You are on page 1of 272

Copyright for the Polish Edition © 2018 Edipresse Polska SA

Copyright © 2018 by Natasza Socha


Edipresse Polska SA
ul. Wiejska 19
00-480 Warszawa
Dyrektor Zarządzająca Segmentem Książki: Iga Rembiszewska
Redaktor kreatywna projektu: Magda Mazur
Produkcja: Klaudia Lis
Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska
Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska
Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51);
Barbara Tekiel (tel. 22 584 25 73);
Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)
Biuro Obsługi Klienta
www.hitsalonik.pl
mail: bok@edipresse.pl
tel.: 22 584 22 22
(pon.–pt. w godz. 8–17)
Redakcja: Joanna Machajska
Korekta: Katarzyna Szajowska
Projekt okładki, skład i łamanie: Magdalena Zając
Zdjęcie z okładki: Najka Photography
ISBN: 9788381179812
SPIS TREŚCI
PROLOG
Pierwszego grudnia
Drugiego grudnia
Trzeciego grudnia
Czwartego grudnia
Piątego grudnia
Szóstego grudnia
Siódmego grudnia
Ósmego grudnia
Dziewiątego grudnia
Dziesiątego grudnia
Jedenastego grudnia
Dwunastego grudnia
Trzynastego grudnia
Czternastego grudnia
Piętnastego grudnia
Szesnastego grudnia
Siedemnastego grudnia
Osiemnastego grudnia
Dziewiętnastego grudnia
Dwudziestego grudnia
Dwudziestego pierwszego grudnia
Dwudziestego drugiego grudnia
Dwudziestego trzeciego grudnia
Dwudziestego czwartego grudnia
EPILOG
OD AUTORKI
Pamięci mojego Dziadka
Ta historia ma swoje korzenie w  rzeczywistości. Wszystko
zaczęło się w  dwa tysiące piątym roku, kiedy David
Deutchman, emerytowany nauczyciel, rozpoczął
rehabilitację w jednym ze szpitali w Atlancie. Pewnego dnia,
po skończonych zabiegach, zatrzymał się na oddziale
dziecięcym i  stanął za szybą, która oddzielała go od
noworodków. Nie mógł oderwać wzroku od maluchów, aż
w końcu zapytał pielęgniarkę, czy dla osoby w jego wieku nie
znalazłby się w szpitalu jakiś wolontariat. Wtedy też po raz
pierwszy wziął na ręce noworodka, który zanosił się płaczem
i  trudno było go uspokoić. Dziecko, głaskane i  przytulane
przez przypadkowego człowieka, zasnęło w  końcu w  jego
ramionach. David został zatrudniony w  szpitalu jako
profesjonalny „przytulacz” maluchów, które z  różnych
powodów nie mogły wrócić do domu. I robi to nadal,
nieprzerwanie od trzynastu lat…
Pokój kołysanek jest inspirowany tą właśnie historią.
PROLOG
W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku,
w  grudniu, londyńczycy obudzili się w  zupełnych
ciemnościach. Mgła zmieszana z dymem, który wydobywał
się z  elektrowni węglowych Battersea, Bankside oraz
Kingston upon Thames, ograniczyła widoczność do kilku
metrów. W mieście zapanowała kompletna cisza, ludzie
porzucali samochody, z  czasem przestała działać
komunikacja miejska, a Heathrow nie przyjmowało żadnych
samolotów. Zanieczyszczenie powietrza doprowadziło do
śmierci kilku tysięcy osób, a wiele innych tra ło do szpitala
z ostrą niewydolnością oddechową. Lub przedwczesną akcją
porodową, tak jak Ann, która z  utęsknieniem czekała na
swoją córeczkę. Tyle że Lou Jane miała urodzić się w lutym.
Matka nie opuściła jej nawet na jeden dzień. Praktycznie
zamieszkała w  szpitalu, bez przerwy głaszcząc, tuląc
i  dotykając swoje niecałe dwa tysiące gramów miłości.
Lekarze nie dawali Lou Jane większych szans, powołując się
na statystki i zagrożenia, jakie na nią czekały. Nie wiedzieli,
co zrobić z  takim maleństwem. Nikt wtedy nie ratował
wcześniaków, nie istniały oddziały neonatologiczne. Ale Ann
wiedziała swoje. Nie patrzyła na dane, nie zwracała uwagi na
fakt, że jednego dnia jej córeczka przybiera na wadze, by
następnego wszystko stracić. Była z  nią przez cały czas,
ogrzewając dłońmi i tuląc kołysankami do snu.
W sukieneczkach z pajęczynki
tańczą kwiatki w blasku gwiazd.
Świerszcz przygrywa im na skrzypcach,
sen zagląda już do gniazd.
Autor nieznany: W sukieneczkach z pajęczynki.
Z albumu: Mini Mini Kołysanki
Pierwszego grudnia
Czy Bóg ma imię? – taki napis wymalowano sprejem na
murze tuż obok niewielkiego sklepiku i każdy, kto go czytał,
niejako podświadomie próbował odpowiedzieć sobie na to
pytanie. Ale nie Joachim.
Joachim bowiem nie mógł wyjść z podziwu i wcale nie
chodziło o  ten napis. On patrzył trzydzieści centymetrów
w bok, gdzie zaczynała się witryna sklepu. Poduszki, które
leżały na wystawie, zdawały się mieć smak niczym cukierki.
W takich też były kolorach. Różowe, żółte, seledynowe,
czerwone, turkusowe, białe. W groszki, w  kratkę, w  jakieś
buźki uśmiechnięte, w  jednorożce i  motyle. Najchętniej
wszedłby na okno wystawowe i zanurzył się w tej miękkości,
ale zdawał sobie sprawę, że mógłby zostać potraktowany jak
szaleniec, na dodatek stary szaleniec, który stracił resztki
rozumu i nurkuje w poduszkach.
Nie chcąc ryzykować utraty godności, tylko wszedł do
sklepu, ukłonił się i posłał uśmiech w stronę kobiety, która
siedziała za ladą i chyba coś szyła.
– Nóżki doszywam – odpowiedziała na ten uśmiech,
a on od razu zrozumiał.
Wszystkie poduszki były w  kształcie chmurek i  miały
długie nogi, a  niektóre nawet ręce. Miały też oczy i  rzęsy
i  można było rozpoznać, która z  nich jest kobietą, a  która
mężczyzną. Czy chmura w  ogóle może być mężczyzną?
Joachim zaśmiał się pod nosem.
Kupił dwie, ubrane świątecznie, bo przecież pierwszy
grudnia to jest właśnie ten dzień, w  którym zaczyna się
wielkie odliczanie. Wtedy już wiadomo, że Wigilia zbliża się
krokami w  siedmiomilowych butach, a  w  powietrzu
wyczuwa się charakterystyczne napięcie, będące mieszanką
oczekiwania, niepewności, strachu i  odrobiny melancholii.
W roku dwa tysiące piętnastym Joachim miał osiemdziesiąt
pięć lat i niósł z uśmiechem na twarzy dwie poduszki
w  sukienkach z motywem gwiazdek i reniferów. I tylko
wzruszył ramionami na widok miny siostry Marii, która jak
zwykle musiała okazać mu dezaprobatę i wtrącić swoje trzy
grosze.
– Poduszki? A wyprane chociaż?
Joachim przygryzł górną wargę i powiedział, że wypierze
je jeszcze dzisiaj, że dopiero kupił, bo w  sklepie było tak
pięknie i świątecznie.
– A zarazki? One nie pachną, ale to nie znaczy, że ich nie
ma. Ech, całe życie trzeba tłumaczyć oczywistości. –
Machnęła ręką, ale Joachim zupełnie się tym nie przejął.
Poszedł do łazienki, umył ręce, popatrzył przez moment
na swoje odbicie w  lustrze, a  potem uśmiechnął się do
siebie, bo tak naprawdę lubił tu przychodzić. Wszedł do salki
z maluchami i nachylił się nad Mikołajem, który urodził się
w  siódmym miesiącu ciąży i  który ze względu na
zachłystowe zapalenie płuc musiał jeszcze przez jakiś czas
pozostać w  szpitalu. Na szczęście niebezpieczeństwo
minęło, a Mikołaja można już było brać na ręce. Po prawie
dwumiesięcznym pobycie na Oddziale Neonatologii powoli
zaczynał otwierać oczy, co zawsze ogromnie cieszyło
Joachima.
– Chcesz mnie w końcu zobaczyć, co, mały?
Starszy pan usiadł w  fotelu, rozpiął sweter i  przytulił
malucha, który na ułamek sekundy spojrzał w jego stronę,
by po chwili ziewnąć i  znowu zamknąć powieki. Zupełnie
jakby szykował się do snu, kołysany opowieścią, którą
Joachim miał dla niego w  prezencie. Starszy pan nie
zastanawiał się, o  czym będzie mówił, bo przecież każda
historia jest dla Mikołaja nowa, każdą słyszy po raz pierwszy
i każdą odkłada gdzieś w zakamarkach swojego mózgu. Kto
wie, może kiedyś pomoże mu ona podjąć jakąś
decyzję, wtedy inni powiedzą, że miał szósty zmysł, a on sam
uzna to za coś w rodzaju déjà vu.
– Pogadamy sobie, mój mały. O tym, co było kiedyś,
o tym, co widziałem, kogo spotkałem i z kim najlepiej mi się
uśmiechało.
Joachim na moment zawiesił głos.
Czym tak naprawdę są wspomnienia? Czy to dotyk
pamięci, który prowadzi do zmian w  połączeniach szarych
komórek, przywraca obrazy? Tyle że te połączenia całe życie
ulegają mody kacji – dochodzą nowe, przegrupowują się,
jedne wspomnienia przykrywają inne, a  do tych z  kolei
doczepiają się kolejne. Nie można zatrzymać w  mózgu
całego życia, więc pewne ewokacje muszą ulec skasowaniu.
– Mały niczego nie zapamięta. – Wzrusza ramionami
siostra Maria. – Mózg dziecka jest niestabilny, a  pierwsze
wspomnienia zawsze ulegają zatarciu. Nie da się do nich
powrócić.
Ale Joachim wiedział swoje.
– Miała na imię Helena – zaczął i urwał niemal od razu.
Przygryzł wargi, zupełnie jakby nie chciał, aby jakieś
słowo wydostało się nieopatrznie na zewnątrz. To był chyba
czwarty, a  może piąty raz, kiedy próbował o  niej
opowiedzieć i za każdym razem słowa więzły mu w gardle.
Naprawdę, po tylu latach, ciągle nie potra ł o niej mówić?
Przywrócić tamtych chwil, odtworzyć ich, dotknąć raz
jeszcze? To nie był ani czwarty, ani piąty raz, tylko chyba
setny. I znowu nie wyszło.
– Bo wszystko spieprzyłem, zupełnie jak jakiś kretyn –
westchnął pod nosem.
– Nie klnij przy małym. To, że cię nie rozumie, nie
znaczy jeszcze, że ci wolno – upomniała go siostra Maria, ale
tylko wywrócił białkami, chcąc dać jej do zrozumienia, że
znowu podsłuchuje, a to jest rozmowa prywatna. W końcu
poszła, mamrocząc coś pod nosem i kręcąc głową. Była jak
wietrzne dzwonki, co chwila coś nią poruszało i  zmuszało
do wydawania dźwięków. Pewnie gadała również przez sen.
Mikołaj spał tymczasem wtulony w  jego koszulę,
a  Joachim nie mógł się nadziwić, jak coś tak maleńkiego,
kruchego i  bezbronnego może wyzwalać tak silne emocje.
Zupełnie jakby przez jego stare i  trochę już
wyeksploatowane ciało przepływały strumienie ciepłego
światła, rozgrzewając je od środka i  wyciszając wszelkie
dolegliwości, jakie ma każdy, komu do setki brakuje tak
niewiele. Bóle stawów, bóle mięśni, bojkot ze strony kolana,
które odzywało się wtedy, kiedy miało na to ochotę,
nadciśnienie tętnicze, owszem, trochę opanowane lekami,
ale przecież niewyleczone całkowicie. Najbardziej podobało
mu się określenie, którego użył lekarz, informując go
o  „spadku wydajności mitochondriów”. Brzmiało to
zdecydowanie ładniej niż „starzenie się mięśni” i – co za tym
idzie – jakaś powolność w ruchach, której Joachim nie chciał
zaakceptować. Szkoda, że człowiek starzeje się w  duchu
znacznie wolniej. Gdyby zachować lepsze proporcje między
marszczeniem się skóry i  duszy, zdecydowanie mniej
bolałaby świadomość, że życie zbliża się nieuchronnie do
mety. Nie zastanawiał się nigdy nad śmiercią, ale też się jej
nie bał i nie pocił ze strachu, co też go czeka tam, gdzie serce
już nie musi bić. Na razie było mu jednak dobrze tu, na
ziemi, z  tymi maluchami. Pytanie, kto komu bardziej
pomagał?
– Wiesz, co mnie najbardziej przeraża? Że musiałbym
cały czas leżeć – powiedział mu kiedyś inżynier Malinowski,
z którym Joachim spędził jedną ze swoich licznych podróży.
– Wiesz, już po śmierci.
Joachim roześmiał się wtedy i  powiedział, że to
absolutnie wykluczone. Że leżenie byłoby karą, a  przecież
nie wszyscy nagrzeszyli.
– A jeśli leżą ci, którzy pragną się ruszać, a  ci leniwi
z  kolei biegają po nieboskłonie jak chomiki w  takim
metalowym kołowrotku? – niepokoił się dalej Malinowski.
Joachim był jednak przekonany, że ponieważ życie jest
cykliczne i bazuje na pewnej regularności, to podobnie musi
być po śmierci. Nikt nie będzie na siłę zapychał nieba –
łatwiej jest odesłać ludzi na ziemię, tyle że z  całkowicie
wyczyszczonym dyskiem twardym. Okropnie byłoby wracać
z  dawnymi grzechami i  żalem za tym, co się samemu
zepsuło.
– Wierzysz, że mamy więcej żyć? – zdumiał się
Malinowski.
– Gdyby było inaczej, zabrakłoby dla nas miejsca we
wszechświecie.
– Coś w tym jest…
Joachim poklepał kolegę po ramieniu.
– Dlatego nie bój się, że będziesz leżał. Moim zdaniem
szybko przyślą cię z powrotem.
Malinosiu odetchnął wtedy z prawdziwą ulgą.
Joachim wrócił myślami do teraźniejszości.
– Helena miała dziwne oczy – zaczął po raz kolejny,
podejmując próbę, która jednak nie miała szans się udać. I
znowu urwał.
Co go u  diabła tak blokuje? Wstyd? Smutek? Żal za
czymś, co nigdy się nie wydarzyło? A oczy rzeczywiście miała
dziwne, czasem popielate, czasem niebieskie, a  czasem
przebłyskiwały w  nich zielone punkciki. Lubił się im
przyglądać, bo były takie nieoczywiste i nigdy nie wiedział,
na jaki kolor tra danego dnia. Lubił też przyglądać się jej,
kiedy była czymś bardzo zajęta. Zawsze wysuwała wtedy
koniuszek języka i marszczyła brwi. I lubił jej słuchać, kiedy
opowiadała dzieciom bajki na dobranoc. I gdy gotowała
budyń. A kiedy człowiek lubi w  drugim człowieku tyle
rzeczy naraz, to znaczy, że jest muśnięty jego zapachem, że
wpadł w otumanienie i nie wolno go z tego stanu wyrywać.
To jak ciągłość funkcji w matematyce. Najwyraźniej jednak
to znowu nie był odpowiedni dzień, żeby przywrócić we
wspomnieniach Helenę, ożywić ją i raz jeszcze spojrzeć w jej
oczy.
– A wiesz, że kiedyś prawie przygarnąłem kotka? Błąkał
się po mojej okolicy i  jakoś tak przeraźliwie miauczał.
Myślałem, że jest bezdomny, więc go wziąłem na ręce
i zacząłem tłumaczyć, że też w zasadzie jestem sam i mogę
się z  nim podzielić moim mieszkaniem. I wtedy wybiegła
jakaś baba, podobno moja sąsiadka z  dołu, i  zaczęła
wrzeszczeć, że chcę jej ukraść Paputka. Wyobrażasz sobie?
Próbowałem jej wyjaśnić, że tylko go uspokajałem, bo
wyglądał na opuszczonego, ale prawie mnie opluła. Od tego
czasu ostrożnie podchodzę do kotów, które wyglądają na
bezdomne. Bo może tylko udają.
Joachim zamilkł, głaszcząc małego Mikołaja po głowie.
Chłopczyk spał jak zaczarowany, ukołysany niskim, cichym
głosem starszego pana i  historią prawie bezdomnego
Paputka.
– Ładne masz imię, wiesz? – Joachim popatrzył na
malucha. – Za kilka dni będziesz obchodził imieniny. A
wiesz, co oznacza moje? To imię pochodzenia biblijnego,
które wywodzi się od zbitki słów „Jahwe podniesie”, ale nie
pamiętam, jak to brzmiało w  oryginale. Joachim to dość
znany święty, który był ojcem Marii, matki Jezusa. Według
apokryfów był człowiekiem zamożnym, lecz bezdzietnym,
a  w  tamtych czasach bezdzietność była uważana za
przekleństwo. Po czterdziestodniowym poście na pustyni
anioł obwieścił mu jednak bliskie narodziny córki. Tyle
Biblia, można w  to wierzyć albo nie, choć ja lubię takie
opowieści. Mają w  sobie jakąś magię, coś meta zycznego,
pewnie dlatego, że brzmią mało realnie. A wiesz, że kiedyś
też prawie miałem córkę i  też miała na imię Marysia?
Wołaliśmy na nią Rysia. Mówię prawie, bo nie do końca była
moja, chociaż pewnego dnia spytała mnie, czy może mówić
do mnie „tato”. Żeby zobaczyć, jak to jest. – Zamyślił się na
moment.
O Rysi też było mu jakoś ciężko mówić, ale przecież nie
można całkowicie wymazać czasu, który zresztą mógłby
trwać znacznie dłużej, gdyby tylko Joachim nie dopuścił do
głosu własnego egoizmu.
Czy człowiek może być wyspą? Czy może być
samodzielny, niezależny i radzić sobie świetnie nawet wtedy,
gdy wkoło jest tylko woda? Czy naprawdę nie potrzebuje
drugiego kawałka lądu, żeby mieć jakikolwiek punkt
odniesienia? W wyspę zmienia go własny egoizm, narcyzm,
swoista idiolatria, która każe wpatrywać się w samego siebie.
Kim zatem była dla Joachima Helena, kim były Rysia
i pozostałe dzieci? Stałym lądem? Czasem wydawało mu się,
że miał prawo postąpić tak, jak postąpił, czasem dopadały go
wyrzuty sumienia.
Wybiła jedenasta trzydzieści.
– No dobrze, mały, widzę, że odpłynąłeś na zupełnie
inne morza i  trzeba cię będzie budzić na karmienie. Ta
groźna siostra, która co chwila do nas zagląda i udaje, że nie
podsłuchuje, zaraz tu wróci i zacznie marudzić pod nosem,
że miałem cię tylko troszkę uspokoić, a  tymczasem ty
zasnąłeś jak maleńki suseł.
Zamknął oczy.
– Przed domem stał pod drzewem stół nakryty do
podwieczorku, a Zając Marcowy i Kapelusznik popijali przy
nim herbatkę. Pomiędzy nimi siedział Suseł, pogrążony we
śnie, oni zaś traktowali go jak poduszkę, opierając się na nim
łokciami i  rozmawiając ponad jego głową[1] – wyrecytował
po chwili i sam sobie pogratulował pamięci. – To najlepszy
dowód na to, że mój mózg ciągle się nie starzeje.
Puścił oko do siostry Marii, która, tak jak się spodziewał,
znowu do nich zajrzała, a nawet pogroziła mu palcem.
– Wyjaśniam tylko, skąd się wzięło powiedzenie „spać
jak suseł”.
– Świetnie. A wiesz może, jak obudzić susła? – spytała,
ale Joachim w  ogóle się tym nie przejął. Najważniejsze, że
Mikołaj po ciężkiej nocy wślizgnął się w  końcu tam, gdzie
mógł spokojnie odpocząć, nabrać sił i  przybrać kolejne
gramy, które tak bardzo cieszyły wszystkich naokoło.
Oddział Neonatologii w szpitalu w Poznaniu, podobnie
jak każdy inny w tym kraju, potrzebował takich Joachimów
dużo bardziej niż leków. Zaczęło się od Interwencyjnych
Ośrodków Preadopcyjnych, które szukały wolontariuszy do
przytulania niechcianych dzieci. Joachim tra ł na takie
ogłoszenie całkiem przypadkowo i  pomyślał wtedy, że to
dziwne zajęcie, choć pewnie ma jakiś sens.
– Przytulanie? – wymruczał pod nosem, a  potem
z ciekawości zadzwonił pod wskazany numer.
– Niektóre dzieci przyjeżdżają do nas prosto ze szpitali
albo z Okien Życia, albo są tymczasowo odbierane rodzicom
z różnych powodów – tłumaczyła młoda dziewczyna przez
telefon. – I wie pan, one nie tylko potrzebują świeżej
pieluchy czy nakarmienia, ale bardziej tego, żeby ktoś się
z  nimi pobawił. Przytulił, pogłaskał po głowie, powiedział,
że wszystko będzie dobrze, że to taka chwilowa burza w ich
życiu. Nawet jeśli niewiele z tego rozumieją, to kojący głos
pozwala im się wyciszyć.
– Ale ja przecież byłbym dla nich kimś obcym. – Joachim
nie był do końca przekonany.
Dziewczyna westchnęła.
– Proszę mi wierzyć, to nie ma żadnego znaczenia. W
naszym ośrodku przebywa obecnie dwadzieścia maluchów.
Trzeba je codziennie wykąpać, zważyć, przewinąć, podać
lekarstwa. Mamy mało ludzi i  nie starcza czasu na zwykłe
kołysanie. A tego potrzeba im najbardziej. Zwykłego dotyku,
żeby czuły, że nie są same. Pluszaki im nie wystarczają –
dodała smutno.
Joachim jednak stchórzył. Pomyślał, że nie nadaje się na
opiekuna dzieci, zwłaszcza że już raz zawiódł. Sam nie
doczekał się też potomka, a  to, co wydarzyło się
sześćdziesiąt lat temu, było chyba najlepszym dowodem na
to, że nie potra zrozumieć dziecięcych potrzeb. Poza tym
był już stary. A jeśli upuści dziecko? A jeśli je
nieodpowiednio chwyci? A jeśli niechcący za mocno je
przyciśnie? Nie poszedł do ośrodka i więcej nie zadzwonił.
Od tego momentu jednak nie mógł już spokojnie spać,
co dość mocno wytrącało go z równowagi. Wróciły obrazy
sprzed lat, wróciły nieco zatarte wspomnienia, których
jednak nie dało się tak całkowicie wymazać, choć starał się je
przykrywać nowymi, żeby nie wracać, nie roztrząsać, nie
oceniać siebie samego i wreszcie – nie wydawać wyroku. Ale
wspomnienia mają to do siebie, że żyją własnym życiem
i  w  pewnym momencie stają przed oczami tak wyraźnie,
jakby wszystko wydarzyło się dopiero wczoraj. Człowiekowi
wydaje się, że potra nad nimi zapanować, ale tak naprawdę
to one robią z nim, co chcą.
Joachim przez całe swoje życie podróżował. Jego dni były
niczym pasma jedwabnych nici, babie lato, do którego ktoś
podoczepiał przygody. Każdy dzień wypełniał po brzegi,
godziny nasycał do granic, a  wolne chwile zamykał
w pudełkach, żeby nie kusiły i nie zmuszały do rozmyślań.
Ale kiedy skończył osiemdziesiąt lat, zrozumiał, że i tak nie
ucieknie od echa, które wracało do niego w  najmniej
oczekiwanych momentach. Musiał w  końcu osiąść
w  jednym miejscu, bo ciało nie miało siły, żeby znowu się
przemieszczać. I tym razem nie mógł już być samotną
wyspą, bo za bardzo potrzebował pomocy innych. Co
prawda nie miał kłopotu z tym, żeby być sam, ale rozumiał,
że nie zawsze jest to idealne wyjście.
– Chcę odpocząć – mówiło ciało do Joachima i wysyłało
coraz bardziej bolesne sygnały.
W końcu musiał się poddać.
We wrześniu dwa tysiące trzynastego roku przechodził
koło szpitala położniczego i  przystanął na moment, żeby
złapać oddech. Takie stany przytra ały mu się coraz częściej
– zadyszka, trudności z  oddychaniem i  jakieś dziwne
przeczucie, że jego płuca zaczynają się buntować. Ale potem
wszystko wracało do normy i  Joachim dochodził do
wniosku, że to tylko przejściowe zawahanie organizmu, coś
w  rodzaju zacinania się płyty, której jednak nie trzeba
jeszcze wyrzucać. Przed szpitalem stała kobieta w  zielonej
kurtce, która wcale nie przejmowała się tym, że płacze, że
ma czerwony nos, z którego kapie, a ona nie ma chusteczki.
– Proszę. – Joachim podał jej swoją, a  ona zamiast
„dziękuję” opowiedziała mu o  swojej córeczce, której przy
urodzeniu wpisano wagę: tysiąc sto pięćdziesiąt trzy gramy,
ale „dzisiaj było już trochę więcej, więc jest szansa”.
– Te wszystkie kable, które jej doczepili, ważą więcej niż
ona sama – westchnęła ciężko i  mocno potarła dłońmi
twarz. – Wie pan, to okropnie niesprawiedliwe dostać na
starcie życie, które jest skomplikowane. Kiedy sami je sobie
gmatwamy, możemy mieć też do siebie pretensje. A tu? Kogo
mam oskarżyć? Kogo obwinić za to, że wszystko jest nie
takie, jakie być powinno?
A potem poszła, nie spoglądając na Joachima, zupełnie
jakby zapomniała, że przed chwilą jeszcze do niego mówiła.
Patrzył za nią tak długo, aż rozbolały go oczy, a ona stała się
zielonym punktem, który po chwili zniknął na zawsze.
Podobno w  psychologii zwrot „olśnienie” oznacza
pojawienie się w umyśle gotowego rozwiązania. Czy to było
właśnie to? Joachim nie wiedział, co nim kierowało, ale czuł,
że musi wejść do szpitala i  skierować się na Oddział
Intensywnej Terapii. Zupełnie jakby tam miał znaleźć
odpowiedź. Oczywiście, że go nie wpuścili, zresztą nie było
podstaw, żeby tam wchodził, ale jednocześnie zrozumiał, że
musi coś zrobić, coś, co znowu pozwoli mu regularnie
wychodzić z  domu. Zrozumiał, jak ważny jest ruch, bycie
potrzebnym, cykliczność.
– Myślę, że mógłbym się wam do czegoś przydać –
powiedział godzinę później w  dziale kadr i  jakoś tak
mimowolnie wspomniał o  Interwencyjnych Ośrodkach
Preadopcyjnych, o  przytulaniu terapeutycznym, a  obecne
tam kobiety patrzyły na niego tak, jakby proponował im
obwoźny handel narkotykami.
– Nie bardzo wiem, co panu odpowiedzieć – przyznała
uczciwie jedna z  pracownic, a  druga tylko wzruszyła
ramionami. – Przytulacz terapeutyczny?
– A mogłaby pani kogoś zapytać?
Skinęła głową i  na szczęście na tym nie poprzestała.
Najwyraźniej pomysł tra ł na podatny grunt, bo jeszcze tego
samego dnia przekazała propozycję Joachima komu trzeba.
Dwa tygodnie później dyrektor szpitala zaprosił go na
rozmowę.
– Wie pan, że to rodzaj eksperymentu? – zapytał na
wstępie. – I pewnie bym się na niego nie zdecydował, gdyby
nie pomyślne wyniki podobnych akcji w szpitalach na całym
świecie. Stworzenie czegoś na kształt prototypu relacji,
kiedy rodzice nie mają czasu, żeby pojawiać się u  nas
codzienne, nie jest złym pomysłem. Ale najważniejsza jest
tutaj regularność. Te dzieci się do pana przyzwyczają i będą
na pana czekać. Nawet jeśli są niewiele większe od
kurczaków, to jednak potra ą zapamiętać czyjś głos, zapach
i  wreszcie dotyk. Ważne, aby towarzyszył im pan od
początku aż do momentu wyjścia ze szpitala.
Joachim skinął głową.
– Zauważyliśmy już wcześniej u  starszych dzieci, że
podczas masażu stóp lub wnętrza dłoni niektórzy z naszych
małych pacjentów zaczynają gaworzyć lub przynajmniej
wydobywać z  siebie jakiekolwiek dźwięki. Łapią kontakt
wzrokowy, zaczynają zaciskać piąstki. Oczywiście o  takich
zachowaniach nie ma mowy u  wcześniaków, ale to nie
znaczy, że one niczego nie czują. Tylko nie wiem jeszcze, co
na to rodzice, bo będzie potrzebna ich zgoda, ale ma pan
moje błogosławieństwo.
Joachim ucieszył się jak dziecko. Jeszcze tego samego
dnia kupił podręczniki o  noworodkach, o  masażach,
o  pielęgnacji niemowlaków i  o  wszystkim tym, co w  ogóle
nie było mu potrzebne, ale wolał się przygotować. Zaparzył
kubek herbaty i  wyjął z  papierowej torebki dwa pączki
z  nadzieniem morelowym. Usiadł w  fotelu i  zaczął czytać.
Był podekscytowany równie mocno jak przed swoją
pierwszą zagraniczną podróżą.
– Nasmaruj dłonie oliwką. Obydwoma kciukami masuj
czoło dziecka, wykonując okrężne ruchy. Taki masaż
relaksuje i wzmacnia. Może być też pomocny przy katarze.
Następnie delikatnie wymasuj brzuszek, rączki i  paluszki,
nogi i stópki. Gdy maluch ma kolki, masaż brzuszka, zgodnie
z ruchem wskazówek zegara, może złagodzić jej objawy. Po
takim relaksie maluch będzie wyciszony i bardziej spokojny
– czytał w  skupieniu, ale już następnego dnia lekarz kazał
mu o wszystkim zapomnieć.
– Proszę je tylko brać na ręce. Przytulać, kołysać,
delikatnie huśtać. Te maleństwa mają poczuć drugiego
człowieka, a  smarowaniem oliwką zajmą się kiedyś ich
rodzice. – Puścił do niego oko.
Od tego momentu Joachim mógł zatem o cjalnie tulić
maleństwa, które dopiero co wykluły się na świat i których
walka o  to, by na nim pozostać, była tak wielka, że za
każdym razem budziła w  nim podziw. On miał im w  tym
tylko trochę pomóc – przytulając i  głaszcząc, i  snując
opowieści, które niczym kołysanki łagodziły ból, chwilowo
rozwiewały troski i dodawały sił na kolejne dni.
Kołysanka, kołysanka,
cicha kołysanka.
Na bielutkich prześcieradłach,
puchowych posłankach.
Bogdan Chorążuk: Senna kołysanka.
Drugiego grudnia
– To był, mój drogi, rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty
ósmy, kwiecień. Nie pamiętam dokładnie daty, ale
pamiętam zbiórkę na Okęciu, na Dworcu Zagranicznym,
o godzinie czwartej trzydzieści rano. Okrutna pora, możesz
mi wierzyć. Znajdujesz się wtedy w fazie najgłębszego snu,
schodzisz na kolejne poziomy podświadomości, a  twoje
ciało nie należy chwilowo do ciebie. I wtedy budzik każe ci
wracać i funkcjonować zupełnie normalnie, choć to przecież
niemożliwe. Ale byłem wtedy młody, nienasycony i  jak
zwykle głodny kolejnej podróży, więc się zerwałem,
chwyciłem za rączkę walizki i pojechałem na Okęcie z głową
pełną marzeń i  oczekiwań, co też za chwilę się wydarzy.
Kijów – Kaniów – Czerkasy – Swierdłowsk – Zaporoże, a na
końcu Odessa i znowu Kijów. Odprawa paszportowa trwała
ponad cztery godziny, zanim w  końcu wsiedliśmy do
samolotu. Lecieliśmy czarterem, uwaga, Tu-154. Co za
pamięć! – Sam sobie pogratulował. – Było ciepło, słonecznie
i cholernie duszno. Wreszcie tra liśmy do hotelu Moskwa,
przydzielono mi wtedy do pokoju jakiegoś dyrektora
wydziału rolnictwa i  leśnictwa Urzędu Wojewódzkiego
w Toruniu. Dyrektor był gruby i miał równie jowialną duszę,
dopasowaną do swojej tuszy, na szczęście nie chrapał
i starannie mył zęby. Ubierał się codziennie tak samo, miał
ze sobą kilkanaście par takich samych buraczkowych
skarpetek, ale te brudne wrzucał do plastikowego worka,
każdą parę zawijając wcześniej w gazetę. Nigdy później nie
spotkałem takiego skarpetkowego kaprala.
Joachim zajmował się dzisiaj Marcelem, który był
skrajnym wcześniakiem z  bardzo niską masą ciała. Dość
szybko pojawiło się u niego krwawienie śródczaszkowe, na
szczęście mały zaczął przybierać na wadze i chociaż musiał
jeszcze pozostać przez jakiś czas w  szpitalu, Joachim już
mógł brać go na ręce i zachwalać świat, który Marcel miał
osobiście poznać za jakieś kilka tygodni. Mama Marcela
miała jeszcze trójkę innych dzieci i  chociaż próbowała
rozciągnąć czas w nieskończoność, ten tylko grał jej na nosie
i złośliwie się kurczył.
– Nie chcę go zostawiać – powiedziała kiedyś
Joachimowi, który pogłaskał ją po policzku i  obiecał, że
zajmie się małym, opowie mu, jak wygląda mama i starsze
rodzeństwo, a  także dorzuci kilka opowieści ze swojego
życia, żeby mu nieco urozmaicić ten pobyt.
– Za szpitalami nikt nie przepada, ale ja potra ę
zaczarować to miejsce – ściszył głos.
– To ja powinnam tu siedzieć – protestowała mama
Marcela, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że nie
zawsze słowo „powinnam” dopasowuje się do rzeczywistości
i  na odwrót. I wtedy właśnie wolno sięgnąć po koło
ratunkowe.
– Ale ja mam czas, a  pani nie. Więc zamienimy się
chwilowo rolami, to znaczy ja przejmę rolę mamy, zwłaszcza
że i tak nie mam nic innego do roboty. A Marcel wygląda mi
na kogoś, kto chętnie słucha historii.
– Lubi, jak mu śpiewam.
Uśmiechnął się.
– Z tym może być problem, bo ja ryczę jak stary kozioł,
ale proszę mi wierzyć, opowieści też potra ą ukołysać.
Kąciki jej ust drgnęły odrobinę, a  zmarszczka na czole
wygładziła się, nawet jeśli tylko na moment.
– Dziękuję – powiedziała jeszcze, a  Joachim nawet
trochę się zawstydził. W końcu nie robił niczego
nadzwyczajnego. Nie to, co Helena…
Dzisiejszy poranek był zimny i  należał do tych,
w  których wszyscy przemykają ulicami szybko
i mechanicznie, wbijając przy tym wzrok w ziemię, zupełnie
jakby nie chcieli patrzeć grudniowi w  oczy. Dziwne, bo
przecież był to piątek, preludium weekendu, dni wolnych,
kiedy wreszcie można trochę dłużej pospać, zacząć
opracowywać wstępny świąteczny plan, przypomnieć sobie
zapachy wigilijne, a  nawet zastanowić się, czy w  tym roku
nie zrobić o  kilka pierogów więcej, bo przecież ostatnio
zabrakło. Wiatr był dość silny i  głośny, zupełnie jakby
założył buty i tupiąc nimi, panoszył się w mieście. Powietrze
pachniało zapowiedzią śniegu i w zasadzie Joachim lubił ten
aromat, trochę mroźny, trochę mokry, wyrazisty. Wyczytał
kiedyś, że w  ciepłym powietrzu cząsteczki rozpraszają się
o  wiele szybciej niż w  zimnym i  dlatego właśnie w  upalne
dni do nosa dociera o  wiele więcej zapachów niż podczas
mrozu. W wielu różnych aromatach można się jednak
pogubić. Dlatego zimą są one bardziej intensywne, wyraźne
i  dosadne. Tylko czy śnieg może pachnieć? To tylko
zamarznięta woda, nic więcej. Z drugiej jednak strony
wilgoć powoduje, iż do płatków śniegu przykleja się znaczna
liczba cząsteczek chemicznych, a  one przecież muszą
wydzielać jakiś zapach. Tak czy inaczej, Joachim zawsze
wyczuwał śnieg nosem i  niemal nigdy się nie mylił.
Dokładnie trzynaście minut później zerknął w  niebo
i uśmiechnął się na widok delikatnych płatków, które trochę
nieśmiało, trochę jeszcze niepewnie opadały na ziemię,
tańcząc, by po chwili przykryć ją białym, jakby batystowym
prześcieradłem, unoszonym co chwila przez wiatr. Chętnie
napiłby się kawy, ale wiedział, że nie powinien. Za bardzo
podnosiła mu ciśnienie, więc lekarz zalecał raczej herbatkę
z głogu.
Z głogu! Też coś! Nic nie mogło się równać z aromatem
świeżo zaparzonej kawy, z  jej smakiem trochę gorzkawym,
trochę wytrawnym, przełamanym odrobinę kostką cukru
i dwiema kropelkami tłustej śmietanki. W każdym miejscu
na ziemi, które odwiedził, pijał kawy w  najróżniejszych
smakach i  kon guracjach, z  kubków, liżanek, a  nawet ze
słoika po dżemie. I obiecywał sobie, że na starość zakupi
profesjonalny ekspres i  będzie każdego dnia celebrował
moment przygotowywania kawy. Zalewania herbatki
z głogu nie dało się jakoś celebrować.
Wszedł do kawiarni, która znajdowała się niedaleko jego
domu i  rozejrzał się wkoło. To było stosunkowo nowe
miejsce, wcześniej była tu chyba pralnia chemiczna, a potem
przez parę miesięcy lokal stał pusty. Już kilkukrotnie miał tu
ochotę zajrzeć, ale zawsze wydawało mu się, że takie lokale
są zarezerwowane dla ludzi młodszych. Poza tym nie pijał
przecież ostatnio kawy. Przyjemnie wykorzystana
przestrzeń. Prosto urządzone wnętrze, w  drewnie i  szkle,
z ogromnymi zdjęciami drzew kawowca na ścianach. Kilka
stolików z  dziwnymi krzesłami, które nie wyglądały na
wygodne, ale prezentowały się rzeczywiście ciekawie.
Plastik, drewniane nóżki, owinięte w  miejscach łączeń
drutem. Bardzo dalecy kuzyni tradycyjnego krzesła, a może
nawet zupełnie inna linia? Z su tu zwisało na zwykłych
sznurach kilkanaście żarówek, bez żadnego klosza, żadnej
obudowy. Gołe, obnażone i  dające intensywne światło.
Ciekawe, czy znały słowo „abażur”?
– Na co mamy ochotę? – Uśmiechnął się do niego młody
mężczyzna z  dziwnym zarostem przypominającym nieco
kozią bródkę. Joachim zastanowił się, jak chłopak
wyglądałby z  różkami, ale szybko przepędził tę wizję, żeby
nie wybuchnąć śmiechem. Ciekawe, ile miał lat? Był już
bardziej mężczyzną czy dopiero próbował zdobyć ten tytuł?
Mógłby być jego synem czy raczej wnukiem?
– Na kawę, ale mam nadciśnienie.
– To już nie problem – oznajmił chłopak (chyba jednak
był bardzo młody, bo jakoś szybko się ruszał) i  pstryknął
palcami.
Joachim się zdumiał.
– Jak to?
– Nie słyszał pan? Niedawno zliftingowano piramidę
żywieniową i  trochę się pozmieniało. Moim zdaniem na
lepsze.
– To znaczy?
– Przy spożyciu kawy w ilości większej niż trzy liżanki
dziennie ryzyko rozwoju nadciśnienia tętniczego nie jest
wyższe niż w  grupie osób pijących jedną liżankę w  ciągu
dnia – wyrecytował barista tak pewnym głosem, że Joachim
od razu mu uwierzył.
– Czyli mogę?
– Moim zdaniem nawet pan powinien. Jest więcej
plusów niż minusów picia kawy, poza tym, helou, co może
równać się z jej smakiem?
– Niewiele – zgodził się Joachim.
– To ciśnienie, co panu niby skacze po kawie, to tylko na
chwilę. Z czasem wszystko wraca do normy i  nie ma
żadnego zagrożenia. A na dodatek znacznie gorzej jest pić
kawę okazjonalnie, bo wtedy organizm nie jest
przyzwyczajony i  głupieje. Gdyby pan jednak codziennie
walnął sobie małą czarną albo i dwie, organizm to zrozumie,
zaakceptuje, a nawet więcej: będzie na to czekał.
– Małą czarną poproszę, plus jedna śmietanka i odrobina
cukru – zdecydował się w jednej chwili Joachim i postanowił
rozsypać suszony głóg ptakom na balkonie. Im z pewnością
to nie zaszkodzi, podobnie jak jemu kawa. Facet z  bródką
doprawił mu tegoroczny grudzień dobrym humorem,
aromatem palonego ziarna i sprawił, że nawet przejmujące
zimno odrobinę złagodniało. Śnieg prószył dalej, teraz już
znacznie odważniej, na szczęście nie na tyle dziko
i  dysharmonijnie, by doprowadzić do chaosu
komunikacyjnego. Joachim przycupnął na chwilę na
plastikowym krześle i  ze zdumieniem stwierdził, że jest
bardzo wygodne. Spodobał mu się szum pary z  ekspresu,
muzyka w  radiu, gwar, z  którego nie rozróżniał
poszczególnych słów, i zapach mu nek, które właśnie ktoś
dostarczył do kawiarni. Mógłby tak jeszcze posiedzieć, ale
praca czekała.
Machnął chłopakowi na do widzenia, a  potem wsiadł
w autobus numer pięćdziesiąt trzy, dojechał dość szybko do
szpitala, otrzepał kurtkę ze śniegu i wzmocniony cudownym
smakiem espresso, wszedł do środka. Było mu dzisiaj jakoś
raźniej. Ale tak dzieje się zawsze, gdy uzmysłowimy sobie, że
to maleńkie satysfakcje budują dobry dzień. I że nie trzeba
opływać świata w  łupince orzecha, żeby poczuć się
zwycięzcą.
Małe dzieci mrużą już oczka
małym dzieciom już chce się spać
Już do okien zagląda nocka
będzie nam cicho śpiewać i grać
Magdalena Umer, Grzegorz Turnau: Siwa chmurka.
Trzeciego grudnia
Spis z  dwudziestego czwartego czerwca tysiąc dziewięćset
czterdziestego piątego roku podawał zatrważające
statystyki. Na blisko siedmiomilionową liczbę
osamotnionych dzieci ponad półtora miliona stanowiły
sieroty i  półsieroty. Większość placówek opiekuńczych
miała charakter publiczny, część prowadził Kościół, część
zakłady pracy. Ale funkcjonowały też nieformalne domy,
nieformalne opiekunki i  nieformalne matki, które
próbowały ocalić dzieciństwo tym maluchom, które
kompletnie nie rozumiały, co się wokół nich dzieje. Nikt
wtedy nie pytał o żadne papiery, dokumenty, zgody. Dziecko
znajdowało dom, i to było najważniejsze.
Zaczęło się od małej Kazi, błąkającej się bez celu po
zniszczonych ogródkach działkowych w  Obornikach pod
Poznaniem. Kazia miała pięć lat i  mieszkała z  przygłuchą
babcią, która całymi dniami spała. Mówiła, że w ten sposób
przeczeka kolejną wojnę, bo Niemcy na pewno tu wrócą
i  będą chcieli dokończyć to, co zaczęli. Na wnuczkę nie
zwracała większej uwagi, bo od tego są przecież rodzice.
– Idź, baw się, ja muszę spać. Albo mamę wołaj.
Tyle że ani mama, ani tata Kazi nie zostali odnalezieni
po wojnie, a  dziecko zostało zde niowane jako sierota,
pozostająca jednak pod opieką babci. Nie wiadomo,
dlaczego upatrzyło sobie Rozalię, która mieszkała sama
w dość sporym domu, cudem ocalałym z wojny. Zawaliła się
tylko jedna jego część, której wcześniej i  tak nie używano.
Na szczęście bomba nie naruszyła fundamentów i  po
wywiezieniu gruzu dom wyglądał po prostu tak, jakby stracił
rękę. Zachowały się oba piętra, a  dach wymagał drobnych
napraw. Można w  nim było jednak mieszkać i  ciągle był
wystarczająco duży. Kazia spoglądała zza drzew na
krzątającą się po ogrodzie Rozalię, wpatrując się  w  nią
intensywnie swoimi brązowymi oczami, aż w końcu kobieta
dostrzegła małą dziewczynkę i nawet do niej machnęła.
– Mam mleko, chcesz?
Pół godziny później Rozalia wiedziała już całkiem sporo,
a reszty się domyśliła.
– To ciebie czasem widywałam na ogródkach, prawda? I
chyba w parku, koło kościoła też. A nie jesteś czasem za mała
na takie wędrówki?
Kazia pociągnęła nosem i powiedziała, że chce do mamy.
A babcia jej nie słucha. Śpi, chrapie i  nie chce o  niczym
wiedzieć.
– Tylko tu patrzę – powiedziała jeszcze, a  Rozalia
pokiwała głową.
Od tego czasu dziewczynka przychodziła do niej niemal
codziennie, aż w końcu spytała, czy może u niej zostać. I że
babcia nawet nie zauważy. Dwa dni później wprowadziła się
do jednego z  wolnych pokoi z  dużym, podwójnym oknem
i  całkiem sporą rozkładaną kanapą w  kolorze młodych
buraków. Ale nocą i  tak przybiegała do łóżka Rozalii
i  zasypiała w  jej nogach, żeby kobieta niczego się nie
domyślała. Rano uciekała do siebie, a  Rozalia tylko
uśmiechała się pod nosem.
Minęło dziesięć miesięcy, był rok tysiąc dziewięćset
czterdziesty siódmy. Helena miała zaledwie kilkanaście lat,
nie wiedziała jeszcze, co będzie robić w  przyszłości, ale na
widok szóstki dzieci, które bawiły się na podwórku
u  Rozalii, poczuła dziwną potrzebę, żeby do nich podejść.
Być może to był właśnie ten moment, który zwery kował jej
plany lub raczej wreszcie je skrystalizował. Nie wiedziała
wprawdzie, co ją ciągnęło do tych dzieci, ale ich śmiech
wydawał jej się zaraźliwy. I tak bardzo odmienny od ciszy
przerywanej płaczem, którą od kilku lat miała wokół siebie.
Helena niewiele potra ła, ale dobrze szyła, lubiła prace
ręczne, całkiem nieźle radziła sobie też z gotowaniem, a już
zwłaszcza z wyczarowywaniem czegoś z niczego. Czy miała
jakieś konkretne marzenia? Chciała zapomnieć o  wojnie,
chciała uciec od wspomnień, które ciągle powracały
w snach, i chciała być szczęśliwa, nie rozumiejąc jednak, na
czym dokładnie to polega. Zdawała sobie sprawę, że jeśli
teraz podejdzie do małego chłopca, który właśnie coś
tłumaczył czterem wpatrzonym w  niego kotom, nie tylko
ucieknie od przeszłości, ale nadal będzie musiała każdego
dnia stawiać jej czoła. To nie były kochane i  szczęśliwe
dzieci, tylko takie, którym wojna najprawdopodobniej
odebrała wszystko. A jednak podeszła, przykucnęła
i  spojrzała chłopcu w  oczy, a  ten niemal natychmiast je
zmrużył i machnął ręką, zupełnie jakby chciał ją przegonić.
– Co robisz? – nie zraziła się.
– Jestem dyrygentem. To mój chór.
– Koci?
Skinął głową.
– Uczę je śpiewać, idź.
– Jak masz na imię?
– Staś.
– Twoje koty naprawdę umieją śpiewać?
Znowu przytaknął i zmarszczył śmiesznie nos. A potem
zerknął na Helenę spod oka i powiedział:
– Przy tobie nie będą. Wstydzą się. Idź.
– No dobrze, a powiesz mi tylko, gdzie mieszkasz?
Wskazał na dom Rozalii, więc Helena w  końcu się
podniosła i  poszła w  tamtą stronę, przyciągana jakąś
magiczną siłą, którą później nazwała przeznaczeniem. To
był naprawdę ładny dom, mimo braku jednej części.
Najważniejsze jednak, że w  dwa lata po wojnie wszystko
działało w nim bez zarzutu.
Dzieci, które błąkały się po podwórku, których Helena
nigdy wcześniej tu nie widziała. Nie znały się wprawdzie
z  Rozalią zbyt dobrze, ale ponieważ mieszkały niedaleko
siebie, czasem się widywały. Tyle że wcześniej nie było tu
żadnych dzieci. Rodzina?
Rozalia wzruszyła na to pytanie ramionami.
– Sieroty. Dwójkę znalazła nauczycielka, spały w gruzach
po zburzonej fabryce, dwóch chłopców przyprowadził
ksiądz, podobno tylko na jakiś czas, twierdzi, że poszuka dla
nich domu, a jedno to dziecko mojej znajomej, która zmarła
parę tygodni temu. Rodzina nie ma warunków, poza tym nie
lubią małych dzieci. Urocze, prawda? No i jest jeszcze Kazia.
Pojawiła się u mnie pierwsza i tak jakoś już została. Byłam
u jej babci, ale staruszka poinformowała mnie tylko, że chce
spać, a  dzieckiem mogę się zajmować do woli. I żebym
uważała na Niemców.
– Czemu pani nic nie powiedziała?
– Mów mi po imieniu. Nie miałam czasu. Nawet nie
wiem, jaki mamy dzień tygodnia, ale może to i  lepiej? –
zastanowiła się przez chwilę. – Ciotka zawsze mi
powtarzała, że kto liczy godziny, ma nudne życie. Ja
przestałam liczyć nawet miesiące.
– Pomóc ci? – Helena chodziła wprawdzie jeszcze do
szkoły, ale popołudnia miała wolne. I weekendy. I święta. I
chyba zdarzyło jej się liczyć godziny, a  przecież za żadne
skarby nie chciała mieć nudnego życia. Pomagała mamie
w  domu, ale tu najwyraźniej była bardziej potrzebna.
Rodzice zresztą zajęci byli poszukiwaniami krewnych. Ciągle
wysyłali listy do Czerwonego Krzyża i próbowali ustalić, co
stało się z ich rodziną. Mama szukała siostry, ojciec dwóch
kuzynów. Wiadomo było tylko, że babcia z dziadkiem zginęli
na samym początku wojny, podobnie jak brat dziewczyny,
starszy od niej o kilka lat. Helena bardzo chciała robić coś
więcej niż tylko chodzić do szkoły, ale kompletnie nie miała
pomysłu, co by to mogło być. Czuła jednak, że ma w sobie
wystarczająco dużo sił i chęci, żeby się czymś zająć. Zupełnie
jakby chciała zrekompensować rodzicom fakt, że podczas
wojny była zbyt mała, aby walczyć. Matka wprawdzie nigdy
niczego jej nie zarzucała, ale Helena czuła, że w ich rodzinie
to brat jest bohaterem.
– Możesz pomóc. – Skinęła głową Rozalia. – Na razie
dzieciaki zostają u mnie, poza tym nie mam żadnego innego
pomysłu. Są zupełnie same. Do kogo mam jej zatem odesłać?
Mam duży dom, mieszkam w  nim tylko ja, jakoś sobie
poradzimy.
Rozalia miała trzydzieści trzy lata, na wojnie straciła
męża i  jedną z  sióstr. Druga mieszkała w  Warszawie.
Rodziców nie pamiętała, od najmłodszych lat wychowywała
ją ciotka, podobnie jak jej dwie niewiele starsze siostry.
Ciotka była oschła i konkretna, i dość szorstko kochała trzy
dziewczynki, które dostała w  spadku wraz z  domem, ale
Rozalia i  tak zawsze była jej wdzięczna, że nie wylądowała
w  ochronce. Teraz najwyraźniej miała za to podziękować
w  inny sposób. Wiedziała również, że pomoc porzuconym
dzieciom to dla niej jedyna szansa, żeby nie rozdrapywać
ran, nie tęsknić beznadziejnie i nie mieć głupich myśli. Jeśli
liczenie godzin było oznaką nudnego życia, to maglowanie
wspomnień w prostej linii prowadziło do depresji.
Dwa lata później dzieci było już piętnaścioro, a  listę
chwilowo zamykał czteroletni Kajtek. Również Helena
przeprowadziła się do Rozalii, bo tak było zdecydowanie
wygodniej. Zrobiło się przez to trochę ciasno, ale nikomu
nie przeszkadzały takie warunki. Gorzej było z wyżywieniem
tak licznej gromady. Pewnego wieczoru, gdy Helena
położyła się spać, w  jej głowie tuż przed zaśnięciem
wykiełkował pomysł, który nocą rósł podlewany
pragnieniem, by całe to zło i wspomnienia o nim przykryć
czymś dobrym. Rano wystarczyło wstać i  zebrać plon.
Obudziła się z poczuciem ulgi, że wreszcie wie, co chce robić
w życiu. Ubrała się najszybciej, jak mogła, w przelocie zjadła
śniadanie i  pobiegła szukać Rozalii, żeby o  wszystkim jej
opowiedzieć.
– Naprawdę chcesz stworzyć dom dziecka? Taki
z  prawdziwego zdarzenia? – zdumiała się Rozalia. Helena
kiwnęła głową.
– W zasadzie to już go prowadzimy, tyle że nieo cjalnie.
Kilka dni temu słyszałam rozmowę w sklepie o tych starych
zabudowaniach folwarcznych niedaleko stąd. Podobno nie
wiadomo, co z  nimi zrobić, bo nikt się po nie nie zgłasza.
Może to jakiś znak?
– Myślisz, że mogłybyśmy je wykorzystać? – spytała
Rozalia, a  potem nalała im gorzkiej kawy, którą Helena
zawsze piła z pewnym niesmakiem, ale i poczuciem, że ten
napój pasuje idealnie do dorosłego życia i  przełomowych
decyzji.
Obie doskonale zdawały sobie sprawę, że na dłuższą
metę nie mogą tak funkcjonować, nic dziwnego zatem, że
wizja zaanektowania większej przestrzeni dla dzieciaków
wydała im się wyjątkowo kusząca.
– Te dzieci nas potrzebują. Stwórzmy im dom, taki
prawdziwy – powiedziała Helena. – Żeby wiedziały, że to
jest ich miejsce i żeby miały adres.
– Musimy mieć o cjalną zgodę. – Rozalia zastanowiła się
przez chwilę. – Inaczej nam je zabiorą i  roześlą po całej
Polsce. Co prawda funkcjonujemy jako coś w  rodzaju
rodziny zastępczej, ale przy tej liczbie dzieci nie damy rady
dłużej tego ciągnąć. Mój dom już nie jest tak duży, jak mi się
początkowo wydawało, bo z  każdym kolejnym dzieckiem
kurczy się w  zastraszającym tempie. Zresztą dziewczynki
niedługo będą potrzebować odrobiny prywatności, kawałka
kąta tylko dla siebie. Chłopcy też powinni mieć osobne
pokoje. Myślałam nawet, żeby ich wysłać do Poznania. Ale
wiesz, razem.
– No i? – spytała Helena.
– W zakładzie przy Mariackiej nie mają miejsc. Podobnie
w  Domu Dziecka Rodziny Maryi. Zresztą już wiosną
czterdziestego szóstego, kiedy siostry jako tako odbudowały
pomieszczenia, zaczęto tam przyjmować dzieci ewakuowane
z  Sambora, a  Wydziały Oświaty w  Poznaniu i  bodajże
w Warszawie wysyłały do nich sieroty wojenne. Teraz siostry
mają ponad stu wychowanków, od trzech do osiemnastu lat.
Być może udałoby im się wziąć piątkę, może szóstkę dzieci.
Ale nie wezmą tylu naraz. A  przecież nie chcemy ich
rozdzielać, prawda? – spytała Rozalia.
Helena pokręciła przecząco głową i  puściła oko do
Rozalii.
– No to najwyraźniej nie mamy innego wyjścia. Musimy
to zrobić.
Te dzieci już były rodziną. Starsze pomagały młodszym
ubierać się i czesać, wspólnie pracowały w kuchni i ogrodzie,
a  kiedy któreś zachorowało, czuwały przy nim na zmianę
i  opowiadały bajki. Najstarsza Józefa miała trzynaście lat,
najmłodszy Kajtek – cztery. Chodził za Józefą jak cień,
a  kiedy zepsuł się hydrofor i  dziewczyna pomagała nosić
wodę ze studni, uparł się, że będzie robić to za nią, chociaż
nie potra ł udźwignąć wiadra. Za to potem nazrywał jej
kwiatów i wypolerował dwa jabłka. Lubił siedzieć blisko jej
nóg i patrzeć, jak obiera ziemniaki, jak kroi warzywa na zupę
i ceruje dziury w ubraniach. Był drobnym, cichym chłopcem,
którego ktoś kiedyś po prostu przyprowadził nocą do Rozalii
i kazał mu czekać pod drzwiami aż do rana. Kajtek nie umiał
zbyt wiele mówić, ale powiedział jedno zdanie: „mam tu
zostać”. Rozalii w głowie się nie mieściło, jak można ot, tak
oddać dziecko, ale nie chciała szukać winnych. Skoro go
oddali, to znaczy, że nie chcą. Józefa jako pierwsza wzięła
małego na ręce i  szepnęła mu do ucha: „czekaliśmy na
ciebie, wiesz?” i  to było właśnie to zdanie, które go
uratowało.
Zabudowania folwarczne, do których ewentualnie
mogliby się przenieść, były w  opłakanym stanie, ale
z  pewnością woleliby tam mieszkać wszyscy razem niż
rozjechać się po całej Polsce.
– W Poznańskiem w  ogóle jest dość słabo z  domami
dziecka – mówiła dalej Rozalia. – Ksiądz się dowiadywał.
Najwięcej ma Warszawskie i Rzeszowskie, potem Kieleckie.
Ale ja ich tam nie poślę. Poza tym wolno nam prowadzić
dom dziecka, nawet jeśli nie mamy wykształcenia
pedagogicznego.
– Naprawdę?
– Ksiądz mówi, że takie placówki to albo organizują
władze państwowe, albo jakieś fundacje, ale też osoby
prywatne. I że Kościoła już nie chcą, bo jest „obcy
ideologicznie”. Dzieciaki nie mają się modlić, bo z tego nic
dobrego nie wynika, tylko wyrastać na budowniczych
socjalizmu. I tak to trzeba przedstawić w  urzędzie i  nie
wspominać, że ksiądz nam pomaga. Nikt nam nie odbierze
dzieci, bo nie będą wiedzieli, co z nimi zrobić. A my jesteśmy
młode, chętne, sporo możemy zdziałać własnymi rękami.
Jak nam oddadzą te zabudowania, to jakoś je
wyremontujemy. To tylko niszczeje, nikt tam nawet nie
zagląda. Do szkoły dzieci nie będą miały daleko, jest duży
ogród, czynna studnia, podwórko i  drzewa owocowe.
Idealne miejsce – powiedziała Rozalia, spoglądając spod oka
na Helenę. – To co? Robimy to? Skaczemy na głęboką wodę?
Dziewczyna aż się rozpromieniła.
– Jasne. Fajnie mieć w życiu znowu jakiś cel, zwłaszcza
jeśli się go wcześniej zgubiło na wojnie.
*
Mieszkanie Joachima było niewielkie, ale jemu
całkowicie wystarczało. Mieściło się w starej kamienicy przy
ulicy Grunwaldzkiej. Przeprowadził się tu zaraz po tym, jak
dostał pracę w Poznaniu, pod koniec lat siedemdziesiątych.
Naprzeciwko niego mieszkała rodzina z dwójką dzieci, które
na jego oczach wyrosły i wyjechały w świat, a potem wróciły
już ze swoimi pociechami. Piętro niżej znajdowało się tylko
jedno mieszkanie, należące do nauczyciela gry na
fortepianie. Joachim był jednym z  nielicznych sąsiadów,
którym gamy oraz nokturny szarpane i masakrowane przez
przychodzących na lekcje uczniów zupełnie nie
przeszkadzały. Inni byli mniej odporni na muzyczne gwałty
i  na widok nauczyciela zaciskali nerwowo zęby. On sam
starał się przemykać po klatce schodowej niczym duch
i  tylko na widok Joachima oddychał z  ulgą i  mówił „dzień
dobry”, a nawet nisko się kłaniał.
Joachim bardzo lubił swoje mieszkanie, a zwłaszcza jego
przytulność, która po jakimś czasie stała się ciasnotą,
eufemizując ten zwrot. Nie przejmował się tym zupełnie.
Miał dwa pokoje, z  których jeden był sypialnią, drugi zaś
miejscem wspomnień, jak go nazywał, bo trzymał w  nim
pamiątki z  podróży, zapisane notesy, zeszyty, zdjęcia,
upominki i  co jakiś czas wszystko dokładnie przeglądał,
jakby odtwarzał w głowie lm biogra czny. Fotogra e miał
starannie posegregowane, podobnie jak notesy z zapiskami.
W czterech dużych pudłach z Ikei mieszkały pamiątki, które
kupował lub dostawał podczas wyjazdów. Ręcznie
haftowana tiubietiejka z  Uzbekistanu. Serwetka z  hotelu
Ukraina, różaniec z Watykanu, reportaż o Moskwie z tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku Ericha
Einhorna, kupiony w  Czechosłowacji, zielone opakowanie
czarnego pieprzu z lat 70., przywiezione z ZSRR. Ciekawe,
czy jeszcze miał zapach? I jeszcze enerdowska rakieta
tenisowa Germina Topspeed, którą chyba wygrał w brydża.
Cieszył się, że nie wyrzucił tych pamiątek, tylko pozwolił im
u  siebie zostać, zadomowić się, by przy ich pomocy móc
cofać się do czasów, kiedy wyrzuty sumienia chwilowo
chowały się między kartkami paszportu. Naprawdę lubił
podróżować.
Joachim najmniejszą sympatią darzył kuchnię, bo ciągle
jeszcze nie nauczył się gotować. W zasadzie to od
kilkudziesięciu lat obiecywał sobie, że zgłębi wreszcie tajniki
dobrej pieczeni, idealnego rosołu oraz perfekcyjnego
sernika, ale ciągle były to tylko obietnice. A ponieważ sam
się z  nich rozliczał, nie miały aż takiej siły przebicia.
Kupował zatem gotową pizzę, zupki w  kubkach lub
makaron, który mieszał z  masłem i  białym serem, choć
musiał uczciwie przyznać, że jadał w  swoim życiu lepsze
rzeczy.
Helena… O tak, ona umiała wyczarowywać prawdziwe
smakołyki, nawet w  czasach, gdzie polskim kawiorem była
kaszanka, a  w  kuchni królowały kapusta, ziemniaki
i marchew. Ale Helena potra ła smażyć doskonałe naleśniki,
omlety i  jajeczne kotlety, które nawet wyglądały jak
schabowe. Dzieciaki w  domu dziecka nigdy nie dostały
przypalonej zupy mlecznej, mleka z  kożuchem, rzadkiego
budyniu ani rozgotowanych warzyw. Pamiętał, jak zaprosił
ją kiedyś do prawdziwej restauracji, a  ona na widok nazw:
sztufada, kotlet pożarski, bryzol i  cynaderki, zupełnie
straciła głowę i  zamówiła fasolówkę, a  potem brzoskwinie
z bitą śmietaną. Z uśmiechem patrzył, jak je, jak się oblizuje
i  jak zastanawia, gdzie kupić owoce, żeby dzieciakom
przygotować podobny deser.
– Ja najbardziej lubię ciastka z kremem. I żeby ciasto było
mokre, a krem potwornie słodki – mówił do niej, a ona tylko
się śmiała. – I jeszcze lubię eklerki, ale z  kremem z  jajek,
a nie ze śmietaną, no i brioszki. – Oblizywał się z apetytem.
Mógł wtedy tak z nią siedzieć godzinami.
Zamyślił się. Od czasu kiedy zaczął pracować w szpitalu,
wspomnienia w  jego głowie obudziły się i  zaczęły
przywoływać obrazy, które często sam malował lub
przynajmniej których był współautorem. Zdumiało go to, bo
myślał, że o  wielu rzeczach zapomniał, że wyblakły w  jego
głowie jak pranie zbyt długo zostawione na słońcu.
Tymczasem z  każdym dniem przypominały mu się kolejne
wydarzenia, które z  kolei otwierały następne drzwi
i wskrzeszały najstarsze wspomnienia. Helena pojawiała się
niemal w  każdym z  nich i  chociaż nie było w  tym nic
dziwnego, zaskoczyło go, że pamięta tak wiele szczegółów
i  że tak bardzo za nią tęskni. Nigdy nie próbował jej
odszukać, zresztą, kiedy odchodził, poprosiła go, żeby nie
wracał. Nigdy. Nie była zła, raczej zraniona, smutna, że
jednak wybrał inaczej.
– Pojedź ze mną – powiedział wtedy, choć zdawał sobie
sprawę, że ona nigdy nie zostawi Koralików.
– Zostań ze mną – powiedziała ona, choć zdawała sobie
sprawę, że on nigdy nie zrezygnuje z wolności.
A potem na siebie popatrzyli i wiedzieli już, że właśnie
coś się skończyło, choć oboje kochali się z  każdym dniem
coraz bardziej.
Wyciągnął z  pralki dwie poduszki z  długimi nóżkami,
w  sukienkach w  gwiazdeczki. Pachniały ładnie, trochę
kwiatowo, chociaż może bardziej zasugerował się napisem
na płynie do prania. Najważniejsze, że były czyste, bez
zarazków i  mógł je jutro zabrać do szpitala. Pokaże je
Mikołajowi i małej Ani z paskudną wadą serca, przez którą
mała musi zostać w  szpitalu co najmniej kilka tygodni,
a potem może nawet wymyśli jakąś historię albo bajkę, żeby
na chwilę oderwać się od Heleny, od jej
niebieskopopielatych oczu i  tamtych dzieci, których
najwyraźniej nie kochał wystarczająco mocno.
Odpływają jak chmury
Wszystkie smutki zmęczone jak ty
One szybko nie wrócą
Dobrze wiedzą zapadasz już
W sen gdy zamykasz oczy
Sen jak czuły dotyk jest tuż
Teraz śnij
Gabriel Fleszar: Zaśnij i śnij.
Czwartego grudnia
Przytulanie jest niezbędne do życia. Podobno człowiek
potrzebuje czterech uścisków dziennie, żeby jako tako
funkcjonować, ośmiu, jeśli chce być zdrowy, a jeśli chce się
rozwijać, to nawet kilkunastu. To nie bajki, to psychologia.
To wyniki badań naukowych i  obserwacji maleńkich
makaków, którym wstawiono do klatki pluszową mamę oraz
mamę drucianą, wyposażoną w  butelkę mleka. I choć
jedzenie kusiło, makaki wybierały pluszaka, żeby się w niego
wtulić i  poczuć bezpiecznie. Helena wiedziała o  tym dużo
wcześniej, zanim ktoś wymyślił ten eksperyment. Bolek miał
pięć lat i  budził się niemal każdej nocy z  krzykiem. Nie
potra ł powiedzieć, co mu się śni, może nie umiał tego
nazwać, może nie chciał wypowiadać głośno nazw upiorów,
żeby nie stały się prawdziwe. Helena usiadła kiedyś obok
niego, a potem wzięła go na ręce i trzymała ponad godzinę,
aż wyczuła, jak jego oddech staje się spokojniejszy, a on sam
topnieje w jej objęciach.
Zanuciła coś pod nosem, a potem zaczęła szeptać mu do
ucha opowieść o Warsie i Sawie, którą przeczytała w książce.
Bolek chwycił ją za palec ręki i przytulił go sobie do policzka.
Napięte mięśnie puszczały, naprężone ciało wreszcie mogło
odpocząć. Helena głaskała jego głowę, plecy, ramiona
i kołysała tak długo, aż w końcu zasypiał.
Po trzech miesiącach Bolka przestały męczyć koszmary,
a  Helena zrozumiała, że niektóre zajęcia należy czasem
odpuścić po to tylko, by objąć jakieś dziecko.
– Pranie – mówiła do niej Rozalia, ale dziewczyna tylko
się uśmiechała.
– Zrobię jutro, dobrze? Jeden dzień w brudnej pościeli im
nie zaszkodzi. Jeden dzień bez przytulenia – znacznie
bardziej.
Rozalia tylko wzruszała ramionami, ale więcej nic nie
mówiła. Sama niewystarczająco nasycona w życiu czułością
i  bliskością, nie rozumiała ich znaczenia do końca, choć
podświadomie czuła, że to, co robi Helena, ma sens. De cyt
dotyku doskwierał dzieciom czasem bardziej niż ten
żywieniowy, i  to wiedziała nawet ona. Kilkanaście ostów,
z których należało wyrwać kolce i sprawić, żeby zakwitły. To
mogła zmienić tylko czułość, nawet jeśli zaczynała się od
muśnięcia, od delikatnych prób dotknięcia drugiej ręki.
Dzieci z każdym kolejnym miesiącem coraz bardziej garnęły
się do Heleny, wyznaczając nawet sobie dyżury przytulania.
– Budujesz mosty – powiedziała kiedyś Rozalia do
dziewczyny, a ta aż cała pojaśniała ze szczęścia. – Ale wiesz,
że przytulanie nie rozwiązuje problemów?
– Nie. Ale je oswaja.
Zgodę na utworzenie państwowego domu dziecka
rzeczywiście udało im się uzyskać stosunkowo łatwo.
Istotnym aspektem był fakt, że nie brał w tym udział Kościół
uznany za „obcy ideologicznie”. Dwie kobiety, nawet jeśli nie
miały odpowiedniego wykształcenia, zdecydowanie nie
stanowiły zagrożenia dla ustroju czy też porządku państwa,
poza tym najważniejszym hasłem tamtego okresu było
wychowanie dzieci na „budowniczych socjalizmu”, a do tego
żadne papiery nie były im potrzebne. Znacząca była tylko
ideologia.
Rozalia miała głęboko gdzieś socjalizm oraz metodologię
marksistowską, o  której dumnie mówiły jakieś panie
z  urzędu. Ale kiwała głową, że owszem, że rozumie i  że
całkowicie się z tym wszystkim zgadza. Ubrały się z Heleną
tego dnia wyjątkowo starannie,  w  proste spódnice i  białe
koszule. Włosy związały w  końskie ogony, porządnie
wyszorowały paznokcie. Wyglądały surowo, grzecznie
i bardzo pedagogicznie. To miało prawo się udać.
– Do naczelnych idei wychowania według Antoniego
Makarenki, niezbędnych podczas wykonywania służby
w  polskich domach dziecka, zaliczamy: ideę socjalistyczną,
ideę zespołu oraz ideę pracy jako czynnika leczniczego.
Wszyscy musimy żyć jednym życiem, wspólnymi dążeniami
i wspólnym trudem – obwieściło jakieś babsko z podwójnym
podbródkiem, a Helena i Rozalia były bliskie zasalutowania.
Powstrzymały się jednak siłą woli. Na twarze przyoblekły
wyraz pełnego zrozumienia, a  nawet zachwytu dla tych
wszystkich mądrości. Nie mówiły zbyt dużo, tylko grzecznie
kiwały głowami i nie uśmiechały się zbyt przymilnie. Pełen
profesjonalizm.
Tak naprawdę miały dużo szczęścia. W tamtych latach
system opieki nad osieroconymi dziećmi był kierowany
i nadzorowany w sposób scentralizowany i ściśle powiązany
z  całym systemem wychowania dzieci i  młodzieży. Ale ich
dom dziecka był dość mały, na dodatek nie domagały się
zatrudnienia żadnej dodatkowej siły roboczej (której
notabene i tak brakowało), ograniczyły środki materialne do
minimum, tłumacząc, że same postarają się na siebie zarobić
„ciężką, zbiorową pracą”. Jakimś cudem znalazły się trochę
na uboczu, niekontrolowane zbyt często
i  nieindoktrynowane przez państwo. Oczywiście nie
uniknęły wizytacji, ale na szczęście zawsze wychodziły
z  nich obronną ręką. Nie bez znaczenia była tu dość duża
„samowystarczalność” placówki oraz fakt, że dzieci chodziły
zadbane. O cjalnie nie nazywały swojego domu „domem
dziecka” tylko wymyśliły nazwę Koraliki.
– Jesteście jak naszyjnik z  kolorowych paciorków. On
nigdy nie powstaje od razu. Trzeba powoli każdy koralik
nanizać na nitkę i dopiero po jakimś czasie widzimy piękny
łańcuszek. Wy jesteście jak te paciorki rozrzucone po
świecie. Musimy je wszystkie odnaleźć i kolejno dokładać do
naszyjnika. To będzie prawdziwy unikat – mówiła Helena.
Nie było łatwo. Dawne zabudowania folwarczne
nadawały się do wszystkiego, tylko nie do zamieszkania.
Dziurawe podłogi, nieszczelny dach, farba odpadająca ze
ścian, zatęchły zapach, powybijane szyby w  oknach.
Nieczynne łazienki, brak pieca w kuchni. Ale poradziły sobie
i  z  tym. Malowały, tynkowały, usuwały grzyb, a  z  każdym
kolejnym dniem przybywało im rąk do roboty. Dom dziecka
stał się niejako dobrem wspólnym, nawet jeśli mieszkańcy
Obornik i  okolicznych miejscowości w  dupie mieli
Makarenkę i jego lozo ę. Przychodzili, kiedy mogli, czasem
po swojej pracy, czasem jeszcze przed świtem. Niektórzy
przynosili niepotrzebne sprzęty, sztućce, naczynia, kubki,
koce, jakieś ubrania dla dzieci, buty, ciepłe wojskowe
skarpety, wielkie czapki, które można było naciągać na uszy,
a  nawet wieczorowe przedwojenne sukienki i  boa z  piór.
Rozalia i  Helena wszystko dokładnie segregowały
i  odkładały na później, opisując poszczególne przedmioty
i  przypisując je konkretnemu dziecku. Dzięki temu
wiedziały, co już mają, czego im brakuje i jakie muszą zrobić
zapasy. Co miesiąc otrzymywały skromną pensję oraz
fundusze na tak zwane wydatki niezbędne. Nie było tego
dużo, ale dawało nadzieję, że będą potra ły się utrzymać.
Rozalia dodatkowo wynajęła swój dom i przeprowadziła się
do Koralików.
Czwartego grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego
drugiego roku w  okolicach Obornik pojawił się młody
chłopak. Joachim. Szukał pracy, więc ludzie natychmiast
skierowali go do domu dziecka, choć od razu
poinformowano go, że na większy zarobek nie ma co liczyć.
Ale na dach nad głową oraz smaczne jedzenie – zawsze.
Joachim miał dwadzieścia trzy lata, burzę pięknych
kasztanowych włosów, które wiązał w kucyk, co w tamtych
czasach wywoływało niemałą radość u  przedstawicieli
obojga płci, piwne, szeroko rozstawione oczy, nos
z niewielkim garbem pośrodku, który jednak tylko dodawał
mu uroku, oraz dwie silne ręce. Ukończył studia na
Politechnice Łódzkiej z tytułem magistra inżyniera i niemal
natychmiast ruszył w świat, choć zaproponowano mu pracę
w  Katedrze Chemii Nieorganicznej. Ale Joachim nie chciał
dać się zamknąć na uczelni, bo ciągle go nosiło. Chciał
zobaczyć trochę świata, który w  czasie wojny podglądał
raczej przez dziurkę od klucza. Chciał podróżować,
poznawać nowych ludzi, odwiedzać nowe miejsca,
sprawdzać, gdzie jeszcze go nie było, a gdzie być powinien.
– Masz szansę na dobrą pracę, czego ty chcesz więcej? –
narzekała matka, ale on tylko wzruszał ramionami.
– Jak się dowiem, natychmiast cię poinformuję. –
Pocałował ją w czubek głowy, a potem wskoczył do pociągu
i  z  licznymi przesiadkami dotarł do Obornik. W zasadzie
chciał jechać dalej, może do Poznania albo Zielonej Góry,
i  gdyby nie fakt, że następne połączenie miał dopiero za
dwie godziny, pewnie w ogóle nie udałby się do miasta.
Jako dziesięciolatek pomagał rodzicom w  polu, a  od
tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego terminował
u miejscowego felczera. Miał wtedy dopiero czternaście lat,
ale był wyjątkowo wyrośnięty jak na swój wiek. Zresztą nikt
nikogo o nic nie pytał, zwłaszcza kiedy trzeba było opatrzeć
skaleczenia albo pomóc przy złamaniach. Felczer nie miał
oczywiście ukończonych studiów wyższych, ale znał się
dobrze na swojej robocie. Joachim z  podziwem przyglądał
się jego pracy, jak z łatwością tamował krwotoki albo robił
płukanie żołądka. Po wojnie nie wybrał jednak medycyny,
bardziej fascynowały go różnego rodzaju eksperymenty,
fakt, że coś pod wpływem jednej kropli zmienia barwę lub
konsystencję, coś wybucha, strzela, wydziela dziwny zapach.
I wybrał Politechnikę Łódzką, a potem znowu ruszył przed
siebie, zupełnie jakby ciągle czegoś szukał.
– Znajdzie się coś dla mnie? – zapytał najpierw w aptece,
a potem w cukierni. I wtedy usłyszał o Koralikach.
Pierwszą osobą, którą tu spotkał, była Rysia. Miała wtedy
sześć lat, urodziła się tuż po wojnie. Tra ła do domu dziecka
rok wcześniej przez głupi wypadek, jak wszyscy mówili.
Niewypał na polu, który zabił nie tylko jej rodziców, ale
i syna sąsiadów. Tylko krowy ocalały, zupełnie nie wiadomo
dlaczego. Rysia wylądowała u dalszej kuzynki swojej mamy,
która po roku przywiozła ją do Koralików.
– Będzie jej u  was lepiej, ja nie mam już ani siły, ani
chyba chęci – przyznała uczciwie, a potem zostawiła Rysię
wraz z tekturową walizką i dwoma kawałkami białego sera,
zawiniętego w czyste płótno.
Ser był smaczny, domowej roboty i trochę przypominał
Rysi dom, ale tylko do wieczora, bo wtedy zniknął podczas
kolacji, a  jego resztki poprzyklejane do dziecięcych zębów
już nie nasuwały żadnych skojarzeń. Dziewczynka była
dzieckiem dość małomównym, choć trochę z  przymusu.
Kuzynka mamy nie lubiła zbyt dużej liczby słów, nie lubiła
pytań i  beztroskiej paplaniny, więc słowa grzęzły Rysi
w gardle i tam pozostawały. I było ich coraz więcej i więcej,
więc czasem dławiły, a wtedy dziewczynka wybiegała w pole
i  wołała głośne: „aaaaaaaaaaaaaaa” przez całą minutę, na
jednym wydechu. I wszystko wracało do normy.
Joachim taką właśnie zobaczył ją po raz pierwszy.
Krzyczącą w  pole. Bez czapki, bez szalika, w  rozpiętej
kurtce.
– Co robisz? – spytał zaciekawiony, bo dziewczynka
wcale nie wyglądała na kogoś, kto się czegoś boi lub krzyczy
z bólu.
– Wyrzucam nadmiar słów.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, a potem poradził Rysi,
żeby używała też innych liter alfabetu, nie tylko „a”,
i  układała je nie przypadkowo, ale z  rozmysłem, a  potem
litery w słowa, słowa w zdania, a zdania w opowieści. Wtedy
będzie jej o wiele łatwiej porozumieć się z otoczeniem. I że
to nieprawda, że ludzie nie lubią słuchać innych, tylko
trzeba po prostu wiedzieć, jak opowiadać. I do kogo
kierować słowa.
I tak właśnie zrobiła, zaczęła mówić, chociaż największą
liczbę słów wyrzuciła z siebie, kiedy Joachim odchodził.
Ale o tym później.
*
Czwartego grudnia dwa tysiące piętnastego roku śnieg
nagle i  bez zapowiedzi zniknął, chociaż jeszcze dzień
wcześniej rozpieszczał wszystkich swoją nieskazitelną bielą.
Ale tak to już jest z grudniowymi opadami, że nie są trwałe,
mimo iż w  tym okresie wszyscy na nie czekają. Śnieg jest
przecież tłem dla zimowych bajek, czekania na cud. Jest
zdecydowanie ulubionym bohaterem grudnia i tylko Święty
Mikołaj lub poznański Gwiazdor są w  stanie odebrać mu
palmę pierwszeństwa.
W szpitalu panował mały rozgardiasz, bo wszyscy
zorientowali się, że najwyższy czas świątecznie udekorować
oddziały. Pielęgniarki naklejały na szyby srebrzyste
gwiazdki, grzebały w pudłach z dekoracjami, a siostra Maria
dyrygowała rozwieszaniem bożonarodzeniowych ozdób.
– Choinka do prawego rogu. Ta większa na korytarz, ta
mniejsza do dyżurki. Girlandy sobie odpuszczamy, sypie się
z  nich, a  to akurat niedobrze. Bombki są w  kartonach po
butach, ale wieszamy tylko plastikowe. W zeszłym roku jakiś
ojciec wpadł na choinkę i wszystko się potłukło. Łańcuchy
mogą być, światełka najpierw trzeba sprawdzić, czy działają.
Chyba mamy też jakąś szopkę z  szyszek i  papieru, ale nie
jestem przekonana. Starsze dzieci będą pewnie chciały
zrobić łańcuchy, więc zostawmy na nie miejsce.
Joachim posłał jej wesoły uśmiech, ale tradycyjnie go nie
odwzajemniła, tylko zmierzyła go wzrokiem z góry na dół.
– Pachniesz kawą.
– Bo piłem.
– Nie jestem pewna, czy to najlepszy wybór.
– Facet z bródką mówi co innego.
Siostra Maria uniosła brwi ze zdumienia.
– Czy facet z bródką jest lekarzem?
– Nieistotne. Ważne, że zna się na swoim fachu i wie, co
jest dla mnie dobre.
– Jasne. A potem trzeba cię będzie reanimować.
Joachim roześmiał się tylko, umył ręce i  poszedł
odwiedzić maluchy. Droczenie się z  Marią miało swój
niepowtarzalny urok. To tak jakby do deseru dodać ziarenko
pieprzu. Nie tylko nie zepsuje ono smaku, ale z pewnością
uczyni go wyjątkowym.
– A cóż to za rozpacz? – zdumiał się na widok
chłopczyka, którego krzyk był większy niż jego drobne
ciałko. Michaś urodził się w  trzydziestym tygodniu ciąży.
Dostał trzy punkty w skali Apgar, choć lekarze i tak uważali,
że to na wyrost. Mama usłyszała tylko jeden krzyk swojego
syna i chłopczyk przestał oddychać. Michaś miał wrodzone
zapalenie płuc, a  sterydy, które podano mu wcześniej, nie
zadziałały tak, jak powinny. Płuca zatrzymały się na
poziomie rozwojowym z  dwudziestego ósmego tygodnia
i tylko szybka akcja lekarzy uratowała chłopca. Nie chciał tu
być, ciągle zanosił się płaczem. Nie leżał w  inkubatorze,
tylko na podgrzewanym łóżeczku, a  obok niego spał
niebieski miś, ubrany w  śpioszek, który dla Michasia był
jeszcze za duży.
– Od wczoraj można go już kangurować, ale mały
najwyraźniej chce do domu – uśmiechnęła się Joanna, jedna
z  najmłodszych tutaj położnych. – Może pan go dzisiaj
weźmie, poprzytula i coś opowie? – zaproponowała.
Joachim ostrożnie pogłaskał drobne ciałko
z  podłączonym aparatem CPAP wspomagającym
oddychanie. To i tak był duży sukces, bo na początku mały
był podłączony do respiratora. Starszy pan przysunął do
urządzenia wygodny fotel z dwiema poduszkami ubranymi
w gwiazdeczkowe sukienki. Wziął chłopczyka w swoje duże
dłonie i  na moment przytulił do piersi. To był zawsze
najpiękniejszy moment. Dzieci instynktownie przyklejały się
do drugiej osoby, tak jakby chciały jak najwięcej zapamiętać
z  tego dotyku i  ciepła, które je otaczało. Nie potra ąc
mówić, porozumiewały się wyłącznie przy pomocy emocji.
Ich delikatne ciałka wtulały się z  całych sił w  dorosłego,
a uspokajające brzmienie głosu wywoływało na ich twarzach
grymasy uśmiechu. Joachim zawsze w  takich momentach
żałował, że nie ma własnego dziecka. Że nie mógł patrzeć,
jak stanowi ono jedność z nim jako ojcem i jak stopniowo
staje się niezależną istotą, która już zawsze będzie nosić
w  sobie jego geny. Pocałował delikatnie główkę chłopca
i pomasował go po brzuszku.
– Kirgizja. Kraina niebotycznych gór i  rozległych łąk,
wiecznych śniegów i palącego słońca. Cudowne powietrze,
do dzisiaj je pamiętam, choć był to rok tysiąc dziewięćset
osiemdziesiąty. Wycieczka nazywała się „Radziecka Azja
Środkowa” i  powiem ci, że zrobiła na mnie naprawdę
kolosalne wrażenie. Frunze, Taszkient, Urgencz, Buchara,
Samarkanda, a  na początku i  końcu Moskwa. Mieszkałem
w  hotelu na piętnastym piętrze z  niejakim Malinosiem,
inżynierem z Radomia. Polubiliśmy się, no i facet nie miał
nawyku skarpetkowego. Opowiadał mi, jak strasznie kocha
swoją żonę, ale kiedy raz zadzwoniła do hotelu, żeby
poinformować go, że zmarła jakaś ich dalsza ciocia, cały czas
miał skrzywioną minę i w ogóle się nie odzywał. Widziałem,
że chce jak najszybciej zakończyć tę rozmowę, zwłaszcza że
chyba była na jego koszt. Spytałem go potem, czy to na
pewno ta żona, którą tak kocha, na co Malinosiu
odpowiedział, że on ją wielbi najbardziej, gdy się nie widzą
i nie słyszą. I że nie lubi jej głosu, bo jest nadto krzykliwy.
A za wyglądem też nie przepada. Taka to była dziwna miłość
– zaśmiał się cicho Joachim.
Michaś miał zamknięte oczy, jak zresztą wszystkie
wcześniaki, które przez cały czas spały, ale Joachim był
pewien, że te maluchy w  jakiś niewytłumaczalny sposób
zapamiętują jego słowa. Drobne ciałko chłopca ułożyło się
wygodnie w  zgięciu ramienia starszego pana, a  oddech
najwyraźniej się uspokoił. Lekarze i  pielęgniarki, którzy
początkowo sceptycznie podchodzili do eksperymentu
„przytulania”, teraz nie mieli już najmniejszych wątpliwości.
Dotyk, głaskanie, spokojny ton, którym zwykle opowiada się
najpiękniejsze baśnie, potra ły zdziałać cuda. Joachim nie
rozczulał się nad dziećmi, nie mówił im, jakie są biedne
i  chore, tylko wprowadzał je do swojego życia, do swoich
historii i  wspomnień, do opowieści, które przenosiły je
w przeszłość, pokazywały świat sprzed kilkudziesięciu nawet
lat, zabierały w  magiczne podróże. Maluchy uwielbiały go
słuchać, nawet jeśli niczego nie rozumiały. Najważniejszy
był kontakt, bliskość z drugą osobą i zwykły dotyk.
– To oksytocyna. – Pokiwał głową lekarz, kiedy po paru
miesiącach wiele wcześniaków zaczęło szybciej, niż się
spodziewano, wracać do zdrowia. – To ona wydziela się
podczas bliskiego kontaktu i  tym samym reguluje pracę
autonomicznego układu nerwowego.
Bardzo mądrze to brzmiało, ale Joachim umiał to sobie
przetłumaczyć po swojemu. Helena go tego nauczyła.
– Czułość jest magią. Oswaja największe lęki i  ucisza
demony. I nawet jeśli wydaje nam się, że dla niektórych
dzieci jest już za późno, to ja wiem, że jest inaczej. Każdy
potrzebuje bliskości. W każdym wieku – mówiła.
Joachim pogłaskał po głowie Michasia, który w  końcu
ufnie zasnął w ramionach starszego pana.
– W maju tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku
dotarliśmy do uroczego wąwozu Ała Arcza w górach Tien-
szan. Nad rwącą górską rzeką o  krystalicznie czystej, ale
i lodowatej wodzie, rozbiliśmy obóz. Opaliłem się wtedy na
kolor ugotowanego raka i powiem ci, mój mały, że nie było
mi w tej barwie wojennej do twarzy. No i paskudnie bolało.
Spodobały mi się kolorowe szmatki wiszące na drzewach.
Dowiedziałem się, że podobno odpędzają złe duchy.
Wypatrywałem intensywnie irbisów, to takie śnieżne
leopardy, ale udało mi się zobaczyć tylko dwie kozice i chyba
świstaki. Malinosiu spał nad rzeką jak zabity, więc mu
przykryłem twarz gazetą, żeby chociaż on nie przypominał
raka.
Michaś westchnął przez sen i  wyprostował maleńkie
nóżki. Joachim podrapał go w  stópkę. Miała może ze dwa
centymetry długości.
– Następnego dnia mieliśmy lecieć do Taszkientu. Upał
był niemiłosierny, a  nam potwornie chciało się pić. W
bufecie na lotnisku serwowali tylko okrutnie słodką kawę,
kwaśne piwo i  jakąś oranżadę „Kirgiski kwiat”, obrzydliwą
w smaku i ciepłą. Napiłem się dopiero w hotelu. Piętnaste
piętro, wyobrażasz sobie? Miałem piękny widok na miasto. A
wiesz, co najbardziej mnie zachwyciło w  jednym
z tamtejszych domów towarowych? Bielizna damska z NRD,
węgierskie obuwie, swetry i  bluzki z  Rumunii i  Jugosławii
oraz dywany z  Polski. Taki miejscowy kosmopolityzm.
Wszelkie podziały polityczno-terytorialne zniknęły w  tym
wielkim domu towarowym, zlewając się w  jeden
konsumencki świat.
– Myślisz, że on cokolwiek z  tego rozumie? – Siostra
Maria jak zwykle musiała wtrącić swoje trzy grosze. – Swoją
drogą, zjechałeś kawał świata. Są miejsca, których nie
odwiedziłeś?
– Całe mnóstwo.
– Nie żal ci?
Joachim zastanowił się przez chwilę.
– Jeszcze tam pojadę.
Wieczorem, już w  domu, po raz pierwszy od dawna
poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Ponad pół wieku na
walizkach. Ostatnio może trochę mniej, bo od kilku lat nie
podróżował tak często jak kiedyś. Ale ciągle był w  ruchu,
ciągle zmuszał swoje stawy do wysiłku, jakby w obawie, że
zardzewieją i  odmówią współpracy. Zamyślił się. Czy to
świat go wołał, czy po prostu to on uciekał przed samym
sobą? Podróże oddalają wspomnienia, bo wtedy człowiek
zajęty jest zupełnie czymś innym. Nie ma czasu, żeby cofać
się do przeszłości i  odtwarzać sceny, które nie do końca
zostały najlepiej zagrane. Włosi twierdzą, że ten, kto
wyjeżdża, wie, co zostawia, ale nie wie, co znajdzie. Coś
w  tym było. Chociaż świadomość, że zostawił Helenę
i  tamte dzieci na rzecz wielkiej niewiadomej, męczyła go
przez lata. Właściwie myślał o  tym niemal bez przerwy,
nawet jeśli próbował zagłuszyć wspomnienia. A jednak
wróciły. Z jednej strony, był całkowicie przekonany, że
człowiek powinien robić to, czego najbardziej pragnie. Że
ograniczanie się jest grzechem, bo prowadzi do frustracji,
a  ona z  kolei popycha do robienia rzeczy złych. Marzenia
powinno się spełniać, a nie czekać, aż ktoś zrobi to za nas. Z
drugiej, zdawał sobie sprawę, że czasem należy odpuścić.
– Czy kolega ma żonę? – spytał go kiedyś jeden
z  uczestników wycieczki, niejaki Zdzisław Bobrowski, lat
pięćdziesiąt osiem, okulary w rogowej oprawce i codziennie
biała koszulka polo. Był tak usztywniony, kołkowaty
i służbisty, że Joachim za każdym razem zastanawiał się, czy
ten człowiek kiedykolwiek zrobił w  życiu coś
spontanicznego.
– Niestety, nie złożyło się.
– Czy coś stanęło na przeszkodzie?
– Strach. Impotencja decyzyjności i  pewnie jeszcze
egocentryzm.
Tego kolega Bobrowski jakoś nie potra ł zrozumieć,
więc oddalił się w stronę pomnika, który przynajmniej nie
gadał od rzeczy. A Joachim pomyślał, że przecież powiedział
całą prawdę. I nawet zrobiło mu się głupio, że nie miał
innego, bardziej sensownego powodu.
O swoich podróżach opowiadał teraz tym, którzy nie
mogli go zrozumieć, nie mogli osądzić. Dlaczego wyjeżdżał?
Bo chciał przyjrzeć się sobie z innej perspektywy? Zobaczyć
inny czas i  inną przestrzeń? A może po prostu uciekał,
popychany przez własny egoizm, który kazał mu szukać
większego komfortu, bardziej miękkiego łóżka
i subiektywniejszego poczucia szczęścia? Dlaczego uznał, że
to, co ma, mu nie wystarcza?
Wstał z kanapy i poszedł do kuchni. Głogu już nie miał,
wszystko rozdał gołębiom. Kawy też nie powinien pić,
w  końcu było późno. Nalał sobie wody do szklanki
i  otworzył paczkę z  herbatnikami. Malinosiu wtedy,
w Kirgizji, miał ze sobą chyba ze dwadzieścia takich paczek.
Bał się, że tamtejsze jedzenie nie będzie mu smakować, więc
na wszelki wypadek zapakował własny prowiant. A potem
był dumny, że mógł nimi poczęstować kobiety w  jakimś
ogromnym zakładzie pracy, w którym ręcznie i maszynowo
haftowano materiały, w tym nawet złotymi nićmi! Zapatrzył
się wtedy na taką przepiękną dziewczynę, z idealnie gładką
cerą, czarnymi włosami i zabawnie zrośniętymi brwiami. Aż
mu musiał przypomnieć, że w domu czeka na niego żona.
– O Jezu, faktycznie – bardzo się zmartwił.
Joachim zaśmiał się do tych wspomnień, a  potem
włączył jakiś lm, którego nie zapamiętał, bo zasnął pięć
minut później.
Idzie niebo ciemną nocą
ma w fartuszku pełno gwiazd
Gwiazdki błyszczą i migocą
aż wyjrzały ptaszki z gniazd
Ewa Szelburg-Zarembina: Idzie niebo ciemną nocą.
Piątego grudnia
– Opowiem państwu, co wydarzyło się piątego grudnia
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku
w  Londynie, kiedy jego mieszkańców zaskoczyła mgła
zmieszana z  dymem, tak gęsta, że nie widać było drugiej
strony ulicy. Wiele osób tra ło wtedy do szpitala, jak na
przykład Ann z przedwczesną akcją porodową. Jej córeczka
Lou Jane miała urodzić się dopiero w lutym, nic dziwnego
zatem, że lekarze nie dawali dziecku większych szans. Ale
Ann wiedziała swoje… I proszę sobie wyobrazić, że ta
dziewczynka przeżyła, co do dzisiaj jest traktowane
w kategoriach cudu. Chociaż teraz już wiemy, że pomogła jej
nie tylko wiara matki, ale właśnie dotyk, przytulenie
i  bliskość drugiej osoby – tłumaczył lekarz na oddziale
położniczym w Poznaniu.
I dodawał:
– Coś jeszcze państwu opowiem. Otóż zespół badaczy
z  Uniwersytetu Kolumbijskiego obserwował prawie setkę
dzieci od niemowlęctwa do wczesnego dzieciństwa. Od
piątego tygodnia rodzice mieli prowadzić coś w  rodzaju
dziennika zachowań swoich pociech, zapisywać, kiedy są
smutne, rozdrażnione, kiedy płaczą i jak często domagają się
jedzenia. Mieli też odnotowywać każdy moment, w którym
brali dziecko na ręce i tulili do siebie. Kiedy dzieci ukończyły
pięć lat, pobrano od nich próbkę DNA, która została
dokładnie przeanalizowana przez naukowców. I wiecie
państwo, jaki był wynik?
Lekarz dość często musiał przytaczać tę historię
rodzicom, którzy nie do końca byli przekonani, czy Joachim
powinien przytulać ich dziecko. Eksperyment był w Polsce
nowością i  chociaż z  założenia mógł przynosić tylko
korzyści, to jednak wielu rodziców bało się, że ich
maleństwu może to w jakiś sposób zaszkodzić.
– Otóż odkryli oni, że dzieci, które były bardziej
zestresowane jako niemowlęta i  które miały mniej
bezpośredniego kontaktu z  ludźmi, posiadały w  swoich
komórkach tak zwany pro l molekularny.
– Nie rozumiemy – mawiali zazwyczaj rodzice.
– To pro l, który wykazuje pewne opóźnienia w rozwoju
dziecka, zwłaszcza na poziomie emocjonalnym. A wszystko
dlatego, że ktoś nie przytulał go wystarczająco często. Proszę
państwa, nie musicie się zgadzać, ale proszę mi wierzyć, ta
metoda może przynieść tylko dobre efekty.
W sobotę Joachim zazwyczaj nie przychodził do szpitala,
zresztą nie miał stałych, określonych godzin. Kiedy jednak
dopadały go gorsze dni, a smutki drwiły z niego i dokuczały
bardziej niż zazwyczaj, uciekał do swoich wcześniaków, żeby
odciąć się od melancholii, od złego sentymentalizmu
i jakiegoś rozprężenia duchowego, po którym było mu tylko
gorzej. Zresztą, w pewnym wieku, jakie to ma znaczenie, czy
jest wtorek, czy niedziela? Wbrew pozorom weekendy dla
samotnych osób są zdecydowanie dużo gorsze niż pozostałe
dni tygodnia. Uświadamiają bowiem, że jest to czas dla
rodziny, że w  te dni należy być stadem i  mówić o  sobie
w liczbie mnogiej. A przecież nie każdy ma taką możliwość.
Na Oddziale Intensywnej Terapii pojawiło się nowe
maleństwo, chłopczyk, niewiele większy od dłoni dorosłego
człowieka, z wagą zaledwie ośmiuset gramów. Był jak pestka
wśród owoców, jak zapowiedź jakiejś historii. Jego mama
siedziała na wózku przed inkubatorem jak skamieniała,
wpatrując się w  synka prawie bez mrugnięcia okiem. Była
blada, wykończona i tak bardzo przerażona, że Joachim bez
namysłu podszedł do niej i  położył jej rękę na ramieniu.
Nawet nie drgnęła.
– Będzie dobrze.
– Już nie jest – odpowiedziała automatycznie.
– To chwilowy stan, ale nie może pani zakładać
najgorszego.
– Nie zakładałam też wysokiego ciśnienia, białkomoczu
oraz cukrzycy w  dwudziestym szóstym tygodniu ciąży. A
jednak się wydarzyły. Zresztą, co ja mówię, nie zakładałam
również samej ciąży. Jestem zlepkiem przypadków, więc nie
powinnam się niczemu dziwić.
– To pani synek, prawda? Jak ma imię?
– Nie ma imienia. Boję się, że kiedy mu je nadam,
natychmiast ode mnie odejdzie. A wtedy zaboli podwójnie.
Dopóki jest tylko wcześniakiem podtrzymywanym przez
maszyny, jestem w  stanie jakoś to ogarnąć. Jeśli dam mu
imię, serce mi pęknie. Wie pan, ile on waży? Tyle co kiść
winogron. Kiść winogron…
Joachim popatrzył na nią bez słowa, bo czasem milczenie
jest najlepszym wyjściem. Cisza pozwala usłyszeć wszystko
to, co zagłuszają słowa, pozwala dotrzeć głębiej i obudzić to,
co uśpione. Ta kobieta była jednym wielkim strachem. Była
przerażona, że nie dokończy bycia matką, że nawet jeszcze
nie zaczęła tej roli, choć przygotowywała się do niej przez
kilka miesięcy. Na wszelki wypadek zbudowała więc wokół
siebie mur, aby nie czuć, nie płakać, nie tęsknić. Podniosła
głowę i spojrzała na niego z pytaniem w oczach.
– Tak. – Skinął potakująco. – To ja jestem etatowym
przytulaczem i jeśli tylko pani się zgodzi…
– Nie – przerwała mu natychmiast. – Na razie nie.
– Na razie i tak mi nie wolno. Mały musi być cały czas
w inkubatorze. Ale może później.
– Nie wiem. – Pokręciła głową. – Nie wiem. Nie każdy
ma szansę na „później”, więc nie chcę teraz niczego ustalać.
A potem wstała z  wózka, choć lekarze mówili, że
przecież jest zbyt słaba, że nie powinna się przemęczać,
i  poszła do siebie, schowała ciało pod kołdrą, mocno
zaciskając pięści, aż poczuła paznokcie wbite w wewnętrzną
stronę dłoni. Joachim stał za szybą, patrzył na z  trudem
oddychającego chłopczyka i  po raz pierwszy od dłuższego
czasu czuł się całkowicie bezradny.
– Jakie są szanse? – spytał Joannę, sympatyczną położną
z dwoma symetrycznymi dołeczkami w policzkach.
Westchnęła.
– Nie będę ukrywać, że maleńkie. Statystycznie udaje się
uratować ponad pięćdziesiąt procent dzieci z wagą poniżej
tysiąca gramów, ale ja nie lubię statystyk. Może i ułatwiają
życie, ale są bezduszne. I często lubią wywinąć jakiś numer.
Tutaj zagrożeniem może być wszystko: każdy cewnik,
wen on, końcówka respiratora. Mały jest dzielny, widać, że
walczy, ale czasem przeciwnik ma mocniejsze karty. Nie
wiemy jeszcze, co z jego wzrokiem, słuchem i ośrodkowym
układem nerwowym, bo na razie priorytetem jest
samodzielne oddychanie. Mam jednak nadzieję, że za jakiś
czas będzie mógł go pan wziąć na ręce i coś opowiedzieć. –
Spojrzała na niego, delikatnie się uśmiechając.
Joachim pomyślał, że chociaż grudzień jest miesiącem
zimnym i  dość ponurym, to jednocześnie najbardziej
bogatym w cuda, w które tak wielu ludzi wierzyło. Jeśli ten
mały przyszedł na świat właśnie teraz, to chyba nie po to, by
inni stracili tę wiarę i przestali się uśmiechać.
*
Koraliki zaczynały stawać się faktem. W głównej części
dawnych zabudowań folwarcznych udało się
wygospodarować i  odnowić na razie sześć pokoi, co było
naprawdę luksusem, zwłaszcza że dzieci było już
siedemnaścioro. Co prawda Helena i  Rozalia liczyły się
z  tym, że może ich jeszcze przybywać, ale i  na to były
przygotowane. Oprócz budynku głównego dom posiadał też
zabudowania gospodarcze – oborę, świniarnię, składnicę
drewna, pralnię oraz łaźnię, która początkowo była
nieczynna. Ogród był spory, o  powierzchni ponad dwóch
hektarów, z czego część przeznaczono na pastwisko, ponad
jedną trzecią użytkowano jako warzywniak, a  resztę
obsadzono ziemniakami i  obsiano zbożem. Koraliki miały
swoje dwie krowy, jedną jałówkę, trzy świnie, siedem kóz
i  trzydzieści kur. Z tymi ostatnimi było najgorzej, bowiem
dzieci niemal wszystkim nadały imiona i  ciężko było
którejkolwiek się pozbyć. Rozalia uznała zatem, że mięso
drobiowe będzie kupować, a ich kury mają wyłącznie znosić
jajka. Również pozostałe zwierzęta zostały nazwane – jedna
z krów otrzymała imię Bernadetta, a druga Jadwiga, świnie
zaś – Ala, Ola i  Ela. Niestety, wszystkie zostały zjedzone,
a  w  ich miejsce nie pojawiły się nowe, bowiem trauma po
skonsumowaniu poprzednich była zbyt wielka.
Najważniejsze jednak, że wreszcie mieli swój własny dom,
coś, co było tylko ich, o cjalnie uznane przez państwo
i nawet częściowo do nansowywane.
Rozalia była podstawą Koralików, fundamentem mocno
stojącym na ziemi. Uśmiechała się tylko wtedy, gdy
naprawdę miała dobry dzień, ale dzieciaki i tak wiedziały, że
skoczyłaby za nimi w  ogień. Helena zaś potra ła
najdrobniejszym czynnościom dodać magii. Tak było
chociażby z myciem włosów. Nawet najstarsze dziewczynki
lubiły, gdy ktoś masował im głowę, a najmłodszym zdarzało
się przysnąć w  wannie, kiedy Helena mydliła im włosy
i  nucąc coś pod nosem, drapała je, głaskała i  spłukiwała
wodą.
– Nie wiem, czy to ma sens. – Kręciła nosem Rozalia,
chociaż wiedziała, że te czynności mają o  wiele większe
znaczenie niż dokładne wyszorowanie podłogi. Ale pewnych
zasad należało przestrzegać, a  czas miał to do siebie, że
nikomu nie dawał żadnych przywilejów. Minuta nadal miała
sześćdziesiąt sekund, a  godzina sześćdziesiąt minut. Doba
trwała tyle, ile w  każdym miejscu na świecie i  nie można
było dołożyć sobie dodatkowych godzin na spanie. Kiedy
Joachim pojawił się w Koralikach i jakoś tak automatycznie
przejął część obowiązków, Helena wreszcie miała odrobinę
czasu dla siebie. Mogła nie pracować w niedziele, pojechać
do miasta, ponudzić się u rodziców. Tyle że teraz nie chciała
już tych niedziel, bo świat nagle wydał jej się znacznie
bardziej kolorowy niż do tej pory. Jeszcze chętniej wstawała
o świcie, jeszcze więcej serca wkładała w gotowanie, a kiedy
Joachim spytał, czy mógłby u nich zatrzymać się na dłużej,
po raz pierwszy od zakończenia wojny poczuła, że szczęście
wcale nie ulatnia się na zawsze. I że wraca, kiedy człowiek
znowu odważy się o nie poprosić.
– Szczaw trzeba najpierw przebrać, a  potem bardzo
dokładnie opłukać i zalać szklanką wrzącej wody – mówiła
do niego skoncentrowana, kiedy pomagał jej w  kuchni.
Kucharki jeszcze wtedy nie zatrudniali na stałe, więc często
to właśnie Helena przygotowywała posiłki. I zawsze, nawet
gdy brakowało pieniędzy, udawało jej się wyczarować jakiś
deser.
Joachim kiwał głową, że wszystko rozumie, i posłusznie
wykonywał czynności.
– A teraz przetrzyj przez sitko i dodaj mleka. Na koniec
dodaj roztarty czosnek i  trochę cukru oraz soli. Trzeba to
teraz oziębić.
– Jak to? To nie jemy zupy na ciepło?
Roześmiała się.
– Nie, bo to chłodnik ze szczawiu. Jak już będzie zimny,
to jeszcze wrzucę pokrojonego ogórka.
– A co jeszcze umiesz ugotować?
Wzruszyła ramionami.
– Wszystko. Najważniejsze to mieć z  czego, reszta to
kwestia wyobraźni.
– Zjadłbym kotleta schabowego.
Tym razem aż parsknęła śmiechem.
– Jasne. Niestety, wszystkie nasze świnie są już na
tamtym świecie, a mięso kupujemy rzadko. No chyba że ktoś
nam je da w prezencie, ale to też nie zdarza się zbyt często.
Czasem dostajemy z  przydziału na domy dziecka. Ale jak
chcesz, to usmażę ci kotleta z jajek.
– Fuj. – Skrzywił się tylko.
– Wcale nie. Chcesz spróbować? – spytała i nie czekając
na odpowiedź, wyciągnęła jajka, jedną kajzerkę, szczypiorek
i mleko. Bułkę namoczyła, dodała jajka, posiekaną zieleninę,
a  potem wszystko dokładnie wymieszała. Nie był to kotlet
schabowy, ale Joachimowi smakował bardziej niż niejedna
wykwintna potrawa.
– Mniam – powiedział z  pełnymi ustami, nie mając na
myśli wyłącznie kotletów.
I Helena to zrozumiała, bo nagle zarumieniła się aż po
cebulki włosów i szybko odwróciła wzrok, a potem zaczęła
bardzo dokładnie szorować piaskiem patelnię. Jej oczy
nabrały barwy spokojnego błękitu, można w  nich było
pływać jak w jeziorze.
– Mniam – powtórzył tylko Joachim.
Jeśli czegokolwiek był pewny, to właśnie tego, że wysiadł
na dobrej stacji. Zawsze zastanawiało go, na ile życiem
rządzi przypadek, i doszedł do wniosku, że chyba całkowicie.
Wszystko wydarza się dlatego, że człowiek podejmuje
w  danym momencie takie, a  nie inne decyzje, chociaż ma
kilka możliwości wyboru. Przecież mógł pojechać dalej, nie
zatrzymywać się w Obornikach. Mógł nigdy tutaj nie tra ć
i  nie poznać Heleny. Nie planował tego spotkania, tak jak
nie planował pracy w Koralikach. To właśnie zrządzenie losu
zaprowadziło go w  to miejsce, o  tych konkretnych
współrzędnych geogra cznych. No, chyba że była to jednak
siła wyższa?
– Naprawdę chcesz po studiach naprawiać dachy,
uszczelki w łazienkach i pomagać w ogrodzie? – spytała go
kiedyś, ale tylko puścił do niej oko.
– Nieważne, co się robi, byle w miejscu, które jest nam
przeznaczone.
Spodobała jej się ta odpowiedź i chociaż Rozalia cały czas
jej powtarzała, że człowiek jest zmienny, ona czuła
podskórnie, że Joachim nie potraktuje Koralików jak
przystanku w podróży. Dlatego tak bardzo zabolało ją to, co
wydarzyło się niecałe dwa lata później.
Z popielnika na Wojtusia
iskiereczka mruga
Chodź, opowiem Ci bajeczkę
Bajka będzie długa
Janina Porazińska: Bajka iskierki.
Szóstego grudnia
Maleńki Mikołaj wyglądał dzisiaj tak, jakby narodził się raz
jeszcze, tym razem otrzymując zestaw wszystkich
możliwych punktów. Zdawał się uśmiechać, co chwila
próbował otwierać oczy i  bardzo spokojnie oddychał.
Zaciskał też małe piąsteczki i  intensywnie kopał nóżkami.
Ważył już ponad dwa tysiące gramów i był coraz silniejszy.
– Zdaje się, że jeszcze tydzień i  wraca do domu. – Na
widok Joachima siostra Maria uśmiechnęła się promiennie,
co dość rzadko jej się zdarzało, i szybko włożyła do pudełka
jakiś kolorowy przedmiot, starając się, aby starszy pan
niczego nie zauważył.
– Nowy? – spytał Joachim, próbując dojrzeć, co
schowała.
Siostra Maria miała jedną słabość. Kochała fascynatory.
Co prawda Joachim za każdym razem musiał chichotać,
kiedy słyszał to słowo, ale ponieważ nikt nie wymyślił
lepszego, należało je zaakceptować. Biżuteria do włosów.
Kokardy, małe kapelusiki, piórka, zawijasy, kwiaty na
grzebyku lub opaskach, tiul, woalka, a  nawet miniaturowe
ptaszki. Oczywiście we wszystkich możliwych
kon guracjach i  kolorach. Siostra Maria miała ich chyba
setki, ale w  dalszym ciągu poszukiwała nowych i  kiedy
dostawała w prezencie od rodziców lub znajomych kolejne
fascynatory, z  wrażenia aż się rumieniła. Przykładała je
natychmiast do głowy i  z  uśmiechem zerkała do lusterka.
Zakładała je codziennie rano przed pracą, ściągając
natychmiast po przekroczeniu progu szpitala.
– Czemu ich nie nosisz na co dzień? – pytał za każdym
razem Joachim.
Wzruszała ramionami.
– Szpital to nie miejsce na takie dekoracje.
Wyglądałabym niepoważnie. Poza tym zakładam je na
specjalne okazje.
– Czyli? – dopytywał się zaciekawiony, ale siostra Maria
tylko zbywała go machnięciem ręką.
– Zajmij się lepiej maluchami, bo zdaje się, że czekają. I
może przestań się śmiać z  moich fascynatorów, bo to
naprawdę nieszkodliwe hobby. Na dodatek bardzo
estetyczne. A ja osobiście znam ludzi, którzy zbierają stare
anteny satelitarne, i  to jest dopiero pokręcone. Zaśmiecać
dom starymi rupieciami. O, albo kości! Niektórzy
kolekcjonują zwierzęce czaszki i  mam nadzieję, że tylko
zwierzęce. Przyznasz, że przy tym wszystkim moje kolorowe
piórka i kapelusiki nie są niczym dziwacznym.
– Absolutnie – zgodził się z nią Joachim.
– A zatem koniec z głupimi uwagami i do roboty! Dzisiaj
mikołajki, wystawiłeś rano buta?
*
Szóstego grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego
drugiego roku we wszystkich dokładnie wypastowanych
bucikach stojących przy łóżkach w  domu dziecka Koraliki
leżały zawinięte maleńkie paczuszki. Z kokardką ze sznurka
ufarbowanego na czerwono. Z rysunkami na szarym
papierze. Serduszka, ptaszki, gwiazdeczki. W środku były
słodycze, ale nie byle jakie. Śmietankowe i  makowe irysy,
landrynki i  chałwa. A w  tym roku dodatkowo makagigi –
rodzaj paluszków z niemielonego maku, sklejonego miodem
i  karmelem. Wszystkie te prezenty przygotowała Helena,
która musiała długo oszczędzać, żeby każde dziecko dostało
upominek. Na szybko przygotowała też paczuszkę dla
nowego „domownika”, który dwa dni temu pojawił się
w Koralikach i od razu zgodził się na wszystkie warunki. A te
nie były specjalnie atrakcyjne.
– Nie możemy ci zbyt dużo płacić, ale możesz u  nas
mieszkać, no i  stołować się – powiedziała Rozalia, kiedy
Joachim spytał ją o możliwość jakiejkolwiek pracy.
Skinął głową, że jak najbardziej mu to odpowiada.
Próbował też nie patrzeć bez przerwy na Helenę, co było
dość trudne. Nigdy wcześniej żadna dziewczyna nie
spodobała mu się aż tak bardzo! Zdecydowanie powinien tu
zostać. Poza tym to bardzo piękna i malownicza okolica.
– To nie było konieczne – wzdychała teraz Rozalia, kiedy
Helena pakowała ostatnią paczuszkę i  uśmiechała się
zadowolona pod nosem.
– Dla ciebie też coś mam. To znaczy przesyłkę od
Mikołaja.
– Jasne. – Rozalia popukała się w  czoło, ale potem
z  wypiekami na twarzy rozrywała papier i  nie mogła
powstrzymać uśmiechu na widok nowych pończoch
i  pudełka z  ptasim mleczkiem. W prezentach była jakaś
magia wynikająca z  faktu, że ktoś o  kimś pamiętał.
Bezinteresownie.
– Ale to tylko dla ciebie, pamiętaj. – Szturchała ją
Helena.
– Podzielę się.
– Nie, zjedz, aż cię zemdli. Raz w roku wolno. Schowaj
się w  pralni i  zrób sobie ucztę – śmiała się Helena,
szczęśliwa, że znowu udało jej się zaskoczyć Rozalię.
Niektóre dzieci obudziły się już o  piątej rano
i z niepokojem zaglądały do swoich butów. Niektóre leżały
jeszcze z zamkniętymi oczami, chcąc przedłużyć tę chwilę,
kiedy wstaną i  zerkną pod łóżko. Na widok kolorowych
paczuszek aż piszczały z podniecenia i nieopisanej radości,
którą daje każdy nierozpakowany jeszcze prezent. Którego
wcale nie musiało tam być, bo przecież nie od dzisiaj
wiadomo, że Święty Mikołaj czasem się spóźniał, a czasem
nie przychodził w ogóle.
Ale nie do Koralików.
Kiedy wszyscy wstali, wolno im było jeszcze przed
umyciem zębów rozpakować paczuszki i  nacieszyć się
widokiem i  zapachem słodyczy. Niektórzy dotykali
słodkości, inni lizali cukierki przez papierek, a  najmłodsze
dzieci aż się trzęsły z  wrażenia i  trzeba było im pomóc
otworzyć upominki. Joachim powiedział jakiś czas później
Helenie, że wspólnie z Rozalią stworzyły nie tylko dom, ale
i  rodzinę. W czasach, kiedy w  domach dziecka brakowało
przede wszystkim czułości, tutaj była ona rozdawana aż
w nadmiarze. Bezinteresownie i bezpłatnie.
– Kochasz je za bardzo – mówiła Rozalia, ale Helena
tylko się śmiała.
– Nie można kochać za bardzo, nie można śmiać się za
dużo i być szczęśliwym zbyt często.
Lata pięćdziesiąte generalnie nie były dobrym okresem
dla domów dziecka, a już na pewno nie dla przebywających
w nich wychowanków. Zimno, ponuro, obco. Twarde łóżka,
bezosobowe pokoje, ponure korytarze, ciemne wychodki.
Codziennie sprzątanie, szorowanie poręczy, wymiatanie
kurzu spod łóżek. Pomaganie w  kuchni i  pralni.
Nieprzygotowana kadra, która za swój główny cel stawiała
porządek i dyscyplinę. I wizytacje, które często kończyły się
nieprzychylnymi raportami. Kilka domów dziecka nagle
zostało zlikwidowanych, a  w  kilku zwolniono dyrekcję.
Koraliki miały wyjątkowe szczęście, że coroczne inspekcje
kończyły się pozytywnymi raportami, na które składały się
przede wszystkim opinie dotyczące stanu placówki oraz tak
zwana „ocena realizacji założeń procesu wychowawczego”.
Tutaj czasem pojawiało się wprawdzie zdanie, że „należy
bardziej planowo traktować zagadnienie przygotowania do
życia poprzez pracę i  zwracać uwagę na wychowanie
obywatelskie”, ale do całej reszty nikt nie mógł się
przyczepić. Dom był czysty, zadbany, podobnie jak dzieci,
które wyglądały na zadowolone.
„Higiena na wysokim poziomie”.
„Dobra gospodarka, zarówno w  temacie żywienia, jak
i zaopatrzenia”.
„Plan wychowawczy jasno sprecyzowany”.
„Księgi administracyjne prowadzone wzorowo”.
Rozalia od samego początku obstawała przy tym, by
o  nic nie prosić i  jak najmniej o  sobie przypominać –
dostawały więc z Heleną tylko pensje oraz swój przydział na
żywność i  ubrania, i  nigdy nie skarżyły się na jakiekolwiek
niedostatki. Starały się być na wielu płaszczyznach
samowystarczalne. Nic dziwnego, że na ich dom dziecka
patrzono bardziej przychylnie. Przed każdą wizytacją
przygotowywały wraz z  dziećmi gazetkę ścienną
z  aktualnymi zagadnieniami z  życia politycznego
i  gospodarczego, i  mrugały znacząco do swoich
podopiecznych, kiedy o cjele kiwali z uznaniem głowami, że
wychowanie socjalistyczne działa tu bez zarzutu. Jeśli chodzi
o  personel, to również uznano, że wszystko funkcjonuje
sprawnie i  poprawnie. Rozalia i  Helena stanowiły kadrę
główną, co w  porównaniu z  domami dziecka w  innych
częściach kraju, gdzie na sto pięćdziesięcioro dzieci
przypadało zaledwie pięciu wychowawców, było bardzo
dobrym wynikiem. Dodatkowo zatrudniały kucharkę
(w końcu na stałe), higienistka przyjeżdżała do nich dwa razy
w  miesiącu, a  lekcje tańca dawała dziewczynkom
nauczycielka rytmiki z miejscowej szkoły. No i był Joachim
od prac porządkowo-naprawczych.
– Czy macie jakieś kółka zainteresowań? – pytał
wizytator, na co Helena odpowiadała na jednym oddechu:
– Oczywiście. Kółko latelistów, sportowe, taneczne,
myślimy też o szachowym.
Wszystko to było wymyślone, ale na szczęście nikomu
nie przyszło do głowy, żeby dokładnie sprawdzać stan
faktyczny. Najważniejsze, że dom dziecka zyskiwał wysoką
ocenę i prawdopodobieństwo kolejnej wizytacji najwcześniej
w przyszłym roku, a może i później. Zyskiwał też dodatkowe
punkty, jak wtedy jesienią tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego
trzeciego roku, kiedy Joachim całą gazetkę spreparował na
potrzeby wizytacji, i poświęcił ją śmierci Józefa Stalina, sesji
w  Polskiej Akademii Nauk dotyczącej jakże ważnej
ekonomicznej pracy przywódcy ZSRR oraz powołaniu
Społecznej Komisji do Walki z  Niedbalstwem
i  Marnotrawstwem. Na wszelki wypadek pominął śmierć
Makuszyńskiego, bowiem nigdy nie wiadomo było, kto kogo
czytał i  dlaczego. Dzieci patrzyły na te wszystkie notatki,
niczego nie rozumiejąc, ale wiedziały, że tak trzeba. I żeby
w razie czego potakiwać i zawsze grzecznie dygać na dzień
dobry.
– Jesteście absolutnie fenomenalni – mówił Joachim,
a one chciały koniecznie wiedzieć, co oznacza to słowo.
– To znaczy, że zawsze można na was polegać, wszystko
rozumiecie i macie głowę na karku.
Dzieci czuły wielką dumę, że są tak „wyjątkowo
wyjątkowe”, jak to później ujęła Rysia.
Joachimowi było tam naprawdę dobrze, aż sam się
dziwił, że pomaganie w domu dziecka może mu dawać tyle
satysfakcji. Choć pracy było stosunkowo dużo, czas płynął
leniwie. Lubił budzić się z  przeświadczeniem, że robi coś
pożytecznego i że każdy dzień jest inny od poprzedniego. I
że te dni wypełnia mu nie tylko praca, ale i  Helena, samą
swoją obecnością.
*
Starszy pan popatrzył na małego Mikołaja i powiedział:
– Fajnie mały, że już ci lepiej. No i  masz świetne imię.
Tak sobie myślę, że prawdziwy Święty Mikołaj zajrzał tu
wczoraj przez szybkę i  kiedy zobaczył twoje niebieski
paputki, które podobno zrobiła ci babcia, zostawił ci
najlepszy prezent z możliwych. Samodzielność. A wiesz, że
kiedy buty są brudne, można dostać jako upominek zgniłego
ziemniaka? Przynajmniej tutaj, w Poznaniu i okolicach.
Pogłaskał malucha po głowie i zabawnie zmarszczył nos.
Mikołaj naprawdę na niego patrzył, wyciągając co chwila
język lub ziewając zaraźliwie. To było fascynujące, tym
bardziej że Joachim zazwyczaj zajmował się dziećmi, które
bez przerwy spały. Kiedy udało mu się doczekać dnia,
w którym nawiązywali pierwszy kontakt wzrokowy, zawsze
traktował to jak małe święto.
Teraz też nie mógł nacieszyć się tą chwilą, więc cały czas
mówił, tłumaczył i opowiadał.
– Wiem, wiem, pewnie chciałbyś coś słodkiego, w końcu
co tradycja, to tradycja, ale w twoim przypadku na cukierki
trzeba będzie jeszcze poczekać. A wiesz, że w  Holandii
zamiast Świętego Mikołaja przychodzi do dzieci niejaki
Sinterklaas, który dzień wcześniej przypływa na pięknym
statku z  Hiszpanii? Nie zostawia on żadnych prezentów,
tylko czekoladowe litery. Każdy otrzymuje zwyczajowo
pierwszą literę własnego imienia, więc ty dostałbyś „M”, a ja
„J”. Najgorzej mają chyba ci, których imię zaczyna się na „I”.
Strasznie mało czekolady, nie uważasz?
Mikołaj znowu ziewnął, ale słuchał dalej.
– A prezenty wigilijne to już zupełnie inna bajka. We
Włoszech na przykład dzieci muszą być bardzo cierpliwe, bo
tam upominki dostaje się dopiero w  święto Trzech Króli
i  nie przynosi ich żaden miły starszy pan, tylko wiedźma
Befana. Legenda głosi, że spotkała ona Trzech Króli
w  drodze do stajenki. Niestety zgubiła drogę i  kompletnie
nie wiedziała, w którą stronę pójść dalej. Na szczęście Trzej
Królowie wiedzieli, co zostało udokumentowane w  Biblii.
Od tej pory wiedźma lata po domach i zostawia upominki
na wszelki wypadek, gdyby w którymś z nich miał być Jezus.
Tylko nie wiem, czy ten sam, czy jakiś inny. Podobno
niegrzecznym dzieciom wkłada do skarpet czosnek lub
węgiel, trochę to niemiłe z jej strony, nie uważasz?
Joachim przerwał na chwilę, żeby wziąć oddech.
Uwielbiał swoje pogaduchy z dziećmi, ale czasem musiał na
moment zamilknąć, zupełnie jak rozładowany akumulator,
który potrzebuje trochę czasu, żeby znowu działać bez
zarzutu. Sięgnął po szklankę z  wodą i  wypił ją jednym
haustem. Otarł usta wierzchem dłoni i zamknął na moment
oczy. Ile jeszcze czasu mu zostało? Czy można jakoś oszukać
śmierć i  ukryć się przed nią pod niewidzialną peleryną? Z
jednej strony był już stary, z  drugiej jednak trzymał na
rękach dopiero co wyklute życia, to mogło wysyłać mylne
sygnały, nawet komuś tak sprytnemu jak śmierć. Być może
nie wiedziała, co z  nim zrobić, dlatego oszczędzała go na
razie, przypominając jednak od czasu do czasu, że jest,
czuwa i w razie czego stanie przed nim i poprosi o rękę.
Ale to jeszcze nie był ten moment.
– Z kolei rosyjskie dzieci otrzymują swoje upominki
w  Nowy Rok. Przychodzi do nich Dziadek Mróz, którego
żoną jest Starucha Zima. Dziadek ma futrzaną czapkę
uszatkę, długi do pięt kożuch, błękitny lub srebrny, a do tego
przepasany sznurem. Podpiera się wielkim kijem i  ma
bardzo gęste, białe brwi. Wchodzi do domów dzieci
drzwiami, a  nie przez komin, co z  pewnością jest nieco
łatwiejszym zadaniem. Często towarzyszy mu wnuczka,
Śnieżynka, śliczna i  urocza jak płatek śniegu. Ubrana
w cudną niebieską sukienkę i srebrzyste kozaki.
Znowu się zamyślił. Niebieska sukienka.
*
Podobno lata pięćdziesiąte były okresem, w  którym
rozkwitała kobiecość. W mediach silnie lansowany był
wizerunek pięknej i  perfekcyjnej pani domu, a  kino
podsuwało obowiązujące typy urody – Marilyn Monroe,
Sophię Loren czy Brigitte Bardot. Zadbane gospodynie
pojawiały się w prasie i telewizji, a szczególnie w reklamach,
ze swoimi sylwetkami klepsydrowymi oraz dopasowanymi
ubraniami podkreślającymi kształty. W Koralikach nie
interesowano się ani modą, ani ikonami stylu, ani rodzajem
ubrań, które należało nosić. Nie dyskutowano
o  szmizjerkach, wzorach w  pepitkę oraz „bliźniakach” –
bluzce i  sweterku w  tym samym kolorze. Szpilki? Sandałki
na obcasie? Helena i  Rozalia biegały w  chodakach albo
gumowcach, a  jeśli chodzi o  stroje, to zakładały na siebie
wszystko, co pasowało i było czyste. Kiedyś Helena założyła
niebieską sukienkę, którą dostała od znajomej.
– Dla mnie za mała i rozpruła się pod pachą. Ale materiał
dobry.
Helena przerobiła, poprawiła, a  kiedy założyła ją na
siebie, Joachim pomyślał, że tak właśnie rodzi się piękno. Z
niczego.
*
Popołudnie spędził na cmentarzu. Odwiedzał tu nie tyle
rodzinę, co dwóch przyjaciół, z  których jeden odszedł
niecałe dziesięć lat temu, a  drugi w  zeszłym roku. Obu
poznał na kółku brydżowym, z  którego potem dali nogę
i  zaczęli spotykać się prywatnie. To było o  wiele bardziej
zabawne.
– Gdybyście chociaż dali znak, jak tam jest, byłoby mi
jakoś raźniej. Poza tym nie tak się umawialiśmy. Ty, Marian,
miałeś przyjść nawet w  nocy, jestem przygotowany na
ewentualną marę, i na migi pokazać, że wszystko jest okej,
a  ty, Heniu, obiecałeś, że mnie odwiedzisz we śnie. Albo
chociaż zrzucisz lampę w  biały dzień, żebym wiedział, że
wszystko z  wami w  porządku – mruczał teraz pod nosem,
ustawiając na grobach znicze, które od lat robił sam. Nie
cierpiał plastiku, nie uznawał czerwonych sztucznych
latarenek ze złotą nakrętką, która paskudnie się nagrzewała.
On wlewał roztopioną para nę do glinianych pojemników
i mocował w nich knoty. Swoich kumpli odwiedzał zawsze
w  mikołajki i  Dzień Zakochanych, bo wtedy było najmniej
ludzi, a  on nie lubił, kiedy ktoś przysłuchiwał się jego
monologom. Jakiś czas temu, dokładnie czternastego lutego,
kiedy zmieniał właśnie wodę w  marmurowym nagrobnym
wazonie, mamrocząc coś pod nosem, podeszła do niego
starsza kobieta i powiedziała, że jest wzruszona, widząc, jak
czule rozmawia z  ukochaną. A potem zerknęła na napis
i trochę zdębiała.
– To był mój kumpel – próbował jej wyjaśnić Joachim,
ale uciekła, zanim dokończył zdanie. – Widzisz, stary? Wzięli
mnie za twojego kochanka, zwłaszcza że dzisiaj mamy Dzień
Zakochanych. Co prawda nigdy nie obchodziłem tego
święta, ale najwyraźniej to był błąd.
Kiedy to było? Trzy, może nawet już cztery lata temu.
Trochę było mu smutno, że został sam. Miał wprawdzie
szpital i „swoje” dzieci, ale nie miał już teraz nawet do kogo
zadzwonić.
Podobno człowiek samotny z  wyboru jest wyzwolony.
Nic ani nikt go nie krępuje, może dowolnie rozwijać
skrzydła wyobraźni, cieszyć się wolnością i  brakiem
zakazów. Ale samotny może oznaczać też – chory.
– Coś ci powiem – pouczyła go kiedyś siostra Maria,
kiedy próbował wykręcić się od czyjejś imieninowej imprezy.
– Takie odludki jak ty dwukrotnie bardziej narażone są na
poważne choroby serca niż osoby żyjące z  partnerem.
Niekoniecznie musi to być żona albo mąż. Ktokolwiek. Inni
specjaliści do chorób serca dorzucają też zagrożenie
demencją albo nawet chorobę Alzheimera. Tego byś raczej
nie chciał, co? A to jeszcze nie koniec. Wyniki licznych
badań pokazują, że wysoki poziom stresu plus brak wsparcia
ze strony bliskiej osoby w  sposób istotny wpływają na
zachorowalność na różne schorzenia i  śmiertelność nimi
wywołaną. Chyba nie powinieneś z tym dyskutować. – Brała
się pod boki.
Joachim potakiwał, że owszem, że się z nią zgadza, ale po
prostu nie lubi towarzystwa zbyt wielu ludzi. Męczy go hałas
i zmuszanie się do rozmów o niczym. A alkoholu już dawno
nie pija. I nie uważa się za odludka, tylko po prostu nie
przepada za tłumem.
– Poza tym jestem stuprocentowym singlem, czy jak to
tam się nazywa – próbował ją przekonać.
– Bycie singlem, mój drogi, tylko z  pozoru lub we
wczesnym stadium może być atrakcyjne. Nieograniczona
swoboda ruchów, dosłownie i w przenośni, może zachwycić.
Rozumiem to. Ale człowiek jest zwierzęciem stadnym. I
nawet jeśli stada nie lubi, podświadomie dąży do tego, by
znajdować się w jego pobliżu. To daje mu większe poczucie
bezpieczeństwa, jakąś pewność, że w  razie gdy się potknie
i wypadnie mu sztuczna szczęka, ktoś jednak się schyli, żeby
mu ją podać.
– Mam jeszcze swoje zęby. To cud, wiem, ale mam swoje.
Siostra Maria wzruszyła ramionami.
– To powiem ci coś jeszcze. Rodzimy się sami, owszem.
Umieramy też sami. Ale pomiędzy tym rozciąga się czas,
który warto spędzić z  drugim człowiekiem. To nie sukces
jest ważny, nie praca, nie uroda i nie lista dyplomów, które
udało nam się zdobyć. W życiu najbardziej potrzebny jest
nam dotyk drugiego człowieka. Chyba właśnie po to ktoś
wymyślił miłość.
Uśmiechnął się na samo wspomnienie tej rozmowy.
Siostra Maria miała trochę racji, tyle że on nauczył się być
sam. Może nie zawsze, może nie w każdym momencie, ale
nie cierpiał z tego powodu, że rano nie ma komu powiedzieć
„dzień dobry”. Za swoimi zmarłymi przyjaciółmi tęsknił. I za
Heleną. I za innym życiem może też. Ale to nie znaczy, że
zupełnie nie lubił obecnego.
Nagle uwagę Joachima przykuła drobna postać, która
stała niedaleko kwater z urnami. Nie wiedział, kim jest, ale
miał wrażenie, że już ją gdzieś widział.
– Zaraz wracam, nie ruszajcie się stąd – szepnął do
Mariana i Henryka, którzy leżeli dość blisko siebie, co było
całkowitym zbiegiem okoliczności, bardzo wygodnym
jednak dla Joachima. Miał dzięki temu obu najlepszych
przyjaciół na wyciągnięcie ręki.
Kobieta była drobna, wychudzona i patrzyła przed siebie
niewidzącym wzrokiem. Kiedy podszedł bliżej, niemal
natychmiast ją rozpoznał.
Wystraszył się, chociaż chłopczyka bez imienia widział
jeszcze dziś rano. Walczył pod respiratorem, walczył
płucami i sercem. Miał za sobą paskudną noc, ale stawił jej
czoła.
– Czy…? – zaczął, ale od razu urwał, bo kompletnie nie
wiedział, jak i o co zapytać.
– Nie – powiedziała ona, rozumiejąc go w  lot. – Po
prostu musiałam przyjść na cmentarz, żeby się przygotować,
żeby wiedzieć, jak to jest. Człowiek jest najmniej odporny na
nagłe zwroty akcji w życiu. Ze mną tak nie będzie.
Joachim aż się wzdrygnął.
– Powinna pani być teraz w  szpitalu. Powinna pani
jeszcze leżeć. Nie wolno tak, pani też musi być zdrowa!
Spojrzała na niego nieprzytomnie.
– W jego płucach jest za mało surfaktantu, takiej
substancji, dzięki której zmniejsza się napięcie
powierzchniowe pęcherzyków płucnych. To zapobiega ich
rozpadaniu się i  sklejaniu podczas wydechu, wie pan?
Monitorują jego czynność serca i  oddechu. Prawidłowe to
sto dziesięć do stu sześćdziesięciu uderzeń serca i trzydzieści
do sześćdziesięciu oddechów na minutę. I takie są bardzo
rzadko, dlatego wszystko ciągle piszczy i  alarmuje, a  ja za
każdym razem zwijam się ze strachu, że to właśnie koniec.
Uciekłam stamtąd na chwilę, bo nikt nie lubi histerycznych
matek. Poza tym nie lubię rozklejać się publicznie. Ale
spokojnie, zaraz wrócę, może jeszcze nikt się nie
zorientował.
Joachim podszedł bliżej i  objął ją zdecydowanym
ruchem. Wszystko nagle się zatrzymało, nawet wiatr
przestał dąć, a  liście spokojnie leżały na ziemi. Wokół
panowała cisza i  tylko słaby oddech kobiety przebijał się
przez nią i zakłócał ten chwilowy bezruch.
– Jak masz na imię?
– Marta.
– A on?
Pokręciła przecząco głową.
– Nie mogę.
Do szpitala pojechali razem, taksówką. Marta była
naprawdę osłabiona i ledwo trzymała się na nogach. Kiedy
dojechali na miejsce, Joachim chciał natychmiast
zaprowadzić ją do sali, ale powiedziała, że „chce na niego
spojrzeć”. Podtrzymał ją delikatnie, żeby nie upadła, a  ona
przytknęła nos do szyby i zamknęła oczy.
– Nie bój się, on ciągle tu jest – powiedział Joachim, ale
Marta pokręciła głową.
– Człowiek nie żyje w  bańce mydlanej, tylko w  bardzo
popieprzonym świecie – wyszeptała. – Żeby nie zwariować,
trzeba dla pewności od razu przyjąć wszystkie najgorsze
scenariusze. Wtedy nie dostajesz obuchem w łeb, tylko jesteś
przygotowany. Możesz przeżyć nawet największy cios.
– Bzdura – zaprotestował Joachim. – To tak jakbyś
zakładała, że świat jest zły, a  ludzie rodzą się tylko po to,
żeby go jeszcze bardziej zepsuć.
– Ja po prostu uważam, że żyjemy w  bębnie wielkiej
maszyny losującej. Jedna osoba na milion wyciąga różową
piłeczkę. Reszta zazwyczaj jest w dupie.
– Mogę do niego wejść? – spytał.
Skinęła nieznacznie głową, więc Joachim wszedł do sali,
w  której leżał jej synek, i  delikatnie wsunął ręce do
inkubatora. Lekarz dał już wczoraj wieczorem zielone
światło i pozwolił matce jak najczęściej odwiedzać i głaskać
malucha, ale ponieważ Marta nie była w stanie tego zrobić,
Joachim postanowił jej pomóc. Starszy pan ostrożnie
dotknął ośmiuset gramów drobnego ciałka, otulił je swoimi
dłońmi i nachylił się trochę niżej.
– Miała na imię Helena.
Urwał na moment, zamykając oczy. Maleństwo było
ciepłe i tak kruche, że aż bał się go dotykać. Kiść winogron.
Marta pociągnęła nosem, a potem zachwiała się lekko, więc
siostra Maria błyskawicznie podstawiła wózek i powiedziała
groźnym tonem:
– No, moja droga, chyba odrobinkę przesadziłaś.
Jedziemy prosto do łóżka, dostaniesz kroplówkę na
wzmocnienie i  masz spać. My się tu wszystkim zajmiemy,
a  ty wypoczywaj, bo przynajmniej jedno z  was musi mieć
więcej sił. Dla tego drugiego.
Joachim przysunął sobie fotel stojący w  rogu, żeby być
jak najbliżej dziecka, i zaczął mówić.
Tym razem nie przerwał, tylko pozwolił słowom płynąć,
jakby chciał je wreszcie z  siebie wyrzucić, jakby poczuł, że
przyszedł czas, by uwolnić echo.
– Miała na imię Helena. I powiem ci, mój mały, że była
najpiękniejszą kobietą, jaką spotkałem, a  spotkałem ich
w  życiu wiele. Ale tak już jest, że idziesz przez świat,
wędrujesz, omiatasz wzrokiem setki, a  nawet tysiące
różnych twarzy, uśmiechasz się na ich widok, czasem
zatrzymujesz się na jednej dłużej, a  czasem uciekasz
spojrzeniem. Ale tylko raz jeden natykasz się na twarz, która
jest odpowiedzią na wszystkie twoje pytania, i wtedy wiesz
już nareszcie, że wędrówka dobiegła końca. I nawet jeśli
z  jakiegoś powodu idziesz dalej, to już patrzysz zupełnie
inaczej. I jest w  tobie łagodność, której każdy z  nas
potrzebuje i  jest pewność jutra. – Joachim uśmiechnął się
uspokojony, że bezimienny chłopczyk oddycha spokojnie,
najwyraźniej utulony opowieścią, która wykiełkowała ponad
sześćdziesiąt lat temu, ale ciągle jeszcze nie miała
zakończenia.
Królu mój, Ty śpij, Ty śpij, a ja
Królu mój, nie będę dzisiaj spał
Kiedyś tam będziesz miał dorosłą duszę
kiedyś tam, kiedyś tam…
Ale dziś jesteś mały jak okruszek,
który los rzucił nam
Seweryn Krajewski: Kołysanka dla Okruszka.
Siódmego grudnia
Siostra Maria dobiegała siedemdziesiątki, ale nie wyobrażała
sobie życia bez pracy. Chociaż już od jakiegoś czasu powinna
być na emeryturze, szefostwo od samego początku nie
zakładało takiej opcji. Ona też zaznaczyła na rok przed
osiągnięciem wieku emerytalnego, że odejdzie dopiero
wtedy, kiedy nie będzie mogła samodzielnie się poruszać.
– Wtedy ewentualnie możecie mnie wywieźć, ale nie
wcześniej – oznajmiła.
W dniu, w którym teoretycznie powinna przejść „w stan
spoczynku po pracy”, dostała w  prezencie trzy nowe
fascynatory, jeden z  piórkiem, jeden z  wielkim guzikiem,
a jeden ze strzykawką z materiału, oraz nakaz przyjścia do
szpitala następnego dnia. Wtedy naprawdę się wzruszyła.
Nie miała własnych dzieci, po jedenastu latach starania
się, by chociaż zajść w ciążę, skapitulowała z pokorą i nutą
melancholii. Nie użalała się jednak nad sobą, bo to nie było
w jej zwyczaju. Wzięła kilka głębokich oddechów, poklepała
swojego męża po ramieniu i oznajmiła:
– Zostanę położną.
Była już wtedy po trzydziestce, ale śmiało podjęła naukę
w  Medycznym Studium Zawodowym (Wydział Położnych)
i wcale nie była najstarszą studentką. Trochę jej było żal, że
jakiś czas wcześniej zawód ten zdegradowano do rangi
średniego personelu medycznego, co jednocześnie wiązało
się z tym, że położne straciły prawo do samodzielnej opieki
nad ciężarnymi i  nie mogły już przyjmować porodów, ale
cieszyła ją perspektywa pracy wśród noworodków. W swoim
życiu widziała już chyba wszystko. Na przykład porody na
wieloosobowych salach, podczas których personel
medyczny siedział na krzesełkach i  obserwował krocza
rodzących. Było w tym coś nienaturalnego, nieludzkiego, ale
nikt nie dyskutował z obowiązującymi wtedy standardami.
W latach osiemdziesiątych szpitale przypominały fabryki
do rodzenia dzieci, a  położne – pracownice stojące przy
taśmach produkcyjnych. Dekadę później przyszło jej
pracować z  lekarzami, których najchętniej udusiłaby
własnymi rękoma. Potra li na chwilę przed porodem,
podczas ostatniego badania USG, poinformować kobietę
w  ciąży, że „nie widzą główki” albo że „coś jest nie
w porządku, ale to się jeszcze zobaczy”. W końcu tra ła do
szpitala w Poznaniu i już po pierwszych dniach wiedziała, że
tu właśnie jest jej miejsce. Była też jedyną osobą, do której
wolno było mówić „siostro”, wszystkie inne pielęgniarki
i położne były wściekłe, kiedy ktoś tak je nazywał. Ale Maria
tylko wzruszała ramionami.
– Dajcie spokój, to zostało jeszcze z  czasów, kiedy
akuszerkami i  pielęgniarkami były siostry zakonne. Dla
mnie to oznaka zaufania.
– Ale masz kilka fakultetów, kursy, specjalizacje, nie
jesteś jakąś tam siostrą, nawet jeśli to słowo ma „rys
historyczny” – mówiły te młodsze.
– Wolę to niż „pani położno” – śmiała się wtedy Maria
i do dzisiaj była „siostrą”.
Kiedy dowiedziała się, że Joachim ma zostać
przytulaczem wcześniaków na ich oddziale, początkowo
była temu przeciwna. Unikała starszego pana, jakby  była
pewna, że po jakimś czasie znudzi mu się przychodzenie do
szpitala i  monotonne dyskusje z  maluchami, które były
niewiele większe od jego dłoni. Ale myliła się. Joachim
początkowo pojawiał się u  nich dwa, potem trzy razy
w tygodniu. Z czasem zaczął przychodzić niemal codziennie,
a ostatnio nie odpuszczał nawet weekendów. Twierdził, że
w  ten sposób wypoczywa, że ładuje akumulatory, że czuje
życie. Po raz pierwszy zagadnęła go po jakimś miesiącu, od
razu przechodząc na ty i  dając jasno do zrozumienia, że
nawet wolontariusz musi podporządkowywać się pewnym
zasadom. I że ona nie będzie się nad nim rozczulać, bo skoro
tu przychodzi sam z  siebie, to znaczy, że ma sporo na
sumieniu.
Zastrzeliła go tym stwierdzeniem.
Zupełnie jakby czytała w jego duszy, jakby przejrzała go
na wylot, choć przecież nigdy z  nikim na ten temat nie
rozmawiał.
– Z takimi samotnymi wilkami nigdy nic nie wiadomo –
powiedziała. – Raz są tu, innego dnia tam.
Siostra Maria kochała wcześniaki bardziej niż
jakiekolwiek inne dzieci. Za każdym razem, kiedy taki
„kilkusetgramowiec” – jak ich nazywała – niewiele większy
od pisklaka, wygrywał życie, zapalała świeczkę w maleńkiej
kapliczce niedaleko swojego domu. Nie była wierząca, to
znaczy nie wierzyła w Boga, ale wierzyła w moc kapliczek,
świątków i  drewnianych różańców, które pachniały
olejkami. Nie umiała tego w żaden sposób wytłumaczyć, po
prostu tak było. W mieście trudno było znaleźć relikty
dawnego wiejskiego krajobrazu, a  większość kapliczek
zburzono. Ale na Winiarach, gdzie kiedyś była wieś,
przetrwały ślady dawnych przydomowych kościółków. Wraz
z  upływem lat stopniowo zmieniał się krajobraz tego
miejsca, a z kilkunastu kapliczek rozsianych po całej okolicy
ocalały tylko cztery. I właśnie do jednej z nich przychodziła
co jakiś czas Maria i zapalała świeczkę w podziękowaniu za
wygraną walkę.
– I pomyśleć, że to chuchro nie miało praktycznie
żadnych szans. Dysplazja oskrzelowo-płucna i bardzo słabe
rokowania. Ale niech nikt mi nie mówi, że dziewczyny nie
mają jaj i nie potra ą walczyć do końca! – mówiła z dumą,
a potem szła na długi spacer i cieszyła się, że bez względu na
wszystko życie zawsze ma przewagę. Nawet jeśli czasem
traci punkty.
Kiedy jakieś dziecko umierało, zaciskała zęby
i  przekonywała samą siebie, że na tym również polega
równowaga w  przyrodzie. Że wszystko jest po coś, nawet
jeśli nie da się tego racjonalnie wytłumaczyć. Śmierć bolała
ją podwójnie, ale godziła się z  nią. A  potem tym bardziej
cieszyła ze zwycięstwa kolejnego malucha, który przetrwał
najgorsze i oznajmiał światu „zostaję”.
– Widzisz? – mówiła przed siebie. Do tego kogoś, kto
rozdzielał życie i śmierć. Do Boga, do świątka, do duchów. –
Widzisz? Dawali mu dziesięć procent. A on sam dołożył
dziewięćdziesiąt i już za kilka dni wychodzi ze szpitala. Ma
na imię Jaś i chyba bardziej podoba mu się po naszej stronie
życia. Śmierć długo mu się przyglądała, zupełnie jakby
wpadł jej w oko, ale najwyraźniej ona nie była w jego typie. I
dlatego zostaje z nami.
Zakładała wtedy na głowę jeden ze swoich fascynatorów
i  szczęśliwa przechadzała się po okolicy. Ruch i  praca
trzymały ją w  doskonałej kondycji. Niemal nigdy nie
chorowała, w  całym życiu być może raz dopadła ją grypa,
którą udało jej się przepędzić już po trzech dniach.
– Ja nie mam czasu na żadne wirusy – oznajmiła mężowi,
a następnie wypiła mleko z miodem i czosnkiem i poczuła,
jak wracają jej siły.
Kiedy po kilku miesiącach zauważyła, że systematyczne
przytulanie i  głaskanie maluchów przez Joachima daje
efekty, że te pisklaki szybciej dochodzą do zdrowia,
przyznała sama przed sobą, że nie miała racji, ale w stosunku
do starszego pana nadal zachowywała powściągliwość
doprawioną pewną nutą złośliwości. Zupełnie jakby
przekomarzała się ze starszym bratem. Czasem patrzyła na
niego spod oka i  zaciskała pięści, zupełnie jakby coś
przeskrobał, ale potem tylko machała ręką.
– Nieważne. To wszystko jest już nieważne – mówiła pod
nosem i  wracała do swoich zajęć. Ale ciągle mu się
przyglądała. – Psychoimmunologia – tak to sobie
tłumaczyła. Fascynująca rola dotyku w procesie zdrowienia.
Ważniejsza czasem niż leki, niż respirator i  te wszystkie
maszyny, które ratowały życie. Poczucie bezpieczeństwa
i  jego zapach miały zbawienny wpływ, widziała to niemal
każdego dnia. Przytulanie wyciszało, koiło, relaksowało.
Lubiła też słuchać opowieści Joachima, choć nie zawsze
miała na to czas. Ale kiedy tylko mogła, przystawała na
moment i  podróżowała razem z  nim, wtrącając oczywiście
swoje trzy grosze.
– I po co mu ta opowieść o Jugosławii? Nawet jej już nie
ma, więc po co mieszać dziecku w  głowie? – pytała na
przykład i znacząco pukała się w czoło. A Joachim jak zwykle
jej przytakiwał, a potem mówił dalej, bo przecież to była jego
historia.
– Odprawa na granicy Bułgarii z  Jugosławią trwała
zaledwie kilka minut, a potem jechaliśmy do Niszu górami.
To było przeżycie! Niewiarygodne serpentyny, a  my
musieliśmy zachować określoną prędkość i nie można było
zwolnić. Przechylaliśmy się w  fotelach na boki, co tylko
dodawało dreszczyku. Obok mnie siedziała pani Iwona,
która za wszelką cenę starała się nie okazywać strachu.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, wysiadła z  autokaru i…
zemdlała, bo jej tłumiony lęk w końcu musiał znaleźć jakieś
ujście. A wiesz, że w Niszu przed urzędem stanu cywilnego
tańczyła młoda para? Ona w  białej sukience, on w  szarym
garniturze. Tańczyli, nie patrząc na nikogo, zupełnie jakby
byli sami na tej planecie. I pewnie w  tamtej chwili tak
właśnie było. A potem był Belgrad. Lipiec tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego siódmego roku. Na ulicach wszędzie
walały się śmieci, ale nikomu to nie przeszkadzało. Przy
szosach, w kurzu, pyle i spalinach odpoczywali ludzie, przy
plastikowych stolikach, na plastikowych krzesełkach albo
bezpośrednio na ziemi. Pamiętam, że jedna pomarańcza
kosztowała jedenaście dinarów, a  tabliczka czekolady
siedemnaście.
– Dużo się najeździłeś – powiedziała kiedyś siostra
Maria, patrząc mu prosto w oczy. – Tak lubisz podróże czy
po prostu coś ci kazało być ciągle w innym miejscu?
Zmieszał się wtedy i nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Podróżowanie może być terapią, ale najczęściej jest to
po prostu ucieczka. Rezygnacja z  czegoś, co staje się
niewygodne albo zmusza do podjęcia ważnych decyzji.
Zadziwia mnie czasem ta łatwość opuszczania jednego
miejsca, tylko po to, by przenieść się w inne i sprawdzić, czy
jest tam lepiej. Już sama deklaracja wyjazdu napawa mnie
jakimś smutkiem, dlatego dziwię się ludziom, że jednak
pakują walizki, zostawiając jednocześnie tych, którzy nie
mogą nigdzie pójść. A jak jest z tobą?
– Nie wiem, o czym mówisz – mruknął pod nosem.
Wzruszyła ramionami.
– Tak sobie dywaguję i  pytam retorycznie. Zdaję sobie
oczywiście sprawę, że kiedyś byliśmy łowcami i zbieraczami
i przez większą część naszego życia przemieszczaliśmy się to
tu, to tam. Ale to było dawno, bardzo dawno i  dało się to
wtedy jakoś wytłumaczyć. Ale dziś? A może podróżowanie
jest rodzajem koła ratunkowego? Przed rutyną? Przed
odpowiedzialnością? Planem awaryjnym na wypadek
nudnego życia – dodała jeszcze, a potem poszła, nie patrząc
na Joachima, który zerknął tylko na jej silne plecy, kiedy
oddalała się szybkim krokiem.
Naprawdę nie wiedział, co jej odpowiedzieć, zresztą
musiałby zacząć od samego początku. Tyle że nie miał
ochoty na żadne dyskusje, na moralizatorskie komentarze
i ocenę kogoś, kto o niczym nie miał pojęcia.
I tu się mylił.
Siostra Maria nie miała łatwego dzieciństwa, ale nie
lubiła do tego wracać. Lubiła raczej wybiegać myślami
w przyszłość i cieszyć się na kolejną Wigilię, kolejną wiosnę,
kolejną jesień, pod warunkiem że będzie ciepła, a liście nie
opadną zbyt szybko. Lubiła słuchać wiadomości o  tym, co
się wydarzy w najbliższym czasie, kto gdzie wystąpi z jakim
koncertem, kto postanowił polecieć w kosmos i  komu
urodzi się dziecko. Rzadko oglądała się za siebie, bo to, co
było, należało do wczoraj, a na wczoraj nie mogła mieć już
żadnego wpływu.
Był siódmy grudnia, poniedziałek, dzień, który zazwyczaj
uznawany jest za pomyłkę w tygodniu. Wypadek Boga przy
pracy. Bo jak można było stworzyć dzień, w  którym
wszystko zaczyna się od początku, by odetchnąć dopiero
w  piątek po południu? I tylko emerytom było wszystko
jedno. Oni odmierzali czas co najwyżej porami roku albo
kolejnymi wizytami u lekarzy.
Czy Bóg ma imię? – tak, to pytanie zobaczyła również
siostra Maria, przechodząc zupełnie przypadkowo koło
sklepiku z  ręcznie robionymi poduszkami. Śnieg padał
dzisiaj tylko z  samego rana, by koło dziewiątej znowu
zniknąć na jakiś czas.
Uśmiechnęła się pod nosem.
Może Bożydar? Bo chyba nie Wacław?
Raz królewna złotowłosa
cudny miała sen
że splatała złote włosy
złociste jak len
Słowa i melodia tradycyjna
Ósmego grudnia
W Koralikach każda pora roku była najpiękniejszą, bo każda
przynosiła coś, z czego wszyscy mogli się cieszyć. Zwłaszcza
dzieci. Latem zbierały w  pobliskim lesie jagody i  grzyby,
wiosną pracowały w  ogrodzie, a  jesień była kasztanowa.
Zima pachniała baśniami, była opowieścią samą w sobie, bo
co można robić w zimowe, długie i ciemne wieczory jak nie
słuchać legend i  nie przenosić się do odległych krain?
Helena zawsze powtarzała dzieciom, że nie ma lepszych
i  gorszych pór roku, bo w  każdej można znaleźć coś
wyjątkowego.
– Ale szczypie mnie w nos i w policzki. Boję się, że się
pokruszę – mówił ośmioletni Wojtek i  ostrożnie dotykał
swojej buzi za każdym razem, kiedy temperatura spadała
poniżej zera, a z nieba zaczynał padać śnieg.
– A sanki? A narty? Mamy jedną parę i jak chcesz, możesz
się w tym roku nauczyć zjeżdżać. Niedaleko domu jest mała
górka, idealna dla początkujących.
– A jak złamię nogę?
Helena przeganiała te wszystkie rozterki gorącym
kisielem albo duszoną salse ą bądź pieczonymi śliwkami
w cieście. Kiedy w Koralikach udało się wreszcie zatrudnić
na stałe kucharkę, nie musiała już tak często przesiadywać
w  kuchni, chociaż i  tak zaglądała do niej chętnie i  równie
chętnie podrzucała swoje pomysły.
– Fasolę uduszę z  ziemniakami i  już. Po co wymyślać
jakieś głupoty? – pytała kucharka, której imię pasowało do
niej idealnie. Kordelia. Pulchna, biała i  miękka Kordelia,
z wielkimi piersiami, które sięgały brzucha.
– Ale mamy zalecenia odgórne, żeby posiłki były
zbilansowane.
– To niech dadzą więcej pieniędzy.
Helena wzdychała.
– To może być trudne. A zalecenia są. Mam też tabelę, co
czym ewentualnie zastąpić.
– Niby jak?
– Na przykład zamiast stu gramów mięsa możemy
podawać trzysta gramów kiszki lub salcesonu.
– Też nie ma. – Kordelia wzruszała ramionami.
– No to dwie szklanki mleka albo żółte sery. A jak nie
mamy wystarczająco owoców z  witaminą C, to możemy
podmienić je na szpinak albo szczypior.
– Głupota jakaś.
Helena wiedziała jednak, że podczas wizytacji niezwykle
ważny jest stan zdrowia dzieci. Żadne nie powinno być
niedożywione, za chude lub mieć kłopotów ze zdrowiem.
Stawała więc na głowie, żeby posiłki były urozmaicone,
zbilansowane i  żeby najbardziej dokuczliwy brak mięsa
sprytnie zrekompensować czymś innym. Kasze, fasole,
warzywa, nabiał. I  jeszcze żeby ładnie wyglądało, tak jak
w  domu. Dzieci w  Koralikach nie wybrzydzały, bo niemal
zawsze były głodne, ale Helena chciała, żeby posiłki
kojarzyły im się z  czymś przyjemnym i  jednocześnie
estetycznym, a  nie tylko z  koniecznością. Codziennie
uzgadniała więc z kucharką jadłospis, a potem kaligrafowała
go ładnym pismem na tabliczce i wywieszała ją na drzwiach
jadalni ku wielkiej radości dzieci.
– Co to jest barszcz zabielany?
– Czy pierogi leniwe są leniwe, bo nic nie robią?
– Jak wygląda sos koperkowy, czy jest cały zielony?
– Czy zsiadłe mleko gdzieś siedziało?
Zimą było najtrudniej, zwłaszcza o warzywa i owoce, ale
i  tak kucharka z  każdym rokiem radziła sobie coraz lepiej,
wspomagana wskazówkami Heleny. Kiedy kończył się
listopad i powoli zaczynało pachnieć Bożym Narodzeniem,
cała uwaga skupiała się na tym, co specjalnego przygotować
na ten czas, oprócz oczywiście tradycyjnych potraw. No
i skąd wziąć na to dodatkowe fundusze.
– Zorganizujmy przedstawienie. Zaprośmy mieszkańców
i ustawmy puszkę na datki. Każdy wrzuci, ile będzie chciał,
a  my będziemy mieli dodatkowe pieniądze na święta –
zaproponował Joachim.
– Teatr? – ucieszyła się Helena. Nawet Rozalia uznała
pomysł za dobry i obiecała, że pomoże przy dekoracjach.
– A jakie przedstawienie? – spytała Rysia, która jak
zwykle podsłuchiwała, a  potem od razu przybiegła do
Joachima i koniecznie chciała poznać wszystkie szczegóły.
– O Bazyliszku. To stara legenda, mogę ci opowiedzieć –
zaoferował się Joachim.
Skinęła głową, że chętnie posłucha, chociaż baśnie tak
naprawdę miały swój inny czas i  miejsce. Wieczorami
wszyscy spotykali się na korytarzu na piętrze budynku,
rozkładali na ziemi koce i  zapalali świeczki. Rozalia
początkowo uważała, że szkoda na to czasu i  lepiej się
porządnie wyspać, ale po jakimś czasie sama chętnie siadała
koło jakiegoś dziecka i udając, że coś ceruje, wsłuchiwała się
ze skupieniem. Joachim umiał pięknie opowiadać. Mówił
cichym, spokojnym tonem, czasem zawieszał na moment
głos i  patrzył z  uśmiechem na rozdziawione buzie
i błyszczące oczy, a kiedy wszyscy zaczynali się niecierpliwić
i  wiercić, kończył swoją opowieść, a  potem odprowadzał
z Heleną każde dziecko do łóżka i sto razy przytakiwał, że to
wydarzyło się naprawdę.
– Legendy nie są zmyślone. Są może nieco ubarwione,
może doprawione odrobiną fantazji, ale wszystkie mają
swoje korzenie w rzeczywistości.
– I te pierniczki można gdzieś kupić? – pytał
zaciekawiony Kajtek.
– Katarzynki?
Chłopiec kiwał głową.
– Oczywiście, kiedyś ci przywiozę, żebyś zobaczył, że
mają kształt sześciu sklejonych okręgów, dokładnie takich,
jakie przypadkowo upiekła Kasia, córka piekarza.
Najbardziej podobała im się opowieść o  skamieniałych
dziewczętach, być może dlatego, że nigdy wcześniej jej nie
słyszeli. O dziewięciu córkach, które nie chciały pomagać
matce w  domu, za to cały czas spędzały na tańcach
i  zabawie. Nawet w  Wielki Post. A kiedy postanowiły
zatańczyć również w Wielki Piątek i ukradkiem wymknęły
się z domu, oświetlił je księżyc, oburzony ich zachowaniem.
Po chwili pojawił się wiatr i  razem z  księżycem
unieruchomili dziewczęta, zaczynając od ich stóp, które
powoli zaczęły pokrywać się kamienną powłoką. Po jakimś
czasie nikt już nawet nie słyszał ich krzyku.
– Na zawsze? – wyszeptała mała Zosia i przełknęła kilka
razy ślinę.
Joachim przytaknął.
– Ale przecież może coś zrozumiały? Może chciały się
poprawić?
– Nie dostały drugiej szansy.
Zosia pociągnęła nosem.
– Niedobrze. – Zaczęła skubać końcówkę kołdry.
Helena przytuliła małą i  szepnęła jej do ucha, że
podobno księżyc się jednak ulitował i  dwa razy w  roku
ściąga z  dziewcząt swoje zaklęcie. Mogą wtedy biegać po
lesie i tańczyć do woli. I że Joachim tego nie wiedział, bo nie
doczytał do końca. Zosia odetchnęła z ulgą.
– Wymyśliłaś to – powiedział potem. – Przynajmniej ja
nie znam tej wersji.
Uśmiechnęła się.
– Ale Zosia wierzy w drugą szansę.
Zapatrzył się na nią jak zwykle, kiedy stawała koło niego
i  mrugała tymi swoimi oczami. Tego wieczoru były
jasnoszare z delikatnymi bursztynowymi punkcikami, które
jednak można było dostrzec tylko wtedy, gdy podeszło się
blisko. Pamiętał, że strasznie chciał ją wtedy pocałować, ale
bał się, że wszystko zepsuje i, podobnie jak skamieniałe
dziewczęta, nie dostanie drugiej szansy.
Kółko teatralne było jego pomysłem, chociaż tak
naprawdę chciał stworzyć w  Koralikach kółko chemiczne,
ale Rozalia natychmiast wybiła mu to z głowy.
– Chyba oszalałeś, chcesz nas wysadzić w kosmos?
Roześmiał się, ale Rozalii nie było jakoś do śmiechu.
– Ja mam dość wybuchów, wiesz?
– Ale to byłyby niegroźne zwykłe eksperymenty. Mogę
im na przykład pokazać, jak zmienia się kolor roztworu
sody, kiedy dodamy do niego sok z  gotowanej czerwonej
kapusty. Albo na czym polega energia elektrostatyczna przy
użyciu igły, nici, drutu, kamienia…
– Nie – przerwała mu Rozalia. – Żadnej chemii. Te
baśnie są okej, możesz dalej opowiadać.
I w  ten właśnie sposób narodziło się kółko teatralne,
które teraz, przed świętami, miało wystawić Bazyliszka. Rolę
potwora chciała koniecznie otrzymać Rysia, którą legenda
dosłownie zachwyciła, podobnie jak perspektywa odegrania
najbardziej znaczącej postaci.
– Zrobisz mi ogon? I skrzydła? – pytała teraz Joachima,
a  on już wiedział, co go czeka w  najbliższych dniach. Ale
Rysi nie mógł przecież odmówić.
Uczucie, które rodziło się między nim a  Heleną
przypominało trochę lekcje tańca dla początkujących.
Dopiero zaczynali poznawać kroki i poruszać się do rytmu,
ale ciągle jeszcze nie umieli tańczyć w  duecie. Joachim był
absolutnie przekonany, że odnalazł swoją drugą połowę, ale
nie wiedział, co sądzi o  tym sama Helena. Bał się zapytać
i bał się zrobić pierwszy krok. Ona zaś nie umiała przed sobą
przyznać, że jest zakochana, że chce jej się ciągle wirować
w  kółko, jak bąkowi-zabawce, a  każdego ranka budzi się
z  uśmiechem na twarzy. Więc dalej uczyli się kroków,
z każdym kolejnym miesiącem tańcząc coraz odważniej i nie
potykając się o własne nogi.
*
W poznańskim szpitalu nic nie było dzisiaj takie, jak
powinno. Mama chłopczyka bez imienia znowu
dobrowolnie opuściła szpital i  chociaż mijała już kolejna
godzina, nic nie wskazywało na to, że jeszcze dzisiaj się
pojawi. Najsmutniejsze zaś było to, że ojca dziecka nikt nie
widział od dnia porodu. Zupełnie jakby rozpłynął się
w powietrzu.
Maria dzwoniła do niego na komórkę kilkukrotnie, ale
za każdym razem odpowiadała jej automatyczna sekretarka,
dość obcesowa w  swoim komentarzu: „spróbuj później”.
Próbowała, ciągle bezskutecznie.
– Co jest, do diabła? Nie wiedzą, że dziecko ich
potrzebuje? – złościła się od rana i  jak zwykle ofuknęła
Joachima, kiedy prawie na nią wpadł, wytrącając jej z  ręki
jakieś papiery.
– Pójdę do niego – zaoferował się, schylając się i próbując
pozbierać to, co upadło, ale Maria była szybsza.
– Daj spokój, jeszcze ci wypadną kręgi. Zostaw to nam,
młodym – dodała, a  potem mruknęła coś do siebie
i zniknęła, zanim zdążył się wyprostować.
– Tornado – powiedział pod nosem i  podszedł do
inkubatora. Chłopczyk spał, oddychając w miarę spokojnie.
Joachim popatrzył na niego przez chwilę, zastanawiając
się, jak to jest możliwe, że kilkaset gramów życia potra
uczepić się znikomej szansy na ciąg dalszy i z każdą godziną
zbliżać się do niego, choćby o milimetr. Czy raczej kolejny
gram. Skóra dziecka była delikatnie zaróżowiona, trochę
przezroczysta i odsłaniająca skomplikowany system naczyń
krwionośnych, które przypominały układ rzek, płynących
we wszystkich kierunkach. Na głowie niczym mniszek
lekarski żółciła się bawełniana czapeczka, na której widok
Joachim odruchowo zamknął oczy.
Przecież ukrył to tak głęboko w swojej podświadomości!
Jego mózg zaczął jednak wyciągać kolejne obrazy,
stopniowo, po kolei, jak archeolog, który odsłania fragmenty
swojego znaleziska krok po kroku, powoli, starannie
i z wielką precyzją. I już nie można było wyłączyć tej wizji za
pomocą pilota od telewizora czy jakiegoś innego
niewidzialnego przycisku. Obrazy ruszyły ze zdwojoną siłą,
cofając się bezceremonialnie do czasu, kiedy wszystko
zaczęło się psuć. Zacisnął dłonie na skroniach, zupełnie
jakby chciał powstrzymać galopujące myśli. Ale było już za
późno.
*
To było jakieś dwa tygodnie przed Wigilią, w  tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku. Helena obudziła
się o trzeciej nad ranem, z dziwnym przeświadczeniem, że
wydarzyło się coś, co gwałtownie poruszyło jej zmysły, które
huśtały się teraz niczym pajęczyna na wietrze. Była jakaś
rozedrgana, niespokojna, wytrącona z  równowagi. Serce
uderzało jej w  piersiach tak głośno, że słyszała każde
stuknięcie. Wstała, narzuciła na siebie sweter, założyła
wełniane skarpetki i otworzyła drzwi pokoju. Na korytarzu
spotkała Joachima, który również wyglądał tak, jakby
zbudziło go przeczucie. Popatrzyli na siebie w  milczeniu,
a  potem zeszli na dół i  Helena po prostu uchyliła drzwi
wejściowe.
Na progu stał koszyk, a w nim spało dziecko. Mogło mieć
najwyżej kilka tygodni. Było drobne, owinięte szarym
kocem. Na głowie miało ręcznie wydzierganą żółtą
czapeczkę, a do rączki wciśniętą kartkę papieru.
Zajmijcie się nią, proszę. Ja nie potra ę.
Helena ostrożnie wzięła dziewczynkę na ręce
i pogłaskała ją po policzku, a potem spojrzała na Joachima.
Nie powiedział nic, tylko schylił się po koszyk, rozejrzał
wkoło, jakby wierzył, że gdzieś tam, w  ciemnościach,
przygląda im się matka dziecka i skinął głową, że może już
pójść. I że dziewczynka tra ła w  dobre ręce. Nie wiedział
jeszcze wtedy, że to dziecko zmieni wszystko.
Już księżyc zgasł, zapadła noc
Sen zmorzył mą laleczkę
Więc oczka zmruż, i zaśnij już
opowiem Ci bajeczkę
Więc oczka zmruż, i zaśnij już
opowiem Ci bajeczkę
Janina Porazińska: Był sobie król.
Dziewiątego grudnia
Joachim każdego dnia starannie przygotowywał się do
wyjścia do szpitala. Właściwie to celebrował te poranki,
wydłużał je, dopieszczał i  dbał o  najdrobniejsze szczegóły.
Starał się więc mieć zawsze wyprasowaną koszulę, dobraną
do niej marynarkę lub sweter, ogoloną twarz
i  wyszczotkowane włosy. Ciągle jeszcze miał ich całkiem
sporo, chociaż po kasztanowej barwie pozostało tylko
wspomnienie i  kilka ciemniejszych pasemek. Od czasu,
kiedy przestał podróżować, dni wydłużyły mu się
nieznośnie, a im więcej miał niezagospodarowanych godzin,
tym bardziej dokuczała mu świadomość, że świat powoli
blaknie i traci swoje kolory, podobnie jak jego włosy. Jakby
ktoś wrzucał poszczególne dni do wybielacza. Z każdej
minuty należało zatem wyciskać jak najwięcej, żeby nie
siedzieć bezczynnie, nie patrzeć przed siebie, zwłaszcza że
na horyzoncie nie stał przecież nikt. Przez kwadrans
prasował zatem koszulę, a  potem kładł ją na kanapie
i  przykładał do niej jeden ze swoich sześciu swetrów.
Czasem zamieniał go na popielatą lub granatową
marynarkę, ale wtedy siostra Maria zawsze się z  niego
śmiała, że chyba wraca z  Pierwszej Komunii. Miał też trzy
pary szarych spodni, dwie czarnych oraz jedną brązowych,
miękkie sztruksy w  gruby prążek. Krawatów nie uznawał,
ale lubił czasem wsunąć chusteczkę w kieszonkę swetra lub
marynarki. Skarpetki nosił tylko czarne, a to dlatego, że nie
musiał ich łączyć w  pary, a  czarne zawsze do siebie
pasowały.
– Poproszę trzydzieści par skarpet w  rozmiarze
czterdzieści trzy, kolor czarny – oznajmił pewnego dnia
sprzedawczyni w centrum handlowym, a ona wyglądała na
poruszoną. Nic dziwnego, to był już hurt, i  to dość
monotematyczny.
– A może wybrałby pan różne, na przykład ze szlaczkiem
w  romby? – zaproponowała uprzejmie. – Lub choćby
w paski?
Pokręcił przecząco głową i powiedział, że trzydzieści par
czarnych skarpet to sześćdziesiąt sztuk, które nie muszą
mieć swojej pary. Mogą zatem leżeć luzem w  szu adzie
i  człowiek nie znajdzie się w  tym głupim położeniu, kiedy
jest zmuszony szukać jednej skarpetki. I kiedy zastanawia się
przez pół dnia, dlaczego one giną, skoro nigdy tak naprawdę
nie opuszczają mieszkania. No, chyba że na stopach, ale
zawsze przecież wracają.
– A gdyby skusił się pan na jedną parę czerwoną? Tak dla
odmiany, żeby przełamać jakoś tę czerń?
Joachim nie do końca rozumiał, po co miałby to robić,
ale w sprzedawczyni była jakaś dziwna potrzeba sprzedania
mu czegoś więcej niż tylko trzydziestu par czarnych skarpet.
Zupełnie jakby miało ją to w jakiś sposób ocalić.
– Wezmę zielone – powiedział zatem, a ona odetchnęła
z wyraźną ulgą.
A potem wcisnął je w  głąb szu ady, nierozpakowane,
sczepione papierkiem, żeby nic nigdy ich nie rozdzieliło.
Kiedy prasował błękitną koszulę, przypomniała mu się
wigilia pracownicza z końca lat osiemdziesiątych. Dyrektor
ich zakładu wynajął w  tym celu salkę i  kazał stawić się
wszystkim wraz z  małżonkami. Joachim przyszedł
oczywiście sam, a  drugim pojedynczym uczestnikiem
spotkania był niejaki Walerek, który rok wcześniej pochował
swoją żonę. Początkowo trzymali się razem, ale w  końcu
Walerek przysnął pokonany cieniutką polędwicą, którą zapił
kilkunastoma kieliszkami wódki. Położył głowę na stole
i  zachrapał, a  obok niego leżała obrana do połowy
pomarańcza.
W tej sytuacji Joachim zaczął przemieszczać się po sali,
cumując co chwila przy innej grupce i obserwując niechcący
rodzinne życie. Wszystkie żony jego kolegów mogły
pochwalić się trwałą, przy czym niektóre uległy fantazji
i  oprócz loczków na czubku głowy miały również
przedłużony tył. Większość była blondynkami, Joachim
znalazł też dwie brunetki oraz jedną rudą, która
przypominała mu nieco Bonnie Tyler.
– Jak oceniacie zaopatrzenie przed świętami? – pytał
ktoś, a wtedy kobiety zgodnym chórem zaczynały narzekać.
Że owszem, wczoraj można było kupić rodzynki i migdały,
ale śledzi już nie dowieźli.
– Chcieli mi wcisnąć marokańskie sardynki, ale ja wiem,
co w  tych puszkach naprawdę siedzi? Już bym wolała
polskie, chociaż co śledź, to śledź. A na drzwiach
wejściowych wisiał napis: „bądź uprzejmy, to będziesz
uprzejmie obsłużony”. Śmiech bez końca. Wszyscy się pchali,
a jeden to mi podarł rajstopy.
– A ja kupiłam tuńczyka z  Jugosławii, ale podejrzanie
śmierdzi olejem.
– To chyba dobrze – próbował wtrącić Joachim.
Zmierzyły go wzrokiem.
– Samochodowym – uzupełniła kobieta, potrząsając
plastikowymi kolczykami w  kształcie krzyża. Miała różowe
usta i  niebieskie powieki, i  cała wydawała mu się jakaś
pstrokata.
Nie odezwał się więcej, tylko patrzył i  zastanawiał, jak
wśród tych wszystkich kolorowych kurek zachowałaby się
Helena. Czy narzekałaby na marokańskie sardynki? Na
kwaśne kubańskie pomarańcze? Czy też zrobiłaby sobie
trwałą i  założyła sweterek z  błyszczącą nitką? Czy miałaby
pomalowane paznokcie w jaskrawym kolorze, a do czarnych
rajstop założyła białe czółenka?
– A pana małżonka to gdzie? Chora? – spytała go żona
kolegi z  działu księgowości. Nie pamiętał jego imienia, ale
kojarzył z widzenia. I z podpisywania różnych dokumentów.
Mirosław?
– Nie mam żony.
– Dlaczego? – zdziwiła się nietaktownie. –
A, przepraszam, umarła?
– Nie. Po prostu nigdy się nie ożeniłem.
– To pewnie panu ciężko.
Wzruszył ramionami. Może. Czasem. I tylko wtedy, gdy
sobie zaczynał wyobrażać, co by było gdyby.
– Izolacja społeczna nie jest dobra – poinformowała go
kobieta.
– Ja się nie izoluję. Po prostu nie mam żony.
– To to samo. Na dodatek ten model życia jest
katastrofalny w skutkach.
– Dlaczego? – zdumiał się.
– Bo samotny mężczyzna jest jak magnetofon Grundig.
Niby gra, ale jakoś płasko. A dzisiaj wszyscy wolimy stereo,
nie?
Ubieranie się zajmowało Joachimowi jakąś godzinę,
podobnie długo trwało śniadanie. Smarując kromkę
masłem, uśmiechał się do swoich wspomnień, a  one
odpowiadały mu obrazami hotelowych posiłków czy
specy ków nieznanych mu wcześniej, jak na przykład
bułgarskiego taratoru, chłodnika z  kwaśnego mleka
z dodatkiem kopru, zmielonych orzechów, czosnku i ogórka.
Szkoda, że nie nauczył się gotować, wtedy mógłby znacznie
dłużej celebrować jedzenie i  jego przygotowanie, a  czas
płynąłby szybko i przyjemnie. Z wszystkich potraw, których
próbował na całym świecie, zapamiętał tylko smaki. Ale nie
potra ł ich odtworzyć.
*
– Muszę panu powiedzieć, że uwielbiam jeść poza
domem – szepnął kiedyś do niego Malinosiu, nakładając
sobie na talerz zatrważającą porcję jajecznicy. To było chyba
w Moskwie.
– A żona źle gotuje? – Joachim lubił o  nią pytać, bo
zawsze wtedy na twarzy jego współtowarzysza pojawiał się
grymas bólu, zupełnie jakby nagle rozbolały go nie tylko
zęby, ale i cała okostna.
– Ona na mnie wtedy patrzy. Kiedy jem – wyszeptał
i wzdrygnął się na samą myśl.
– A to koledze przeszkadza?
– To stopuje mój apetyt. Czyni go bezsilnym,
unieruchamia i wiąże w gardle. A wtedy nie jestem w stanie
już niczego przełknąć. Bo widzi pan, ona tak bardzo chce,
żebym wszystko zjadł i  jednocześnie chwalił, że nawet nie
daje mi czasu, abym cokolwiek poczuł. Jestem wtedy
sparaliżowany smakowo i  nie bardzo wiem, co
odpowiedzieć. A tutaj… – Rozejrzał się z przyjemnością po
hotelowej restauracji i  westchnął z  czułością na widok
samowaru. – Tutaj jestem sobą. Harmonijnie dopasowany
do tych wszystkich smakołyków, których autorzy siedzą
zapewnie w kuchni i mają głęboko gdzieś, co sądzę na temat
ich kulinarnych osiągnięć.
Z Malinosiem nie sposób było się nudzić. Szkoda, że
nigdy później się już nie spotkali, zupełnie jakby podanie
sobie dłoni na pożegnanie rozwiązało nie tylko wycieczkę,
ale również wszelkie zawarte podczas jej trwania
znajomości.
Ile to było lat temu? Już trzydzieści pięć! Wtedy był
wiecznie czymś zajęty, dzisiaj coraz częściej zwracał uwagę
na drobiazgi, tak jakby miały one wypełnić szczelinki
czasowe i dawać poczucie sensu dnia. Z czego zrobiony jest
ten sweter? Sześćdziesiąt procent bawełny, dwadzieścia
angory i jeszcze coś, czego nie mógł odczytać, bo wyblakło
w  praniu. Popielaty, z  zielonymi ściągaczami. Nosił się
dobrze, ciągle był miękki, odrobinę tylko zmechacony
w  okolicach rękawów, ale to akurat było mu na rękę,
bowiem miał powód, żeby go skubać, a  to przecież znowu
zajmowało trochę czasu. Helena często nosiła swetry
z owczej wełny. Były grube, ciepłe i okropnie gryzły, ale ona
tylko się z  tego śmiała. Mówiła, że to dobrze, bo włókna
podrażniają skórę i  wtedy jest człowiekowi jeszcze cieplej.
Ma lepsze krążenie i  czuje się pełen życia. Joachim za
każdym razem, kiedy na nią patrzył, coraz bardziej
utwierdzał się w przekonaniu, jak wielkie znaczenie w życiu
człowieka ma przypadkowy wybór. Każdy sam pisze swoją
własną historię i  tylko splot okoliczności powoduje, że
przecina się ona z dziejami drugiej osoby. Czasem od razu,
czasem dopiero w  późniejszych pokoleniach. Ale jest to
możliwe tylko wtedy, gdy człowiek znajduje się
w  nieustającym ruchu. Gdyby wszyscy siedzieli w  jednym
miejscu, nie ruszali się ze swoich krzeseł, kanap i  otoman,
jak mogliby poznać kogoś, kto jest im przeznaczony? Jak
mogliby wpływać na historie innych, zmieniać je, czasem
ulepszać, a czasem w nich namieszać? Bywa, że jeden krok
do przodu może wszystko zmienić, a  cóż dopiero mówić
o prawdziwym sprincie, kilometrach przebiegniętych drogą
prowadzącą ku nieznanemu, gdzie czeka coś, ktoś, ona, on,
przeznaczenie.
*
– Ale przecież kiedyś człowiek dochodzi do takiego
miejsca, z  którego już nie chce pójść nigdzie dalej –
powiedziała Helena, ale on pokręcił przecząco głową. Nie
umiał jej tego wytłumaczyć. Że zawsze jest jakieś dalej. Że
zawsze jest mocniej i  bardziej dosadniej. Że czerwień ma
setki odcieni, od jasnokoralowej po głęboki burgund.
A co jeśli to jeszcze nie jest to miejsce? A co jeśli za
zakrętem dopiero czeka przygoda, o  którą nam w  życiu
chodziło? Joachim nie potra ł powiedzieć, co go ciągnie
w  świat. Z jednej strony chciał zostać z  Heleną, usiąść
wreszcie w  swoim fotelu i  być w  nim tak długo, aż
powstałyby przetarcia. A jednak nie potra ł. Dziewczynka
w  żółtej czapeczce, którą wziął na ręce, paradoksalnie,
pchnęła go do przodu.
– Przytul ją. – Helena uśmiechnęła się i  podała mu
maleństwo, patrząc z  czułością, jak Joachim delikatnie
potra obchodzić się z dzieckiem.
Dotknął jej bardzo ostrożnie, jakby była gwiazdką
śniegu, która roztapia się przy zetknięciu ze skórą. Szklanym
paciorkiem, którego nie wolno upuścić. Helena udawała, że
na niego nie patrzy, ale tak naprawdę śledziła każdy jego
ruch. Dziewczynka nagle otworzyła oczy i  wtedy ich
spojrzenia się przecięły. Joachim poczuł dziwne ciepło,
którego nie rozumiał. Poczuł też, że to jeszcze nie jest ten
moment. Że nie jest gotowy, by zostać ojcem, opiekować się
cudzymi dziećmi, nawet jeśli nagrodą miała być Helena.
Miłość, nieważne jaka, powinna być wykrzyknikiem, nigdy
znakiem zapytania.
Przez kolejne dni nie potra ł znaleźć sobie miejsca.
Chodził z kąta w kąt, automatycznie wykonywał wszystkie
czynności, ale tak naprawdę nawet nie pamiętał, co jadł na
obiad. W końcu doszedł do wniosku, że musi porozmawiać
z Heleną. Przekonać ją, że życia nie można zamknąć na kilku
metrach kwadratowych, ograniczyć go do folwarcznych
zabudowań, dojenia krowy i szykowania prezentów z okazji
świąt. Że życie jest wypadkową podróży, przeżyć, rozmów,
pomyłek, straconych biletów kolejowych i zachodów słońca,
które trzeba obejrzeć z różnych perspektyw.
– Wyjedź ze mną – poprosił ją pewnego wieczoru, kiedy
siedzieli na kocu na schodach przed budynkiem i chociaż na
dworze prószył śnieg, oni jakoś nie czuli zimna. Trzymali się
za ręce, z zaskoczeniem odkrywając, jak niewiele trzeba, by
narodziła się czułość.
Helena spojrzała na niego zdumiona, zupełnie jakby
w pierwszej chwili nie zrozumiała, co jej zaproponował.
– Wyjechać? – powtórzyła tylko.
Dotknął jej twarzy, wsunął rękę pod podbródek i lekko
go uniósł tak, aby jej oczy patrzyły w sam środek jego źrenic.
Tam mogła wszystko wyczytać, że ją kocha, że jest tego
pewien, że…
Ale ona wstała, zrywając to porozumienie, ucinając je
nożyczkami dokładnie pośrodku.
– Dlaczego? – spytał.
– Ja nie mogę ich zostawić – powiedziała tylko.
– Zrobiłaś dla nich tak dużo. Mają jeszcze Rozalię, a ona
z pewnością znajdzie kogoś na twoje miejsce. Pomogłaś już,
zupełnie bezinteresownie, więc teraz zrób coś dla siebie.
Wyjedź ze mną, przekaż Koraliki w  inne ręce, załóż
niebieską sukienkę i otwórz kolejne drzwi.
– A może ty zostaniesz? – spytała, choć bez większej
nadziei. On już miał walizkę w  ręku, ona nie wiedziałaby
nawet, w co się spakować.
Spuścił głowę.
– Zastanowisz się chociaż?
Uśmiechnęła się smutno, a  jej oczy natychmiast
przybrały kolor zgaszonego popielu.
– Tak. I odpowiem ci jeszcze jutro.
Maleńka iskierka nadziei tliła się w nim przez kolejnych
kilka godzin. Do Bożego Narodzenia zostało jakieś dziesięć
dni. Nigdy by nie przypuszczał, że te święta spędzi z dala od
Koralików, co więcej – zupełnie sam. Ale decyzję już podjął
i  wiedział, że jest nieodwołalna. W  pierwszym odruchu
poczuł nawet złość, że Helena wybiera wszystko dookoła,
tylko nie jego. Może nie wyznali sobie miłości, może nie
obiecali wspólnego życia aż po grób, ale przecież tak
naprawdę wszystko było jasne. Kochał ją, ona kochała jego.
Czy w  takiej sytuacji nie należy na pierwszym miejscu
postawić właśnie uczucia? Jeśli to nie miłość jest
najważniejsza, to co u diabła?
– Ta mała jest śliczna, wiesz? – Nagle na schodach
pojawiła się Rysia, szczękając zębami.
– Wracaj do łóżka, jest zimno.
– No wiem, ale jakoś nie mogę spać.
Joachim podał jej koc, który narzuciła na ramiona.
– Helena to się w  nią cały czas wpatruje i  coś mi się
wydaje, że to jest miłość.
Pochylił się, udając, że ma rozwiązany but.
– Małe dzieci zawsze rozczulają – powiedział tylko.
– No najwyraźniej nie każdego, skoro ktoś ją do nas
podrzucił. I teraz Helena będzie jej mamą.
– Opiekunką.
Rysia szturchnęła go w bok.
– Co ci jest?
Nie odpowiedział. A potem zamknął się w swoim pokoju
i otworzył szafę, przed którą siedział aż do samego rana.
*
Przed szpitalem wstąpił jeszcze na kawę.
– Czy ma pan jakieś imię? – zapytał faceta z  bródką,
który na jego widok od razu uniósł kciuk i  przygotował
maleńką zieloną liżankę na dzisiejsze espresso.
– Adam, ale mówią na mnie Mada.
– Dlaczego? – zdumiał się Joachim.
– To moje imię, czytane od tyłu. Każdy z  nas pragnie
odrobiny oryginalności w  życiu, więc wymyśla swego
rodzaju kalambury, żeby coś brzmiało inaczej niż zwykle.
Jestem zatem Mada i mam bródkę, ale ona nie jest już jakoś
specjalnie szokująca, bo pewnie pan zauważył, że większość
facetów w moim wieku nosi podobne. Chciałem dorzucić do
mojego wyglądu kucyk na czubku głowy, ale z tym również
nieco się spóźniłem. Noszę więc skarpetki w  różnych
kolorach i mam jeden pomalowany paznokieć. – Pomachał
mu przed nosem kciukiem zakończonym niebieską płytką.
– A dlaczego chce się pan tak koniecznie wyróżniać?
Mada uderzył się dłońmi w skronie.
– No jak to? Człowiek zwykły jest przezroczysty, nijaki,
nieistotny jak obcięty paznokieć. Chciałby pan być takim
paznokciem?
Joachim zastanowił się. Czy on był oryginalny? Czy było
coś, co go wyróżniało na tle innych ludzi? Chyba w  tym
wieku nie miało to już żadnego znaczenia.
– Robi pan świetną kawę, to też nie każdy potra –
powiedział jeszcze, z  przyjemnością wdychając aromat
parującego napoju.
Mada tylko machnął ręką, zasępił się na moment,
zupełnie jakby uległ zawieszeniu, jakby jego gadatliwość
i ekspansja potrzebowały chwilowego doładowania. Ile mógł
mieć lat? Dwadzieścia parę? Trzydzieści? Kiedy człowiek sam
jest już stary i  zostało mu mniej niż więcej, trudno mu
oszacować wiek innych. Granice między dwudziesto-
a  czterdziestolatkami zacierają się, zupełnie jakby
współcześni ludzie starzeli się jakoś inaczej. Zresztą ich
świat już go nie dotyczył. Oni żyli w  swoim, ciągle jeszcze
wypełnionym szczelnie marzeniami, podczas gdy w  jego
rzeczywistości zostały już tylko luki i wspomnienia po tym,
co pragnął zrobić. Teraz chciał być po prostu potrzebny, to
zdecydowanie ważniejsze od bycia oryginalnym. Obcięty
paznokieć to po prostu symbol odpadu, nie nijakości.
Dotknął palcem brzegu liżanki. Był przyjemnie cienki,
delikatny, ciepły od dotyku ust. Do kawiarni weszły dwie
młode dziewczyny, ubrane w  podobne puchowe kurtki
i czarne czapki z pomponem. Ich policzki były zaróżowione
od mrozu i  wiatru, a  dłonie ściśnięte zimnem. Szybko
chwyciły w  ręce gorące szklanki z  latte i  ogrzewając się,
usiadły niedaleko Joachima. Ich szczebiot był przyjemny, nie
drażnił ucha i szybko można się było do niego przyzwyczaić.
Mówiły coś o świętach, o niechcianych upominkach, o psie,
który miał sierść w  kolorze brzoskwiniowym, i  nowym
wykładowcy z  metodologii badań politologicznych. Potem
ich rozmowa zlała się w potok dźwięków, których Joachim
już nie rozróżniał. Przyjrzał się jeszcze starszej pani, która
piła herbatę z  liżanki w maki i co chwila wysoko podciągała
brwi, zupełnie jakby z  kimś rozmawiała. Czy on też się
czasem zapomina i gada sam ze sobą?
Dopił espresso, rzucił spojrzenie na „do widzenia”
w  stronę Mady, który miał jakoś dziwnie skwaszoną minę
i poszedł do swoich maluchów, które już na niego czekały.
Być potrzebnym. Bo jeśli się nie jest, po co zajmować
miejsce na świecie?
A na niebie pełno gwiazd
Księżyc nuci im
Kołysanki od stu lat
Żeby słodko śnić
Witold Karolak: Zaśnij synku.
Dziesiątego grudnia
– Marta wróciła? – spytał od razu, zanim jeszcze zdążył się
rozebrać.
Joanna, położna z dołeczkami, przytaknęła, ale nie miała
zbyt wesołej miny.
– Co jest?
– Była u  synka tylko minutę. Popatrzyła na niego,
dotknęła szyby i  coś tam powiedziała, ale nie słyszałam. A
potem poszła do siebie i teraz na nic nie reaguje.
– Ona czeka.
– Na co? – zdumiała się Joanna.
– Aż będzie mieć pewność. Uważa, że im mniej ruchów
będzie wykonywać, im mniej gestów, spojrzeń i  słów, tym
łatwiej będzie jej się wśliznąć w  kolejny etap. Chodzi o  to,
żeby nie budować świata, który za chwilę może zniknąć.
– Nie rozumiem. – Wzruszyła ramionami położna. –
Nawet jeśli zniknie, to zostaną jej wspomnienia. A tak nawet
ich nie będzie miała.
– I może o to chodzi – westchnął Joachim.
On sam schodził coraz głębiej w swoją podświadomość
i  dokopywał się do wspomnień o  zdarzeniach, o  których
dawno już nie myślał. Zaskakiwały go te kolejne warstwy,
zupełnie jakby odkrywał poszczególne piętra w  górach.
Pogórze, piętro reglowe, halne, turniowe i wreszcie śnieżne.
I na każdym z  nich znajdowało się coś, co szarpało jego
emocjami, co kazało czasem zaciskać pięści, a  inny razem
dyskretnie przecierać oczy. Wracały obrazy dzieci, ich
twarze, uśmiechy, łzy, pytania.
*
– Czy ja będę prawdziwie groźnym i  niepokonanym
Bazyliszkiem? – chciała koniecznie wiedzieć Rysia, kiedy
Joachim pokazał jej niemal gotowy strój. Najbardziej
imponujące były skrzydła. Wykonane z  drutu i  folii,
szeleściły tak prawdziwie, że aż przysiadła na ich widok.
Ogon uszyty był z kawałków różnych materiałów, które już
latem Helena zafarbowała na zielono. Kiedy wszystko
kwitło, zrywała rośliny, liście i  owoce, a  potem moczyła
w  ich sokach i  wywarach białe płótno. Dzięki temu mogła
szyć dzieciakom różnokolorowe ubrania, co zawsze
wywoływało w nich radość i kłótnie o to, komu przypadnie
zielona bluzka, a komu brązowe spodnie.
– Jak to zrobiłaś? – zdumiał się Joachim, kiedy przyniosła
mu szmatki w kolorze dojrzałej trawy.
– Liśćmi brzozy. Kiedy chcę uzyskać barwę oletową,
biorę owoce czarnego bzu, orzech włoski to z  kolei brąz,
a  szkarłatka daje bardzo intensywny róż. Najtrudniej jest
z  czerwienią i  niebieskim. Buraki, wbrew pozorom, wcale
nie są takie trwałe, dlatego chętniej używam marzanny.
– A niebieski?
Pokręciła ze śmiechem głową.
– Nie próbowałam. I nawet nie zamierzam.
– Bo?
– Bo podobno da się go uzyskać ze sfermentowanego
moczu – ściszyła głos i śmiesznie się zmarszczyła.
Joachim się roześmiał.
– Dobrze, że Bazyliszek nie miał niebieskiej łuski!
Rysia wyglądała zjawiskowo, jeśli można tak w  ogóle
powiedzieć o stroju wielkiej jaszczury.
– Ale czy on na pewno miał skrzydła?
– Są różne podania. Jedne mówią, że to stwór
przypominający węża, który wykluł się z  jaja
siedmioletniego koguta. Inne, że to bardziej kogut
z  czterema nogami, skrzydłami i  ogonem węża. Nie sądzę,
żeby ktokolwiek się przyczepił. – Puścił do niej oko. –
Najważniejsze, żebyś była groźna, stanowcza i  do samego
końca okrutna.
Rysia okazała się Bazyliszkiem idealnym. Bez zająknięcia
deklamowała swoje fragmenty tekstu, których wprawdzie
nie było zbyt dużo i które głównie polegały na wydawaniu
z  siebie dźwięków niepokojących, ale i  tak skradła całe
przedstawienie. Do tego stopnia, że widzowie poczuli nawet
żal, kiedy Bazyliszek w końcu skamieniał i zamilkł na dobre.
Koraliki zebrały wtedy całkiem pokaźną sumę, za którą
kupiono niektórym dzieciom nowe buty, a  resztę
przeznaczono na remont łazienki i oczywiście święta.
Z butów najbardziej ucieszył się Kajtek. Był dzieckiem
smutnym, ale niezwykle ciekawym życia. Interesowało go
wszystko – latem potra ł spędzić godziny niemalże
w bezruchu, obserwując pszczoły, które zbierały pyłek i poiły
się nektarem. Nie odrywał od nich wzroku, a potem, kiedy
dostał na kolację chleb z  miodem, chciał koniecznie
wiedzieć, czy to pszczoły go przyniosły.
– Nie, pan Jan z Poznańskiej – odpowiadała mu zawsze
Rozalia, a Helena machała ręką, że tak nie można.
– Oczywiście, że przyniósł je pan Jan, ale wcześniej
dostał go od pszczół – tłumaczyła spokojnie.
– Specjalnie dla nas? – pytał Kajtek.
– Tak. Pszczoły lubią się dzielić, a  przecież same
wszystkiego nie zjedzą.
– Akurat! – parskała pod nosem Rozalia. – Myślę, że one
nie mogą wyjść ze zdumienia, że mimo takiej produkcji
miodu ciągle im go brakuje.
Joachim lubił z  kolei obserwować Kajtka. Chłopiec
rzadko się uśmiechał, zupełnie jakby bał się własnej radości.
Najtrudniej było mu zachować powagę w Boże Narodzenie,
kiedy widział kolorowe paczuszki pod choinką. Oblizywał
się wtedy co chwila i walczył z unoszącymi się kącikami ust.
– Ciesz się, są święta! – Joachim szturchał go w ramię, ale
Kajtek nie do końca był przekonany, czy mu wolno.
Zupełnie jakby uśmiech mógł znowu wszystko zepsuć.
Kiedyś śmiał się dużo, a  potem nagle nie było już domu.
Rysia z kolei śmiała się coraz chętniej i częściej. Nieustająco
miała coś do powiedzenia, nawet w  szkole nauczyciele nie
mogli wyjść z podziwu, jak wiele słów potra z siebie naraz
wyrzucić. Uczyła się dobrze, lubiła szkołę, lubiła swoje
zeszyty i kolorowe kredki, które za każdym razem starannie
ostrzyła.
O, i  jeszcze Antek! Kochał jeść. Joachim zamknął oczy,
żeby przypomnieć sobie pyzatą buzię chłopca i  jego
rozbiegane spojrzenie, kiedy okazało się, że ktoś podkradł
kawałek ciasta, które czekało w spiżarni na Wigilię.
– Nie jadłem. Nie lubię makowca jakoś specjalnie –
powiedział od razu, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego
wszyscy się z niego śmieją.
– Nie mówiliśmy, że chodzi o makowiec – szepnął mu do
ucha Joachim.
To były naprawdę dobre lata. Joachim wrósł nawet
częściowo w  Koraliki i  poczuł, że powoli zapuszcza tu
korzenie. Początkowo nawet mu się to podobało. Ludzie
lubią mieć w życiu pewność, problem polega jednak na tym,
że kiedy już ją zdobędą, zaczyna im doskwierać. Ale to nie
był jeszcze ten etap. To były raczej te akapity historii,
w  których chętnie brał udział, stopniowo zanurzając się
w stan zakochania. Najbardziej lubił rozmowy z Heleną. O
niczym, o  wszystkim, o  czułości i  rodzinie. O wojnie,
o  pękniętym lustrze, które przepowiada nieszczęścia,
o  dziecku, które zgubiło pewność siebie. O farbowanych
płótnach, kotletach schabowych z jajka, śniegu lub księżycu.
– W czasie wojny wróżyłam sobie ze znaków na niebie.
Wierzyłam, że kiedy chmury odsłonią księżyc, następnego
dnia będzie spokój i  nikomu nic się nie stanie. Potra łam
wpatrywać się w  górę tak intensywnie, że prawie
zapominałam mrugać.
– Udawało się?
– Czasem tak. Czasem chmury rzeczywiście nagle
ustępowały, a ja, patrząc na kawałek księżyca, cieszyłam się,
że „załatwiłam” dzień bez strzelania. I  kompletnie nie
potra łam zrozumieć, dlaczego inni ludzie razem ze mną
w  ten sposób nie zaklinają rzeczywistości. Gdyby wszyscy
patrzyli w niebo, może wojna skończyłaby się wcześniej.
Joachim patrzył na nią wtedy z uśmiechem. W Helenie
ciągle jeszcze sporo zostało z dziecięcej naiwności, z wiary
w  domowe skrzaty, z  radości na widok pierwszego śniegu.
Trochę jej tego zazdrościł. On zdecydowanie mocniej
podkręcał ostrość widzenia i  dostrzegał wszystko to, co
stawało w  poprzek szczęściu. Gdzieś w  głębi duszy był
przekonany, że człowiek składa się z cząsteczek smutku, że
jest urodzonym pesymistą i  przez całe swoje życie walczy
z czarnym kolorem, żeby udało mu się jak najdłużej zostać
na ziemi. Ci, którzy byli słabsi, przegrywali tę walkę
i  umierali młodo. On sam często budził się w  nocy
z pytaniem, po co to wszystko? Co jest na końcu i czy warto
następnego dnia wstać z  łóżka? Podobnie jak teraz Marta,
matka bezimiennego chłopca.
Joachim zawsze lubił zmieniać otoczenie, poznawać
nowych ludzi, żeby przekonać się, że kolejny dzień miał
jednak sens. W podróżowaniu widział nadzieję na walkę ze
smutkiem. Kto jest w ruchu, nie ma czasu na niedobre myśli.
W Koralikach zatrzymał się jednak na dłużej, zupełnie jakby
chwilowo odnalazł swoje miejsce na ziemi. Każde z  tych
dzieci było na swój sposób inne i  każde utwierdzało go
w  przekonaniu, że jednak w  życiu chodzi o  coś więcej niż
tylko o  wygodę i  dobry humor. Że czasem trzeba płakać,
a  kiedy indziej wyć z  rozpaczy. Dopiero wtedy można
docenić wartość śmiechu.
*
Chłopiec bez imienia na razie się nie uśmiechał, ale
widać było, że świat już go wciągnął. Już mu pokazał, że
warto zostać tu nieco dłużej, nacieszyć się jego smakami
i kolorami.
– Powiem ci, mój mały, że widzę w  tobie prawdziwą
ciekawość życia. Oczywiście ciągle jeszcze jesteś zbyt kruchy,
żeby to samemu okazać, ale wierz mi, wprawne oko starca
nie takie rzeczy widziało. Chciałbym cię zobaczyć za rok,
a potem za dziesięć i dwadzieścia lat. Ktoś, kto od urodzenia
ma w sobie tyle siły, musi wyrosnąć na fantastyczną osobę.
Zdaję sobie jednak sprawę, że mogę nie mieć tyle szczęścia,
żeby dożyć tak sędziwego wieku. Zresztą nawet nie wiem,
czy bym chciał. Ludzie patrzą wtedy na ciebie jak na okaz
w  muzeum, jak na anatomiczną ciekawostkę, pokrytą
zmarszczkami gęsto i  bogato. Gdzieś tam w  środku ciągle
czujesz się młodo, ale twoje ciało już za tobą nie nadąża.
Podnosisz szybko rękę w  górę, a  tymczasem ona przesuwa
się w  żółwim tempie. Chcesz kogoś zawołać, ale zanim
otworzysz usta, ta osoba przechodzi na drugą stronę ulicy.
Jesteś żywą mumią. Dlatego pozwolisz, że jednak wcześniej
odmelduję się z tego świata, żeby nie wzbudzać niezdrowej
sensacji. Oczywiście nie dzisiaj i  nie jutro, mam tu trochę
dzieci do przytulania i tak sobie myślę, że to daje mi pewien
immunitet.
Joachim rozgadał się na dobre, głaszcząc delikatnie
maleńkie ciałko, które pod wpływem jego dotyku stawało się
ciepłe i  przyjemnie elastyczne. Ustąpiły wszelkie napięcia,
a oddech dziecka stawał się spokojniejszy.
– Możliwe, że na dniach odłączymy go od respiratora,
przynajmniej na próbę – powiedziała siostra Maria, która
nagle pojawiła się za jego plecami.
Aż prawie podskoczył na krześle.
– Spokojnie, nie gryzę. Zajrzałam tylko, żeby sprawdzić,
czy wszystko w porządku.
– Skradasz się – oznajmił oskarżycielskim tonem
Joachim.
– Jasne. Nie mam co robić, więc udaję panterę albo
innego leoparda. – Wzruszyła ramionami. – Dokąd go
dzisiaj zabierasz? – Wskazała głową na malucha.
– Może do Soczi.
– A kiedy tam byłeś?
Joachim zmarszczył brwi i zastanowił się przez chwilę.
– W siedemdziesiątym szóstym. Wycieczka z  Orbisem,
całkiem sprawnie zorganizowana. Dostaliśmy wtedy bardzo
szczegółowy program, który przewidywał wyjazd do
sowchozu i  zwiedzanie upraw roślin południowych, chyba
tak to się nazywało, a  następnie odwiedziny na polach
herbacianych plus degustację herbaty oraz pięć wstępów na
basen kryty z podgrzewaną wodą morską – wydeklamował
z  zamkniętymi oczami, zupełnie jakby odczytywał
w myślach ulotkę. – To robiło wrażenie. – Uśmiechnął się do
swoich wspomnień i mrugnął do Marii.
Popatrzyła na niego trochę smutno, ale może mu się
tylko tak zdawało.
– Pamiętam, że wtedy wszędzie kwitły jabłonie. Na
trawnikach rosły bratki, ołki, narcyzy i tulipany, aż mieniło
mi się w  oczach od tych kolorów. Mieszkaliśmy w  hotelu
Žemčužinka, co chyba oznaczało perełkę. Nie byle jaką.
Ponad tysiąc pokoi i miejsc dla prawie dwóch tysięcy osób.
Większość pracujących tam kobiet miała peruki i widziałem
nieraz, jak unosiły je długopisem, żeby wpuścić pod te
sztuczne włosy odrobinę powietrza. – Zaśmiał się cicho. –
Ładnie tam było, naprawdę. Pęczek rzodkiewek kosztował
trzydzieści pięć kopiejek, pomarańcze prawie trzy ruble,
a  granaty aż osiem. Ale kupiłem sobie jeden, bo nigdy
wcześniej go nie jadłem.
– Wszędzie jeździłeś sam?
– Z grupą. Przez długi czas to były wycieczki zakładowe,
ale potem, jak nas sprywatyzowano, jeździłem już na własną
rękę. Zarabiałem całkiem nieźle, więc mogłem dalej
podróżować. Początkowo podłączałem się pod jakieś
zorganizowane wyjazdy, a  potem rzeczywiście jeździłem
sam.
– To musiało być nudne.
– Dlaczego? – zdziwił się.
– Bo fajnie jest się z  kimś dzielić tym, co dobre, ale
przede wszystkim tym, co złe. Każde, nawet całkiem spore
niepowodzenie wygląda zupełnie inaczej, kiedy można
z  drugą osobą pogadać o  swoich kłopotach. Albo, dla
odmiany, o swoich przeżyciach z podróży. Tak sobie zawsze
myślałam, że ktoś obok staje się specy cznym
amortyzatorem wszystkiego, co nas spotyka: osłabia
kłopoty, wycisza je i  łagodzi, a  z  kolei coś, co jest dobre,
podnosi do potęgi. Ale pewnie bredzę. – Machnęła ręką
i poszła, zanim Joachim zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
Zastanowił się nad tym, co powiedziała. W zasadzie to
wcale nie przeszkadzał mu fakt, że podróżował w pojedynkę,
nawet jeśli miewał tak zwanych towarzyszy swoich
wycieczek, ale nigdy kogoś, z  kim mógłby podzielić się
wrażeniami. Zresztą robił to. O wszystkim w  myślach
opowiadał Helenie. Opisywał jej, co widział, co go
zauroczyło, a  co wydało się nudne. Co było warte
zachłyśnięcia się, a co tylko odhaczenia w notesie. Był trochę
jak Baba Lena, syberyjska emerytka, która w  pojedynkę
zwiedzała świat. W  latach siedemdziesiątych dotarła do
Niemiec, Czech, a nawet do Polski. Szkoda, że jej nigdy nie
spotkał. Dzisiaj miała dziewięćdziesiąt jeden lat i  nadal
przemierzała kulę ziemską. Na motocyklu po Wietnamie, na
katamaranie przez ocean, na wielbłądzie przez Izrael.
„Podróże to nowe życie, nowi ludzie, nowe doznania. Nie
można się tego bać, bo przecież koniec końców i tak wszyscy
umrzemy”. Tak mówiła. Chciałby ją poznać. I powiedzieć, że
jego też ciągle coś woła.
O godzinie piętnastej trzydzieści zaczął zbierać się do
domu. Trochę się dzisiaj zasiedział, ale to dobrze. Tym
szybciej nadejdzie wieczór. Zajrzał jeszcze do Mikołaja, który
na jego widok wydał z  siebie dźwięk przypominający
miauknięcie kotka.
– Wpadnę jutro i trochę się poprzytulamy, co? – obiecał
mu starszy pan i położył rękę na jego główce.
Podobno najbardziej wrażliwe w  ciele człowieka są
opuszki palców, bo to w  nich znajduje się najwięcej
zakończeń nerwowych. To one pozwalają wyczuć, czy coś
jest miękkie, twarde, rozpoznać fakturę i  kształt. A dłoń
Joachima potra ła dodatkowo ocenić, czy dziecko spokojnie
prześpi kolejną noc, żeby nad ranem powitać wszystkich
donośnym krzykiem „ciągle tu jestem”.
Zaśnij, swe oczka zmruż i cicho zaśnij
Bo już za oknem słonko gaśnie
W łóżeczku z piórek snu
Nie płacz, no, cicho już, maleńki, nie płacz
Bo z łez powstanie smutna rzeczka
Lusterko dla chmur
Roman Sadowski: Zaśnij.
Jedenastego grudnia
Nie wszystkie święta były łatwe, nie zawsze udało się je
dopiąć na ostatni guzik, z  dwunastoma potrawami
i zapachem czekolady. Joachim wspominał rok pięćdziesiąty
trzeci, kiedy brakowało karpi, śledzi, a  kupienie kury czy
indyka graniczyło z cudem. Mimo to w „Dzienniku Polskim”
można było wyczytać: Handel uspołeczniony dokonał
poważnego wysiłku, jeśli chodzi o  poziom obsługi, dekoracje
wystaw i  estetykę wnętrz sklepowych. Nie przyznawano się
o cjalnie do braków w  zaopatrzeniu, podsuwano jednak
rozwiązania, jak zlikwidować drobne niedogodności
związane z de cytem podstawowych towarów: Bez choinek
pozostało wiele instytucji. W  związku z  tym powstał projekt,
aby instytucje wypożyczały od siebie nawzajem choinki, bo
przecież nie wszystkie organizują gwiazdkowe imprezy w  tym
samym terminie.
Koraliki nie musiały od nikogo wypożyczać choinki.
Dostały ją od miejscowego leśniczego – przyniósł im z lasu
największe i  najpiękniejsze drzewko, jakie udało mu się
znaleźć. Helena uwielbiała moment, w  którym choinka
wprowadzała się do jadalni i  swoim zapachem zaczynała
przypominać dzieciom, że już za chwilę wydarzy się coś, na
co czekały przez cały rok.
Na melancholię przełamaną radością. Na to przyjemne
podniecenie, które każe wynosić się wszystkim smutkom.
Na upominki i wieczerzę wigilijną. Na spokój, na pierwszą
gwiazdkę, na przytulenie się do Heleny, na nadzieję, że może
w  przyszłym roku przyjdzie ktoś, kto zechce zostać ich
mamą i  tatą. Do tej pory szczęście miał tylko Mieczysław,
który mimo swoich siedmiu lat nie pozwolił mówić na siebie
Miecio. Być może dlatego wybrano właśnie jego, być może
jego stanowczość i „dorosłość” spodobały się tak bardzo, że
odjechał pewnego dnia niebieskim samochodem i  chociaż
Helenie pękało serce, cieszyła się wraz z nim.
– Naprawdę pozwolisz mi jechać? – spytał ją dzień
wcześniej, siedząc na spakowanej walizce i  poprawiając co
chwila guzik przy koszuli.
– Absolutnie.
– Ta pani też mnie przytulała.
Helena pociągnęła nosem.
– Widziałam. I dlatego wiem, że możesz do niej jechać.
Ktoś, kto potra okazywać czułość, potra też kochać. Poza
tym, kiedy wyjedziesz, będę miała trochę więcej czasu dla
innych dzieci. – Puściła do niego oko, starając się nie płakać,
nie rozklejać i  nie pokazywać chłopcu, że najchętniej
zatrzymałaby go w Koralikach na zawsze.
Chwycił ją w  pasie i  zanurzył twarz w  wełnianym
drapiącym swetrze. Kochał ją okropnie, ale strasznie chciał
mieć mamę na własność. Taką tylko dla siebie, która nie
będzie rozdzielała pocałunków i pieszczot, która tylko jemu
będzie czytać bajki i dawać buziaki na dobranoc. Trochę to
było samolubne, chłopiec doskonale o tym wiedział, dlatego
nie zdradzał się głośno ze swoimi myślami. Wyjechał
dziesiątego grudnia, ale i  tak dostał paczuszkę świąteczną
zapakowaną w  zielony papier. Obiecał, że rozpakuje ją
dopiero w Wigilię rano, a Helena powiedziała, że zaśpiewają
wtedy bardzo głośno Lulajże Jezuniu. Tak głośno, że ich
usłyszy, choćby miał być na końcu świata.
– O dziewiątej? – spytał, żeby mieć pewność.
– O dziewiątej. – Podniosła w górę dwa palce.
Jeszcze tego samego dnia, po południu, Joachim pojechał
z Heleną do Poznania. Uparła się, żeby już teraz kupić część
słodyczy, bo potem może już nic nie być. Doskonale
rozumiał, że dziewczyna musiała się czymś zająć, i  to jak
najdalej od Koralików. Żeby nie myśleć o  małym
Mieczysławie, który teraz jadł w innej kuchni i spał w innym
łóżku. Sklep na Wronieckiej wyglądał tak, jakby nie
rozumiał zwrotu „brak zaopatrzenia”. Jakby był niezależną
maleńką manufakturą słodkości, w której nigdy niczego nie
brakuje. Czego tu nie było! Bloki kakaowe, kocie języczki,
nugaty, torciki wedlowskie, kolorowe galaretki w  bloku,
lizaki z kwiatkiem na patyku, nadziewane wa e „smoczki”,
batoniki z  „krochmalem”, żelki miętowe z  Jutrzenki,
tabliczki czekoladopodobne, czekoladki „Danusie”.
Helena kupowała z  rozwagą, upewniając się, czy każde
dziecko dostanie to samo. Słodycze musiały być bowiem
rozdzielane sprawiedliwie, co do pozostałych prezentów,
mogła pozwolić sobie na większą dowolność. Sporo rzeczy
robiła sama – skarpetki, szaliki i  czapeczki z  włóczki, dla
starszych dziewcząt szyła kolorowe bluzki, dla chłopców
koszule. Samodzielnie wykonywała też zabawki, a z pomocą
Joachima udało jej się nawet zrobić kilka lalek. Potrzebowali
tylko stosunkowo miękkiego drutu, z  którego wykonywali
stelaż zabawki. Głowę i  korpus lalki wypełniali watą,
a  potem całość obciągali starymi pończochami. Helena
miała w  zwyczaju zbierać od ludzi wszelkiego rodzaju
niepotrzebne rzeczy, które w  Koralikach zawsze mogły się
do czegoś przydać. Tak jak dziurawe pończochy, których nie
opłacało się już zanosić do repasacji. Druciane ręce i  nogi
lalek owijała włóczką, a oczy i nos robiła z guziczków. Szyła
im miniaturowe ubranka, a na drutach robiła sweterki. To
były prawdziwe dzieła sztuki, których urokowi uległ nawet
Staś, ten od kotów.
– Chciałbym lalkę – oznajmił kiedyś i spojrzał pytająco
na Helenę. – Czy lalki są tylko dla dziewcząt?
– Niekoniecznie. Po prostu nie przypuszczałam, że to
twoje marzenie. Chłopcy zazwyczaj wolą się bawić autkami
albo zwierzątkami.
– Owszem. – Skinął głową. – Ale nie ja. Chcę lalkę. Będę
udawał, że to moja młodsza siostra, która musi wykonywać
wszystkie polecenia. Koty nie zawsze chcą mnie słuchać,
a czasem po prostu sobie idą.
– Oczywiście – zgodziła się Helena i  zrobiła stasiową
„siostrę” w  czerwonej sukience i  czapeczce z  włóczki. A
Joachim dołożył wystruganego ptaszka, który wprawdzie
przypominał trochę utuczoną kurę, ale Staś i  tak był
zachwycony.
*
– Dlaczego jesteś sama? – spytał Joachim Martę, choć
zdawał sobie sprawę, że ona może nie chcieć odpowiadać.
To nie była jego sprawa. – Gdzie jest twój chłopak? Albo
mąż?
Spojrzała na niego jakoś tak słabo, jakby to pytanie ją
zabolało, dotknęło rany, która się nie zagoiła
– Boi się – powiedziała jednak. – Twierdzi, że nie jest
przygotowany na nieustającą walkę o czyjeś życie. I że nawet
jeśli jego syn z tego wyjdzie, to być może będzie potrzebował
ciągłej pomocy. A jego przeraża świadomość takiego
uzależnienia. Nawet go jakoś rozumiem. Odwracając głowę,
nie widzi się tego, co kłuje w oczy.
– Oboje przyjęliście postawę asekuracyjną – powiedział
Joachim. – Ale miłości do dziecka nie można dozować. Nie
można wypuszczać jej po trochu i  patrzeć, co się dzieje.
Chyba w ogóle tego nie wolno robić z miłością. To zawsze
powinna być eksplozja.
Marta popatrzyła na niego, ale jakoś tak bez
przekonania. Zupełnie jakby jej wzrok przeniknął przez jego
ciało i  utknął gdzieś w  ścianie. Nie wiedział nawet, czy go
słucha. Zaprowadził ją do sali i  poczekał, aż położy się do
łóżka.
– Idę mu coś opowiedzieć. – Uśmiechnął się jeszcze, ale
ona już zamknęła oczy. No trudno. Może jutro. A może
pojutrze. Kiedyś się w końcu przebudzi.
Chłopczyk oczywiście spał, ale jego oddech wydawał się
spokojny. Joachim w  milczeniu obserwował tę dziwną
maszynę, która podtrzymywała malucha przy życiu. Zamiast
kołysanek słyszał tylko szum, zamiast muzyki – mruczenie
respiratora. Ale najwyraźniej wcale mu on nie przeszkadzał.
Joachim dotknął jego małego ciałka i  delikatnie pogłaskał
żółtą czapeczkę. Dziecko poruszyło się odrobinę i  na
moment wyprostowało miniaturowe nóżki.
– Mam mówić, prawda? – szepnął Joachim, a  potem
usiadł na krześle, przysunął się do inkubatora i  wsunął do
niego drugą dłoń. – Będę cię głaskał, tak jak zawsze radziła
Helena. Głaskał, tulił, muskał. Podobno w ten sposób można
przekazać swoją siłę, pewność siebie i życiodajną ciekawość
świata. Bo wiesz, że im większa chęć na przygody, tym
silniejsza potrzeba życia? Osobiście jestem przekonany, że ty
stąd wyjdziesz o  własnych siłach, a  w  przyszłości będziesz
przenosił góry. Kiść wingron, która podbije świat. Trochę ci
zazdroszczę, wiesz? Masz przed sobą całe życie. Można
nawet powiedzieć, że jesteś pierwszy w sztafecie, że dopiero
co ktoś podał ci pałeczkę i wskazał bloki startowe. Nawet nie
wiesz, co na ciebie czeka. Świat jest piękny, jest wciągający,
można się od niego uzależnić. W każdym miejscu pachnie
inaczej i  inaczej go słychać. W Portugalii zakochałem się
w dźwiękach muzyki fado. Prostej i jakże melancholijnej. W
tych nutach jest tyle nostalgii i  smutku, a  jednocześnie
nadziei, że łzy same płyną z oczu. We Włoszech polubiłem
uliczne rozmowy, głośne i  pełne ekspresji, a  w  Turcji
zaczepki sprzedawców i ich przekonujący głos, że absolutnie
muszę coś u  nich kupić. Każde miejsce na ziemi ma swój
niepowtarzalny dźwięk, aromat i  słowo, które je określa.
Moim słowem ciągle jest Helena…
Odchrząknął, rozejrzał się, czy tym razem znowu gdzieś
nie czai się siostra Maria, bo chociaż tak naprawdę ją lubił,
nie chciał, żeby o wszystkim wiedziała. Żeby usłyszała jego
spowiedź, wypływającą z  samego wnętrza, bez możliwości
rozgrzeszenia. Nawet w obecności tylko tego dziecka, które
nie mogło go przecież rozumieć, ciężko mu było dobrać
słowa.
Bo jak wytłumaczyć swoją samolubność sprzed
kilkudziesięciu lat? Wtedy wydawało mu się, że to ciągle nie
jest jego życie, że ono czeka gdzieś indziej, za innym rogiem,
może nawet w  innym kraju. Chciał być z  Heleną, ale nie
widział siebie w  tej właśnie kon guracji. Żyjąc dla innych
i  poświęcając im się całkowicie. Człowiek ma prawo do
odrobiny egoizmu, do wyściełania gniazda takimi piórkami,
jakie jemu podobają się najbardziej. Czy szukanie tych piór
jest grzechem? Czy naprawdę trzeba zadowolić się
substytutem, jeśli można mieć oryginał? Kto decyduje o tym,
że jedno życie jest lepsze od drugiego i  dlaczego to lepsze
zawsze wiąże się z  umartwianiem i  rezygnacją z  własnych
marzeń?
*
– Myślałam, że staniesz się częścią mojego życiorysu. Że
wpiszę cię jak datę urodzenia, jak imiona rodziców i kolor
oczu do odpowiedniej rubryki. Ale najwyraźniej to miejsce
musi jeszcze pozostać puste. – Helena nie płakała, bo nie
płakała nigdy, kiedy czuła, że musi. Zupełnie jakby chciała
pokazać, że jest silniejsza od swoich kanalików łzowych, od
emocji, które nią targały, i  smutku podchodzącego do
gardła.
– Pojedź ze mną – powiedział.
– Zostań ze mną – odparła.
Chyba to już komuś mówił. Albo kolejny raz usłyszał
echo.
*
Chłopczyk nadal spał. Joachima trochę bolały plecy, ale
nie miał siły, żeby wstać i pójść do domu. Wolał tu jeszcze
trochę pobyć, posiedzieć w fotelu i dalej opowiadać, nawet
jeśli jedyny adresat tych historii właśnie przebywał w krainie
snów.
– W Wenecji po raz pierwszy byłem w  listopadzie,
w  tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym. Było
dość chłodno, a  nad wodą unosiła się mgła. Robiło to
niesamowite wrażenie, zwłaszcza kiedy w  milczeniu
wynurzały się z niej czarne gondole, płynąc majestatycznie
po kanałach. Niesamowite miasto. Ileż słów zachwytu
poświęciły jej całe pokolenia pisarzy i  poetów. Na iluż
płótnach i  fotogra ach utrwalono jej piękno. A ja tam
stałem na jednym z mostów i miałem wrażenie, że świat się
zatrzymał, żebym w  spokoju mógł to wszystko
kontemplować. Powinieneś tam kiedyś pojechać, mój mały,
żeby na własne oczy zobaczyć miasto z mgły i wody.
Ze szpitala wyszedł wczesnym popołudniem. Dzień
właśnie przyoblekał się w  szarość, którą jeszcze bardziej
podkreślały rozświetlone witryny sklepowe. Joachim lubił
ich świąteczną biżuterię, a  im więcej ozdób, tym lepiej.
Zatrzymał się przed sklepem z  zabawkami dla dzieci
i  przyjrzał choince ubranej w  kolorowe pluszaki. Zielone
smoki, srebrzystoszare psy, czekoladowe zajączki. Swoją
drogą to naprawdę ciekawy pomysł, żeby zastąpić bombki
przytulankami. Po drugiej stronie szyby stała mała
dziewczynka, również wpatrując się z  zachwytem
w  pluszakowe drzewko. Ostrożnie dotknęła białego
jednorożca i  z  wrażenia otworzyła buzię. A potem
powiedziała coś do swojej mamy, czego oczywiście nie mógł
usłyszeć. Natychmiast też przypomniała mu się Wiesia. Ile
ona miała wtedy lat? Pięć? Może nawet sześć. Drobna
dziewczynka z  warkoczem sięgającym pasa. Uwielbiała,
kiedy ktoś jej go zaplatał i mówił, że ma najpiękniejsze włosy
na świecie.
*
– Czarownica ma na imię Marianna i  lubi porzeczki.
Ostatnio przeniosła się z dziupli po dzięciole i zamieszkała
między gałązkami choinki. Podobają jej się bombki i czasami
sobie w  nie puka, ale bardzo uważa, żeby żadnej nie zbić.
Czarownica jest grzeczna i  ładnie śpiewa… – dokładnie to
usłyszał Joachim, kiedy pewnej nocy obudził go jakiś hałas.
Zszedł ostrożnie na dół, do pokoju jadalnego, w którym
stała udekorowana choinka i zauważył małą Wiesię bawiącą
się bombkami. Schował się w  cieniu korytarza, żeby
dziewczynka go nie zobaczyła, i  z  zaciekawieniem słuchał
dalej.
– Czarownica Marianna huśta się na gałęziach choinki
i ma nowe pantofelki. Są różowe. Do tego różowa sukienka
i  wtedy jest już trochę księżniczką. Jak dostanie kredki, to
narysuje tęczę.
Wiesia miała wypieki na policzkach i bardzo delikatnie
brała do ręki poszczególne ozdoby.
– Nie wolno czarownicy Mariannie teraz przeszkadzać,
bo maluje tort. Ten tort jest czekoladowy, ale porzeczkowy
też. Farbki są do jedzenia i  smakują jak porzeczki, bo
czarownica lubi je najbardziej na świecie. Ale jest jeszcze
bałwanek, który wisi tu zaraz obok i trzyma w ręku piernika.
Ale bałwanek śpi. Nie wolno mu przeszkadzać. Może go
obudzi tort porzeczkowy, bo tak strasznie pachnie
czekoladą?
Wiesia ziewnęła rozdzierająco i  potarła ręką oczy. A
potem zwinęła się w  kłębek pod choinką i  zasnęła, zanim
czarownica Marianna spróbowała tortu. Joachim odczekał
jeszcze chwilę, a potem wziął dziewczynkę na ręce i zaniósł
do pokoju. Westchnęła, kiedy przykrywał ją kołdrą, i oblizała
się ze smakiem.
– Chyba będziesz musiała upiec jeszcze jakiś tort –
szepnął do Heleny, która również nie spała, tylko patrzyła na
niego, stojąc w drzwiach.
Uśmiechnęła się.
– Wiesia najbardziej lubi piernik przekładany powidłami
albo kon turą porzeczkową. Myślę, że będzie zadowolona –
powiedziała i poprawiła chustę na ramionach.
– A jest już gotowy? – Oblizał się Joachim.
– No wiesz! Nie wolno jeść przed Wigilią!
– Dlaczego? To przynosi pecha?
Helena zastanowiła się.
– Tego nie wiem, ale nie wolno. To przecież na święta.
– A gdybyś odkroiła mi mały kawałek z  boku? Albo
najlepiej z  obu stron, wtedy nikt się nie zorientuje. No
proszę. – Błagalnie złożył ręce. – Wiesia mi narobiła takiego
apetytu, że teraz po prostu nie zasnę.
Spojrzała na niego rozbawiona, a potem kiwnęła głową,
żeby poszedł z  nią do kuchni. Zapaliła świeczkę, żeby nie
włączać świateł na korytarzu, i ostrożnie otworzyła drzwi do
spiżarni.
– Ale tylko mały kawałeczek. – Pogroziła mu palcem,
a potem starannie odkroiła kawałek piernika.
Joachim wciągnął zapach nosem i wymamrotał:
– Umrę ze szczęścia.
– Poczekaj, jeszcze nie spróbowałeś.
– I tak umrę, czuję to. Dodałaś miód?
– Nie tylko! Miód, cukier, zamiast masła smalec, ale to
nie szkodzi, rodzynki, zmielone goździki, trochę suszonych
śliwek, cynamon i zmieloną gałkę muszkatołową. To jeszcze
stary przepis mojej babci. Ciasto musi być zrobione dużo
wcześniej, wtedy jest idealne. To stało jakieś osiem tygodni.
– Osiem? I ja nic nie poczułem?
– Bo było surowe. I w spiżarni.
– Ale czemu tak długo?
– Żeby dojrzało. Dopiero wtedy nabiera prawdziwego
smaku.
Joachim zamknął oczy, wzniósł ręce ku górze i mlaskał
z zachwytem na twarzy.
– Heleno, jesteś aniołem.
Zarumieniła się, ale na szczęście tego nie zauważył.
Owinęła piernik ściereczką i odłożyła na półkę.
– Nikomu ani słowa, bo Rozalia da mi popalić –
zastrzegła jeszcze, udając, że nie widzi zachwyconego
spojrzenia Joachima.
– Do twarzy ci w  tych płomykach świecy – wyszeptał
nagle, a ona pomyślała, że jeśli kiedykolwiek ktoś powie, że
święta nie są czasem cudów i zapierających dech w piersiach
momentów, to uzna, że zwariował.
Zasiedziałeś się mój synku w Bożej poczekalni
Ale już ci wymodliłem bilet do tej magii
Nie, nie lękaj się syneczku, tutaj też jest pięknie
Więc nie wracaj tam zbyt prędko, bo mi serce pęknie
Marek Biszczanik: Zaśnij duszko.
Dwunastego grudnia
Był piątek rano, w  radiu leciał Bing Crosby i  jego White
Christmas, które tutaj nadal nie było „white”. Temperatura
jednak spadła do minus pięciu, a wiatr szczypał, nie udając
nawet, iż nie sprawia mu to przyjemności. Joachim nie
wybierał się dzisiaj do szpitala, bo cały dzień miały odbywać
się planowe operacje, a  wtedy było wystarczająco dużo
zamieszania. Zresztą wczoraj dość późno się położył,
przeglądając w  głowie kolejne szu ady ze wspomnieniami.
Przyda mu się dzień odpoczynku. Przy okazji nabrał
straszliwej ochoty na staropolski piernik, przekładany
domowymi powidłami. Albo kon turą z  czarnej porzeczki,
która nadawała mu wyrazisty, lekko kwaskowaty posmak.
Poleżał jeszcze trochę w białej pościeli z wyciętym pośrodku
rombem, z  którego wystawała pomarańczowa kołdra. Nikt
już takich nie robił, ale Joachim dostał osiem kompletów od
swojej matki, która szyła i  kupowała najpotrzebniejsze
rzeczy do domu z nadzieją, że będą kiedyś wyprawką ślubną.
Kiedy w  końcu zrozumiała, że jej syn nigdy się nie ożeni,
oddała mu wszystko, co gromadziła przez lata, dorzucając
też sporo łez oraz zarzuty, że „tak nie można”. Wziął, bo co
miał zrobić?
– Dlaczego nie wrócisz do Łodzi? Mógłbyś zamieszkać ze
mną, zwłaszcza teraz, po śmierci ojca – powiedziała jeszcze,
ale tylko ją pocałował.
Zdecydowanie wolał Poznań, oddalony zaledwie
trzydzieści parę kilometrów od Obornik, w  których kiedyś
były Koraliki. Nie udawał nawet, że to tylko przypadek. Po
prostu chciał znowu znaleźć się w  miejscu, w  którym
zostawił swoje najpiękniejsze wspomnienia. Poza tym dostał
tu naprawdę dobrą ofertę pracy.
– Gdybym chociaż wiedziała, że jesteś szczęśliwy –
wzdychała mama, więc uspokajał ją, że tak właśnie jest. I że
nie każdemu do szczęścia potrzebna jest druga kołdra. – Ale
jedzenie w samotności jest niezdrowe.
– Nie martw się, mamo, najwyżej postawię naprzeciwko
siebie lustro – próbował obrócić jej obawy w żart.
Usiadł na łóżku i podkurczył nogi. Zasłuchał się w kolędę
i nawet ją zanucił. To był dobry pomysł, żeby nie wyłączać
na noc radia. Lubił, kiedy budziły go głosy, to przypominało
mu nie tylko dzieciństwo, ale i  lata spędzone w  domu
dziecka, kiedy nieustająco ktoś coś mówił, śpiewał, krzyczał,
nawoływał albo biegał po korytarzach. W samotności
najtrudniejsza jest cisza, ale ją na szczęście łatwo da się
oszukać. Dobre z kolei jest to, że można w nią znowu wejść
i  to wtedy, kiedy człowiek sam o  tym zadecyduje. Podczas
wycieczek zakładowych był chyba jedną z nielicznych osób,
która lubiła, kiedy przydzielano jej kogoś do pokoju. W
domu był zawsze sam, więc dla odmiany w  pokojach
hotelowych miał partnera, a  czasem nawet dwóch.
Skarpetkowego kaprala, Malinosia z widmem upiornej żony,
dyrektora Marchwiaka z  manią wielkości, a  kiedyś nawet
dwóch braci, którzy cały czas się kłócili. Gdzie to było?
Chyba w  Budapeszcie. Pewnego wieczoru jedli kolację
w  winiarni, gdzie kiper nalewał wino do kilkudziesięciu
szklaneczek przez cienką szklaną rurkę z wysokości jednego
metra. Bardzo mu się to spodobało. Sporo wtedy wypili,
a potem bracia, już w pokoju hotelowym, zaczęli wypominać
sobie wszystkie grzechy młodości i  dzieciństwa zdaje się
również. Joachim na szczęście był trochę wstawiony, więc
postanowił poobserwować ich jak program w  telewizji.
Która zresztą i tak była tylko po węgiersku.
– Ten papieros, który mi włożyłeś podstępem do
kieszeni, to było poniżej pasa. Rodzice myśleli, że to ja
popalam, nie chcieli słuchać żadnych wyjaśnień – mówił ten
starszy, a młodszy tylko wzruszał ramionami.
– To było ponad trzydzieści lat temu! A ty w ubiegłym
roku odmówiłeś mi pożyczki, chociaż doskonale wiedziałeś,
że ci oddam.
– Pieniędzy nie pożyczaj wrogowi, przyjacielowi
i rodzinie.
– To komu?
– W sumie nikomu.
– Sobek.
– A pamiętasz, jak ci powiedziałem, że w  „Kasi” mają
prodiże elektryczne i że planuję taki nabyć? Poszedłeś tam
i kupiłeś ostatni egzemplarz. Żona mało mnie nie zabiła.
– Ona zdaje się ciągle ma ku temu powody.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
I tak w  kółko. Joachim w  końcu przestał ich nawet
odróżniać, tym bardziej że byli do siebie dość podobni.
Zasnął wykończony na kanapie, uśpiony ich kłótliwym
dwugłosem, a  kiedy się rano obudził, zobaczył, że leżą
w jednym łóżku, zwróceni ku sobie twarzami. Wyglądali jak
zgodne rodzeństwo, które wszystko sobie wybaczyło i teraz
bardzo się kocha. Przy śniadaniu starszy podłożył nogę
młodszemu, a ten wylądował z nosem w jajecznicy.
Joachim zamyślił się. Budapeszt… To chyba była
końcówka lat siedemdziesiątych, lipiec. Kupował tam sobie
czerwone pomarańcze, kwaśne, ale niezwykle soczyste.
Lubił spacerować po mieście nocą, kiedy zapalały się te
wszystkie światła i neony, od których blasku znikało niebo.
Stojąc na Górze Gellerta i  spoglądając na załom Dunaju,
zachwycał się ozdobnymi lampami, którymi przystrojono
mosty i  które niczym srebrna klamra spinały Budę
z  Pesztem. To  miasto nazywano kiedyś Paryżem Europy
Środkowej i perłą Dunaju, swoją atrakcyjnością prześcigało
nawet Wiedeń. Helena byłaby zachwycona.
W końcu wstał, przeciągnął się dokładnie, dając szansę
zmęczonym mięśniom i  stawom na rozruszanie i  założył
okulary.
– Jedenasty grudnia – odczytał datę z  wiszącego
kalendarza. – Jeszcze dwa tygodnie i  świat znowu na
moment się zatrzyma. To jest dobry czas.
Joachim lubił Boże Narodzenie, choć zupełnie nie
potra ł powiedzieć dlaczego. Nigdy nie miał własnej
rodziny, z  którą mógłby je celebrować, tak naprawdę
prawdziwe święta spędził tylko dwa razy. W Koralikach. Ale
i jemu niemal zawsze udzielał się świąteczny nastrój, nawet
jeśli w niego nie wierzył. Lubił jednak patrzeć na grudniowe
twarze, które z  każdym kolejnym dniem zbliżających się
świąt wydawały się łagodnieć. Ludziom nie przeszkadzał
nawet ten chaos w sklepach, przepychanki i kolejki do kasy,
mimo iż pod nosem mruczeli niecenzuralne słowa. Każdy
jednak nosił w  sobie pierwiastek rozczulający, będący
wypadkową prószącego śniegu, kolęd sączących się
z  głośników, błyszczących bombek na sklepowych
choinkach czy wreszcie widoku drzewek, które tańczyły na
placach i  rynkach, zachwalając swoje zielone sukienki. To
wszystko ciągle jeszcze było jakieś nieskażone, nawet jeśli
wiele osób zarzekało się, że nienawidzi świąt, tego całego
zamieszania i  niepotrzebnego jedzenia, które potem
lądowało w koszu. Boże Narodzenie nadal miało swojego asa
w  rękawie i  koniec końców zawsze wygrywało. Przewaga
wzruszenia nad złością i zmęczeniem była dominująca. Stąd
powtarzalność cyklu.
Joachim lubił kupować prezenty, chociaż nie miał zbyt
wielu osób, które mógłby obdarować. Ale nigdy jakoś się tym
nie przejmował. Lubił spacer po sklepach, konieczność
zastanawiania się i  wreszcie wyboru. Lubił pakowanie
i  lśniące papiery w  duecie z  błyszczącą kokardą. I nawet
czasem lubił udawać, że kupuje upominek dla kogoś
bliskiego.
I tylko on sam wiedział, że prawie sześćdziesiąt
paczuszek, które leżały równo poukładane w  ikeowskich
kartonach, wcale nie było przeznaczonych dla
wyimaginowanej osoby czy przypadkowego gościa, tylko
właśnie dla niej. Miał tam nawet chałwę z pistacjami, choć
pewnie straciła już smak i  wyschła na wiór. Miał trochę
książek, w tym trzy kucharskie, rękawiczki z cielęcej skórki,
które przywiózł z  Czechosłowacji, dezodorant Fa razem
z  mydełkiem, miał szalik ręcznie robiony przez starszą
kobietę z  Gruzji i  haftowaną bluzkę z  Grecji. Miał broszkę
w  kształcie wieży Ei a, którą kupił w  Paryżu, i  butelkę
dobrego porto. Wszystko to starannie pakował, doczepiał
karteczkę z  napisem „Helik” i  kładł pod choinkę. Po
świętach prezent chował do kartonu, starając się nie myśleć
o  tym, że jego zachowanie jest dość irracjonalne. Lubił
kupować jej prezenty. I wyobrażać sobie, jak bardzo się
z nich cieszy. Jak wtedy, kiedy dał jej naszyjnik ze sztucznych
pereł, a ona na jego widok prawie przestała oddychać.
– Wdech, wydech – wyszeptał jej do ucha, aż w  końcu
musiała się roześmiać.
W tym roku zachwyciła go błękitna apaszka, która miała
dokładnie kolor tamtej sukienki. Kosztowała ponad dwieście
złotych i Joachim aż sam zaśmiał się do tej kwoty, ale potem
doszedł do wniosku, że przecież on tych pieniędzy wcale nie
potrzebuje. I że chusteczka ma kolor nieba i  jej oczu
również, a na to nie ma zbyt wysokiej ceny.
– Dla żony? – Sprzedawczyni się uśmiechnęła
i zamrugała dokładnie siedem razy. Może to jakiś rytuał?
Skinął głową, udając, że poważnie zastanawia się nad
wyborem.
– To jej ulubiony kolor?
Helena nie miała ulubionych kolorów, ulubionych
strojów czy zapachu perfum. Była minimalistycznie
zachłanna na to, co dawało jej życie. Skoro tra ła jej się
niebieska sukienka, którą mogła nosić przez kolejne lata, to
owszem, niech to będzie jej ulubiony kolor.
– Tra ł pan idealnie. Bardzo często apaszki czy szaliki tej
właśnie rmy są podrabiane i  tak naprawdę pochodzą
z chińskich fabryk.
„Jak wszystko” – pomyślał Joachim, ale udał, że słucha
i że ta wypowiedź szczerze go zainteresowała.
– Przede wszystkim dostanie pan do niej oryginalne,
twarde pudełko, które samo w  sobie jest już dziełem. Na
dodatek będzie ono utrzymane w tonacji apaszki, odrobinę
tylko ciemniejsze. Litery są tłoczone, proszę dotknąć. –
Podsunęła mu pudełko pod dłoń.
Fascynujące.
– Dodatkowo zawinę szaliczek w  szeleszczący papier
z  logo rmy. A na koniec otrzyma pan twardą papierową
torbę. Pana żona będzie zachwycona. A  pan będzie
zachwycony jej zachwytem – zaplątała się trochę.
Joachim kupił błękitną apaszkę, a  potem, jeszcze
w  centrum handlowym, wyrzucił twardą papierową torbę
i  oryginalne pudełko o  ton ciemniejsze od materiału.
Zapakuje to tradycyjnie, w  zwykły papier, na którym sam
narysuje srebrne gwiazdki. Miał nawet specjalny pisak, który
błyszczał na papierze jak prawdziwy metal. Do tego sznurek
pofarbowany na czerwono. Nie miał wprawdzie marzanny,
tylko farbki tekstylne w  papierowej torebce, które
rozpuszczał w garnuszku z wodą, ale to przecież nie miało aż
takiego znaczenia. Wrzucał do garnka z czerwonym płynem
zwykły sznurek i trochę gotował. Helena najbardziej lubiła
w  prezentach ładne opakowanie. Lubiła, kiedy ktoś się
postarał, kiedy nawet najdrobniejszą rzecz potra ł ubrać
w  uczucie i  czas, który temu poświęcił. Upominek nie był
wartością samą w sobie, najważniejszą jego część stanowiło
czyjeś zaangażowanie. Wybór prezentu, przemyślanego,
określonego, idealnie dopasowanego do osoby, którą chciało
się obdarować. Wtedy, w  tę drugą i  ostatnią Wigilię, którą
spędzili razem, kupił jej naszyjnik z pereł. Oczywiście, że nie
były prawdziwe, ale to nie miało żadnego znaczenia.
Prawdziwy był dotyk, który poczuła, kiedy zakładał jej te
korale na szyję.
Centrum handlowe było o tej porze już zapełnione, ale
ten hałas i  ludzie przesuwający się falami jakoś mu nie
przeszkadzały. Z jednej ze ścian spływała kaskadami woda,
podświetlona na złocisty kolor, idealnie harmonizujący
z ubranymi na złoto choinkami, które stały w szpalerach po
siedem z  każdej strony. Miały na sobie i  bombki, i  sople,
i złote łańcuchy, a nawet błyszczące ptaki z ogonami z piór.
W niczym nie przypominały tamtej choinki ozdobionej
kostkami cukru zawiniętymi w  kolorowe papierki,
kwiatkami z bibuły, orzechami, piernikami domowej roboty
i  prawdziwymi świeczkami. Nawet kolęda, która leciała
z  głośników (Gdy śliczna Panna) była jakaś inna, bardziej
wystylizowana, podobnie złota jak te choinki. Nie miała
w  sobie magii dziecięcych głosów, nie brzmiała czasem
nieczysto i  wzruszająco, kiedy ktoś pociągał nosem, bo
zapatrzył się na płonące świeczki. Ta była idealna. Podobnie
jak wszystkie te sklepy, które prześcigały się w zawodach na
najbardziej perfekcyjną wystawę. Oczywiście, że wolał tamtą
magię, ale być może dlatego, że kojarzyła mu się z Heleną.
Gdyby poznał ją w  czasie złotych choinek, to pewnie one
wywoływałyby w nim tęsknotę.
Joachim wjechał na pierwsze piętro. Pomyślał, że szkoda,
iż nie musi kupować już upominków dla Henia i Mariana,
którzy zawsze cieszyli się z  nowej talii kart do brydża,
koniaku lub dobrej książki. Kiedyś wpadli na pomysł, żeby
dorzucić do tego zestawu cygara, ale w  porę sobie
przypomnieli, że przecież ich nie palą.
– Ale cygaro chyba pasuje do naszego wieku – zauważył
Marian, a Heniu tylko przytaknął.
– Poza tym może nam zasmakuje? Będziemy wtedy
wściekle eleganccy – dodał Joachim.
A gdyby odwiedził ich dzień przed Wigilią? Tak zupełnie
spontanicznie. Wprawdzie był u nich kilka dni temu, ale tak
naprawdę to nigdy nie życzyli sobie wesołych świąt. Nowy
Rok też przechodził jakoś bez echa. Może warto to zmienić?
Przecież mógłby w zasadzie wypić za ich zdrowie i może coś
im poczytać? Dyskretnie odpalić małą racę, żeby też mieli
ubaw?
– Czy życzy pan sobie, żebym coś zasugerował, czy ma
już pan na oku konkretny rocznik? – spytał tym razem
sprzedawca, ubrany w  odcieniach brązów i  złota, przez co
idealnie wtapiał się w  tło własnego sklepu. Tu również
wszystko było bursztynowe, czekoladowe, beżowe lub
kasztanowe.
Joachim rozejrzał się zdziwiony. Zatopiony we własnych
myślach, wszedł odruchowo do sklepu z koniakiem i whisky,
tak jak robił to jeszcze dwa lata temu, zanim ze świata
żywych wymeldował się Marian. Spojrzał mało przytomnie
na sprzedawcę, który poczuł się wywołany do tablicy. Nie
ma nic lepszego niż nieco zdezorientowany klient.
– Trzy gwiazdki lub skrót V.S. oznaczają, że koniak
przeleżał co najmniej dwa i  pół roku – wyśpiewał szybko
i  dźwięcznie. – Z kolei V.S.O.P. to nic innego jak Very
Superior Old Pale – koniak wyborowy, bardzo stary, o jasnej
barwie…
– Wiem – wpadł mu w  słowo Joachim. – Znam się
trochę.
Sprzedawca schylił głowę i  wprowadził na twarz
uśmiech numer cztery. Miał przed sobą kogoś, kto jednak
wiedział, co to jest koniak i  jakie są jego symbole, ale
najwyraźniej nie był jeszcze zdecydowany co do zakupu.
– Dla pana?
– Dla kolegi.
– A kolega ma jakiś ulubiony smak? Co najchętniej pije
lub jada, bo to również jest nie bez znaczenia.
– Kolega nie żyje – powiedział odruchowo Joachim, nie
zwracając uwagi na pobladłą twarz sprzedawcy, który
zrozumiał, że ma do czynienia z szaleńcem.
– Długo?
– Niecałe dwa lata. Uwielbiał koniak, wie pan?
Najbardziej Martell, bo mówił, że leżakuje w  beczkach
z dębu Tronçais, dzięki czemu jest bardziej łagodny, lżejszy
i  aromatyczny – wspomniał Joachim, dotykając butelki
stojącej na półce po jego prawej stronie.
Sprzedawca skinął głową, że owszem, ale że nie bardzo
rozumie, po co zmarłemu koniak. Oraz cokolwiek do picia.
– Wypiję jego zdrowie na grobie. To tak jakbyśmy się
razem napili, prawda? – zapytał starszy pan, uśmiechając się
szeroko. – Ale i  tak proszę zapakować jak prezent. Z
kokardką.
Podobały mu się dzisiejsze zakupy, bo zabrały mu sporą
część dnia. Na koniec wszedł do maleńkiego butiku,
w którym zazwyczaj bywały tylko kobiety. Ale on doskonale
wiedział, co to za miejsce i co chce w nim kupić.
– Dla żony – bardziej stwierdziła, niż zapytała
sprzedawczyni, ale on tylko pokręcił przecząco głową.
– Dla kogoś absolutnie niezwykłego. – Puścił do niej oko.
Butik z fascynatorami. Miejsce, w którym siostra Maria
uśmiechałaby się niczym jednorożec na widok tęczy.
– Naprawdę interesujące – powiedział Joachim,
z  zaciekawieniem przyglądając się miniaturowym
półeczkom, na których leżały małe dzieła sztuki, zdobione
piórkami, woalkami, guziczkami czy paciorkami.
– Wie pan, niektórzy tego nie rozumieją, ale fascynator
to takie dopełnienie całości. Postawienie kropki nad i. Coś
wyjątkowego, co dodaje nam uroku i  jakiejś nuty
melancholii z  dawnych dni. Czasem jest najważniejszym
elementem stroju, a czasem tylko go podkreśla.
Skinął głową, że rozumie. Dotknął zielonego maleńkiego
kapelusika przypominającego toczek z  woalką. Całość
dopełniały antracytowe perełki rozrzucone fantazyjnie oraz
urocze czarne piórko w  zielone kropeczki. Było to tak
delikatne, piękne i  subtelne, że aż się uśmiechnął. Kiedy
prawie się zdecydował, jego uwagę przykuł lawendowy
kwiat przypominający gnieciony papier, na którym siedziała
błyszcząca… ważka.
– Wspaniały, prawda? – westchnęła sprzedawczyni. –
Zrobiłam go wczoraj. Bardzo lubię ważki i  pomyślałam, że
wyglądałaby uroczo na czyjejś głowie. Zupełnie jakby tam na
chwilę przysiadła, zmęczona po całym dniu.
Nic już nie powiedział, tylko podał jej fascynator, a ona
owinęła go w kawałek oletowego tiulu, który przewiązała
popielatą ra ą. Piękniej by tego nie zapakował. Siostra Maria
powinna być zadowolona, z  ważką na głowie będzie jej do
twarzy. – Uśmiechnął się do swoich myśli.
Mimo całego dnia zakupów nie odczuwał jeszcze
znużenia, więc poszedł spacerkiem do domu. Czasem lubił
tę swoją powolność, niezamierzoną wprawdzie, bo
wynikającą ze zmęczenia materiału, ale pozwalającą
obserwować świat w zwolnionym tempie. Ludzie biegli, on
szedł, ludzie popychali się nawzajem, on omijał te
szturchańce, idealnie wpasowując się w wolne przestrzenie
między poszczególnymi osobnikami. Mógł na chwilę
przystanąć i  to nie zburzyłoby jego rytmu dnia. Mógł
zapatrzeć się na wystawę i  dokładnie przestudiować
kompozycję z  szyszek spryskanych złotym sprejem, które
ktoś zawiesił na cieniuteńkich żyłkach. Wyglądały tak, jakby
unosiły się w  powietrzu. Wszedł do kawiarni, którą
w myślach nazywał już „swoją”, i zaczepił wzrokiem Madę,
obgryzającego nerwowo paznokcie.
– A, pan starszy! Tradycyjnie espresso czy dzisiaj dla
odmiany at white? – spytał, choć wyjątkowo bez uśmiechu.
Trochę to było do niego niepodobne.
– Coś się stało? – Joachim bacznie mu się przyjrzał.
– Takie tam. Stało się już jakiś czas temu, ale panuję nad
tym.
– W jaki sposób?
– Odsuwając myśli.
– Ale najwyraźniej dzisiaj wróciły?
– Zawsze wracają, zupełnie nie wiem dlaczego, chociaż
dzisiaj faktycznie jakby mocniej. Ale wie pan, to jest tak jak
z  kobietą. Kiedy z  nią zrywasz, nie chce wierzyć. I często
długo nie wierzy, próbując znaleźć jakąś lukę, przez którą
będzie mogła się wcisnąć i powiedzieć: widzisz, jednak nie
zamknąłeś wszystkich drzwi! – Facet pstryknął w powietrzu
palcami i w końcu wydusił z siebie coś na kształt uśmiechu.
– Ale kiedyś w  końcu to do niej dociera. I  wtedy już nie
wraca.
Joachim nie miał wprawdzie doświadczenia w  tym
temacie, ale wierzył, że Mada wie, o czym mówi.
– I dlatego ja się nie dam. Aż zapomnę na zawsze. –
Wzruszył ramionami barista.
Starszy pan pokręcił przecząco głową.
– Pamięć jest karą. Potra zasłonić wiele wydarzeń,
potra je wymazać, ale tak naprawdę one nigdy nie znikną.
Wie pan, co mówi John Irving? Że pamięć odkłada się
w  poszczególnych przegródkach, przechowując
wspomnienia na później. I wyciąga je w  najmniej
oczekiwanym momencie. Wtedy bolą najbardziej. Jakby ktoś
przyłożył do skóry rozżarzony kawałek węgla.
Mada udawał, że nie słucha, zajęty przygotowywaniem
kawy.
– Flat white? – spytał szybko.
– Tak, poproszę. – Joachim się uśmiechnął. Postawił
pakunki z  prezentami na krześle obok i  z  przyjemnością
usiadł przy niewielkim stoliczku. W zasadzie mógłby jeszcze
pogadać trochę z  chłopakiem, ale ten najwyraźniej miał
dzisiaj jakiś gorszy dzień. Wycierał co chwila kieliszki,
szklanki i  liżanki, chociaż były już idealnie suche,
poprawiał ciastka na paterze, przestawiał coś na blacie
i znowu zabierał się za wycieranie. Miał przy tym wyjątkowo
skupioną twarz i  zmarszczone czoło. Zamówienia
przyjmował jakoś bez uśmiechu, co zauważyła jego
koleżanka, z  którą pracował. Na wszelki wypadek to ona
zanosiła klientom kawę do stolika.
Joachim dopił swoją, zostawił na stole napiwek
i podszedł do chłopaka.
– Zawsze chciałem cię zapytać… To twoja kawiarnia?
Skinął głową.
– Włożyłem w  to wszystkie oszczędności plus mały
kredycik. Ale uznałem, że to dobra inwestycja. Mam świetną
lokalizację i  coraz więcej klientów. Może kiedyś oddam to
swojemu synowi, znaczy gdyby zechciał, albo zostanę tu aż
do emerytury – zaśmiał się trochę nerwowo.
– Masz syna?
– Nie – odpowiedział tak szybko, że Joachim słyszał
jeszcze końcówkę swojego pytania. Postanowił więc zmienić
temat. – Podoba mi się, jak robisz piórko z mleka na kawie.
Albo serce.
Mada kiwnął głową.
– To w sumie proste. Nazywamy to latte art, czyli sztuką
malowania na kawie. Kawa musi dobra, z  odpowiednio
kremową warstwą, a  mleko spienione i  trochę
napowietrzone, żeby zwiększyło swoją objętość. Dyszę od
mleka zanurzamy trochę głębiej w  płynie i  wprowadzmy
w wir, żeby pozbyć się bąbelków. No i mamy idealne mleko,
powiedziałbym nawet, że efektownie błyszczące.
Joachim słuchał z zaciekawieniem.
– I teraz dochodzimy do sedna. Lejemy mleko w  sam
środek espresso, z wysokości około sześciu centymetrów od
warstwy wierzchniej, aby wydobyć ciemną barwę kawy
i  rozprowadzamy je po niej równomiernie. Kiedy liżanka
jest już do połowy pełna, zbliżamy dzióbek dzbanka do
powierzchni kawy bez zmiany tempa nalewania mleka, tak
by uzyskać biały, pełny i  okrągły kształt. A na koniec
unosimy dzbanek do góry, nie przerywając nalewania
i  przecinamy powstałe koło na pół za pomocą cienkiego
strumienia mleka. Zrozumiał pan?
– Nie – przyznał uczciwie Joachim. – Ale to fascynujące.
Kiedy doczłapał się do domu, poczuł w  końcu, jak
zmęczone mięśnie i stawy bojkotują konieczność pójścia pod
prysznic.
– Dobrze, dam wam trochę odpocząć – sapnął i usiadł na
kanapie, zamykając oczy.
Otworzył je kilka godzin później, czując, że paskudnie
zdrętwiał.
Niech uśnie ostatni promień
Ostatni słońca blask
Niech się uciszy, uśnie
Ostatni w sitowiu wiatr
Leszek Aleksander Moczulski: Zaśnij słoneczko.
Trzynastego grudnia
A gdyby ją odnaleźć?
Przebudzenia bywają czasami brutalne. Człowiek
zanurzony w  ciepłej pościeli, pływający w  sennych
strukturach swojego mózgu, przemieszczający się w  różne
części swej podświadomości, nagle zostaje przywrócony do
życia gwałtownie i  obcesowo. Zupełnie jakby jakaś myśl
stała się tą przewodnią, tą która ma pierwszeństwo i  za
wszelką cenę chce oznajmić światu swoją ważność.
Joachim usiadł na łóżku gwałtownie, czując, jak dudni
mu serce w  piersiach. W ustach odczuwał suchość, coś
gdzieś szumiało, ale to pewnie było niewyłączone radio.
Zegarek wskazywał szóstą czterdzieści siedem, za oknem
było jeszcze ciemno i  wietrznie. Do łóżka dotarł gdzieś
o  drugiej nad ranem, kiedy w  końcu udało mu się zwlec
z kanapy i przetransportować samego siebie do sypialni.
Teraz było na tyle wcześnie, że postanowił spać dalej.
Zamknął oczy, jakby chciał szybko powrócić do snu, którego
nie pamiętał. Na nic to się nie zdało, więc znowu uchylił
powieki i przypomniał sobie pytanie, które go obudziło.
A gdyby ją odnaleźć?
– Przecież ona mogła wyjechać gdzieś na koniec świata –
powiedział sam do siebie, jednocześnie czując, że to
niemożliwe.
Helena powiedziała mu kiedyś, że najpiękniejsze jest
proste życie. Bez fajerwerków, bez poszukiwań, bez
niespodzianek. Im prościej człowiek żyje, tym mniej rzeczy
potrzebuje. Nie kuszą go nowe modele samochodów, nie
chce ładniejszych mebli, nie szuka miejsc, które mogą być
ciekawsze. Prosto nie znaczy banalnie, byle jak i  bez
zachwytu. Jednym wystarcza jasność słońca, innym blask
diamentów.
Wstał z  łóżka i  po raz pierwszy od dawna ubrał się
szybko, bez zastanawiania i dokładnego studiowania swetra
oraz koszuli. Zjadł kanapkę z  żółtym serem i  popił kawą
zbożową. Założył wełniany płaszcz, czapkę, szalik i wyszedł
z domu, nie zamykając za sobą drzwi. Chyba nigdy wcześniej
mu się to nie zdarzyło. W szpitalu zjawił się jeszcze przed
ósmą, co tak zdziwiło siostrę Marię, że na moment straciła
zdolność mówienia.
– Coś się stało – stwierdziła w końcu, patrząc na niego
wystraszonym wzrokiem.
– Muszę dzisiaj wyjechać coś załatwić. Ale chciałem
przedtem zajrzeć na kilka chwil do małego, tego bez imienia
– powiedział szybko.
– Jeśli to ważne, to może cię podwiozę? –
zaproponowała, choć ją samą mocno to zdziwiło. Ale po raz
pierwszy od lat widziała Joachima tak zdenerwowanego,
przestępującego z nogi na nogę i niepokojąco poruszonego.
Pokręcił przecząco głową.
– Nie. To niedaleko, a ja muszę sam.
Wiedział, że czasem w życiu przychodzą takie momenty,
kiedy odkładanie czegoś na później nie ma sensu. Trzeba to
zrobić tu i teraz, od razu, jak najszybciej, zanim zacznie się
roztrząsać wszystkie za i  przeciw. Z impulsami nie wolno
dyskutować i rozkładać ich na czynniki pierwsze. Ich się po
prostu słucha.
Chłopczyk oddychał spokojnie.
– Przybrał od wczoraj trzydzieści gramów, jest
arcydzielny – powiedziała jedna z  nowych pielęgniarek,
której imienia nie mógł jakoś zapamiętać. Anastazja?
Adelajda? Wiedział, że było nietypowe, ale jakoś zapomniał.
Uśmiechnął się na widok malucha, który, kiedy tylko
Joachim wsunął dłoń do inkubatora, natychmiast chwycił go
za palec.
– Hej, to jest całkiem silny uścisk – ucieszył się starszy
pan. – Nie zostanę dzisiaj zbyt długo, bo muszę udać się
w pewne miejsce. Wiesz, że nigdy tam nie byłem? To znaczy
nie wróciłem. Zawędrowałem w różne zakamarki świata, ale
do Koralików nie miałem odwagi pojechać. Nawet nie wiem,
czy ten dom jeszcze jest. I czy ktokolwiek będzie pamiętał
Helenę. Ale już wiem, że nie mogę tego odkładać na później,
bo po pierwsze, moje później może być znacznie krótsze, niż
mi się wydaje, a  po drugie, zamęczą mnie własne myśli.
Przekonasz się kiedyś, jak to jest. Można uciekać przed
drugim człowiekiem, można uciekać przed wymiarem
sprawiedliwości i  urzędem skarbowym. Ale nigdy nie
zwiejesz przed własnym sumieniem, choćbyś schował się
w czarnej dziurze Hawkinga.
Siostra Maria zastukała w szybę i spytała, czy zrobić mu
gorącej herbaty.
– Zimno jest, więc może coś wypij przed tą swoją
podróżą – powiedziała oczywiście dość oschłym tonem, ale
i tak był jej wdzięczny za propozycję.
– Zaraz przyjdę, tylko obiecałem mu dzisiaj Turcję.
– Jasne. – Zabawnie wywróciła białkami.
Joachim puścił oko do chłopca i zaczął opowiadać:
– Pojechałem tam pod koniec lat dziewięćdziesiątych.
Uderzyło mnie, jak bardzo Turcy kochają muzykę i  taniec.
Wirujący derwisze, tańczący odwrotnie do ruchu
wskazówek zegara, to niezwykłe widowisko, musisz to
kiedyś koniecznie zobaczyć. Przez stulecia w  Imperium
Osmańskim powstało ponad sto zgromadzeń derwiszów,
a  wielu sułtanów było ich członkami. Niektóre z  nich
przetrwały do dzisiaj jako bractwa religijne. A wiesz, co mi
się jeszcze spodobało? – Nachylił się niżej. – Fajka wodna. Po
całodziennym włóczeniu się po mieście zaszywałem się
w  niewielkiej kawiarni, zamawiałem mocną herbatę
i paliłem nargile, czyli wodną fajkę. Dym przechodzący przez
specjalne naczynie docierał do moich ust idealnie
schłodzony i  miał delikatny, wyra nowany smak. Przy
dźwiękach sączącej się muzyki zapadałem wtedy w  lekką
drzemkę lub przynajmniej porządnie odpoczywałem.
Polecam na przyszłość – wyszeptał.
Kiedy piętnaście minut później upijał kolejny łyk zielonej
herbaty z  opuncją, siostra Maria podsunęła mu kawałek
szarlotki.
– Sama piekłaś?
Kiwnęła głową.
– O matko, ale dobra – wymamrotał z pełnymi ustami.
Ciągle uwielbiał ciasta, zwłaszcza te domowej roboty.
Zapakowała mu kawałek na drogę, a  on jeszcze raz
ucieszył się w  myślach, że kupił jej tak piękny fascynator.
Absolutnie na niego zasłużyła.
Do Obornik pojechał autobusem, skupiając się na
drobiazgach, byle tylko nie myśleć o tym, co zobaczy i kogo
spotka. Liczył mijane po drodze czerwone samochody,
skrupulatnie odnotowywał każdy przystanek. Suchy Las,
Jelonek, Złotniki, Golęczewo, Chludowo, Wargowo,
Ocieszyn, Bogdanowo i  wreszcie Oborniki. Wysiadł na
dworcu autobusowym i zaciągnął się mroźnym powietrzem.
Sporo się tu zmieniło, a jednak doskonale wiedział, w którą
stronę powinien pójść. To niesamowite, że zdecydował się
na to dopiero po tylu latach. Dwadzieścia siedem minut
porządnego marszu, tyle mu to mniej więcej zajęło. Tutaj
śnieg miał zdecydowanie więcej do powiedzenia niż
w  Poznaniu i  padał spokojnie, wyściełając ulice, pola
i  chodniki biało-srebrzystą narzutą. Joachim pomyślał, że
chętnie napiłby się kawy, nawet takiej z papierowego kubka.
Przynajmniej ogrzałaby mu nie tylko wnętrze, ale i dłonie.
Zjadł resztę szarlotki i  pociągnął nosem. Szkoda, że
zapomniał rękawiczek. Wsadził ręce do kieszeni płaszcza
i  poszedł jeszcze dwieście metrów prosto, by w  końcu
skręcić w niewielką uliczkę i przemaszerować nią prawie do
samego końca.
Budynek stał. Od razu widać było, że jest
niezamieszkany i  że nadaje się tylko do rozbiórki, ale stał.
Miał dziurawy dach, wybite szyby w kilku oknach, odrapane
drzwi wejściowe, których nie można było zamknąć. Pokryty
był szaroburym tynkiem, przypominającym poszarzałą od
smutków i starości cerę, ale to ciągle były Koraliki, które tak
dobrze pamiętał. Część ogrodu zniknęła, wykradziona na
ogródki działkowe, teraz puste, uśpione i  białe od śniegu.
Otaczały budynek z obu stron, pozostawiając tylko skrawek
trawnika i  dwa drzewa. Blisko domu nadal rosła stara lipa
i  gdyby tylko potra ła mówić, ją pierwszą spytałby o  to
wszystko, co wydarzyło się po roku tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym czwartym. Na razie jednak nie potra ł się
nawet poruszyć. To był ten dom, to miejsce. Teraz zimne jak
wygasłe ognisko, a jednak tak dobrze mu znane.
*
Zamknął na chwilę oczy. Znowu miał dwadzieścia kilka
lat i  właśnie biegł do Koralików podniecony wiadomością,
którą przekazała mu aptekarzowa. To było rok po jego
przybyciu. Drugie i ostatnie święta, choć wtedy nic jeszcze
tego nie zapowiadało. Na razie biegł radosny, szczęśliwy, co
chwila przydeptując końcówkę zbyt długiego szalika.
– Helik! Chyba w  tym roku będziemy mieć piękne
święta! – zawołał, wbiegając do kuchni, gdzie dziewczyna
tłumaczyła właśnie coś kucharce.
– A to niby dlaczego? – spytała zdumiona, pokrywając się
jak zwykle rumieńcem na widok Joachima. To było jakieś
odruchowe, silniejsze od niej. I chociaż mieszkał
w Koralikach już jakiś czas, to ciągle szumiało jej w głowie,
kiedy znajdował się blisko, kiedy brał ją za rękę albo
przytulał do siebie tak mocno, że zatapiała się w  jego
swetrach. Nigdy wcześniej nie była zakochana, więc każda
cząsteczka tego uczucia dotykała jej ze zdwojoną siłą,
budując coraz silniejszy stelaż. I jak on do niej mówił!
Helik… To było tak pieszczotliwe, że aż czasem brakowało
jej powietrza. Chciała pochwalić się całemu światu, ogłosić
wszystkim, że szczęście ma zapach Joachima, ale ciągle bała
się powiedzieć o tym głośno.
– Nie uwierzysz. Na Poznańskiej stoi dom, w  którym
jeszcze do czterdziestego piątego mieszkała jakaś niemiecka
rodzina. Potem w  popłochu się wyprowadzała i  jak się
okazało, nie wszystko udało jej się zabrać ze sobą. Tam teraz
mieszka fryzjerka z mężem, Jadwiga … – zastanowił się przez
chwilę – nie pamiętam nazwiska, ale ma salon przy Rynku. I
wyobraź sobie, że ona dopiero kilka dni temu odważyła się
wejść na strych.
– Znalazła tam kogoś? – wyszeptała przerażona Helena.
Joachim się roześmiał.
– Jasne. Zabalsamowanego Niemca i  granatniki
karabinowe Mausera. Nie, głuptasie, znalazła skrzynie pełne
zabawek. Nie uwierzysz, co tam jest. Dom dla lalek, i  to
piętrowy, coś takiego chyba niewielu widziało. Z kuchnią
i  meblami, łóżkami z  baldachimem, toaletą i  całym
mnóstwem innych rzeczy, o  których już zapomniałem.
Oprócz tego są dwa wózki dla lalek, koń na biegunach,
jakieś samochodziki i jeszcze pełno różnych dekoracji. Coś
mówiła o  kogutach dzierganych ręcznie, czy też
koronkowych, nie zrozumiałem do końca. Ale te sobie
weźmie na stół, bo to podobno nie do zabawy. I co ty na to?
Helena przyłożyła dłonie do policzków i  obróciła się
wkoło.
– I da nam to wszystko?
Skinął głową.
– Wszystko, co chcemy, oprócz tych kogutów dziwnych.
Mogę w  każdej chwili po to podejść. Część rzeczy trzeba
oczywiście odnowić, coś tam zreperować, ale wyobrażasz
sobie? Dzieciaki będą miały prawdziwe prezenty! Idziemy?
Ubrała się szybko, narzucając na siebie płaszcz
i  czekoladowy beret. Kazał jej jeszcze wziąć szalik, bo było
dość zimno, ale tylko machnęła ręką. Pobiegli co sił
w  nogach, a  on co chwila próbował złapać ją pasie, więc
koniec końców wyrżnęli jak dłudzy na trawnik i tylko dywan
z liści uchronił ich przez większymi skaleczeniami. Ale nie
była zła. Zwłaszcza że potem wziął ją na ręce i tak zaniósł do
fryzjerki. I jeszcze owinął swoim szalikiem, bo twierdził, że
jak na jedną osobę to jest on zdecydowanie zbyt długi.
Domek dla lalek był prawdziwym dziełem sztuki. Miał
trzy piętra, sześć pomieszczeń, dodatkowo strych i  dwa
balkony. Z malowanych su tów zwisały miniaturowe
żyrandole. W środku znajdowały się ręcznie robione
drewniane schody i balustrady, biało-złote mebelki, krzesła
wyściełane aksamitem, stojące lustro, miękkie łóżka
z  baldachimem, toaletka, kredens z  porcelanową zastawą,
pokoik dziecięcy pełen zabawek, z  maleńką karuzelą
pośrodku, oraz zestaw laleczek, tak pięknych i strojnych, że
nawet Rozalii odjęło mowę, kiedy to wszystko
przetransportowali do Koralików i  z  dumą ustawili
pośrodku pokoju.
– Chryste, to majątek musiało kosztować – powiedziała,
bojąc się czegokolwiek dotknąć. – Tu jest nawet wózek dla
dzidziusia. I… i  szczotka klozetowa. – Spojrzała na nich
zdumiona.
Helena i  Joachim dokładnie wyczyścili każdy drobiazg,
domalowali oczy starte na niektórych gurkach, uszyli
zasłony na okna i nową pościel. Podkleili papierowe tapety,
dosztukowali jedną nogę w  wannie i  pomalowali od nowa
dach, którego fragmenty straciły farbę. Helena zrobiła
szydełkiem kilka maleńkich serwetek oraz dwa dywaniki
pod łóżko, a  Joachim wystrugał miniaturowy karmnik dla
ptaków, który postawił na parapecie. Domek prezentował
się tak pięknie, bogato i  okazale, że wszystkie dzieci
w  Koralikach aż przysiadły z  wrażenia. Nawet chłopcy
szeroko rozdziawili buzie.
– Dla nas? – pytali jeden przez drugiego, upewniając się
po sto razy, czy to aby na pewno nie jest żaden żart.
– Domek będzie stał w pokoju zabaw, żeby był dostępny
dla każdego z  was. Ale ustalimy jakieś godziny, kiedy
będziecie mogli z  niego korzystać, i  to nie wszyscy naraz.
Szkoda byłoby zniszczyć to cacko – powiedziała Rozalia,
która jeszcze tej nocy wstała cichutko i na paluszkach zeszła
na dół.
Rozglądała się ostrożnie, ale na szczęście cały dom spał.
Włączyła światło i  przykucnęła przed domkiem. Przez
ponad godzinę chłonęła lalkowe życie, salonowe, bogate
i  pełne przepychu. Wszystkiego dotykała wyjątkowo
ostrożnie, ustawiała krzesła, wyjęła liżanki z  kredensu
i  udawała, że nalewa do nich herbaty. Delikatnie uczesała
rozpuszczone włosy jednej z lalek, a potem położyła ją spać
do ogromnego łóżka  z  niebieską pościelą. Posprzątała też
w  salonie, a  na stole ustawiła maleńkie talerzyki
z babeczkami. Zajrzała do pokoju dziecięcego i sypialni dla
rodziców. A potem udała, że gasi światła, aby mieszkańcy
domku wreszcie mogli spokojnie zamknąć oczy. Kiedy
wróciła do siebie, zasnęła z szerokim uśmiechem na twarzy,
śniąc o  srebrnych samowarach, złotych sztućcach, biało-
złotej kołysce i sukniach, w których człowiek mógł iść przez
życie, tańcząc i unosząc się w powietrzu.
*
Joachim z trudem uniósł powieki. Ciężko było wracać na
ziemię, ale przecież nie mógł tak tkwić na zimnie
i przywoływać duchów przeszłości. Najłatwiej byłoby chyba
kogoś po prostu zapytać. Ogródki działkowe były o tej porze
roku wprawdzie puste, ale zawsze mógł pojechać do urzędu
miasta. Na pewno coś wiedzą. Albo chociaż zaczepić kogoś
w  sklepie. Dotknął pnia drzewa, które wcale nie było tak
lodowate, jak sądził. Wziął kilka głębszych oddechów
i poszedł w stronę budynku. Pchnął odrapane drzwi, które
zgrzytnęły bardziej na pożegnanie niż „dzień dobry”.
Doskonale je rozumiał. Bo nawet jeśli go pamiętały, to nie
miały podstaw, żeby teraz ucieszyć się na jego widok. Na
podłodze leżały jakieś śmieci – papiery, puszki, plastikowe
i  szklane butelki. Joachim wszedł do pomieszczenia po
prawej stronie, w  którym dawniej znajdowało się coś
w rodzaju bawialni. Ogromny pokój z kominkiem, wyłożony
deskami, na które Helena rzucała ręcznie robione dywaniki.
Tutaj stał domek dla lalek, koń na biegunach z prawdziwym
ogonem, tutaj Helena czytała dzieciom bajki. Tutaj rysowali,
bawili się w  teatrzyk, przygotowywali gazetki ścienne
i  czasem odrabiali lekcje. Tutaj w  każdym kącie
wybrzmiewał śmiech, a  czasem żale i  łzy. Teraz było tu
pusto. Żadnego stołu, krzeseł, tylko w  prawym rogu stał
stary połamany fotel, wyściełany chyba czymś zielonym.
Joachim go nie pamiętał, więc to pewnie późniejszy nabytek.
W  kominku leżało polano wypalonego dawno drewna
i trochę popiołu. Domy szybko umierają, kiedy nikt w nich
nie mieszka. I nie chodzi tylko o  zniszczenia, ale o  duszę,
która się z nich ulatnia, pozostawiając tylko zwykłe ściany,
podłogę i su t. Zaprawa murarska może przetrwać lata, ale
życie gaśnie wraz z wyprowadzką ostatniego mieszkańca.
Wciągnął powietrze nosem, ale niczego nie poczuł. Może
tylko trochę kurzu i  mroźnego powietrza, które wpadało
przez powybijane szyby. Podniósł z ziemi uschnięty ogryzek
i schował go do kieszeni. I znowu otworzyła się szu adka ze
wspomnieniami.
– Proszę pani, a Wiesia zjada ogryzki!
– Proszę pani, Wiesia mówi, że jak będzie jeść ogryzki, to
stanie się silna jak jabłoń!
– Proszę pani, Wiesia powiedziała, że przypominam jej
robala z jabłka!
Uśmiechnął się. Wiesia rzeczywiście uwielbiała owoce,
tak bardzo, że jabłka jadła wraz z  ogryzkami, a  czereśnie
połykała z  pestkami. A inne dzieci ciągle na nią skarżyły,
zupełnie jakby robiła coś złego.
Czy on naprawdę słyszy ich głosy?
Nie pamiętał, o której i jak dotarł do domu. Na pewno
autobusem, ale zupełnie nie mógł przypomnieć sobie
powrotnej drogi na dworzec i  jazdy do Poznania.
Odruchowo zajechał na pętlę i gdyby nie kierowca, pewnie
nadal siedziałby na swoim miejscu, nie ruszając się i  nie
widząc niczego wokół.
– Dobrze się pan czuje?
Joachim spojrzał na niego mało przytomnie.
– Tak – powiedział w końcu. – Przepraszam.
Nie poszedł do urzędu miasta, nie zaczepił nikogo na
ulicy i  nie zapytał o  Koraliki. Okropnie chciało mu się
płakać, ale nie wiedział, czy mu wolno. Był starszym,
poważnym człowiekiem, który w swoim życiu niejedno już
widział. To chyba zbyt sentymentalne rozklejać się na widok
przeszłości, która ubrała się w  stary dom z  połamanym
fotelem w środku.
Idzie szept przez pola, idzie szept
Zasnął już w topolach wiatru śpiew
Lecz nim otuli cię snu miękki płaszcz
To pomyśleć chciej o mnie choć jeden raz
Wykonanie: Małgorzata Masalska, autor nieznany: Zaśnij już.
Czternastego grudnia
„Taką pogodę Nowy Rok przynosi, jaką na Jana od Krzyża się
głosi”.
Zimno było zarówno dzisiaj, jak i sześćdziesiąt trzy lata
temu, w  roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim.
Joachim przebywał w  Koralikach dopiero od tygodnia, ale
już wiedział, że zostanie tu na dłużej. Nie planował
wcześniej swojej wyprawy, nie wiedział, dokąd chce pójść
i co jest jego celem. Nie ukrywał też, że najbardziej spodobał
mu się uśmiech Heleny, a  dopiero potem fakt, że może
trochę dorobić i  przy okazji pomóc dzieciakom. Fizycy
twierdzą, że przyciąganie polega na występowaniu pewnych
sił działających wzdłuż prostej łączącej dwa ciała
i  skierowanych od jednego ciała ku drugiemu. To właśnie
wydarzało się między nimi. Magnetyzm. Uzmysłowił sobie,
że chyba po raz pierwszy tak bardzo ciągnie go do drugiej
osoby, zupełnie jakby coś pchało go w  kierunku Heleny.
Lubił na nią patrzeć, lubił jej słuchać i  pomagać we
wszystkim, co robiła. W zasadzie mógłby godzinami spędzać
z nią czas, tyle że najpierw musiał wykonać to, do czego się
zatrudnił. Śmiać mu się czasem chciało, że po studiach łata
dziury w  dachu, zbija łóżka i  uszczelnia okna. Ale to była
właśnie ta praca, na którą miał ochotę. Podobnie jak na
osobę z niebieskopopielatymi oczami.
– Patrzysz na nią jak mysz na ser – powiedziała mu już
po trzech dniach Rysia, marszcząc zabawnie nos. Od
momentu, w którym zobaczył ją po raz pierwszy i zalecił jej
dużo mówić, dziewczynka postanowiła nie blokować więcej
swojego gardła. Niemal z dnia na dzień z milczącego dziecka
stała się gadułą, z  czego Helena cieszyła się najbardziej.
Nareszcie ktoś dotarł do Rysi i  przy pomocy zwyczajnych
słów nauczył ją dobrze czuć się na ziemi, wśród innych
ludzi.
– A wiesz, że myszy wcale nie jedzą tak chętnie sera? –
Joachim spojrzał na nią zaczepnie.
– A co niby?
– Myszy, moja panno, są głównie roślinożerne. Jedzą
nasiona, owoce, zielone części roślin, a  czasem nawet ze
smakiem schrupią ślimaka.
– Fuj. – Skrzywiła się Rysia.
– Może i  fuj, ale taka prawda. Opowieści o  tym, że
uwielbiają ser, można sobie między bajki włożyć.
Oczywiście, jak go myszy dasz, to pewnie spróbuje, ale na tej
samej zasadzie zjadłaby czekoladę.
– A, to ja też – ożywiła się Rysia, zapominając na
szczęście o tym, o czym mówiła wcześniej.
Joachim odetchnął z ulgą. Dzieci jakoś szybciej wszystko
widzą i rozumieją, a on nie mógł przecież spłoszyć Heleny
jakimś nieodpowiednim gestem czy zachowaniem. No i nie
chciał, żeby dowiedziała się od swoich podopiecznych, że
robi do niej maślane oczy. Ależ była śliczna! Z tym swoim
niedbale splecionym warkoczem, piegami na nosie
i  dołeczkiem w  brodzie. Z tymi oczami nieokreślonego do
końca koloru i  ciemnymi rzęsami. Z uśmiechem
zmiękczającym nogi, który musiał smakować jak budyń
śmietankowy.
– Głupieję – mruknął do siebie i wszedł po drabinie na
dach, żeby uszczelnić go od północnej strony.
Nie wrócił wtedy na Boże Narodzenie do domu, a  do
rodziców napisał, że spędzi je w „cudownym towarzystwie”.
Dla mamy i  tak największym marzeniem było, żeby kogoś
poznał, żeby mogła doczekać się wnuków i  smażyć im
naleśniki. Żałowała, że jej syn nie został w Łodzi i nie skusił
się na dobrą pracę, ale tak naprawdę chciała, żeby znalazł
kogoś na zawsze.
„Przywieź ją” – napisała szybko, dokładając list do paczki
z jedną nową koszulą, dwiema parami wełnianych skarpetek
oraz zielonym szalikiem dla niego i  błękitnym „dla niej”.
Joachim tylko się uśmiechnął. Nie wspomniał nawet słowem
o Helenie, ale mama najwyraźniej wszystkiego się domyśliła.
To były piękne święta, wprawdzie mało białe, ale otulone
czymś niematerialnym, co może unosiło się w  powietrzu,
a  może istniało tylko w  jego głowie. Rozalia i  Helena
podarowały mu dyplom „honorowego pomocnika
i  mieszkańca Koralików”, od dzieci dostał całe mnóstwo
rysunków, od Rysi mysz z  plasteliny, która trzymała
w  łapkach ser (musiał dyskretnie pogrozić dziewczynce
palcem), a  od samej Heleny solidny sztylet ze skórzanym
etui.
– Fajny! – ucieszył się. – Skąd go masz?
Uśmiechnęła się tylko i wspomniała coś o powojennych
przedmiotach, które ludzie coraz częściej wyprzedawali. Ten
nóż z rękojeścią i jelcem wykonanymi z mosiądzu znalazł jej
ojciec na miejscowym cmentarzu, a kiedy spytała, czy może
go zabrać, tylko kiwnął głową. Pewnie był przekonany, że
sprzeda znalezisko i kupi sobie za to coś ładnego. Tylko co
może być ładniejszego od uśmiechu szczęścia?
Na stołach pojawiło się sporo smakołyków, choć
niektóre produkty były nieco przeterminowane, co trochę
niepokoiło Rozalię. Wprawdzie wszystko jeszcze całkiem
dobrze smakowało, ale jakoś nie miała ochoty na
ewentualne rozstroje żołądków czy bóle brzuchów. Oby się
dobrze trawiło.
– To od cioci Unry[2] – powiedziała. – Pewnie słyszałeś,
że po wojnie do Polski wjechało ponad dwa miliony paczek
ze wszystkim, co możliwe. Ubraniami, lekarstwami, a nawet
wagonami kolejowymi – zachichotała. – Ale były tam też
pięciokilogramowe paczki z  żywnością, jeszcze z  zapasów
wojskowych. Stąd mamy miód i  nawet kawę. Trochę
zwietrzała, ale da się pić. Bywał też żółty ser, puszki solonej
wołowiny, tuszonka, marmolada i  biszkopty. A nawet
wojskowe buty. Niektóre zakłady pracy ciągle jeszcze dostają
te paczki i  czasem się z  nami dzielą. Ostatnio załapałyśmy
się na rybki w oleju i mleko w proszku, pamiętasz Hela? –
Rozalia trąciła dziewczynę łokciem.
– Najbardziej to pamiętam koninę – szepnęła tak, żeby
jej dzieci nie słyszały. – Takie zielone puszki z białym łbem
konia, podobno w  środku było mięso, już przyprawione
i  gotowe do podgrzania. Ale nigdy nie spróbowałyśmy. –
Wzdrygnęła się tylko.
W Wigilię było najpiękniej, chociaż nie wolno było jeść
przez cały dzień.
– Mogę kawałek chleba? Suchego chociaż – prosił
Joachim, ale Helena była nieugięta. Ścisły post aż do
wieczora. Wszyscy wtedy czekali na pierwszą gwiazdkę i ona
naprawdę pojawiała się na niebie. Stół nakryty był białym
obrusem i  stały na nim kremowe porcelanowe talerze ze
złotym szlaczkiem, zupełnie inne niż te, z których zazwyczaj
jedli. Rozalia pożyczała je od aptekarzowej i chociaż trochę
obawiała się, że któreś z dzieci niechcący zniszczy zastawę,
upierała się przy tej tradycji.
– Ma być uroczyście. Nie możemy jeść na byle jakich
talerzach, na dodatek każdy je na innym. Tylko troszkę
trzeba uważać – powtarzała zawsze. Dla siebie i  Heleny,
a  w  tym roku również Joachima, pożyczyła trzy kieliszki
z  rżniętego kryształu, w  których tak pięknie odbijały się
choinkowe świeczki, że można w  nie było patrzeć
godzinami.
– Czy tam ktoś mieszka? Czy to świetliki? – chciały
wiedzieć dzieci, wpatrując się w mieniące się szkło.
Potraw zawsze było dwanaście, licząc osobno ziemniaki,
chleb, a nawet jabłka.
– U mnie w domu mama robiła zawsze siemieniuchę, to
taka polewka z  nasion konopi lub siemienia. Ale to stary
zwyczaj, niewielu go dzisiaj pamięta – mówiła Rozalia. –
Były też różne rodzaje kasz, no i  zawsze makiełki. Jadłeś
kiedyś? – spytała Joachima, podsuwając mu miskę.
Dobre to było. Bułka pszenna namoczona w mleku, a do
tego rodzynki, mak, miód i cukier. Słodkie i sycące.
– A kiedy przychodzi Mikołaj? – spytał z uśmiechem.
– No wiesz! – oburzyły się Rozalia i  Helena niemal
jednocześnie. – Do nas przychodzi Gwiazdor!
Spojrzał na nie zdumiony.
– I też jest dobrodusznym, siwym dziadkiem z  brodą
i workiem pełnym prezentów?
Roześmiały się.
– Niezupełnie. To raczej ktoś bardziej surowy, kto
zdecydowanie nie lata w  saniach zaprzężonych w  renifery.
Brodę ma, owszem, ale potra ukarać, jak nie znasz pacierza
– mruknęła pod nosem Rozalia.
– A czemu Gwiazdor?
– To od kolędników, a  zwłaszcza jednego, który nosił
wielką, obracającą się gwiazdę z  papieru. I  dzwonek miał,
którym obwieszczał swoje nadejście.
– Ale prezenty przynosi?
– Jasne. – Obie kiwnęły głowami. – Tylko trzeba sobie na
nie zasłużyć. Na szczęście u  nas, w  Koralikach, jest mniej
radykalnie. – Helena spojrzała na niego niebiesko, a  on
pomyślał, że Wigilia mogłaby trwać cały rok. A potem
zaczynać się od nowa.
Siedzieli tak do północy, choć najmłodsze dzieci zasnęły
na podłodze, ale Rozalia i Helena wiedziały, że nie wolno im
ich przenosić do łóżek. Obiecały bowiem, że wszyscy pójdą
na pasterkę, nieważne, jak głęboko będą spać. Dziesięć
minut przez dwunastą wszyscy byli już ubrani, ziewający
i trochę zmęczeni, ale gotowi do wyjścia. Joachim oczywiście
poszedł z  nimi, trzymając na rękach najmłodsze dziecko,
które zasnęło natychmiast, gdy tylko przyłożyło głowę do
jego ramienia.
– Nie przyzwyczajaj się. – Rozalia szturchnęła Helenę
w ramię.
– Niby do czego?
– Ty już dobrze wiesz. On tu przyjechał, żeby nam
pomóc w  pracach remontowych, nie wiadomo jak długo
zostanie. Wyjedzie, a wtedy co zrobisz?
Helena wzruszyła ramionami.
To wszystko działo się jakoś poza nią i po raz pierwszy
odniosła wrażenie, że nie ma wpływu na własne myśli,
odczucia, a nawet uśmiech, który bezwiednie pojawiał się na
jej twarzy. Coś ją zaczarowało, rozmarzyło i  zachwyciło,
zupełnie jakby z  dnia na dzień świat się zmienił. Joachim
wydał jej się nagle odnalezionym elementem układanki,
choć do tej pory nie zdawała sobie nawet sprawy, że czegoś
jej brakuje. Oczywiście nie przyznawała się do tego nawet
przed samą sobą, udając, że tylko bardzo go lubi. Minęło
zaledwie dwadzieścia dni, odkąd pojawił się w  Koralikach,
i  przez ten czas nawet poszczególne minuty nabrały barw.
Tak jakby coś się napełniało, uzupełniało luki
i  rozprzestrzeniało dalej. Zerknęła na niego, kiedy szedł
z  Kacprem na rękach, trochę pochylony do przodu,
w  zielonym szaliku i  z  gołą głową, chociaż było zimno.
Wtuliła nos w swój, błękitny, który dostała od jego mamy. A
jeśli nie będzie chciał wyjechać? Każdy człowiek w  końcu
odnajduje swoje miejsce i  tam zarzuca kotwicę. Nie da się
przecież dryfować w nieskończoność.
– O, właśnie o  tym mówię. – Pokiwała głową Rozalia,
patrząc na zagapioną w Joachima Helenę.
– Ja tylko cieszę się świętami – szepnęła dziewczyna
i pobiegła przed siebie, żeby uciec przed czujnym wzrokiem
przyjaciółki.
A potem wszyscy zanurzyli się w  kolędach, których
melancholijne nuty dotykały tych najbardziej wrażliwych
kawałków ludzkiej duszy. Bez względu na wiarę lub jej brak.
*
Joachim nie czuł się dzisiaj najlepiej. Dusiło go
w piersiach, zupełnie jakby coś je zgniatało. Postanowił, że
nie pójdzie do szpitala ani dziś, ani jutro, żeby w  żaden
sposób nie zaszkodzić maluchom. To dla nich musiał być
zdrowy jak rydz, bez żadnego choćby podejrzenia kataru czy
przeziębienia.
– Wszystko dobrze? – upewniała się siostra Maria, do
której zadzwonił z samego rana.
– Tak, spokojnie, po prostu nie chcę nikogo narażać.
Możliwe, że to tylko takie chwilowe osłabienie.
– Masz co jeść?
– Oczywiście – powiedział stanowczym tonem, jakiego
często używa się, kłamiąc.
Zaparzył sobie herbatę rumiankową, którą znalazł
w szu adzie, i choć wydawało mu się, że kupił ją wieki temu,
to ciągle jednak miała ziołowy posmak. Nie chciało mu się
iść po zakupy, nie chciało mu się nawet ubierać, więc tylko
narzucił ciepły sweter na piżamę i  usiadł na kanapie, żeby
trochę poczytać. W zasadzie i  tak nie był głodny. Radio
wypuszczało z  siebie świąteczne piosenki, które znał na
pamięć, ale które mimo wszystko lubił. Pomyślał, że
powinien jeszcze zadbać o prezent dla położnej Joanny i tej
nowej, młodej, która miała tak dziwne imię, że nie mógł go
zapamiętać. Adelina? Adamina? Nie, to brzmi jak jakieś leki.
Chyba trzeba będzie zapytać raz jeszcze, a  potem sobie
gdzieś zanotować. Sięgnął po książkę o przygodach młodego
marynarza, który ciągle zmieniał statki, nie mogąc
zdecydować się, w którą stronę świata chce popłynąć. Gdy
okręt wyruszał na północ, on już w połowie drogi czuł, że to
nie jest jego przeznaczenie. Wysiadał więc w  najbliższym
porcie i szukał kogoś, kto płynąłby na południe. I tak przez
całe życie. Koniec końców nigdzie nie dobił i  niczego nie
zobaczył, bo paradoksalnie ciągle kręcił się w kółko.
Można bowiem wybierać w  nieskończoność i  ciągle
zerkać na kompas. Ale wtedy nie da się zobaczyć ptaka,
który wykluł się z jajka. Bo znowu jest się w drodze.
Odłożył książkę, wstał z kanapy i podszedł do stolika, na
którym stał telewizor. W górnej szu adzie leżała talia kart
do brydża. Położył ją tutaj, kiedy umarł Heniek,
i postanowił, że więcej po nią nie sięgnie. Zresztą Heniek był
ostatnim, który jej dotykał, składając karty po skończonej
grze. Jako czwarty grywał z  nimi Karol, kolega Joachima
z  pracy, najmłodszy z  nich. Po śmierci przyjaciela Joachim
powiedział mu, że już nie chce grać w  brydża, bo każda
nowa osoba wyda mu się nieodpowiednia i będzie miał do
niej żal, że nie jest Heńkiem. Coś w tym było. Czasem trzeba
pogodzić się z  tym, że pewnych rzeczy i  ludzi nie da się
zastąpić żadnymi substytutami.
Dotknął dłonią piatników z  niebieskim wierzchem.
Druga talia była czerwona. Leżała na zeszycie, w  którym
zapisywali swoje wygrane. Punkty za każdą wylicytowaną
i  ugraną lewę powyżej szóstej. Z kontrą, bez kontry
i  z  rekontrą. Plus nadróbki przed partią i  po partii. No
i oczywiście szlemiki. Trudno powiedzieć, który z nich był
najlepszy, bo wygrywali jakoś na zmianę. I za każdym razem
cieszyli się, kiedy innemu szła karta. Zajadali się słonymi
paluszkami i krakersami, a po skończonej grze zawsze pili po
dwa kieliszeczki koniaku. Jak również po dwa przed
i w trakcie gry.
Joachim zamknął zielony brulion z  pożółkłymi już
kartkami i odłożył na miejsce obie talie kart. Miał ochotę na
domowy rosół z  makaronem i  kawałkami słodkiej
marchewki. To były właśnie te momenty, w  których
samotność grała mu na nosie. Kiedy mieszkasz z  drugą
osobą, szanse na rosół są zdecydowanie większe. Teraz
musiałby wyjść z  domu, kupić wszystko, co niezbędne,
a potem zająć się mozolnym gotowaniem. Szkoda, że jednak
nie powiedział siostrze Marii o  swojej pustawej lodówce.
Może by mu coś ugotowała? Helena zawsze powtarzała, że
dobry rosół potrzebuje kilku godzin. Musi pyrkać na gazie
i  bardzo powoli nasycać się smakiem. Oczywiście istniała
jeszcze opcja rosołu gotowego, z  kubka. Wystarczyło go
zalać wrzątkiem, pomieszać, a  potem zjeść, udając, że jest
smaczny i pożywny, jak ten domowej roboty. I tak właśnie
zrobił, ciesząc się, że miał chociaż substytut zupy,
z  pomarszczonymi nitkami makaronu, a  nawet trzema
kawałkami suszonej natki.
Włączył telewizor i z nudów zaczął oglądać stare odcinki
„Koła Fortuny”, kiedy można było wygrać poloneza
z zapasem wody Multivita w bagażniku, garnki Zeptera albo
trzy tony węgla.
– Dobry wieczór, prosimy teraz wygodnie usiąść,
zapomnieć o kłopotach i bawić się z nami – poinformował
miły głos z telewizora, a zaraz potem pojawili się Wojciech
Pijanowski i Magda Masny.
Najbardziej podobał mu się odcinek, w  którym Magda
oznajmiła widzom, że przeszła eliminacje, bo okazała się
bardzo inteligentna i  znała dobrze alfabet. Nie wiedział
wtedy, czy żartuje, czy rzeczywiście tak było. Sięgnął po
kubek z rosołem i skupił się na haśle.
– Osoba. R jak Ryszard.
Nie ma.
– S jak Stanisław.
Nie ma.
W końcu pojawiło się D, Z i Ł.
– Działkowicz – krzyknął głośno Joachim i  zatarł ręce.
Szkoda, że nigdy nie miał odwagi, żeby zgłosić się do
programu. Telewizor kolorowy za sześć i pół miliona złotych
oraz namiot za trzy miliony sto dwadzieścia tysięcy przeszły
na konto pana Stanisława. A potem jeszcze dres i  zegarek
Swatch. To były kiedyś prawdziwe skarby, które każdy
siedzący przed telewizorem komentował ciężkim
westchnieniem zazdrości.
Joachim popił sztuczny rosół zimną wodą i pomyślał, że
to dość podłe połączenie.
Choć szaleje wokół zamieć
Śpij spokojnie kochanie
Niech za oknem zostanie
Świat ponury i zły
Lech Konopiński: Teraz już zaśnij.
Piętnastego grudnia
Siostra Maria miała dzisiaj wolne. Z przyjemnością wstała
dopiero o  dziewiątej, co w  jej przypadku było czymś
osobliwym. Potra ła bowiem nawet w weekendy zrywać się
o  świcie, twierdząc, że jej organizm jest tak po prostu
zaprogramowany. Ale dzisiaj pozwoliła sobie na małe
lenistwo, drobne odstępstwo od normy, poranną aberrację.
Obudził ją zapach kawy, prawie jak w  reklamach, tyle że
w  kuchni nie stał przystojny, umięśniony i  efektownie
brodaty drwal w  rozchełstanej koszuli, a  jej własny mąż
w  wyciągniętym podkoszulku. Uznała jednak, że to
akceptuje, zwłaszcza że całkiem dobrze się dogadywali.
– Powiesz mu? – zapytał ją nagle i  tak znienacka, że
prawie upuściła liżankę.
– Skąd nagle to… – zaczęła, ale tylko machnęła ręką. –
Nie wiem jak. Nie umiem zacząć i nie wiem od czego.
Kazimierz, mąż Marii, podrapał się za uchem i  dolał
sobie kawy.
– Zwyczajnie chyba.
– Zwyczajność jest najtrudniejsza. Łatwiej jest czasem
wykonać salto niż zrobić krok do przodu – dodała nieco
lozo cznie i ciężko westchnęła.
Postanowiła, że na razie nie będzie o  tym myśleć,
w  końcu ma wolne, a  wtedy można być decyzyjnie
rozleniwionym. Jutro coś postanowi. Albo i  nie, zależy od
okoliczności. Dopiła kawę, poprawiła ręką włosy i doszła do
wniosku, że wolno jej obejrzeć jakiś serial. Byle nie trzeba
było przy nim za bardzo myśleć. Czasem lubiła te swoje
leniwe dni, kiedy naprawdę nic nie musiała robić. Godziny
się przyjemnie dłużyły, a  ona mogła się nimi bawić.
Niejednokrotnie odpuszczała też gotowanie obiadu
i  wyciągała swojego męża na soczystego hamburgera,
którego jedli na ulicy, ciesząc się jak dzieci, że im kapie
keczup, majonez i  pięć innych sosów, których nigdy sobie
nie żałowali. Może to i  było niezdrowe, ale przecież nie
można żyć tylko tym, co odpowiednie, rozsądne
i  niskokaloryczne, bo wtedy człowiek wprawdzie nie
dostanie zatoru tętnic, ale umrze z  nudów. Maleńkie
grzechy pozwalają żyć barwniej. Maria poczuła, że dzisiaj ma
ochotę na bardzo niezdrowego hamburgera, a  potem na
deser lodowy z dużą ilością czekolady.
Wczoraj miała naprawdę ciężki dzień i trochę żałowała,
że nie było z nią Joachima. Starszy pan zawsze wiedział, co
powiedzieć, nawet takim osobom, które zamknęły się
w  sobie. A ją zalewała krew na widok matki chłopczyka,
który z  każdym dniem miał coraz większe szanse na
przeżycie, ale nadal żadnego imienia.
– Pani Marto, wie pani, że mówimy do niego Żuczek? To
mój mąż wymyślił, który jest biologiem. Tak naprawdę to
chodziło mu o  żuczka gnojowego z  gatunku Onthophagus
taurus, który podobno jest w stanie podnieść ciężar ważący
ponad tysiąc sto razy więcej niż on sam! Absolutny siłacz.
Tak jak nasz Żuczek.
Marta odwróciła się do niej i  spojrzała niewidzącym
wzrokiem.
– Czy on umrze? – spytała w końcu.
Siostra Maria się zatrzęsła.
– Właśnie tłumaczę pani, że jest siłaczem. Że walczy, że
każdego dnia udowadnia, że tak łatwo się nie podda.
– Ale umrzeć może.
– Każdy z nas umrze. Prędzej czy później.
– On może prędzej.
Maria usiadła na łóżku koło Marty i chwyciła ją za rękę.
Może trochę mocniej, niż powinna, ale naprawdę była
wściekła.
– Po co się katować tymi myślami? No po co? Od jego
narodzin jest z  każdym dniem coraz lepiej, chociaż sama
pani wie, że nawet lekarze nie do końca w niego wierzyli. A
on przybiera na wadze. Mało, ale przybiera. Widać, że
niespieszno mu do odmeldowania się z  tego świata, bo
najwyraźniej bardzo mu się on spodobał. Zaczyna
rozpoznawać nasze głosy, ale chyba najbardziej chciałby
usłyszeć głos mamy, nie sądzi pani? Chciałby usłyszeć jakąś
kołysankę, bajkę, cokolwiek. Nawet gdyby pani miała
powtarzać w  kółko jego imię. No właśnie… Imię… –
zawiesiła na moment głos.
Marta usiadła na łóżku i  podkurczyła nogi. Wyrwała
swoją dłoń z silnego uścisku Marii i spuściła głowę.
– A co będzie potem? – wyszeptała. – Niech mi pani
powie, ale bez żadnego oszustwa.
Maria wzruszyła ramionami.
– Potem może być różnie. Może być dobrze lub źle,
podobnie jak u innych dzieci.
– Nieprawda.
– No dobrze, wcześniaki rzeczywiście są narażone na
różnego rodzaju schorzenia, ale to nie znaczy, że sobie
z nimi nie radzą.
– Niech pani wymieni. Na głos. I niech pani poda
statystyki.
Siostra Maria się roześmiała.
– Nie kochana, źle tra łaś. Nie cierpię statystyk. Nie
znoszę żadnych ramek, diagramów, wykresów i procentów.
Każdy, absolutnie każdy jest inny, jest niepowtarzalny sam
w sobie, ale też w swojej chorobie i swoich możliwościach. A
zagrożenia? Dobrze, powiem ci. Przez pierwszy rok będziesz
pewnie biegać po specjalistach, lekarzach, przychodniach,
a  może nawet szpitalach. Dostaniesz listę badań
kontrolnych, do tego dojdą jakieś nadprogramowe. Może
mieć astmę oskrzelową. Może mieć trudności z chodzeniem.
Może mieć kłopoty ze wzrokiem. I co? To go dyskwali kuje
jako syna?
Marta spojrzała na nią przerażona.
– Nie, ja nigdy tak nie pomyślałam! Po prostu panicznie
boję się go stracić. To tak, jakby ktoś wyrwał cząstkę mnie,
jakbym zaczęła powoli znikać. Najbardziej obawiam się
samej siebie, tego, kim stanę się po jego śmierci.
– Ale on żyje – powiedziała stanowczo Maria. – Żyje
i  będzie żył. A co do zagrożeń… – Machnęła ręką. – One
wszystkie być mogą. Ale nie muszą. Tak jak dzisiaj może
spaść śnieg, choć równie dobrze może się nagle ocieplić.
Nigdy niczego nie można być pewnym. Czy nie to właśnie
jest najpiękniejsze w życiu?
A potem wyszła, bo wiedziała, że w  jej pracy
najważniejszy jest obiektywizm. Nie mogła dać się ponieść
emocjom, chociaż najchętniej chwyciłaby Martę za włosy
i  kazała dotknąć swojego synka. Niejednokrotnie widziała
matki odrzucające własne dzieci i nigdy nie mogła się z tym
pogodzić. Próbowała je tłumaczyć, zrozumieć, ale za każdym
razem buntowała się przeciwko takim postawom.
– Każdy jest inny – tłumaczył jej Kazimierz.
– Wiem. Ale dziecko to dziecko. Nie wolno go skazywać
na niemiłość.
*
Czternastego grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego
czwartego roku Joachim włożył do swojej walizki dwie
koszule i  czarny sweter. Natychmiast wszystko wyjął, ale
wiedział, że „to” i tak się wydarzy. Usiadł na łóżku w swoim
pokoju i  ukrył twarz w  dłoniach. A co jeśli Helena się nie
zgodzi? Zwłaszcza teraz, kiedy ktoś podrzucił im to
maleństwo w  żółtej czapeczce? Dziewczynka, chcąc nie
chcąc, postawiła kropkę na „i”, tyle tylko, że dla każdego
z nich oznaczało to coś innego. Helena chciała, żeby zostali
rodziną, zobaczył to w  jej oczach i  w  jej prośbie, kiedy
poleciła mu ją wziąć na ręce. Zupełnie jakby tym samym
miał przypieczętować swoją przyszłość. Tyle że on
wystraszył się tej wizji, bo przecież jeszcze nie wiedział, co
chce w  życiu robić ostatecznie. To tak jakby zgodził się
zniknąć w chaosie świata. Przestać brać w nim udział. Stać
się jednym z wielu nic nieznaczących elementów, o których
nie można niczego konkretnego powiedzieć.
– Czy dom jest niczym? – pytała Helena.
– To nie tak.
– Czy wychowywanie dzieci jest zwyczajne, nudne, mało
ciekawe? Na świecie jest tyle bałaganu  i  rozgardiaszu, że
tylko miłość może dać ci spokój. I pewność.
Nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Helik, ale to nie są twoje dzieci – powtarzał któryś raz
z rzędu.
Na tym zazwyczaj ich rozmowa się urywała. Helena
wstawała, patrząc na niego nierozumiejącym wzrokiem,
a potem wybiegała z pokoju. Zupełnie jakby chciała uciec od
tych słów jak najdalej, odciąć się od nich i udawać, że nigdy
nie zostały wypowiedziane.
Spojrzał raz jeszcze na walizkę i ponownie włożył do niej
swoje ubrania. Tego nie można było odkładać
w  nieskończoność. Nie można udawać, że kotwica siedzi
mocno w  dnie, że unieruchamia coś na stałe. Gdyby
wyrzucił ze zdań wszystkie „ale” i  znaki zapytania, może
udałoby mu się zostać. Tyle że tych wahań było zbyt wiele.
Szczeliny jego mózgu coraz silniej wypełniało pragnienie
ruszenia z  miejsca. Wybrania się w  kolejną podróż,
zobaczenia świata z innej perspektywy. Nie potra ł zostać tu
na zawsze.
Helena przyszła do niego wieczorem. Miała ręce
ubrudzone mąką i trochę mąki na nosie. Chciał zetrzeć ten
biały ślad z jej twarzy, ale jakoś się nie odważył. Być może
dlatego, że w jej oczach wyczytał odpowiedź.
– Widziałeś pewnie wagę w  naszej aptece. Wprawdzie
nie jest już używana, ale na pewno wiesz, jak się ją
obsługuje. Jest zwykła, prostodźwigniowa, z  szalkami na
górze. Na jednej szalce kładło się produkt, na drugiej
odważnik, a następnie sprawdzano, czy się równoważą. I ja
też tak zrobiłam. Na jednej szali położyłam wszystko to, co
jest związane z  tobą, a  odważnikiem były uczucia
koralikowych dzieci, które wprawdzie nie są moje, ale które
kocham. I wiesz co? Szala przechyla się ciągle na twoją
stronę.
Drgnął. Czyżby…?
– Ale potem zadałam sobie pytanie. Czy powinnam
postawić tylko na swoje szczęście, czy jednak ważniejsze jest
szczęście kilkanaściorga dzieci?
– Tego nie da się porównać – przerwał jej, ale ona tylko
pokręciła głową.
– Dlaczego? Dlaczego moje potrzeby miałyby być więcej
warte?
– Bo żyje się raz. Bo nikt nie da nam drugiej szansy. Bo
jeśli ktoś podarował nam tysiące dni i  tysiące nocy, to czy
nie powinniśmy przeżyć ich jak najlepiej? Jak najsilniej,
najbardziej namiętnie?
Helena tylko się uśmiechnęła.
– W herbacie najważniejsza jest esencja – dodał jeszcze.
– Nie rozumiem.
– Lepiej jest wypić kilka dobrych, mocnych herbat, niż
całe życie sączyć zabarwioną farbką wodę.
– Dla mnie Koraliki są taką esencją.
Spuścił głowę. Nie było sensu jej przekonywać. Helena
wybrała, a najgorsze było to, że czuł się przy niej winny. A
przecież chciał tylko zobaczyć, co jest za kolejnymi
drzwiami.
– Nie mam do ciebie żalu, że chcesz spojrzeć na świat
z  lotu ptaka. Ale ty musisz zaakceptować fakt, że ja
wybieram perspektywę zwykłej żaby.
– Czy kiedykolwiek zmienisz zdanie? Czy mogę tu
wrócić za rok albo pięć lat i zapytać raz jeszcze?
W powietrzu pachniało ciastem, które właśnie
dochodziło w  piekarniku. Joachim pomyślał, że będzie
tęsknił za tym zapachem i za tą kobietą, która nie dawała mu
już żadnej nadziei.
– Nie. Nigdy. Wolność musi działać w obie strony.
– Helena…
Podeszła i  pocałowała go w  czoło, a  potem
wyjęła  z  kieszeni sukienki maleńką laleczkę-dziecko, jedną
z tych cudownych gurek z domu dla lalek, i włożyła mu ją
do ręki.
– Żebyś o nas nie zapomniał, gdziekolwiek będziesz.
Jedną jedyną Wigilię w  swoim życiu Joachim spędził
sam. Był rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty.
Wynajmował wtedy pokój od pewnej emerytowanej
nauczycielki z Warszawy i starał się o pracę w warszawskim
Państwowym Zakładzie Higieny, gdzie między innymi
poszukiwano chemików do działu toksykologii. Samotna
Wigilia miała być czymś w  rodzaju kary, którą sam sobie
wymierzył. Kiedy nauczycielka zaprosiła go do siebie na
wieczerzę, powiedział jej, że jest już umówiony. Tymczasem
już z samego rana zamknął się w swoim pokoju, próbując jak
najwięcej spać. Nie zapalał światła, nie włączał radia. Patrzył
tylko przez szybę na rozświetlone mieszkania w  bloku
naprzeciwko i  wyobrażał sobie wigilie innych. Naliczył
siedem okien, w  których lampki na choinkach były
wielokolorowe i  przypominały świeczki. Tyle że te były
z plastiku. Obserwował cienie, próbując odczytywać emocje
z ruchu sylwetek, ustalić, czy są jeszcze przed czy raczej po
wieczerzy i  czy właśnie trwa rozpakowywanie prezentów.
Zanurzał się w  święta innych, odpychając tym samym od
siebie samotność, która próbowała wdrapać mu się na
kolana. Tęsknił nieładnie. Boleśnie i mocno, ale wiedział, że
to przejściowe. Że za kilka dni ta tęsknota zacznie blednąć,
by po jakimś czasie być tylko wspomnieniem. Z drugiego
okna od góry, po prawej stronie bloku, wychyliła się jakaś
dziewczynka i zaczęła do niego machać. Cofnął się od okna,
jakby przyłapany na gorącym uczynku. A może mu się tylko
wydawało? W końcu miał zgaszone światło. Dziewczynka po
chwili zniknęła, pewnie zawołana przez rodziców. Miała
długie warkocze, zakończone czerwonymi kokardami.
Helena też takie czasem wiązała dziewczynkom
w Koralikach.
Stop.
Nie myśleć o Helenie.
Powędrował wzrokiem po kolejnych oknach. Najłatwiej
było zajrzeć do mieszkań w dolnej części budynku. W dwóch
z  nich wisiały dość cienkie ranki i  Joachim mógł nawet
dostrzec wazę z  barszczem i  smażonego karpia. Wyciągnął
z kieszeni laleczkę-dziecko i zamknął jedno oko. Wyciągnął
zabawkę przed siebie, próbując ją dopasować do pustego
krzesła, które stało przy stole. Idealna perspektywa, nawet
jemu spodobała się ta zabawa.
– Mamusiu, ja nie chcę ryby. Ryba ma ości – powiedział
cienkim głosem.
– Zjedz, inaczej nie przyjdzie Gwiazdor – odpowiedział
sam sobie, tym razem jako matka dziewczynki.
„A, nie. To Warszawa. Tu chyba jest Święty Mikołaj” –
pomyślał i  natychmiast odpędził wizję Heleny, która
opowiadała mu o wielkopolskich zwyczajach.
Stop.
Nie myśleć o niej.
Piętro niżej w  pokoju stała wyjątkowo paskudna
choinka. Sztuczna, rzadka, z  ogromnymi bombkami, które
wyglądały jak przerośnięte dynie. Do tego srebrna lameta
i anielskie włosy. Kilka światełek, zaczepionych byle jak, bez
żadnego pomysłu. Joachim pomyślał, że ktoś, kto tam
mieszka, musi nie lubić świąt. Ale odhacza pewne punkty,
które należą do rytuałów. To i  tak lepsze niż jego Boże
Narodzenie, spędzane przy oknie i  polegające na
podglądaniu świąt innych. Zerknął tym razem w  lewo.
Starsze małżeństwo dzieliło się opłatkiem i coś tam do siebie
szeptało, głaszcząc się po rękach. Ciekawe, kiedy się poznali,
ile lat ze sobą spędzili i którą już Wigilię razem świętują?
O dwudziestej pierwszej poczuł, że jest zmęczony. Rano
czekało go śniadanie z  gospodynią, może i  dobrze, bo już
teraz czuł się okropnie głodny. Mimo wszystko cieszył się, że
udało mu się wykręcić od wspólnej wigilii. Nie wolno wtedy
zatruwać innych melancholią. Nie można dolewać do
barszczu tęsknoty i doprawiać rozmów chmurnością. To, co
zrobił, było jego wyborem. To on opuścił Koraliki i wyjechał,
tłumacząc zdumionym dzieciom, że każdy w życiu ma bilet,
z którego musi skorzystać.
– Świnia – powiedziała do niego Rysia, a jej oczy stały się
aż czarne z gniewu.
Nie wiedział, co jej odpowiedzieć, zwłaszcza że wyrzuciła
z siebie taki potok słów, że nie był w stanie za nim nadążyć.
– Najłatwiej jest coś zostawić, kiedy się znudziło. Albo
kiedy nie ma się już ochoty na więcej. Albo kiedy jest trudno,
brudno i  śmierdzi. Moja ciotka też tak zrobiła. Pozbyła się
kłopotu. Ale ty? Było ci z  nami źle? To po co tu w  ogóle
przyjeżdżałeś? Dlaczego pozwoliłeś mi mówić do siebie tato,
nawet jeśli tylko przez jeden dzień? Wiesz co, idź już! Wynoś
się na koniec świata, tylko nigdy już nikogo nie kochaj.
Wystarczy, że nam to zrobiłeś, a  potem pokazałeś, ile to
wszystko jest warte!
I pobiegła przed siebie, wrzeszcząc tak głośno, że słyszał
ją jeszcze przez długi czas, chociaż wydawało mu się, że
uszedł co najmniej dwa kilometry. Nie pamiętał, kiedy
wsiadł w autobus, którym dojechał do Poznania. Jak tra ł na
dworzec, a stamtąd pociągami do Warszawy. Wiedział tylko,
że musi się ukryć gdzieś daleko, żeby już nie słyszeć tego
krzyku Rysi i  żeby wymazać z  pamięci Koraliki, które
okazały się tylko przystankiem w  jego drodze. Z jednej
strony czuł, że ma prawo do własnego życia, do
decydowania o tym, kim jest i co będzie robił, z drugiej, że
zdradził najbliższe mu osoby. Co jest ważniejsze? To, czego
on chciał, czy to, czego chcieli od niego inni? Jak znaleźć
równowagę, punkt, w którym te pragnienia by się przecięły?
Kochał Helenę, ale to były jej marzenia i jej wizja przyszłości.
Czy naprawdę miał brać w nich udział, jeśli nie do końca był
do nich przekonany? Ona chciała grać rolę matki cudzych
dzieci, chciała całkowicie oddać im siebie. A on nie potra ł
odczepić sobie skrzydeł.
Kto z nich miał rację?
Stary niedźwiedź mocno śpi
Więc dlaczego nie śpisz ty
Wkoło noc pluszowa
Złoto-granatowa
Rozrzuciła dobre sny
Dorota Gellner: Zaśnij misiu, zaśnij.
Szesnastego grudnia
– Opowiem ci o Karolu. I o moim jednym z mniej udanych
wyjazdów, ale tylko pod względem podróżujących ze mną
kompanów. Kwiecień, rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty
pierwszy. Budapeszt, Wiedeń, Bratysława. W Budapeszcie
wprawdzie już byłem, ale Wiedeń i Bratysława stanowiły dla
mnie zagadkę. Cieszyłem się, zwłaszcza na Austrię. Najpierw
mknęliśmy autokarem Wielką Niziną Węgierską, a  ja
patrzyłem na małe miasteczka i  wsie, i  tak sobie je
porównywałem z  polskimi, i  zastanawiałem się, jak to jest
możliwe, że ta starsza kobieta ubrana cała na czarno,
w  chustce ręcznie dzierganej na plecach, mówi po
węgiersku, a  nie po naszemu? Wyglądała identycznie jak
sąsiadka moich rodziców. Miała takiego samego kota obok
swojej prawej nogi i  podejrzewam, że podobnie do niego
przemawiała. Do Budapesztu dotarliśmy około dziewiątej
wieczorem i wtedy zaczęły się pierwsze kłopoty.
Joachim z dużą ulgą stwierdził w środę rano, że wszelkie
jego dolegliwości minęły. Czuł się dobrze, a  budzik, który
zadzwonił o  szóstej trzydzieści, przerywając gwałtownie
ciszę, nie spełnił dzisiaj do końca swojego zadania, bo
Joachim wstał już piętnaście minut wcześniej. Wziął szybki
prysznic, dokładnie wysuszył włosy i  ubrał się w  miękkie,
popielate spodnie i  popielato-żółty sweter, który kupił
ponad trzydzieści lat temu właśnie na Węgrzech. Sweter
przeżył niejedno pranie i  niejedną wycieczkę, a  jednak nie
postarzał się bardziej niż jego właściciel. W zasadzie można
by powiedzieć, że zachował swoją swetrową młodość, nie
mechacąc się, nie kurcząc lub przeciwnie – rozciągając. Był
konsekwentnie niezmienny. I ciągle przyjemny w dotyku.
Po drodze już niemal tradycyjnie Joachim zajrzał do
kawiarni, tym razem wybierając cappuccino posypane
z  wierzchu gorzką tartą czekoladą. Adam-Mada znowu tu
był, co go zaskoczyło.
– Nie pracujesz na jakieś zmiany? – zdziwił się. – Wiem,
że to twój lokal, ale czasem trzeba przecież odpocząć.
Mada wzruszył ramionami.
– Owszem. Tyle że ja aż tak bardzo tego nie potrzebuję.
Kiedy siedzę w domu, coś mnie zaczyna atakować, zupełnie
jakbym nie był sam – zniżył głos.
Joachim miał nadzieję, że jego znajomy nie stracił nagle
kontroli nad rzeczywistością i nie widzi mar, ale na wszelki
wypadek zapytał:
– Duchy?
Mada klasnął w dłonie.
– Nie, no nie oszalałem jeszcze. Po prostu nie jestem
w stanie funkcjonować bezczynnie. Nie mogę tak po prostu
usiąść przed telewizorem albo na kanapie, bo zaczyna mnie
nosić. I myślę za dużo, a  to akurat ostatnia rzecz, na jaką
mam ochotę. Muszę czymś zająć ręce i głowę, żeby odpędzić
upiory.
– Nie udaje się zapomnieć? – spytał Joachim.
– Właśnie. Cholerne podszepty, których w żaden sposób
nie da się wyciszyć. Próbowałem nawet zatyczek do uszu, ale
to musiało wleźć już głębiej. Naciekło jakoś wcześniej
i zadomowiło się w zagłębieniach mózgowych, a z tym to ja
już niewiele mogę zrobić. I tylko praca zagłusza te głosy. Co
nawet mi odpowiada, bo lubię tu przychodzić. W końcu to
mój lokal i cieszę się, że mam coraz więcej klientów.
Joachim przysiadł na chwilę przy stoliku pod oknem
i  popatrzył na ulice, zapełniające się z  każdą minutą coraz
bardziej. W witrynach sklepowych zapalały się powoli
światła, piekarnie wypluwały z siebie kolejne porcje chlebów
i bułek, a ludzie poruszali się trochę jak w tańcu, oczywiście
pod warunkiem, że człowiek wyobraził sobie muzykę.
Podbieganie do autobusów zawsze odbywało się w  rytmie
cza-czy, spokojny krok był niczym swing i należał do tych,
którzy wiedzieli, że nigdzie się nie spóźnią. Grupka dzieci
z  przedszkola wraz z  wychowawczynią przechodziła na
światłach quickstepem, a  uczniowie i  studenci jak zawsze
improwizowali i zmieniali rytm niemal co chwilę. Mógłby tu
jeszcze trochę posiedzieć i poobserwować świat, ale maluchy
czekały. Był też ciekawy, co u Marty i jej synka.
– W zasadzie to jak pan ma na imię? – zaczepił go przy
wyjściu Mada. – Mogę pisać na kubku, gdyby pan brał kawę
na wynos.
– Joachim. – Uśmiechnął się do niego starszy pan
i  powiedział, że będzie mu bardzo miło zobaczyć swoje
staroświeckie imię na nowoczesnym kubku do kawy. A
potem wyszedł na ulicę, odczekał siedem minut na
przystanku autobusowym i pojechał w końcu do szpitala.
Do Żuczka zajrzał od razu. Umówił się nawet z  siostrą
Marią, że gdyby cokolwiek się działo, ma go natychmiast
powiadomić.
– Nie mogę, nie jesteś z  rodziny. – Wzruszyła
ramionami.
– To zadzwoń dwa razy z rzędu i się rozłącz. Wtedy będę
wiedział – zaproponował, a ona na szczęście się zgodziła.
Nie musiała do tej pory dzwonić, co bardzo go cieszyło.
Mały zdecydowanie nie zamierzał się poddawać. Joachim
siedział teraz przy inkubatorze, trzymając Żuczka w  obu
wsuniętych w  urządzenie dłoniach i  kołysząc na boki.
Chłopczykowi zdecydowanie podobała się podróż do
Budapesztu.
– Wyobraź sobie, że pokój, który dostałem wraz
z  niejakim Karolem, miał tylko jedno łóżko. Wprawdzie
podwójne, ale i tak obaj poczuliśmy się mało komfortowo.
Na dodatek nie znaliśmy się zbyt dobrze, co tym bardziej
komplikowało naszą sytuację i  robiło ją wymownie
niezręczną. Oczywiście natychmiast udaliśmy się do
recepcji, ale ujrzeliśmy tylko ręce sympatycznego Węgra,
rozłożone w  bezradnym geście. Oraz jego równie
sympatyczny uśmiech, który nie osłodził jednak naszego
położenia. Hotel nazywał się Park, a  pokój miał numer
sześćset piętnaście. Był niezwykle prosto urządzony, niemal
pudełkowo. Jedno łóżko, dwa stoliczki po jego bokach, stół
pod ścianą i dwa krzesła. Oraz duża szafa po lewej stronie
łóżka. I nic więcej. Potem okazało się, że w  sza e stoi
telewizor, co było dość niepraktyczne, bo leżąc w  łóżku,
należało mieć wykręconą w  lewo głowę. Albo trzeba było
usiąść na drewnianym krześle. Po kolacji uciekłem do
miasta, powłóczyć się trochę po ulicach i pooglądać wystawy
sklepowe. Budapeszt był kolorowy, błyszczący, a  ja
pamiętam, że zachwyciły mnie manekiny w  domu
towarowym, bo wyglądały tak, jakby ze sobą rozmawiały.
Długo im się przyglądałem. Ale noc prędzej czy później
nadeszła.
Joachim chrząknął, bo zauważył, że przysłuchuje mu się
ta młoda pielęgniarka. Albertyna? Akwilina?
– Przepraszam, ale to okropnie ciekawe. Mogę też
posłuchać? – spytała, czerwieniąc się odrobinę i przygryzając
dolną wargę.
Trochę mu było niezręcznie opowiadać o wspólnej nocy
z  Karolem, ale uznał, że przecież nie wydarzyło się nic, co
mogłoby tę uroczą osobę zgorszyć. Skinął więc głową,
a pielęgniarka dosunęła krzesło i usiadła na nim, wpatrując
się w starszego pana z ciekawością.
– Położyłem się na lewym skraju łóżka, prawie z  niego
spadając. Kolega Karol zrobił to samo, tyle że po swojej
prawej stronie. Na dobrą sprawę pośrodku zmieściłaby się
wielka tłusta świnia, ale żaden z  nas jakoś nie odważył się
przesunąć. Na szczęście dostaliśmy dwie kołdry. I wtedy się
zaczęło. Nie zdążyłem zamknąć powiek, kiedy dobiegło
mnie straszliwie chrapanie, wydobywające się z  nozdrzy
mojego współtowarzysza. Było ono tak ekspresyjne,
siarczyste i pełnowymiarowe, że musiałem usiąść na łóżku
i  zastanowić się, co dalej. Początkowo zacząłem chrząkać
i  cmokać, ale to było jak świergot wróbelka podczas
gradobicia. Podskoczyłem więc kilka razy na łóżku, żeby
kolega Karol obrócił się drugi bok albo chociaż na chwilę się
przebudził, ale to również nie odniosło żadnego skutku. W
końcu zrobiłem coś, o czym tylko słyszałem.
– Oblał go pan czymś? – spytała pielęgniarka.
Joachim spojrzał na nią zdumiony. Tej metody też nie
znał.
– Nie. Wyrwałem mu z  głowy włos. To go musiało
zaskoczyć, bo chrapnął raz jeszcze niczym lew
doprowadzony do szału, a  potem zamilkł na jakieś dwie
minuty. Próbowałem w tym czasie szybko zasnąć, ale udało
się dopiero za dziewiątym razem. Koniec końców wyrwałem
mu dziewięć włosów i kompletnie się nie wyspałem.
Pielęgniarka roześmiała się wesoło, a  Żuczek wydał
z siebie dźwięk zadowolenia.
– I co było dalej?
– Rano obudziliśmy się nieco bliżej siebie niż wieczorem,
co gorsza, noga kolegi Karola była przerzucona przez moją
kołdrę, ale z tego niewyspania nie wstrząsnęło to mną jakoś
mocniej. Kiedy mu powiedziałem, że chrapie jak stado
kojotów, oznajmił, że jest na to jeden sposób.
– Jaki?
– Miałem go następnym razem z  całej siły uszczypnąć
w duży palec u nogi.
– I zrobił pan tak?
Joachim kiwnął głową.
– Od tamtego czasu przesypiałem spokojnie wszystkie
noce.
– Opowie pan coś jeszcze?
Joachim puścił do niej oko.
– Chętnie. Może o  tym, jak „zgubiliśmy” dwóch
uczestników wycieczki we Włoszech. Ale o  tym innym
razem. Muszę się teraz przejść, okropnie zdrętwiałem. –
Wysunął dłonie z inkubatora, wyprostował plecy i trochę się
skrzywił.
– To przez kawę – zawyrokowała siostra Maria, która
pojawiła się jak zwykle nagle i bez zapowiedzi.
– Przez kawę? – zdumiał się.
– Jasne. Nie od dzisiaj wiadomo, że wypłukuje magnez
z  organizmu. – Wzruszyła ramionami. – A  to ma akurat
znaczenie dla osób z osteoporozą.
– Ja tego nie mam – oburzył się Joachim.
– Każdy ma w tym wieku. Proponuję odstawić espresso
i przynajmniej pić latte. A najlepiej ziółka.
– Wolałbym od razu umrzeć – oznajmił Joachim
i poinformował, że wychodzi na krótki spacer, aby nałykać
się świeżego powietrza, rozruszać kości i  pobyć
w samotności. – Jakoś tu głośno – dodał, nie bez złośliwości.
*
Czternastego grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego
drugiego roku w  Koralikach wydarzyło się coś, co po raz
pierwszy mocniej zbliżyło do siebie Helenę i  Joachima.
Gdyby ktoś mu wtedy powiedział, że dokładnie za dwa lata
zacznie się pakować, aby opuścić to miejsce, pewnie by go
wyśmiał. Na razie jednak minęło dopiero dziesięć dni od
jego przybycia, ale to wystarczyło, żeby obojgu zachciało się
żyć jeszcze mocniej i na jeszcze większych obrotach. Do tej
pory Helena uważała się za osobę szczęśliwą. Praca
w  Koralikach dawała jej poczucie spełnienia i  radość, że
niewielkim nakładem sił można odczarować rzeczywistość.
Owszem, opiekowała się dziećmi porzuconymi lub takimi,
które straciły bliskich na wojnie, ale mimo to nie było
w nich żalu, mrocznego odrętwienia i całodobowej tęsknoty.
Nie było rozpaczy, niemożliwej do utulenia. Chwile
zwątpienia, smutku i jakiejś rezygnacji nie trwały długo i to
właśnie było zasługą Heleny, Rozalii, a od kilku dni również
Joachima. Dzieci polubiły go niemal od pierwszego dnia.
Robił zabawne miny, potra ł zreperować prysznic
w  łazience, umiał dobrze rysować i  naśladować głosy
zwierząt. No i miał fajne włosy. Powiedział im, że z zawodu
jest chemikiem i  może kiedyś uda mu się stworzyć
prawdziwe złoto.
– Zdaje się, że byli już tacy, co próbowali – mruknęła
Rozalia, ale Joachim tylko wystawił język.
– Nie znali magicznych reakcji i  odpowiednich zaklęć.
Nie mieli też wszystkich niezbędnych składników.
– Czy zmieni pan Koraliki w  złoty pałac? – chciały
wiedzieć dzieciaki, nawet te najstarsze, które, choć patrzyły
na niego z  niedowierzaniem, to jednak podszytym
ciekawością.
Helena pomyślała wtedy, że dla niej już teraz Koraliki
stały się pałacem, a ona sama czuje się w nim jak na balu,
nawet jeśli nie ma ani sukienki, ani korony, ani nawet
ładniejszych pantofelków.
Tamten grudzień był dość ciepły i  wszyscy
z  utęsknieniem czekali na śnieg. Mieli kilka par sanek
i jedne stare narty, na których dzieci uczyły się jeździć. Ale
na razie wszędzie była tylko trawa i resztki jesiennych liści.
– To może w  chowanego? Zaczniemy wyliczanką, kto
pierwszy będzie krył, czyli szukał pozostałych osób. Ten, kto
kryje, odwraca się twarzą do ściany i  liczy, załóżmy do
trzydziestu – zaproponował Joachim.
– Nie umiem – wrzasnął Kacper, ale Helena obiecała, że
mu pomoże.
– Będę nadzorować, czy wszystko przebiega zgodnie
z regułami.
– Ale ja chcę wersję z  zaklepywaniem – powiedziała
Rysia. – A nie tylko z  wołaniem, że się kogoś znalazło.
Trzeba zaklepać na ścianie, inaczej się nie liczy.
– Okej – zgodził się Joachim.
I w ten właśnie sposób zgubili Antka.
Po trzech godzinach poszukiwań Helena była zielona ze
strachu, Rozalia powiedziała, że w  razie czego poproszą
ludzi, aby pomogli w akcji, a Joachim pluł sobie w brodę, że
wymyślił taką zabawę.
– Anteeeeeeeeeeeeek! Wychodź, do diabła!!! –
wrzeszczała Rysia, której o dziwo nikt nie zwrócił uwagi, że
nie najładniej się odzywa.
W końcu Rozalia poprosiła wszystkie dzieci, żeby raz
jeszcze bardzo dokładnie przeszukały każde pomieszczenie
w  budynku, zaglądając wszędzie, nawet do ubikacji, pod
łóżka, na strych i do pralni. Wszędzie tam, gdzie można się
ukryć, i wszędzie tam, gdzie wydaje im się to absurdalne.
– A jeśli coś mu się stało? – spytała zrozpaczona Helena.
– A jeśli ktoś go zabrał?
Joachim podszedł do niej i pogłaskał po ramieniu.
– Spokojnie. On się schował. On się tylko schował –
powtarzał, żeby uspokoić również samego siebie.
Zrobiło się późno, a z każdą minutą ciemność wydawała
się jeszcze bardziej złowieszcza. Zupełnie jakby z  kątów
powychodziły złe duchy, śmiejąc się z  ich strachu
i  niepewności. Joachim chwycił wtedy Helenę za rękę
i powiedział, że muszą szukać razem.
– Ale osobno mamy większe szanse – próbowała
protestować.
– Nie. Osobno jesteśmy zbyt spłoszeni. Jak ptaki, które
wypadły z gniazda po dwóch stronach drzewa. Osobno nie
zrobią nic, ale razem jeden pomoże drugiemu. Nawet jeśli
tylko w odganianiu drapieżników.
I trzymając się za ręce, raz jeszcze obeszli wszystkie
zabudowania, a Joachim zajrzał nawet do studni, która była
przykryta drewnianym wiekiem i którego żadne dziecko nie
miałoby siły podnieść. Helena chciała mieć jednak pewność.
– Może ukrył się gdzieś na drzewie?
Joachim podszedł do ogromnej lipy i dotknął pnia.
– Niemożliwe. Tu jest zbyt gładko, nie ma żadnych
gałęzi, po których można by się wspiąć.
– Robi się coraz zimniej, on zamarznie – chlipnęła
Helena, więc znowu ją chwycił za rękę i pobiegł do budynku.
– Musi być w środku, zobaczysz – powiedział i jakoś tak
automatycznie poszedł do pralni.
– Tu go nie ma – powiedziała Rozalia, wychodząc im
naprzeciw. – Przeczesaliśmy wszystko, każdą szafę i wnękę.
I wtedy wzrok Joachima padł na ogromny kocioł,
w  którym gotowali bieliznę. Podszedł do niego, ciągle
trzymając Helenę za rękę i  uniósł pokrywkę. Antek spał
w  środku zwinięty w  kłębek, jak dopiero co narodzony
kociak. Pochrapywał przez nos i coś tam mamrotał po cichu.
Helena osunęła się na jego widok na podłogę i  pozwoliła
sobie na całkiem porządny strumień łez ulgi. Joachim usiadł
koło niej.
– Miałeś rację. Razem go znaleźliśmy – wyszeptała mu
w kołnierz, a on poczuł, jak mięknie od wewnątrz, jak topią
się jego niepewności i  pytania, jak znikają plany na
przyszłość. Wtedy też postanowił, że zostanie w Koralikach
na zawsze. Z Antkiem zwiniętym teraz w  wielkim garze
i z Heleną, która pachniała łzami.
*
Wrócił z przeszłości do „swojego” szpitala i popatrzył raz
jeszcze na śpiącego chłopczyka. Czy Helena byłaby z niego
choć trochę dumna? Czy cieszyłoby ją to, co teraz robi
i  w  jaki sposób zagospodarował sobie ostatnie lata życia?
Założył płaszcz i  wyszedł na świeże powietrze. Spacery
dobrze mu robiły, nawet jeśli było zimno. Ostatnio coraz
chętniej zasypiał też przy otwartym oknie, bowiem odnosił
dziwne wrażenie, że ciepło go rozleniwia i wywołuje uczucie
znużenia. Choć teraz nie wskoczyłby do przerębla, jak zimą
pięćdziesiątego trzeciego, kiedy koniecznie chciał
udowodnić Helenie, że jest prawdziwym morsem.
– Zamarzniesz! – piszczała przerażona, a  on tylko
dumnie napinał mięśnie i  próbując nie myśleć o  bólu
powodowanym przez milion igiełek wbijających mu się
w ciało, zanurzał się w lodowatej wodzie jeziora.
– Może też spróbujesz? – Machał do niej ręką, ale ona
tylko denerwowała się, że ma natychmiast wychodzić i biec
do Koralików wypić gorącą herbatę. Oczywiście najbardziej
podobało mu się, kiedy narzucała mu na ramiona koc
i pocierała z całej siły, żeby wróciło krążenie.
– Głupi jesteś – mówiła jeszcze, ale jej oczy już się śmiały,
kiedy próbował ją złapać lodowatą ręką albo, nie daj Boże,
włożyć ją jej za kołnierz.
– Głupi i zmarznięty – przytakiwał. – I nie mam nikogo,
kto chciałby mnie ogrzać – dodawał, patrząc na nią
wymownie.
Ten śmiech do dzisiaj słyszał w głowie.
Wciągnął teraz nosem zimne powietrze i  popatrzył na
niebo.
– Heleno, czy ty jeszcze o mnie myślisz?
Z misiem w rączkach zasnęło dziecko
Miasto milczy jak tajemnica
Przyczajony za oknem zdradziecko
Zgaśnij, zgaśnij księżycu
Andrzej Bursa: Zgaśnij księżycu
Siedemnastego grudnia
Marta miała dwadzieścia osiem lat i nigdy wcześniej nie była
zakochana. Bywała zauroczona, owszem, czasem nawet
wydawało jej się, że to coś więcej, ale koniec końców w jej
łazience ciągle stał kubek z  jedną szczoteczką do zębów.
Pracowała jako ekspedientka w niewielkim butiku z odzieżą
vintage, który prowadziła jej kuzynka. To była całkiem
przyjemna praca, pachnąca trochę dawnymi latami,
wspomnieniami, zapomnianymi sukienkami i kapelusikami
z  woalką. Marta lubiła stare stroje, którym przywracała
dawną świetność. Niektóre wymagały więcej pracy, innym
wystarczyło doszyć guziki lub zacerować niewielkie dziurki.
Ale wszystkie te ubrania były doskonałej jakości, czego nie
można było powiedzieć o tych kupowanych dzisiaj. Dawne
żorżety, muśliny, jedwabie, żakardy z kunsztownie tkanymi
wzorami nadal zachwycały, dzięki czemu butik miał coraz
więcej nowych klientek i całkiem spore grono tych stałych.
Kiedy pewnego dnia Marcie po raz kolejny zrobiło się
słabo i  zrozumiała, że nie ma to nic wspólnego z  niskim
ciśnieniem ani faktem, że zjadła tylko jedną grzankę na
śniadanie, przysiadła na fotelu obitym zielonym aksamitem
i zastygła w tej pozycji na dobrych parę minut. Nie zwróciła
nawet uwagi na klientki, które weszły do sklepu i  które
chyba o coś zapytały.
– Jestem w ciąży – odpowiedziała nagle, chociaż to nie
było to pytanie, a już na pewno nie ta odpowiedź.
– To miłe, ale pytałam o bluzki z bu astymi rękawkami –
zdziwiła się jedna z kobiet. – Na ślub koleżanki. Mamy się
przebrać w stylu lat osiemdziesiątych. Najlepiej, gdyby miała
pani oryginalne ubrania z tamtego okresu.
– Jestem w  ciąży – powtórzyła Maria i  spojrzała wkoło
mało przytomnym wzrokiem.
– Aha. Rozumiemy, że to szok, przyjdziemy zatem innym
razem. – Klientki najwyraźniej nie były zainteresowane
odmiennym stanem sprzedawczyni, a  nawet trochę
poirytowane jej brakiem kompetencji, ale Marty jakoś to nie
wzruszyło. Kogo obchodzą bu aste rękawki, skoro w jej ciele
zaszły tak druzgoczące zmiany?
Była przerażona tą ciążą. Z ojcem dziecka przespała się
tylko raz, po uroczej imprezie w  klubie Chaos,
organizującym „piątki dla singli”. Singiel plus singiel to już
para, zwłaszcza w łóżku, a teraz trio, choć na razie w formie
zygoty lub może ziarenka fasoli. Nie potra ła tego chwilowo
obliczyć, bowiem wstrząs był zbyt wielki. Również dla
kuzynki.
– Masz chociaż jego adres?
Marta przytaknęła. Było nawet lepiej. Miała nie tylko
adres, ale i zaliczone trzy spotkania przy kawie, po których
oboje czuli, że ciąg dalszy nastąpi. Do łóżka więcej nie poszli,
przynajmniej na razie, jakby czując, że warto zwolnić nieco
tempo lub przywrócić ich relacji prawidłową kolejność.
Najpierw randki, docieranie się, potem seks. Pytanie tylko,
czy w  ich wspólnej przyszłości było miejsce na kogoś
trzeciego, kto będzie potrzebował pewności, że druga
szczoteczka zajmie miejsce obok pierwszej na nieco dłuższy
czas. Marta bała się do niego zadzwonić, ale wiedziała, że im
dłużej będzie zwlekać, tym gorzej. W końcu nie byli
pierwszą parą, której zdarzyło się coś takiego.
– C i  ą ż a? – spytał, niemal oddzielając od siebie
poszczególne litery. Obawiała się nawet skinąć głową, więc
tylko patrzyła na niego bez ruchu, prawie nie oddychając.
Może jednak trzeba było odczekać? Albo powiedzieć to jakoś
łagodniej? Tylko jak?
– O kurwa – dodał jeszcze, chwytając się za serce.
Marta zrozumiała, że może być ciężko.
A jednak początki okazały się zadziwiająco pozytywne.
Po chwilowym zaskoczeniu facet uznał, że być może tak
właśnie miało być. Że planowanie nigdy nie leżało w  jego
naturze, a  spontaniczność nadaje życiu o  wiele więcej
półcieni i  barw dodatkowych niż podstawowa paleta. I że
czasem trzeba po prostu zdać się na podarunki od losu, bo
wtedy życie jest o wiele ciekawsze.
– Ale wiesz, że to nie jest na chwilę? – spytała jeszcze.
Wzruszył ramionami.
– Jestem absolutnie świadom tego, co mnie czeka.
Oboje doszli zatem do wniosku, że zostaną rodzicami
i chyba nawet zaczęli się z tego cieszyć. Ślubu postanowili na
razie nie brać, ale o cjalnie nazywali się mężem i żoną, żeby
zobaczyć, jak to jest. Trzypokojowe mieszkanie, w  którym
do tej pory Marta przebywała sama, nagle szczelnie
wypełniło się planami, wizjami i  liczbą mnogą. On się
wprowadził, pomalował pokój na zielono i  zawiesił pod
su tem zabawkę z samolotami.
– A jak będzie dziewczynka?
– A dziewczynki nie latają? – Śmiał się i dla równowagi
kupił lampę w motyle.
Starali się razem jeść większość posiłków i  spędzać ze
sobą sporo czasu, żeby lepiej się poznać, co było dość
istotne, zważywszy na zaistniałą sytuację.
– Naprawdę pijesz herbatę z mlekiem? – pytał zdziwiony,
a ona potakiwała, że tak jej zostało z dzieciństwa.
– Ja w  ogóle nie lubię herbat. Kawa, o  tak, to zawsze
i w każdej kon guracji, ale to coś sypkie z torebki jakoś mnie
nie przekonuje.
Ona z kolei nie mogła wyjść z podziwu, że ktoś potra
położyć się spać o trzeciej nad ranem, żeby o szóstej obudzić
się trzeźwy jak wyspany jelonek i funkcjonować na pełnych
obrotach przez cały dzień. Tym bardziej że jej samej ciąża
dawała się powoli we znaki, co objawiało się ziewaniem,
zmęczeniem i  umiejętnością zasypiania w  każdej możliwej
sytuacji. Jeśli chodzi o seks, to nadal go nie uprawiali, jakby
w obawie, że mogą jeszcze bardziej pogorszyć sytuację.
– Jeśli udało nam się po jednym razie wyprodukować
dziecko, to wolę nie wiedzieć, do czego dojdziemy, gdy ono
jest już w brzuchu – powiedział kiedyś, a Marta, choć nie do
końca rozumiała, co miał na myśli, chętnie się z  nim
zgodziła. Cała jej uwaga skupiona teraz była na brzuchu,
który z każdym dniem odrobinę się powiększał i niechcący
również wywoływał uczucie niepewności, co będzie już po
wszystkim.
A potem przyszedł dwudziesty szósty tydzień ciąży.
Lekarz stwierdził wysokie ciśnienie, białkomocz oraz
cukrzycę i  nie było już nawet chwili na zastanowienie.
Osiemset gramów życia przyszło na świat za wcześnie, za
szybko i  ta spontaniczność tym razem nie była kolorowa.
Martę przeraziło to tempo następujących po sobie
wydarzeń, kiedy nic nie mogła powiedzieć, o nic zapytać, bo
wszystko działo się zbyt szybko, a  lekarze wyglądali na
zdenerwowanych. Bała się więc odezwać, zaciskała tylko
pięści i  powtarzała w  głowie jak mantrę: „wszystko będzie
dobrze”. Szukała go wzrokiem, żeby jej jakoś dodał otuchy,
ale w  tym całym rozgardiaszu nie była w  stanie rozpoznać
niczyjej twarzy. W końcu zamknęła oczy.
Był przy porodzie. I był również przy rozmowie
z  lekarzem. Usłyszał słowa: „zespół niewydolności
oddechowej, dysplazja oskrzelowo-płucna, martwicze
zapalenie jelit, retinopatia wcześniacza”. Niewiele z  tego
rozumiał, zresztą nagle stracił wszelkie zainteresowanie. Nie
obchodziło go, jak bardzo jego syn jest chory i czy w ogóle
przeżyje. Nagle zrozumiał, że nie jest na to gotowy. Że to
dziecko było jak podarowanie komuś w  tajemnicy psa pod
choinkę. Miłe, ale na chwilę. A na choroby, walkę, leczenie
i  ciągły strach nie jest gotowy podwójnie. Życie jest zbyt
krótkie, żeby oddawać je innym. Kiedy malował pokój,
wydawało mu się, że jest w  stanie zapanować nad tym
niespodziewanym chaosem, który już niedługo miał stać się
częścią jego życia. Ale to miał być chaos kontrolowany.
Chore dziecko zmieniało wszystko.
– Nie dam rady, wiesz? – powiedział do Marty, a  ona
postanowiła wtedy, że już nigdy nikomu nie pozwoli na
meblowanie jej życia. Na decydowanie o tym, gdzie ma stać
kredens i jakiego koloru będą ściany. Są ludzie, którzy nigdy
nie użyją liczby mnogiej i  nie będą mówić „my”. A jeśli jej
synek przeżyje, wtedy odda mu częściowo swoje serce. Ale
jeszcze nie teraz. Żeby nie pękło po raz drugi. Zapatrzyła się
ma biało-żółtą pościel, skupiając wzrok na jej wzorze, żeby
tylko nie musieć słuchać jego usprawiedliwień, tłumaczeń
i wyjaśnień.
Joachim spotkał Martę wczesnym popołudniem na
korytarzu. Stała przed automatem z napojami i patrzyła na
niego nieruchomym wzrokiem. Dwa razy wyciągnęła rękę,
żeby wrzucić monetę, ale po chwili opuściła ją
niezdecydowanym ruchem.
– Prawie dziewięćset gramów – powiedział, starając się,
żeby jego ton zabrzmiał optymistycznie. – Czyli jeszcze sto
i  dobijamy do kilograma. Absolutny gladiator. Byłaś już
dzisiaj u niego?
– Nie. Dzisiaj wychodzę ze szpitala.
– Ale wrócisz? – zapytał.
– Nie wiem.
Stanął między nią a  automatem do kawy i  spojrzał
Marcie w oczy.
– Kilkadziesiąt lat temu przed drzwiami domu,
w  którym tymczasowo mieszkałem, ktoś zostawił koszyk
z  noworodkiem. To była dziewczynka w  żółtej czapeczce,
zdrowa, silna, ale jednak ktoś nie mógł się nią zajmować.
Mogłem wtedy zostać jej ojcem, nawet jeśli tylko umownym.
Ale przestraszyłem się. Zobaczyłem w  jej oczach odbicie
własnego tchórzostwa. Zobaczyłem własny egoizm
i  pazerność na szczęście. Na więcej, na mocniej i  bez
żadnych zobowiązań. W jednej chwili stałem się
emocjonalnym impotentem i  zamiast chcieć wychować to
dziecko, pobiegłem przed siebie. Pewnie powiesz, że miałem
do tego prawo. Owszem. A  jednak do dzisiaj czuję się jak
zdrajca.
Marta patrzyła na niego wyczekująco.
– Jesteś wart tyle, ile możesz dać z siebie innym. Łatwo
jest zahibernować własne uczucia, stać się zimnym draniem,
który odsuwa wszystko to, co mu przeszkadza. Ale kiedy na
końcu wsiadasz do pociągu całkowicie sam i nie ma nikogo,
kto przyszedłby na peron, żeby cię pożegnać, zaczynasz
rozumieć, że jednak coś po drodze spieprzyłeś. Może to
i  teatralne, może i  patetyczne, ale spełnionym można być
tylko wtedy, kiedy się kocha bez żadnych znaków zapytania.
Bez strachu i  niepewności. Kiedy miłość się po prostu
wydarza, bez względu na okoliczności.
Chwycił ją za rękę.
– To jest twój synek. Nie możesz się bać, że złamie ci
serce. Nawet jeśli odejdzie za wcześnie, musisz poczuć tę
miłość, choćbyś przez resztę życia miała za nim tęsknić.
Czasem los rzeczywiście bywa niesprawiedliwy, ale czy ktoś
obiecywał, że wszyscy dostaniemy dokładnie taki sam
kawałek tortu? Jeśli ojciec Żuczka wziął sobie wolne, to
chyba tym bardziej powinnaś mu pokazać, że jesteś silna za
was oboje.
Marta pociągnęła nosem.
– Wierzy pan w Boga? – spytała cicho.
Pokręcił przecząco głową.
– Nie. Ale wierzę w  coś w  rodzaju czasoprzestrzeni,
w  której spotykają się wszystkie duchy i  grają ze sobą
w karty.
– Czemu w karty? – zdumiała się.
– A czemu nie? – Roześmiał się głośno. – A wiesz, co
w nich ciągną? Nowe życie. Jako pies, kot, nosorożec, kura,
czasem znowu człowiek. Tak to widzę. Wiesz, co powiedział
kiedyś Leonardo da Vinci? Że wszystko łączy się ze
wszystkim. I ja mu wierzę –  dodał jeszcze i  nacisnął guzik
z napisem „espresso”. – Czas wypłukać magnez. – Mrugnął
wesoło i zatarł ręce na dźwięk szumiącej pary.
Wieczorem zapadł w  krótką drzemkę. Coraz częściej
zasypiał przed telewizorem, czego bardzo nie lubił. Nie
pamiętał, kiedy obejrzał w całości jakiś lm. Chyba powinien
zbadać poziom cukru albo zacząć pić kawę przed snem.
Nawet jeśli to był głupi pomysł.
*
Było lato, rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty trzeci. W
którąś z  sierpniowych niedziel Rozalia niemal na siłę
wypchnęła Joachima i Helenę nad jezioro.
– W każdym domu rodzice mają czasem wolne. – Puściła
do nich oko. – Więc nie chcę was widzieć przynajmniej do
wieczora.
Joachim ściągnął koszulę, spodnie i  został w  samych
kąpielówkach. Nie było jakoś bardzo ciepło, ale i  tak
postanowił się wykąpać.
– Co to jest? – spytała Helena, dotykając znamienia na
jego prawym ramieniu.
– Ważka. Mama najpierw mówiła, że to ćma, ale potem
wspólnie doszliśmy do wniosku, że to jednak ważka.
– Niesamowite – wyszeptała.
Skinął głową.
– To fakt. Wygląda prawie jak tatuaż, tyle że w kolorze
skóry, no trochę ciemniejszy. W naszej rodzinie podobne
znamię miał dziadek, chociaż niechętnie o tym mówiono, bo
pojawiło się na jego lewym pośladku. – Roześmiał się.
– Jest piękna – powiedziała z  zachwytem. – Wygląda
jakby szykowała się do lotu.
– Mama od razu wyszperała w książkach, że to symbol
nieśmiertelności lub cyklu życia. Wiesz, coś się gdzieś
kończy po to, żeby gdzieś indziej mogło się zacząć. Tylko
babcia nie była zadowolona, bo ktoś powiedział, że ważka
jest znakiem diabła. Podobno szatan używa ich do ważenia
ludzkich dusz. – Mrugnął do Heleny.
– Zdecydowanie wolę cykl życia. Albo nieśmiertelność. –
Zaśmiała się cicho, a  potem też zrzuciła z  siebie sukienkę
i w samej bieliźnie wskoczyła do wody.
Była dość chłodna, ale zupełnie tego nie czuli. Krążyli
wokół siebie niczym tańczące cietrzewie, nie dotykając się
i nie podpływając zbyt blisko. Ale i tak można było wyczuć
ten rodzaj napięcia, który towarzyszy dwojgu ludziom,
patrzącym na siebie z zachwytem i z tą pewnością, że oboje
znaleźli się we właściwym miejscu. Joachim położył się na
wodzie, machnął dwa razu mocniej ramionami i już był przy
niej, tak blisko, że mogli się tylko pocałować.
– Nie wiem, jak cię tu znalazłem – wyszeptał w jej włosy.
– Jest tyle dróg, którymi można pójść. Tyle pociągów, do
których można wsiąść. Czy to możliwe, że ludzie chcą być
z  kimś konkretnym, tym wyśnionym, jeszcze zanim go
zobaczą?
Wtuliła mokrą twarz w jego tors.
– Ja cię przywołałam – powiedziała cicho.
*
Obudził się gwałtownie i  przetarł oczy. Po ponad
sześćdziesięciu latach to wspomnienie nadal było tak żywe
i  silne, że Joachim na moment stracił oddech. Jak to
możliwe, że nic się nie zatarło, nie wyblakło, nie straciło na
intensywności. Helena stała przed nim, a  on dotykał jej
twarzy. W którym momencie postanowił z  tego
zrezygnować i  pójść dalej, żeby szukać jeszcze bardziej
udoskonalonego szczęścia? To nie los psuje nam szyki, to my
sami burzymy zamki z  piasku, zrzucając winę na wiatr.
Człowiek nie potra utrzymać status quo raju, o  tym
wiadomo od początków dziejów. W każdym yin szuka yang.
I  na odwrót. Widząc tęczę, przeczesuje wzrokiem niebo
w  poszukiwaniu deszczowych chmur. Dotykając szczęścia,
odwraca na chwilę głowę, żeby go nie zemdliło.
Ciekawe, czy Marta wreszcie się obudzi? Ludzie nie lubią
słuchać innych, zwłaszcza kiedy w ich radach widzą własną
słabość. Ale ona wydawała się patrzeć na niego z uwagą. Była
zagubiona, przerażona i  tak bardzo broniła się przed
miłością, że paradoksalnie bolało ją to jeszcze bardziej.
Zrobiło się późno i  Joachim poczuł, jak całodziennie
zmęczenie daje o  sobie znać. Szkoda, że jego ciało
wyładowywało się jak tanie baterie. Starczało ich zaledwie
na kilka godzin, potem słabły z każdą minutą, by wieczorem
nie dawać z siebie już nic. Usiadł na łóżku i resztką sił zdjął
z siebie ubranie.
– Czy mogę nie iść pod prysznic? – spytał samego siebie,
a potem zasnął, nie czekając na odpowiedź.
Miasto również wyglądało na zmęczone, kamienice
ziewały, a w oknach po kolei gasły światła. Z nieba powoli
zaczął sypać śnieg, tym razem z silnym postanowieniem, że
zabawi na ulicach nieco dłużej niż tylko przez parę godzin.
W końcu do świąt nie zostało dużo czasu, więc mógł sobie
pozwolić na taką ekstrawagancję.
Uśnijże mój robaczku
Już cię będę kołysać
I będę ci pioseneczkę
Bardzo przyjemną śpiewać
Śpij Franeczku maluczki
Masz pierzynki ciepluszki
Ej! chulu chulineczki
Pieśń u kolebki dziecięncia
(pisownia oryginalna, pieśń z Jabłonkowa na Zaolziu)
Osiemnastego grudnia
Czy to mu się śniło? Stara kołysanka, którą mama śpiewała,
kiedy jeszcze leżał w drewnianej kołysce. Niemożliwe, żeby
to zapamiętał, a  jednak we śnie wyraźnie słyszał słowa
i melodię. I widział mamę, jak się nad nim pochyla i głaszcze
jego czoło. Zawsze się wtedy uśmiechała, zupełnie jakby
zobaczyła coś najpiękniejszego na świecie. Jej oczy błyszczały
jakimś magicznym blaskiem, a  ciemne, długie włosy
dotykały jego policzka. Szkoda, że potem je ścięła.
Jeszcze poprzedniego wieczoru nic nie zapowiadało
końca świata. A rano świat był biały. Zniknęły samochody,
ulice, skwery, ławki, zniknęły kosze na śmieci i  chodniki.
Joachim wyjrzał zdumiony przez okno i aż musiał zmrużyć
oczy od tej bieli, która rozpanoszyła się dosłownie wszędzie.
Ludzie wyszli na ulice, rozglądając się bezradnie. Bez
znaków, bez wskazówek, do których byli przyzwyczajeni, nie
wiedzieli nawet, w  którą stronę pójść. I czy w  ogóle iść,
skoro stopy grzęzły w puszystym dywanie. Było to szokujące
tak nagle stracić wszystkie kolory i  brnąć na oślep,
orientując się na nosa, na jakieś wyobrażenie, że powinno
się pójść w prawo, a może właśnie nie?
Miał ogromną ochotę na kawę, ale kiedy wyszedł na
ulicę, uległ zbiorowemu zaślepieniu. Z jednej strony podobał
mu się ten nowy wystrój, biała sukienka, którą założyło na
siebie miasto, z  drugiej czuł się nieco zagubiony. Prawo?
Lewo? Czy to jest już ulica, czy może nadal chodnik?
Najbardziej uradowane wydawały się dzieci, którym
kierunki świata były najwyraźniej obojętne, podobnie jak
upływający czas. Z zachwytem dotykały śniegu, rozgniatały
go w  rękawiczkach, przykładały sobie do twarzy, a  nawet
próbowały, czy nie smakuje śmietankowo.
– Proszę pana, to sprawka Elzy – poinformowała go mała
dziewczynka w  oletowej czapce z  rogiem jednorożca.
Zjawiskowo to wyglądało.
– Kim jest Elza?
– Proszę pana, ona rządzi Krainą Lodu, tego nie można
nie wiedzieć – obraziła się mała i  pokręciła z  dezaprobatą
głową.
Joachim postanowił zapamiętać to imię, teraz jednak
ważniejsze było, aby ustalić miejsce położenia kawiarni,
w której pracował Mada. Jeśli w ogóle była już otwarta i jeśli
Mada dojechał. W końcu Joachim zdecydował się pójść
w  prawo, ostrożnie przesuwając się w  przód i  udeptując
śnieg. To chwilowe zamieszanie nawet mu się spodobało. I
ta wszechobecna biel. Przypomniał sobie swoją pierwszą
zimę w  Koralikach, a  dokładnie koniec stycznia podobnie
zaskoczony silnymi opadami, na których widok wszystkie
dzieci zaczęły piszczeć z  radości, zwłaszcza że dotarcie do
szkoły nie było tego dnia możliwe.
*
– Sanki, sanki, koniecznie na sanki! – wołały jedno przez
drugie, więc Rozalia i  Helena kazały im się ciepło ubrać,
wypić gorącą kawę zbożową na wzmocnienie i  wskoczyć
w puszysty świat, dopóki trwał.
– Zjedziesz ze mną? – spytała Rysia i  przesunęła się
mocno do przodu. – Musisz siąść z  tyłu, bo jesteś cięższy,
tylko nie hamuj. Będziemy jechać na krechę, najszybciej, jak
się da. Nie zatrzymuj się, dobra? – Trąciła Joachima w rękę,
więc jej obiecał, że pomkną niczym Chevrolet Bel Air.
– Jak co? – zdumiała się.
– To taki samochód. Absolutne motoryzacyjne cacko.
– Nie słyszałam, ale pasuje. Zrobimy zawody i  musimy
wygrać.
– Ale to chyba trochę niesprawiedliwe, w końcu jestem
cięższy od innych.
Podrapała się w głowę.
– No wiem. Ale i tak chciałabym wygrać.
Sanki były żeliwne, z  drewnianym siedzeniem, mocne,
stabilne i  wyjątkowo szybkie, bo Joachim natarł płozy
kawałkiem słoniny. Zjeżdżały z górki z zawrotną szybkością,
aż sam się jej nieco przestraszył.
– Kurka, ale pęd! Jakbym goniła wiatr – cieszyła się Rysia
i  otwierała buzię, żeby nałykać się zimna, śniegu i  poczuć
zimę aż na wskroś. Zawodów nie zrobili, ale i  tak była
przeszczęśliwa. Miała tak czerwone policzki, że Joachim
wystraszył się, iż zaraz trysną krwią.
– Ty już może wystopuj, okej? – poradził jej i  kazał
zmykać do domu.
– Jejku, jak jest pięknie – powiedziała jeszcze i  zjadła
garść śniegu.
Na górce spędzili całe przedpołudnie, aż w  końcu
poszczypane od wiatru policzki zaczęły domagać się
ogrzania, a  żołądki – gorącej zupy. Joachim podszedł do
Heleny i delikatnie ją szturchnął.
– Zjedziesz ze mną na koniec?
Zaczerwieniła się, ale skinęła głową.
Nie mieli zbyt dużo miejsca, więc musiał się przytulić do
jej pleców i  schować ją w  swoich ramionach. Pachniała
wiatrem, rumiankiem i  jakimś zawstydzeniem, kiedy na
moment odwróciła głowę, żeby na niego popatrzeć. Mógłby
ją tak przytulać bez końca. A potem od początku.
– Bez hamowania?
Nie zdążyła odpowiedzieć, kiedy odepchnął się nogami
i  pomknęli w  dół. Był roześmiany, szczęśliwy i  na tyle
nieuważny, że wylądowali w wielkiej zaspie, połykając śnieg
i  krztusząc się własnym śmiechem. Najchętniej leżałby tak
w  nieskończoność, czując bliskość Heleny i  szorstkość jej
wełnianego szalika, ale oboje byli przemoczeni, a na dodatek
z  góry wszyscy krzyczeli i  pytali, czy nic im się nie stało.
Joachim odmachnął im ręką, a  potem pomógł Helenie
wstać.
– Do twarzy ci w tej zimie – powiedział jeszcze, a ona na
szczęście nie mogła zarumienić się już bardziej. Wytarła
zieloną rękawiczką nos, poprawiła czapkę na głowie
i spojrzała na niego trochę zawstydzona.
– Wyglądasz jak bałwan – oznajmiła po chwili, a  kiedy
próbował ją złapać, wyrwała mu się i  zaczęła wbiegać pod
górkę, potykając się co chwila i  zanosząc śmiechem. Jemu
było oczywiście trudniej, bo musiał ciągnąć za sobą sanki
i jednocześnie gonić Helenę. Czuł się szczęśliwy jak dziecko.
Właściwie jak wszystkie koralikowe dzieci, którym śnieg
sprawił niespodziewany prezent.
Rozalia podała Helenie koc, bo dziewczyna była
całkowicie przemoczona, i powiedziała ostrożnie:
– Ty wiesz, że on może w każdej chwili odejść.
Skinęła głową.
– Mówiłaś już.
– Więc powtarzam.
– Dobrze. Ale nie dzisiaj. Pozwól mi być szczęśliwą. –
Helena pocałowała ją w  policzek i  pobiegła w  stronę
budynku, by szybko napalić w  piecu i  wysuszyć mokre
ubrania. Nie było jej zimno. A wręcz przeciwnie. Bo nawet
w środku zimy można poczuć zapach piwonii.
*
Mada był na miejscu. Wyglądał tak, jakby w ogóle się od
wczoraj stąd nie ruszał, ale szybko wyjaśnił, że dotarł do
kawiarni na biegówkach.
– Wziąłeś ze sobą narty? – zdumiał się Joachim.
– To było najlepsze wyjście. Poranny chaos
i  niedowierzanie innych ludzi kazały mi podjąć
natychmiastową decyzję. Komunikacja miejska jest
sparaliżowana, a zanim pługi usuną nieco śniegu, zrobi się
południe. Postanowiłem tak długo nie czekać, tylko dotrzeć
na własną rękę. – Wskazał na narty stojące koło wieszaków.
– Ale najwyraźniej nikogo poza nami tu nie ma i pewnie
tak zostanie przez jakiś czas. – Joachim zerknął na ulicę za
szybą.
Chaos zmienił się w  pierwsze odruchy decyzyjności.
Jedni postanowili wrócić do domów i tam przeczekać biel,
inni ruszyli pieszo, skanując wzrokiem budynki, które miały
im ułatwić poruszanie się po mieście bez ulic. Niewielu
jednak planowało wejść do kawiarni, by napić się kawy. Ta
czynność była związana bowiem z  pewną rutyną, z  dniem
codziennym, zwyczajnym, kiedy wszystko funkcjonowało
normalnie. Teraz należało najpierw tę normalność
przywrócić i  dopiero w  niej napić się kawy. Na ulice
wyjechały pierwsze pługi, z obietnicą, że za chwilę ogarną tę
śnieżną aberrację. Przynajmniej chodniki staną się
widoczniejsze i będzie można ustalić położenie ulic.
– Czym się pan właściwie zajmuje? – spytał Joachima
Mada, podając mu mu nka z  czekoladą i  kubek parującej
latte. – Mu nek jest wczorajszy, ale dobry. Na koszt rmy,
oczywiście.
Babeczka pachniała intensywnie i  Joachim chętnie
zanurzył w niej zęby. Smakowała świetnie, więc zastanawiał
się, jaka musiała być dzień wcześniej. Postanowił, że od
dzisiaj musi trochę częściej próbować takich wypieków. W
jego wieku nie mogło to jakoś mocno zaszkodzić.
– Gdybym miał to określić jednym wyrazem, to zajmuję
się przytulaniem – powiedział chwilę później.
Mada wytrzeszczył oczy.
– Ale płacą za to panu?
– Nie do końca. To taki mój wolontariat i polisa na dobrą
śmierć. Bo widzisz, młody człowieku, na przyjemne zejście
z  tego świata trzeba sobie zasłużyć. Spokojna śmierć
przeprowadza cię na drugą stronę bez strachu, bólu
i  rozpaczy, że przestajesz brać udział w  przedstawieniu,
chociaż ciągle jest na nim pełna widownia. Oczywiście nie
wszyscy mamy to szczęście, żeby umierać na własnych
warunkach. Trochę szkoda. Skoro wolno nam urządzić
wesele i  ślub dokładnie tak, jak tego chcemy, to podobnie
powinno być ze śmiercią. A jednak ktoś decyduje za nas.
Nawet ubrania nie wolno nam samemu wybrać.
Mada słuchał go nawet uważnie, choć temat śmierci był
mu jeszcze stosunkowo obcy. Tak przynajmniej uważał. Ale
zaciekawiło go zajęcie starszego pana.
– Kogo pan przytula?
– Dzieci. Maleństwa, które dopiero co pojawiły się wśród
nas i jeszcze nie zawsze wiedzą, czy chcą z nami zostać.
Mada skulił się w sobie.
– Jak małe?
– Wcześniaki.
– Po co?
– Co po co? – nie zrozumiał Joachim.
– Po co pan je przytula?
– Bo dotyk może czasem więcej zdziałać niż inkubator.
Bo bardziej wierzę w  czułość niż modlitwę. Oglądałem
kiedyś program, w którym pokazywali, jak zwierzęta reagują
na przytulanie. Zupełnie jakby nagle traciły całą swoją
dzikość i stawały się gąbką nasiąkającą tkliwością. Nie tylko
psy czy koty, ale i  krowy, gęsi, papugi, chomiki, a  nawet
krokodyle. Każdy, absolutnie każdy potrzebuje czułości,
podejrzewam, że również kaktusy – zaśmiał się, ale szybko
urwał.
Mada patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.
– Co ci jest?
Facet wzruszył ramionami i wymamrotał coś pod nosem.
– Świat jest całkowitym zaprzeczeniem ideału. Jest
porypanym kawałkiem ziemi, na której nic nie trzyma się
kupy. O Bogu to już może w ogóle nie będę wspominał, bo
te jego pomysły są po prostu porąbane.
Joachim popatrzył na niego w milczeniu.
– Ale czasem wystarczy pozbierać z  podłogi okruchy
tego, co nieporypane i samemu stworzyć swój własny ideał –
powiedział po chwili. – Widzisz, ja też nie wierzę w Boga, bo
nie lubię myśleć, że robię coś, co ktoś mi odgórnie nakazał.
To my decydujemy o swoim życiu. To my dobieramy farby.
To, kim jestem, wypływa ze mnie, nie z żadnych dogmatów.
I to ja tworzę swój własny mikroświat, w którym mogę być
szczęśliwy.
– Niby jak? Może mi pan wyjaśni, dlaczego jedni dostają
więcej, a innym nie układają się nie tylko włosy na głowie,
ale i  poszczególne godziny życia? Osobiście podziwiam
niepełnosprawnych ludzi, że im się chce. Bo przecież nie
dostaną za to swojego zdrowia z powrotem. Nie odzyskają
władzy w nogach, nie zaczną widzieć, słyszeć. Zawsze będą
mieli pod górkę, podczas gdy inni oglądają tęczę.
Odpuściłbym po pierwszych paru miesiącach.
Uderzył dłonią w  stół, aż kubek z  kawą niebezpiecznie
się zachwiał. A potem kopnął krzesło.
– Po co pan głaszcze te wcześniaki? Nie wszystkie
przeżyją, a tym, którym się uda, też nie będzie lepiej. Ciągłe
kontrole, strach przed wyjściem na dwór, wyśmiewanie
przez innych, że są jak galareta. Niech pan poczeka. – Wyjął
z  kieszeni spodni zwiniętą kartkę papieru. Widać było, że
dość często ją czytał, bo była mocno poprzecierana na
zgięciach.
Odchrząknął.
– Zespół niewydolności oddechowej, dysplazja
oskrzelowo-płucna, martwicze zapalenie jelit, retinopatia
wcześniacza. Więcej nie zdążyłem zapamiętać, ale to mi
wystarczyło. Jak można od samego początku skazywać
dziecko na coś takiego? Po co? Wie pan, czytałem trochę
o wcześniakach. I nie zgadzam się z ratowaniem im życia na
siłę. Kilkadziesiąt lat temu nikt im nie pomagał, więc
przeżywały jednostki najsilniejsze. I tak powinno być.
Rozpychamy się w tym życiu łokciami, więc im silniejsze je
mamy, tym chyba lepiej, prawda? Chuchro prędzej czy
później odpadnie w  wyścigu – przerwał na moment,
a potem dokończył stanowczym tonem: – Ja też mam syna.
Ale pewnie tylko na chwilę. – Spuścił głowę.
Joachim już wiedział, kim jest Mada. Chłopczyk w żółtej
czapeczce miał jego oczy. Zastanowił się, co mu
odpowiedzieć, żeby nie zabrzmiało to zbyt patetycznie i żeby
zrozumiał.
– Świat idealny byłby smutny. Widziałem kiedyś rysunek
siedzącej znudzonej dziewczyny wśród pól pięknych maków.
Za plecami miała mur, za którym stała inna dziewczyna,
tańcząca na widok jedynego maku, który rósł na łące. Wiesz
dlaczego? – spytał w końcu. – Wiesz, prawda?
Mada wzruszył ramionami.
– Nie lubię metafor. Lubię proste i jasne sytuacje. Lubię,
kiedy śnieg jest biały, a sadza czarna. To ma sens i nie trzeba
tego rozkminiać. Kiedy rodzi ci się dziecko, ma być zdrowe.
Ma być szczęśliwe, a ty razem z nim. Inaczej wszystko jest
tylko gównianym patosem.
Joachim dopił kawę i dokończył mu nka.
– Ty jesteś mężem Marty. I masz synka, który walczy
o życie.
Mada spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami,
a potem usiadł na podłodze, opierając plecami o ścianę.
– Nie jestem mężem. Nawet nie wiem, czy jestem
chłopakiem. Nikim nie jestem, spotkaliśmy się kilka razy, no
dobra, kupiłem lampę w motyle i samolociki. – Ukrył twarz
w dłoniach.
– Ale jesteś ojcem.
– On umrze. Albo będzie całe życie ciężko chorował.
– I to cię tłumaczy?
– Nie każdy jest w  życiu Terminatorem empatii. Nie
każdy chce się poświęcać dla innych, tkwić w bólu i udawać,
że mu się to podoba. Zresztą, patrząc na historię ludzkości,
nie było w  niej zbyt wielu zbawicieli, prawda? Jak na razie
wymyślono jednego i zdaje się, że też kilka razy nawalił.
Starszy pan wstał, a  potem podszedł do Mady
i  przykucnął przed nim, lekko się krzywiąc. Podniósł jego
podbródek, by mieć wzrok chłopaka na wysokości swojego,
i powiedział to, co kiedyś próbowała przekazać mu Helena:
– Wobec chaosu świata, wobec tego wszystkiego, co się
wokół nas dzieje, wobec byle jakich wtorków i  smutnych
niedziel, wobec śniegu, który zasypał nam miasto, i wobec
gównianego patosu, tylko miłość jest czymś pewnym.
Bonne nuit, ma chérie
Zaśnij już, szary skończył się dzień
Niechaj noc ześle ci
Tysiąc snów, wybierz jeden z tych snów…
Anna Jakowska: Zaśnij już.
Dziewiętnastego grudnia
– Dniepr jest jak morze, brzegów nie widać. Płynęliśmy
majestatycznie biało-błękitnym statkiem, a ja wyobrażałem
sobie, że jestem jego kapitanem. Lubiłem chodzić na
dancingi, choć kiepski ze mnie tancerz, ale podawano tam
koktajle w  najróżniejszych smakach i  kolorach, więc sam
rozumiesz. W Dniepropietrowsku zrobiliśmy sobie dłuższy
postój, a  ja zjadłem tam najlepsze lody pistacjowe pod
słońcem. – Joachim zajrzał dzisiaj do Żuczka wcześnie rano,
a  kiedy mały twardo zasnął, wybrał się do Mikołaja, który
najwyraźniej domagał się uwagi.
W ramionach starszego pana najpierw długo się wiercił
i kopał nóżkami, aż w końcu wziął głęboki oddech, zerknął
na Joachima i ze zmarszczonym czołem czekał na opowieść.
– Nie dziwię ci się. Podobno nie spałeś dzisiejszej nocy
zbyt dużo, więc musisz być nie tylko zmęczony, ale
i  potwornie znudzony. Tutaj pewnie nikt ci niczego
ciekawego nie opowiedział, co? – szepnął do niego,
uśmiechając się jednocześnie niewinnie do siostry Marii.
Pogroziła mu palcem, zupełnie jakby domyślała się, co
on tam mówi.
– Oj, chyba znowu podpadłem – zaśmiał się do Mikołaja
i  mówił dalej: – Pamiętam swoją pierwszą wycieczkę do
Florencji. Jak zwykle największe wrażenie zrobiły na mnie
doskonale zaopatrzone sklepy, nie mogłem wprost uwierzyć,
że w  tej samej Europie możemy się tak bardzo różnić. Do
tego jakaś niezliczona ilość motorów, skuterów i  rowerów
niemal przylepionych do ścian domów i  doczepionych do
nich łańcuchami. Najczęściej skute po dwa, przypominały
nieszczęśliwe pary małżeńskie, którym ktoś na siłę założył
obrączki. Wybrałem się sam do katedry Santa Maria del
Fiore, żeby zobaczyć słynną Pietę Michała Anioła. Wtedy
rzeźba znajdowała się jeszcze w  katedrze, potem
przeniesiono ją do muzeum. Podobno zarzucano artyście, że
Matka Boska ma zbyt dziecięcą twarz i zbyt potężne kolana,
i  cały czas o  tym myślałem, szukając odruchowo braku
proporcji – zachichotał.
– I tak rzeczywiście jest? – spytała młoda pielęgniarka,
która znowu podsłuchiwała, wcale się z tym nie kryjąc.
Jak ona ma u diabła na imię?
Abundancja?
Nie, to brzmi jakoś groteskowo.
Skinął głową.
– Owszem. Ale Michał Anioł odpierał te zarzuty,
twierdząc, że dziewczęca twarzyczka miała być symbolem
dziewictwa, a  mocne kolana symbolizują dla odmiany siłę
konieczną do dźwigania całego świata. Przynajmniej
niektórym zamknął tym tłumaczeniem usta.
Pielęgniarka patrzyła na niego z uśmiechem.
– Dużo pan widział. A opowie mi pan jeszcze o  tych
dwóch kolegach, którzy „zniknęli”?
– Dobrze, ale jutro, bo dzisiaj mam coś ważnego do
załatwienia.
Ze szpitala wyszedł o godzinie trzynastej i bez żadnego
zastanowienia, bez obiadu nawet, wsiadł w  autobus do
Obornik i  pojechał raz jeszcze w  to miejsce, w  którym
wszystko się zaczęło, a jeszcze więcej skończyło. Miasto było
już odblokowane, śnieg przestał padać, pługi stanęły na
wysokości zadania, dumne, że wystarczyło im zaledwie kilka
godzin, by przywrócić porządek. Autobus jechał jednak
ostrożnie, a Joachim miał wrażenie, że kierowca niechętnie
wyjeżdża poza miasto. Dojechali z  dwudziestominutowym
opóźnieniem. Starszy pan wysiadł na końcowym przystanku
i  wziął głęboki oddech. A  potem ruszył w  stronę dawnych
Koralików.
W ogrodzie musiał udeptać sobie drogę do budynku,
przesuwając się powoli krok po kroku, ostrożnie, żeby się
nie poślizgnąć. Dobrze, że chociaż na ulicach śnieg został
ujarzmiony, posolony i odgarnięty na pobocze. Tym razem
Joachim obszedł dokładnie zabudowania, a potem wszedł do
środka, zaglądając do poszczególnych pokoi, w  których
kiedyś było tak wesoło. Dotykał ścian, teraz z odłażącą farbą,
zajrzał do pomieszczeń, w  których dawniej znajdowały się
pralnia, łaźnia i  kuchnia, i  uśmiechnął na widok starej
kuchenki, ciągle jeszcze stojącej pod oknem, oraz pieca
ka owego z  roślinnymi ornamentami. Aż dziwne, że nikt
tego nie rozebrał, nie zabrał jako zabytku. Stanął w miejscu,
gdzie wtedy znajdował się kredens z ich koralikową, barwną
zastawą.
Pamiętał ją. Pamiętał doskonale. Każdy talerz był inny,
istna porcelanowa kakofonia. Białe, kremowe, zielone,
w  kwiatki, z  niebieskim paskiem dookoła, niektóre
grawerowane, inne ręcznie malowane. Dzieciaki za każdym
razem losowały, kto z  jakiego talerza będzie jadł, bo jedne
należały do tych ładnych, a inne były paskudnie brzydkie. I
była jeszcze stara waza do zupy, z  wymalowanymi na niej
scenami z polowania. Dostali ją od księdza, a on z kolei od
jakiegoś para anina, który znalazł wazę na wysypisku
śmieci. Doczyścił, wypolerował i podarował księdzu.
– To chyba nocnik – powiedział, wręczając upominek,
ale na szczęście się mylił.
Joachim wyszedł przed dom i  zaciągnął się mroźnym
grudniowym powietrzem.
– Czy ten ksiądz jeszcze żyje? – spytał sam siebie
i  postanowił, że tym razem nie wróci do Poznania bez
żadnych odpowiedzi, bez jakiejkolwiek informacji i  choćby
najmniejszego wspomnienia o  Koralikach. Ten strach był
jakiś absurdalny. Skoro do tej pory nie zadusiły go demony
wyrzutów sumienia, to chyba teraz też nic mu nie grozi?
W kościele nie było nikogo, ale w zakrystii najwyraźniej
świeciło się światło.
– Ksiądz Antoni? Żyje, chociaż już prawie nie wychodzi
z domu. Wie pan, że on ma dziewięćdziesiąt cztery lata? Ale
i tak jesteśmy pewni, że doczeka setki, a wtedy wyprawimy
mu huczne urodziny – powiedział młody wikary, kiedy
Joachim spytał go o  księdza, który objął para ę krótko po
wojnie.
– Da mi ksiądz jego adres?
– A pan jest kimś z rodziny?
– Znaliśmy się jakiś czas temu. Pracowałem wtedy
w Koralikach, tutaj niedaleko. – Machnął ręką. – To był taki
dom dziecka…
– Wiem, słyszałem. Ksiądz Antoni często nam opowiadał
o  tamtych czasach. – Pokiwał głową. – Pomagał tym
dzieciakom, niektóre zresztą potem go przez jakiś czas
odwiedzały. Dobrze, dam panu adres, ale proszę go za
bardzo nie męczyć. Zimą zawsze traci humor – zasępił się. –
Zupełnie jakby brak słońca odbierał mu cały optymizm.
Joachim doskonale to rozumiał. Też zdecydowanie
bardziej wolał ciepłe dni, zwłaszcza wiosnę, kiedy wszystko
budziło się do życia. Zima miała tylko swój magiczny
grudzień, dopracowany Bożym Narodzeniem obiecującym
kolejne cuda. I nawet jeśli się  nie wydarzały, to i  tak
w następnym roku wszyscy na nie czekali.
Odwiedzić go już dzisiaj?
Joachim wiedział, że jeśli znowu odpuści, może
zabraknąć mu sił i odwagi, żeby przyjechać tu po raz trzeci.
A może nawet czasu? Zerknął na zapisany na karteczce adres
i postanowił, że nic go już nie zatrzyma.
– Prosto i  druga w  prawo – powiedziała mu jakaś
kobieta, kiedy zapytał o ulicę.
Ksiądz Antoni mieszkał w  starej kamienicy na trzecim
piętrze. Joachim wszedł po schodach, zatrzymując się co
kilka stopni. Znowu miał zadyszkę i brakowało mu oddechu.
Nie lubił siebie w takich momentach. Kiedy musiał słuchać
swojego ciała i  odpowiadać na jego sygnały. Kiedy musiał
dopasowywać się do jego rytmu, bo w  przeciwnym razie
mogliby pójść na wojnę. Oparł się o żółtą ścianę i zamknął
oczy. Czy ksiądz Antoni coś jeszcze pamięta? Czy może
wiedzieć, co stało się z  Heleną, gdzie mieszka i  czy ma jej
adres? Podobno ktoś go odwiedzał, więc jest nadzieja, że
cokolwiek wie. Kiedy stanął pod drzwiami z numerem pięć,
dopadły go wątpliwości. Do tej pory wszystko wydarzało się
w jego wspomnieniach, to w nich wracał do tamtych dwóch
lat w Koralikach, ale w każdej chwili mógł przerwać swoje
myśli, zastąpić je innymi. Teraz miał okazję usłyszeć prawdę
od kogoś innego. Dowiedzieć się, co stało się po jego
wyjeździe i jak bardzo zranił tych, którzy zostali.
Nacisnął guzik dzwonka i nawet się ucieszył, że jest zbyt
powolny, żeby szybko zbiec z trzeciego piętra i udać, że go tu
w ogóle nie było.
Ksiądz przypominał zasuszoną mirabelkę. Miał niewielką
głowę, w  której zatopiona była twarz utkana z  tak
niewiarygodnej liczby zmarszczek, że aż trudno było
dostrzec w  niej dwie szparki oczu i  mały nos. Te
marszczenia skóry wyglądały jak jakaś skomplikowana mapa
rzek z  dopływami albo pergamin, którego strach dotknąć.
Włosy były rzadkie, zaczesane niedbale do tyłu. Joachim
poczuł się niemal młodo, choć przecież dzieliło ich zaledwie
kilka lat. Ksiądz Antoni wyglądał jednak tak, jakby zbliżał się
do końca swojej podróży, a nawet w pewnym sensie stał już
jedną nogą na stopniu pociągu. Ale najwyraźniej był z tym
pogodzony.
Oczywiście, że go nie rozpoznał.
Trudno mu się jednak dziwić, w  końcu minęło ponad
sześćdziesiąt lat. Joachim pewnie też by nie miał pojęcia, kto
to jest, gdyby spotkał go przypadkowo na ulicy. Uśmiechnął
się niepewnie i  zaczął chaotycznie tłumaczyć, po co
przyjechał, jednocześnie przepraszając za kłopot. Ale ksiądz
dał mu znak, że porozmawiać powinni ze spokojem już
w środku.
– Proszę, nie będziemy tak stać, zresztą trochę tu zimno
u  nas na klatce. – Uśmiechnął się powoli, ale jakoś tak
miękko.
Mieszkanie było przytulne lub raczej podobnie
zagracone jak Joachima. Składało się z  sypialni i  pokoju
łączonego z  kuchnią oraz miniaturowej łazienki, w  której
Joachim starał się specjalnie nie poruszać przy myciu rąk,
żeby niczego nie strącić. W pokoju gościnnym stały aż dwa
stoły, a ksiądz wyjaśnił od razu, że przy tym mniejszym je,
a przy większym gra w szachy.
– Umie pan?
Joachim pokręcił przecząco głową. Swoją drogą to
naprawdę dziwne, że nigdy nie nauczył się grać w  szachy.
Ale za to był niezły w brydżu.
Ściany zieleniły się tapetami z  materiału, które trochę
przypominały Joachimowi zagraniczne hotele i ich stylowy
wystrój z  dawnych lat. Dwie z  nich były malachitowe,
pozostałe – w  kremowo-seledynowe paski. Idealnie to
współgrało ze starymi meblami, a zwłaszcza z mahoniowym
kredensem, na którym stał kryształowy wazon.
Zwykły, prosty, z  uszczerbieniami na brzegach, które
Joachim tak dobrze pamiętał.
– On był w  Koralikach – powiedział nagle, sięgając po
szklankę z  gorącą herbatą i  nie czując nawet, jak nagrzane
szkło parzy go w rękę.
– Pan zna Koraliki? – spytał go ksiądz ze zdumieniem.
– Dwa lata i trochę…
– Joachim – przerwał mu ksiądz Antoni i przyłożył rękę
do ust. – Joachim…
Zamilkli obaj, patrząc na siebie i  jednocześnie
przenosząc się we własne wspomnienia, w  których
przekartkowywali teraz lata, miesiące i dni aż do momentu,
w którym zobaczyli się po raz pierwszy. Retrospekcja na dwa
mózgi.
*
Ksiądz Antoni miał wtedy trzydzieści lat, jasne włosy
i dobrotliwe spojrzenie w kolorze zgaszonej zieleni. Był dość
nietypowym księdzem, bo niespecjalnie lubił przebywać
w  kościele, zdecydowanie bardziej podobało mu się
pomaganie innym, nieważne jakiego byli wyznania. Nigdy
nie namawiał na wiarę w  Boga, wychodząc z  założenia, że
nie trzeba o  tym głośno mówić, nie trzeba krzyczeć
i  obwieszczać całemu światu, w  kogo lub co się wierzy.
Każdy powinien wiedzieć to sam. Nie dzielił ludzi na
lepszych i  gorszych i  ciągle powtarzał, że szczęśliwym
i dobrym można być zawsze. Nawet jeśli nigdy w życiu nie
odmówiło się pacierza. Tajemnicą poliszynela było, że nie
brał pieniędzy za msze w czyjejś intencji. Proponował za to,
by wydać je na kogoś, kto jest potrzebujący, a  wtedy msza
zostanie wystarczająco „opłacona”.
Kiedy dowiedział się, że Rozalia i Helena chcą przerobić
stare zabudowania folwarczne na dom dziecka, chciał sam
się tam przenieść i  we wszystkim im pomagać. Tyle że
władze wolały, aby osoby duchowne zajęły się swoim
podwórkiem i  nie wyściubiały z  niego nosa, natomiast
wszelkiego rodzaju działalność świecką zostawiły tym,
którzy się na tym znają i  wiedzą, co jest dla kraju dobre.
Ksiądz Antoni pomagał więc incognito, zrzucając od czasu
do czasu sutannę, która i  tak była dość niewygodna,
zwłaszcza podczas prac remontowych. Kilka lat wcześniej,
krótko po wojnie, w drewutni koło plebanii Antoni znalazł
dwóch śpiących chłopców, na oko w  wieku pięciu lat.
Niewiele się od nich dowiedział, tyle tylko, że mama zmarła,
tata jest na wojnie, a  ich przyprowadziła starsza siostra,
która musiała wyjechać za pracą.
– Wojny już nie ma – szepnął ksiądz Antoni, ale chłopcy
z uporem powtarzali, że „tata poszedł strzelać”.
Nikt w  całej okolicy nie potra ł powiedzieć, kim byli
bracia i gdzie należało szukać ich rodziny. Oni sami nie znali
nawet swojego nazwiska, wiedzieli tylko, jak mają na imię.
Ksiądz podejrzewał, że pewnie pochodzą z  innej
miejscowości, a siostra przywiozła ich tutaj właśnie po to, by
utrudnić poszukiwania. Przez dwa miesiące mieszkali
u  niego na plebanii, ale doskonale wiedział, że to tylko
tymczasowe rozwiązanie. Nikt jednak nie chciał ich
przygarnąć, aż pewnego dnia tra ł na Rozalię, dawną
koleżankę ze szkoły, która kupowała na targu ziemniaki,
a  do jej nogi doklejona była mała dziewczynka, której
wcześniej z nią nie widział.
– To jest Kazia – powiedziała Rozalia i pogłaskała małą
po głowie.
Godzinę później ksiądz wiedział już wszystko i  spytał,
czy nie znalazłaby również miejsca dla dwóch chłopców,
którzy najprawdopodobniej zostali porzuceni.
– Leszek i Janek. Będę im szukał domu, ale może chociaż
na razie… – Spojrzał pytająco, a  Rozalia szybko skinęła
głową.
Dzieci odciągały ją od niedobrych myśli, a  im więcej
miała roboty, tym szybciej zasypiała nieatakowana przez
demony wkradające się do jej snów. Rozalia tęskniła za
mężem tak bardzo, że czasem aż traciła oddech. Teraz nie
miała już na to czasu, a  łzy, na które pozwalała sobie
zupełnie niechcący, musiały szybko wysychać.
– Przyprowadź ich. U mnie jest dużo miejsca, no i mam
kawałek ogrodu. – Uśmiechnęła się, chwytając jedno ucho
od siatki, a drugie podając Kazi.
– Dasz radę?
Dziewczynka wysunęła język i  z  całej siły złapała za
uchwyt.
Ksiądz Antoni pomagał Rozalii niemal od początku,
organizując zbiórki dla dzieci i  dokładając jej co nieco ze
swojej pensji. Kiedy w  tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym
drugim, krótko przed Wigilią poznał Joachima, ucieszył się,
że Koraliki mają teraz nie tylko pomocnika w  drobnych
pracach remontowych, ale i  kolejnego opiekuna. Był
osiemnasty grudnia, godzina dziesiąta rano. Ksiądz
przyszedł z  zapasem najróżniejszych przetworów domowej
roboty, które co roku dostawał od wiernych. Kiedyś
martwiło go, że nie jest w stanie tego wszystkiego zjeść, ale
potem znalazł idealne rozwiązanie.
– Spodoba się tu panu – powiedział do Joachima,
a chłopak natychmiast spojrzał w stronę Heleny.
– Na pewno – odpowiedział i podał księdzu rękę.
– Joachim.
– Antoni.
– Muszę mówić „niech będzie pochwalony”? Bo wie
ksiądz, ja jestem z tych niedowiarków.
Ksiądz Antoni tylko się roześmiał.
– Możesz mówić, jak chcesz, bylebyś nie bluźnił.
– A, to spokojnie, to już mama wybiła mi z  głowy
i  powiedziała, że będzie się modlić za nas oboje. I że być
może tam w  górze nikt się nie zorientuje. – Puścił do
księdza oko i zabrał się za porządkowanie podwórka.
*
Osiemnastego grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego
drugiego roku słońce wstało o  siódmej trzydzieści osiem,
a zaszło o piętnastej dwadzieścia sześć… Tego pewnie żaden
z nich już nie pamiętał, ale najwyraźniej obaj przypomnieli
sobie swoje pierwsze spotkanie.
Joachim wrócił ze wspomnień i spuścił głowę.
– Co było potem? – spytał cicho.
– Kiedy odszedłeś?
Nie miał siły odpowiedzieć.
– Dom działał jeszcze kilkanaście lat. Nie wiadomo
z  jakiej przyczyny podjęto decyzję o  jego zamknięciu, ale
Helena i Rozalia uprosiły, żeby przynajmniej nie zabierano
im dzieci, które tu się wychowały, tylko aby pozwolono im
na osiągnięcie pełnoletności w Koralikach. Nie przyjmowały
już nowych wychowanków, zresztą nie było im wolno.
Rozalia zmarła na zapalenie płuc w  tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym siódmym, bo uparła się, że nie potrzebuje
lekarza. Długo leczyła się sama, ale tak naprawdę to nawet
pół dnia nie przesiedziała w domu. Przeziębiła grypę, doszło
do jakichś powikłań i kiedy w końcu zabrało ją pogotowie,
było już za późno. Nawet nie masz pojęcia, ile osób przyszło
na pogrzeb. Nikt nic nie mówił, było tak uroczyście cicho, że
aż pięknie. Powiedziałem kilka słów, a  potem wszyscy
zamiast grudek ziemi rzucali na trumnę płatki kwiatów. To
był smutny, ale jednocześnie niezwykle przejmujący dzień.
Joachim bał się dalej pytać.
Ksiądz Antoni dolał mu jeszcze herbaty i  wysypał na
porcelanowy talerzyk ciasteczka z cukrem.
– A ty, co teraz robisz? Bo jeśli niewiele, to możesz mnie
częściej odwiedzać, nauczę cię gry w szachy. Nie mam zbyt
dużo chętnych do gry, większość już się wymeldowała. A ja
ciągle jakoś nie dostaję zaproszenia od Szefa. – Uśmiechnął
się pod nosem.
– Pracuję jako wolontariusz w  szpitalu położniczym.
Przytulam dzieci. Wcześniaki. Opowiadam im historie,
zabieram w podróże, opisuję, co było, jak było, a nawet gdzie
po raz pierwszy zjadłem kaszankę z  musem jabłkowym. –
Joachim mówił jak automat, podając nawet nazwę szpitala
i ulicę, zupełnie jakby recytował swój życiorys.
– A weekendy? – spytał ksiądz.
– Gdzie jest Helena? – przerwał nagle Joachim, nie
odpowiadając na pytanie i  wbijając intensywne spojrzenie
w księdza. Teraz się dowie… Już za moment…
– Nie wiem – powiedział Antoni.
– Jak to?
– Helena wyjechała zaraz po śmierci Rozalii. Nie
powiedziała dokąd, nie zostawiła żadnego adresu. Kiedy była
już całkowicie pewna, że wszyscy wychowankowie
Koralików dadzą sobie w  życiu radę sami, bez jej pomocy
i wsparcia, postanowiła zniknąć. Kiedyś powiedziała mi, że
zrezygnowała z  pewnej podróży, żeby dokończyć to, co
zaczęła. I że teraz właśnie wszystko jest ukończone, a  ona
może kupić bilet. Nic więcej nie wiem.
Joachim spuścił głowę. Już jej nie znajdzie. Skoro nawet
ksiądz nie wie, gdzie ona jest, to kogo jeszcze zapytać?
– A dzieci? – Podniósł wzrok. – A może któreś z dzieci
coś wie?
Ksiądz Antoni się roześmiał.
– No to chyba ty powinieneś wiedzieć najlepiej, kogo
spytać, prawda?
Joachim zastygł z  ciasteczkiem w  ręku. Nie smakowało
mu albo może w ogóle nie wiedział, co je. Obrócił jej kilka
razy w dłoniach, aż pokruszyło się na małe kawałeczki, ale
nie zwrócił na to uwagi.
– Jak to ja?
– Przecież w  szpitalu, w  którym przytulasz maluchy
i  zabierasz je na te swoje cudowne wyprawy, pracuje
Marysia.
– Marysia?
Ksiądz Antoni dotknął jego ramienia.
– Twoja Marysia. Ta, której zrobiłeś strój Bazyliszka. Nie
wiedziałeś? Ona mnie tu czasem odwiedza, ale niestety
również nie umie grać w szachy – westchnął.
Joachim poczuł, jak tężeje. Jak odpływa mu z twarzy cała
krew, a on nie jest w stanie się ruszyć. Jak zastyga, a słowa
nawet nie próbują wydostać się na zewnątrz.
Rysia. Marysia. Siostra Maria.
A potem stracił przytomność.
Śpij bajki śnij
Kolorowe piękne dobre bajki
W nich na łące ty
Wokół ciebie niezapominajki
Abyś zapamiętał sen radosny
Pełen słońca i oddechów wiosny
Marek Grechuta: Śpij, bajki śnij
Dwudziestego grudnia
Siostra Maria wiedziała od dawna. Początkowo chciała
przyznać się od razu, ale ciągle jeszcze nie mogła wybaczyć
Joachimowi, że wtedy zostawił ich z  dnia na dzień, bez
żadnego wytłumaczenia. No dobrze, próbował coś tam
powiedzieć, ale to przecież nie miało żadnego sensu.
Zostawił ich. I to przed Wigilią, kiedy wszyscy czekają na
cuda. Nadzieja na nie została im odebrana, jeszcze zanim
ktokolwiek zanucił kolędę. A przecież wszystko miało być
już dobrze. Zaufała mu tak bardzo, że jeszcze latem
poprosiła o  coś, co wcześniej wydawało jej się nie do
pomyślenia.
*
– Joachim… – zaczęła niepewnie, kiedy jak zwykle dłubał
coś, tym razem przy oknach. W Koralikach ciągle było coś
do zrobienia, a  kiedy jedna rzecz w  końcu została
naprawiona, dla równowagi psuła się kolejna. Joachim
zupełnie się tym nie przejmował, bo lubił mieć zajęte ręce. –
Ale musisz odłożyć młotek, bo on mnie całkowicie wytrąca.
– Z czego?
– Z powagi sytuacji.
Joachim spojrzał na nią z  uśmiechem w  oczach, ale
widząc, że Rysia nie żartuje, natychmiast przybrał posągowy
wyraz twarzy.
– Musisz obiecać dwie rzeczy. Po pierwsze, że nie
będziesz się śmiał, a  po drugie, że to przemyślisz. Zanim
odpowiesz nie.
– Mam obiecać w ciemno?
Kiwnęła kilka razy głową, więc postanowił się z  nią
więcej nie droczyć.
– Mów.
Rysia przełknęła ślinę, a następnie zamknęła oczy.
– Czy mogłabym przez jeden dzień mówić do ciebie
„tato”? – powiedziała to tak szybko, że przez moment
zawahał się, czy na pewno dobrze ją zrozumiał.
– Rysiu, nie będę się nad tym nawet przez sekundę
zastanawiał…
Zacisnęła pięści.
– …bo odpowiedź może być tylko jedna. Oczywiście, że
możesz. To dla mnie zaszczyt. – Skłonił jej się nisko, a ona
fuknęła trochę zmieszana, trochę już z  radości, a  potem
szybko pocałowała go w policzek.
– To się pospiesz, tato, bo zaraz będzie obiad –
powiedziała i natychmiast wybiegła z pokoju, żeby nie mógł
zobaczyć jej rumieńca i  łez radości, które pojawiły się
zupełnie nieproszone.
To był dobry dzień. „Tato” powiedziała do niego ponad
czterdzieści razy, a on nigdy nie dał jej do zrozumienia, że to
tylko taka zabawa. Inne dzieci patrzyły na nich, niewiele
rozumiejąc, ale postanowili nikogo w nic nie wtajemniczać.
Nawet Helenie nie powiedzieli ani słowa, mimo iż
próbowała z nich cokolwiek wyciągnąć.
– To jakaś gra?
– Nie, dlaczego? – odpowiadała Rysia, a  potem wołała
głośno: – Tato, obiecałeś, że zagramy w piłkę.
Najwyraźniej jednak Joachim nie traktował jej poważnie,
skoro kilka miesięcy później odszedł z Koralików na dobre,
a ona nigdy więcej go już nie zobaczyła. Postanowiła sobie
też, że nie będzie go szukać, pytać i  próbować się
kontaktować. Tak jakby umarł.
*
I tak było aż do pewnego czwartku dwa tysiące
trzynastego roku, kiedy Joachim pojawił się u niej w szpitalu
po raz pierwszy. Maria nie rozpoznała go od razu, chociaż
wydawał jej się dziwnie znajomy. Chciała nawet podejść i się
przywitać, ale po chwili dotarło do niej, że jednak nie zna
tego mężczyzny.
– Dziwne – mruknęła do siebie.
Pomysł z przytulaniem początkowo wydawał jej się dość
osobliwy, chociaż nie wiedziała dlaczego. Być może chodziło
o  samego Joachima, który wywoływał w  niej jakieś bliżej
nieokreślone skojarzenia, ale nie miała żadnego punktu
zaczepienia.
– Znam go, cholera – powiedziała do męża, ale on nie
mógł jej pomóc.
– Słońce, ty znasz mnóstwo ludzi. Jesteś położną,
widziałaś w  swoim życiu tysiące różnych twarzy. Może to
jakiś pacjent albo raczej mąż pacjentki?
– To nie to – zaprzeczyła. – Poza tym tu nie chodzi tylko
o  twarz. Raczej o  ruch, sposób mówienia, nawet o  to, jak
zakłada włosy za ucho. No i to imię…
Często go podsłuchiwała, mając nadzieję, że być może te
opowieści przybliżą go nieco, dadzą jakąkolwiek wskazówkę.
Ale ani podróż po Dnieprze, ani wakacje w Wenecji czy też
wyspa Małgorzaty leżąca na Dunaju nic jej nie mówiły.
Czasami odnosiła wrażenie, że zna również jego głos, że na
pewno gdzieś go już słyszała. W sierpniu zaproponowała mu
szczepienie przeciwko grypie.
– Jesteś zdrowy, więc małe ukłucie ci nie zaszkodzi. A
przynajmniej nie dasz się zimie i  będziesz mógł nas dalej
odwiedzać. – Pomachała mu strzykawką i igłą przed nosem,
śmiejąc się na widok jego wystraszonej miny.
Joachim wolałby zjeść jaszczurkę, ale w końcu usiadł na
krześle i ściągnął koszulę, odsłaniając prawie ramię.
I wtedy wiedziała już wszystko. To znamię w  kształcie
ważki rozpoznałaby nawet na końcu świata. Widziała je tak
często, kiedy pływał w  jeziorze albo pracował latem
w ogrodzie. I za każdym razem wzdychała z żalu, że ona nie
ma na swojej skórze nic szczególnego. Kiedy pozwolił jej
mówić do siebie „tato”, narysowała piórem ważkę na lewej
łydce. Niemal identyczną.
– Bo wiesz, takie znaki są dziedziczne – powiedziała
z  poważną miną, a  on przyznał, że absolutnie ma rację.
Pomyślała wtedy, że w dorosłym życiu wytatuuje sobie coś
podobnego, ale to marzenie prysnęło szybciej, niż myślała.
Nie zrobiła mu wtedy tego szczepienia, strzykawka z igłą
upadły na ziemię, a  siostra Maria wybiegła z  gabinetu, nie
próbując się nawet tłumaczyć.
– Coś sobie przypomniałam – oznajmiła mu kilka dni
później, kiedy znowu miała siłę, żeby stanąć nim oko w oko.
Powiedzieć mu? Przyznać się? Wykrzyczeć wreszcie to
wszystko, co przez tyle lat się w niej kotłowało?
Nie wiedziała, jak zacząć tę rozmowę, więc koniec
końców nie mówiła nic, ciągle czekając na odpowiedni
moment. Dwa razy usłyszała, jak zaczyna mówić o Helenie
i wtedy serce waliło jej w piersiach tak mocno, że bała się, iż
cały szpital ją usłyszy. Ale on zawsze przerywał.
Najwyraźniej nie potra ł nawet o  niej mówić. A przecież
ona, Rysia, doskonale wiedziała, że tych dwoje kochało się
bardziej, niż sami się o to podejrzewali. Dwa razy przyłapała
ich na kradzionych pocałunkach i  zawsze wtedy musiała
chichotać, bo to całowanie wydawało jej się wtedy jakieś
okropnie śmieszne.
– Czy kiedyś się ożenisz, Joachimie? – pytała go
z niewinną minką, a on natychmiast się czerwienił i udawał,
że jest bardzo czymś zajęty. – Jak myślisz, jak ona będzie
mieć na imię? Może na literę H… – naciskała dalej, aż
w  końcu musiała ze śmiechem uciekać, żeby nie oberwać
ogryzkiem od jabłka albo kasztanem.
– Spływaj, mała, bo ci wsadzę jeża pod sweter! I zajmij się
lepiej lekcjami, jeśli nie chcesz powtarzać klasy – złościł się
na nią, ale Rysia i tak wiedziała swoje.
Szkoda, że tej miłości nie starczyło na dłużej.
Kiedy wczorajszego wieczora zadzwonił do niej ksiądz
Antoni i  powiedział, że Joachima zabrało pogotowie, na
moment straciła oddech. Jak on się tam znalazł? Skąd? A
potem przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl – znowu
odchodził? Znowu uciekał bez pożegnania i  zostawiał te
maluchy w szpitalu, chociaż tak bardzo go potrzebowały?
– On wie – powiedział nagle ksiądz.
Siostra Maria zamarła z telefonem przy uchu. Tajemnice
mają to do siebie, że prędzej czy później ktoś się o  nich
dowiaduje, a wtedy ulatniają się niczym para wodna.
– Dowiedział się ode mnie i  wtedy… zasłabł. Nie
przypuszczałem, że to aż tak nim wstrząśnie. Pojedziesz do
niego?
Nie musiał drugi raz pytać. Ubrała się w czerwony żakiet
i  jasną, popielatą spódnicę, a  na głowę założyła jeden ze
swoich ukochanych fascynatorów z  czerwonym piórkiem.
Wiedziała, że to nie będzie łatwa rozmowa i  chciała
wyjątkowo dobrze wyglądać, choć zupełnie nie rozumiała po
co. W szpitalu w  Obornikach spotkało ją jednak małe
rozczarowanie.
– Pacjent wypisał się na własne życzenie. Nie chciał
nawet rozmawiać z  lekarzem, powiedział, że czuje się
świetnie, a jedyne, o czym marzy, to własny prysznic i łóżko.
– Wzruszyła ramionami jedna z pielęgniarek.
Siostra Maria pojechała więc prosto do niego do domu.
Adres na szczęście znała.
Chyba się jej spodziewał, a  przynajmniej nie okazał
zdziwienia, kiedy stanęła w drzwiach. Chciał ją przytulić, ale
coś go powstrzymało.
– To ty – powiedział tylko, a ona skinęła głową.
– Rysia…
– Maria. Wiesz, że potem nikomu nie pozwoliłam
inaczej do siebie mówić jak tylko Maria? Nie podobało mi się
już Rysia, to imię wydawało się jakieś takie infantylne. Albo
może zarezerwowane tylko dla niektórych. – Spojrzała na
niego stanowczo.
Chciał ją objąć, ale ciągle nie miał odwagi. Chciał zapytać
o inne dzieci, o Koraliki, o Helenę wreszcie, ale bał się, że nie
ma prawa. Że znowu zakręci mu się w  głowie i  straci
świadomość. Od wczorajszego dnia nie potra ł znaleźć
sobie miejsca, w  szpitalu w  Obornikach nie mógł jednak
zostać. Chciał wrócić do domu, do swoich pamiątek, do
kupionych prezentów na święta, do swoich ubrań
i  opakowań z  gotowym jedzeniem. Nawet jeśli znowu
miałby zjeść rosół z kubka z trzema kawałkami zasuszonej
natki.
– Naprawdę ładnie ci z  tym cudem na głowie –
powiedział teraz, patrząc na swoją Rysię, a  ona w  końcu
weszła do środka. Rozejrzała się wkoło i  zmarszczyła
z dezaprobatą nos. No tak, panował tu mały rozgardiasz, ale
z drugiej strony, nie spodziewał się przecież gości.
– Słuchaj, nie jesteś już najmłodszy, więc takie uciekanie
ze szpitala nie było najlepszym pomysłem – zaczęła, ale
szybko jej przerwał.
– Rozpoznałaś mnie?
Skinęła głową.
– Kiedy?
– Jakieś dwa lata temu, kiedy miałam ci zrobić zastrzyk.
Zobaczyłam ważkę.
– Dlaczego nigdy…?
Przerwała mu machnięciem ręki.
– Nie wiem. Chciałam, ale nie wiedziałam jak. Gdybym
zaczęła mówić, pytać i  dociekać, pewnie wyrzuciłabym cię
z  naszego szpitala albo sama uciekła. Nie wiem, czy nadal
chcę słuchać wyjaśnień. Zwiałeś od nas i to ciągle pozostaje
niezmienne – stwierdziła po prostu.
Joachim spuścił głowę.
– Zwiałem. Nie mam na to żadnego wyjaśnienia, poza
tym, że chciałem przekonać się na własnej skórze, czy świat
nie szykował dla mnie czegoś innego.
– Niż my?
– Też. Naprawdę nie chciałem was zostawić, to nie tak,
że było mi wszystko jedno. Ale w  pewnym momencie
poczułem, że to nie moje życie. Że zaczynam na siłę
dopasowywać się do roli, która została mi narzucona.
– Kochaliśmy cię.
– Ja was też. Ale najwyraźniej to nie wystarczyło, żeby
mnie zatrzymać.
– Znalazłeś to swoje szczęście? Większe i lepsze?
Uśmiechnął się.
– Nie. Ale jakaś część mnie nie żałuje, że go szukałem.
Tak naprawdę przez całe swoje życie nigdy nie byłem już
niczego pewien. Wyrzuty sumienia towarzyszyły mi we
wszystkich moich podróżach, z drugiej strony cieszył mnie
świat i  fakt, że mogę go zobaczyć. Tęskniłem za wami jak
wariat, a  potem nagle znajdowałem się w  najróżniejszych
zakątkach ziemi i to też miało swój urok. Tyle że nic już nie
było w stu procentach słodkie. Tak jakbym za każdym razem
dosypywał do ciasta coś, co do niego nie pasuje. Raz sól, raz
pieprz, raz suszony majeranek. Rozumiesz mnie choć
trochę?
Siostra Maria postukała palcami w blat, a potem wstała
i  zaczęła krzątać się po kuchni. Bezczynność wywołuje
w  człowieku głupie zachowania, plącze myśli, a  czasem
nawet budzi agresję, więc już wolała zająć się czymś
konkretnym. Umyła dwa brudne talerze, zgranęła okruchy
ze stołu i wstawiła wodę na herbatę. Pomyślała też, że warto
by tu odkurzyć, ale w  końcu odpuściła. I tak musieli
dokończyć tę rozmowę, nawet jeśli była chropowata,
matowa i co chwila się rwała. Nie chciała mu wybaczyć, ale
coraz bardziej topniała w niej dawna niechęć.
– I przez wszystkie te lata jeździłeś po prostu po świecie?
Skinął głową.
– Między innymi. Przez lata pracowałem
w  Państwowych Zakładach Chemicznych, tam
organizowano różne wycieczki, więc było okazyjnie i tanio,
a poza tym wysyłano mnie na zagraniczne delegacje, bo jako
jeden z  nielicznych znałem dobrze angielski. Kiedy zmarła
mama, odziedziczyłem po niej dom. Sprzedałem go
i jeździłem dalej. Już na własną rękę.
– A dlaczego nadal mieszkasz właśnie tutaj?
W Poznaniu?
Nie odpowiedział, ale domyśliła się.
– Coś ci jednak kazało tu zostać. Albo może ktoś.
Uśmiechnął się niejednoznacznie.
– Dlaczego w  takim razie nie przyjechałeś do nas?
Dlaczego nie wróciłeś do Koralików i do Heleny? Do mnie?
Zupełnie jakbyś o nas zapomniał na zawsze.
Spuścił wzrok.
– Ona mi wtedy powiedziała, że nawet jeśli za jakiś czas
zmienię zdanie, to będzie to o ten czas za późno – wyszeptał.
– I uwierzyłeś jej?
– Rysiu…
– Mario – poprawiła go. – Przez lata próbowałam cię
zrozumieć, myślałam nawet, że może umarłeś, że stało się
coś złego i tylko dlatego nie wracasz. Czekałam na ciebie co
roku, czwartego grudnia, bo to właśnie wtedy zobaczyłam
cię po raz pierwszy. Kazałeś mi dużo mówić, pamiętasz?
– Przynajmniej mnie posłuchałaś – próbował się
uśmiechnąć.
– Dlaczego nie przyjechałeś chociaż na jeden dzień?
Oczywiście, że byłam zła, wściekła, pewnie rzuciłabym się
na ciebie z pięściami, ale to nie zmienia faktu, że powinieneś
nas odwiedzić. Żeby chociaż sprawdzić, czy żyjemy.
– Było mi wstyd. Czułem się w jakimś sensie przegrany.
A człowiek, który się wstydzi, jest przepełniony poczuciem
niedoskonałości. Czuje się ułomny, niekompletny.
– A słowo „przepraszam”?
– „Przepraszam” zagrażało mojemu ja. Mojej
suwerenności. Gdybym się przyznał do błędu,
automatycznie pokazałbym całemu światu, że jestem idiotą.
Że w sposób świadomy zraniłem wszystkich wkoło, tylko po
to, by samemu przez chwilę poczuć się lepiej.
Siostra Maria nagle wypuściła z  siebie powietrze
i chwyciła Joachima za rękę.
– Próbujesz to odpokutować, co? U nas, z dziećmi?
Wzruszył ramionami.
– Próbuję ratować siebie.
Zamyśliła się i  poczuła, jak całe napięcie powoli z  niej
uchodzi. Złość wyparowała jakoś tak nagle, jakby tylko
czekała na znak, żeby sobie pójść. Chciała mu nawet
powiedzieć coś miłego, pocieszyć, ale siedziała tylko
naprzeciwko Joachima i nie wiedziała, jak dobrać słowa. A to
jej się rzadko zdarzało.
– Gdzie jest Helena? – spytał nagle.
Stało się. Najlepiej by było, gdyby czas teraz się zatrzymał
i pozwolił im jeszcze powspominać te momenty, które były
dobre. Ale on jak zwykle gnał do przodu, a pytanie zawisło
między nimi jak kropla deszczu na pajęczynie.
– Gdzie jest Helena? – zapytał ponownie.
Wsłuchaj się moja mała
w te legendy i baśnie
a noc Cię ukołysze
i spokojnie zaśniesz
Ewa Noińska: Śpij maleńka spokojnie.
Dwudziestego pierwszego grudnia
Ciężko jest się uśmiechać, kiedy dusza płacze. Helena nie
potra ła pogodzić się z odejściem Joachima, tym bardziej że
było ono czymś ostatecznym. Może gdyby zawrócił tego
samego dnia, dałaby mu jeszcze jedną szansę, ale z  każdą
kolejną godziną docierało do niej coraz dosadniej, że oboje
postawili kropkę, po której zaczynało się już tylko nowe
zdanie. I zupełnie nowa historia.
To było jej najgorsze Boże Narodzenie. Czas, który
zawsze wywoływał uśmiech i jakiś wewnętrzny spokój, teraz
po brzegi wypełniony był bólem. Prezenty dla dzieci
pakowała jakoś automatycznie, kaligrafując starannie
imiona na papierze i  wiążąc kokardki ze sznurka. Ale nie
było w  tym magii, nie było tej baśniowej meta zyki, tego
podekscytowania, że ktoś za chwilę uśmiechnie się ze
szczęścia.
– Musiał pójść. – Rozalia podeszła do niej i  nieco
niezdarnie ją objęła. – Nie chciałabyś kogoś, kogo trzeba
zatrzymywać siłą.
Helena pokiwała głową.
– A jednak do końca wierzyłam, że tego nie zrobi. Że
obudzi się następnego dnia z innym postanowieniem. Że to
Koraliki są metą.
– Teraz to tylko czas ci pomoże. Ze mną też tak było. No
i  świadomość, że te dzieciaki ciągle nas potrzebują. Jemu
będzie gorzej, bo zabrał ze sobą tylko walizkę, a ona z nim
nie pogada. Nie przytuli się i  nie zaśpiewa mu kolędy –
dodała Rozalia nieco lozo cznie.
Helena podniosła wzrok.
– Myślisz, że kiedykolwiek o nim zapomnę?
– Nie. Ale z  każdym kolejnym miesiącem i  rokiem
wspomnienie tego, co zrobił, będzie się zacierać, aż w końcu
zostaną tylko te dobre momenty. Wybaczysz mu, że odszedł,
bo zapomnisz, jak to jest być nieszczęśliwą.
Ale Helena nie zapomniała. Czasem ludzie zakochują się
tylko raz w  życiu i  mimo iż próbują zrobić to znowu,
oszukując samych siebie, zakładając welon i uśmiechając się
do lustra, to jednak nie umieją wykrzesać uczucia o tej samej
sile i tego samego ognia. I nie jest to ich winą, tylko zwykłą
dezaktywacją sygnałów odpowiadających za stany
uniesienia. Być może za pierwszym razem były tak
intensywne, że nastąpiło całkowite wyładowanie, a  być
może nie udało się więcej połączyć dróg dwóch osób w tym
samym czasie. W życiu można wygrywać często i  często
wyciągać szczęśliwy los, ale nie można oszukać
przeznaczenia. Z każdym kolejnym rokiem Helena
rozumiała to coraz lepiej.
Dziewczynka w  żółtej czapeczce dostała na imię
Zuzanna i  była najbardziej pogodnym dzieckiem, jakie
kiedykolwiek pojawiło się w Koralikach. Jej śmiech szczelnie
wypełniał wszystkie pomieszczenia domu dziecka, a  nawet
zakradał się w  pęknięcia serca Heleny i  powoli zalepiał je
niczym pszczoła woskiem plastry miodu. Zuzanna od kiedy
tylko nauczyła się mówić, wołała do swojej opiekunki
„mamo” i  w  ogóle nie przejmowała się Rozalią, która
tłumaczyła jej, że „tak nie można” i  że tutaj obowiązują
pewne zasady.
– Mów do nas po imieniu, dobrze? – proponowała
dziewczynce, która kiwała z powagą głową i odpowiadała:
– Dobrze, ciociu Rozalio i mamo Heleno. – A potem ze
śmiechem uciekała do ogrodu i  wdrapywała się na lipę,
chociaż to nie było łatwe zadanie, nawet dla „koralikowych”
chłopaków.
Zuzanna, zupełnie nieświadomie, jeszcze jako niemowlę
pomagała Helenie przetrwać najgorsze momenty i żyć z dnia
na dzień, bez zatapiania się we wspomnienia i nieustającego
wałkowania myśli: „co by było, gdybym z nim pojechała”. W
końcu udało jej się na tyle zająć sobą dziewczynę, że w  jej
życiu pozornie wszystko wróciło do normy. Helena po kilku
miesiącach zaczęła się nawet uśmiechać, a podczas kolejnej
Wigilii nie zapłakała ani razu. Do końca jednak stawiała na
świątecznym stole nie jedno, a  dwa puste nakrycia. To
drugie było dla Joachima. Była ostatnią osobą, która opuściła
Koraliki, zamykając je starannie na klucz, choć było to
niepotrzebne, bo decyzją władz zabudowania miały zostać
zburzone. Koniec końców nikt nigdy nie wydał ostatecznego
werdyktu, bowiem nie udało się wyjaśnić kwestii własności
ziemi, na których stały budynki. Wprawdzie po roku
osiemdziesiątym dziewiątym pojawili się jacyś potomkowie
dawnych właścicieli, ale nie wszyscy, wskutek czego sprawę
uznano za niemożliwą do wyjaśnienia, ale ciągle otwartą.
Dom stał więc dalej, zasypiając z każdym kolejnym rokiem,
gasnąc powoli i  zacierając wspomnienia. Wokół niego
powstały ogródki działkowe, ale same zabudowania
pozostały nienaruszone. W latach siedemdziesiątych
budynek stał się schronieniem dla grupki hippisów, którzy
postanowili stworzyć w nim swoją oazę i tymczasowy dom
„Wiecznie Młodzi”, ale szybko zostali przepędzeni przez
miejscowe władze obawiające się nie tylko wiecznej
młodości, ale i  niekończących się imprez z  seksem w  roli
głównej. Potem już nikt mu w niczym nie przeszkadzał.
Rysia rozstała się z  Heleną w  tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym piątym roku, zaraz po tym, jak skończyła
osiemnaście lat. Najpierw przeniosła się do Warszawy,
a jakiś czas później wybrała Poznań.
– Będę pisać. Będę pisać raz w tygodniu, żebyś dokładnie
wiedziała, co się ze mną dzieje. I żebyśmy nie przestały
o  sobie myśleć – powiedziała do Heleny na pożegnanie
i przytuliła ją tak mocno, aż obu zabrakło na moment tchu.
Słowa dotrzymała. Helena regularnie dostawała od niej
wiadomości, dzieląc nadzieje na zajście w  ciążę i  smutki,
kiedy znowu się nie udało. Ciesząc się z małżeństwa Marii
i  gratulując decyzji o  zapisaniu się na studia. Podziwiając
kartki z  wakacji i  rozczulając się nad zdjęciami swojej
podopiecznej przyjmującej pierwsze porody. Spotykały się
rzadko, dziwiąc się same sobie, że tak łatwo im się
o  wszystkim pisze, a  tak trudno rozmawia. Zupełnie jakby
siedząc twarzą w  twarz w  kawiarni, budziły te momenty,
o których wolałyby zapomnieć.
– Nie mogę uwierzyć, że nigdy nie wyszłaś za mąż –
powiedziała jej kiedyś Maria. – Jesteś taka piękna. Nieważne,
ile masz lat, nieważne, że widzę już zmarszczki. Jesteś
piękna.
Helena patrzyła na nią z uśmiechem, pytając o plany na
przyszłość, o wakacje, a nawet o zakup nowej meblościanki.
I tylko tematu Joachima nigdy nie dotknęły, bo każda na
swój sposób ciągle to przeżywała. Siostra Maria długo pisała
listy, Helena odpowiadała tylko na co któryś, ale to nie
miało znaczenia. Maria wiedziała, że jej dawna opiekunka
wszystko dokładnie czyta i cieszy się z każdej informacji. Po
przeprowadzce do Poznania, zaglądała do niej od czasu do
czasu, ale nigdy jakoś w swoich rozmowach nie wracały do
tego, co było. Rozmawiały o  pogodzie, o  świecie,
o podróżach, o  lmach i muzyce. O gołębiach, które siadają
na balkonie i brudzą pranie, o wpływie faz księżyca na sen,
o tym, że kiedyś róże pachniały jakoś bardziej. O wszystkim
i o niczym.
– Mam jej adres – powiedziała teraz Maria. – Nie wiem,
czy aktualny, ale dam ci jedyny, jaki znam.
Joachim spojrzał zachłannie na kartkę papieru, na której
jego Rysia wypisała nazwę ulicy.
– Poznań? – zapytał zdumiony.
Kiwnęła głową.
– Ale jak to możliwe? Jak to możliwe, że nigdy się nie
spotkaliśmy? Że nie mignęła mi choćby na chwilę? Że nie
wpadłem na nią na targu albo w kinie, albo gdziekolwiek?
Zamknął oczy. Kiedy w  lmach dwójka ludzi ma się
spotkać, niemal zawsze w decydującym momencie coś staje
im na przeszkodzie. Albo on schyla się, bo klucze wypadły
mu z ręki, albo ją zasłania samochód. Albo on wysiada nie na
tym przystanku, albo ona potyka się na chodniku i rozbija
sobie kolano. Mijają się wzrokiem, choć dzielą ich zaledwie
metry. Czy z  nimi też tak było? Czy on właśnie wyszedł
z księgarni, do której pięć minut później weszła Helena? Czy
na rzecz spaceru zrezygnował z  jazdy autobusem, gdy
tymczasem ona do niego wsiadła? Ile razy minęli się
nieświadomi, że mieszkają tak blisko siebie i  że wystarczy
przypadek, by znowu się spotkać, porozmawiać, dotknąć
bolących miejsc i być może próbować je w końcu zaleczyć.
– Nie mogę w to uwierzyć – wyszeptał tylko i usiadł na
krześle. Nagle wydało mu się, że jest okropnie zmęczony
i nie ma na nic siły. Nie był w stanie ruszyć ręką ani nogą,
z trudem nawet zamykał powieki.
Siostra Maria pomogła mu wstać, przebrać się w piżamę
i położyć do łóżka.
– Zostanę tu z tobą do rana, bo jeszcze mi jakiś numer
wywiniesz. – Pogroziła mu palcem. – Śpij, a ja zrobię rosół.
– Prawdziwy?
– No a jaki? – zdumiała się.
Kiedy zasnął, poszła po zakupy, zastanawiając się, czy
powiedzieć mu całą prawdę. Może jednak będzie lepiej, jeśli
dowie się sam. Czasem ludzie muszą osobiście stanąć oko
w  oko z  przeszłością, żeby wybaczyć sobie samemu
i  wreszcie spokojnie spać. Kupiła włoszczyznę, tłustą kurę,
kawałek mięsa z  kością i  cieniutki makaron. Kiedy rosół
pyrkał na kuchence, usiadła przy łóżku Joachima i zapatrzyła
się na jego twarz. A potem wyciągnęła z torebki telefon.
*
Minęło tyle lat, a  ona ciągle widziała w  nim tamtego
chłopaka, który zjawił się w grudniu w Koralikach i trochę
postawił jej świat na głowie. Helena i Rozalia, a zwłaszcza ta
druga, próbowały trzymać się pewnych reguł, co było
zrozumiałe, ale jednak na swój sposób nudne. Joachim
wymyślił wieczorne opowiadanie bajek i  dzieci wcale nie
musiały wtedy leżeć w łóżkach, tylko siedziały wokół niego,
owinięte kołdrami i kocami, zasłuchane i szczęśliwe. Nawet
kiedy było już późno, a następnego dnia czekała ich szkoła.
– Wyśpimy się po śmierci – mówił poważnym tonem,
a  rozbawione dzieci chichotały, mimo groźnego spojrzenia
Rozalii.
Na wszystko reagował spontanicznie. Kiedy spadł śnieg,
biegał jak szalony po korytarzach i  nawoływał, żeby
natychmiast lepili bałwana. I że już podkradł z  kuchni
marchewkę.
– Trzeba umyć podłogi – mówiła Rozalia, a  on zawsze
wtedy powtarzał, że podłogi nie znikną, a  śnieg może się
roztopić.
– Tylko jeden szybki bałwan i  natychmiast meldujemy
się do pracy! – Puszczał do niej oko, a potem prosił Helenę,
żeby się za nim wstawiła.
– No pięknie, najlepiej w  ogóle zlikwidować wszystkie
zasady – mruczała pod nosem Rozalia.
Miał też pewien tajny układ z  wychowankami
z  Koralików, o  którym wiedziały tylko one. Otóż ustalił ze
starszymi dziećmi, że raz jeden w roku wolno im nie pójść
do szkoły. I nie muszą podawać żadnego powodu, wystarczy,
że szepną mu o tym na ucho. Informował wtedy Heleną lub
Rozalię, że kogoś właśnie paskudnie rozbolał brzuch albo że
wygląda niewyraźnie i lepiej będzie, jeśli zostanie w domu.
Nikt nigdy nie zdradził tej tajemnicy, a podarowany dzień,
wolny od szkoły, traktował jak święto.
Kiedy Joachim odszedł, zgasła jakaś spontaniczność,
jakaś niewymuszona swoboda życia. Dzieci tęskniły za nim
okropnie i  tłumaczenie Heleny, że przecież miał z  nimi
umowę na dwa lata, niczego nie zmieniło. Rysia wiedziała
zaś, że było to zwykłe kłamstwo.
*
Pogłaskała go teraz po zmęczonej twarzy, a  potem
dosunęła sobie drugi fotel i podłożyła pod głowę poduszkę.
Zostanie z nim do rana.
Na wszelki wypadek.
Na twej pościeli diamentów mrowie
Z zamorskich pereł twoje wezgłowie
I świerszcz ci śpiewa jak lutnikowie
Kołderka świeci złotą patoką
Autor nieznany: Śpij, baju, baju
Dwudziestego drugiego grudnia
Czy to były już święta?
Joachim otworzył oczy i  ze zdumieniem stwierdził, że
w jego mieszkaniu coś się zmieniło. Po pierwsze, pachniało
rosołem. Domowym, tłustym i  bardzo apetycznym. Po
drugie, pachniało piernikiem. Również domowym, z  dużą
ilością korzennych przypraw. Po trzecie, kiedy wstał z łóżka
i poszedł do pokoju gościnnego, zobaczył w nim choinkę. Za
oknem było biało, chociaż śnieg chwilowo przestał padać,
jakby obrażony, że pługi usuwają go w zawrotnym tempie.
I chyba był wtorek.
– Rysia? – zapytał cicho.
– Maria – dobiegło go z kuchni. – I lepiej mnie dzisiaj nie
denerwuj, bo mam de cyt snu. Dwa złączone fotele w moim
wieku to zdecydowanie fatalne miejsce na drzemkę. No, ale
przynajmniej wcześniej wstałam, bo dłużej nie dało się
katować moich kości i  mięśni. A mój mąż przywiózł ci
choinkę. Chyba już pora, nie uważasz?
Joachim wszedł do kuchni i  zobaczył, jak siostra Maria
z  wyciągniętym językiem ostrożnie kroi piernik na trzy
części, a następnie smaruje każdą z nich powidłami.
– Upiekłaś?
– Tak, wolałam nie czekać na krasnoludki.
– Ale ciasto na piernik musi dojrzewać – przypomniał
sobie.
Roześmiała się.
– Już nie. W dzisiejszych czasach wszystko tak
przyspieszyło, że nawet pierniki nie muszą leżakować.
Zmiany, mój drogi, dotyczą bowiem każdej dziedziny życia,
tylko większości z  nich nawet nie zauważyliśmy. Piernik
należy do rzeczywistości kulinarnej, więc jestem
zorientowana. Ty najwyraźniej mniej, bo chyba ciągle nie
potra sz niczego ugotować. – Wskazała z  dezaprobatą na
puste kubki po gotowych zupkach, które leżały w koszu na
śmieci.
– Zjadłbym rosołu. A potem ciasta. – Oblizał się
z  apetytem. – A potem… – zawiesił głos. – Muszę pójść,
wiesz?
Skinęła głową.
– Jasne.
– Muszę pójść tam dzisiaj, zanim obleci mnie strach
i każe przesunąć tę decyzję o kolejne dni albo tygodnie.
– Idź.
Joachim usiadł przy stole i z błogością na twarzy zaczął
jeść rosół. A potem jeszcze jeden talerz, aż poczuł, jak
wypełnia go ciepło i makaron.
– Masz miejsce na piernik? – roześmiała się Maria.
Zjadł dwa duże kawałki i popił herbatą z głogu.
– Głóg? – zdumiał się. – Myślałem, że cały rozsypałem
gołębiom.
– Kupiłam nowy. Ja rozumiem miłość do kawy, ale
zdrowa herbata od czasu do czasu z pewnością nie obrzydzi
ci życia. Poza tym nie jestem przekonana, czy gołębie lubią
głóg. Mogłeś je otruć.
Ubrał się wyjątkowo starannie, dobierając do białej
koszuli błękitny sweter i  popielate spodnie. Uczesał się,
umył zęby i  nakremował twarz kremem rumiankowym.
Malinosiu mu kiedyś taki polecił i od tamtego czasu Joachim
systematycznie go stosował.
– Podwieźć cię? – spytała siostra Maria, nie patrząc
w jego kierunku. Zresztą i tak znała odpowiedź. – Albo weź
taksówkę – zaproponowała, zanim zdążył cokolwiek
odpowiedzieć. – To wprawdzie niedaleko, ale na dworze jest
ślisko.
Kiedy Joachim wyszedł z  domu, usiadła przy stole,
mocno zaciskając kciuki.
Była dziesiąta rano, i  chociaż już za chwilę mieli
otworzyć wszystkie sklepy, na ulicach było jeszcze spokojnie.
Joachim jechał taksówką przez miasto, patrząc na kolorowe
wystawy, na choinki grające wszędzie pierwsze skrzypce, na
dekoracje zawieszone na ulicznych latarniach, na ludzi,
którzy już teraz wyszli z  domu, żeby zrobić zakupy, zanim
stratuje ich świąteczny tłum. Starał się o niczym nie myśleć,
tylko zapełnić ten czas patrzeniem, obrazami i przytykaniem
nosa do zimnej szyby.
– Dwadzieścia dwa sześćdziesiąt, chce pan
pokwitowanie?
Joachim tylko pokręcił przecząco głową, a potem wysiadł
z  samochodu i  stanął przed ładną, jasną kamienicą przy
ulicy Matejki. Serce waliło mu jak oszalałe, zupełnie jakby
chciało się wyrwać i  schować gdzieś w  koronie rosnącego
niedaleko drzewa. Wziął głęboki oddech i  podziękował
w duchu, że z klatki numer jeden akurat ktoś wychodził. Nie
lubił domofonów, tego przedstawiania się jakiemuś
urządzeniu z  guziczkami. Nie wiedział nigdy, gdzie ma
wtedy patrzeć i czy powinien się ukłonić.
Wszedł na drugie piętro i  natychmiast zadzwonił do
drzwi.
Otworzyła mu kobieta, na oko sześćdziesięcioletnia,
ubrana w malinowy sweter i niebieskie dżinsy. Uśmiechnęła
się na jego widok, co było dość zaskakujące. W dzisiejszych
czasach raczej obowiązywała ostrożność, ale najwyraźniej tej
kobiety to nie dotyczyło. Miała przyjemny uśmiech, małe
usta wzięte w  podwójny nawias delikatnych zmarszczek,
jasne, krótko obcięte włosy i zielone oczy. Trochę piegów na
nosie odejmowało jej lat, podobnie jak uroczy dołeczek
w brodzie. Była ładna w naturalny, niewymuszony sposób. A
kolor jej swetra był tak intensywny, że Joachim prawie
poczuł woń malin.
– Dzień dobry. – Zdjął czapkę i delikatnie schylił głowę.
– Czy zastałem Helenę?
Kobieta popatrzyła na niego już bez uśmiechu na twarzy,
ale może tak tylko mu się wydawało. Wpuściła go do środka
i poprosiła, żeby zdjął płaszcz.
– Czy jest w domu? Czy Helena tutaj mieszka? Czy to jest
na pewno dobry adres?
– Może najpierw zrobię herbatę? Chyba że woli pan
kawę?
Skinął głową.
Kawa. Herbata. Cokolwiek.
Rozejrzał się wkoło. Pokój był ładnie urządzony,
z  delikatnym oddechem dawnych czasów. Stała tu stara
kremowa komoda na krzywych nóżkach i malowana ręcznie
szafa. Stół był przykryty robioną szydełkiem serwetką, a na
jego środku stała srebrna cukiernica. Uśmiechnął się na jej
widok, bo w jego rodzinnym domu była podobna. Z su tu
zwisał stary żyrandol z  pięcioma kloszami w  kształcie
tulipanów, podobne kinkiety były przymocowane do ścian.
W rogu stała witryna, a w niej kieliszki i talerze, każdy inny,
zupełnie jakby ktoś kolekcjonował pojedyncze egzemplarze.
No i  tykał zegar z  kukułką, co dawało Joachimowi jakieś
ukojenie, choć zupełnie nie rozumiał dlaczego. Czuł
obecność Heleny. Wprawdzie ta miła kobieta nie
powiedziała mu jeszcze niczego, tylko ciągle krzątała się
w kuchni, ale on wiedział, że Helena tutaj była. Nie potra ł
wytłumaczyć, skąd ta pewność, czy to był zapach, czy
ręcznie robiona serwetka na stole, czy może raczej widok
tych różnorodnych talerzy w kredensie.
– Gdzie jest Helena? – zapytał raz jeszcze, kiedy kobieta
w  malinowym swetrze przyniosła na tacy dwie liżanki
z kawą, dzbanuszek z ciepłym mlekiem i małe czekoladowe
ciasteczka.
– Chwileczkę – powiedziała, a  potem podeszła do
malowanej szafy, otworzyła ją i wyjęła coś spod obrusów.
List.
Spojrzał na nią mało przytomnym wzrokiem.
– Co to jest? – spytał trochę bez sensu, ale bał się
dotknąć białej koperty. Poza tym, skąd wiadomo, że to do
niego?
– Joachim, prawda? – Gospodyni się uśmiechnęła. –
Mama była pewna, że kiedyś ją pan odwiedzi. Że pan ją
znajdzie.
Mama?
M a m a?
– Helena miała córkę?
– Jestem Zuzanna. Ta mała dziewczynka w  żółtej
czapeczce, którą razem znaleźliście pod drzwiami
Koralików. Helena mnie adoptowała, więc tak, jestem jej
córką.
Joachim poczuł, jak zalewa go fala niewysłowionej
czułości. Nie było w niej wstydu, żalu, nie było zakłopotania,
że przecież ją zostawił, tylko radość, że mógł raz jeszcze
ujrzeć tę małą, zaledwie kilkutygodniową dziewczynkę,
owiniętą popielatym kocykiem.
– Zuzia – wyszeptał.
Kobieta odchyliła się od stołu i wysunęła ukrytą pod nim
szu adę. Wyjęła z niej coś niewielkiego, zawiniętego w białą
serwetkę i położyła na stole.
Wiedział, co było w środku.
Żółta, robiona na drutach czapeczka.
Zuzanna pozwoliła mu płakać. Nie przerywała, nie
próbowała pocieszać, nie przeszkadzała swoją obecnością.
Joachim płakał cicho, nie przejmując się kapiącymi łzami
i  pociągając nosem. Kilka minut później podniósł wzrok
i spytał:
– Mogę zostać sam?
Zuzanna pogłaskała go po głowie, a potem nalała kawy
do liżanki i wyszła do drugiego pokoju.
Joachim otworzył kopertę, wyjął z niej list i rozłożył go,
starannie wygładzając zagniecenia.
Najdroższy Joachimie!
Chciałam Cię przeprosić.
Szkoda, że tak późno zrozumiałam, że każdy ma prawo
przeżyć swój czas na ziemi tak, jak tego chce. Nie wolno nam
oceniać czyichś wyborów i nie wolno nam uważać własnych za
lepsze.
Zrozumiałam to dopiero wtedy, kiedy Zuzia kupiła mi
wycieczkę dookoła świata. Początkowo nie chciałam jechać
sama, ale ona powiedziała, że powinnam w pojedynkę zobaczyć
to wszystko, co Ciebie tak bardzo pociągało. Żeby zrozumieć.
Świat jest piękny, Joachimie, a  podróżowanie to jak
nurkowanie w chmurach. Jak dotykanie nieba. Jak taniec wśród
gwiazd.
Kiedy stałam na moście w Wenecji, żałowałam, że nie ma
Cię obok mnie. Że nie widzisz tego miasta z  mgły i  wody. W
Soczi zachwyciły mnie herbaciane pola. We Florencji rzeźba
Matki Boskiej o cudownej dziecięcej twarzy i nieproporcjonalnie
dużych kolanach. Ciekawe, co byś powiedział na ten widok. Z
Uzbekistanu przywiozłam sobie cudowną tiubietiejkę i muszę Ci
wyznać w tajemnicy, że Tobie również jedną kupiłam. Myślę, że
byłoby Ci w niej do twarzy. W cudownym wąwozie Ała Arcza
w górach Tien-szan zatrzymałam się nad rwącą górską rzeką
o krystalicznie czystej, ale i lodowatej wodzie. Wykąpałam się
w niej z prawdziwą przyjemnością, wspominając nasze kąpiele
w jeziorze. I znowu za Tobą zatęskniłam. Ach, Kirgizja… Kraina
niebotycznych gór i  rozległych łąk, wiecznych śniegów
i palącego słońca. Zakochałam się w tym miejscu. W Bułgarii
z  kolei spróbowałam taratoru, to taki tamtejszy chłodnik
z  kwaśnego mleka z  dodatkiem kopru, zmielonych orzechów,
czosnku i ogórka. Bardzo by Ci smakował. Przypomniało mi się
od razu, jak kazałeś mi podgrzać chłodnik ze szczawiu,
pamiętasz? W Turcji tańczyłam z derwiszami…
I jeszcze jedna ciekawostka. Kiedy byłam w  Budapeszcie,
pewnego wieczoru jedliśmy kolację w  winiarni, gdzie kiper
nalewał wino do kilkudziesięciu szklaneczek przez taką cienką
szklaną rurkę z  wysokości jednego metra. Zrobiło to na mnie
ogromne wrażenie i  chyba właśnie dlatego wypiłam całkiem
sporo węgierskiego wina, które, jak wiesz, do słabych nie należy.
Joachimie – to niewiarygodne, ile świat ma barw, smaków
i  zapachów. Cudownie jest czasem obudzić się w  zupełnie
innym miejscu i popatrzeć na zachód słońca po drugiej stronie
kuli ziemskiej. To ciągle to samo słońce, a  jednak czujesz się
jakoś inaczej. Wyjątkowo. Magicznie.
Przepraszam, że nie chciałam, żebyś to wszystko zobaczył.
Ale najbardziej przepraszam Cię za to, że nie pozwoliłam Ci
wrócić. Jakaś niezrozumiała dla mnie duma kazała Ci zniknąć
z mojego życia na zawsze, tylko dlatego, że w tamtym jedynym
momencie nie wybrałeś mnie. Ale przecież nigdy nie
powiedziałeś, że odchodzisz na zawsze. Ty chciałeś tylko
wyruszyć w  świat, a  ja głupia zapomniałam, że Ziemia jest
okrągła i że prędzej czy później znowu się spotkamy.
Joachimie, dziękuję Ci za tę lekcję i za to, że nieświadomie
wsadziłeś mnie do pociągu. Że wcisnąłeś mi bilet do ręki
i wysłałeś w podróż, dzięki której mogłam trochę pobyć z Tobą
i Twoimi marzeniami.
I jeszcze chciałam powiedzieć Ci coś, na co chyba nie
odważyłam się nigdy wcześniej.
Kocham Cię.
Twoja Helena
Słoneczko już gasi złoty blask.
Za chwilę niebo błyśnie czarem gwiazd
Dobranoc…
Dobranoc…
Dobranoc już…
Grzegorz Turnau: Słoneczko już gasi złoty blask.
Dwudziestego trzeciego grudnia
Helena umarła dwunastego maja dwa tysiące trzynastego
roku, dzień po tym, kiedy Joachim zatrudnił się w szpitalu
jako wolontariusz. Zupełnie jakby czekała na odpowiedni
moment. Jakby odetchnęła z ulgą, wiedząc, że znowu wrócił
do dzieci, że znowu pojawił się w czyimś życiu tylko po to,
by częściowo oddać swoje. Że wrócił z podróży.
Przeczytał list jakieś dwadzieścia razy, nauczył się go na
pamięć, utrwalając w  głowie każdą literkę, każdy zakrętas,
przecinek, kropkę i  wreszcie słowa: „Kocham Cię”. Nie
płakał już, zupełnie jakby wreszcie przyszło wyciszenie.
Napięcie ostatnich kilkunastu dni opadło, a  on znowu
poczuł, że nie jest już samotną wyspą.
– Chyba w  końcu muszę dokończyć moją opowieść
o zaginionych uczestnikach wycieczki do Włoch, prawda? –
Puścił oko do młodej pielęgniarki. Aldegunda? Alfonsyna? –
Przepraszam – powiedział nieco zakłopotany – ale
kompletnie uciekło mi z głowy pani imię.
– Anna.
Z wrażenia upuścił niebieską poduszkę z  doszytymi
nóżkami, którą kupił specjalnie dla Żuczka. Prezent
świąteczny, chmurka na szczęście.
– Jak to Anna? Byłem przekonany, że to imię brzmiało
jakoś bardziej skomplikowanie. Coś jak Arabela albo
Artemizja.
Roześmiała się głośno, zasłaniając usta ręką.
– Może usłyszał pan po prostu, jak się przedstawiam, ale
z  imienia i  nazwiska. Wtedy rzeczywiście brzmi to
nietypowo, zwłaszcza kiedy się szybko wypowie oba człony
naraz.
– To znaczy?
– Anna Marcja. Annamarcja.
To musiało być to.
Chrząknął nieco zakłopotany, a potem ostrożnie wsunął
ręce do Żuczka i  pogłaskał go po głowie. Stan chłopczyka
znacznie się poprawił, waga znowu ruszyła w górę, a maluch
miał coraz większy apetyt, choć ciągle pozostawał
okruszkiem.
– To był rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty
dziewiąty. Najpierw zaliczyliśmy Rzym, potem Florencję,
a na końcu Wenecję. Nic nie zapowiadało takiego przebiegu
zdarzeń, ale przedostatniego dnia pobytu zniknęło naszych
dwóch kolegów. Rudolf i Zenon z Katowic. Obydwaj byli od
samego początku niezwykle uprzejmi i  grzeczni, zawsze
skorzy do pomocy i  poczęstowania papierosem. Po
przyjeździe do Wenecji poszliśmy z  całą grupą zwiedzać
miasto. Rudi i Zenek wykręcili się jednak, twierdząc, że coś
im zaszkodziło i  mają problemy z  żołądkiem. Rano nie
pojawili się również na śniadaniu. Ich pokój nie był
zamknięty, więc przewodnik postanowił wejść do środka.
Łóżka były idealnie zasłane, szafy puste, podobnie łazienka.
Na podłodze leżała tylko stara torba turystyczna i znoszone
domowe panto e. Nigdy więcej już ich nie zobaczyliśmy.
Pamiętam jednak, że na stacji benzynowej, tuż przed
Wenecją, kupili kilka butelek szampana, którym wszystkich
poczęstowali, twierdząc, że „mają co uczcić”. Myślę, że już
wtedy opijali swoją wolność.
Anna Marcja patrzyła na niego z otwartymi ustami.
– I naprawdę zniknęli?
– Naprawdę. Nigdy więcej ich nie zobaczyliśmy. Swoją
drogą, dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, co wtedy zrobili,
dokąd pojechali i gdzie ostatecznie zdecydowali się żyć.
Joachim poklepał Żuczka po brzuszku i  spojrzał przez
szybę. Po drugiej stronie stała Marta. Podniósł się z  fotela
i wskazał jej wzrokiem synka. Uśmiechnęła się jakoś miękko
i spytała na migi, czy może wejść do środka.
– Przyszłaś – pochwalił ją, otwierając drzwi.
– Podobno jest dobrze.
– Jest bardzo dobrze. To najbardziej waleczny Żuk
świata. A jak potra słuchać! Kto wie, czy w przyszłości nie
zostanie powieściopisarzem, w końcu zdradziłem mu kilka
naprawdę niezłych historii.
– Czy ja mogę go wziąć na ręce?
Siostra Anna Marcja zawahała się na moment.
– Dobrze, ale dosłownie na sekundę.
Marta delikatnie wyjęła synka, a Joachim udawał, że nie
widzi, jak kobieta aż ugina się pod ciężarem tych wszystkich
uczuć, które ją w jednej chwili zalały. Jak nie widzi jej łez, jej
emocji, jej strachu i  miłości, jej szarpanego oddechu
i wreszcie wielkiej ulgi, kiedy po raz pierwszy wzięła swoje
dziecko na ręce i ostrożnie do siebie przytuliła.
– Czułość jest magią. Oswaja największe lęki i  wycisza
demony – mówiła Helena i lepiej nikt by tego nie określił.
Siostra Maria martwiła się o niego, co doskonale widział.
Od wczoraj prawie nie spuszczała go z oka.
– Nie powiedziałam ci, bo nie wiedziałam jak –
przyznała cicho. – Poza tym pomyślałam, że spotkanie
z  Zuzanną dobrze ci zrobi. To ona powiadomiła mnie
o śmierci swojej mamy. Powiedziała też, że Helena umarła
z uśmiechem na ustach, zupełnie jakby niczego się nie bała.
I jakby coś ją cieszyło.
Joachim patrzył na nią milcząco.
– Wszystko jest dobrze, naprawdę – powiedział w końcu
i wskazał ręką na oddział. – Muszę iść, maluchy czekają.
Siostra Maria wiedziała jednak, że jego spokój może być
tylko przykrywką do jakiejś niespodziewanej reakcji
organizmu. W takich właśnie sytuacjach często dochodzi do
zawałów. Kiedy wydaje ci się, że najgorsze minęło, że jesteś
już opanowany i  masz kontrolę nad wszystkim,
poluzowujesz napięte mięśnie i  dopiero wtedy serce się
buntuje. Co prawda Joachim twierdził, że ma dobre wyniki,
ale wolała go na wszelki wypadek obserwować.
– Może spędzisz z nami Wigilię? – zaproponowała.
Roześmiał się.
– Dostałem jakąś taryfę ulgową? Masz okres współczucia
dla kogoś, komu nie było dane spędzić życia z ukochaną?
Dał jej do przeczytania list od Heleny.
– Wybaczyła ci. Żałuję, że nigdy mi o  tym nie
wspomniała. Że nigdy nie powiedziała słowa. Gdybym
wiedziała wcześniej…
Wzruszył ramionami.
– Niczego nie byłabyś w  stanie zrobić. Najwidoczniej
nasza miłość ma się wydarzyć kiedy indziej, w  innej
rzeczywistości.
– Niby jakiej?
– Nie wiem. Ale nie teraz i  nie tutaj. Ale my jeszcze
wrócimy na ziemię, Rysiu, i jeszcze się spotkamy.
– Bzdury. To wszystko mogło się inaczej potoczyć. I nie
mów do mnie Rysiu. – Zaczęła nerwowo obgryzać
paznokieć.
Joachim szturchnął ją w ramię.
– Spotkam ją. I rozpoznam na końcu świata. A  może
wszechświata. I wtedy się sobą nacieszymy tak bardzo, że aż
rozbolą nas zęby od tego szczęścia.
– Przyjdź do nas na Wigilię.
Skinął głową.
– Obiecuję, że się nad tym zastanowię.
W drodze do domu stanął na przejściu dla pieszych koło
małej dziewczynki, która na jego widok zaśpiewała głośno:
My Little Pony
Jedzą opony,
A jak się zmęczą
Rzygają tęczą….
Roześmiał się na głos i  aż podskoczył z  tej radości, ku
zdziwieniu wszystkich dookoła.
Gdy śliczna Panna Syna kołysała
Z wielkim weselem tak Jemu śpiewała
Li li li li laj, moje Dzieciąteczko
Li li li li laj, śliczne Paniąteczko
Autor nieznany: Gdy śliczna Panna.
Kolęda polska z XVIII wieku.
Dwudziestego czwartego grudnia
Mada czekał na Martę pod szpitalem. Kiedy go zobaczyła,
chciała natychmiast uciec, ale jakaś siła wypchnęła ją na
zewnątrz.
Kopał śnieg i próbował na nią nie patrzeć.
– Przepraszam – powiedział po chwili. – Jak mały?
– Lepiej. Lekarze mówią, że najgorsze minęło.
– Mogę go zobaczyć?
– Na chwilę czy na dłużej?
Przełknął ślinę.
– A wolno mi na dłużej?
Wzruszyła ramionami.
– To twój syn.
– Wybrałaś mu już jakieś imię?
Skinęła głową.
– Ja też, ale oczywiście twoje zdanie jest ważniejsze.
Marta włożyła ręce do kieszeni i pociągnęła nosem.
– Może napiszemy nasze propozycje na karteczkach
i wylosujemy jedną? – zaproponowała.
Natychmiast znalazł w  plecaku notes, a  potem wyrwał
z niego kartkę, przedarł ją na pół, naskrobał coś szybko na
swojej połówce, a drugą podał Marcie wraz z długopisem.
– Przepraszam – zwrócił się do wychodzącego ze szpitala
mężczyzny. – Czy mógłby pan wybrać jedną z  tych
papierowych kulek? – Wyciągnął przed siebie ręce.
Facet spojrzał na nich pytająco.
– Tam jest imię dla naszego synka. Ale musimy wybrać
jedno. – Mada niezgrabnie się uśmiechnął.
– Jasne, rozumiem. – Mężczyzna kiwnął głową i dotknął
prawej ręki chłopaka. – Ta.
Mada i Marta pochylili się i odwinęli karteczkę, a potem
powiedzieli jednocześnie:
– Wygrałam.
– Wygrałem.
Chłopak spojrzał na Martę ze zdumieniem.
– To moje imię.
– Najwyraźniej moje też – odparła i  rozwinęła drugą
kulkę.
Na jednej i drugiej widniało imię Joachim.
Siostra Maria zaprosiła go na siedemnastą. Było dopiero
wpół do drugiej, więc miał jeszcze trochę czasu. Wyjął
pięknie zapakowany fascynator i położył go na stole. Ucieszy
się. Nie kupił nic dla jej męża, ale z pewnością mu wybaczą.
Mógłby wprawdzie wyskoczyć jeszcze do sklepu po butelkę
wina, ale jakoś nie chciało mu się wychodzić z domu. Może
troszkę później. Włączył lampki na choince, podkręcił
kolędy w radiu i położył się na chwilę na kanapie. W domu
ciągle jeszcze pachniało piernikiem, tym przyspieszonym,
który nie musiał leżakować. Czuł się zmęczony, ale jakoś tak
przyjemnie. Nic go nie bolało, nie męczyło, nie uwierało.
Zupełnie jakby wszelkie dolegliwości związane z  wiekiem
nagle odpuściły. Może to taki wigilijny prezent od losu?
Nakrył się kocem i zamknął oczy.
Kiedy z  nieba pada śnieg, po kolei wszystko zakrywa,
zupełnie jakby ktoś naciągał na ziemię białe prześcieradło,
powoli i  dokładnie, żeby nie było żadnych zagnieceń.
Znikają ulice, trawniki, papierki rzucone na ziemię,
a czasem nawet dachy samochodów. Joachim uśmiechnął się
i zobaczył, jak na tysiące drobnych kawałeczków rozpada się
jego dzieciństwo. Nie pamiętał już, kiedy nauczył się jeździć
na rowerze i  w  którym roku zachorował na odrę. Co lubił
jadać na śniadanie i  kiedy powiedział „mamo”. Jaką
kołysankę nuciła mu wieczorami. Jaki miała kolor włosów.
Zapominał terminowanie u  felczera i  dzień, w  którym
pierwszy raz zobaczył, jak nastawia się złamaną rękę. Potem
białe prześcieradło zasłoniło wojnę, studia i  wyjazd
w  nieznane. Dworzec kolejowy, z  którego tra ł do
Koralików i  księdza o  zielonych oczach. Nie pamiętał już
twarzy małej Rysi, Rozalii, Antka, Bolka, Józefy i Kacperka.
Gdzieś rozmył się domek dla lalek, jazda na sankach,
znalezienie Antka w  wielkim garze, nocna wędrówka na
pasterkę. Zniknęła Kirgizja, Taszkient, Budapeszt,
Jugosławia, Czechosłowacja, Włochy, Portugalia… Rozpłynął
się Malinosiu i  dwóch kłócących się braci. Z choinek
posypało się igliwie i  wyparował zapach rosołu, który dwa
dni temu ugotowała mu siostra Maria. Nie pachniało już
piernikiem. Nie pamiętał Mady i smaku kawy, którą u niego
pił. Nie pamiętał, jak wyglądała Marta i mały Żuczek, który
tak dzielnie walczył o życie. A jak miała na imię ta siostra?
Aurora? Apolinaria? I kim była Zuzanna?
I tylko Heleny nie zapomniał do samego końca. Stała na
końcu ogromnego pola, które coraz szczelniej pokrywało się
bielą, w  tej swojej niebieskiej sukience i  brązowych
drewniakach, uśmiechając się do niego tak pięknie, jak tylko
ona potra ła.
– Helik… – wyszeptał. – Helik.
I wreszcie się spotkali.
Tymczasem na oddziale neonatologii siostra Anna
Marcja nachyliła się nad maleńkim Joachimem i puściła do
niego oko:
– Fajnie, że pierwszą Wigilię spędzimy razem, wiesz?
Tylko cię jeszcze przewinę, a  potem może coś zaśpiewam?
Wprawdzie nie znam tak cudownych opowieści jak twój
starszy przyjaciel, ale z pewnością mogę ci coś zanucić. Tym
bardziej że mamy co świętować! Nie dość, że dziś Wigilia, to
jeszcze słyszałam, jak lekarz powiedział, że niedługo będzie
można rozpocząć kangurowanie. Musisz tylko dobić do
tysiąca gramów, mój mały, a wtedy tra sz w ramiona mamy
i będzie ci tam najlepiej na świecie. Zaczniemy od godzinki
dziennie. Jesteś coraz silniejszy, coraz bardziej zachłanny na
życie. Zupełnie jakbyś urodził się na nowo. To co?
Pośpiewamy sobie trochę, a  później to już chyba przekażę
cię rodzicom, bo zdaje się, że okropnie się niecierpliwią.
Położyła ostrożnie chłopca na plecy i  zdjęła mu
pieluszkę.
– A co ty tu masz na pośladku? – zaśmiała się, podnosząc
nóżki malucha i wsuwając mu pod pupę czystego pampersa.
Joachim ziewnął tylko i zamachał w powietrzu rączkami.
Anna Marcja przyjrzała się raz jeszcze.
– Śliczne – powiedziała po chwili. – Jejku, jakie śliczne.
Na prawym pośladku małego Joachima widniało
jasnobrązowe znamię – mała ważka ze skrzydełkami
gotowymi do lotu.
EPILOG
W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku piątego
grudnia londyńczycy obudzili się w  zupełnych
ciemnościach. Mgła zmieszania z dymem, który wydobywał
się z  elektrowni węglowych Battersea, Bankside oraz
Kingston upon Thames ograniczyła widoczność do kilku
metrów. Zanieczyszczenie powietrza doprowadziło do
śmierci kilku tysięcy osób, a wiele z nich tra ło do szpitala
z ostrą niewydolnością oddechową. Lub przedwczesną akcją
porodową, tak jak Ann, która z  utęsknieniem czekała na
swoją córeczkę. Tyle że Lou Jane miała urodzić się w lutym.
Matka nie opuściła jej nawet na jeden dzień. Lekarze nie
dawali małej większych szans, powołując się na statystki
i  zagrożenia, jakie na nią czekały. Nie wiedzieli, co zrobić
z  takim maleństwem. Ale Ann wiedziała swoje… W tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku Lou Jane ma
dwadzieścia dziewięć lat i  rodzi swoją pierwszą i  jedyną
córkę – Kate. Silną, zdrową dziewczynkę o  wadze ponad
czterech kilogramów. W dwa tysiące piętnastym,
dwudziestego czwartego grudnia, Kate tra a do Watford
General Hospital w  Londynie, by jeszcze przed północą
powitać na świecie swoją córeczkę.
Dziewczynka dostaje na imię Helen…
Monschau, 16.07.2018 r.
OD AUTORKI
Tę historię w całości dedykuję mojemu Dziadkowi, którego
listy i wspomnienia z podróży towarzyszyły mi podczas
pisania Pokoju kołysanek. Wszystkie opowieści są prawdziwe.
Istniał Malinosiu, istniał pan dyrektor wydziału rolnictwa i
leśnictwa Urzędu Wojewódzkiego w Toruniu, istnieli Zenon
i Rudolf z Katowic, którzy dali nogę w Wenecji. Dziadek
prowadził dzienniki podróży i bardzo szczegółowo opisywał
każdy dzień. Grube bruliony z notatkami, wspomnieniami i
zdjęciami z gazet dostałam „w spadku” i wiedziałam, że
pewnego dnia ujrzą światło dziennie. Wszystkie miejsca
opisane w książce to miejsca, które odwiedził mój Dziadek.
Niektóre cytaty są przeniesione z jego wspomnień, bez
żadnych poprawek. Myślę, że spodobałaby mu się ta historia,
nawet jeśli nigdy nie porzucił żadnej Heleny. Chociaż tego
nie wiem na pewno. ;)
Koraliki oczywiście nie istnieją i nigdy nie istniały,
przynajmniej nie w Obornikach. Ta historia jest fikcyjna, w
przeciwieństwie do samej postaci Joachima, którego
pierwowzorem jest wspomniany na początku książki – David
Deutchman.
Bardzo dziękuję Ani Majewskiej za „fascynatory” i różne
szpitalne opowieści, z których część nie została wykorzystana,
ale czeka w specjalnym pliku na swoją kolej. Aniu, jesteś
skarbnicą świetnych historii i dobrym duchem mojego pisania!
Dziękuję Jowicie Rosadzie za porady w opisywaniu
„rzeczywistości wcześniaków”, za wyłapanie wszystkich
błędów i pomoc w przechodzeniu przez medyczne labirynty,
które dla mnie są często bardzo skomplikowane.
Dziękuję Ani Kasprzak za pierwsze czytanie i pomoc w
wyszukiwaniu literówek. Oraz za bezinteresowne wsparcie i
codzienne pogaduchy na FB.
Dziękuję Lilce Fabisińskiej za nasze niekończące się
rozmowy, do których ostatnio dołączyła Aga Krawczyk.
Dziewczyny – jesteśmy jak spragnione pokarmu gołębice,
pamiętajcie o tym!
Dziękuję swojej Rodzinie za wyrozumiałość, zwłaszcza w
końcowej fazie pisania, kiedy zapominam ugotować obiad,
kiedy klnę jak szewc i wściekam się z powodów dziwnych.
Dziękuję wszystkim, którym moje historie zapadają w
serce.
[1] Lewis Carroll, Alicja z Krainy Czarów, Nasza Księgarnia,
Warszawa 2005.
[2] UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation
Administration) – Organizacja Narodów Zjednoczonych do
Spraw Pomocy i Odbudowy, powstała w Waszyngtonie w
1953 roku.

You might also like