł, że więcej tego nie zrobi.
Dostał łagodny wyrok, ale karanemu trudniej o pracę. Pewnego dnia nie-
długo potem wyjechał. Powiedział, że leci do Australii. Cztery lata później
napisał do mnie z więzienia. Znowu samochody, i dłuższy wyrok. Później
włamanie. A ostatnio kradzież samochodów i ich wywóz do jakiegoś pasera
w Bułgarii.
— Czy ma pani jakieś jego zdjęcie? — zapytała Agatha.
Pani Brady z bólem wstała z fotela i z półki przy kominku zdjęła kartonowe
pudełko. Położyła je na stoliczku i założywszy okulary, jęła przeglądać fo-
tografie. Jedną z nich wyjęła i pokazała Mary.
— Czy to pani?
R
Mary spojrzała na zdjęcie przedstawiające ją i Josepha na promenadzie w
Wyckhadden.
L
— Tak! — powiedziała, krztusząc się. — To zdjęcie robił plażowy foto-
graf. Jedno było dla mnie, jedno dla Josepha.
— A to zrobiono przed jego ostatnim wyrokiem — powiedziała pani Bra-
T

dy, podając Mary inne zdjęcie. Agatha zbliżyła się do Mary i też na nie
spojrzała. Na fotografii Joseph obnażał do aparatu swoje sztuczne zęby. Był
prawie całkiem łysy, a jego łasicza twarz niezbyt przypominała oblicze
młodego mężczyzny z promenady.
Agatha spojrzała na wstrząśniętą Mary, a następnie rzekła:
— Dziękuję, że poświęciła nam pani czas. Proszę wybaczyć, że pani prze-
szkodziłyśmy.
— Odprowadzę panie — odrzekła. — To ciekawe. Zawsze przez te lata
mawiał, że ożeni się z tą czy inną, ale za każdym razem trafiał w ręce poli-
cji.
Na ulicy Mary przeszła parę kroków u boku Agathy, po czym rozkleiła się i
zaczęła płakać, między kolejnymi szlochami powtarzając:
— Jak mogłaś mi to zrobić, Agatho?
— Przecież chciałaś go znaleźć! — Broniła się Agatha, choć sama czuła
się winna. Lepiej byłoby zostawić Mary w jej nietkniętych marzeniach.
Po ulicy Owczej hulał chłodny wiatr. Dzwonki zawieszone przy drzwiach
jakiegoś domu wydały z siebie obce, egzotyczne tony.
— Znajdźmy jakiś pub — zaproponowała Agatha.
Skręciły za rogiem i znalazły mały pub. Agatha zamówiła dla ich obu
brandy. Mary piła i szlochała, szlochała i piła. Agatha cierpliwie czekała.
Wreszcie Mary otarła oczy i wydmuchała nos.
R
— Przez te wszystkie lata — rzekła — nosiłam w sercu to marzenie o Jo-
sephie. Wierzyłam, że jeśli będę powracała do Wyckhadden, to któregoś
dnia on wróci. Znosiłam towarzystwo Jennifer, ponieważ miałam to marze-
L
nie. Teraz nie mam nic.
— Trzeba mi było zostawić te sprawy w spokoju — przyznała Agatha —
ale skąd miałyśmy wiedzieć, że okaże się kryminalistą?
T

— To nie twoja wina. Chciałam wiedzieć — odpowiedziała Mary. — Będę


musiała powiedzieć Jennifer.
— Dlaczego?
— Będzie wiedziała, że coś się ze mną stało.
— No dobrze, jeśli musisz, to powiedz — odrzekła Agatha, już zmęczona
tym wszystkim.
W kącie pubu znajdowała się maszyna z papierosami. Agatha spojrzała tę-
sknie w jej stronę. Ale przecież tak długo dawała sobie radę bez papierosa.
Wytrzymaj, Agatho!
Po powrocie do hotelu Agatha odkryła, że czeka na nią Jimmy. Z ciekawo-
ścią przyjrzał się Mary, która z zaczerwienionymi oczyma minęła go po-
spiesznie i wbiegła po schodach na górę.
— Co z nią?
— Przejdźmy się, to wszystko ci opowiem.
Gdy wyszli na promenadę, ujął Agathę pod rękę i rzeki:
— Zalatuje od ciebie brandy Pijesz od rana?
— Pocieszałam Mary.
Spacerując z nim, Agatha opowiedziała mu o Josephie.
— Biedaczka — stwierdził, gdy Agatha skończyła. — Mogłem sam do-
R
wiedzieć się tego wszystkiego i jej powiedzieć.
— Nie pomyślałam, żeby cię o to prosić. Mary ani na chwilę nie sądziła, że
on mógł być przestępcą.
L
Następnie Agatha powiedziała Jimmyemu o seansie.
— Nadal mamy na oku męża Janine. Powinnaś na siebie uważać.
T

— Myślałam, że on ma żelazne alibi.


— Zawsze bywam podejrzliwy co do ludzi o żelaznym alibi.
— Z czym do mnie przyszedłeś, Jimmy?
— Chciałem cię zaprosić na kolację dziś wieczorem. Jest tu jedna nowa
włoska restauracja.
— Z chęcią.
— Świetnie. Przyjdę po ciebie o ósmej. Lepiej już cię odprowadzę. Mam
masę papierkowej roboty.
Zmęczona emocjami poranka Agatha zamierzała położyć się na całe popo-
łudnie, a potem niespiesznie przyszykować się na randkę. Właśnie miała
wciągnąć sweter przez głowę, gdy do drzwi rozległo się niecierpliwe puka-
nie. Ściągnęła sweter i poszła otworzyć. Przed drzwiami stała Jennifer z za-
ciśniętymi pięściami i oczami płonącymi z gniewu.
— Chcę zamienić z tobą słowo, ty wścibska dziwko!
— Wejdź — powiedziała wolno Agatha.
Jennifer weszła do pokoju.
— Zniszczyłaś szczęście Mary. To marzenie było jej potrzebne.
Agatha spojrzała na nią już bez sympatii.
— To ty zniszczyłaś marzenia Mary — odparła z furią. — Przyssałaś się
do niej jak pijawka na tyle lat. Jakim cudem miałaby się z kimkolwiek za-
R
przyjaźnić, skoro nie odstępowałaś jej na krok?
— Jak śmiesz? Kto zaopiekował się nią po śmierci rodziców? Kto nakłonił
ją do wzięcia się za zyskowny zawód?
— Ty. Bo to było łatwiejsze, niż zajęcie się własnym życiem. Ty nie jesteś
L
wściekła, Jennifer, tylko przestraszona. Tak długo, jak Mary marzyła o po-
wrocie Josepha, byłaś bezpieczna. Teraz, gdy ten sen prysł, zastanowi się,
jak bardzo zmarnowała sobie życie.
T

Twarz Jennifer przybrała ciemny odcień.


— Odczep się od niej albo pożałujesz.
To powiedziawszy, wymaszerowała, trzaskając drzwiami. Agatha usiadła.
Nogi jej się trzęsły. Oto był ktoś, kto byłby w stanie zabić. Tego popołu-
dnia próbowała się zdrzemnąć, ale nie mogła zasnąć. Czuła się rozdarta
między chęcią opuszczenia Wyckhadden i ucieczką od niemiłej sytuacji z
Jennifer a chęcią pozostania, by dowiedzieć się czegoś więcej o zabójstwie.
Do tego ten Jimmy. Po kapryśnym Charlesie i chłodnym Jamesie, wspania-
le było mieć przy sobie mężczyznę, któremu się podobała. Może nawet
wzięliby ślub.
Agatha zadzwoniła do pani Bloxby na plebanię w Carsley.
— Jak miło cię słyszeć — zawołała pani Bloxby. — Wszyscy się tu zasta-
nawiamy, kiedy wrócisz. Chyba nie zajmujesz się tą paskudną sprawą mor-
derstwa?
Agatha opowiedziała jej i o morderstwie, i o mieszkańcach hotelu, i o swej
rozwijającej się przyjaźni z Jimmym, i o kłótni z Jennifer.
— Jennifer bym nie winiła — powiedziała pani Bloxby, gdy Agatha skoń-
czyła swą opowieść. — Zdarzyło mi się już poznać wiele takich kobiet jak
Mary. Gdyby nie Jennifer, to ktoś podobny by ją sobie podporządkował.
Może jakiś agresywny mężczyzna. Na pewno jej rodzice byli bardzo wład-
czy. Ale z tym Jimmym sprawa wygląda obiecująco.
R
— Jak się miewa James? — przerwała jej nagle Agatha.
— Chyba dobrze. — Pani Bloxby nie zamierzała mówić Agacie, iż James
w ogóle o nią nie pytał. Niech Agatha popróbuje z Jimmym.
L
— A moje koty?
— Doris Simpson bardzo starannie się nimi opiekuje. Wszystkie za tobą
tęsknimy.
T

— Jeszcze parę dni i pewnie wrócę.


Odłożywszy słuchawkę, Agatha przypomniała sobie ponure słowa Janine:
że nigdy więcej nie zazna seksu. Jeszcze zobaczymy — pomyślała, goląc
nogi, a potem wsmarowując w skórę oliwkę Lancóme Poeme.
Wieczór zaczął się pięknie. Jimmy opowiadał o swojej służbie w Wyc-
khadden, a Agatha odpowiadała mu historiami na temat wsi Carsley i jej
mieszkańców, chociaż o Jamesie nie wspomniała ani słowem.
Odwiózł ją z powrotem do hotelu i wziął w ramiona.
— O, Agatho — rzekł czule i pocałował. Agatha zareagowała tak namięt-
nie, że aż sama się zdziwiła. Czort z tą wiedźmą! Dowiedzie, że się myliła.
— Może pojedziemy do ciebie łyknąć coś na sen? — zapytała.
— Dobrze — odpowiedział, trochę się zakrztusiwszy. Pojechali na obrzeże
miasta i zatrzymali się przy parterowym domku. Niczym dwóch przeciwni-
ków przed walką, szli ścieżką bok przy boku, a napięcie między nimi rosło.
To nie tak powinno być — pomyślała sobie Agatha. — Powinniśmy się
podśmiewywać i chichotać.
Zaprowadził ją do domku. Był to ładny, schludny i jasno oświetlony bunga-
low.
— Łazienka jest tam — powiedział. — Ja skorzystam z drugiej.
— Dwie łazienki! — powiedziała Agatha, siląc się na lekki ton. — Ale
luksus.

chce.
R
— Kiedyś podnajmowałem część domu wczasowiczom. Teraz mi się nie

Agatha weszła do łazienki lśniącej czystością. Wanna i sedes były w kolo-


L
rze seledynowym. Rozebrała się i napuściła wody do kąpieli. Żałowała, że
nie ma szlafroka albo podomki. Wreszcie wyszła z łazienki odziana tylko w
czarne majteczki.
T

— Gdzie jesteś? — zawołała.


— Tutaj!
Idąc za jego głosem, znalazła się w sypialni. Jimmy leżał w szerokim łożu
przykryty kołdrą po samą szyję i z posępnym wyrazem twarzy No, trudno
— pomyślała Agatha — przynajmniej udowodnię, że Janine się myli.
Wspięła się na łóżko i położyła przy nim. Kołdra była śliska i zimna, zimne
było też jego ciało. Zaczęła go całować.
W końcu odwrócił się od niej.
— Przepraszam, Agatho. Nie mogę. Nie teraz. Myślałem, że mogę, ale nie.
— No to sobie pójdę — odpowiedziała cichym głosem Agatha.
Nie odpowiedział. Wygramoliła się z łóżka i rzuciła mu ostatnie spojrzenie
przed wyjściem. Leżał skulony na krawędzi łóżka, a oczy miał zamknięte.
Agatha wróciła do łazienki. Ubrała się i weszła do korytarza, gdzie zoba-
czyła wcześniej telefon i książki telefoniczne. W spisie firm przejrzała nu-
mery do firm przewozowych i zamówiła taksówkę. Spytali o adres. Na
szczęście dla Agathy adres był wydrukowany na jednej z książek, bo nie
miała pojęcia, gdzie była.
Oczekując na taksówkę, zastanawiała się, czy powinna wejść do środka i
pocieszyć Jimmy'ego. Ale czuła się odrzucona, czuła się przegrana. Co za
podły dzień.
R
Westchnęła z ulgą, gdy usłyszała, że podjeżdża taksówka. Jadąc milczący-
mi nocnymi ulicami Wyckhadden, Agatha poczuła się mała, brudna i nie-
chciana. Zostać na seansie, a potem wracać. Wracać do Carsley.
Nazajutrz Agatha zeszła na śniadanie. Hotelowi goście, z wyjątkiem Jenni-
L
fer i Mary, przywitali ją dość serdecznie. Oczy Mary były napuchnięte od
łez.
Za bardzo martwię się o siebie, żeby przejmować się jeszcze nią — pomy-
T

ślała Agatha, zła na siebie, że nadal czuje się winna z powodu Mary. Sama
jestem wymarzoną kandydatką na morderczynię — powiedziała do siebie.
Najpierw Mary, potem Jimmy, i to jednego dnia. Cholerna Janine. To przez
nią nakłoniłam Jimmy'ego do pośpiechu.
Zjadła lekkie śniadanie: smażone na parze jajka z grzanką. I znów, sącząc
swoją kawę, pomyślała tęsknie, jak dobrze byłoby zapalić papierosa. W ho-
telu nie było żadnej maszyny z papierosami — to byłoby nie na miejscu.
Ale na molo stał taki automat i, co w dzisiejszych dzikich czasach wyjąt-
kowe, nikt go jeszcze nie zniszczył.
Długi spacer pozwoli jej zapomnieć o wszystkim. Przeszła tego dnia całe
mile, wędrując po plaży przy brzegu wzburzonego morza. Potem wróciła
do hotelu, powiedzieć kierownikowi, że w sobotę, za dwa dni, wyprowadzi
się, i żeby jej przyszykował rachunek. W tym momencie fakt, iż udało jej
się wreszcie podjąć decyzję o powrocie, pocieszył ją.
Gdy tego wieczoru szykowała się do wyjścia na seans, rozległo się pukanie
do drzwi. Agatha rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co moż-
na by wykorzystać jako broń, stwierdziła, że ma paranoję, i otworzyła
drzwi. Zaraz się cofnęła, gdy za drzwiami zobaczyła Jennifer.
— Przyszłam przeprosić — Jennifer wycedziła przez zęby. — Zrobiłaś to
tylko po to, by pomóc Mary. Musiała się dowiedzieć.

R
— Już w porządku — odpowiedziała Agatha, uspokojona. — Cieszysz się
na to wyjście na seans?
— Niespecjalnie. Ale chętnie zdemaskuję jej oszustwa.
— Myślałam, że ufałaś w lekarstwa od jej matki!
L
— Medycyna ludowa ma wiele zalet. Ale jeśli chodzi o wróżby i seanse, to
w te bzdury nigdy nie uwierzę.
T

— Ja też nie — odpowiedziała Agatha, która nie zamierzała przyznać się


Jennifer, że dała sobie wróżyć z ręki. — Ale właśnie dlatego myślę, że mo-
że być zabawnie. Wiesz, zobaczyć, jakie zastosuje sztuczki. Daisy chyba
wierzy w te seanse.
— Przez chwilę wierzyła, ale w końcu uznała Francie za szarlatankę.
— Jak to się stało, że doszła do takiego wniosku? Ciekawe. Przecież sama
mnie najpierw wysłała do Francie.
— Może ufała tym jej płynom. Lepiej pójdę się przyszykować. W co się
ubierzesz?
— Nie chce mi się dzisiaj stroić — powiedziała Agatha.
— Zrobiło się paskudnie zimno. Szkoda, że nie mam już swojego futra.
— Wielu ludzi nie podoba się noszenie futer — ostrzegła Jennifer. — Jeśli
kupisz sobie nowe, może spotkać cię to samo.
— Masz rację — odpowiedziała Agatha z żalem.
— Wkrótce będzie się nas kamienować w restauracjach za jedzenie mięsa,
a wszystkie zwierzęta zostaną wybite i zostawią nam tylko przykładowe
sztuki w zoo.
— Samuel Butler powiedział, że gdyby tego typu argument pociągnąć lo-
gicznie dalej, to można powiedzieć, że skończymy, jedząc humanitarnie
uśmiercaną kapustę.
— Kto to jest Samuel Butler? Jakaś pierdoła w tym naszym troskliwym
R
rządzie?
— Filozof z epoki królowej Wiktorii.
— Aha — powiedziała niepewnie Agatha. Nie cierpiała, gdy obnażano jej
L
okropne braki w oczytaniu.
— Zrobisz, jak chcesz — to powiedziawszy, Jennifer wyciągnęła ku niej
dłoń. — Nie masz do mnie żalu?
T

— Skąd — rzekła Agatha, gdy jej prawicę miażdżyła dłoń Jennifer w nie-
malże męskim uścisku.
Gdy już Jennifer wyszła, a Agatha skończyła się ubierać, zadzwonił telefon.
Pobiegła odebrać.
— Jimmy? — spytała.
— Nie, tu mówi Harry — zatrzeszczał głos staruszka.
— Jesteśmy gotowi do wyjścia. Pułkownik zamówił dwie taksówki. Jest za
zimno na spacer.
— Zaraz zejdę — odpowiedziała Agatha. Odłożyła słuchawkę. Jimmy
mógł przynajmniej zadzwonić.
Taksówki ruszyły. Agatha zastanawiała się, co wydarzyło się między Mary
i Jennifer, że obie na powrót się ze sobą zrosły. Mary wyglądała na
uśmiechniętą i z Jennifer sprawiały wrażenie najlepszych przyjaciółek. Cóż
— pomyślała Agatha — pewnie Mary jest za stara, by zmienić tak dawne
przyzwyczajenie.
Do chaty wpuścił ich mąż Janine. Zapełnili mały korytarzyk, zdejmując
płaszcze i kapelusze. Następnie zaprowadził ich do pokoju na tyłach domu.
Był jasno oświetlony i stał tam tylko okrągły stół nakryty czarnym aksami-
tem.
Usiedli wokół stołu.
R
— To dopiero ekscytujące! — odezwał się pułkownik. — Jeśli coś będzie
tu wyglądało na ektoplazmę, to pewnie dymek od Agathy cichcem popala-
jącej papierosa.
L
Wszyscy się zaśmiali oprócz Agathy, która odrzekła:
— Nie paliłam od wieków. Jestem wyleczona.
T

Pokój zapełniły dziwne odgłosy.


— A to co takiego? — zapytał Harry.
— Wieloryby — powiedziała Daisy. — To nagranie odgłosów wydawa-
nych przez wieloryby. Można je kupić w tych sklepach z ezoteryką.
Mary zaśmiała się nerwowo:
— Nigdy nie znałam żadnego wieloryba.
— Widziałem kiedyś delfiny występujące w parku na Florydzie — powie-
dział pułkownik. — Czorty są chytre. Czy wiecie...
Przerwał, albowiem w tym momencie Janine weszła do pokoju. Odziana
była w długą muślinową suknię, bardzo prostą, z długimi, ciasnymi ręka-
wami i kołnierzem opinającym szyję. Agatha przyjrzała jej się uważnie. Jak
może robić taki seans, zgodzić się na taki seans, skoro jej matka tak nie-
dawno zmarła? A jednak — pomyślała Agatha, przyjrzawszy się jej z bli-
ska — spod ciężkiego makijażu widać było czerwone i przemęczone oczy
kogoś, kto ostatnio dużo płakał.
— Zaczynamy? — zapytała, siadając. — Proszę złapać się za ręce i tak
trzymać. Nie wolno przerywać kręgu.
Zgasły światła na suficie. Teraz tylko niebieskawe światełko oświedało
twarz Janine, a reflektory wydobywały z mroku jedynie złączone dłonie
wokół stołu, twarze pozostawiając w ciemności.
R
Agatha siedziała między Daisy i pułkownikiem.
Nastąpiła cisza. Głosy wielorybów ucichły. Janine usiadła i podniosła gło-
wę do góry.
L
Następnie zamknęła oczy i powiedziała monotonnym głosem:
— Kto tam?
T

I wtedy odezwał się męski głos:


— Halo, Aguś?
Agatha zesztywniała.
— To ja, twój mąż, Jimmy Raisin.
Po skórze Agathy przeszły ciarki. Głos Jimmy'ego był mieszanką cockneya
i irlandzkiego akcentu, zupełnie jak ten. Myślała przyspieszonym trybem.
Jasne, że o jego morderstwie napisały wszystkie gazety. Opisano też jego
życiorys.
— Czekam na ciebie, Aguś — powiedział. — To już niedługo.
— Czy mogę go o coś spytać? — zadała pytanie Agatha.
Janine siedziała z zamkniętymi oczyma. Toteż Agatha zapytała:
— Czy pamiętasz nasze wspólne wakacje w Wyckhadden, Jimmy? To dla-
tego wróciłam.
— I stąd wiedziałem, gdzie cię szukać! — odpowiedział jej radosny głos.
Agatha się uspokoiła. Nigdy nie byli z Jimmym w Wyckhadden.
— To ciekawe — rzekła — bo my nigdy...
— Ktoś inny chce wejść — zaintonowała Janine.
Nastąpiło przeciągłe milczenie. Po alejce za oknem znienacka przetoczył
się podmuch wiatru. Pogoda jak znalazł, pomyślała Agatha cynicznie, a
R
jednak zdawała sobie sprawę z napięcia, które buduje się w pomieszczeniu,
z tego, iż pułkownik trzyma ją za rękę tak mocno, że ślubna obrączka wpija
jej się w palec. To głupie i staromodne nosić obrączkę po śmierci męża,
pomyślała bez wyraźnego powodu. Chrząknęła. Nic się nie działo. Ta ko-
L
bieta była szarlatanką. Czas już iść.
I wtedy z ust Janine wydostało się przeciągłe wycie. Kobieta zaczęła bujać
się w przód i w tył. Z jej ust wydobyła się cienka strużka siwego dymu,
T

która zaraz zawisła w błękitnym snopie światła nad jej głową. To nie może
być dym papierosowy — pomyślała Agatha. — Ciekawe, jak ona to robi?
W tym wyciu było jednak coś niesamowitego i nieziemskiego. Oczy Janine
były mocno zamknięte. I wtedy z jej ust dobył się cienki głos.
— Witaj, córko. Ukończyłam swoją podróż na drugą stronę.
— Mamo. Jak się czujesz?
— Nie mam spokoju — zawył głos. — Moja śmierć jeszcze nie doznała
pomsty.
— Będzie pomszczona, mamo. Kto cię zabił?
— Wiem, kto mnie zabił.
Nastąpiła pełna napięcia cisza, a potem Mary głośno krzyknęła i skoczyła
na równe nogi.
— Co jest? — zapytał pułkownik. — Co się stało, kochanie? Cholera,
mam dość tych bzdur — mówiąc to, przeszedł w kierunku drzwi i zapalił
światło.
— Ktoś mnie mocno kopnął — powiedziała Mary.
— Przerwaliście krąg i zaklęcie prysło — rzekła rozgniewana Janine. —
Nic więcej nie mogę zrobić.
— Nie myśli pani chyba, że wydusimy z siebie dwieście funtów na tę sza-
radę! — powiedział pułkownik.
R
Mąż Janine wszedł do pomieszczenia.
— Co się dzieje?
— Ci ludzie przerwali krąg, gdy tylko udało mi się nawiązać połączenie z
L
matką, i teraz odmawiają zapłaty — to powiedziawszy, Janine nagle scho-
wała głowę w dłoniach i rozpłakała się.
T

Cliff przybrał złowróżbną pozę i rzekł:


— Zobaczymy.
— A tak, zobaczymy — powiedział zacietrzewiony pułkownik. — Albo
odejdziemy w spokoju, albo zadzwonię na policję, by nas stąd eskortowała.
— Wypuść ich — powiedziała Janine, wycierając oczy. — Wypuść tych
szubrawców. — Tu goście skierowali się szybko w stronę drzwi. — Prze-
klinam was wszystkich! — rzekła Janine.
Daisy pisnęła przerażona i wtuliła się w pułkownika.
— Równie dobrze możemy iść pieszo — powiedział pułkownik, gdy wszy-
scy zgromadzili się na zewnątrz. — Co o tym myślisz, Agatho? Czy ten
głos brzmiał jak głos twojego męża?
— Trochę tak — odpowiedziała Agatha. — Tyle że został zamordowany i
jego życiorys widniał we wszystkich gazetach. Poza tym ani ja, ani on nie
byliśmy nigdy w Wyckhadden.
Gdy szli promenadą błyszczącą od szadzi, Daisy drżała.
— Przeklęła nas — powiedziała.
— Przeklęła nas tylko dlatego, że nie dostała pieniędzy — uspokoił ją puł-
kownik. — Sądzę, że dobrze zrobi nam coś do picia i spokojna gra w
scrabble.
R
Podczas gry w scrabble Agatha zaczęła się zastanawiać nad tym rzekomym
wywołaniem ducha Francie. To na pewno znaczyło, że Janine kogoś z nich
podejrzewała. I czy rzeczywiście ktoś kopnął Mary? A może to Mary prze-
straszyła się, że coś wyda się na jej temat? Ale Mary była kruchą kobietką.
L
Agatha nie mogła sobie wyobrazić, by taka chudzina zadała Francie śmier-
telny cios. Jednak kobieta wystarczająco zdesperowana mogła taki cios za-
dać. Tylko dlaczego drzwi do domu Francie nie były zamknięte na klucz?
T

Czy zabójca miał klucz, a potem uciekł, nie zamykając z powrotem drzwi?
Jimmy nie mówił, że ktoś przemieszczał trupa. A więc ktokolwiek ją zabił,
uczynił to w sypialni.
I tak przebiegały jej po głowie myśli, a pozostali karcili ją za niestaranną
grę. Żadne z tych staruszków nie może być winne — pomyślała. — Wy-
starczy spojrzeć, jak mocno skupili się na grze.
Wreszcie każde poszło do swojego pokoju i poddało się kosztownej ciszy
nocnej tego hotelu. Gdy po drodze na górę Agatha minęła biurko recepcji,
zauważyła, że nawet nocny portier śpi na krześle. Każdy może wejść i
wyjść, a ten nawet nie zauważy — pomyślała z goryczą. Na pewno smacz-
nie spał, gdy ta okropna dziewucha weszła tu i zniszczyła mój płaszcz.
Świt był przejrzysty i mroźny. Spokojne morze oświetlał blady blask słoń-
ca.
Po śniadaniu pułkownik, który najwyraźniej był w dobrym humorze, za-
proponował wszystkim spacer po molo.
— Chcę wam pokazać miejsce, od którego molo staje się niebezpieczne —
powiedział. — Te stare wiktoriańskie mola stanowią część brytyjskiego
dziedzictwa. Może, jeśli wszyscy się ze mną zgodzicie, sporządzimy na ten
temat petycję.
Porządnie okutani, w czapkach, rękawiczkach i ciepłych płaszczach, prze-
szli się po molo. Jak wycieczka szkolna uniwersytetu trzeciego wieku —
pomyślała Agatha.
R
W pół drogi zatrzymał ich pułkownik.
— A teraz wychylcie się i popatrzcie na słupy. Pokrywają je grube warstwy
wodorostów, ale gdzieniegdzie wyraźnie widać, że są przegniłe. Dziś mo-
rze mamy spokojne, więc na pewno dostrzeżecie, o czym mówię.
L
Posłusznie się wychylili. Pod molo przetaczały się szklane fale.
— Co to jest, to białe w wodzie? — zapytała Jennifer.
T

— Gdzie? — dopytywała Mary.


— O, tutaj — wskazała Jennifer i zaraz szepnęła ze zgrozą: — O mój Bo-
że!
Ta biała rzecz przetoczyła się po fali. W oczy spojrzała im z dołu martwa
twarz Janine. Wokół głowy tańczyły jej blond włosy, a muślinowa suknia
opływała ciało.
Rozdział V

Mary szlochała w płaską pierś Jennifer. Nie nosi tego usztywnianego biu-
stonosza, który jej zaleciłam — pomyślała tępo Agatha. Daisy trzęsła się i
płakała. Harry Berry siedział na deskach molo z siwą głową schowaną w
dłoniach. A wysoką postać pułkownika dało się dostrzec, jak maszeruje na
początek molo, by zadzwonić na policję.
Agatha gmerała w torebce w poszukiwaniu portmonetki. Wyjęła z niej trzy
monety funtowe i jedną pięćdziesięciopensówkę i poszła do automatu wy-
dającego papierosy. Wrzuciła monety i przycisnęła guzik. Do pojemnika u
R
dołu zjechała paczka papierosów. Agatha wzięła ją, rozerwała opakowanie,
wyciągnęła jednego papierosa i włożyła do ust. Zapaliła i głęboko się za-
ciągnęła. Zakręciło jej się w głowie. Zatoczyła się w kierunku balustrady i
przytrzymała jej, ale wzięła następnego macha. Z balustrady przy niej
L
wzleciała mewa i zmierzyła ją spojrzeniem swych wyłupiastych, prehisto-
rycznych oczu.
Jakieś nastolatki podeszły do molo, śmiejąc się i rozmawiając. Jeden z nich
T

zatrzymał się, obserwując postać Harrego.


Co jest, dziadek? — zawołał. — Zadzwonić po lekarza?
Harry potrząsnął przecząco głową.
— W wodzie leży trup — odparł chrypiącym głosem.
— Ale jaja! — krzyknęły nastolatki, podbiegając do balustrady.
Jeśli to nie jej mąż, to któreś z nas to zrobiło — pomyślała Agatha. —
Przecież to my ostatni widzieliśmy ją żywą.
Powietrze rozdarło wycie policyjnych syren. Na końcu molo zamigały nie-
bieskie światła. W pole widzenia wkroczyła wysoka postać pułkownika.
Obok niego szedł posterunkowy Tarret oraz sierżant policji Peter Carroll.
Za nimi podchodzili inni policjanci.
— Odsunąć się! — zakomenderował Tarret. — Kto znalazł zwłoki?
Agatha odzyskała głos:
— My. Goście z hotelu.
Jego oczy świdrowały ją na wylot.
— Znowu pani. Wy się rozejdźcie — rzekł nastolatkom. — Reszta niech
zostanie, gdzie stoi.
Agatha zaczęła drżeć. I wtedy zobaczyła, jak po molo szybkim krokiem
spieszy Jimmy, a jego długi płaszcz powiewa za nim. Tarret przyprowadził
R
go do balustrady i wskazał w dół.
— Czy mogę coś zasugerować? — zapytał pułkownik.
— Tak? — Jimmy spojrzał na niego, minąwszy wzrokiem Agathę.
L
— Skoro żadne z nas nie miało nic wspólnego z tym okropieństwem, a je-
steśmy niemłodzi, a dzień zimny, proponuję, żeby pozwolono nam wrócić
do hotelu. Tam zaczekamy na państwa pytania.
T

Agatha, chociaż w szoku, obruszyła się na włączenie siebie do grona „nie-


młodych".
— Zgoda — powiedział Jimmy Przywołał jakiegoś policjanta: — Idź z
nimi i ich pilnuj, a ja dojdę później.
Pomogli Harryemu wstać na nogi. Następnie poszli za policjantem idącym
na początek molo, mijając gapiów, i tak doszli do hotelu. Przy wejściu po-
witał ich pan Martin, kierownik.
Co znowu? — zawołał.
W kilku zdaniach pułkownik opowiedział mu zdarzenie.
— Zgromadzimy się w holu — oznajmił. — Czy jest napalone?
— Jeszcze nie. — Pan Martin potarł nerwowo ręce. — To okropne,
okropne.
Niech ktoś tam napali! — uciął pułkownik.
Gromadnie weszli do holu i zapadli się w siedzeniach
wokół kominka.
Proponuję herbatę z dużą ilością cukru — powiedział pułkownik, naciska-
jąc guzik dzwonka na ścianie.
Agatha zapaliła kolejnego papierosa. Raz już rzuciłam. Mogę rzucić znowu
— mówiła sobie ze szczerym optymizmem nałogowca.
Mary przestała płakać, ale była bardzo blada. Daisy wydawała z siebie co
R
chwila krótkie jęki przestrachu i zwracała się ku pułkownikowi po pocie-
szenie. Pułkownik jednak, z głową opuszczoną na pierś, obserwował pra-
cownika hotelu, który zapalał w kominku.
Przez wysmukłe okno Agatha widziała, jak mąż Janine pędzi po molo. Po-
L
wie policji o seansie. Zwróciła się ku reszcie:
— Ciekawe, czy to w końcu był jej mąż.
T

Nikt nie odpowiedział. Przyniesiono herbatę, a pułkownik nalał ją do fili-


żanek. Poczęstowali się mlekiem, cukrem i owsianymi ciasteczkami.
— Co się stało? Kto to zrobił? — rozpytywała Agatha bez żadnej nadziei.
— Nie żałuj sobie cukru, Daisy — zachęcał pułkownik.
Agatha spojrzała po innych zdumiona. Wszyscy unikali kontaktu wzroko-
wego z nią. Czyżby wszyscy byli w to zamieszani?
Do holu wszedł Jimmy Jessop.
— Pan kierownik wspaniałomyślnie użyczył nam swojego biura, co zaosz-
czędzi wszystkim państwu fatygowania się na posterunek. Poprosimy pań-
stwa pojedynczo. Pani pierwsza, pani Raisin. I tak będą państwo musieli
wybrać się dziś na posterunek, by złożyć oficjalne zeznania.
Agatha weszła za nim do biura, gdzie czekał już sierżant policji Peter Car-
roll. Jimmy spojrzał na nią tak, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.
— Małżonek zmarłej powiedział, że byli państwo wczoraj wieczorem na
seansie. Proszę zacząć od tego momentu i opowiedzieć, co się stało.
I Agatha zaczęła. Opisała seans. Opisała, jak dobiegł ją rzekomy głos jej
zmarłego męża.
— Zawsze mi się zdawało, że głos zmarłego powinien dobiegać z ust me-
dium — powiedziała. — Ten jednak dobiegał gdzieś z pokoju.
— I co mówił ten głos?
R
— Same brednie — odrzekła Agatha. — Spytał, jak się mam, i tak dalej.
— A potem?
— Potem w pomieszczeniu rozległ się rzekomy głos Francie. Doszła do
L
momentu, gdy wyznała Janine, że wie, kto ją zabił, i wtedy Mary krzyknę-
ła. Powiedziała, że ktoś ją kopnął. Pułkownik odmówił zapłaty, Cliff się
wściekł, pułkownik zagroził, że zadzwoni na policję, i wszyscy stamtąd
T

wyszliśmy. Dziś rano wybraliśmy się na przechadzkę. Jennifer zobaczyła


trupa w wodzie, a raczej powiedziała: „Co to jest to białe?", a kiedy wychy-
liliśmy się, trup obrócił się w wodzie i zobaczyliśmy, że to Janine. Trup le-
żał pod wodą, ale ta była czysta i przejrzysta, więc widzieliśmy dobrze.
— Nic innego sobie pani nie przypomina?
— Co na przykład?
— Na przykład, jak zareagowali inni, gdy zobaczyliście ciało?
— Harry Berry zachwiał się i usiadł na deskach, jakby nogi się pod nim
ugięły. Mary wczepiła się w Jennifer i płakała. Daisy piszczała i ryczała.
Pułkownik odszedł zadzwonić na policję.
— A pani?
— Ja poszłam kupić paczkę papierosów z automatu na molo. Wcześniej
rzuciłam palenie, ale wtedy bardziej niż czegokolwiek chciało mi się papie-
rosa.
— To by było na tyle. Wezwać pułkownika.
Agatha wstała.
— Jimmy, czy mogę zamienić z tobą słowo na osobności.
Carroll wytrzeszczył oczy.
— Nie — odpowiedział chłodno Jimmy. — Wezwać pułkownika.
Agatha chciała tylko go przeprosić za poprzedni pośpiech. W podłym na-
R
stroju kazała pułkownikowi pójść, a sama siadła przy kominku. Zapaliła
kolejnego papierosa i smutno wgapiła się w innych. Dziwne to było. Na
pewno dziwne, żeby o tym drugim zabójstwie, zabójstwie kobiety, którą
jeszcze wieczorem widzieli na oczy, nie zamienili ani słowa. Wstała i pode-
L
szła do okna. Przy molo bujała się łódka. Agatha obserwowała z fascyna-
cją, jak na łódkę wciągano zwłoki Janine. Przybyła brygada nurków. Po co?
Przecież już mieli ciało. No jasne, dowody. Będą oglądać dno w poszuki-
T

waniu jakiejś' broni. W jaki sposób umarła? Aj es'li ktoś zrzucił ją z molo,
to gdzie podział się jej płaszcz? W nocy było strasznie zimno. Janine nie
wyszłaby z domu w samej tylko muślinowej sukni. Cliff mógł ją zabić,
wrzucić ciało do morza, a prąd morski przeniósł ją w stronę molo.
Na pewno mordercą był Cliff. Miał do zyskania nie tylko pieniądze Janine,
ale też te, które odziedziczyła po matce. Dostała na pewno w spadku dom i
pieniądze Francie. Inaczej nie przeprowadziłaby się do tego domu na Par—
tons Lane.
Żeby tylko policja doszła do wniosku, że to Cliff. Jeśli go nie aresztują,
wtedy Agatha zostanie uwięziona w Wyckhadden. Pomyślała o swojej cha-
cie, o kotach, Hodge'u i Boswell, o Jamesie Laceyu, o swoich sąsiadkach, i
zaczęła drżeć, a jej oczy zapełniły się łzami.
— Idę do siebie — oznajmiła gniewnym tonem.
Nikt jej nie odpowiedział.
Agatha weszła na górę. Padła na łóżko i po chwili już spała.
Po dwóch godzinach obudziło ją pukanie do drzwi. Wygramoliła się z łóż-
ka i poszła otworzyć. Za drzwiami stała policjantka.
— Pójdzie pani ze mną na posterunek.
— Chwileczkę! — odpowiedziała Agatha, myśląc o Jimmym. — Umaluję
się.
R
Weszła do łazienki, szybko umyła twarz i nałożyła nowy makijaż. Następ-
nie przypomniała sobie o eliksirze miłości. Francie mówiła o pięciu kro-
plach. Pięć kropli wystarczy, by po powrocie oddać do analizy. Wsunęła
buteleczkę do torebki i wyszła do policjantki.
L
Znów przyszła na posterunek, znów siadła na twardym krześle w pokoju
przesłuchań. Policjantka przyniosła tacę z dzbankiem herbaty, mlekiem,
cukrem, porcelanowym kubkiem i papierowym kubeczkiem kawy. Ten pa-
T

pierowy kubeczek podała Agacie.


— A herbata dla kogo? — zapytała Agatha, z niesmakiem przyglądając się
kawie.
— To dla inspektora — zabrzmiała odpowiedź.
— Lucy! — zawołał ktoś z korytarza.
Lucy odstawiła tacę na stół i wyszła. Agatha słyszała, jak rozmawia z kimś
na zewnątrz. Błyskawicznym ruchem wyciągnęła buteleczkę eliksiru miło-
ści i jednym okiem obserwując drzwi, wlała odrobinę do dzbanka.
Policjantka wróciła, wzięła tacę i wyszła. Agatha została sama. Właśnie
miała wstać i głośno zawołać kogoś z końca korytarza, gdy drzwi otworzy-
ły się i weszli Tarret i Carroll, a z nimi jedna policjantka. Tarret i Carroll
siedli naprzeciw Agathy. Policjantka włączyła magnetofon i zaczęło się
przesłuchanie.
Tym razem pytania były bardziej wnikliwe. Policjanci wiedzieli już od po-
zostałych rezydentów, że to Agatha wymyśliła, by pójść na seans. Dlacze-
go?
— Dla kawału... — odpowiedziała słabym głosem Agatha.
— Ten kawał doprowadził do zabójstwa. Teraz niech pani opowie od po-
czątku.
R
Po godzinie tych pytań Agatha zaczęła się zastanawiać, czy ludzie przy-
znają się do morderstw — morderstw, których nie popełnili — ze zwykłe-
go wyczerpania i nienaturalnego poczucia winy wywołanego przez wybału-
szone, podejrzliwe oczy policyjnych śledczych.
L
Wreszcie ją wypuścili, ale z instrukcją, by nie opuszczała Wyckhadden.
Gdy wychodziła z posterunku policji, przywołał ją z powrotem głos dyżur-
nego policjanta:
T

— Pan inspektor prosi panią na słowo.


Przyciskiem otworzył jej drzwi przy biurku, a następnie zaprowadził do
pomieszczenia na końcu korytarza. Tam, otworzywszy drzwi, zaanonsował:
— Panie inspektorze, pani Raisin.
Jimmy wstał jej na powitanie. Oczy Agathy odbiegły w stronę tacy z herba-
tą, którą postawiono na półce z księgami. Czy wypił choć odrobinę?
— Siądź, Agatho — powiedział Jimmy. — Mam wolną minutę, dwie.
— Przykro mi z powodu tamtej nocy — rzekła Agatha. Postanowiła po-
wiedzieć mu prawdę. — Poszłam do Janine zobaczyć, czy nie dostałabym
jeszcze płynu na porost włosów, który sporządzała jej matka. Nic jej nie
zostało, ale zaproponowała, że poczyta mi z ręki. Oznajmiła, że koniec z
moimi przygodami. Powiedziała też, że nigdy więcej nie zaznam miłości
fizycznej. Chciałam udowodnić, że się myli. Nie przejmuj się tym. To nie
znaczy, że coś z tobą nie tak. To przydarza się wielu mężczyznom.
Jimmy spojrzał jej w oczy.
— Nie mówisz tego tylko po to, by mnie pocieszyć? Tego, że zdarza się to
wielu mężczyznom?
— Nie, naprawdę tak się dzieje. Myślałam, że wiesz.
Uśmiechnął się.
— Mężczyźni o tym nie rozmawiają. Gdyby słuchać historyjek opowiada-
R
nych w kantynie, to mogłoby się wydawać, że na tym posterunku wszyscy
jesteśmy tacy męscy. Tak naprawdę to moja żona była dla mnie pierwszą i
ostatnią.
L
— No i proszę! — odrzekła Agatha. — Teraz wszystko jasne. Gdyby nie
to przeklęte morderstwo, to nie musielibyśmy się spieszyć. Najpierw by-
śmy się zaprzyjaźnili.
T

— To jeszcze możliwe. Obawiam się, że utknęłaś tu na dłużej.


— Jak ona zmarła?
— Utonęła. Tak przynajmniej podpowiada wstępne badanie zwłok. Mąż
twierdzi, że nie umiała pływać.
— Aresztowano go?
— Nie, zatrzymano do przesłuchania, ale musimy go zwolnić.
— Dlaczego?
— Jakaś staruszka w jednym z domów wczasowych nad morzem przez
większą część nocy nie śpi. Widziała, jak Francie biegnie promenadą w
stronę molo.
— Na pewno nie w tej białej sukni. Był mróz.
— Ta kobieta zeznała, że Janine miała na sobie obszerny czarny płaszcz i
taki płaszcz wydobyto z morza. Powiedziała też, że widziała Cliffa. Biegł
kawałek za nią. Odwróciła się i krzyknęła: „Wracaj do domu. Zostaw mnie.
Wiem, co robię". Świadek mówiła, że Cliff wtedy zawrócił. Siedziała przy
oknie, czytając, i co jakiś czas wyglądając. Powiedziała, że siedziała tam do
rana i że nie zobaczyła ponownie ani jej, ani jego.
— Ale przecież — wykrzyknęła Agatha — jeśli Janine mówiła, że wie, co
robi, to sugeruje to, iż Cliff wiedział, z kim ona się spotka.
R
— Tak myśleliśmy — powiedział Jimmy. — A jednak Cliff jak na razie
potwierdza swoją historię, a więc to, że do Janine ktoś zadzwonił. Wstała i
ubrała się. Powiedział, że chciało mu się spać, i dopiero kiedy usłyszał, jak
L
zamykają się za nią drzwi, pomyślał, że to dziwne. Pobiegł za nią, ale ona
kazała mu wracać do domu. Mówi, że nie wie, kto dzwonił ani z kim miała
się spotkać.
T

— Ale telefon można namierzyć.


— Dzwoniono z budki przy wejściu na molo, więc nic nam to nie daje.
Działamy pod presją. Jutro nagłówki gazet będą krzyczały o zabójstwach
czarownic. Już teraz miasto roi się od fotografów, reporterów i ekip telewi-
zyjnych z nadajnikami. Ja mam komendanta za plecami. Z Hadderton przy-
jedzie komisarz, który ma przejąć sprawę. W pewnym sensie odbieram to z
ulgą. Mniej ciężaru na mojej głowie.
— Wiesz, co wydaje mi się dziwne? — spytała Agatha. — Ci ludzie z ho-
telu. Najpierw seans, który przerywa Mary, gdy tylko rzekomy duch Fran-
cie ma zamiar rzucić oskarżenie. Nie rozmawiają o zabójstwach, nikt nie
mówi
nich ani słowa. Dziś wieczorem pewnie znowu pułkownik zaproponuje grę
w scrabble. Pożartują o słówkach, Harry podliczy wyniki, ja zostanę na
końcu listy wyników,
na tym się skończy.
— Pułkownik powiedział, że cała ta sprawa jest niesmaczna i że najlepiej o
niej zapomnieć. Pewnie jego pokolenie tak do tego podchodzi.
— Bzdura! — ucięła Agatha. — Nikt nie zignorowałby dwóch morderstw.
— Dziękuję, że przyszłaś, Agatho. Lepiej wezmę się już do pracy, ale od-
wiedzę cię, jak tylko znajdę wolny czas.
Agatha wzięła swoją torebkę i rękawiczki. Przelotnie spojrzała na tacę z
herbatą. Z kubka pito.
R
Otworzył jej drzwi, po czym nachyliwszy się, pocałował ją w policzek.
W hotelu nie będą nagabywać cię dziennikarze. Pan Martin ich nie wpuści.
Gdy wieczorem Agatha zeszła do jadalni, stwierdziła, że ich grono powięk-
L
szyło się o dwoje ludzi. Dobrze się im przyjrzała. Przed nimi stała butelka
czerwonego wina. Rozmawiali cicho. Kobieta miała krótko przycięte włosy
i nosiła damski garnitur w prążki. Mężczyzna ubrany był w garnitur koloru
T

grafitowego ze stonowanym krawatem. Było w nim jednak coś wulgarnego,


a kiedy Agatha wchodziła do jadalni, zmierzył ją wzrokiem i szepnął coś do
kobiety, która zaraz też przyjrzała się nowo przybyłej.
Agatha, westchnąwszy, zawróciła, i poszła do biura kierownika hotelu.
—Myślałam, że nie będzie pan wpuszczał do hotelu przedstawicieli prasy
— rzekła.
—Nie wpuszczam — powiedział pan Martin. — Skrupulatnie tego pilnu-
ję. Krwiobieg naszego hoteliku napędzają wyłącznie rezydenci.
—Ma pan teraz w jadalni dwójkę: mężczyznę i kobietę.
—Ależ to państwo Devenishowie. Przyjechali z Devon.
—Wziął pan od nich dowody tożsamości?
—Nie sprawdzamy ich, jeśli gośćmi są Brytyjczycy. Wpisali się w rejestr i
w księgę gości.
Pan Martin spojrzał na nią z niesympatycznym wyrazem twarzy.
— Od piętnastu lat jestem kierownikiem tego hotelu, proszę pani, i szczycę
się tym, że właściwie oceniam ludzi.
— A ja szczycę się tym, że właściwie oceniam dziennikarzy. Proszę pójść
ze mną — powiedziała wolno Agatha.
— Jeśli urządzi tu pani scenę, nigdy pani nie wybaczę — rzekł pan Martin,
R
ale i tak wyszedł za nią z biura.
Agatha podeszła prosto do stolika, przy którym siedziała owa para.
— Którą gazetę państwo reprezentują? — zapytała.
L
Mężczyzna i kobieta wymienili krótkie spojrzenia.
— Jesteśmy tu tylko na wczasach — powiedział mężczyzna.
T

— W takim razie nie pogniewa się pan, jeśli pan Martin poprosi pana o
dowód. Na pewno nie chce pan, bym zadzwoniła na policję, aby sprawdzić
pańską tożsamość.
— No, dobrze — rzekła kobieta, wzruszając ramionami. — Jesteśmy z
„Kuriera Codziennego". Ale co w tym złego?
— Panu to zostawię — powiedziała Agatha, zwracając się do oburzonego
kierownika, po czym wróciła do swego stołu.
Obserwując, jak para dziennikarzy zostaje wyproszona z hotelu, Agatha
znów jęła rozmyślać nad jego mieszkańcami. Załóżmy, że jedno z nich jest
zabójcą. Czy zwykli ludzie, tacy jak oni, zaczęli zabijać ni z tego, ni z owe-
go, czy też w ich życiu miało miejsce coś, co może naprowadzić ją na trop?
Jak mogłaby się o tym dowiedzieć? Policja tylko sprawdzi ich kartoteki i
jeśli nie byli wcześniej karani, to śledztwo się zakończy. Mary przebyła za-
łamanie nerwowe. Ale to nie różniło ją od mnóstwa innych ludzi. O Mary
wiele dowiedziała się przez jej miłość do Josepha Brady. Z pozostałymi
najłatwiej rozmawiało się na osobności. Postanowiła zacząć od pułkowni-
ka.
Pułkownik najpierw skończył swoją kolację, a potem poszedł do holu. Aga-
tha wiedziała, że wkrótce dołączy tam do niego reszta i że na stół znowu
trafi ta przeklęta plansza do scrabble.
— Panie pułkowniku — odezwała się Agatha. — Czy mogłabym pana
prosić o przysługę?
— Oczywiście. R
— Czuję się nieswojo. To drugie zabójstwo zupełnie mnie wystraszyło.
Czy dałby się pan namówić na spacer ze mną, a potem może na drinka?
Wiem, że to z mojej strony niemądre, ale chyba muszę wyrwać się z tego
L
hotelu, a za bardzo się boję, żeby wyjść sama.
Z galanterią wstał i rzekł:
— Powiem innym.
T

— A może jednak nie? Nie lubię tłoku. Pan jest taki mądry. Jeśli z panem
porozmawiam, to już nie będę się tak bała.
— Pewnie. Weźmiemy płaszcze? Na zewnątrz chłód.
Wyszedłszy z hotelu, zmrużyli oczy w blasku reflektorów i lamp błysko-
wych.
— Nie mamy nic do powiedzenia — rzekł pewnym głosem pułkownik,
biorąc Agathę pod ramię i przepychając się przez ciżbę.
— Nie, naprawdę. Państwo są natrętni.
Agatha modliła się, by jakiś ambitniejszy dziennikarz nie odłączył od reszty
i za nimi nie poszedł. Jednakże przedstawiciele prasy polują w stadzie i z
tego też powodu często omijają ich niektóre wydarzenia. Agathę i pułkow-
nika zostawiono w spokoju.
Księżyc przykryła cienka warstwa chmur, a w powietrzu czuć było wilgoć.
— Zbiera się na deszcz — powiedział pułkownik.
— Pogoda ciągle się zmienia — powiedziała Agatha, myśląc: doszło do
dwóch morderstw, a my sobie rozmawiamy o pogodzie.
— Tak sobie myślę... — zaczął pułkownik.
— Tak? — spytała ochoczo Agatha.
R
— Przy ostatniej grze w scrabble, Harry ułożył wyraz „kutas". Zwróciłem
mu uwagę, że nie używamy wulgaryzmów, ale on się pogniewał, więc od-
puściłem.
— To zwyczajny rzeczownik — odparła rozeźlona Agatha. — Oznacza
L
ozdobną kitę przy pasie szlachcica.
Oblicze pułkownika się rozjaśniło.
T

— Ależ ty jesteś mądra. Przeproszę Harry'ego.


Tego znaczenia nauczył mnie James Lacey — pomyślała od niechcenia
Agatha.
— Chyba powinniśmy wybrać się na drinka do Metropolu — rzekł puł-
kownik. — To miejsce krzykliwe, nowoczesne, ale mają tam bar koktajlo-
wy odpowiedni dla dam.
W Metropolu pijali staruszkowie lepiej ubrani, bardziej zadbani i intensyw-
niej upudrowani. Twarze kobiet oblepione były warstwami kremów. W
Anglii nie upowszechnił się jeszcze lifting twarzy.
— Spróbowałbym nowych koktajli — odezwał się pułkownik, przygląda-
jąc się karcie drinków leżącej na plastikowym stoliczku. — Oto jeden:
Młot Wyckenhaddeński. Spróbujmy.
To powiedziawszy, pułkownik dał znak kelnerce podającej koktajle. Była
to tęga starsza pani z twarzą o wojowniczym wyrazie. Zamówił drinki. Gdy
je podano, okazały się błękitnymi płynami z mnóstwem owoców i małymi
parasolkami sterczącymi z kieliszków.
— Chciałam porozmawiać o tych morderstwach — zaczęła Agatha.
— No nie, dlaczego taka ładna dama, jak ty, chce rozmawiać o takich
okropieństwach? — Droczył się z nią pułkownik. — To nawet dobre —
powiedział, pociągnąwszy łyk koktajlu. — Ciekawe, jak uzyskują taki nie-
bieski kolor? R
— Nadal zastanawia mnie, kto to zrobił?
— Oj, zostaw to policji. Może brną powoli, ale za to robią to porządnie.
Dotrą do celu.
L
— A pana sprawa tych morderstw nie ciekawi?
Pułkownik pociągnął drugi łyk swego błękitnego drinka.
T

— Niespecjalnie. Wiesz, jestem niemal pewien, że to robota jej męża.


Agatha spróbowała wziąć go od innej strony:
— Od jak dawna zna pan pozostałych gości hotelu?
— Chyba już od lat. Zawsze przyjeżdżaliśmy tu na urlopy, a potem, na
emeryturach, postanowiliśmy tu zostać.
— To drogi hotel.
— Pan Martin chętnie daje nam specjalne stawki. Zimą nie ma klientów.
No i w dzisiejszych czasach tylu głupców jeździ na wczasy za granicę. Po
co?
— Po słońce?
— Phi! Od tego można tylko dostać raka skóry. Skóra Brytyjczyków nie
jest stworzona dla słońca.
— Pańska żona też tu z panem przyjeżdżałem?
— Gudren się tu podobało, owszem. Kiedy byłem na służbie, sporo podró-
żowałem, ale na przepustki zawsze starałem się przyjeżdżać tutaj.
— Żadne z was nie zostało z rodziną?
— Mam syna. Na święta Bożego Narodzenia zostaję z nim. Daisy wtedy
jeździ do siostry, Harry do córki, a... niech pomyślę... chyba Jennifer z Ma-
ry zostają tu.
R
— Czy państwo się kiedykolwiek kłócą? No, bo żeby spędzać ze sobą tyle
czasu, rok w rok...
— Kłócą? A o co mielibyśmy się kłócić? — to mówiąc, pułkownik wyglą-
dał na naprawdę zaskoczonego.
L
Agatha westchnęła. Z pułkownika już niczego więcej nie wyciśnie. Będzie
musiała porozmawiać z innymi. Gdy zaproponował kolejnego drinka, od-
mówiła, mówiąc, że jest zbyt zmęczona. Wrócili do hotelu.
T

— Dziennikarze zwinęli się na noc! — zauważył z radością pułkownik.


— Miejmy nadzieję, że gdzieś wydarzy się coś niecodziennego, i ruszą da-
leko stąd — powiedziała Agatha. — O, jest Jimmy — dodała, widząc na
schodach wysoką postać inspektora.
— Zostawię to tobie — rzekł pułkownik.
— Agatho — z nieśmiałym uśmiechem zaczął Jimmy. — Miałem nadzie-
ję zamienić z tobą słowo. Pozostali grają w holu w scrabble. Pójdźmy do
naszego pubu.
Naszego pubu — pomyślała Agatha z radością. — Nie mogę się doczekać,
kiedy wypróbuję ten eliksir miłości na Jamesie Laceyu.
— I jak postępy? — zapytała Agatha, gdy już siedli do drinków.
Jimmy westchnął.
— Będziemy musieli wypuścić jej męża. Nic na niego nie mamy.
— Zupełnie nic? A co z cudami nowoczesnego zbierania śladów? Na pew-
no nic? Ani włoska? Ani odcisku palca?
— Do Janine przychodziło dużo łudzi. Porządkowanie tych wszystkich śla-
dów to koszmar.
— A zeszyt z terminami?
R
— Nie istnieje. Zaginął.
— Z tego molo musiał ją zrzucić ktoś bardzo silny.
— Niekoniecznie — rzekł Jimmy. — Na balustradzie, w miejscu, w któ-
L
rym przeleciała, znaleźliśmy włókna z jej białej sukni, a na jej kostkach
sińce. Wygląda to tak, jakby ktoś pokazał jej coś na dole, mówiąc: „Tam
coś jest". Następnie Janine wychyla się. Balustrada jest dość niska. Ktoś
T

łapie ją za kostki i przerzuca.


— To musiał być ktoś, kto wiedział, że ona nie potrafi pływać.
— Tak. Dlatego byliśmy przekonani, że to mąż.
— Bardzo chciałabym się dowiedzieć — rzekła Agatha, obracając swój
kieliszek w ręku — czy w życiorysie kogokolwiek z nich, z gości hotelo-
wych, jest coś, co wskazywałoby na skłonność do takiego zabójstwa.
— Przerobiliśmy to już dokładnie. Mary i Jennifer to stare panny, które do-
tychczas prowadziły życie ułożone i nudne. To samo z Daisy i z Harrym.
Pułkownik przebył mozolną służbę w wojsku.
— W Północnej Irlandii?
— Tak, podobnie jak wszyscy*5. Jeśli jednak myślisz, że to jakiś spisek
IRA, pamiętaj, że to nie pułkownika uśmiercono.
— Po co ktoś miałby zabijać Francie i jej córkę? — powiedziała Agatha,
trochę sama do siebie. — Obie musiały dużo wiedzieć o swoich klientach.
Może dowiedziały się czegoś, czego nie powinny, i próbowały kogoś szan-
tażować. — Agatha się ożywiła. — Tak, na pewno. Jeśli chodziło o męża,
to może wiedział, jaka to była informacja, a jeśli nic nie powiedział, to mo-
że zamierza wykorzystać ją samemu.
Inspektor spojrzał na nią z sympatią.
— Dobrze główkujesz, Agatho. Jednakże Cliff, mimo że nie wygląda, to
jest słaby. Z tego, co wiemy, żona nim rządziła. Był z nią tylko ze względu
R
na jej pracę, i nigdy nie dała mu o tym zapomnieć. Janine krótko po śmierci
matki zmieniła swój testament. Dopiero się o tym dowiedzieliśmy.
— Tak, żeby majątek przejął Cliff?
— Wręcz przeciwnie. Nic mu nie zostawiła. Wszystko poszło na Brytyjskie
L
Towarzystwo Spirytystyczne.
— Cholerka. To jak Cliff będzie zarabiał na życie?
T

— Pewnie wróci do pracy na jarmarkach. To tam poznali się z Janine.


Agatha przez chwilę siedziała w milczeniu. Następnie wykrzyknęła:
— No właśnie!
— Co właśnie?
— To dlatego brakowało tych pieniędzy. Janine i Francie były Cygankami,
a Cyganie nie lubią płacić podatków. W skrzynce Janine musiała być kupa
forsy. Na pewno wziął ją Cliff.

5
*Brytyjska operacja „Sztandar" (Banner) w Irlandii Północnej była jak dotąd najdłuższą operacją militarną w
dziejach Wielkiej Brytanii. Przez cały czas jej trwania (1969-2007) wzięło w niej udział prawdopodobnie
3200 żołnierzy brytyjskich, z których 763 zginęło w akcjach dywersyjnych i starciach z republikanami.
— Ale Cliff nie wiedział o zmianach w testamencie, tak przynajmniej mó-
wi. Natomiast Janine w chwili śmierci Francie jeszcze żyła, więc nie poj-
muję twojego sposobu rozumowania, Agatho.
Agatha się zasępiła.
— Ja już chyba też nie.
Pogładził jej rękę, mówiąc:
— Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. W niedzielę biorę wolne.
Chcesz się wybrać na przejażdżkę?
— Tak, to bardzo miło. Gdzie?
— Tak tylko po wybrzeżu. Zatrzymalibyśmy się w jakimś barze zjeść
obiad.
— Chętnie.
R
— Przyjadę po ciebie o dziesiątej.
L
Pożegnawszy się z nim, Agatha weszła do hotelu i zajrzała do holu. Grali
przy kominku w scrabble, oświetleni miękkim światłem staromodnej naf-
towej lampy, skupieni wokół klocków poukładanych na ławie. Hol wypo-
T

sażony był w ciężkie wiktoriańskie meble, których aksamitna tapi— cerka


utrzymana została w kolorze ciemnozielonym. Na noc na wysmukłe okna
zasunięto aksamitne zasłony tej samej barwy. Czy wszyscy postanowili od-
ciąć się od świata i dlatego nie rozmawiają o tej sprawie? Agatha nie sły-
szała jeszcze, żeby omawiali cokolwiek, co napisały o morderstwie gazety,
może poza zdawkowymi uwagami. I nagle, jakby ich głowy poruszane były
na drutach, zgodnie obrócili twarze w stronę Agathy. Agatha poczuła się
tak, jakby nieproszona weszła na zebranie jakiejś tajnej organizacji.
Wtedy Daisy zawołała:
— Przysiądź się do nas.
Agatha odmówiła ruchem głowy i uśmiechając się, życzyła im dobrej nocy.
W pokoju, rozbierając się, zaczęła zastanawiać się, jakby to było związać
przyszłość z Jimmym. Pani Jessop, powtarzała sobie, napuszczając wody
do wanny. Mogłabym być panią Jessop. Poproszę Jamesa, by odprowadził
mnie do ołtarza. O, tak!
Niedziela okazała się pięknym dniem, wietrznym i połyskującym od słońca.
Dzień wcześniej mocno padało, ale teraz wszystko schło w blasku dnia.
Dzień był żółty, bo w stojących kałużach i w falach morza odbijało się
wodniste, żółte słońce.
Agatha odczuła pewną ulgę, gdy nieco odjechali od hotelu. Przy gorszej
pogodzie, jak poprzedniego dnia, hotel ją tłamsił, zupełnie jakby wraz z
nim znajdowała się w innym czasie. Chociaż rezydenci hotelu odnosili do
niej dość przyjaźnie, to już kobiety nie prosiły jej o radę, jak się umalować
R
lub wystroić, a pułkownika już nie interesowały wyjścia do teatru czy
gdziekolwiek indziej. Dni mijają, pomyślała Agatha, gdy Jimmy prowadził
swoje volvo polo nadmorską szosą. Ciekawe, czy James Lacey za mną tę-
skni.
L
— A więc nie ma pani od niej żadnych wieści? — zapytał James Lacey pa-
nią Bloxby po kościele. — Przecież miało tam miejsce już drugie morder-
stwo. Myślałem, że przyjedzie zaopiekować się swoimi kotami. Myślałem,
T

że zadzwoni do mnie, poradzić się w sprawie tych zabójstw.


— Nie odnosiłeś się ostatnio zbyt przyjaźnie do pani Raisin — zwróciła mu
uwagę pani Bloxby. — A może byś tam do niej pojechał?
— Może i tak — powiedział James. — Może i tak zrobię.
Po trzech godzinach jazdy zjawił się w Wyckhadden i skierował swoje kro-
ki od razu do hotelu Garden. W recepcji powiedziano mu, iż pani Raisin
wyszła i że nie wiedzą, kiedy ma zamiar wrócić.
— Pani Raisin? — zapytał wysoki starszy pan, który akurat przechodził
koło recepcji.
— Tak, panie pułkowniku — powiedział kierownik.
— Ten pan pyta o panią Raisin.
— Wyszła ze swoim kawalerem — wyjaśnił pułkownik. — Z tym inspek-
torem.
James Lacey nie zaczekał. Nie było sensu. Z Agathy zawsze był pies na fa-
cetów.
— I właśnie dlatego nie wzięliśmy ślubu — mówiła później Agatha przy
kolacji. — Nie tylko dlatego, że przed ołtarzem zjawił się mój mąż. Tak
naprawdę to myślę, że Jamesowi wcale na mnie nie zależało.
— To przykre, co powiem, Agatho — powiedział Jimmy. — Ale chyba
masz rację. Gdyby naprawdę cię kochał, to po całej sprawie ożeniłby się z
tobą.
R
Rozmawiali sobie zgodnie przez cały dzień. Agacie coraz bardziej wyda-
wało się, że małżeństwo z Jimmym mogłoby jej służyć. W życiu każdego
przychodzi czas, gdy trzeba odłożyć w kąt niedojrzałe marzenia o miłości i
wziąć kurs na przyjaźń.
L
Chciałaby tylko przestać wyobrażać sobie wciąż te same sceny: że James,
dowiedziawszy się o jej nadchodzącym ślubie, będzie bardzo wstrząśnięty.
T

Gdy Jimmy powoli prowadził samochód z powrotem do Wyckhadden,


Agatha odezwała się:
— Tu jest jarmark.
Przed nimi, w polu przy drodze trwał jarmark. Ciemność nocy rozświetlały
sznury lamp. Wcześniej minęli to miejsce, ale wtedy było ciche i opuszczo-
ne.
— Chcesz się rozejrzeć? — spytał Jimmy. — Tu na pewno roi się od krew-
nych Francie Juddle.
— Lubię jarmarki! — odpowiedziała Agatha.
— No, to chodźmy — to powiedziawszy, skierował samochód na parking
przy drodze.
— Nie ma tu wielu ludzi.
— Już poza sezonem, no i prognozy zapowiadały straszną pogodę.
— Dziwne, że mają otwarte w niedzielę — rzekła Agatha, gdy przechodzi-
li między stoiskami.
— Zawsze mają otwarte. W niedzielę otwierają dopiero pod wieczór. Cho-
dzi o to, by wszyscy mieli czas pójść wcześniej do kościoła. Co byś chciała
wypróbować? To jarmark w starym stylu. Nie ma tu kolejki górskiej.
— Jest diabelski młyn. Chciałabym tam wejść.
R
— Późno. Niektóre rzeczy już zamykają. Ale spróbujmy.
Diabelski młyn wciąż działał. Jimmy kupił dwa bilety
i wsiedli. Mężczyzna, który sprzedał im bilety, zabezpieczył ich ławeczkę
poręczą.
L
— Jesteśmy tylko my — zauważyła Agatha. — Ciekawe, czy będzie mu
się chciało go uruchamiać.
T

Siedzieli pięć minut, i nic się nie działo.


— Wysiadajmy — zdążył powiedzieć Jimmy, gdy diabelski młyn drgnął i
koło ruszyło. Podjeżdżali coraz wyżej.
— Wiatr się wzmaga — zauważyła Agatha, trzymając się ramienia Jim-
my'ego.
I wtedy, gdy ich ławeczka wjechała na sam szczyt, koło nagle zamarło w
bezruchu.
— Często tak się dzieje — powiedział Jimmy, ramieniem obejmując Aga-
thę. — Za chwilę ruszy.
Ławeczka zachwiała się od silnego porywu wiatru. Jimmy wychylił się,
patrząc w dół.
— Co jest? — zawołał, ale jego słowa zagłuszył coraz silniejszy wiatr.
Agatha chwyciła się go mocniej. W policzek uderzył ją poryw lodowatego
wichru. Przed sobą widziała światła miasteczka Wyckhadden, ale oto, jak
gdyby czyjaś wielka dłoń zasłoniła miasto, nadchodząca burza pochłonęła
cały widok.
Ławeczka, na której siedzieli, jęła się kołysać. W dole stopniowo gasły
światła wesołego miasteczka. Wreszcie zgasło oświetlenie diabelskiego
młyna. Zostali sami wobec coraz silniejszej wściekłości i czerni burzy.
Jimmy przytulił do siebie Agathę, i rzekł:
R
— Zejdę na dół. Ty tu zostań i trzymaj się, choćby nie wiem co — powie-
dział, odpiął i odchylił poręcz bezpieczeństwa.
— Nie zostawiaj mnie! — krzyknęła Agatha.
L
— Muszę zejść — to mówiąc, zdjął płaszcz i zsunął buty.
Wyplątał się z ławeczki i zaczął schodzić w dół po diabelskim młynie. Aga-
tha wychyliła się, próbując go obserwować, ale ławeczka po raz kolejny
T

silnie się przechyliła i kobieta pisnęła, przytrzymując się obiema rękami.


Co za śmierć — pomyślała z beznadzieją. Chciała włożyć płaszcz Jim-
my'ego, ale bała się puścić ławeczki. Modliła się z desperacją, niczym żoł-
nierz w boju:
— Boże, jeśli istniejesz, to zabierz mnie stąd!
Była już przemoczona do suchej nitki. Jak dawno Jimmy zaczął schodzić?
Dziesięć minut temu? A może przed godziną?
Dlaczego nie wzięła rękawiczek? Palce już jej drętwiały z zimna. A jeśli
nie wytrzyma? Uniosła dłoń i z wysiłkiem odnalazła poręcz bezpieczeń-
stwa, by na powrót ją przed sobą zaczepić, lecz ławeczką tak mocno bujało,
że Agatha zrezygnowała z próby. O, James — wyła jej dusza — czy jesz-
cze cię kiedyś zobaczę? Co z moimi kotami?
I wtedy poczuła, że wypada, i wydała z siebie przeciągły jęk przerażenia.
Zaraz jednak opuściła ją panika. Diabelski młyn ruszył z miejsca. Zjeżdżała
stopniowo w dół. Przy wybrzeżu błyskały teraz błękitne światła. Jimmy
trzymał w samochodzie telefon komórkowy. Pewnie zadzwonił po pomoc.
Wreszcie diabelski młyn stanął, a na dole czekał Jimmy z kilkoma osobami
z wesołego miasteczka. Teraz teren jarmarku roił się od samochodów poli-
cji i pogotowia.
— Pojedziesz prosto do szpitala — powiedział Jimmy.
— Nic mi nie jest — odpowiedziała mu Agatha, szczękając zębami.
R
— Mogłaś się wychłodzić.
— Co się stało?
— Dam ci znać, jak tylko się dowiem — odrzekł Jimmy.
L
T
Rozdział VI

Nazajutrz Agatha obudziła się w szpitalu w Hadderton. Przy jej łóżku sie-
działa owa senna policjantka, Trul.
Agatha z wysiłkiem podniosła się, by siąść na poduszkach.
— I co się stało? — zapytała.
— Mężczyzna obsługujący diabelski młyn powiedział, że młyn się zaciął i
że on sam poszedł po pomoc.
— Co?! — Agatha była wściekła. — Nie uwierzę ani na jotę. Inspektor
Jessop musiał zejść po diabelskim młynie na dół, kawał drogi, podczas bu-
R
rzy, bo sterczeliśmy tam całe wieki.
Policjantka wstała.
— Czy teraz, skoro pani już nie śpi, czuje się pani na siłach złożyć zezna-
L
nia?
— Czuję się dobrze. Jaki jest werdykt medycyny?
T

— Nie doznała pani hipotermii, ale może pani być w szoku. Ściągnę tu
sierżanta policji Petera Carrolla. Jest na zewnątrz.
Carroll wszedł.
— Proszę własnymi słowami opowiedzieć, co się stało, zaczynając od po-
czątku — rzekł, wyciągając notes.
— Przecież cudzymi słowami nie opowiem — odrzekła zdenerwowana
Agatha. W krótkich słowach opisała, jak to diabelski młyn zatrzymał się,
gdy byli na samej górze. — Zanim jeszcze burza wszystko przykryła —
mówiła Agatha — zauważyłam, że gasną światła jarmarku w dole. Wyglą-
dało tak, jakby zamykali na noc, zostawiając nas tam na górze.
—To na razie wystarczy — powiedział Carroll, zamykając notes.
— Czy mogę stąd wyjść?
—To sprawa między panią a szpitalem.
— To wezwij pan pielęgniarkę!
Gdy Carroll wyszedł, a na jego miejsce przyszła pielęgniarka, Agatha po-
wiedziała, że chce się wypisać. Długo czekała na lekarza, a potem musiała
wypełnić wszystkie druki, i dopiero wtedy wręczono jej wciąż mokre ubra-
nie. Mogli chociaż je wysuszyć — pomyślała gniewnie.
Wyszła ze szpitala na uporczywie padający deszcz i zaczekała na taksówkę,
którą zamówiła. Poczuła się słaba i roztrzęsiona, ale bardzo chciała już
wrócić do hotelu. Wyjęła wszystkie środki uspokajające, które jej dali, i
R
przy wejściu do hotelu wyrzuciła je do kubła. Agatha wiedziała z doświad-
czenia, iż środki uspokajające tylko opóźniały napad szoku i smutku.
Przyjechała taksówka i przebyła nią ten krótki dystans dzielący ją od hotelu
L
w Wyckhadden. Agatha skierowała się prosto do swojego pokoju, a tam
napuściła sobie gorącej wody, rozebrała się i położyła w wannie, cały czas
zastanawiając się, czy za śmierć Francie odpowiadają jej krewni, a co za
tym idzie, czy nie próbują usunąć niewygodnego inspektora. Jednak, gdy
T

wycierała się ręcznikiem, stwierdziła, że to nie ma sensu. Ludzie z wesołe-


go miasteczka wiedzieli przecież, że gdyby Jimmy stracił życie, policja nie
przestawałaby ich nachodzić. Do tego stanęliby wobec oskarżenia o spo-
wodowanie śmierci.
Zdała sobie sprawę, że jest głodna, a w hotelu mają akurat godzinę obiado-
wą. Zeszła do jadalni.
Pozostali goście akurat kończyli jeść.
— Szukaliśmy cię wieczorem! — zawołał do niej pułkownik.
— Mało nie zginęłam — odrzekła Agatha. Opowiedziała im o swojej
przygodzie na diabelskim młynie, oczekując, iż zechcą szybko zmienić te-
mat, oni jednak zgromadzili się wokół jej stolika, wypytując o szczegóły.
— To pewnie zemsta! — odezwał się pułkownik, gdy Agatha skończyła.
— Za co?
— A, pamiętam, jak Jessop przewodził akcji skierowanej w to wesołe mia-
steczko. Oskarżał ich, iż przyklejali kokosy na strzelnicy i wypaczali musz-
ki wiatrówek.
Agatha poczuła się zawiedziona.
— Miałam nadzieję, że ich postępek ma coś wspólnego z zabójstwami.
R
— W kinie w Wyckhadden puszczają Titanica. Chcieliśmy iść razem.
— Czemu nie? — odpowiedziała zrezygnowana Agatha. O morderstwach
rozmawiać się z nimi nie dało, a myśl, by zatopić się w oglądaniu długiego
filmu i zapomnieć o całym tym szaleństwie i mordzie, była kusząca. —
L
Kiedy chcieliście tam iść?
— Wybieramy się na popołudniowy seans. Zniżka dla emerytów.
T

— Czyli dla mnie nie — odparła Agatha cierpko.


— Skoro tak uważasz... — powiedział pułkownik, na co Agatha rzuciła
szybkie spojrzenie na jego starą twarz w poszukiwaniu śladu złośliwości,
ale oblicze pułkownika niczego nie zdradzało.
Pozostawiona sama sobie i swojemu posiłkowi, Agatha ostrożnie dziobnęła
w środek talerza, po czym zjadła pół porcji. Kiedyś, gdy chciała nadrobić
braki w lekturach, zdarzyło jej się przeczytać powieść Muriel Spark A Far
Cry From Kensington. Bohaterka tej książki sądziła, że jeśli będzie jadła
połowę tego, co ma na talerzu, zrzuci wagę. Agacie wydało się to teraz bar-
dzo rozsądne. Z głodu nie umrze, albowiem połowa porcji zwykle serwo-
wanej przez ten hotel stanowiła równowartość całej porcji w każdym innym
hotelu.
Jeszcze nie dopiła kawy, gdy zza drzwi wychynęła głowa starego Harry
ego, który oznajmił, że są gotowi do wyjścia. Agatha pojechała jedną tak-
sówką z Harrym i Daisy, a pułkownik z Mary i Jennifer. Daisy ścisnęła ra-
mię Agathy, szepcząc:
— Przyjdź później do mojego pokoju. Musimy pomówić.
Agatha kiwnęła głową. Nareszcie! Przerwa w milczeniu.
Kino znajdowało się w połowie promenady i roiło się tam od staruszków.
Ku zaskoczeniu Agathy, przed ekranem wzniosła się chmurka papieroso-
wego dymu. Wielkie nieba! Kino, w którym nadal wolno było palić! Po-
R
gmerała w swojej torebce w poszukiwaniu papierosów, ale wtem z niejakim
zaskoczeniem zorientowała się, że w towarzystwie Jimmyego ani razu nie
zapaliła, ani nawet nie pomyślała o papierosie. Zamknęła z powrotem to-
rebkę i nie otwierała jej więcej, koncentrując uwagę na ekranie, gdzie wła-
L
śnie ukazywały się reklamy okolicznych przedsiębiorstw.
Ten film należał do tych, które Amerykanie partaczą, starając się przenieść
wartości końca dwudziestego wieku do dawnych dziejów. Bohater był zde-
T

cydowanie za młody, by zainteresować Agathę. Natomiast efekty specjalne


robiły wrażenie. Agatha mogłaby wręcz przysiąc, że gdy „Titanic" uderzył
w górę lodową, to salę kinową zaczęłaby zalewać woda. Rozległy się
okrzyki i przekleństwa. Bo rzeczywiście salę kinową zalewała woda.
— Pewnie jakiś wyjątkowo mocny przypływ — powiedział pułkownik. —
Lepiej wyjdźmy tylnym wyjściem.
Widzowie powychodzili z sali, z wyjątkiem paru uparciuchów, którzy po-
łożyli nogi na oparciach foteli przed sobą. Projekcja wciąż trwała. Grupa z
hotelu wyszła na deszcz.
— Rzućmy okiem na morze — zaproponowała Jennifer. — I tak jesteśmy
już przemoknięci.
Przeszli się boczną ulicą w stronę promenady. Ochlapywały ją potężne fale,
a ulicę zalewała woda.
— Czy to się często zdarza? — spytała Agatha.
— Bardzo często — odpowiedziała Mary. — Dziwne, że nie podmyło
jeszcze fundamentów tego kina.
Zaułkami przeszli się w stronę hotelu.
— Czy zaleje też hotel? — spytała Agatha.
— Na wysokości molo morze nigdy nie jest tak bardzo wzburzone — od-
rzekł Harry. — A załoga hotelu zawsze wystawia worki z piaskiem.
Szli właśnie boczną uliczką biegnącą do hotelu.
R
— Spójrzcie! — wykrzyknęła Agatha, gdy potężna fala rozbiła się o bu-
dowlę sali tanecznej na końcu molo. — Na pewno nie wytrzyma takich fal.
— Pływ się niedługo odwróci — uspokoił pułkownik.
L
Przed hotelem rzeczywiście wystawiono stos worków z piaskiem. Agatha
weszła do pokoju, aby przebrać się w suche rajstopy i buty. Typowi z nas
Brytyjczycy — pomyślała, susząc stopy — nikt nie zażądał zwrotu za bi-
T

let. Na pewno nikt nawet nie napisał do żadnej gazety z sugestią, by kino
przenieść dalej od morza. Nie, każdy powie tylko: „Często mamy taką po-
godę. To nigdy nie trwa długo. Nie ma co narzekać".
Rozległo się pukanie do drzwi. Agatha założyła na nogi kapcie i poszła
otworzyć. W drzwiach stała Daisy.
— Ach tak, chciałaś pogadać — powiedziała ochoczo Agatha. — Wejdź,
proszę.
Daisy weszła, zamykając za sobą drzwi. Usiadła na krześle przy oknie.
— Strasznie leje — rzekła pod nosem.
— Napijesz się herbaty czy czegoś? — zapytała Agatha.
— Nie, chcę tylko pogadać.
Agatha usiadła na łóżku.
— No, to gadaj, Daisy.
Daisy spojrzała przez okno na uporczywie padający deszcz.
— Podobał ci się film? — spytała.
— Zanim nas zalało, było fajnie. Czy o tym chcesz rozmawiać? O filmie?
— Nie, nie, pewnie, że nie — odparła Daisy, nerwowo skubiąc brzeg swo-
jej spódnicy.
To kłębek nerwów — pomyślała Agatha. — Pewnie chodzi o te zabójstwa.
R
Agatha cierpliwie zaczekała. Wreszcie Daisy odezwała się:
— Wczoraj wieczorem poszłaś z pułkownikiem na drinka.
— Nieprawda — zaprzeczyła ostro Agatha. — Wczoraj wieczorem zama-
rzałam na śmierć na diabelskim młynie.
L
— Przepraszam. Zapomniałam. Oczywiście, chodzi mi o poprzedni wie-
czór. Widziałam, jak idziesz z pułkownikiem.
T

— Poszliśmy na jednego, i tyle.


Daisy złapała ją za ręce i utkwiła w Agacie błagalny wzrok.
— Czy on ci się podoba?
— Pułkownik Lyche? Szczerze mówiąc, nie. Za stary dla mnie.
— To dlaczego z nim poszłaś?
— Chciałam wypytać o te zabójstwa. Słuchaj, Daisy, wydaje mi się to
dziwne, że miały miejsce dwa morderstwa, a żadne z was nie chce o tym
rozmawiać.
— Morderstwo to nie jest sprawa do omawiania przez damy — powiedzia-
ła sztywno Daisy.
Agatha spojrzała na nią wstrząśnięta.
— Czy ty naprawdę tylko o tym chciałaś ze mną gadać? Tylko odpędzić
mnie od pułkownika?
— Ja nie...
— Chodzi o to — przerwała jej Agatha — że pułkownik ci się podoba i
myślałaś, że ci go odbiorę.
— Tak.
— Akurat pułkownik wcale mnie nie interesuje.
R
— Ale widziałam, jak spacerujesz z pułkownikiem pod ramię po molo.
— To dżentelmen. Postępował tak z uprzejmości. To wszystko. Od jak
dawna podoba ci się pułkownik?
L
— Od lat — rzekła smutno Daisy.
— Czy nie pomyślałaś kiedyś, żeby wyciągnąć go na drinka?
T

— Oj, nie mogłabym!


— Dlaczego?
— Damom nie wypada.
— Mamy lata dziewięćdziesiąte. Już wypada — rzekła Agatha. — Słuchaj,
ta trupa od Gilberta i Sullivana jest teraz w Hadderton. Mogłabyś kupić
dwa bilety, a potem powiedzieć, że dała ci je znajoma, i zapytać, czy
chciałby wejść na ten drugi bilet?
— Spróbuję — odrzekła Daisy, a oczy jej lśniły.
— Czy ty czytujesz w ogóle czasopisma? — spytała ciekawie Agatha.
— Tak, czytam dodatki do gazet i czasami „Porady domowe".
— Nie „Cosmopolitana"?
— Nie. Czemu?
— Tak się tylko zastanawiałam — powiedziała Agatha, która myślała o
tych wszystkich pikantnych artykułach o seksie, które w dzisiejszych cza-
sach drukuje się w pismach dla kobiet. — Spróbuj, Daisy.
Daisy dopiero co wyszła, gdy zadzwonił telefon. Dzwonił Jimmy, powie-
dzieć, że jest na dole i że chce się z nią widzieć.
Agatha zręcznie nałożyła świeży makijaż, zdjęła klapki, wzuła buty na wy-
sokich obcasach i zeszła na dół.
— Jak się masz? — zapytał Jimmy z tym swoim ciepłym uśmiechem, który
za każdym razem poprawiał Agacie nastrój.
R
— Nic mi nie jest — oznajmiła radośnie Agatha. — Chociaż krąży nade
mną jakieś fatum z przemoczeniem — tu opowiedziała o wizycie w kinie.
— Wejdźmy do holu na drinka — zaproponował Jimmy. — Widziałem,
L
że nikogo tam teraz nie ma.
Weszli i usiedli przy kominku.
T

— Przynoszę ciekawe wieści. Ktoś się zgłosił.


— Macie mordercę!
Zjawił się kelner. Jimmy zamówił drinki. Gdy kelner odszedł, Jimmy rzekł:
— Nie, nie mordercę. Jakiś aktorzyna przyznał się do podkładania głosu na
seansach Francie i Janine. Mówiły mu, jakiego rodzaju głos jest potrzebny.
W wynajmowanej przez Francie komórce za miastem znaleźliśmy całkiem
złożony system nagłośnienia.
— Został oskarżony?
— Tak. O udział w wyłudzaniu pieniędzy. Najprawdopodobniej dostanie
grzywnę. Nie wiedział, że robi źle, a potrzebował pieniędzy. Pracuje w tru-
pie teatralnej w Hadderton.
— Czy znali się dobrze? To znaczy, czy może podpowiedzieć, kto mógł
chcieć zabić obie kobiety?
— Niestety, nie. On jest bardzo stary. Przez lata od czasu do czasu wyko-
nywał dla nich drobne zlecenia. Mówił, że bardzo brakowało mu pieniędzy,
a według niego seanse to też taki teatr.
— Myślę o tym i myślę — powiedziała Agatha. — Tyle pytań bez odpo-
wiedzi. Wróćmy do pierwszego zabójstwa: dlaczego drzwi domu Francie
nie były zamknięte na klucz? Spytałeś o to Cliffa?
R
— Mówi, że nic o tym nie wie — odpowiedział Jimmy.
— To miasteczko jest raczej bezpieczne — tu uśmiechnął się — a raczej
było, zanim się tu nie zjawiłaś. Wielu ludzi nie zamyka drzwi na klucz.
L
— Tak, ale mnie się ciągle wydaje, że Francie czymś to morderstwo na sie-
bie sprowadziła. No a w skrzynce trzymała gotówkę.
— Zapomniałaś? W miasteczku cieszyła się reputacją prawdziwej wiedź-
T

my. Na co dzień nikt nie ważył się do niej zbliżać.


Agatha zmarszczyła brwi.
— Coś jeszcze nie dawało mi spokoju. Zaczekaj. Mam! Kiedy po raz
pierwszy powiedziałeś, że Francie zapisuje swoich klientów, i o co pytali ją
goście z hotelu, mówiłeś, że z nich wszystkich to Jennifer prosiła ją o elik-
sir miłości.
— Tak. I co?
— Ale mówimy o Jennifer. Ona i Mary są jak małżeństwo. Po co był jej
eliksir miłości? Pytałeś?
— Nie pytałem — odrzekł wolno.
— Może mnie by powiedziała... — rzekła Agatha.
— Pomówmy o nas — Jimmy położył swą dłoń na ręku Agathy. — Nie
chcę, żebyś zniknęła z mojego życia, gdy to wszystko się skończy.
— Przecież wrócę cię odwiedzić.
— Myślałem o czymś bardziej na stałe.
Agatha pomyślała tęsknie o Jamesie Laceyu. To on powinien trzymać ją za
rękę i proponować coś na stałe.
— Czy możemy zostawić to na kiedy indziej, Jimmy? Bardzo cię lubię, ale
chyba potrzebuję więcej czasu.
— No, to nie spieszmy się — tu Jimmy się zarumienił. — To nie dlatego,
że nie mogłem... R
— Nie, nie — przerwała mu szybko Agatha. — Sam zobaczysz, że z tymi
sprawami różnie bywa.
— Masz duże doświadczenie? — spytał z nutą żalu.
L
— Prawie żadne, ale kobiety rozmawiają ze sobą o rzeczach, o których nie
gadają mężczyźni — odparła Agatha.
T

— No dobrze. Aha, skazano tę dziewczynę, która zniszczyła ci płaszcz.


— Co jej dowalili?
— Sześćdziesiąt dni prac społecznych i ma zapłacić pięćdziesiąt funtów
odszkodowania.
— Co?! To futro kosztowało majątek.
— Obawiam się, że sędzia w sądzie gromadzkim, pani Beale, jest wegeta-
rianką i ma złe zdanie o futrach. Możesz odebrać swój płaszcz w komisa-
riacie.
Agatha wzdrygnęła się.
— Nie chcę go więcej widzieć. Weź go sobie, Jimmy. Oddaj biednym.
— Rzuciłem na niego okiem. Wystarczy sczyścić z niego farbę i zaszyć
cięcia.
— Nie warto. Napadnie na mnie ktoś inny. Kiedyś to futro wiele dla mnie
znaczyło. Długo na nie oszczędzałam.
— Zawsze możesz to futro przerobić.
— Nie, weź je. Oddaj komuś.
— No, dobrze. A co z niedzielą? Przez te zabójstwa nie wiem, czy uda mi
się wziąć wolne. Ale skoro szef przejmuje kierownictwo, nie będę już miał
wszystkiego na swojej głowie.
R
— Nie jest ci z tym źle? — spytała Agatha z ciekawością.
— Nie, przy tak dużej sprawie to normalne. Prasa siedzi nam na karku,
więc nawet się cieszę, że nie będę sam odpowiedzialny za rozwikłanie tej
sprawy. Będę się już zbierał.
L
Agatha przeszła się na promenadę. Panował odpływ. Podeszła do nadmor-
skiego wału i spojrzała na kamienistą plażę. Była zawalona mieszaniną wy-
rzuconego przez morze drewna i śmieci: puszek po coli, plastikowych kub-
T

ków, worków, a nawet bardziej niesmacznych wytworów współczesnej


cywilizacji. Zupełnie jakby morze wyrzygało na plażę cały ten nienaturalny
bałagan.
I oto po tymże s'mietnisku gramolił się biały kot, wyglądający na zaniedba-
nego. Czyżby kot Francie? Agatha weszła na kamienne schody prowadzące
na plażę.
Kot podreptał ku niej i się zatrzymał. Był przeraźliwie chudy, a jego białe
futro poszarzało od brudu.
—O, biedactwo — odezwała się Agatha. Przycupnęła i wyciągnęła rękę. —
Kici, kici.
Kot miauknął sucho i chrapliwie. Agatha bojaźliwie pogłaskała mokre fu-
terko.
Następnie wzięła kota na ręce i poszła z nim do hotelu.
Kiedy znalazła się w recepcji, wyszedł do niej pan Martin i stanowczo
oznajmił:
—Tu nie wolno wchodzić ze zwierzętami.
—To tylko na chwilę — broniła się Agatha. — Proszę pana, dopilnuję, by
kot nie narobił szkody, a do tego zapłacę pełny rachunek.
Pan Martin się wahał. Zdążył już pożałować swojej oferty goszczenia Aga-
thy za darmo za ten zniszczony płaszcz. A teraz, po drugim morderstwie,
kto wie, kiedy Agatha Raisin się wyprowadzi?
R
—Dobrze — zgodził się. — Ale proszę mówić innym, że to wyjątkowa sy-
tuacja.
Agatha zaniosła kota do swego pokoju. Podniósłszy słuchawkę telefonu,
L
zamówiła mleko oraz puszkę tuńczyka.
Posiłek przybył, a kot zjadł go łapczywie. Lepiej pójdę po kuwetę i inne
takie — pomyślała Agatha.
T

Zeszła do recepcji, poprosiła o adres firmy wynajmującej samochody i za-


mówiła taksówkę, która zawiozła ją do tejże firmy. Wybrała małego czar-
nego forda fiestę, zajechała do centrum miasteczka i popytała, gdzie stoi
sklep zoologiczny. Dowiedziawszy się, że nie ma takiego, ale że większość
rzeczy znajdzie w supermarkecie, zakupiła tam puszki karmy, kuwetę, to-
rebki na odchody oraz szczotkę.
Przyniósłszy to wszystko do pokoju, zobaczyła, że kot siedzi na środku
łóżka i się czyści.
— Ciekawe, jak się wabisz? — zastanowiła się na głos Agatha. — Jakoś
trzeba cię nazwać. Co ja z tobą zrobię? Trzeba ci będzie znaleźć dom. Gdy-
bym cię wzięła do siebie, nie spodobałoby się to Boswell i Hodge'owi. Taki
jesteś łagodny i przyjazny... Nie tak jak ten potwór, który na mnie nasko-
czył — tak gadając, siadła i zaczęła szczotkować kota, który wyciągnął się
leniwie i mruczał. — Wiem: nazwę cię „Scrabble". Za każdym razem, gdy
pomyślę o Wyckhadden, pomyślę też o grze w scrabble.
Szczotkując kota, Agatha rozmyślała o Jennifer. Jakim cudem mogła z nią
porozmawiać na osobności? Zawsze pozostawała z Mary.
***
Nazajutrz podpowiedź dała sama Jennifer. Gdy Agatha weszła do jadalni,
Jeniffer jadła śniadanie w pojedynkę.
— Gdzie Mary? — spytała Agatha.
R
— Ma lekką migrenę. Nie zdarzało jej się to od dawna. Dałam jej tabletki.
Wyśpi się i będzie zdrowa.
— Mogę się dosiąść?
L
— Proszę.
Agatha usiadła.
T

— Piszą o tobie w gazecie — powiedziała Jennifer. — O tym, jak utknęłaś


na tym diabelskim młynie. Ludzie z wesołego miasteczka uparcie twierdzą,
że koło się zacięło.
Agatha podeszła do stoliczka, na którym rozłożono poranne gazety, i wzię-
ła „Gazetę Haddertońską". Wróciła z nią do stołu i pospiesznie przejrzała
artykuł.
— Lekko to ujmują — powiedziała Agatha, odkładając gazetę. — A prze-
cież Jimmy musiał sam zejść na dół z samej góry, i to podczas burzy. Mógł
się omsknąć i zabić. Ja mogłam zamarznąć na śmierć.
— Wszyscy tu boją się tych wszystkich Cyganów — oznajmiła Jennifer.
— Policja zwykle nic nie robi. Jimmy Jessop jako jedyny co jakiś czas ich
ścignął. Pewnie im to ujdzie płazem. Jakiś inspektor BHP spojrzy na dia-
belski młyn, a potem udzieli upomnienia, każąc być ostrożniejszymi, to
wszystko. Agatho, a może byś się ze mną przeszła do Marksa. Mają tam
damski garnitur. Chciałabym ci go pokazać.
— W porządku. Nic na dzisiaj nie zaplanowałam.
Po śniadaniu wyruszyły samochodem Agathy.
— Miałam już dość łażenia w deszczu i szukania taksówek — wyjaśniła
Agatha.
Zajechała na centralny parking, sąsiadujący ze sklepem Marks and Spencer.
— To tu! — powiedziała Jennifer, prowadząc towarzyszkę wśród rozwie-
szonych pstrokatych ubrań.
R
Agatha przekrzywiła głowę.
— Nie, nie wydaje mi się. Bardzo elegancki. Ale taki męski. A może... ty
lubisz rzeczy męskie?
L
— Nie bardzo. Ale nie jestem zbyt ładna i mam swoje lata.
— Spróbowałabyś czegoś nowego?
T

— Cokolwiek, bylebym nie wyglądała ponuro.


Agatha wybrała czarną wełnianą spódnicę, bladożółtą jedwabną bluzkę
oraz długą czarną aksamitną marynarkę.
— Widzę, że zapuszczasz włosy — zauważyła Agatha. — To ci pasuje,
mogą być jeszcze dłuższe. I.. y... przepraszam, że to mówię, ale wąsik ci się
sypie.
— I co mam z tym zrobić? Wrócić do Jeromea?
— Nie, wybierzemy się do Bootsa i kupimy coś do depilacji.
Ale gdy wychodziły ze sklepu Marks and Spencer, Agatha ujrzała plakat
pewnego drogiego domu towarowego w Wyckhadden, który reklamował
usługi konsultanta od makijażu.
— Spróbujmy — zaproponowała Agatha. — I mnie przyda się porada.
W godzinę później, dzierżąc po torbie nowych kosmetyków, świeżo uma-
lowane poszły na obiad do restauracji w domu towarowym. Agatha zoba-
czyła znaki zabraniające palenia i westchnęła. Sam ich widok kusił ją, by
zapalić papierosa.
— Mężczyźni nigdy cię nie interesowali? — zapytała od niechcenia Aga-
tha.
Jennifer zamarła z widelcem pełnym sałatki przy otwartych ustach.
R
— Od czasu do czasu owszem — odparła chłodno. — Nie jestem lesbijką,
jeśli chcesz wiedzieć.
Agatha stwierdziła, że trzeba wziąć byka za rogi.
L
— No, bo ktoś mówił, że u Francie zamówiłaś eliksir miłości.
Jennifer z wściekłością przełknęła swoją sałatkę, po czym rzekła:
T

— Pewnie ten ktoś to ten twój pan inspektor.


— No... tak.
— Policjanci nie mają prawa roznosić plotek o wszystkim i wszystkich.
— Przyjaźnię się z Jimmym i jakoś tak samo wyszło.
— Nic złego się nie stanie, jak ci powiem. Latem i w czasie ferii wielka-
nocnych miewamy w hotelu gości. Przyjechał raz pewien emerytowany
doktor, bardzo szarmancki, wdowiec. Chadzaliśmy na spacery. Strasznie mi
się podobał. Wiedziałam, że wkrótce wyjedzie i byłam w stanie zrobić
wszystko, byleby głębiej się mną zainteresował.
— Podziałało?
— Nigdy się nie dowiedziałam. Zwierzyłam się Mary. Niestety, opowie-
działa mu o tym, żartując sobie ze mnie. „Uważaj, co pijesz", i takie rzeczy.
Bardzo go ta sprawa zawstydziła.
— Nie dziwię się — odbąknęła Agatha.
— Nazajutrz wyjechał bez pożegnania. Bardzo skrzyczałam Mary, a ta roz-
kleiła się i popłakała. Bała się mnie utracić, więc musiałam puścić jej to w
niepamięć. Tak długo się ze sobą trzymamy.
— Wielkie nieba! — powiedziała Agatha. — A ja bym tego nigdy nie
pomyślała o Mary. To znaczy... Przepraszam, ale myślałam, że to ty prze-
szkadzałaś Mary w nawiązywaniu znajomości. No, bo mówiła mi, że nie
zawierała znajomości w pracy dlatego, że ty zawsze tam na nią już czeka-
łaś. R
— To nieprawda! — wykrzyknęła Jennifer, gmerając w sałatce na swym
talerzu. — Powiem, ci, Agatho, jak to jest. Ja nigdy nie byłam atrakcyjna.
Kiedy zaopiekowałam się załamaną Mary, była mi tak wdzięczna, że aż
L
wydawało się to żałosne. Mówiła, że przywróciłam ją na powrót do życia.
Wcześniej nikt nie dostrzegał we mnie nic pozytywnego. Wiedziałam, że
była bardzo mądra, nie taka jak ja. Była... i jest... jedną z tych, co to do cze-
gokolwiek się wezmą, robią to dobrze. Znała się na programowaniu. Ale w
T

biurze jej nie lubili, taka jest smutna prawda. Raz poszłam na ich imprezę
zakładową. Jeden z jej kolegów powiedział, że powinnam kazać Mary
przestać knuć. Mary, choć bardzo mądra, pozbawiona była pewności siebie,
toteż zawsze bała się, że straci pracę. Dlatego kiedy pojawiał się ktoś spryt-
niejszy, zaczynała rozsiewać plotki, złośliwe drobiazgi, które zawsze miały
w sobie wystarczająco dużo prawdy, by komuś zaszkodzić.
— Ale dlaczego od niej nie odeszłaś?
— Ona mnie chce, ona mnie potrzebuje, ona jedyna. Myślę, że gdybym od
niej odeszła, zabiłaby się i miałabym ją na sumieniu. Przepraszam, że tak
cię skrzyczałam po tej sprawie z Josephem Bradym, ale Mary powiedziała
mi, że ją do tego zmusiłaś, a potem nazwałaś ją głupią.
— Nic takiego nie powiedziałam!
— Wierzę ci — rzekła z westchnieniem Jennifer. — Jej się nie podoba, że
ze sobą wychodzimy, więc będzie mówić mnie i innym różne bzdury o to-
bie. Już zdążyła powiedzieć Daisy, że próbowałaś dobierać się do pułkow-
nika.
Agatha rozparła się w fotelu i wpatrzyła w Jennifer.
— A ja myślałam, że z was wszystkich tacy przyjaciele!
— Jesteśmy raczej jak krewni. Nie mamy nic poza sobą nawzajem, i jeste-
śmy starzy. Wylądowałaś w domu starców, Agatho.
— Nie daje mi spokoju jeszcze jedna rzecz — powiedziała Agatha. —
Otóż żadne z was nie mówi nic o żadnym z morderstw. Dlaczego?
R
— Myślisz, że powinnam zjeść na deser tort czekoladowy?
— Czemu nie? I tak jesteś chuda. Nie odpowiedziałaś mi na pytanie, Jenni-
fer.
L
— A, to. Chyba nie powinnyśmy o tym rozmawiać.
— Bo nie wypada?
T

— To tylko wymówka. Nie, ponieważ wszyscy jesteśmy przekonani, że


dokonało tego jedno z nas.
Agatha wgapiła się w Jennifer, ale ona spokojnie zamawiała tort czekola-
dowy.
— A dla ciebie, Agatho?
— Może to samo. Skoro nie mogę zapalić, to chociaż w ten sposób sobie
dogodzę.
Kelnerka przyjęła zamówienie i odeszła.
— Dlaczego sądzisz, że to jedno z was?
— To tylko przeczucie.
— Jak myślisz, kto mógł to zrobić? Kto jest dość silny?
— To nie wymagało siły, a jedynie odrobiny gniewu i strachu — odparła
Jennifer.
— A co z Mary?
— Gdyby Mary to zrobiła, to chyba załamałaby się i w końcu mi powie-
działa.
— Pułkownik?
— Może. Tylko po co?
— Daisy?
R
— Za głupia i za słaba.
— Harry?
— O, jest nasz tort.
L
Agatha nie mogła się doczekać, aż kelnerka wreszcie odejdzie.
— Pytałam o Harry'ego.
T

— Może. Jest zapalczywy. Uwierzył, że Francie wywołuje ducha jego


zmarłej żony, ale potem ona sama schrzaniła sprawę. Sukces uderzył jej do
głowy, bo Harry stał się stałym klientem. Francie zaczęła przesadzać. Za jej
sprawą żona Harry'ego zaczęła droczyć się z mężem, że ten zawsze gubi
skarpetki. Ale Harry jest fanatykiem skarpet. Zawsze kupuje czarne, nigdy
kolorowe, i zawsze układa je porządnie, parami. A więc teraz spytał ducha:
„Co z moimi czerwonymi skarpetkami?", a duch odpowiada, że ta czerwo-
na para pewnie zgubiła się przy praniu. Więc Harry zadał jeszcze kilka
podchwytliwych pytań. Doniósł policji o oszustwach Francie. W jej domu
miała miejsce rewizja, ale nic nie znaleziono. Harry rozpowiedział wszyst-
ko, zanim poszedł na policję, więc pewnie ktoś w porę ostrzegł Francie.
Powiedział, że ją zabije.
— Ale Harry? — zdziwiła się Agatha, wyobrażając sobie tego mężczyznę
z wdowim garbem i żółwią twarzą.
— Ma wielkie łapy — powiedziała Jennifer, spokojnie dzieląc tort widel-
czykiem.
— Jednak Daisy uwierzyła w seans.
— Z początku tak. Ale potem już nie.
— To dlaczego u diabła wysłała mnie do Francie?
— Może mimo iż Francie oszukiwała przy seansach, to jej leki cieszyły się
R
nadal dobrą reputacją.
— Naprawdę myślisz, że to jedno z was?
Jennifer wzruszyła ramionami.
L
— Prawdę mówiąc, i mnie trudno w to uwierzyć... tyle że Mary wtedy
przerwała seans i chyba my ostatni widzieliśmy ją żywą. To znaczy Janine.
—Zwykle zabijają mężowie — rzekła Agatha. — Myślę, że policja nie
T

sądzi, że będziemy dłużej sterczeć w Wyckhadden. Wolałabym wrócić do


domu.
— Uciec od pana inspektora?
—Wrócę jeszcze go odwiedzić — odpowiedziała Agatha, dając znak kel-
nerce. — Wychodzimy?
Wróciwszy do pokoju, Agatha nakarmiła Scrabble'a, i postawiła na podło-
dze miseczkę z wodą. Kot zjadł, a następnie wyciągnął się, zamruczał i jął
turlać się Agacie pod nogami.
— Naprawdę powinnam wrócić do domu tak szybko, jak się da, Scrabble
— powiedziała Agatha. — Ale co ja zrobię z robą? Cliff musi być mor-
dercą, że tak cię wystawił.
Rozległo się pukanie do drzwi. Agatha otworzyła. Za drzwiami stała Mary.
— Wejdź — zaprosiła ją Agatha.
— O, masz kota — zauważyła Mary. — Czy to nie kot Francie?
—Znalazłam go, jak łaził wygłodzony po plaży.
Mary zamknęła drzwi i usiadła.
— Spędziłaś dziś z Jennifer sporo czasu — powiedziała.
—Tak. Jak głowa?
R
—Dobrze, dziękuję. Te nowe tabletki na migrenę działają świetnie. Dla-
czego z Jennifer oddaliłyście się na tak długo?
— Na pewno ją samą o to pytałaś.
L
— Ma zły humor, a cały pokój pachnie środkiem do depilacji. Kazała mi
nie wtrącać nosa w nie swoje sprawy. To do niej niepodobne. Mam nadzie-
ję, że nie wchodzisz między nas, Agatho.
T

— Nie rozumiem — powiedziała Agatha. — Dałaś mi do zrozumienia, że


to Jennifer jest zaborcza, a teraz to ty zachowujesz się jak odrzucona ko-
chanka i oskarżasz, że ci ją zabieram.
— Nasza przyjaźń ma wyjątkowy charakter — obruszyła się Mary. — Po
prostu się zdziwiłam, i tyle. No, bo Jennifer powiedziała, że jesteś kobietą
kłótliwą, i w ogóle nie taką jak my.
Agacie stanęły przed oczyma slumsy miasta Birmingham, w których przy-
szła na świat. Z wysiłkiem odrzuciła to wspomnienie i odrzekła spokojnie:
— Muszę spytać Jennifer, co przez to rozumiała.
Mary zaśmiała się piszcząco.
— Pewnie nie będzie pamiętała. Mówiąc prawdę, nie jest już za dobrze z
jej pamięcią.
— Czyli zwyczajnie to zmyśliłaś. Proszę cię, Mary, wyjdź, muszę się przy-
gotować do kolacji.
Mary wstała i skierowała się do drzwi.
— Wiesz, co myślę? — zapytała.
— Nie, i nie chcę wiedzieć.
— Myślę, że wiedziałaś już o Josephie od tego swojego inspektora i tylko
udawałaś, żeby mnie upokorzyć.
— Nawet by mi to na myśl nie przyszło — odparła Agatha. — Ale dzięki

ny.
R
temu wiem, jakimi torami chodzą twoje myśl. Zamknij drzwi z tamtej stro-

Ona mi się nie podoba — pomyślała Agatha. — Z tą kobietą jest coś nie
tale. A może i z Jennifer?
L
Rozległ się dzwonek telefonu. Agatha podniosła słuchawkę, a w niej usły-
szała głos zdyszanej Daisy.
T

— Czy możesz przyjść do mnie, Agatho? Potrzebuję rady. Idziemy dziś z


pułkownikiem do kina.
— Który to twój pokój?
— Piątka. Wyjdź od siebie i idź korytarzem w lewo. To zaraz za zakrętem.
Agatha poszła do pokoju Daisy. Na wierzchu leżało tam mnóstwo sukni.
— Przymierzyłam już wszystkie — jęczała Daisy. — Ochłodziło się, ale
nie chcę psuć stroju, wkładając sweter na suknię.
— Zobaczmy — Agatha zaczęła przegrzebywać stos sukni rozłożonych na
łóżku. — A to? — spytała, unosząc niebieską sukienkę z wełny.
— O, myślisz? — Daisy zrobiła smutny wyraz twarzy. Podniosła ze sterty
zieloną suknię z cekinami. — Myślałam o czymś bardziej eleganckim.
— Nie, to przesada. Nie chcesz chyba go wystraszyć. Poza tym te zielone
cekiny będą ci rzucały zielone światło na twarz, a to niedobrze. Włóż tę
niebieską i pokaż mi się. Chyba mam coś, co do niej pasuje.
Gdy Agatha wróciła, Daisy miała już na sobie niebieską sukienkę.
— Proszę — powiedziała Agatha, podając jej ciemnoniebieską kapę. —
Tak ją włóż. Trochę jak ponczo. O tak!
— Podoba mi się — rzekła Daisy. — Dobra jesteś.
— I sweter niepotrzebny. W tym będzie ci bardzo ciepło. Teraz uspokójmy
ten twój makijaż. Za dużo tuszu. Skleja ci rzęsy. I gdzie ta nowa szminka,
R
którą dostałaś od żony pana Jeromea?
Obsłużywszy Daisy, Agatha miała czas tylko na szybką kąpiel i przebranie
się, bo zaraz trzeba było zejść do jadalni. Stary Harry dokuczał pułkowni-
L
kowi i Daisy, wypytując o ich „randkę". Niemniej i Jennifer, i Mary, po-
wstrzymały się od komentarzy, tak jakby domyśliły się, że to Agatha na-
mówiła Daisy na wyjście z pułkownikiem.
T

Agatha ostrożnie podzieliła jedzenie na swym talerzu na pół, a la Muriel


Spark. Był to smakowity rostbef z puddingiem z Yorkshire oraz pieczone
ziemniaczki, cukinia, marchewka i kalafior z serem, do tego ziemniaki w
mundurkach i groszek. Znów niejako z poczuciem winy pomyślała, że po-
łowa posiłku z tego hotelu równa się całemu posiłkowi w innym miejscu.
Po kolacji poczuła się znudzona brakiem zajęcia.
— Partyjkę scrabble? — zaproponował Harry.
— Czemu nie? — odrzekła smutno Agatha.
Dołączyły do nich Mary i Jennifer. Nic dziwnego, że nie domyślałam się,
jakie to zawiści, namiętności i emocje kryją się pod spodem — pomyślała
Agatha, gdy Harry wytrząsał klocki na stół. A przecież mogłabym nie skon-
frontować się z Mary...
Spróbowała skupić się na grze. Wszedł kelner i zaciągnął zasłony, odcina-
jąc widok małego, zimnego księżyca, oświetlającego ogromne zimne mo-
rze. Gdzie teraz podzie— wa się mąż czarownicy, Cliff? — zastanawiała
się Agatha. — Muszę spytać Jimmyego. Ciekawe, czy zobaczę się z nim
jeszcze przed końcem tygodnia.
Po dwóch rundach przeprosiła i wyszła do swego pokoju, gdzie wylewnie
powitał ją Scrabble.
— Zupełnie nie przypominasz tej bestii, która mnie zaatakowała — rzekła
Agatha, gładząc miękkie białe futro kota. — Obyś spodobał się Boswell i
Hodge'owi, bo oddać cię nie jestem w stanie.
R
Gdy Agatha rozebrała się i poszła do łóżka, zadzwonił telefon. Po drugiej
stronie mówiła Daisy:
— Czy możesz do mnie przyjść, Agatho?
L
Agatha odpowiedziała, że przyjdzie za chwilę. Włożyła na siebie szlafrok i
poszła do pokoju Daisy.
T

— Jak poszło? — spytała, siadając na jej łóżku.


— Tak dobrze się bawiliśmy — odpowiedziała Daisy.
— I bardzo mi dziękował. Potem zaproponowałam, żebyśmy razem poszli
gdzieś na drinka, ale odparł, że jest zmęczony — tu zwiesiła usta w wyra-
zie zawodu.
— Myślę, że taki mężczyzna jak pułkownik, uzna, iż wypada odpłacić się
zaproszeniem — powiedziała Agatha.
— Przyzwyczaja się do twojego towarzystwa. Ale to, by pomyślał o tobie
w innym świetle, będzie wymagało czasu.
— No tak, masz rację. Ja... oparłam się w teatrze o jego ramię, a on nie od-
sunął się wcale.
Też mi rewelacja — pomyślała Agatha cynicznie — pewnie nawet nie za-
uważył. Życzyła Daisy spokojnej nocy i wróciła do siebie. Wpadła na po-
mysł. Podniosła słuchawkę i zatelefonowała na recepcję.
— Ciągle grają w scrabble? — zapytała.
— Tak, są w holu — odrzekł senny głos nocnego portiera.
— Z pułkownikiem Lyche?
— Tak. Pan pułkownik poszedł na górę, a teraz wrócił i dołączył do nich.
— Dziękuję — powiedziała Agatha, odkładając słuchawkę.
Biedna Daisy.
R
L
T
Rozdział VII

Następne kilka dni były dla Agathy dniami spokojnymi. Wszyscy oprócz
Daisy jej unikali. Nie mogła doczekać się niedzieli, gdy znów zobaczy
Jimmyego. Telefonowała już do pani Bloxby z pytaniem, czy James okazał
jakąkolwiek tęsknotę za nią. Pani Bloxby zawahała się. Od rozgniewanego
Jamesa słyszała już jak to pojechał do Wyckhadden tylko po to, by dowie-
dzieć się, że Agatha wyjechała gdzieś z tym swoim inspektorem. Skoro
Agatha o to pytała, pani Bloxby domyśliła się, iż w hotelu nikt nie powie-
dział jej o wizycie Jamesa. Pomyślała, że ta historia z inspektorem brzmi
R
obiecująco i zawsze miała wrażenie, że z Jamesem Laceyem już wszystko
stracone, toteż zbyła jej pytanie krótkim:
— No, wiesz, jaki jest James...
Agatha wywnioskowała więc, iż James nie przejawił ani trochę zaintereso-
L
wania jej osobą.
Miło byłoby być panią Jessop, być mężatką, kobietą z mężczyzną u boku.
T

Nie chciała przeżyć reszty życia sama z kotami. Toteż zamiast popędzić z
powrotem do Carsley, została. Mogła powiedzieć policji, że wraca. Mieli
jej adres i numer. Mogli się z nią skontaktować, kiedy chcieli.
Gdy nadeszła sobota, Agatha wybrała się na spacer. Panował ostry ziąb.
Poranny przymrozek nie tajał. Szadź połyskiwała na żelaznej balustradzie
przed hotelem, w blasku małego, czerwonego słońca, które zza mglistej
chmury spoglądało na przejrzyste morze.
Agatha spacerowała po molo, mijając budki pozamykane na zimę. Czy la-
tem Wyckhadden wracało do życia? Czy w cieple słońca otwierano budki,
sprzedawano wiaderka i łopatki, pocztówki i cukrową watę? W taki dzień
jak ten, gdy wszystko wydawało się zamarznięte i milczące, trudno było to
sobie wyobrazić.
Przy balustradzie w miejscu, w którym Janine spadła z molo, Agatha ujrza-
ła wysoką postać pułkownika, spoglądającego w fale na dole.
— Dzień dobry, panie pułkowniku.
Odwrócił się.
— Dzień dobry, Agatho. Zapowiadali śnieg.
Agatha stanęła obok niego.
— Dziwne miejsce to Wyckhadden. Chyba zdarza się tu wszelki rodzaj po-
gody poza ciepłym i bezchmurnym dniem.
— W zeszłym roku mieliśmy piękne lato. Musiałem kupić do pokoju wia-
traczek, tak było gorąco.
R
— Ciężko w to uwierzyć.
— Wiesz — mówił pułkownik — stojąc tu, często przypominam sobie
letnie wakacje mojej młodości. Inny świat, bezpieczniejszy.
L
— Żadnych zabójstw?
— Pewnie i wtedy się zdarzały. To jasne. Ale nie ludziom takim, jak my.
T

I ja byłam jedną z tych innych — pomyślała Agatha. — Iw głębi serca


nadal jestem. Milczała jednak, wpatrując się w morze.
— Widziałem, że wynajęłaś samochód — zauważył pułkownik.
— Tak, przyzwyczaiłam się do jeżdżenia. Mam już trochę dość chodzenia
wszędzie pieszo.
— Wiesz, przy drodze na Hadderton jest miejsce, gdzie można dostać gorą-
ce babeczki z masłem. Dziś jest właśnie dzień na gorące babeczki z masłem
— powiedział tęsknie pułkownik.
— Nic akurat nie planuję — odpowiedziała Agatha. — Pojedźmy.
— Wyśmienicie! — to mówiąc, ujął ją pod rękę i przeszli się z powrotem
po molo. Agatha spojrzała na hotel. Czerwone słońce na krótko błysnęło na
jakimś szkiełku. Znów miała pewność, iż są obserwowani przez lornetkę.
— Czy weźmiemy kogoś ze sobą? — zapytała.
— Nie — odrzekł pułkownik. — Spotkam się z nimi na obiedzie.
Wsiedli do samochodu Agathy. Pułkownik pokierował ją na szosę do
Hadderton.
— To już niedaleko — powiedział wreszcie. — O, tam, na szczycie.
— To jakieś gospodarstwo — zauważyła Agatha.
— Podają herbatę i inne rzeczy.
R
Samochodzik Agathy wspiął się na dróżkę prowadzącą do gospodarstwa.
— Tu chyba mocniej trzyma mróz niż w Wyckhadden powiedziała, patrząc
na białe pola.
L
— Nad wodą jest trochę cieplej, ale nie bardzo.
— I naprawdę zapowiadano śnieg? — zapytała Agatha.
T

— Zimny front znad Syberii.


— Zawsze idzie zimny front od Syberii — narzekała Agatha. — Wolała-
bym, żeby trzymali tam te swoje zimne fronty u siebie.
— Wysyłają je nam dlatego, iż wiedzą, że lubimy marudzić na temat pogo-
dy. To ulubiony temat do rozmów Brytyjczyków — odpowiedział puł-
kownik.
— Na pewno bezpieczniejszy niż zabójstwa — rzekła Agatha.
Wysiedli. Na ich pukanie do drzwi wyszła do nich starsza kobieta.
— Proszę! Panie pułkowniku! Kawał czasu się nie widzieliśmy — powie-
działa.
— Pani Raisin, pozwolę sobie przedstawić panią Dun— widdy. Pani
Dunwiddy, pani Raisin.
Agatha uścisnęła jej dłoń. Pani Dunwiddy miała schludnie utapirowane si-
we włosy, pomarszczoną twarz i jasne, niezwykle intensywnie niebieskie
oczy. Wręcz szafirowe.
— Niech pan, panie pułkowniku, zaprowadzi panią Raisin do salonu. Zna
pan drogę — powiedziała pani Dunwiddy. — Tam jest dobrze napalone.
Agatha weszła za pułkownikiem do przytulnego pokoju, który przypominał
obrazek żywcem wzięty z folderu dla turystów: nisko zawieszona drewnia-
na powała, końskie ozdoby, perkal, walijski kredens z poustawianymi bia-
ło— — niebieskimi talerzami, a w starym, otwartym palenisku strzelały
R
płomyki ognia. Najwyraźniej to pomieszczenie wykorzystywano jako re-
stauracyjkę. Ustawiono tu pięć i stolików, a wokół nich windsorskie krze-
sła. Goście powiesili płaszcze na wieszakach stojących w kącie.
— Wyśmienicie! — rzekł pułkownik, zacierając ręce. — Agatho, tu nawet
L
można palić.
I Agatha, sama nie wiedząc, jak to się stało, wyjęła z paczki papierosa, po
czym zapaliła.
T

Cholera — pomyślała — znów się zaczyna. Ale nie zgasiła.


Weszła pani Dunwiddy i postawiła na stole zakrytą pokrywką misę. Obok
leżał już talerzyk dżemu truskawkowego, masło w maselniczce i waza z gę-
stym żółtym sosem de— wońskim.
— Przyniosę herbatę — powiedziała gospodyni.
— Jak się panu udało znaleźć takie wspaniałe miejsce? • spytała Agatha.
— To było któregoś lata. Chadzałem wtedy na długie spacery. Dla kondy-
cji. Trafiłem przypadkiem.
Pani Dunwiddy przyniosła herbatę w pojemnym im— bryku ozdobionym
różyczkami. Uśmiechnąwszy się do nich, wyszła.
— Po czymś takim nie zjem obiadu — rzekła Agatha, gdy uniósłszy po-
krywkę, ujrzała pod nią stos gorących babeczek.
— Miło jest czasami wyrwać się z hotelu — powiedział pułkownik.
Agatha przyjrzała mu się z ciekawością.
— Czy wy nie macie czasem dość siebie nawzajem?
— My? W hotelu? Pewnie mamy. Na starość jednak nikt nie chce być sam i
pewnie dlatego stworzyliśmy z naszej grupki coś jakby rodzinę.
— To dziwny układ, a może to przez te zabójstwa wydaje mi się dziwny.
R
Podobało się panu w teatrze?
— Tak, bardzo. Taką Daisy to ja rozumiem.
— Z nią można miło spędzać czas — dorzuciła Agatha, której bardzo zale-
żało, by powiedzieć coś dobrego o Daisy.
L
Pułkownik zaśmiał się.
— Daisy zgadza się ze wszystkim, co powiem. Wielu mężczyznom by to
T

pasowało, ale moja żona była kobietą myślącą niezależnie, tak jak ty, Aga-
tho. Wolę towarzystwo takiego właśnie rodzaju.
Cholera — pomyślała Agatha. — Biedna Daisy.
— Daisy jest chyba po prostu bardzo nieśmiała i niepewna siebie. Myślę,
że ma swój rozum.
— Ale jak się przyczepi... Przez cały spektakl opierała się o mnie i była ca-
ła w tych mdłych perfumach. Klaustrofobii można się nabawić.
Agatha pomyślała, czy by nie dać Daisy swojego eliksiru miłości.
— Ci od Gilberta i Sullivana bardzo mi się podobali — powiedział puł-
kownik. — Dziś wieczorem wystawiają Piratów z Penzance. Pójdziemy?
— We dwoje?
— Tak, jeśli masz ochotę.
Agatha się zawahała. Następnie rzekła:
— Jestem gościem, osobą z zewnątrz. To może nie spodobać się pozosta-
łym. Mogą się czuć, no, wykluczeni.
— Nie muszą wiedzieć — powiedział pułkownik, smarując masłem kolej-
ną babeczkę.
— A jak to zrobimy?
— Ja kupię bilety... Chcesz jeszcze tej śmietanki?
— Agatha w odpowiedzi pokręciła głową. — Spektakl zaczyna się o ósmej.

atrem.
R
Ty pojedziesz samochodem. Ja dojadę taksówką i spotkamy się przed te-

Pomyślawszy o spędzeniu kolejnego wieczoru w hotelu, Agatha odrzekła:


L
— Dobrze, zgoda.
Na wieczór Agatha włożyła ciepły sweter, wełnianą spódnicę i botki.
Stwierdziła, że strojenie się dla pułkownika oznaczałoby w pewnym sensie
T

kolejny zdradziecki nóż w serce Daisy.


Kot Scrabble opróżnił dwie puszki kociej karmy, po czym położył się na
stole i zaczął sennie mruczeć.
— Bądź dobrym kotkiem, kiedy mnie nie będzie — powiedziała Agatha.
Scrabble otworzył jedno zielone oko i przyjrzawszy się jej, zamknął je z
powrotem.
Agatha wzięła płaszcz, po czym zeszła na dół. Daisy przechadzała się w te i
we wte koło recepcji.
— Dokąd się wybierasz, Agatho? — spytała ostrym tonem.
— Zobaczyć się z Jimmym — skłamała Agatha.
— Dopiero co wyszedł pan pułkownik — powiedziała strapiona Daisy. —
Spytałam go, dokąd się wybiera, a on odrzekł, że idzie na spacer. Propono-
wałam mu swoje towarzystwo, ale odpowiedział, że spotka się z kolegą z
wojska.
— To miło — odrzekła Agatha, jak gdyby nigdy nic, po czym umknęła.
Wsiadłszy do samochodu, uruchomiła silnik, i wcisnęła sprzęgło. Z irytacją
zorientowała się, że Daisy właśnie wyszła przed hotel i że ją obserwuje.
Agatha odjechała w takim kierunku, jakby jechała do miasta, następnie za-
wróciła i przejechała obok gmachu hotelu. Przeklęła cicho. Daisy nadal sta-
ła na schodach i znów patrzyła na samochód.
R
Pułkownik czekał przed teatrem. Weszli razem.
— Dostałem dobre miejsca. To chyba przez ten ziąb mało kto przyszedł —
powiedział.
L
Zaczęło się przedstawienie. Agatha zapomniała o Daisy, zapomniała o
morderstwie, i rozsiadła się wygodnie, by cieszyć się spektaklem. Jednak w
drugim antrakcie odwróciła się i rozejrzała po teatrze. Spojrzawszy w górę
na balkon, dostrzegła tam błysk blond włosów, ale ich posiadaczka zaraz
T

schowała głowę za jednym z pozłacanych słupów. To Daisy — pomyślała


Agatha i natychmiast opuściła ją cała radość z miło spędzanego wieczoru.
To na pewno Daisy.
W czasie ostatniego aktu odwróciła się, by spojrzeć znów na balkon, jed-
nakże miejsce obok słupa było puste.
Pewnie tylko mi się zdawało. No i dlaczego mam się czuć winna? — my-
ślała Agatha niezadowolona.
Zgodziła się, gdy pułkownik zaproponował wspólne wyjście na drinka.
— Dziś bawię się wyśmienicie — powiedział pułkownik.
— To miło mieć dla odmiany inne towarzystwo.
Agatha wolałaby rozmawiać o zabójstwach, ale wiedziała, że z pułkownika
nic nie wydusi, więc opowiedziała mu o swoim życiu we wsi, a on jej o
służbie w wojsku, i tak gaworzyli sobie przyjemnie do czasu zamknięcia
baru.
A jednak są na świecie mężczyźni, którym odpowiada moje towarzystwo
— pomyślała buntowniczo Agatha.
— Czort z Jamesem Laceyem.
Odwiozła pułkownika i wysadziła go kawałek przed hotelem. Zanim wróci-
ła do swego pokoju, powiedziała nocnemu portierowi:
— Zmęczona jestem. Nie chcę, aby przełączano do mnie jakiekolwiek tele-
R
fony, choćby od gości tego hotelu.
Portier zanotował, a Agatha powlokła się w odosobnienie swojego pokoju.
Po dziesięciu minutach rozległo się pukanie do drzwi, a potem głos Daisy,
L
krzyczący:
— Agatho!
T

Agatha nałożyła sobie poduszkę na głowę z poczuciem winy, ale też czuła
się zastraszona. Jeszcze kilka wściekłych prób dobijania się do pokoju, i
Agathę w końcu pozostawiono samej sobie.
Rankiem zjadła w pokoju śniadanie, nakarmiła kota, a następnie zaczęła się
zastanawiać, jakby tu wymknąć się z hotelu, nie wychodząc głównymi
drzwiami. Zatelefonowała do Jimmy'ego, powiedzieć mu, że podjedzie po
niego na promenadę przy kinie.
— Kiedy? — zapytał.
— Za jakieś piętnaście minut.
— Czemu? Znowu dokucza ci prasa?
— Nie. Opowiem ci, kiedy się spotkamy.
Agatha włożyła płaszcz, otworzyła drzwi pokoju i ostrożnie rozejrzała się
po korytarzu. Na pewno jest tu gdzieś wyjście przeciwpożarowe.
Cicho wyszła za róg, szybko przemknęła obok pokoju Daisy i mijając po-
zostałe pokoje, poszła na sam koniec. I oto było, wyraźnie zaznaczone:
WYJŚCIE PRZECIWPOŻAROWE. Nacisnęła skobel otwierający drzwi.
Metalowe schodki prowadziły do parku przy hotelu. Nie mogła zatrzasnąć
drzwi od zewnątrz. Zostawi je przymknięte, ale nie zakluczone, do czasu
powrotu.
Panował jeszcze większy ziąb niż dzień wcześniej. Gdy schodziła w dół,
mroźny wiatr szarpał połami jej płaszcza. Wymknęła się z hotelu, wsiadła
R
w samochód i odjechała, nie patrząc w górę na hotelowe okna. Bała się, że
jeśli spojrzy, zobaczy obserwującą ją z góry Daisy.
Przed kinem dojrzała wysoką postać Jimmyego. Wsiadł do samochodu.
— To mały samochodzik — wyjaśniła przepraszającym tonem Agatha. —
L
Lepiej odsuń sobie siedzenie do tyłu. Dokąd chcesz pojechać?
— Jeśli pojedziesz prosto, możemy pojechać wzdłuż wybrzeża. Przyda się
pogadać. Co teraz porabiasz?
T

— Nie zachowuję się za dobrze. Nie, zachowuję się w porządku, chyba.


Nie, jednak nie.
— No powiedz, Agatho.
— Słuchaj. Gdyby nie ty, Jimmy, podpisałabym na posterunku oświadcze-
nie i pojechała do domu.
— Co?! Ty?! Wielka detektywka— amatorka z Pogórza Cotswold?
— Nie jestem wielką detektywką— amatorką skądkolwiek. Inspektor Wil-
kes, wiesz, ten z Mircester, miał rację, kiedy ci powiedział, że nie rozwią-
zuję zagadek kryminalnych, tylko wtryniam się w cudze życie, aż wreszcie
dochodzi do różnych zdarzeń — tu opowiedziała mu o Daisy i pułkowni-
ku. Zakończyła mówiąc: — Więc, jak widzisz, nie zachowałam się lojalnie
wobec Daisy. Pułkownik ani trochę się nią nie interesuje, ale ona nie zdaje
sobie z tego sprawy. Najpierw zniszczyłam marzenia Mary, a teraz jestem
na dobrej drodze, by zniszczyć marzenia Daisy. To samolubne z mojej
strony Byłam znudzona i brakowało mi zajęcia, a pułkownik stanowi niezłe
towarzystwo.
— Lepsze niż ja?
— Nie, to zupełnie co innego, Jimmy. To uprzejmy, starszy dżentelmen, i
tyle.
Nastąpiła chwila ciszy, po której Jimmy rzekł:
R
— Jesteś bardzo atrakcyjną kobietą, Agatho. Powinnaś mieć się na baczno-
ści, żeby pułkownik Lyche się w tobie nie zakochał.
— To raczej niemożliwe, ale miło, że nazywasz mnie atrakcyjną kobietą,
Jimmy.
L
Agatha nie sądziła, by w ogóle była atrakcyjna. Kobiety atrakcyjne widy-
wało się w czasopismach, z anoreksją i lśniącymi, wydętymi ustami. Nie
były to przysadziste baby w średnim wieku o małych oczkach.
T

— Jak teraz pogodzę się z Daisy? — spytała.


— Możesz powiedzieć, że chciałaś porozmawiać z pułkownikiem na osob-
ności, by dowiedzieć się, co też on myśli o Daisy.
— W ten sposób narobiłabym jej nadziei. Tak naprawdę to on nie ceni so-
bie Daisy zbyt wysoko. Musiałabym skłamać.
— A może wyprowadzisz się z tego hotelu i wprowadzisz do mnie?
Pojawiła się okazja, aby się przekonać, jak wyglądałoby życie z Jimmym.
Pomyślała jednak o tym jasnym, sterylnym parterowym domku za miastem,
i wzdrygnęła się.
— Nie teraz, Jimmy. Poczekam z tym. Jak idzie sprawa?
— Jak krew z nosa. Mój przełożony się ze mną nie zgadza. Sądzę, że to by-
ła robota amatora z odrobiną szczęścia. Sądzę, że w obu morderstwach ten
ktoś widział okazję, i ją wykorzystał.
— Ale przecież zabójstwo Francie musiało być zaplanowane z góry. Ktoś
wziął pieniądze. Naprawdę nie sądzę, żeby dokonało tego któreś z rezyden-
tów hotelu, Jimmy. Pomyśl: to, że ktoś z nich mógł zamordować Francie, a
potem spokojnie siąść do gry w scrabble, nie mieści się w głowie. A, cze-
kaj, czekaj! Mówiłeś, że nie zabito jej w środku nocy?
— Nie. Wczesnym wieczorem.
— To, co robiła w łóżku? Czy zabito ją w tym łóżku?
— Tak.
R
— To może czekała na kochanka!
— Może. Nadal staramy się dowiedzieć, czy miała kogoś w Haddertonie.
L
— Jakieś ślady narzędzia zbrodni?
— Póki co, żadnego. Ale jesteśmy już niemal pewni, czego użyto.
T

— Czego?
— Cliff powiedział mi, że Francie trzymała w kuchni kamienny wałek do
ciasta, a teraz go nie było.
— Późno z tym wyskoczył.
— To tylko jedna z sugestii. Przecież taki wałek nie jest rzeczą, której stra-
tę zauważyłby Cliff czy nawet Janine.
— Co Cliff robił w tym domu? — spytała Agatha. — Myślałam, że nic
nie odziedziczył.
— My go tam zabraliśmy. Kazaliśmy mu dokładnie wszystko przejrzeć. Ja
to wymyśliłem. Byłem przekonany że to morderstwo popełniono w strachu
i w szale. Im bardziej teraz o tym myślę, tym bardziej się przekonuję, żc
Francie coś na kogoś miała.
— Szantaż?
— Może, i może jej córka wiedziała, kogo matka szanta— żuje.
— Chadzali do niej wszyscy z hotelu, a Harry i Daisy wiedzieli, że jej se-
anse to oszustwo.
— Ale zapominasz, Agatho, że chadzało do niej też wielu ludzi z Wyc-
khadden, a także osoby z Hadderton, którym jej umiejętności podobały się
bardziej od zdolności jej córki.
Agatha westchnęła.
R
— Coś mi się wydaje, że to będzie kolejna nierozwiązana zagadka.
— Prędzej czy później coś wyjdzie na jaw. Nie miałem styczności ze spra-
wami o zabójstwo, poza tą jedną, o której ci mówiłem. Ale czytałem o ta-
kich sprawach i wiele słyszałem od swoich przełożonych. Kiedy już wydaje
L
się, że sprawa utknęła w martwym punkcie, morderca w jakiś sposób się
zdradza.
— Czy ci wszyscy z hotelu mają alibi na późne popołudnie, to znaczy, w
T

dzień zabójstwa Francie?


— Nie widziano, by choć jedno z nich wyszło z hotelu.
— Ależ tego zabójstwa można było dokonać jeszcze za dnia!
— Raczej nie. O wpół do piątej już robi się ciemno.
— Zaczekaj — rzekła Agatha. — Właśnie o czymś sobie pomyślałam. Wy-
chodząc z hotelu, nie chciałam wpaść na Daisy, więc wymknęłam się wyj-
ściem przeciwpożarowym. Prowadzi przy bocznej ścianie gmachu. Każde z
nich mogło wejść tamtędy, i tamtędy wrócić.
— E, zapomnijmy o tym i cieszmy się dniem.
— Odjechaliśmy już ładnych kilka mil od miasteczka. Co przed nami?
— Urocza rybacka wieś o nazwie Coombe Briton, którą chciałbym ci po-
kazać. To już za parę mil.
Agatha prowadziła samochód dalej, aż zobaczyła drogowskaz w prawo:
COOMBE BRITON. Skręciła z głównej drogi i wjechała na krętą dróżkę
prowadzącą w stronę morza.
Była to malownicza wioseczka. Jej chaty pomalowano w pastelowe barwy,
a uliczki były wąskie i brukowane kocimi łbami.
— Przy przystani stoi stara gospoda — powiedział Jimmy — Pomyślałem,
że może tam byśmy się napili, poszli na spacer, a potem zjedlibyśmy obiad.
Agatha zaparkowała przy przystani, po czym oboje weszli do pomieszcze-
R
nia o niskim suficie. Agatha odczuła zawód. W środku panował wystrój
pokracznie imitujący styl epoki Tudorów: przy ścianach kopie zbroi, a nad
kominkiem, w którym sztuczne polana ogrzewał gazowy płomień — kiep-
skie malowidło olejne przedstawiające królową Elżbietę. Jimmy jednak był
L
zachwycony tym miejscem i powiedział Agacie, że znane jest ze swojej
„atmosfery".
Marzenie Agathy o tym, by zostać żoną inspektora, zamrugało i zaczęło ga-
T

snąć. Usiłowała sobie przypomnieć, że w czasach przedjamesowskich i


przedcarsleyskich nawet by nie zauważyła, że ten bar jest w złym guście,
no i w ogóle, co oznacza dobry gust? A jednak wiedziała, że to głupie po-
siadać naprawdę stary pub i zagracać go fałszywkami. Miło by było, gdyby
płonął tu w kominku prawdziwy ogień. No a ci jego przyjaciele z tańców,
Chris i Maisie? Czy gdyby poślubiła Jimmy ego, musiałaby bawić tego ty-
pu gości? Daj spokój — pomyślała. — Wyckhadden to mała mieścina i to
normalne, że Jimmy wita się z niemal każdym.
— O czym myślisz? — spytał Jimmy.
— Przypomniała mi się ta para z tańców, Chris i Maisie. Od dawna ich
znasz?
— O, tak. Chris był w policji posterunkowym, ale wymówił służbę. Teraz
pracuje jako ochroniarz w jednej fabryce w Hadderton. To dobry kumpel.
Miałem w nim i w Maisie oparcie, gdy zmarła moja żona.
Napili się, a potem przeszli koło przystani. Ależ to morze zmienia się z dnia
na dzień — zdumiała się Agatha. Dziś wyglądało, jakby po czarnej wodzie
ścigały się białe konie i w pędzie rozbijały się o stary nadmorski wał.
— Oby przed naszym powrotem nie zaczął sypać śnieg — powiedział
Jimmy, wpatrując się w niebo.
— Myślisz? Nie mieliśmy srogiej zimy od wieków.
— Prognozy straszą. Chodź, skryjemy się za wałem. Coś ci pokażę.
Jimmy pogrzebał w kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej pudełeczko.
R
— Otwórz — polecił.
Agatha otworzyła. W pudełku na jedwabiu leżał pierścionek z diamentem i
rubinem. Zaskoczona spojrzała na Jimmyego.
L
— Chcę się z tobą ożenić, Agatho — rzekł Jimmy.
— Chcesz?
T

Agatha zapomniała o tamtym pseudopubie, o Chrisie i Maisie. Czuła teraz


wyłącznie przypływ radości i mocy spowodowany tym, że ten miły facet
chce ją za żonę.
— Może włożyć?
I oto, z nieśmiałością godną młodej panienki, Agatha wyciągnęła ku niemu
lewą dłoń. Jimmy wsunął jej pierścionek na palec. Pochylił się i ją pocało-
wał, a wargi miał zimne i twarde. Agatha odczuła nagły przypływ namięt-
ności. Gdzieś w zakamarkach jej świadomości jakiś złośliwy głosik krzy-
czał jej, że Jimmy'ego wciągnęła w to swoim eliksirem, ale udawała, że nie
słyszy.
Ramię w ramię wrócili do pubu na obiad.
— Zamówiłem z góry — oświadczył Jimmy.
Na pierwsze danie podano szynkę parmeńską, w postaci jednego cienkiego
plastra skóry obuwniczej na kupie ro— kietty. Danie główne, na które mia-
ły składać się jagnięce żeberka, okazało się być jednym maleńkim skraw-
kiem kar— kówki otoczonym górami jarzyn, a po nim podano tort sherry
— ciężką gąbkę bez smaku. Dawniejsza Agatha zawołałaby kierownika i
dosadnie powiedziała mu, co myśli o jedzeniu. Teraz miała jednak zostać
panią Jessop, a pani Jessop nie urządzałaby sceny.
— Mam przyjaciół w Londynie — powiedziała Agatha. — Czy nie prze-
szkadzałoby ci, żebym ogłoszenie o naszych zaręczynach zamieściła w
„Timesie"? R
Uśmiechnął się do niej z sympatią.
— Chcę, żeby cały świat o nas wiedział, Agatho.
L
Niech więc przeczyta o nich James Lacey i niech James
Lacey pomyśli sobie o nich, co chce — pomyślała bojowo Agatha.
— Mam nadzieję, że lubisz koty, bo mam trzy — powiedziała.
T

— Trzy! No to musisz je tu przywieźć.


— Mam wiele mebli i różnych rzeczy.
— Tobie zostawię przemeblowanie — powiedział Jimmy.
A więc wszystko w porządku — pomyślała Agatha.
Skończywszy posiłek, wyszli wprost w białą zamieć.
— Psiakrew! — zaklęła Agatha. — Kiedy tu jechaliśmy, nie widziałam
soli na drodze.
— Jeśli chcesz, ja poprowadzę — zaoferował się Jimmy.
— Nie, jestem dobrym kierowcą — odpowiedziała Agatha, która akurat
kierowcą była umiarkowanie średnim, ale zawsze lubiła prowadzić, tak za
kółkiem, jak i w życiu.
Wyjazd ze wsi to był koszmar. Przy podjeździe pod górkę brukowaną ulicą
koła zaczęły się kręcić w miejscu, ślizgając się na zlodowaciałej po-
wierzchni jezdni.
— Zaciągnij hamulec i zamieńmy się — poradził Jimmy. — Chyba dam
radę.
Agatha niechętnie oddała stery w ręce Jimmy ego, a potem, niezadowolona,
nie mogła wyjść ze zdumienia, jak też jemu udało się wciągnąć samocho-
dzik na górę po lodzie, skoro ona zawiodła. Gdy już dojechali do głównej
R
nadmorskiej trasy, zobaczyli, że niedawno przejechała tędy piaskarka, choć
mimo posypywania jezdni mieszanką piasku i soli, droga przed nimi szyb-
ko wracała do pierwotnej bieli.
— Obyśmy dojechali do Wyckhadden — powiedział Jimmy, wpatrując się
L
w oślepiającą biel zamieci.
— Teraz mogę prowadzić — powiedziała słabym głosikiem Agatha.
— Nie, kochanie, lepiej zostaw to mnie.
T

Czy nie tego właśnie chciałaby słuchać każda kobieta? Nie, kochanie, lepiej
zostaw to mnie? Mimo to Agatha poczuła się bezużyteczna i umniejszona.
Pocieszała ją tylko myśl o owym ogłoszeniu, które ukaże się w „Timesie".
— Daleko dziś nie zajedziemy — powiedział Jimmy, kiedy po morderczej
podróży zaparkował wreszcie przy hotelu. — Muszę wrócić do domu i
wykonać kilka telefonów. Zadzwonię do dzieci i opowiem im o naszych
zaręczynach. Wrócę po ciebie później.
— A może podwiozę cię do domu?
— Nie, bezpieczniej iść pieszo — to mówiąc, Jimmy wysiadł, zamknął
drzwi samochodu i gdy podeszła do niego Agatha, oddał jej kluczyki. Po-
chylił się i pocałował ją.
— Do zobaczenia później — powiedział, po czym spiesznie oddalił się,
garbiąc się w zamieci.
Agatha weszła do hotelu. Przy recepcji zaczepiła ją Daisy, która właśnie
wyskoczyła z holu, zupełnie, jakby na nią czyhała.
— Chcę zamienić z tobą kilka słów... — zaczęła.
Agatha zdjęła rękawiczkę i pokazała jej pierścionek zaręczynowy.
— Złóż mi gratulacje!
R
Daisy całkiem zbladła i oparła się ręką o biurko recepcji, by nie upaść.
— Tak, Jimmy właśnie mi się oświadczył! — rzekła Agatha z uśmiechem.
— O! — Na policzki Daisy wrócił kolor. — Chodzi ci o twojego inspek-
tora. Tak się cieszę, Agatho. Już myślałam... nieważne.
L
— Ale pogoda! — powiedziała radosnym głosem Agatha. — Czy tak już
kiedyś bywało?
T

— Czasami. Ale to nigdy nie trwa długo. Zaręczeni! Muszę powiedzieć


pułkownikowi.
To mówiąc, Daisy się oddaliła. Agatha poszła na górę do swojego pokoju i
pokazała pierścionek Scrabble'owi. Następnie, wyjąwszy kartę kredytową,
zatelefonowała do „Timesa" i załatwiła zamieszczenie nazajutrz ogłoszenia
o swoich zaręczynach.
Odłożywszy słuchawkę, usłyszała dzwonek telefonu. To dzwonił Jimmy.
— Obawiam się, że mnie wzywają, Agatho.
— Coś z morderstwami?
— Nie, inna rzecz.
— Oczekują, że przyjedziesz w taką pogodę?
— Owszem. Zadzwonię powiedzieć ci dobranoc, gdy skończę. Uszczęśli-
wiłaś mnie, Agatho. Kocham cię.
— I ja cię kocham, Jimmy — skłamała Agatha. — Usłyszymy się później.
Zaraz usiadła na łóżku i zaczęła automatycznie głaskać ciepłe futro Scrabb-
le'a.
— Będę musiała przez to przejść — powiedziała. — Chcę przez to przejść
— dodała stanowczo. — Nie zamierzam spędzić starości samotnie.
Potem stwierdziła, że zadzwoni do pani Bloxby. Opowiedziała pastorowej
nowiny. Nastąpiła chwila milczenia, a potem pani Bloxby powiedziała:
R
— Czy go kochasz? To znaczy, jesteś w nim zakochana?
— Nie, ale to chyba przyjdzie z czasem.
— A czy on jest w tobie zakochany?
L
— Tak, jest.
— Małżeństwo z kimś, kto bardzo jest w tobie zakochany, może cię przy-
tłaczać i obarczać uczuciem winy, jeśli nie będziesz w stanie odwzajemniać
T

tej miłości na co dzień.


— Nie jestem już młoda — sprzeciwiła jej się Agatha. — Miłość jest dla
młodych.
Ponownie zapadła cisza, a potem w słuchawce odezwał się znów głos pani
Bloxby.
— Mówię to tylko z troski o ciebie. James się zasmuci, owszem, ale potem
mu minie. Ty zaś zostaniesz żoną mężczyzny, którego nie kochasz. Nie
próbuj się aby mścić, Agatho. To nigdy nie działa.
— Jimmy jest dobrym człowiekiem, lubię go i z radością spędzę z nim
resztę życia — odparła Agatha. — Od czasu, jak go poznałam ani przez
chwilę nie pomyślałam o Jamesie.
— Będzie o tym w gazetach?
— Będzie jutro w „Timesie".
— James chyba nie należy do osób czytających działy towarzyskie.
Ale przeczyta ktoś ze wsi — pomyślała Agatha — i ten ktoś mu powie.
Spytała o swoje koty, i o tym, co dzieje się we wsi. Później rozłączyła się,
czując się nijako.
— Nie zaręczyłam się z Jimmym po to, by mścić się na Jamesie Laceyu —
R
powiedziała do kota ze złością. Scrabble posłał jej długie, badawcze spoj-
rzenie swych zielonych oczu.
Agatha zeszła tego wieczoru na kolację i odkryła, że mimo iż na zewnątrz
panował mróz i sypał śnieg, to w jadalni nastawienie do niej stało się cie-
L
plejsze. Daisy przekazała już im nowinę o zaręczynach, a teraz wszyscy
zgromadzili się wokół jej stolika, by podziwiać pierścionek i by jej gratu-
lować.
T

Po kolacji pułkownik jak zwykle zasugerował grę w scrabble i wszyscy


przeszli do holu. I wtedy właśnie zgasły wszystkie światła.
— Przerwa w dostawie prądu — powiedział pułkownik. — Zaraz przyjdą
ze świecami.
Usiedli przed kominkiem. Agatha pomyślała sobie, że z twarzami oświetlo-
nymi migoczącym światłem kominka rezydenci hotelu wyglądają złowiesz-
czo.
Przyszło dwóch podstarzałych kelnerów, dzierżąc zamiast świeczników
lampy naftowe. Wkrótce pomieszczenie było skąpane w ciepłej złotej po-
świacie.
— Bardzo przyjemne światło. Cała dziś promieniejesz, Agatho — powie-
dział pułkownik.
Daisy spojrzała w ich stronę, a w jej oczach zatańczyły czerwone ogniki od
kominka.
— Wiecie co? — ciągnął dalej pułkownik. — Zawsze mi się zdawało, że
po jednym weselu przychodzi następne. Kto teraz? Ty, Harry?
— Kto wie? — odrzekł Harry. — Może dopisze mi szczęście.
Daisy kokieteryjnie spojrzała na pułkownika. Ten szybko oderwał wzrok
od jej spojrzenia, mówiąc:
— Zaczynajmy.
R
Nazajutrz gazety dotarły do Carsley bez przeszkód, ponieważ zamieć, która
ogarnęła południowe wybrzeże Anglii, do środka kraju jeszcze nie dotarła.
James, jak zwykle, przeczytał swojego „Timesa", ale ominął dział towarzy-
ski i zajął się krzyżówką. Jakoś tak wychodziło, że poniedziałkowa krzy-
L
żówka bywała zwykle łatwiejsza niż krzyżówki z reszty tygodnia, toteż ku
swemu niezadowoleniu rozwiązał ją w dwadzieścia minut. Nie miał już nic
do roboty poza pisaniem o dziejach wojny. Ale, podobnie jak wszyscy pisa-
T

rze, kiedy usiadł do swojego komputerka, zaczął myśleć o tym, co wcze-


śniej miał do zrobienia. Kończyła mu się kawa. Oczywiście wystarczy mu
na dzisiaj, ale skoro nadchodzi zamieć, to nie zaszkodzi zgromadzić zapasy.
Pojechał do Tesco w miasteczku Stow— on— the Wold, i odkrył, że par-
king jest tam niemal pełny. Z powodu nadciągającej zamieci wszystkim
wróciła wojenna mentalność. Mijał ludzi z mozołem pchających pełne
wózki do swych samochodów.
Zarażony manią zakupów nabył nie tylko kawę, ale też dużo innych rzeczy,
które, jak sobie wmówił, będą mu potrzebne. Pchał już swój wózek z zaku-
pami w stronę parkingu, kiedy zatrzymała go Doris Simpson, sprzątaczka
Agathy.
— No, po naszej Agacie to nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać —
powiedziała Doris.
James uśmiechnął się do niej, choć nie wiedział, o co może chodzić.
— W co się znowu wkopała?
— Zanim wyszłam, zadzwonił do mnie z baru Pod Czerwonym Lwem John
Fletcher. Napisali w „Timesie".
— Ale co?
— No, o zaręczynach naszej Agathy Ma wyjść za jakiegoś Jessopa. Pani
Bloxby mówi, że to inspektor z policji. Wyobraża pan sobie?
— Spodziewałem się tego — skłamał James.
R
— I proszę. Mam nadzieję, że ślub będzie w Carsley. Lubię wesela. Cho-
ciaż ona w bieli nie pójdzie. W Chipping Campden wychodziła w zeszłym
tygodniu za mąż panna Perry. Jest mniej więcej w wieku Agathy. Była w
jedwabiach: róż i biel. Bardzo ładnie. A druhny wszystkie na złoto.
L
— Muszę już iść — przerwał jej James. — Już śnieży.
— A rzeczywiście — powiedziała Doris, gdy przed nosem sfrunął jej pła-
T

tek śniegu. — Muszę się zbierać.


Nie może tego zrobić — pomyślał James. — Ona tak postępuje tylko z
chęci zemsty na mnie. Pojadę tam i przemówię jej do rozumu.
Zanim jednak dojechał do domu, rozpadało się na dobre. Zatelefonował do
automobilklubu, a tam powiedziano mu, iż zamknięte są wszystkie drogi na
południe.
Sir Charles Fraith jadł ze swoją starą ciotką późne śniadanie. Ta odłożyła
gazetę i rzekła:
— Nie znasz kogoś o nazwisku Raisin? Czy ona tu nie była?
— Agatha Raisin?
— Tak, właśnie ona. Piszą w gazecie.
— Co piszą? — spytał cierpliwie Charles.
— Zaręczyła się z jakimś Jessopem — odpowiedziała ciotka.
— Szybka ta Agusia. Zatelefonuję do Billa Wonga, sprawdzić, czy on coś o
tym wie.
Charles dodzwonił się do sierżanta policji Billa Wonga z komisariatu w
Mircester.
— Wychodzi za mąż?! — wykrzyknął Bill. — Za kogo?
— Za jakiegoś Jessopa.
— Na pewno chodzi o inspektora Jessopa z komisariatu w Wyckhadden.
R
— Mnie się zdawało, że Agatha umiera z miłości do Jamesa Laceya.
— Pewnie jej przeszło.
— Chyba robi to po to, by go wkurzyć. Znam Agathę. Pojadę tam i ją po-
L
wstrzymam.
— Nie powinieneś, a poza tym, nie dasz rady — odrzekł Bill. — Drogi są
T

zamknięte.
— Powinienem tę głupią babę powstrzymać. Na pewno nie zależy jej na
tym inspektorze.
— Ona już nie ma dwudziestu jeden lat.
— Ma dwa razy tyle — dopowiedział złośliwie Charles.
— A może do niej zadzwonisz? Kiedy w gazecie pisali o tamtejszym mor-
derstwie, podali, że Agatha mieszka w hotelu Garden.
— Dobrze. Tak zrobię.
Ale z Wyckhadden nie było połączenia.
***
Agatha miała już nigdy nie zapomnieć przytłaczających, klaustrofobicz-
nych dni, które nastąpiły, gdy była uwięziona w hotelu. Bez prądu. Bez te-
lefonu. Bez telewizji.
W środę rano Agatha zobaczyła, jak Harry siedzi samotnie w holu.
— Nie ma nawet gazety — rzekł posępnie. — Nie przypuszczałem, że bę-
dzie tak źle. I ogrzewanie nie działa. Pomyślałby człowiek, że w tak drogim
hotelu powinien działać agregat. Nudno mi.
Agatha podeszła do okna.
— Śnieg już nie pada — rzuciła przez ramię.

dołączając do niej.
R
— Ale jest ciemno, a zapowiadali kolejne opady — rzekł Harry, wstając i

— Możemy ulepić bałwana — zażartowała Agatha.


— Wyśmienicie. — Ku zaskoczeniu Agathy, Harry zareagował entuzja-
L
zmem. — Ubierzmy się i ulepmy go zaraz przy oknie jadalni, tak żeby wi-
dzieli go przy obiedzie.
T

Wkrótce okutani wyszli we dwójkę na zewnątrz. Śnieg zalegał w wielkich


zaspach.
— Pójdę pierwszy — powiedział Harry. — Wytyczę szlak.
Brnął przez śnieg w kierunku wybranego miejsca przy oknie jadalni. Aga-
tha, niczym paź świętego Wacława, kroczyła za nim*6.

6*Święty Wacław, książę czeski z dynastii Przemyślidów, jest bohaterem angielskiej kolędy pt. Good King
Wenceslas, gdzie przedstawia się go jako skromnego i hojnego dla poddanych pana, za którym w śniegu za-
miast orszaku podąża jeden paź.
— Kiedyś byłem w tym dobry — pochwalił się Harry. — Ja zrobię kulę
na podstawę, a ty utocz kulę na pierś.
— Gdzie pozostali? — spytała Agatha.
— Chyba u siebie w pokojach — odpowiedział Harry, zajęty pracą.
— Ty nigdy nie mówisz o morderstwach — powiedziała Agatha.
— Nie, nigdy. Nie mam z nimi nic do czynienia. Czemu miałbym o nich
gadać?
— Znałeś Francie. Byłeś u niej na seansie.
— A, wtedy. Może też i dlatego nie chcę o tym rozmawiać.
— Dlaczego?
R
— Bo dałem się oszukać. Strasznie brakowało mi żony i chyba oszalałem,
że poszedłem do Francie. Zastrzegam, że jej płyny i maści chyba działały.
— Więc co się stało?
L
— Naprawdę myślałem, że mówi moja żona. Do czasu, aż głos tej rzekomo
mojej żony powiedział mi, że w Biblii nie kłamali o uchu igielnym. Ten
głos kazał mi przekazać wszystkie moje pieniądze Francie. „Ale jeśli boga-
T

ty nie wejdzie do królestwa niebieskiego, to czemu bogata miałaby tam


wejść?", spytałem. „O", odpowiedział głos, „Francie odda te pieniądze na
dobre cele". I wtedy nabrałem podejrzliwości. Moja żona oszczędzała każ-
dy grosz. Zawsze powtarzała: „trzeba oszczędzać na stare lata". Doniosłem
policji na Francie. Ale wcześniej długo dawałem się oszukiwać. Czułem się
jak głupek. Nie chcę gadać o tej kobiecie. Już i tak jej nie ma.
Agatha utoczyła wielką kulę śniegu, a Harry, z siłą zaskakującą jak na swój
wiek, podniósł ją i postawił na podstawie, którą robił w trakcie, gdy mówił:
— I jeszcze jedną na głowę — zakomenderował.
Zaczął rzeźbić na bałwanie kobiecy biust. Agatha obserwowała, zdumiona,
jak bałwanica nabiera kształtów.
— Czy mogłabyś pójść do szafki z grami i wziąć dwie kulki na oczy? I coś
do pomalowania twarzy? — poprosił Harry.
— Dobrze. Co z włosami?
— Znalazłabyś coś? Czarne włosy? A może masz jakąś starą suknię,
płaszcz czy cokolwiek?
Perfekcjonista — pomyślała Agatha. — Gdzież podziały się bałwany w
starym stylu: trzy kule śniegu i marchewka w miejsce nosa?
Weszła do swego pokoju i znalazła indyjską bluzkę, która już się jej nie
podobała. Z czego zrobić włosy? Będzie musiała wystarczyć jedna z jej
chust. Wybrała czarną, a potem znalazła szminkę i róż. Następnie poszła do
holu, do szafki z grami, i ze słoika wyjęła dwie szklane kulki, czerwone ni-
czym krew. R
Gdy później oglądała dzieło rąk Harry'ego, żałowała, iż nie wybrała kulek
niebieskich lub szarych, albowiem czerwone wyglądały strasznie. Harry
stworzył postać kobiety patrzącej czerwonymi oczyma, które sterczały ze
L
śnieżnej głowy przypominającej trupią czaszkę. Z czarną chustą owiniętą
wokół głowy i w indyjskiej bluzce łopoczącej na wietrze bałwanica wyglą-
dała nad podziw jak żywa kobieta, albo raczej jak upiór.
T

Od strony hotelu dobiegł ich gong.


— Obiad! — powiedział Harry. — Chodźmy do jadalni, zanim przyjdą
pozostali. Chcę zobaczyć, jak zareagują.
W holu zostawili płaszcze, po czym pospieszyli do jadalni.
Weszli razem: Daisy, Mary, Jennifer i pułkownik.
Pułkownik zamarł w miejscu.
— Boże święty! — powiedział. — Patrzcie tylko!
Zza okna spoglądała na nich biała twarz o czerwonych szklanych oczach.
Czarna chusta powiewała na wietrze, a bluzka łopotała. W tym momencie
Agatha spostrzegła, iż kształt tej śnieżnej rzeźby bardzo przypominał po-
stać zmarłej Francie.
— To jakiś karnawał? — zapytała Daisy.
Jednak Mary wydała z siebie jęk, przyłożyła dłoń do ust i zemdlała.

R
L
T
Rozdział VIII

— Telefony wciąż zerwane — powiedział po obiedzie pułkownik. Mary


leżała u siebie w pokoju pod troskliwą opieką Jennifer.
— Wiem — odpowiedziała Agatha. — Usiłowałam zadzwonić do Ji-
mmy'ego.
Agatha zaczęła się zastanawiać, po co Harry tak się starał, by upodobnić
swoją śnieżną figurę do Francie. I skąd u niego taka umiejętność?
— Myślę, że to coś, co Harry ulepił ze śniegu, było w wyjątkowo złym gu-
ście — rzekł pułkownik. Razem z Daisy i Agathą siedzieli w holu przed
kominkiem. R
— Mnie jednak zdumiewa, z jaką starannością tego dokonał — powiedzia-
ła Agatha. — Myślałam, że ulepi tradycyjnego bałwana.
L
— Co rzeźbiarz, to rzeźbiarz.
— Co?! Harry? — Agacie wydawało się dotychczas, że rzeźbiarze może i
są starzy, ale wyglądają, cóż, bardziej jak cyganeria.
T

— Czyżbyś nigdy nie słyszała o Harrym Berrym? — zapytał pułkownik.


— W swoim czasie był bardzo sławny. Już się tym nie zajmuje. Mówi, że
nie ma siły.
— Mnie wydaje się bardzo silny — powiedziała Agatha, przypominając
sobie łatwość, z jaką podnosił i formował białe kule.
— Tak czy inaczej, poważnie przestraszył biedną Mary
— rzekła Daisy.
Dała Agacie znak mrugnięciem oka, a następnie wskazała głową w stronę
drzwi. Agatha właściwie zinterpretowała ten znak: Daisy chciała, by zosta-
wić ją samą z pułkownikiem. Zaczęło jednak znowu padać, a w pokojach
panował chłód, gdyż nie działało centralne ogrzewanie. Scrabble'owi nic
nie brakowało. Agatha położyła na łóżku termofor owinięty ręcznikiem i
gdy ostatnio widziała kota, leżał na tym termoforze wygodnie zwinięty w
kłębek.
Wszedł kierownik, dzierżąc przenośne radio.
— Pomyślałem, że będą państwo chcieli posłuchać wiadomości — rzekł,
stawiając i włączając radio. — Na dziś wieczór zapowiedzieli odwilż. Do
tego czasu ma wrócić zasilanie. Mój Boże, tyle jedzenia się zmarnowało.
Musieliśmy wyrzucić mnóstwo rzeczy z zamrażalników.
Pułkownik przechylił głowę.
— Słuchajcie.
R
Głos spikera rozpoczął litanię katastrof, odciętych dróg i tysięcy domów
pozbawionych prądu. Daisy wierciła się na fotelu i niezadowolona patrzyła
na Agathę. Możesz się gapić, ile chcesz, ale od tego ciepłego kominka nie
odejdę
L
pomyślała Agatha. Chciała już móc zadzwonić do Jimmy'ego, dowiedzieć
się, czy w życiorysie Harry'ego nie krył się jakiś złowieszczy epizod.
T

Wreszcie pułkownik wyłączył radio.


— Dziękujemy, panie Martin. Chyba rzeczywiście nadciąga odwilż.
Kierownik zabrał radio.
— Chyba pójdę do siebie poczytać — rzekł pułkownik, wstając.
Daisy odprowadziła go głodnym wzrokiem. Z nią jest coraz gorzej — po-
myślała Agatha.
Gdy pułkownika w holu już nie było, Agatha odezwała
się:
— Wiem, że chciałabyś, żebym zostawiła cię z nim samą, Daisy, ale nie
zamierzam iść na górę i siedzieć w zimnej sypialni, a na spacer też nie wyj-
dę.
— Chciałam tylko na chwilę... — odparła jej wściekła Daisy.
Agatha pochyliła się ku niej, mówiąc:
— Jeśli mogę ci coś doradzić, Daisy, to nie warto tak się przymilać, tak
okazywać uczuć. To zraża mężczyzn. Tylko się wystraszy.
— Mówisz z własnego doświadczenia? — zapytała złośliwie Daisy.
— Tak — odrzekła Agatha, myśląc o Jamesie Laceyu. Za nim pognała aż
na Cypr, i guzik jej to dało.

łam.
R
— Wyszłaś z pułkownikiem — rzekła oskarżycielsko Daisy. — Widzia-

— A więc to byłaś ty. W teatrze.


— Tak. A potem wyciągnął cię na drinka, a to już więcej, niż zrobił dla
L
mnie.
Agatha westchnęła.
T

— Słuchaj no, Daisy. On właśnie dlatego czuje się w moim towarzystwie


swobodnie, bo wie, że nie jestem nim zainteresowana. A jeśli zauważył, że
nas śledzisz? Znasz mikstury Francie. Mnie zostało jeszcze trochę eliksiru
miłości.
— Kupiłaś go, żeby dolać pułkownikowi do drinka?
— Nie, kupiłam go dla żartu, ale podzielę się z tobą.
— Zadziała?
— Nie próbowałaś? — spytała Agatha.
— Myślałam o tym, ale wolałam, żeby mnie kochał taką, jaka jestem. Jeśli
jednak nie masz nic przeciwko...
Agatha wstała.
— Przyniosę, zanim wróci.
Poszła do siebie do pokoju i odnalazła buteleczkę. Musi dać tylko kilka
kropel. Trochę chciała zostawić do analizy, tak samo jak z płynem na po-
rost włosów.
Wróciła do holu.
— Możesz wkropić za mnie? — wyszeptała Daisy. — Bardzo się boję,
żeby mnie nie przyłapał.
— Nie popędzaj mnie — skarciła ją Agatha. — Muszę poczekać na wła-
ściwy moment.
R ***
Właściwy moment nadszedł jeszcze tego samego dnia, gdy późnym popo-
łudniem zgromadzili się wszyscy wokół kominka.
— Nic, tylko się upić — smutno rzekł pułkownik. — Wypijesz ze mną
L
butelkę klaretu, Harry?
— Dobry pomysł.
T

— Jak tylko przyniosą, zrób coś, co odwróci ich uwagę — szepnęła Aga-
tha do Daisy.
Wszyscy zamówili po kawie. Agatha wyjęła buteleczkę z torebki i schowa-
ła w dłoni.
Wszedł kelner z butelką wina i dwoma kieliszkami. Kolejny stary kelner
uginał się pod ciężarem srebrnej tacy z kawą, mlekiem i cukrem. Wszystko
to postawiono na ławie przed kominkiem. Kelner otworzył butelkę wina.
— Niech sobie trochę pooddycha. Wy pijcie już swoją kawę — polecił
pułkownik.
Jennifer nalała wszystkim. Mary siedziała przez ten czas w milczeniu, mię-
dląc w ręku chusteczkę.
— Lepiej ci już, Mary? — spytała Agatha.
— O, znacznie lepiej — odpowiedziała słabym głosem.
— Ale doznałam szoku. Myślałam, że to duch Francie.
— To nie miał być nikt konkretny — zaprzeczył Harry.
— Po prostu ulepiłem kobietę. Pijmy już to wino.
Pułkownik polał do obu kieliszków.
— Patrzcie! — Daisy skoczyła na równe nogi. Podbiegła do okna. — No
chodźcie i zobaczcie.
R
Wszyscy poza Agathą wstali, podeszli do okna i zgromadzili się za plecami
Daisy, pytając: „Gdzie?", „Co?".
Agatha wlała parę kropel z buteleczki do kieliszka pułkownika. Następnie
L
zakorkowała butelkę i schowała z powrotem do torebki. Szybko spojrzała w
stronę okna. Harry akurat patrzył na nią. Agatha spytała:
— Coś tam jest? Co to?
T

— Mewa — odezwała się z niesmakiem Jennifer. — Daisy wierzy, że me-


wa zwiastuje słoneczną pogodę.
— No, bo jeszcze żadnej nie widziałam — powiedziała Daisy. — Nie la-
tały, gdy padał śnieg.
— Wrażliwa ptaszyna — rzekł pojednawczo pułkownik i wrócił na swoje
miejsce. — Bierzmy się do tego wina, Harry.
— Niech ja pierwszy spróbuję — powiedział Harry. — Jestem bardziej
wybredny od pana, pułkowniku.
Podniósłszy kieliszek, wziął łyczka. Zmarszczył nos.
— Panie pułkowniku, niech pan go nie pije. Trąci korkiem.
— Jesteś pewien?
— Tak, a na wątrobę nie ma nic gorszego niż wadliwe wino — to powie-
dziawszy, Harry przycisnął guzik dzwonka na ścianie, wzywając kelnera.
— Proszę to zabrać i przynieść nam porządne wino — powiedział, gdy
nadszedł kelner. — To jest korkowe.
Kelner ukłonił się i zabrał butelkę oraz kieliszki. Agatha spojrzała na Ha-
rry'ego, a ten bez żadnego grymasu patrzył na nią. Czy coś widział?
— A zanim nam przyniosą drugie wino — rzekł Harry, wstając ponownie
— niech no sprawdzę, czy w tej szafce z grami jest coś, co nas zabawi —
to mówiąc, pogrzebał w szafce, a następnie krzyknął przez ramię: — Tu
R
jest „Monopol". Zagramy?
— Nie grałam w to od lat — rzekła Jennifer. — Przynieś.
Wszyscy zasiedli do gry w „Monopol". Pułkownik i Harry pili równo, a po-
L
tem zamówili kolejną butelkę.
Pułkownik był już trochę podpity i zaczął flirtować z Mary. Daisy zrobiła
się czerwona ze złości, ale Mary to flirtowanie się podobało i chichotała z
T

radości.
Wreszcie, po kilku partiach, pułkownik wstał i przeciągnął się.
— Muszsiepołoszyś — rzekł, ściągając zdanie w jedno niewyraźne słowo.
— Atoso? — tu wskazał na okno.
— To pług śnieżny — powiedziała Agatha. — I przestało wreszcie sypać.
W tym samym momencie znienacka zapaliło się światło.
— Świetnie — uradowała się Agatha. — Oby działały też i telefony.
Spytała o to w recepcji i powiedziano jej, że owszem, telefony znów dzia-
łają. Weszła do swojego pokoju. W ca« łym hotelu burczało i trzeszczało,
gdy stareńki układ ogrzewania wracał do życia.
Agatha zatelefonowała na komisariat, ale powiedzieli jej, że inspektora
Jessopa akurat nie ma. Następnie zawahała się: chciała zadzwonić do
Carsley dowiedzieć się, jak James zareagował na wies'ci o jej zaręczynach,
ale jednocześnie nie chciała, bała się bowiem dowiedzieć, iż żadnej reakcji
nie było.
Postanowiła odczekać, wziąć kąpiel, przebrać się i zejść na obiad. Po
pierwszym daniu zorientowała się, iż nie pojawił się pułkownik.
— Gdzie pan pułkownik Lyche? — zapytała.
R
— Pewnie odsypia — odrzekł Harry.
— Ty wyglądasz dobrze — powiedziała Daisy. — Martwię się.
Harry wstał, mówiąc:
L
— W porządku, droga pani, mogę rozwiać twoje wątpliwości.
Daisy podeszła do stolika Agathy.
T

— Chyba tego nie wypił, co?


— Eliksiru? Ani łyczka.
Daisy wróciła do stolika.
Kiedy po dziesięciu minutach Harry nie przychodził, Agatha zaczęła się
wiercić niecierpliwie. Oby, nie daj Boże, nic się nie przydarzyło pułkowni-
kowi.
Daisy rzuciła serwetką.
— Nie dam rady dłużej czekać. Czuję, że coś jest nie tak.
— On już wcześniej tak pił — próbowała ją uspokoić Mary. — Nic mu
nie będzie.
Daisy jednak już wychodziła.

Agatha dziobała swoje drugie danie, ale apetyt już jej przeszedł. Na pewno
cos' poszło nie tak. Ale w takim razie, jeśli Harry widział, jak Agatha nale-
wa coś pułkownikowi do kieliszka...
Wysoki, ostry krzyk rozbrzmiał w całym hotelu. Agatha ostrożnie położyła
na stole widelec i nóż. Jennifer skoczyła na równe nogi, po drodze prze-
wracając swoje krzesło. Wybiegła z pomieszczenia, a zaraz za nią Mary.
Agatha została na miejscu, sparaliżowana strachem. Na zewnątrz błyskały
pomarańczowe koguty piaskarki.
Wreszcie i Agatha wstała, a czuła się jak stara kobieta. Wyszła na korytarz.
R
Było tam pusto. Nikogo przy biurku, w pobliżu żadnego kelnera.
Cisza zdawała się być absolutna.
Następnie przyjechała karetka, a za nią dwa radiowozy. W tym samym cza-
L
sie ze schodów zbiegł pan Martin, a na twarzy miał wyraz niepewności i
zmartwienia.
— Na górę — powiedział ratownikom z pogotowia, gdy przyszli. Ci, tasz-
T

cząc nosze, pomknęli schodami na górę.


Za nimi weszli policjanci. Jimmy ego nie było.
Agatha stała, jakby ją wryło w ziemię.
Po jakimś nieokreślonym, długim czasie ratownicy zeszli z noszami. Po-
stać, którą nieśli, była cała zasłonięta, łącznie z twarzą. Po nich zeszli Disy,
Jennifer, Mary i Harry. Harry pomagał Daisy zejść. Za nimi szli policjanci,
prowadzeni przez sierżanta Petera Carrolla. Na dole schodów, Daisy ode-
rwała się od Harry'ego.
— Morderczyni — krzyknęła w stronę Agathy. Potem rozszlochała się
głośno.
Właśnie wtedy zaczął się dla Agathy istny koszmar.
***
Tej nocy Agatha przesiedziała na twardej pryczy w celi wykhaddeńskiego
komisariatu, wspominając wydarzenia minionego wieczoru.
Harry Berry opowiedział już policji, że gdy był z innymi przy oknie, a na
ławie stał zamówiony przez pułkownika klaret, to chyba kątem oka do-
strzegł, jak Agatha coś dolewa do kieliszka pułkownika. Harry nie chciał
robić sceny, a nie był pewien, co widział, toteż postanowił powiedzieć, że
wino trąci korkiem, i poprosił o inną butelkę. Za to Daisy zeznała, że Aga-
tha nalegała na wkropienie eliksiru miłości do napoju pułkownika. Agatha,
jak poinformowała Daisy, romansowała z pułkownikiem i była zazdrosna z
jej, Daisy, powodu. Toteż Agatha otruła starszego pana.
R
Agatha, z początku pewna, że eliksir miłości, który wraz z innymi bute-
leczkami i słoikami trzymała w pokoju, jest niegroźny, teraz zaczęła się
martwić. Co, jeśli morderca Francie i Janine chciał pozbyć się i pułkowni-
L
ka, i podmienił eliksir? Co, jeśli okaże się, że w buteleczce jest trucizna?
Jimmy się do niej nie zbliżał. Nie przesłuchiwał jej. Zajmował się tym star-
szy inspektor z Haddertonu. Był to mężczyzna zimny i twardy, o podejrzli-
T

wym spojrzeniu. Agacie nie przedstawiono zarzutów, ale zatrzymano Ją do


wyjaśnienia. W końcu zażądała widzenia się z prawnikiem. Miał się zjawić
nazajutrz.
O zakratowane okno nad jej głową bębnił deszcz. Boże, wyciągnij mnie z
tego — modliła się — a wrócę do Carsley i już nigdy, przenigdy nie wyja-
dę.
Nie znała nazwiska żadnego prawnika w miasteczku, więc znaleziono
obrońcę za nią. Przyjechał rankiem. Cierpliwie słuchał, gdy Agatha opisy-
wała mu, co się naprawdę stało. Był to mężczyzna w średnim wieku, o
zmęczonym wyrazie na chudej twarzy, nosił okulary w złoconych opraw-
kach i stary garnitur.
— Jeśli taka jest pani wersja, ja bym się jej trzymał — powiedział, gdy
Agatha skończyła. — Do południa muszą panią albo postawić w stan
oskarżenia, albo zwolnić. Przez całą noc robiono sekcję zwłok. To wymaga
czasu.
— Nie wierzy mi pan...? — zaczęła niecierpliwie Agatha, ale wtedy drzwi
celi otwarły się i wszedł Jimmy. Poczynił w stronę prawnika znak ruchem
głowy, i rzekł:
— Proszę zostawić nas samych.
— Nie mogę, panie inspektorze — powiedział prawnik.
— Reprezentuję panią Raisin.
— W porządku — uspokoiła go Agatha. — Proszę nas zostawić.
R
Kiedy już byli sami, Jimmy rzekł:
— Przykro mi, że tak się stało. Policja chyba przesadziła — to mówiąc,
usiadł na pryczy koło Agathy i ujął ją za rękę.
L
— Wyglądam jak upiór — powiedziała Agatha. — Zabrali mi torebkę i
nie mogłam się umalować. Co rozumiesz, mówiąc, że przesadzili?
T

— Widziałem pułkownika i wygląda mi to na potężny zawał. Twarz jakby


osunęła mu się na bok. Wydaje mi się, że takie właśnie będzie orzeczenie.
Co ty, do diabła, wyprawiałaś z tymi eliksirami miłości, Agatho?
— Byłam u Francie po ten płyn na porost włosów. Zaoferowała mi też elik-
sir miłości i wtedy wydało mi się to niezłym żartem. Daisy wariowała na
punkcie pułkownika. Zobaczyła mnie z nim w teatrze, i chyba chciałam jej
udowodnić, że nie byłam nim zainteresowana. Powiedziałam jej o tym elik-
sirze.
— Ta buteleczka była tylko do połowy pełna — rzekł Jimmy z ciekawo-
ścią.
— Zaczęłam już wylewać zawartość do zlewu, kiedy pomyślałam, że może
ciekawie byłoby zostawić trochę i po powrocie dać do analizy — odparła
Agatha, nie chcąc mówić Jimmy’emu, że i on wypił eliksir w drinku. —
Co teraz będzie?
— Panuje coraz większe przekonanie, Agatho, iż pan pułkownik Lyche
zmarł z przyczyn naturalnych. Możesz wyjść.
— Jimmy, ja chcę nie tylko wyjść. Ja chcę wrócić do Carsley.
— To niestety niemożliwe, Agatho. Będziesz musiała poczekać na osta-
teczny wynik badania zwłok, ale to już niedługo.
— Dlaczego ty mnie jeszcze znosisz, Jimmy?
— Bo cię kocham R
Agathę ukłuło poczucie winy. Jakież ma prawo wychodzić za mąż za ko-
goś, kogo nie kocha? Kocham go — wmawiała sobie usilnie — tyle że nie
jestem w nim zakochana.
L
— Do czasu ostatecznych wyników sekcji będę zmuszony trzymać się od
ciebie z daleka — powiedział Jimmy.
— Rozumiem — powiedziała, znów czując się winna, z powodu odczucia
T

ulgi na jego słowa.


— Przyjdzie policjantka i zaprowadzi cię do biurka, z którego weźmiesz
swoje rzeczy.
— Do zobaczenia — rzekła zmęczonym głosem Agatha.
Agatha wyszła z komisariatu na topniejący świat. Z dachów spadał śnieg, z
hukiem waląc się na ulicę. Rynsztoki spływały wodą, a włosy Agathy targał
łagodny, pieszczotliwy wietrzyk.
Była niewyspana. Nie zgodziła się, by radiowóz odwoził ją do hotelu.
Otworzywszy torebkę, wyjęła z niej paczkę papierosów i odwracając się
plecami do wiatru, zapaliła jednego. Jakaś chuda kobieta o skwaszonym
wyrazie twarzy, krzyknęła na nią:
Nie wie pani, że to ohydny nałóg?
— Odpieprz się! — wrzasnęła w odpowiedzi Agatha, tonem tak jadowi-
tym, że kobieta pędem ruszyła dalej.
Po co ja tu w ogóle przyjechałam? — pomyślała Agatha włócząc się pro-
menadą wzdłuż brzegu wzburzonego morza. Na końcu promenady widziała
już hotel. Wyglądał jak więzienie. Co oni tam wszyscy robią? Grają w
scrabble i rozmawiają o pogodzie?
Była zmęczona, ale zanim wróciła do hotelu, skręciła jeszcze i przeszła się
po molo. Jakaś fascynacja kryła się w tego typu przystaniach, w tych wikto-
R
riańskich budowlach stawianych wzdłuż wybrzeża Wielkiej Brytanii, któ-
rych eleganckie lekkie konstrukcje wychodziły nad fale ze swoim teatrem
lub salą taneczną na końcu, ze swoimi kioskami z pamiątkami i z maszy-
nami na monety. Obcasy jej butów wybijały rytm o deski. Ktoś tu odgarnął,
L
torując czystą ścieżkę przez topniejący szybko śnieg. Zatęskniła już za po-
wrotem do swego pokoju, spakowaniem się, załadowaniem w ten wynajęty
samochód i odjechaniem tak daleko, jak się da. Stanęła na końcu molo, pa-
trząc w dół, jak napierające fale ścigają się do brzegu, aż nie zaczęła się
T

trząść.
Odwróciwszy się, strudzonym krokiem poszła w stronę hotelu. Za biurkiem
recepcji czekał pan Martin.
—Nie łączyć! — rzuciła mu Agatha, po czym weszła na górę do swego
pokoju.
Scrabble mruczał i miauczał, gdy ona szykowała mu karmę i miseczkę wo-
dy. Chciało jej się gorącej kąpieli, ale była zbyt zmęczona. Kiedy Scrabble
dostał już jeść, Agatha wgramoliła się na łóżko, nie rozebrawszy się, nacią-
gnęła sobie kołdrę na uszy i zapadła w sen. Nic jej się nie śniło.
Bar Pod Czerwonym Lwem w porze obiadowej tego dnia tętnił życiem.
Właściciel, John Fletcher, wydobył dla Jamesa Laceya małe piwo Hook
Norton, mówiąc:
— Nasza Agatha znowu się w coś wpakowała.
— Co? W gazetach nic dziś nie pisali — rzekł James
— Słyszałem rano w radiu — powiedział John. — W hotelu, w którym
spała Agatha, zmarł jakiś pułkownik. Agatha coś przy tym robi. Mówili, że
pomaga policji w śledztwie. Powinieneś tam pojechać, sprawdzić, czy i ty
byś jej nie pomógł.
— Agathą zaopiekuje się jej narzeczony. Jest inspektorem w policji — od-
parł smutno James i odsunął się od baru.
R
Sir Charles Fraith wracał samochodem do majątku, gdy w radiu usłyszał
wiadomości o Agacie.
— Głupia — bąknął pod nosem. Po powrocie do domu, zatelefonował do
L
hotelu Garden, ale powiedziano mu, że pani Raisin nie przyjmuje telefo-
nów.
Cóż ona u diabła tam robi? — zastanawiał się. — Może fajnie byłoby się
T

dowiedzieć. Życie tutaj stawało się ostatnio nudne, a dziewczyna, o której


sądził, że za nim szaleje, właśnie zaręczyła się z kimś innym. Spakował
torbę, załadował się z powrotem do samochodu i skierował na południe.
Agatha obudziła się dopiero wieczorem. Zanurzyła się w gorącej kąpieli,
umyła włosy, następnie włożyła koszulę nocną i szlafrok i zatelefonowała
na dół do recepcji, poprosić o dostarczenie kanapek i kawy. Nie chciało jej
się patrzeć na twarze tych ludzi. Wolała udawać, że w ogóle nie istnieją.
Nocny portier dopiero zaczął swoją zmianę.
— Mam tu kartkę, że nie chce pani, aby łączyć z panią jakiekolwiek roz-
mowy.
— Zgadza się — powiedziała Agatha.
Włączyła telewizor. Akurat puszczali jakiś stary film o Jamesie Bondzie.
Gdy już przyniesiono kanapki, Agatha usiadła przed telewizorem z kotem
na kolanach i zaczęła oglądać.
O dziewiątej wieczorem Charles wkroczył do hotelu Garden. W recepcji
nie było nikogo. Zajrzał do holu. Nikogo tam nie było, poza staruszkiem o
wyglądzie żółwia.
— Czy wie pan, gdzie znajdę panią Raisin? — zapytał Charles.
— Chyba jest u siebie w pokoju — odrzekł Harry.
— Który to?
— Dziewiątka. Schodami na samą górę i w lewo.
R
Z torbą w ręku, Charles wbiegł na schody i skręcił w lewo. W korytarzu
stało lustro. Zatrzymał się, przyczesał swoje gładkie blond włosy i obejrzał
dokładnie swoje regularne rysy. Potem poszedł dalej i zapukał pod dzie-
wiątkę. Nikt nie otworzył, ale było słychać telewizor. Złapał za klamkę.
L
Zamknięte.
— Agusiu! To ja! — krzyknął. W korytarzu minęła go kobieta o włosach
farbowanych na blond i o zaczerwienionej twarzy. Charles uśmiechnął się
T

do niej szeroko.
— Pewnie głucha — powiedział, po czym zapukał znowu. — No dalej,
Agusiu! To ja, Charles!
Agatha otworzyła drzwi.
— Oj, Charles! — odezwała się. — Tak mi ostatnio źle — po czym się
rozpłakała. On wziął ją w ramiona.
— W porządku. Jestem przy tobie.
Charles zauważył, że owa starsza blond dama o czerwonej twarzy patrzy na
nich, więc z łkającą Agathą w ramionach wszedł do pokoju, po czym nogą
zatrzasnął za sobą drzwi.
— W coś ty się znowu wpakowała? — spytał, gładząc ją po głowie. — I
masz prawdziwe włosy.
— O.. .od.. .odrosły — płakała mu Agatha w marynarkę.
— Całkiem mnie zamoczysz. Czy tu mają coś do picia?
— Zamów z dołu przez telefon.
Charles podniósł słuchawkę i zamówił butelkę brandy.
— Do którego pokoju? — spytał podejrzliwie głos nocnego portiera.
— Do pani Raisin.
— Na jej rachunek?

Usiadł na łóżku.
R
— No pewnie — odrzekł radośnie Charles.

— No to chodź tu i opowiedz wszystko Charlesowi.


L
Agatha otarła oczy i usiadła przy nim. Opowiedziała
mu wszystko od początku, przerywając tylko po to, by otworzyć drzwi i
wnieść tacę z butelką brandy i dwiema szklaneczkami.
T

— To miło z twojej strony, Charles.


— Właściwie to na twój rachunek.
— Nie zmieniłeś się — powiedziała Agatha. — No, to podziękuję sama
sobie.
W miarę jak w butelce ubywało brandy, ona kontynuowała swą opowieść.
— Ale historia — rzekł wreszcie Charles. Położył się na łóżku, splatając
ręce pod głową.
— Jeśli masz zamiar zostać na noc — powiedziała Agatha —to lepiej idź
załatwić sobie pokój.
— Ja już mam pokój — odparł leniwie Charles. — Chodźmy do łóżka.
— Nie lubię przygodnego seksu, Charles.
— Kto powiedział, że przygodnego?
— W przeszłości już udowodniłeś, że przygodnego.
— No to się tylko poprzytulajmy.
Agatha poczuła się pijana, zmęczona i w obecnej chwili bardzo niechętna
temu, by zostać sama.
— No dobra — powiedziała. Jednakże próżność skłoniła ją, by pójść do
łazienki i nałożyć lekki makijaż. Kiedy wróciła, Charles był już w piżamie i
ułożony w łóżku smacznie sobie spał.
R
To by było na tyle, jeśli chodzi o romanse — pomyślała Agatha, kładąc się
przy nim. Scrabble, zwinięty na krześle, ciekawie ją obserwował. Po stronie
Charlesa przy łóżku paliło się światło. Pochyliła się nad nim, by je wyłą-
czyć, ale zanim go sięgnęła, oczy Charlesa otworzyły się, a on uśmiechnął
L
się, i ją objął.
— Nic z tych rzeczy — zaoponowała Agatha, wyrywając się z uścisku.
Pocałował ją, a potem odezwał się łobuzersko:
T

— Nic z jakich rzeczy? Z takich? — Po czym znów ją pocałował. Agacie


przypomniały się słowa Janine o tym, że nigdy już nie zazna seksu.
Później powiedziała sobie, że zrobiła to tylko po to, by udowodnić, że Jani-
ne nie miała racji.

Do hotelu Garden zbliżał się samochodem inspektor Jimmy Jessop. Były


już wyniki autopsji. Pułkownik zmarł z przyczyn naturalnych. Już prawie
wybiła północ, ale na pewno Agatha będzie wdzięczna za to, że przywozi
do niej tę nowinę tak szybko, jak się dało. Chciał powiedzieć jej osobiście i
zobaczyć ulgę w jej oczach.
Zaparkował przed hotelem i wszedł. Na spotkanie wyszła mu Daisy, z twa-
rzą nadal czerwoną od łez i błyszczącymi oczami. Za biurkiem recepcji ci-
cho pochrapywał nocny portier.
— Wybiera się pan do Agathy? — spytała Daisy.
— Tak.
— Wystarczy wejść na górę — powiedziała Daisy. — Nocuje pod dzie-
wiątką.
Jimmy zawahał się, i spojrzał w kierunku recepcji.
— Powinienem najpierw zadzwonić.
— Ona nie odbiera telefonów.
— A, skoro tak...
R
Jimmy wszedł na schody. Daisy uśmiechnęła się pod nosem i weszła do ho-
lu.
L
Zastukał delikatnie w drzwi pokoju Agathy. Żadnej odpowiedzi. Złapał za
klamkę. Drzwi były niezamknięte. Cicho je otworzył.
Obraz, jaki ukazał się jego oczom, oświecała nocna lampka. Oto części mę-
T

skiej piżamy w paski leżały zmięte na podłodze, a nocna koszula Agathy


przewieszona była przez krawędź łóżka.
Co do Agathy, leżała naga w objęciach mężczyzny, który Jimmy'emu nie
był znany.
Odszedł tak cicho, jak mógł, bardzo ostrożnie zamykając drzwi. Sztywnym
krokiem zszedł po schodach, potrząsnął nocnym portierem, aż go obudził,
po czym zażądał kartki papieru i koperty.
Następnie usiadł i napisał Agacie Raisin cięty list, w którym dokładnie opi-
sał, co o niej sądzi. Uczciwość nakazała mu również dopisać, że pan puł-
kownik zmarł z przyczyn naturalnych, toteż Agatha może opuścić Wy-
ckhadden, i niech mu się więcej nie pokazuje na oczy. Poprosił o zwrot
pierścionka. Zakleił list, po czym kazał portierowi zanieść go na górę i
wsunąć pod drzwi.
Nazajutrz Agatha obudziła się pierwsza. Obróciła się i spojrzawszy na
twarz śpiącego Charlesa, pomyślała sobie natychmiast: o Boże, znowu to
zrobiłam. Ściągnęła z krawędzi łóżka nocną koszulę i włożyła na siebie.
Dopiero wtedy zauważyła kopertę. Podniosła, siadła na krawędzi łóżka i
otworzyła.
Na twarzy zrobiła się pąsowa ze wstydu. Odłożyła list, zdjęła pierścionek i
położyła go na stoliku przy łóżku. List Jimmy’ego wyraźnie wskazywał, że
widział ją w łóżku z Charlesem. Z tego się nie wyłga. A jednak wraz z tym
wstydem odczuła też ślad ulgi.
R
Dźgnęła Charlesa w żebra.
— Wstawaj!
Charles zbudził się z trudem.
L
— Po co ten pośpiech, kochanie? Jechałem wczoraj wieczorem przez tę
smutną mieścinę. Nie jest to miejsce, w którym wyskakuje się rano z łóżka
i z okrzykiem radości rusza na wędrówkę.
T

— Zamknij się i słuchaj — warknęła Agatha. — W nocy wszedł tu Jimmy


i zobaczył nas oboje w łóżku. Zerwał zaręczyny. Chce z powrotem pier-
ścionek.
— Pokaż go.
Agatha podała mu pierścionek. Ten spojrzał pod światło, zmrużył oczy, i
oddał jej.
— Niech bierze. Nie warto tego trzymać.
— To twoja wina — zaryczała na niego Agatha, wpieniona jego brakiem
wrażliwości.
— Pokaż mi list. No, dawaj. Przecież go nie kochałaś, więc nie udawaj.
Agatha podała mu list. Starannie przeczytał.
— To chyba uczciwy, porządny facet. Nie dla ciebie, Aguś.
— Jak śmiesz!
— I jesteś teraz wolna. Możesz wrócić ze mną.
— Charles, nie czujesz choć trochę skruchy?
— Nie, ani trochę. Ty też byś nie czuła, gdyby cię nie przyłapał — po
czym wstał, przeszedł się do łazienki i zamknął za sobą drzwi.
Agatha sięgnęła po telefon, by zadzwonić do Jimmy ego, ale zrezygnowała.
Co miałaby powiedzieć? Jak się wytłumaczyć? Gdyby powiedziała, że do
R
Charlesa nic nie czuje, jeszcze bardziej wyszłaby na dziwkę.
Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę ostrożnie, jakby ta kąsała, po
czym bojaźliwie spytała:
L
— Tak?
— Tu pan Martin, proszę pani.
T

— Słucham?
— Chyba jest u pani mężczyzna.
— I co z tego? — spytała rozeźlona Agatha. — Mamy lata dziewięćdzie-
siąte.
— Pokój był wynajęty dla jednej osoby. Muszę policzyć pani podwójnie.
— Proszę bardzo, i dawaj pan od razu rachunek. Dzisiaj wyjeżdżam —
huknęła na niego Agatha, po czym odłożyła słuchawkę.
Spojrzawszy w lustro, wydała z siebie pisk przerażenia. Włosy miała w nie-
ładzie, a jej nieumalowana twarz wyglądała staro. Charles był co najmniej
dziesięć lat od niej młodszy. Następnie usiadła ciężko. Jakie to miało zna-
czenie? Nie była zakochana w Charlesie. Gdy wyszedł z łazienki, zajęła je-
go miejsce, napuściła sobie wody do kąpieli i ku swej irytacji odkryła, że
Charles zużył wszystkie ręczniki. Zadzwoniła po świeże. Na pewno i to do-
piszą jej do rachunku.
Charles, nie przejmując się niczym i głuchy na jej uwagi, oglądał poranny
program w telewizji.
Agatha wreszcie wykąpała się, przebrała i umalowała. Potem nakarmiła ko-
ta i wyłączyła telewizor akurat w środku teleturnieju.
— No i nie dowiem się, kto wygrał samochód! — jął marudzić Charles.
— Zjemy śniadanie — poinformowała go Agatha. — Potem oddam wyna-
jęte auto, kupię skrzynkę do przewiezienia Scrabble'a, i możesz wieźć mnie
R
do Carsley. Najlepiej jeszcze wpadnę na posterunek policji, oddać ten pier-
ścionek — to powiedziawszy, siadła przy stoliku. — Trzeba napisać do
Jimmy'ego.
— Dobrze — odparł sceptycznie Charles.
L
— W recepcji nie było nikogo, a gdy zajrzałem do holu, siedział tam męż-
czyzna o wyglądzie żółwia i kazał iść prosto na górę.
T

— Harry! — powiedziała z goryczą Agatha.


— To chyba wariat, Agatho. Wydaje mi się, że wszyscy w tym hotelu po-
wariowali. Też to zauważyłaś? Wszyscy tutaj siedzą, rok w rok, i mózgi im
kamienieją.
Po tych morderstwach wszyscy wydają się stuknięci — odpowiedziała mu
powoli Agatha. — Ja też.
Napisała krótki list do Jimmy'ego z przeprosinami i odłożyła pierścionek z
powrotem do pudełeczka. Potem wstała.
—Chodźmy. Pogadamy później.
Agatha, a za nią Charles, pojechali do wypożyczalni samochodów i oddali
wóz. Następnie Agatha wsiadła do samochodu Charlesa i wskazała mu dro-
gę na posterunek.
—Mam iść z tobą? — zapytał Charles.
—Nie, to zajmie tylko chwilkę.
Agatha weszła na posterunek. Sierżant policji, który odbywał dyżur, roz-
mawiał z policjantką Trul i z posterunkowym Tarretem. W milczeniu pa-
trzyli na nią, gdy podchodziła do ich biurka.
Agatha podała sierżantowi list i pudełeczko.
—Czy byłby pan tak uprzejmy i przekazał to panu inspektorowi Jessopowi?
R
Ten w milczeniu przyjął pudełeczko i list. Agatha odwróciła się i wyszła.
—Dziwka! — powiedziała głośno za jej plecami Trul.
Z płonącą ze wstydu i gniewu twarzą Agatha wsiadła do samochodu Char-
lesa.
L
—Okropne — powiedziała. — Jimmy musiał powiedzieć wszystkim.
—A czego się spodziewałaś, latawico? — zaśmiał się do niej Charles. —
T

Dokąd teraz?
— Pokażę ci drogę na parking w centrum miasteczka. Muszę kupić skrzyn-
kę dla kota.
Zakupiwszy skrzynkę na przewóz kota, jechali spokojnie w stronę hotelu,
gdy nagle Charles zahamował, wykrzykując:
— Patrz na to!
— Co?
— W kinie leci Casablanca.
— I co?
— Uwielbiam Casablankę. Chcę zobaczyć. Puszczają o drugiej.
— O dwunastej wyprowadzamy się z hotelu.
— Jeszcze jedną noc. Ja zapłacę. No proszę, Agusiu!
— Oj, dobra już. Ale pójdziesz sam. Nie dam rady jeszcze raz oglądać tego
starego filmu.
— Zgłodniałem. Nie pozwoliłaś zatrzymać się na śniadanie.
Pan Martin zgodził się na udostępnienie im pokoju jeszcze na jedną noc.
— On płaci — Agatha wskazała kciukiem Charlesa. — I zjemy obiad.
Płaszcze i skrzynkę dla kota odstawili do pokoju, a sami zeszli do jadalni.
Jennifer, Mary, Daisy i Harry bez skrępowania się na nich gapili.
R
— Co za banda dziwaków — powiedział z uśmiechem Charles. — Arsze-
nik i stare koronki.
Milcząc, zjedli swój potężny obiad. Następnie Charles poszedł po płaszcz i
L
wyszedł do kina. Pozbawiona jego towarzystwa Agatha zaczęła boleśnie
odczuwać ciszę panującą w hotelu. Żałowała, że zgodziła się na spędzenie
tu kolejnej nocy. A co, jeśli zjawi się Jimmy i zrobi jej scenę?
T

Poczuła, że po ciężkim posiłku i minionej nocy ogarnia ją w zmęczenie.


Położyła się na łóżku obok Scrabble'a i wkrótce głęboko zasnęła. Nie bu-
dziła się aż do szóstej. Potem z wysiłkiem wstała. Gdzie Charles?
James Lacey wszedł do hotelu Garden. W telewizyjnych wiadomościach
mówili rano o śmierci pułkownika i o tym, że pani Raisin pomaga policji w
śledztwie, ale nie podali nic więcej. Stwierdził, że ze względu na dawne
czasy, ma obowiązek przyjechać i sprawdzić, jak też mógłby pomóc Aga-
cie.
Podszedł do biurka i wtedy przeszła obok niego szczupła i zadbana postać
sir Charlesa Fraitha.
— Charles! — zawołał James.
— Cześć — odpowiedział ostrożnie Charles.
— Przyjechałem sprawdzić, czy Agacie nie trzeba pomóc.
— Radzi sobie dobrze — odrzekł Charles. — Tamten dziadek zmarł z
przyczyn naturalnych. Ja tylko ją odwiedzam.
Wtem znalazł się przy nich pan Martin i rzekł do Charlesa:
— Ponieważ będzie pan płacił za pokój, który pan dzieli z panią Raisin,
poproszę pana o podpisanie formularza rejestracji.
— Co? A, tak — odpowiedział Charles, starając się uniknąć palącego
wzroku Jamesa.
R
James odwrócił się na pięcie i wymaszerował z hotelu.
Charles w nędznym nastroju podpisał formularz. Następnie postanowił
wyjść gdzieś na drinka. Gdyby Agatha dowiedziała się, że był tu jej uko-
chany James i że dowiedział się o dzieleniu przez nich pokoju, wpadłaby
L
we wściekłość.
Agatha rozpakowała kilka ubrań. Ktoś zapukał do drzwi.
T

— Wejść — zawołała.
Drzwi otworzyły się i weszła Daisy, rozglądając się ciekawie.
Od strony łóżka odezwał się syk. Agatha spojrzała na Scrabble'a. Oczy kota
płonęły, a sierść była najeżona.
Agatha zdziwiona spojrzała na Daisy.
— To byłaś ty, prawda? — zapytała. — Od początku chodziło o ciebie?
Rozdział IX

— To kot Francie — powiedziała Daisy. — Co u ciebie robi kot Francie?


Agatha, słysząc jak dziwnie wibruje głos Daisy i jaki bezmyślny ma wyraz
twarzy, pomyślała sobie w tej chwili: ona oszalała. Oszalała dawno temu i
nikt nawet się nie zorientował. Powiedziała jednak spokojnie, obawiając
się, że jakikolwiek głośniejszy dźwięk czy ruch może okazać się dla Daisy
kroplą, która przeleje czarę:
— Znalazłam go, jak łaził po plaży.
Scrabble wciąż syczał i pluł, a jego zielone oczy płonęły.
R
Daisy usiadła. Agatha podniosła Scrabble'a, i zamknęła go w łazience.
— Ten kot już cię widział. Dalej, Daisy. Przyznaj się.
— Do czego mam się niby przyznać? — spytała, bujając głową.
L
— Francie cię szantażowała.
— To nie to — odparła Daisy, głosem osoby myślącej logicznie, choć sza-
T

lonej. — Zupełnie nie to. Ona zabrała mi pieniądze.


Agatha usiadła na łóżku. Zastanawiało ją, że jest taka spokojna.
— Jesteśmy tutaj same, Daisy. Bez policji. Opowiedz mi o tym.
— To stało się tak dawno temu — powiedziała Daisy, wzdychając. — Nie
powiesz nikomu?
— Nie — odpowiedziała Agatha, pomyślawszy, że skoro nie ma przy tej
rozmowie świadków ani dowodu, to nie może nic zrobić. Drzwi były nieco
uchylone. Pomyślała, żeby wstać i je zamknąć, ale nie chciała przerywać
Daisy jej opowieści.
— Mąż mi zmarł. Czułam się winna. Pewnie człowiek zawsze czuje się
winny, ilekroć ktoś umrze — tu zaśmiała się po dziewczęcemu, co w
uszach Agathy zabrzmiało straszliwiej, niż gdyby Daisy wrzeszczała i hu-
czała. — Widzisz, my się na krótko przedtem bardzo pokłóciliśmy i wy-
dawało mi się, że to moja wina. Oskarżył mnie o to, że zakochałam się w
pułkowniku.
— I zakochałaś się... wtedy?
— Tak, byłam w nim bardzo zakochana. Po śmierci Hugh odczułam dużą
ulgę i myślałam, że Bóg mnie ukarze. Poszłam do Francie, by skontakto-
wać się z Hugh, dowiedzieć się, jak mu tam jest. Francie musiała się jakoś
dowiedzieć o moich uczuciach do pułkownika, może stąd, jak na niego pa-
trzyłam. Głos brzmiał jak głos Hugh. Powiedział, że nigdy go nie kochałam
R
i że teraz muszę zapłacić. Chyba ta wina i lęk uderzyły mi wtedy do głowy.
Dałam Francie sto pięćdziesiąt funtów.
— Na co?
L
— Powiedziała, że przekaże je duchom. Później Harry wytłumaczył mi, że
to wszystko oszustwo. Poprosiłam o zwrot pieniędzy, ale ona nie oddała.
— Dlaczego nie zgłosiłaś tego policji?
T

— Żeby wyjść na starą idiotkę? Nie widziałam rozwiązania. Potem Harry


podpowiedział mi, że możemy donieść na Francie do urzędu skarbowego.
Wyznał, że kiedy sam jej płacił, zajrzał do drugiego pokoju i widział, jak
ona pakuje pieniądze do skrzyneczki. Posyłałam ludzi do Francie po medy-
kamenty. Dowiedziałam się wiele o niej i o jej nawykach, usłyszałam, że
pod wieczór drzemie. Postanowiłam spróbować odzyskać przynajmniej
część pieniędzy. Poszłam tam. Drzwi nie były zakluczone. Ona w dzień
nigdy nie zamykała drzwi na klucz. Weszłam po cichutku. To była łatwi-
zna. Znalazłam skrzyneczkę. Nawet nie była zamknięta. Wyciągnęłam z
niej wszystkie pieniądze. Było tam zaledwie dwieście funtów. Wetknęłam
je sobie do torebki. Potem stwierdziłam, że pójdę na górę powiedzieć jej, co
zrobiłam. Wiedziałam, że skoro pewnie nie deklarowała przychodu w skar-
bówce, to nic nie będzie w stanie zrobić. Może spróbuje mnie zaatakować.
Poszłam do kuchni poszukać czegoś, czego mogłabym użyć jako broni, i
znalazłam tam kamienny wałek. Jakie praktyczne te kamienne wałki — to
mówiąc, znów zachichotała, przykładając dłoń do ust, i rzuciła Agacie ło-
buzerskie, niemal figlarne spojrzenie, niby mała dziewczynka zwierzająca
się dyrektorce szkoły z jakiejś draki.
— Weszłam na górę po schodach — ciągnęła dalej Daisy. — Ona leżała
we śnie. Wtem otworzyła oczy i mnie zobaczyła. „A, to ty, ty stara dziw-
ko", powiedziała, sięgając po kapcie leżące na podłodze. Nie powinna była
wyzywać mnie od starych. W jednej minucie stałam tam z wałkiem do cia-
sta, a w drugiej ona już miała rozwaloną głowę, bo walnęłam ją tak mocno,
jak potrafiłam. Nie wiedziałam, czy żyje, czy nie, i nic mnie to nie obcho-
R
dziło. Wyszłam ze skrzynką z pieniędzmi i wałkiem w reklamówce. Skrzy-
neczkę wyrzuciłam do morza. Niesamowite. Nikogo tam nie było. Widzisz,
mnie wtedy nic nie obchodziło, czy mnie złapią, czy nie. Ale jak już pozby-
łam się skrzyneczki, zaniosłam ten wałek do hotelu. Wcześniej stamtąd wy-
szłam schodami ewakuacyjnymi. Wałek zakopałam na terenie hotelu.
L
Mam cię — pomyślała Agatha.
— A co z Janine?
T

— Gdy już wydawało się, że imię mordercy wyjdzie na jaw, tak mocno, jak
się dało, kopnęłam Mary. To przerwało seans. Zaczęłam się jednak mar-
twić. A może Janine wiedziała? Wydawało mi się, że uczucia pułkownika
wobec mnie się ocieplają. Zdawało mi się, że to tylko kwestia czasu, by mi
się oświadczył — tu Daisy pochyliła się ku Agacie i klepnęła ją w kolano.
— Musiałam się jej pozbyć. Teraz rozumiesz?
Wtedy Agatha przypomniała sobie, jak Charles mówił, że wszyscy oni po-
wariowali. To rzeczywiście wariatka — pomyślała znów Agatha. — Dla-
czego wcześniej tego nie zauważyłam?
— A więc zeszłam wyjściem awaryjnym i zatelefonowałam do niej z budki
przy wejściu na molo. Tym razem miałam na dłoniach rękawiczki. Powie-
działam jej, że jestem jej winna matczyne pieniądze i że dam je jej, ale nie
może nikomu powiedzieć. Przeszłyśmy się po molo. Powiedziałam, że by-
łam dłużna Francie kilka tysięcy. Janine zaraz się ożywiła. Była całkiem jak
matka: chciwa. Kiedy odeszłyśmy trochę w kierunku końca molo, ja nagle
krzyknęłam i powiedziałam: „Tam w wodzie jest trup!", na to ona:
„Gdzie?". „Tam w dole", krzyknęłam. Zaraz się wychyliła. Nie wiem, jak
mi się to udało, ale schwyciłam ją za kostki i wrzuciłam do morza. Nie po-
trafiła pływać. Powiedziała mi to kiedyś Francie. Mówiła mi, że ani ona,
ani jej córka nie potrafią pływać. Słyszałam, jak woła, więc uciekłam.
— Nie żałujesz? — spytała z ciekawości Agatha.
— Czego? — odparła Daisy, a w jej oczach błyskały iskierki. — To były
złe kobiety.
R
— Nie mogłaś po prostu wziąć pieniędzy Francie i odejść?
— Nie! Ona mnie przeklęła, a Janine przeklęła i mnie, i całą resztę. Były
złe.
L
— Daisy, teraz mam obowiązek pójść na policję i powiedzieć to, co usły-
szałam.
— Nie uwierzą ci. Nie masz dowodów.
T

Ale nie przypomnę ci, coś mi powiedziała o wałku do ciasta zakopanym


koło hotelu — myślała sobie Agatha, gdy wtem wszedł pan Martin.
— Przyszedłem porozmawiać z panią, pani Raisin, ale usłyszałem to, co tu
było mówione, i wysłuchałem tego do końca. Pani Daisy Jones, poproszę
panią do pani pokoju, a tam panią zamknę aż do przyjazdu policji. Proszę.
Ku zdumieniu Agathy, Daisy wstała, wygładziła spódnicę i wyszła obok
kierownika z pokoju. Dlaczego nic nie powiedziała?
Wszedł Charles, a Agatha zaraz się do niego rzuciła. Puściły jej nerwy i
bełkotała o Daisy i o morderstwach.
— No już, spokojnie, Agusiu — powiedział. — Opowiedz mi, ale powoli.
Roztrzęsiona Agatha krótko streściła, co powiedziała jej Daisy, kończąc
słowami:
— Nie mogę uwierzyć, że tak od razu poszła, nie mówiąc ani słowa.
— Oby zapomniała, że mówiła ci o tym wałku do ciasta.
— Dlaczego?
— Wiesz, jeśli znajdzie sposób, by wyjść z pokoju i zejść do hotelowego
ogródka, zrobi to.
— Okno! — wykrzyknęła Agatha. — Okno w jej pokoju. To mówiąc,
wybiegła za drzwi, zbiegła po schodach

isy.
R
i dobiegła do bocznej ściany budynku. W ogródku hotelowym nie było Da-

— Tam! — wskazując w górę, zawołał Charles, który stanął za nią.


L
Daisy stała niepewnie na parapecie po zewnętrznej stronie okna. Jej pokój
był wprawdzie tylko na pierwszym piętrze, ale sklepienie parteru było na
tyle wysokie, że to pierwsze piętro stało dość wysoko nad ziemią.
T

Spojrzała na nich w dół. Z oddali słychać było wycie policyjnych syren.


— Już za późno! — zawołała do niej Agatha. — Wracaj do pokoju. Zro-
bisz sobie tylko krzywdę.
A jednak Daisy rzuciła się z parapetu. Poleciała prosto na skalniak. Jej
głowa z hukiem uderzyła o jeden z głazów i Daisy legła bez ruchu.
Charles podszedł do niej, przykucnął i schylił się nad
nią.
— Nie ruszałbym jej — powiedział Agacie przez ramię. Kiedy Jimmy
Jessop wysiadał z pierwszego radiowozu,
Agatha pobiegła na front hotelu.
— Chodzi o Daisy — powiedziała. — Jest w ogrodzie hotelowym. Ciężko
ranna.
— Dzwoń po karetkę — rzekł Jimmy do jakiegoś policjanta. — Niech pani
prowadzi.
Policjanci poszli za Agathą do hotelowego ogrodu. Jimmy dał Charlesowi
znak, by się odsunął, a sam ukląkł przy Daisy. Zbadał puls.
Spojrzał na pozostałych, mówiąc:
— Chyba już za późno. Niech pani wraca do hotelu, pan również. Będą
państwo musieli odpowiedzieć na kilka pytań.
R
Agacie zrobiło się niedobrze i była roztrzęsiona. Charles pomógł jej wrócić
do hotelu, gdzie wyszli im naprzeciw Mary, Jennifer i Harry.
— Pan Martin mówi, że to Daisy popełniła te morderstwa — rzekł Harry.
— Nie może być — jęknęła Mary, a Agatha, mimo iż kręciło jej się w
L
głowie i było jej niedobrze, zarejestrowała, że ani Jennifer, ani Harry nie
wyglądali na zaskoczonych.
T

Agatha powiedziała panu Martinowi:


— Niech pan powie policjantom, że gdyby chcieli ze mną rozmawiać, to
będę u siebie w pokoju.
Poszła wraz z Charlesem na górę. W pokoju siedli na łóżku. Z łazienki do-
biegało żałosne miauczenie. Agatha wstała i wypuściła kota. Następnie
wróciła do Charlesa.
— Nie wiem, dlaczego tak źle się z tym czujesz, Agatho — powiedział
Charles, biorąc ją za rękę. — Gdyby nie twoja intuicja i zachowanie Sc-
rabble'a, uszłoby jej to na sucho. I mogę powiedzieć ci coś jeszcze? Pewnie
byłaś następna do zabicia. Wydaje mi się, że ta wieloletnia obsesja co do
pułkownika, którą ogarnięta była Daisy, pomieszała jej zmysły. Prędzej czy
później mogłoby jej przyjść do głowy, że on może by żył, może by ją po-
ślubił, gdybyś ty jej go nie zabrała.
Agatha zadrżała.
— Nic, tylko wchodzę ludziom w paradę. Jak wrócę do Carsley, osiądę tam
i będę spełniała dobre uczynki.
— To będzie dopiero! — zaśmiał się Charles.
— Naprawdę. Będę taka jak pani Bloxby — to powiedziawszy, Agatha
wstała. — Lepiej nakarmię Scrabble'a. Lada chwila przyjdą po nas.
— Ja to zrobię — to mówiąc, Charles otworzył puszkę karmy i napełnił mi-
seczkę Scrabble'a wodą. — Onic się nie martw, Agusiu. Jutro rano już nas
tu nie będzie. R
Rozległo się pukanie do drzwi. Charles poszedł otworzyć. Stał tam poli-
cjant.
— Oboje państwa prosimy z nami.
L
Wzięli płaszcze i zeszli za policjantem po schodach.
— Jeszcze tylko jedną noc, proszę, Boże — powiedziała Agatha, patrząc w
T

morską dal. — Jedną noc, a potem już nigdy tu nie przyjadę.


Na posterunku Agathę przesłuchiwali Jimmy oraz sierżant policji Peter
Carroll.
Znużonym głosem zaczęła od początku, i opowiedziała im, jak to Daisy
przyszła do niej do pokoju, jak zareagował na nią kot i jak nagle wyszło na
jaw, że to Daisy dokonała tych zabójstw.
— Skąd pani wiedziała? — zapytał ją Carroll.
— Nie wiedziałam — odparła złym tonem Agatha. — Tyle że Charles coś
powiedział o tym, że wszyscy mogą być szaleni. Wtedy żartował. Ale w
tym momencie pojęłam, iż Daisy była niezrównoważona.
— W pani zeznaniu o śmierci pani Frances Juddle — przypomniał Carroll
— powiedziała pani, że jej kot na panią naskoczył. Dlaczego więc pomy-
ślała pani, że Daisy jest morderczynią?
— To była tylko intuicja — odrzekła Agatha, rozkładając ręce. — Czy
ona będzie żyła?
— Ona nie żyje — odpowiedział Jimmy.
Agatha zakryła dłońmi twarz.
— Zapomniałam o wałku do ciasta. To dlatego tak bardzo chciała zesko-
czyć do ogrodu. Tam właśnie zakopała ten wałek.
— Proszę poczekać — to powiedziawszy, obaj wyszli z pokoju.
R
Agacie trzęsły się kolana. Nakryła je dłońmi.
Po jakimś czasie wrócili.
— Nie powiedziała dokładnie, gdzie zakopała ten wałek? — spytał Carroll.
L
— Tylko tyle, że przy hotelu — odparła Agatha.
— Znajdziemy. A teraz od początku. Powiem jeszcze tyle, że skądkolwiek
wziął się kot w pani pokoju, to nie należał on do świętej pamięci pani Jud-
T

dle.
— Co?! Na pewno?
— Tamten kot jest w posiadaniu Cliffa. Wczoraj rano byliśmy u niego po
raz kolejny go przesłuchiwać. Miał ze sobą tamtego kota. A więc zacznijmy
znów od początku.
Wreszcie Agatha była wolna.
— Rankiem wyjeżdżam.
— Muszę panią poprosić o zostanie tu na przyszłotygodniowe dochodzenie
z koronerem — oznajmił Jimmy. — O miejscu i czasie dowie się pani
później.
— Nigdy się stąd nie wydostanę — powiedziała z goryczą Agatha.
— Proszę zostawić nas na chwilę — poprosił Carrolla Jimmy.
Gdy zostali sami, Jimmy powiedział cicho:
— Usiądź, Agatho.
Agatha usiadła, a oczy jej napełniały się łzami.
— Gdyby nie twój udział, może byśmy jej nie dostali — rzekł Jimmy. —
Chciałem z tobą porozmawiać dlatego, że mam jeszcze do ciebie wystar-
czająco dużo uczucia, by cię ostrzec.
Agatha wyjęła chusteczkę higieniczną i otarła oczy.
— Przed czym?
R
— Przed sir Charlesem.
— Co z nim? — spytała Agatha, rumieniąc się.
— Być może to, że on jest baronetem i mężczyzną młodszym od ciebie
L
mogło ci uderzyć do głowy, Agatho, ale jeśli marzysz o zostaniu lady Fra-
ith, to wybij to sobie z głowy.
T

— Ani na moment nie pomyślałam...


— Sir Charles powiedział, że jesteście tylko znajomymi, którzy jednorazo-
wo poszli do łóżka. Powiedział, że nic to nie znaczyło. Nie należę do two-
jego świata, Agatho. Nie wierzę w przygodny seks.
— Ja też nie, Jimmy.
— W takim razie współczuję. Dla niego był to seks przygodny, i wcale się
tego nie wstydził.
Agatha wstała.
— Chciałabym wyjść.
Kiwnął głową, a ona wyszła.
Charles siedział, czekając na nią.
— Chcę zamienić z tobą słowo — rzekła do niego poważnie Agatha. —
Wyjdźmy.
Kiedy znaleźli się za drzwiami komisariatu, Charles, siląc się na radosny
ton, powiedział:
— Nie ma tu jeszcze dziennikarzy. Ale za niedługo będą tu wszędzie.
— Charles, czy koniecznie musiałeś sprawić, bym poczuła się jeszcze bar-
dziej jak dziwka? Musiałeś powiedzieć im, że nic dla ciebie nie znaczę?
— Tak nie powiedziałem. Twój inspektorek wyglądał na tak załamanego, a
ja pomyślałem, że pochrzaniłem ci życie. To naprawdę porządny facet, i
mogło się skończyć gorzej. Chciałem tylko pomóc.
R
— Słuchaj, kretynie, tacy jak Jimmy Jessop nawet nie spojrzą na kobietę,
która zgadza się na przygodny seks.
— Czy on nie wie, że mamy lata dziewięćdziesiąte?
L
— Ach, Charles. Ale z ciebie świnia.
Wziął ją pod ramię.
T

— Nie kłóćmy się. Która godzina? Pewnie w hotelu już jadalnia zamknięta.
O, patrz, tu jest buda z rybą i frytkami.
Rybę i frytki zjedli w drodze powrotnej do hotelu.
Potem weszli do budynku.
— Nie, nie można układać nazw własnych — dobiegł z holu głos Harry
ego. — Wiesz o tym, Jennifer.
— Oni ciągle grają w scrabble — Agatha nie mogła wyjść ze zdumienia.
— Ludzie są mordowani, wypadają z okien, a ci ciągle grają w scrabble.
O, i jeszcze jedno. Nie wiem, czy uwierzysz, ale mam nie tego kota.
— Co takiego?
— Scrabble nie jest kotem Francie.
— To może Daisy przyszła do ciebie do pokoju zrobić ci krzywdę. Zwie-
rzęta wyczuwają zagrożenie.
Podszedł do nich pan Martin.
— To okropne, okropne — powiedział. — Jesteśmy zrujnowani.
— E, niech pan już wpuści dziennikarzy — rzekła zrezygnowana Agatha.
— Dużo wypiją i dużo wydadzą. A jak już zacznie się sezon, będzie pan
miał tu pełno klientów. Ludzie są jak wampiry. Pański hotel będzie sławny.
— Ale obecność dziennikarzy nie spodoba się naszym rezydentom.
— Zostało ich tylko troje — uspokoił go Charles. — Dlaczegóż by z tej
tragedii nie zrobić dochodowego interesu? Dziennikarze wydają krocie.
Wytrąbią panu cały bufet.
Pan Martin się pocieszył.
— Pewnie nie zostaną tu bardzo długo.
— No właśnie — rzekła Agatha.
Po czym poszła z Charlesem na górę.
— Dzisiaj żadnych figli — przestrzegła go poważnie Agatha.
— Ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo, Agusiu — powiedział Charles.
Jednak Agatha Raisin poczuła się rozdrażniona, gdy on wszedłszy wreszcie
do łóżka, zaczął czytać jedną z jej książek, i nadal ją czytał, gdy zasypiała.
Zanim rano wyszli z hotelu, policja zdążyła już zatelefonować do hotelu,
informując, że omówienie wyników sekcji odbędzie się w środę o dziesiątej
rano u koronera.
— Uszy do góry, Aguś! — powiedział jej Charles, gdy wyjeżdżali z Wyc-
khadden. — Będziesz musiała oglądać tę koszmarną mieścinę jeszcze tyl-
ko raz.
W drodze do domu Agatha usilnie próbowała wyrzucić z głowy myśli o
Jamesie Laceyu. Ciągle jednak wyobrażała sobie siebie, jak opowiada mu o
wszystkim, siedząc z nim w jakiejś restauracji w Cotswold.
Wreszcie Charles zaparkował przed jej chatą i pomógł jej wnieść do środka
walizkę oraz skrzynkę z kotem.
— Nie zostanę, Aguś. Zjawię się w następną środę o wpół do siódmej rano,
żeby zawieźć cię do koronera. Albo, jeśli chcesz, możemy tam pojechać już
wieczorem.
Agatha powstrzymała drżenie.
— Nie, nie przeszkadza mi wczesny wyjazd.
Po wyjściu Charlesa wypuściła kota ze skrzynki. Ku jej uldze, dwa pozosta-
R
łe koty, Boswell i Hodge, najwyraźniej zaakceptowały nowo przybyłego.
Agatha nakarmiła je i wypuściła na zewnątrz.
Następnie podniosła słuchawkę telefonu i zadzwoniła do Jamesa Laceya.
L
Nie odebrał, a jego samochodu nie było przed domem.
Przeszła się na plebanię.
— O, dobrze, wróciłaś — powitała ją pani Bloxby, a do męża powiedziała:
T

— Agatha wróciła.
Pastor wstał i od razu wyszedł.
— Idę do kościoła — oznajmił.
— Wejdź — powiedziała pani Bloxby. — Piszą o wszystkim w gazetach.
— A piszą, że to ja odkryłam, kto zabił? — spytała Agatha.
— Nie. Piszą coś o tym, że kierownik hotelu posłyszał, jak Daisy Jones
opowiada komuś z gości, że to ona zrobiła. Chodziło o ciebie? Sprytnie.
Opowiedz mi o tym.
Toteż Agatha opowiedziała swoje, a gdy tak mówiła w otoczeniu ciszy,
która panowała w saloniku plebanii, wszystkie te zdarzenia wydawały się
obce i odległe.
— A co z twoim inspektorem? O nim nie mówiłaś.
— To już miniona sprawa. Zobaczył mnie w łóżku z Charlesem.
— To straszne. Ale nie jesteś tym załamana.
— Tylko bardzo zażenowana. Jimmy to porządny facet. Żal mi, że go stra-
ciłam. Mogło się udać.
— Ale go nie kochałaś, a gdybyś go poślubiła, to musiałabyś zamieszkać w
Wyckhadden.
— Boże broń. Nie byłam wcześniej w miejscu o równie zmiennej pogodzie.
W dzień dochodzenia na pewno powieje tornado.
— My tu też mieliśmy kiepską pogodę. Straszną powódź. Po ulicach Eves-
ham pływały łodzie ratunkowe. Zalało nawet Moreton— on— Marsh.
— A gdzie James? — spytała znienacka Agatha.
— Zostawił klucze Fredowi Griggsowi. — Fred Griggs był miejscowym
policjantem. — Powiedział Fredowi, że ma zamiar zostać u kogoś w Sus-
sex.
— A więc niedługo wróci?
— Chyba tak.
Tak więc Agatha obserwowała i czekała, nie tracąc nadziei, że zobaczy, jak
pod domek Jamesa podjeżdża jego samochód.
James wrócił do siebie wieczorem po dochodzeniu. Zrobił pranie, a potem
znów się spakował. Załatwił sobie wyjazd do Grecji. Myślał, żeby rano
odwiedzić Agathę. Nie chciał jednak słuchać, jak opowiada ona o tym swo-
im inspektorze.
Wczesnym rankiem obudził go odgłos samochodu parkującego przed chat-
ką Agathy. Z wysiłkiem wstał z łóżka, po czym podszedł do okna w bocz-
nej ścianie budynku i spojrzał w dół na wejście do sąsiedniej chaty. Wyszła
z Charlesem. Wsiedli do jego samochodu. Wyglądali na szczęśliwych.
Wrócił do łóżka.
Teraz stanowił część przeszłości Agathy Raisin, więc sprawi, żeby i ona nie
wychodziła z jego przeszłości.
Dochodzenie okazało się dla Agathy mniej wstrząsające, niż zakładała. Ona
i Charles opowiedzieli o wszystkim ze swoich punktów widzenia.
Na zewnątrz czekali dziennikarze. Agathę jednak zbyt przytłaczał widok
Jimmy'ego w sali, by pochwycić swą chwilę sławy. Do samochodu Charle-
R
sa wsiadła głucha na pytania i ślepa na błyskające jej w twarz flesze.
— Żegnaj na zawsze — powiedziała, gdy Charles wyjeżdżał z miasteczka.
L
T
Rozdział X

Trzy miesiące później Agatha Raisin stała przy stoisku loterii składkowej
na akcję „Na Pomoc Dzieciom". Sprawa była godna wsparcia, toteż Agatha
ciężko pracowała w komitecie organizacyjnym, by ich jarmark odniósł suk-
ces. Uważała, że teraz jej oczy powinny patrzeć na świat z takim samym
blaskiem milczącej dobroci, jaką widziała w oczach pani Bloxby. Wyjęła
składane lustereczko i przyjrzała się sobie. Z lusterka spoglądało tępo dwo-
je niedźwiedzich oczu.
James poleciał do Grecji, a Agatha musiała przyznać, że się nudzi.
— Kupiłam trzy losy, a dostałam tylko puszkę sardynek — marudziła stara
R
pani Boggle.
— Losy kosztują po trzy pensy, więc i tak wyszła pani na swoje — ucięła
Agatha.
L
— Wiem, jak to działa — nie ustępowała pani Boggle.
— Najlepsze nagrody trzyma pani dla siebie.
T

Agatha puściła jej narzekania mimo uszu i kontynuowała sprzedaż biletów.


Ku jej uciesze, a zawiści pani Boggle, następne dwie osoby wygrały odpo-
wiednio: butelkę whisky i zestaw serów. Pani Boggle kupiła następny los.
Wygrała butelkę szamponu.
— No, proszę — powiedziała z uśmiechem Agatha. — Teraz nie może
pani narzekać.
Ale oczywiście pani Boggle narzekała dalej, mówiąc, że chciała whisky.
Dzień się dłużył. Dysharmonia muzyki do tańców ludowych zaczęła Aga-
cie działać na nerwy.
Brakowało jej zajęcia, czegoś ciekawego. Zadzwoniła już dziś do Charlesa,
ale ten beztrosko poinformował ją, że jest zajęty. Agatha wiedziała już, że
słowo „zajęty" znaczy tyle, że Charles ugania się za jakąś kobietą.
W ten słoneczny dzień, gdy jarmarczne dekoracje powiewały w leciutkiej
bryzie, jej myśli znów wróciły do Jimmy'ego. Jej chatka nie wydała się jej
już miejscem schronienia i oazą spokoju, lecz miejscem pustym i nudnym,
gdzie za jedynego towarzysza służył telewizor. Pani Bloxby usiłowała po-
móc „nowej" Agacie zbliżyć się do świętości, sugerując, że jej następnym
krokiem powinna być pomoc w przeprowadzeniu imprezy charytatywnej w
Longborough.
Gdybym jednak poślubiła Jimmy ego — pomyślała tęsknie Agatha — sta-
łabym się częścią pary, byłabym teraz panią Jessop. Policja zwróciła jej już
R
eliksir miłości i płyn na porost włosów. Agatha wysłała jedno i drugie do
laboratorium w Birmingham w celu analizy. Eliksir miłości okazał się wodą
aromatyzowaną anyżem, zaś płyn na porost włosów był specyfikiem po-
wszechnie dostępnym handlowo w cenie dwudziestu pięciu funtów. Francie
L
tylko usunęła z buteleczki firmową naklejkę. To jednak znaczyło, że to nie
czary skłoniły ku niej Jimmyego. On nie był taki jak James Lacey, chłodny
i obrażalski, ani taki jak Charles, kapryśny i niemoralny. Był porządnym
facetem, pokochał ją i dał jej pierścionek.
T

W Wyckhadden nie było źle — pomyślała Agatha, automatycznie sprzeda-


jąc losy, uśmiechając się i wydając nagrody. — Tylko te zabójstwa i ta pa-
skudna pogoda sprawiały, że zdawało się inaczej.
Potem zaczęła się zastanawiać, czy nie dałoby się wrócić do Jimmyego.
Mogłaby wytłumaczyć mu, o co chodziło z Charlesem, wyjaśnić, że była
wtedy załamana i za wiele wypiła. Uśmiechnąłby się po swojemu, ciepło, a
ona poczułaby się bezpiecznie. Zapominała tę gorzką ulgę, którą odczuła
jako pierwszą, gdy dowiedziała się, że już po zaręczynach.
Może by tak wrócić do Wyckhadden i tylko spróbować, czy nie dałoby się
z nim porozmawiać?
Agathę zaczęła ogarniać chęć działania. Jakiegoś działania. Jakiegokolwiek
działania.
Odczuła taką radość, w jaką dotychczas nie wprawił jej żaden dobry uczy-
nek.
Po skończonym dniu pomogła sprzątać. Pani Bloxby, nieco zaskoczona wi-
dokiem uśmiechu na twarzy Agathy, pomyślała, że być może Agatha jest
stworzona do dobrych uczynków.
Myślała tak do czasu, gdy Agatha zwierzyła jej się z planów powrotu do
Wyckhadden i porozmawiania z Jimmym Pani Bloxby już miała przestrzec
Agathę, że pewnie spotka ją wyłącznie odrzucenie. Pastorowa bardziej
przyzwyczajona była do Jimmych Jessopów tego świata, czyli zwyczajnych
R
porządnych ludzi, aniżeli Agatha. W końcu jednak odpuściła. Może jednak
Jimmy okaże się odpowiednim mężczyzną dla Agathy. O tym, że jest zwy-
czajny i porządny, słyszała jak na razie tylko od niej. A świat jest pełen ko-
biet, które wyszły za mąż dla towarzystwa i bezpieczeństwa, więc czemu i
Agatha nie miałaby uczynić tak samo? Uciszyła więc głos swego sumienia,
L
który mówił jej, że Agatha Raisin będzie nieszczęśliwa, i życzyła jej szczę-
ścia.
Agatha nie od razu pofrunęła nad morze. Wybrała się do kosmetyczki, by ta
T

zajęła się jej twarzą i brwiami. Następnie do fryzjera, potem do nowego bu-
tiku w Evesham tuż obok salonu fryzjerskiego, by kupić sobie coś nowego.
Wahała się między wyborem czegoś ładnego i kobiecego a kupnem czegoś
ostrego i służbowego. Wreszcie zakupiła lniany kostium w kolorze bisz-
koptowym oraz do kompletu miękką, blado żółtą bluzkę z jedwabiu. Potem
pojechała z powrotem do Carsley i wpadła do swojej sprzątaczki, Doris
Simpson, powiedzieć jej, że znów wyjeżdża, ale tym razem tylko na parę
dni, i że jest teraz jeszcze jeden kot do karmienia.
Z poczuciem coraz większej pewności siebie wyspała się przez noc, po
czym nazajutrz wcześnie ruszyła w długą drogę do Wyckhadden.
Prowadząc samochód obok ślicznych willi i bungalowów na krańcu mia-
steczka, patrzyła na nie już innymi oczyma. W jednym z takich domków
mogłaby żyć. Kosiłaby trawnik i polerowała samochód.
Pojechała prosto do hotelu Garden. Na plaży było ciepło, a budki na molo
stały otwarte. Morze, które zimą wyglądało tak strasznie, teraz złagodniało
i uspokajało swoim czystym błękitem. Na horyzoncie płynął sobie state-
czek, wyglądający z oddali niczym dziecięca zabawka.
W recepcji hotelu pracowała nowa obsługa i wciąż przewijali się nowi go-
ście.
Recepcjonistka uśmiechnęła się, mówiąc, że Agatha ma szczęście. Dziś ra-
no ktoś odwołał swoją rezerwację. Podszedł elegancki młody portier w
R
świeżej liberii i zabrał jej torbę, by zanieść do pokoju. Stary hotel tętnił ży-
ciem i prosperował. Agatha zastanawiała się, czy mieszkają tu jeszcze Har-
ry, Jennifer i Mary, czy też wykurzył ich ten masowy napływ nowych gos-
'ci. Ale przecież mówili, że są przyzwyczajeni do turystów.
L
Agatha podniosła słuchawkę telefonu i zadzwoniła na posterunek policji.
— Posterunek policji w Wyckhadden — odezwał się głos sierżanta dyżur-
nego.
T

— Chciałabym rozmawiać z panem inspektorem Jessopem — rzekła Aga-


tha.
— Tak. Mogę spytać, kto prosi?
— Agatha Raisin.
— Jest w terenie — powiedział stanowczo dyżurny.
— A kiedy wróci?
— Nie wiemy. Raczej nie szybko.
— Nocuję w hotelu Garden. Czy może pan poprosić go, by przedzwonił?
— Jeśli go spotkam — odparł niemiło sierżant dyżurny, i odłożył słu-
chawkę.
Przebrała się w swój nowy lniany kostium i bluzkę, po czym zeszła do ho-
lu. Spytała o pana Martina.
Pan Martin wyszedł ze swojego biura i spojrzał na nią jak stary żeglarz na
albatrosa*7.
— Ojej... to znaczy... jak miło panią znowu widzieć.
— Zastanawiałam się, czy nadal przebywają tu pani Stobbs, panna Dulsey i
pan Berry.
— Tak, są tu — to mówiąc, zerknął na rządek kluczy wiszących za biur-
kiem. — Chyba akurat wyszli. A... czy długo pani zostanie?
R
— Kilka dni — odpowiedziała Agatha.
Agatha wyszła na słońce i przeszła się na molo. Żałowała, że nie wzięła
płaszcza, bo chociaż słońce dawało ciepło, to bryza od morza wiała chło-
L
dem. Wtedy zauważyła, że między kioskami z pamiątkami stoi nowa bud-
ka: MADAME MYSTIQUE, WRÓŻKA.
Nie zaszkodzi jakoś spędzić czas, aż zdecyduję, co robić dalej — pomyśla-
T

ła sobie Agatha.
Madame Mystiąue odziana była w długą czarną szatę, a na głowie nosiła
turban.
— Proszę usiąść — powiedziała. — Wróżba będzie panią kosztować dzie-
sięć funtów.
— Dobra.
— Płatne z góry.

7 * w wierszu Samuela Taylora Coleridge'a pt. „Pieśń o starym żeglarzu".


Agatha przekazała jej dziesięciofuntowy banknot.
— Niech mi pani pokaże dłonie — zwróciła się do niej Madame Mystiąue.
Agatha pokazała dłonie.
— Pani jest zdrowa, zdeterminowana, wyniosła pani z życia sukces i pie-
niądze, ale brak pani miłości.
— A czeka mnie miłość? — zapytała Agatha, myśląc: „po co ja przyszłam
do tej szarlatanki?".
— Być może, ale musi ją pani odnaleźć. Pani mieszka w miejscowości, w
której się nic nie dzieje.
Tylko ci się tak wydaje — pomyślała Agatha.
R
— Miłość pani życia jest w Norfolk. Wysoki mężczyzna o jasnych wło-
sach. Wdowiec. Jego musisz odnaleźć.
— Norfolk to duże hrabstwo. Gdzie? Północ, południe, wschód czy za-
chód?
L
— Wyjedź do Norfolk i coś cię poprowadzi.
Zamilkła.
T

— Coś jeszcze?
— Nie wolno ci zostawać w Wyckhadden. Zapomnij o tym, co cię tu przy-
wiodło, i wracaj.
— Mam wracać? A nie jechać do Norfolk?
— Kiedyś tam pojedziesz. Nic więcej ci nie powiem.
Muszę przestać marnować pieniądze — skarciła samą siebie Agatha i wy-
szła na słońce.
Tam zobaczyła Harry'ego Berry. Wychylał się znad balustrady molo, ob-
serwując wędkarzy.
Agatha podeszła do niego.
— Witaj, Harry.
Odwrócił się.
— A, to ty — powiedział. — Co cię z powrotem sprowadziło?
— Nie miałam co robić. Pomyślałam, że odwiedzę Jimmy'ego Jessopa.
Przez chwilę oczy Harry'ego zabłysły ze zdziwienia.
— Wygląda na to, że hotel dobrze sobie radzi — powiedziała Agatha.
— To już nie to samo miejsce. Najpierw zapełniło się dziennikarzami. Po-
tem wariatami, którzy chcieli zobaczyć pokój, z którego Daisy wyskoczyła
przez okno, potem rozeszła się wiadomość, że tu obficie dają zjeść, i zaczę-
R
li przyjeżdżać różni turyści.
— Jak się mają Jennifer i Mary?
— Nieźle, ale chcemy się przenieść w jakieś cichsze miejsce.
L
— Zaskoczyło was, że Daisy okazała się morderczynią?
Harry odwrócił się od niej i spojrzał w toń morza.
T

— Nie bardzo.
— Jak to?! Tylko mi nie mów, że od początku wiedzieliście!
— To było tylko przeczucie — powiedział Harry. — Pułkownik często
powtarzał, że wydaje mu się, że to Daisy.
— Co?! A ja myślałam, że nie rozmawialiście o morderstwie.
— A rozmawialiśmy, gdy ciebie nie było w pobliżu.
I to było na tyle, jeśli chodzi o bycie częścią ich grupy — pomyślała Aga-
tha z goryczą.
— Dlaczego aż tak się ode mnie odcinaliście, że nic do mnie nie dochodzi-
ło?
— Obawialiśmy się, że zrobisz z tego awanturę, a my nie lubimy awantur.
— Dlaczego więc nie poszliście na policję?
— Dlaczego? Mogliśmy się mylić, a Daisy była jedną z nas.
Agatha przyjrzała mu się.
— Ta bałwanica — rzekła powoli. — Chciałeś ją upodobnić do Francie,
jak się tylko dało, w nadziei, że Daisy się ujawni.
— Może i tak. Teraz to już minęło. Biedna Daisy.
— Biedna Daisy. Dwie kobiety zamordowała.
R
— Same się o to prosiły. Gdyby nie Daisy, to zrobiłby to ktoś inny.
— Widzimy się później — pożegnała się Agatha, po czym odwróciła się i
poszła. Charles miał rację. To rzeczywiście szaleńcy.
L
Postanowiła pójść do pubu i sprawdzić, czy nie przyjdzie Jimmy. Była
przekonana, że wcale nie odbywa służby w terenie. Sierżant dyżurny chciał
po prostu, by się do Jessopa nie zbliżała.
T

Przez godzinę czekała w pubie, ale Jimmy ego nie było. Wróciła do hotelu i
samochodem pojechała na posterunek. Zaczekała na zewnątrz. Wyckhad-
den najwyraźniej wróciło do stanu względnego braku przestępstw. Mało
kto wchodził czy wychodził. Dzień jej się dłużył. Wcześnie dziś wstała i
zaczęła już być śpiąca.
Wtedy zobaczyła, jak jego wysoka postać wyłania się z budynku posterun-
ku. Wymacała klamkę drzwi samochodu, otworzyła drzwi i zawołała:
— Jimmy!
Odwrócił się i na jej widok znów szeroko się uśmiechnął, jak dawniej.
Wciąż mnie kocha — pomyślała Agatha — dzięki Bogu. Szybkim kro-
kiem podeszła do niego.
— A to ci niespodzianka — powiedział. — Co cię tu z powrotem sprowa-
dza.
— Czułam się podle przez to, jak cię potraktowałam. Chciałam cię znowu
spotkać.
— Chodźmy na drinka — powiedział Jimmy, ujmując ją pod rękę. —
Mam ci wiele do powiedzenia.
Poszli do pobliskiego pubu. Jak mogłam darzyć to miasteczko brakiem
sympatii? — pomyślała Agatha. — Chcę tu mieszkać z moim Jimmym do
końca życia. R
— To co zwykle, Agatho?
Agatha kiwnęła głową. Jak za dawnych czasów. Jimmy zamówił jej dżin z
L
tonikiem, a sobie małe piwo.
— No i powiedz, co się dzieje? — spytała Agatha. Zerknęła pobieżnie na
swoje odbicie w lustrze wiszącym naprzeciwko: lśniące brązowe włosy, po-
T

rządny makijaż, elegancki lniany kostium... Czuła się bezpieczna i zado-


wolona.
Jimmy złapał ją za rękę i spojrzał jej w oczy.
— Żenię się, Agatho. I to dzięki tobie.
Agatha patrzyła na niego jakiś czas. Następnie zerknęła w lustro. Patrzyła z
niego styrana stara baba.
— No bo tak... — opowiadał ochoczo Jimmy. — Byłem zupełnie wstrzą-
śnięty twoim postępowaniem z tym baronetem. Myślałem, że już nigdy nie
spojrzę na żadną kobietę. Ale potem na nasz posterunek przyszła Gladwyn.
Gladwyn Ewans. — Jimmy zarumienił się i zdjął swoją rękę z dłoni Aga-
thy. — Jest młodą wdową. Ma zaledwie trzydzieści pięć lat. W jej domu
doszło do włamania, i wiesz co? Ona mieszkała właściwie zaraz obok mnie,
tyle że tak byłem zapracowany z tymi zabójstwami, że nie miałem czasu jej
zauważyć. Wprowadziła się niedawno. Zaprzyjaźniliśmy się. Jakoś tak się
stało, że opowiedziałem jej o tobie.
Agatha jęknęła bezgłośnie.
— Jest bardzo sympatyczna, a ponieważ mieszkała tak blisko, zaczęliśmy
często się widywać i wkrótce ona gotowała mi posiłki. Nie mogłem uwie-
rzyć, że taka piękna młoda kobieta chce się mną opiekować. Nie śmiałem
wykonać kroku naprzód, aż wreszcie sama powiedziała, bez owijania w
bawełnę: „A może byśmy się pobrali?". To dzięki rozmowie o tobie zaczę-
liśmy dyskutować o sprawach osobistych, rozumiesz?
R
— Gratuluję wam — powiedziała Agatha — a co z... y... tamtym proble-
mem?
— Z impotencją? Zapomnij — to mówiąc, oparł się w krześle i roześmiał.
L
— Gladwyn jest w ciąży! A ja mam być ojcem. Ja, w tym wieku. Czuję się,
jakbym wygrał na loterii. Nie, to lepsze niż wygrana na loterii.
— Twoje zdrowie — powiedziała słabym głosem Agatha, wznosząc
T

szklankę.
— Chodźmy, poznasz ją.
— Słucham?
— Chcesz chyba ją poznać, co?
— Tak, byłoby miło — powiedziała słabo Agatha. Chciała uciec, znaleźć
się gdzieś daleko.
Mimo to posłusznie opuściła pub razem z Jimmym. Wsiedli do swych sa-
mochodów.
— Zapomniałam, gdzie mieszkasz, Jimmy.
— Jedź za mną.
Toteż Agatha jechała w ślad za nim, mimo iż miała ochotę obrócić kierow-
nicą, zawrócić do hotelu Garden, spakować się i wyjechać. Wyckhadden
wydawało się jej teraz miasteczkiem niegościnnym i pełnym pogardliwych
spojrzeń.
Gladwyn była może i młoda, ale pewnie okaże się jakąś pozbawioną gustu
kurą domową w grubych okularach i z tłustymi włosami. Tak pocieszała się
Agatha, wysiadając z samochodu i idąc za Jimmym ścieżynką przez ogró-
dek.
Drzwi otworzyła pulchna czarnowłosa Walijka o gładkiej jasnej karnacji i
wielkich brązowych oczach.

Agatha Raisin!
R
— Nie uwierzysz, kogo przyprowadziłem! — wykrzyknął Jimmy. — Oto

W olbrzymich oczach Gladwyn błysnęło zaskoczenie, następnie czysta nie-


nawiść, a potem kobieta uśmiechnęła się i rzekła:
L
— Niech pani wejdzie.
Agatha weszła. Teraz ściany pomalowano tu w ciepłe pastelowe barwy. W
T

salonie postawiono maszynę do szycia, gdzieniegdzie po domowemu wala-


ły się czasopisma i książki, a w ramach wisiały grafiki.
— Przyniosę herbatę — powiedziała Gladwyn z melodyjną intonacją — i
zostawię was samych, żebyście sobie porozmawiali.
— Przed wyjściem musisz koniecznie zobaczyć gniazdko naszego dzie-
ciuszka — powiedział Jimmy. — Aha, i jeszcze coś. Pamiętasz to swoje
futro?
— Tak.
— Gladwyn znała kuśnierza, a ten pięknie to futro odtworzył. Wygląda jak
nowe. Nie masz nic przeciwko?
— Nie — odpowiedziała Agatha, choć stwierdziła od razu, że ma przeciw-
ko jak cholera.
— Czy znalazłeś tamten kamienny wałek? — spytała po chwili Agatha.
— Tak, istotnie był zakopany przy hotelu.
— A z badań DNA pewnie wyszło, że są na nim ślady krwi Francie?
Jimmy prychnął.
— Nie mów mi o DNA. Czy wiesz, że na wyniki czeka sto czterdzieści ty-
sięcy spraw? Policja musi pozwalać na umarzanie śledztw, bo dowody nie
byłyby gotowe do czasu rozprawy. To dobrze, że się zabiła. Oszczędność
dla publicznej kasy na procesie i odsiadce. Jej nigdy byśmy nie posądzili.
Mnie się ciągle zdawało, że sprawcą był mąż Janine.
R
— A co ze sprawą diabelskiego młyna?
— Nic. Inaczej wezwano by cię na jakąś rozprawę. Wszyscy solidarnie za-
klinali się, że chodziło o zepsuty mechanizm. Czy życie nie jest dziwne,
L
Agatho? Gdybyś przyjechała tu, zanim poznałem Gladwyn, nienawidził-
bym cię, nie chciałbym mieć z tobą nic do czynienia. Teraz jednak napraw-
dę jestem zakochany, wszystko wydaje mi się cudem, i myślę tylko, że
T

dzięki tobie rozwikłaliśmy sprawy tych morderstw, i dzięki tobie mogłem


zwierzyć się Gladwyn ze swoich uczuć.
— Miłosierny z ciebie facet — powiedziała Agatha, zastanawiając się, czy
zwariowała w takim samym stopniu co Jennifer, Mary i Harry. Jak w ogóle
mogła sobie wyobrażać, że wróci do jego życia po tym, jak go potrakto-
wała?
Wróciła Gladwyn, niosąc tacę z herbatą i talerzem ciasteczek domowego
wypieku.
— A panią co sprowadziło do Wyckhadden? — zapytała uprzejmie Aga-
tha.
— Minął wtedy rok po śmierci mojego męża — odpowiedziała Gladwyn.
— Chciałam zacząć od nowa w nowym miejscu, z którym nie wiążą mnie
żadne wspomnienia. Sprzedałam dom w Merthyr Tydfil i przeprowadziłam
się tutaj. Zawsze lubiłam morze. Aha, czy Jimmy mówił pani o tamtym fu-
trze?
— Tak, i cieszę się, że pani je nosi.
— Pokażę pani.
To powiedziawszy, Gladwyn wyszła, a po chwili wróciła opatulona futrem
z norek. Kuśnierz wykonał wspaniałą robotę. Agathę aż ścisnęło za gardło.
Pamiętała czasy, gdy futra były w modzie, a młodsza, ambitna Agatha spa-
cerowała po Bond Street w Londynie, czując się jak milion dolarów, ze

miłością.
R
światem u stóp. Wtedy nie zaprzątała sobie głowy głupimi tęsknotami za

— Pięknie na pani leży.


— W podróż poślubną go nie zabiorę — zaśmiała się Gladwyn.
L
— Dokąd jedziecie?
— Do Benidormu, w Hiszpanii.
T

— Tam będzie gorąco.


— Niech pani pójdzie zobaczyć pokoik maluszka — powiedziała Glad-
wyn.
Muszę stąd odejść, zanim się rozpłaczę — pomyślała Agata z uczuciem
beznadziei.
Poszła jednak za Gladwyn do małej sypialni. Ściany pomalowano szablo-
nami z wizerunków ptaszków i misiów. Przy oknie stała nowa kołyska, a
obok niej pudło pełne przytulanek.
— Gladwyn sama malowała i zdobiła — rzekł Jimmy. — Nie ma rzeczy,
której ona nie potrafi.
Agatha zerknęła na zegarek i wykrzyknęła w udawanym zaskoczeniu.
— Oj, jak późno! Muszę lecieć. Jestem umówiona.
— Tylko pójdę do łazienki — powiedział Jimmy — i cię odprowadzę.
Agatha podeszła do drzwi. Stanęły z Gladwyn na progu. Gladwyn odwróci-
ła się do niej i cicho powiedziała:
— Jeśli jeszcze tu przyjdziesz, ty stara dziwko, to cię uduszę. Zostaw mo-
jego Jimmy ego. Nie mam pojęcia, co widział w takim czupiradle, jak ty.
Jimmy wrócił i dołączył do nich. Agatha chciała obrzucić Gladwyn stekiem
wyzwisk, ale się powstrzymała.
Podała rękę Jimmyemu, kiwnęła głową do Gladwyn i na drętwych nogach
R
odeszła ogrodową ścieżką. Wsiadła do samochodu. Narzeczeni stali razem
na progu. Agatha pomachała. Jimmy odwrócił się i wszedł do środka.
Gladwyn pokazała Agacie dwa palce*8, po czym też odwróciła się i weszła
za Jimmym
L
Agatha zajechała za róg, zatrzymała samochód, po czym oparła się o kie-
rownicę, ciężko dysząc. Dlaczego była taką idiotką? Pogódź się z tym —
przekonywała samą siebie. — Jimmy miał przeogromne szczęście. Ty w
T

tydzień doprowadziłabyś go do obłędu.


Zwolniła hamulec, wrzuciła bieg, a potem wolno i ostrożnie odjechała ku
hotelowi Garden.
Poszła do swojego pokoju i ściągnęła z siebie lniany kostium. Przyniósł jej
pecha. Już więcej go nie włoży. Przebrała się w ciemnoczerwoną bluzkę
oraz aksamitną spódnicę i zeszła na kolację. Hotel zatrudniał obecnie kie-
rownika sali, który poinformował Agathę, iż w hotelu jest tak wielu gości,
że dostanie ona miejsce przy jednym stoliku z dwiema paniami. Okazało
się, że te panie — to Jennifer i Maty.

8
*gest obraźliwy w Wielkiej Brytanii
— Proszę! Agatha — odezwała się Jennifer. — To naprawdę ty. Zostajesz
na ślubie pana inspektora Jessopa?
— Wiecie o ślubie? — Agatha rozprostowała serwetę.
— Tak, zaproszono i Harry'ego, i Mary, i mnie.
— Jak to?
— Widzisz, on zyskał sporo prestiżu po rozwiązaniu zagadki tamtych mor-
derstw...
— To ja je rozwiązałam.
— Tak czy inaczej, nas troje zaprosił. Miło, czy nie?
A więc Harry wiedział o ślubie, a mimo to nic nie powiedział — pomyślała
R
Agatha. Czy każdy chce mnie skrzywdzić?
— Co nowego?
— Naprawdę dojrzewamy do myśli wyjechania do Eastbourne. Ten hotel
L
nie jest już taki sam, a pan Martin podwyższył opłaty — mówiąc to, Mary
nachyliła się ku niej. — Jedzenie też się zmieniło. Sama zobaczysz.
Okazało się, że Mary miała rację. Porcje były już zauważalnie mniejsze.
T

— Martin jest głupi — powiedziała Agatha. — E, co to mnie obchodzi.


Dlaczego jak tylko jakieś miejsce staje się popularne, zaczynają tam skąpić
na jedzeniu i podnoszą opłaty?
— Ma więcej pracowników do opłacenia — wyjaśniła Mary. — Słuchaj,
dziś wieczorem wybieramy się na tańce. Pójdziesz z nami?
— Czemu nie? — powiedziała Agatha.
Kiedy jednak po kolacji poszła na górę, zaczęła wpychać wszystkie ciuchy
z powrotem do walizki. Zniosła ją do recepcji i zapłaciła za pobyt.
— Kłopoty rodzinne — oznajmiła zaskoczonej recepcjonistce. — Muszę
jechać.
Wydostawszy się z Wyckhadden, poczuła niesamowite ciarki na plecach.
Janine ich wszystkich przeklęła. Nie żyli już Daisy i pułkownik. Kto na-
stępny?
Jechała wzdłuż promenady obwieszonej teraz światełkami. I oto trzymając
się pod ręce, szli Jimmy z Gladwyn. Gladwyn miała na sobie futro z norek.
Oby zamordował ją ktoś z ruchu wyzwolenia zwierząt — pomyślała zło-
śliwie Agatha. Czemu właśnie mnie dostaje się za brak politycznej popraw-
ności? Ludzie klną na mnie nawet za palenie.
Jakże mozolna, samotna i długa wydała jej się teraz droga powrotna do
Carsley.
Wróciwszy nareszcie do swojej chaty, sprawdziła wiadomości na automa-

ze wsi.
R
tycznej sekretarce. Nikt do niej nie dzwonił, ani Charles, ani James, ani nikt

Ciężkim krokiem wróciła do łóżka, a z nią koty.


— A więc klęska — powiedziała nazajutrz ze współczuciem pani Bloxby.
L
— Całkowite upokorzenie — dodała Agatha, która przyszła do pastorowej
wszystko jej opowiedzieć.
T

— Wiesz, to by nie wyszło — powiedziała pani Bloxby. — Nigdy by ci


już nie ufał, i ilekroć przeżywalibyście małżeńską sprzeczkę, zawsze poja-
wiałoby się imię Charlesa. Z ciebie emanuje żądza przygody. Dlatego zaw-
sze coś namieszasz.
— Już nie — zaprzeczyła Agatha. — Jestem już zmęczona. Ustatkowałam
się. Z kotami.
— Oby. Jutro mamy tu zebranie koła gospodyń.
— Przyjdę. Pomogę z jedzeniem.
— To miło z twojej strony — powiedziała pani Bloxby, a następnie jęła
obgadywać sprawy wsi oraz najnowszy pomysł na zbiórkę pieniędzy.
Wreszcie Agatha wstała i wyszła.
— Czy ta baba już sobie poszła? — spytał pastor, wychyliwszy się zza
drzwi swego gabinetu.
— Surowy dla niej jesteś, Alf — powiedziała pani Bloxby. — Ona ma do-
bre serce.
Pastor pocałował żonę w czubek głowy i uśmiechnął się do niej z sympatią,
mówiąc:
— Ty każdego kochasz.
— A ty zapominasz, że i to należy do twoich obowiązków.
R
— Co ona myśli o wprowadzce tej blondynki od Jamesa?
Pani Bloxby sprawiała wrażenie zakłopotanej.
— Nie miałam serca jej powiedzieć.
L
— Tchórz!
Agatha szła w kierunku ulicy Lilakowej, przy której stała jej chatka. Wtedy
T

to zauważyła, że przed chatą Jamesa stoi długi, nisko zawieszony, czerwo-


ny sportowy samochód, a z komina dobywa się dym.
Był u siebie! Jej nieszczęście rozpłynęło się. Siądą, porozmawiają, ona
opowie mu o zabójstwach. Zapukała do drzwi.
Otworzyła jej wysoka, szczupła blondynka, lat trzydzieści parę, odziana w
obcięte dżinsy i przewiązana w talii jedną z koszul Jamesa.
— Czy zastałam Jamesa? — spytała Agatha.
— Nie, jest w Grecji. Tutaj go poznałam. Powiedział, że mogę korzystać z
tej chaty do jego powrotu.
— A kiedy to będzie?
— Nie wiem. Milutki, co?
— Tak. Do widzenia.
Agatha pomaszerowała do własnego domu. Nakarmiła koty i wypuściła je
do ogródka.
Bolało ją w miejscu, w którym powinna mieć serce.

R
L
T

You might also like