Professional Documents
Culture Documents
Milena Wójtowicz
Alek Rogoziński
Jacek Galiński
Agnieszka Lis
Karolina Głogowska
Martyna Raduchowska
Jagna Kaczanowska
Agnieszka Litorowicz-Siegert
Magdalena Majcher
Katarzyna Berenika Miszczuk
Małgorzata Oliwia Sobczak
WIGILIJNE OPOWIEŚCI
Opowiadanie Ostatnia gwiazdka:
Copyright © by Tomasz Betcher, MMXX
Pozostałe opowiadania:
Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXX
Wydanie I
Warszawa MMXX
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia
wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca
informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub
w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz
przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega
właściwym sankcjom.
Spis treści
***
Zima 1986 roku nie była wprawdzie nazywana zimą stulecia, ale
z pewnością należała do jednej z najostrzejszych zim dwudziestego
wieku. Pociągi stawały w szczerym polu, pękały butelki
w mleczarniach, a wiele miejscowości zostało pozbawionych prądu,
jednak nawet najsroższy mróz nie mógł ugasić żaru, który płonął
w sercu Pawła.
Justynę poznał zupełnie przypadkowo, kiedy otwierające się
drzwi w pociągu SKM wciągnęły połę jej puchowej kurtki i się
zacięły. Stał w niewielkiej grupce, czekając na wyjście. Rozczuliło
go, że szarpała się z kurtką taka bezradna, podczas gdy pozostali
pasażerowie wymijali ją, wychodząc z pociągu otwartą połową
drzwi. To był jego przystanek, ale postanowił jej pomóc. Przez kilka
chwil mocował się z mechanizmem, który za nic nie chciał puścić.
Kurtkę uwolniło dopiero zamknięcie drzwi przez konduktora. Tyle
że w tym samym momencie pociąg ruszył.
– Przepraszam – powiedziała, oblewając się rumieńcem.
Dopiero teraz spostrzegł, jaka jest ładna. Niebieskie oczy, jasne
włosy i policzki zaróżowione od panującego w wagonie gorąca.
Konduktor rozkręcił ogrzewanie na pełną moc, nie zważając na
zimową odzież pasażerów.
– To był chyba pana przystanek?
– Nie szkodzi. – Wzruszył ramionami. – Pani chyba także?
– Niestety tak. Przy następnej stacji jest postój taksówek, zapłacę
za kurs dla pana w ramach podziękowania i zadośćuczynienia –
zaproponowała nieśmiało, lecz odmówił.
W zamian zaprosił ją na spacer. Mróz szczypał w uszy i policzki,
ale od rana świeciło słońce, które skrzyło się w śnieżnych zaspach.
Rozmawiało się im doskonale. W niełatwych czasach łatwo znaleźli
wspólny język. Przeszli wzdłuż ulicy Hynka, a potem zagłębili się
w labirynt wrzeszczańskich uliczek. W jednej z nich znaleźli małą
kawiarnię i Paweł wiedział, że to początek niezwykłej znajomości.
Po roku wzięli ślub. Mieli małe wesele i wielkie perspektywy. On
był architektem z fantazją, choć na razie zatrudnionym w miejskim
przedsiębiorstwie, ona farmaceutką z pasją. Z pomocą rodziców
w ciągu kilku lat dorobili się małego mieszkania, dużego ata
i ogromnego apetytu na życie. Brakowało im tylko jednego –
dziecka.
Pomimo usilnych starań Justyna nie mogła zajść w ciążę.
Próbowali wszystkiego, konsultowali się z najlepszymi specjalistami
w Polsce, sprowadzali z zagranicy horrendalnie drogie suplementy
diety, kochali się czasami po kilka razy dziennie. A jednak nie
przynosiło to pożądanego skutku.
Dziecko pojawiło się dopiero wtedy, kiedy stracili nadzieję.
Paweł doskonale pamiętał ten dzień. Odgadł, co się dzieje, jeszcze
zanim Justyna wypowiedziała pierwsze słowo. Wzruszył się wtedy
ogromnie, zresztą tak samo jak ona. Cały wieczór płakali i śmiali się
na przemian, ciesząc się swoim szczęściem. Następnego dnia
przytargał do domu wielki kosz owoców, skrzynkę wypełnioną
wędzonymi rybami i wędlinami od znajomego gospodarza, jeszcze
ciepły chleb. Tak, aby żonie niczego nie zabrakło.
Osiem miesięcy później Paweł krążył nerwowo między
podwórzem szpitala, na które wychodziły okna sal oddziału
położniczego, a budką telefoniczną, skąd co chwila dzwonił po
informacje.
– Tłumaczyłam już panu trzy razy, że żona nie urodzi w ciągu
piętnastu minut. – Pielęgniarka dyżurna była wyraźnie poirytowana.
– Niech pan zadzwoni za dwie, trzy godziny.
Westchnął i postanowił wziąć się w garść. Choć państwo polskie
przeszło już transformację, to służba zdrowia wciąż jeszcze tkwiła
głęboko w starym systemie. Mężczyzn traktowano jak zbędny
element zakończenia ciąży i trzymano z dala od oddziałów
położniczych. Zdesperowani ojcowie wystawali pod oknami, by móc
choć przez chwilę cieszyć oczy widokiem swoich nowo narodzonych
dzieci.
Z niewesołymi myślami Paweł powędrował od szpitala na
Klinicznej w stronę centrum Wrzeszcza. Zima – brzydka i dżdżysta –
zupełnie nie przypominała tych, które znał z młodości. Nie było
nawet specjalnie zimno, nie mówiąc już o śniegu, który wciąż nie
chciał spaść. Paweł przysiadł na ławce w parku Kuźniczki, by
odczekać jeszcze kwadrans, zanim zadzwoni z telefonu na dworcu.
Został mu ostatni żeton. Obserwował ludzi wysypujących się co
chwila z pociągów SKM, ale w parku był sam. W taką pogodę nikt
nie miał ochoty tam wchodzić, a tym bardziej siadać na mokrych
ławkach czy spacerować po rozmiękłych ścieżkach.
Z gałęzi drzewa obserwowała go wrona. Łypała na niego swoim
czarnym okiem, wywołując uczucie niepokoju. Zamiast wzbić się
w górę, zeskoczyła z gałęzi i poszybowała w stronę Pawła. Przez
ułamek sekundy miał wrażenie, że chce go zaatakować. Przeleciała
tak nisko, że zerwał się z ławki. Pomyślał, że to znak. Że musi
zadzwonić. Choć nie był przesądny, wrona nie kojarzyła mu się
dobrze. Pobiegł na dworzec, przeczuwając najgorsze.
Pomylił się. W słuchawce telefonu usłyszał najlepszą wiadomość
swego życia.
***
***
***
***
Była już dużą dziewczyną. Miała w końcu dziesięć lat. Dwie cyfry
zobowiązywały i choć Natalka wciąż lubiła bawić się z braćmi, to
jednak coraz bardziej wstydziła się otwarcie to okazywać. Latem
wspólnie skakali na trampolinie, ganiali po ogrodzie i kąpali się
w morzu. Zimą stałym elementem ich zabaw była wojna na śnieżki
i budowanie igloo, a kiedy pogoda nie sprzyjała, znajdowali zajęcie
w domu, przy czym ulubionym była zabawa w chowanego.
Mimo że Natalia urosła i nie mieściła się już do swoich
najlepszych kryjówek, wciąż miała kilka asów w rękawie. Wielka
szafa w sypialni rodziców była głęboka, przez co wydawała się nieco
straszna i maluchy nie zawsze chciały ją otwierać. Natalia zaś
w przepastnym wnętrzu przepełnionym zapachem ubrań i lawendy
znajdowała ukojenie. Tym razem jednak znalazła coś zupełnie
innego.
Zanim zamknęła drzwi, wyłowiła wzrokiem kształt, którego do tej
pory nie widziała. Zajrzała pod koc, a po chwili wyciągnęła
znalezisko z czeluści szafy. Kiedy odwinęła gruby papier i uchyliła
wieko jednego z pudeł, westchnęła z zachwytu. Podniosła gurówkę
i przesunęła palcami po gładkiej skórze. To musiał być prezent od
rodziców. Kiedy ostatnio oglądała zawody w jeździe gurowej na
lodzie, tata dziwnie na nią patrzył. A teraz miała w rękach łyżwy,
o których koleżanki mogły jedynie pomarzyć. Tylko czy będą
pasowały? Ostatnio stopa urosła Natalce tak bardzo, że mama
musiała kupić jej nowe buty zimowe. A jeśli okażą się za małe?
Obejrzała się w kierunku korytarza, czy nikt nie idzie. Bliźniacy
przeszukiwali właśnie pralnię, gdzie Natalia miała kilka ulubionych
kryjówek. Była więc bezpieczna. Włożyła buty i zasznurowała je.
– Pasują idealnie – szepnęła do siebie, oglądając prezent z każdej
strony. – Ciekawe, jak jeżdżą…
Myśl o wypróbowaniu ich zakiełkowała w niej i rosła z każdą
sekundą. Tylko kilka szusów, żeby się upewnić, że suną tak
cudownie, jak wyglądają. Rodzice na pewno się nie pogniewają, jeśli
tylko wróci przed zmrokiem.
Wiedziała, gdzie może wypróbować łyżwy. Odczekała, aż bracia
ją znajdą, i zarządziła kolejną rundę chowanego, by mogła
niepostrzeżenie wymknąć się z domu. Było to o tyle łatwe, że
rodzice od rana zajmowali się przygotowaniami do wigilii. W domu
pachniało postną kapustą, która była specjalnością taty. I jeszcze
piernikiem. O tak! Na piernik Natalka czekała wyjątkowo
niecierpliwie. W końcu sama pomagała robić przyprawę.
Pamiętała, kiedy po raz pierwszy ją przygotowali. Mama
przyniosła przepis od jakiejś znajomej z Torunia. Podobno w jej
rodzinie była mistrzyni pierników. Natalka z zaciekawieniem
oglądała wszystkie wyłożone na stół składniki: laski cynamonu,
goździki, gałkę muszkatołową i wiele innych, których nazwy
słyszała, ale nie mogła ich zapamiętać. Potem mama zawołała do
pomocy tatę. Wrzucili wszystko do moździerza i tata zaczął mocno
kręcić tłuczkiem. Po chwili wszyscy troje poczuli niezwykły,
wiercący w nosie aromat. Wręcz magiczny. To było kilka lat temu,
ale od tej pory stało się tradycją, że Natalia wraz z tatą
przygotowywała magiczną przyprawę do piernika.
Spojrzała na ojca przez balustradę. Na głowie robiło mu się
śmieszne gniazdko z przerzedzonych włosów. W przerwach
pomiędzy mieszaniem i dodawaniem kolejnych składników kroił
warzywa na sałatkę jarzynową, której Natalia nie znosiła. Mama
zwijała długie rulony makowców i przyprawiała zupę grzybową.
Oboje byli tak pochłonięci pracą w kuchni, że nie zauważyli, jak
zeszła po schodach do piwnicy, chowając łyżwy za plecami.
Wyszła tylnymi drzwiami i przemknęła przez ogród, kryjąc się za
wysokimi tujami. Znała tu każdy kąt i każdą ścieżkę. Otworzyła
niewielkie drzwi wiaty śmietnikowej i wymknęła się przez nią
niezauważona. Kwadrans później siedziała na śliskich betonowych
schodach nad zbiornikiem retencyjnym Srebrniki i wiązała łyżwy.
„Tylko kilka szusów”, upomniała siebie po raz kolejny.
Ruszyła nieśmiało, ale z każdym krokiem nabierała prędkości.
Łyżwy niosły jak marzenie, a mroźne powietrze przyjemnie
szczypało w policzki. Kiedy usłyszała za sobą trzask, było za późno.
Obejrzała się i zobaczyła białą pręgę na ciemnej ta i lodu. Zbliżała
się do niej. Natalka przyspieszyła. Zdąży, musi zdążyć. Była już
całkiem niedaleko brzegu, kiedy lód rozstąpił się i otoczyła ją
ciemność. Próbowała walczyć, lecz nasiąknięte ubranie i ciężkie
łyżwy ciągnęły ją na dno. Chwilę później jej płuca wypełniły się
lodowatą wodą.
Kiedy pod stopami dziewczynki pękł lód, pękło także serce jej
ojca, choć Pawłowi było dane przeżyć jeszcze dobę w dramatycznej
szarpaninie między nadzieją a rozpaczą.
***
***
***
***
***
***
***
Przygotowanie:
Wszystkie składniki ucieramy w moździerzu lub mielimy
(goździki i anyż lepiej wcześniej zmiażdżyć – mogą zablokować
młynek!). Ziarna kardamonu obieramy z łupin. Ucieramy lub
mielimy do uzyskania jednolitej, sypkiej mieszanki, którą w razie
potrzeby możemy przesiać przez sito.
Mieszankę przypraw należy od razu przełożyć do szczelnego słoja
(inaczej szybko traci aromat) i przechowywać w ciemnym miejscu.
***
Sobota była piękna, słoneczna i w ogóle niezimowa. Zuzka zaczęła
ją od śniadania przy wpisywaniu faktur, chcąc nadgonić wczorajsze
zaniedbanie, zanim przyjdzie czas wybrać się na miasto.
Został jej do kupienia bilet na autobus do domu i prezent dla
brata. Może gdyby była kobietą przebojową, nie kupiłaby mu
tradycyjnego prezentu, tylko kartkę z dowcipnym napisem w stylu:
„Te trzy dychy, które wydałabym na prezent, prześlę komornikowi
na poczet długu, w który mnie wpakowałeś”. Albo: „Jeszcze tylko
trzysta okazji bez prezentów dla ciebie i będziemy kwita”.
Rany, jak bardzo chciałaby to zrobić i zobaczyć jego minę… Ale
wyobraźnia zaraz podsuwała jej obraz mamy siedzącej przy stole
z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami i z tym spojrzeniem, które
może nie zabijało, ale przeszywało zimnem, osadzało w miejscu
i wybijało z głowy głupie pomysły, i zaraz traciła cały rezon. Nie,
kupi mu jakiś głupi drobiazg, pseudoludowe skarpety chociażby.
Albo koszulkę z jakimś bzdurnym tekstem. A od niego dostanie
zestaw z marketu – dezodorant i szampon czy inny szajs.
Przynajmniej w następnym miesiącu zaoszczędzi na kosmetykach.
Zebrała się do wyjścia około jedenastej, chcąc skorzystać z okazji
i poczuć trochę słońca na twarzy. W świetle dnia Górka Śmierci była
tylko usypaną hałdą, a łyse gałęzie drzew i zielona trawa sprawiały
wrażenie, jakby wiosna zaczęła wypełzać spod ziemi, ale cofnęła się,
przypomniawszy sobie, że jest grudzień. Zuzka zdecydowała się
pójść piechotą, przynajmniej w jedną stronę. Cały tydzień spędziła
przy komputerze w pozycji szwajcarskiego scyzoryka; jej ciału też
się czasem należało trochę wolności.
Ominęła górkę i skręciła w stronę centrum. Była już na wysokości
szkoły, kiedy za plecami usłyszała czyjeś szybkie kroki. Zlał ją zimny
pot, a serce podeszło do gardła. Przez chwilę błysnęła jej w głowie
myśl: uciekać, ale wtedy usłyszała znajomy głos.
– Dzień dobry! Zobaczyłam panią i chciałam sprawdzić, czy
wszystko w porządku.
Zuzka odwróciła się i prawie osłabła z ulgi. Za nią stała odziana
w dres walkiria Klementyna.
– Przestraszyłam panią! – przeraziła się blondynka. – Nie
pomyślałam, przepraszam. Chciałam się tylko upewnić, czy
wszystko okej i czy nie potrzebuje pani pomocy.
– Nic się nie stało – oznajmiła mężnie Zuzka. – Nie pomyślałam,
że się czegoś tak przestraszę, wczoraj w sumie nic się nie stało… Ale
dziękuję pani bardzo za to, że pani wczoraj zareagowała.
– Ja to nic nie zrobiłam. – Walkiria się uśmiechnęła. – Ta pani
z pieskiem za to, szacunek.
– Zareagowała pani – upierała się Zuzanna. – Wszędzie piszą, że
jest znieczulica, a tu proszę, potrzebowałam pomocy i obie panie mi
pomogły. I jeszcze pani mąż…
Popatrzyły na siebie chwilę w milczeniu, a potem jak na komendę
wybuchnęły śmiechem.
– Znalazł te grzyby? – odważyła się zapytać Zuzka.
– Znalazł. I grzyby, i sól, tylko przyprawę do piernika wcięło. No
i oczywiście śledzie, więc pojechał dokupić. Klementyna jestem –
przedstawiła się o cjalnie walkiria, wyciągając rękę.
– Zuza.
– Na pewno wszystko w porządku? – upewniła się walkiria, nie
wypuszczając jej dłoni. Miała coś takiego w tych błękitnych
migdałowych oczach, że Zuzanna po prostu musiała powiedzieć
prawdę.
– Z tym, jak się czuję po wczoraj, w porządku, z całością mojego
życia niezbyt.
– To znaczy? – zapytała delikatnie Klementyna.
– Nie wiem, co robić – wyznała Zuzka. – Z jednej strony są święta,
z drugiej strony ta pani od Mulka wczoraj mi tłumaczyła, że nie ma
co siadać do stołu z ludźmi, z którymi się nie chce być. A ja
naprawdę nie mam ochoty. Brat tylko rechoce, że jestem frajerka.
Tata uważa, że powinnam gdzieś znaleźć pracę na czarno, to się
komornik odczepi. A mama, że przesadzam i nie powinnam się
kłócić z bratem. To jest moja rodzina i kocham ich, ale teraz… nie
mam na to siły.
Walkiria przez chwilę patrzyła na nią badawczo.
– Coś ci teraz powiem, tak od siebie. To nie jest ani rada, ani
wskazówka, to jest… moja perspektywa. Słabość to nie jest wada.
To jest stan. Nikt nie jest wykresem z linią prostą, jesteśmy takimi
naprawdę krzywymi szlaczkami. Raz w górę, raz w dół, czasem
w ogóle w pętelkę. Bycie w dołku jest czasem okej. To, że nie chcesz
w danej chwili z kimś się zadawać, też.
– Ale są święta.
– Zawsze coś jest. Zawsze jest milion powodów, żeby coś zrobić
albo czegoś nie zrobić… A czasem po prostu trzeba złapać siatkę ze
słoikiem śledzi i zaszarżować komuś na ratunek, nawet jeśli tak
naprawdę nie ma zagrożenia.
– Nie powiedziałaś mężowi, że pani Gertruda już tego gościa
powaliła i była gotowa go nadal bić, gdyby zaszła taka potrzeba?
– Po rozważeniu wszystkich za i przeciw stwierdziłam, że mu tego
nie powiem, ani w święta, ani w ogóle. – Klementyna mrugnęła
porozumiewawczo.
Zuzka uśmiechnęła się do niej. Żeby wszystkie problemy
i dylematy dało się tak łatwo rozwiązać. Na jej twarzy musiała się
odbić ta myśl, bo poczuła na ramieniu dużą ciepłą dłoń Klementyny.
– Czego chcesz? – zapytała walkiria.
– Iść na zakupy.
– Nie w tym sensie. Czego chcesz teraz, tak najbardziej, z głębi
siebie?
Zuzka wzruszyła ramionami.
– Chyba tego co wszyscy? Kasy, zdrowia, miłości…
– Nie jesteś wszyscy. Jesteś ty. Czego chcesz? – W tonie
Klementyny zabrzmiała stanowczość. Walkiria pochyliła się
i spojrzała dziewczynie głęboko w oczy, jakby chciała tam znaleźć
odpowiedź.
– Żeby mnie wszyscy zostawili w spokoju – wybuchnęła Zuzka. –
Żebym mogła się na jeden dzień schować pod poduszkę i nie
musiała być dzielna, pracowita, grzeczna i uprzejma, żeby nikt ode
mnie nie oczekiwał, że będę dobrą córką i siostrą, tylko dlatego, że
są te cholerne święta, bo one nie są w ogóle wesołe!
– O to właśnie pytałam. – Walkiria puściła jej ramię i zrobiła krok
w bok.
– To teraz co? Mam nie jechać?
– Teraz wiesz, czego chcesz. To jest połowa drogi. Druga połowa
to decyzja, co chcesz z tą wiedzą zrobić.
– A kto mi to powie?
Klementyna uśmiechnęła się przepraszająco.
– Obawiam się, że tylko ty sama. Przepraszam, jeśli namieszałam
ci w głowie, to zboczenie zawodowe. – Złapała Zuzkę za rękę
i ścisnęła mocno. – Trzymaj się i wesołych świąt, takich wesołych
właśnie dla ciebie.
Odbiegła, sadząc te swoje wielkie, pełne gracji susy. Zuzka
patrzyła jeszcze przez chwilę za walkirią, za którą powiewał złoty
kucyk, i poszła dalej, bo wewnętrzny niepokój wewnętrznym
niepokojem, ale zakupy się same nie zrobią.
Pytania Klementyny tkwiły jej w głowie przez cały spacer do
centrum. Czego właściwie chciała i co zamierzała z tym zrobić?
Kiedy zaczynała pracę w biurze rachunkowym, myślała, że to
tylko przystanek, coś na początek, żeby opłacić czynsz i szukać
lepszego zajęcia, ale życie zwery kowało plany. Takich Zuzek,
całkiem bystrych, ale bez doświadczenia, z marną znajomością
języków i szukających pracy biurowej, było w mieście na pęczki.
Potem jeszcze przyszedł kop od życia, a właściwie od
beztroskiego Krzysia, i Zuzanna stała się osobą z wpisem na czarnej
liście kredytobiorców. Nie da się ukryć, zdeptało to jej chęci
i marzenia tak mocno, że chyba do tej pory się nie podniosły.
Właściwie dobrze by jej zrobiło, gdyby sobie siadła i zastanowiła
się, czego chce. Na razie żyła Planem. Planem, który miał ją
wyzwolić z długów, ale przecież to nie oznaczało, że już nic innego
nie istnieje. Poza tym na serio powinna podarować bratu na święta
potwierdzenie przelewu z dołączonym dopiskiem, bo na ładną
kartkę szkoda kasy, że kwotę prezentu przelała na komornika.
I właściwie naprawdę, naprawdę miała ochotę to zrobić…
Ależ byłby kwas. Rodzicie zniesmaczeni, a przecież też mieli
swoje za uszami. Mogli jej chociaż powiedzieć, że przychodzą pisma
z banku! Ale nie, a teraz zachowują się jak gdyby nigdy nic. Gdyby
Zuzka powiedziała im, co myśli, wyszłaby na tę złą, która zepsuła
święta. Jasne, to są jej rodzice, kocha ich bardzo, ale czy to znaczy,
że ma zaciskać zęby, jakby nic się nie stało?
Zanim dotarła do centrum i stanęła w kolejce do kasy na dworcu,
doszła do wniosku, że doskonale wie, czego NIE CHCE.
Skręciła na świąteczny jarmark i za pieniądze na bilet do domu
kupiła sobie idiotyczne puchate bambosze w kształcie owieczek.
I była z tego powodu przeszczęśliwa.
Zaraz po powrocie do mieszkania zzuła półbuty i wsunęła
poobcierane stopy w tę białą puchatość. Z zachwytem popatrzyła na
swoje nogi, a potem usiadła na krześle w kuchni i zaczęła nimi
wymachiwać.
Papucie ją zachwycały; były pierwszym zbytkiem, na jaki sobie
pozwoliła od dawna. Oczywiście została jeszcze jedna,
najtrudniejsza sprawa. Zuzka przysunęła sobie krzesło tak, żeby
widzieć przez okno niebo i park, oparła stopy o zimny kaloryfer
i wybrała na komórce numer mamy.
– Cześć. Nie kupiłam biletu na autobus…
Nie udało jej się dokończyć.
– Wyprzedane! Mogłaś wcześniej pomyśleć – skarciła ją matka. –
Co my zrobimy… Trudno, Krzyś będzie musiał po ciebie
przyjechać…
– Krzysiek ma auto?
– Kolega mu pożyczył…
„Jasne” – powiedziała sobie w duchu Zuzka. I poczuła, że ma
naprawdę, naprawdę dość. Mama coś mówiła, o planie podróży
i o tym, że może Zuzia by część trasy przejechała pekaesem, a może
przeszła i wtedy Krzyś by ją odebrał gdzieś po drodze…
– Nie chcę przyjeżdżać – wpadła jej w słowo Zuzka.
Po drugiej stronie linii zapadła straszna, zachłyśnięta
niedowierzaniem cisza.
– Nie chcę przyjeżdżać – powtórzyła Zuzanna mocniejszym,
pewniejszym głosem. – Nie chcę udawać, że jest okej, bo nie jest.
Krzysiek mnie naprawdę wkopał. Mam z nim siedzieć przy jednym
stole, udając, że wszystko jest dobrze, bo są przecież święta, życzyć
mu wszystkiego najlepszego i jeszcze może próbować się śmiać, jak
będzie sobie głupio żartował z tego, że przez niego tra łam do
komornika?
– Zuzanno, Krzyś powiedział, że to jest nieporozumienie
i wszystko ogarnie…
– Co ogarnie? Co? Od pół roku mam komornika i myślisz, że
przez ten czas Krzysiek chociaż raz jakąś kasę mi dał, żebym go
spłaciła? Rechocze tylko jak głupi, że jestem frajerka, że chcę się
układać i spłacać dług!
– Powiedział, że ci lepszą pracę załatwi i wszystko będzie
dobrze…
– Lepszą? Na czarno, w Niemczech, cholera wie gdzie, z nim
i z jego kolegami. Wyroluje mnie jeszcze bardziej i zostanę bez
grosza, za granicą i z jeszcze większymi długami. W ani jedno jego
słowo nie wierzę! Poza tym, mamo, ja nie chcę wyjeżdżać za
granicę. Chcę zostać tu, gdzie jestem, robić to, co robię, i żyć sobie
normalnie, po swojemu.
– Przesadzasz…
– Mamo, mam jeszcze dziesięć tysięcy długu. I wiesz co, trudno,
za głupotę się płaci, co nas nie zabije, to nas wzmocni, i takie tam,
ale ja już nie chcę być głupią frajerką, z której brat ma bekę przy
stole, że tak ją wyrolował. I nie, nie przesadzam. Na was też jestem
zła. Mogliście… mogliście mi o tych listach z banku powiedzieć! Do
mnie były! A wyście wierzyli temu idiocie, że się wszystkim
zajmie… Bardzo chętnie przyjadę was odwiedzić w następny
weekend. Bez tej całej spiny, że jesteśmy szczęśliwą, wybaczającą
sobie rodziną. Bez ciotek, wujków, babci, po prostu po to, żeby
pogadać. Szczerze.
Po drugiej stronie znowu zapanowała cisza, tym razem ciężka
i chyba pełna poczucia winy.
– Ten pusty talerz… Będzie na ciebie czekał – powiedziała
wreszcie mama. – Jak długo będzie trzeba.
– Tydzień, mamo. Dwa tygodnie maksymalnie – poprawiła Zuzka.
– Przyjadę na Trzech Króli.
– To już nie będą święta.
– I o to chodzi. Nie chcę czuć, że psuję święta, i nie chcę też
siedzieć i udawać, że wszystko jest w porządku. Wolę zostać
w Opolu i pobyć sobie sama ze sobą. Żadnej pracy, żadnych
dodatkowych zleceń, żadnych oczekiwań, żadnych żalów. Tylko ja.
Możesz wszystkim powiedzieć, że nie udało mi się z pracy wyrwać
czy co. Wesołych świąt, mamo. Zadzwonię w Wigilię.
– Wesołych świąt, córeczko.
Bolało strasznie. Ale jednocześnie było jej tak bardzo lekko, jakby
właśnie zrzuciła z ramion ciężki plecak.
***
***
Składniki:
• lety śledziowe (powiedzmy, że 2 tacki)
• koncentrat pomidorowy (niech będzie słoiczek)
• pieczarki (aż pół kilo, bo ja akurat lubię)
• odrobina oleju (łyżka)
• większa odrobina ketchupu (3 łyżki)
• i jeśli już naprawdę musicie – rodzynki (jestem z frakcji, która
uważa, że rodzynki pod choinką byłyby gorsze niż rózga)
Przygotowanie:
Posiekane na plasterki pieczarki (jeśli naprawdę musicie, to
z rodzynkami) podsmażamy na oleju, aż lekko zbrązowieją.
Dodajemy koncentrat i ketchup. Jeśli wychodzi za gęste, można
dolać odrobinę wody. Smażymy, mieszając, aż wszystko się połączy.
Zdejmujemy patelnię z gazu, dodajemy pokrojone na małe
kawałki śledzie i mieszamy z sosem pomidorowo-pieczarkowym,
nakładamy do słoików. Po ostygnięciu chowamy do lodówki, mogą
tam stać do trzech dni.
Najlepiej smakują, kiedy postoją minimum jeden dzień.
„A kto wie, czy za rogiem nie stoją Anioł z Bogiem? I warto mieć
marzenia, doczekać ich spełnienia”, oznajmiło radośnie radio
głosami wokalistek zapomnianej dawno grupy De Su.
Marika Majewska odsunęła krzesło, wstała od biurka, podeszła do
przedpotopowego, a już na pewno starszego od niej,
radioodbiornika marki Unitra i zdecydowanym ruchem wcisnęła
czarny guzik, powodując tym samym, że w pokoju zaległa cisza.
Wreszcie! Czy ktoś w końcu mógłby nagrać jakieś nowe piosenki
świąteczne, żeby nie trzeba było co roku słuchać wiecznie jednego
i tego samego?! Jak nie Last Christmas, to Oszaleli Anieli. Ona sama
zaraz tu oszaleje! Zwłaszcza dzisiaj… Kto w ogóle wymyśla te
bezsensy?! „Warto mieć marzenia”. Co za banał! Jasne, że warto.
Ona na przykład marzy o tym, aby wreszcie wyjść z pracy
i rozpocząć kilkudniowy urlop świąteczno-noworoczny. Wziąwszy
jednak pod uwagę, ile ma jeszcze do roboty, to akurat ten plan ma
sporą szansę nie „doczekać spełnienia”. A przynajmniej nie tak
szybko, jak by chciała. Szlag by to…
Marika wróciła na swoje miejsce i z niechęcią przesunęła
wzrokiem po ekranie wyświetlającym tekst pisanego przez nią
artykułu sponsorowanego o nowym fantastycznym serum
przeciwzmarszczkowym. Niestety, zanim zasiadła do roboty, zdążyła
ów ósmy cud świata wypróbować i potem przez pół dnia miała
wrażenie, że częściowo sparaliżowało jej twarz, a poza tym każdy,
kto wchodził do jej pokoju, wcześniej czy później wygłaszał zdanie:
„Jadłaś tu kala ora?”. Na koniec zaś okazało się, że specy k
zostawił na jej policzkach jakieś dziwaczne czerwono- oletowe
plamy. Nic więc dziwnego, że wymyślenie trzech tysięcy znaków
pochwalnego tekstu o zaletach tego wynalazku z piekła rodem szło
jej teraz jak po grudzie. Jak niby miała polecić to badziewie jako
idealne przed sylwestrowo-karnawałowymi zabawami, skoro jedyny
komplement, jaki z czystym sumieniem mogła o nim napisać,
brzmiał: „Na szczęście po użyciu tego nie umarłam”?!
Marika westchnęła i odsuwając jeszcze trochę w czasie moment,
kiedy będzie musiała wrócić do łgania w imię tego, aby jej magazyn
„wyrobił budżet”, postanowiła iść do kuchni i zaparzyć sobie
herbatę. Wyszła na korytarz, z niesmakiem lustrując kolejny raz
zdobiące go dekoracje. Klasyka gatunku! Najpierw ich szef wygłasza
przemówienie w stylu pogrzebowej płaczki i bez mała rwąc swoje
ubranie tudzież wyrywając włosy z głowy, tłumaczy zawodzącym
głosem, dlaczego nie stać go na wypłacenie pracownikom nawet
symbolicznej gwiazdkowej premii, a po dwóch dniach pojawia się
ekipa, żeby rozstawić wszędzie minichoinki, stroiki, gurki
Świętych Mikołajów, świecące renifery, neonowe łańcuchy,
gigantyczne bombki, girlandy i inszy świąteczny kicz. Ciekawe, ile
na to poszło kasy? Lepiej nie myśleć…
Marika przeszła przez korytarz, odnotowując przy tym, że
większość jej koleżanek i kolegów rozpoczęła już świętowanie. Tych,
którzy jeszcze pracowali, można było policzyć na palcach jednej
ręki. Po widocznej w oddali kuchni kręciła się sprzątająca
w redakcji emerytka, pani Stasia. W olbrzymiej, przeszklonej sali,
przeznaczonej dla osób tworzących internetową wersję tytułu,
zawzięcie pukała w klawiaturę komputera kierowniczka tego działu
Iwona Kędzik. Zaś w ostatnim pokoju przed klatką schodową,
należącym do gra ków, siedział najprzystojniejszy facet
w wydawnictwie, Błażej Adamczuk. Ich losy były tego wieczoru ze
sobą złączone. Żeby on mógł wyjść z pracy, ona musiała najpierw
skończyć ów kłamliwy tekst. Błażej przeleje go wtedy na kolumnę
magazynu, wyśle do pracującej w domu korektorki i dopiero wtedy
oboje będą wolni. Pomna tego, że powinna uporać się z pisaniem
już z dobre pół godziny temu, Marika poczuła, że gra kowi należą
się słowa skruchy.
– Bardzo cię przepra… – zaczęła, wchodząc do jego pokoju.
Przerwała jednak w pół słowa, odnotowując, że Błażej zamiast przy
biurku siedzi na podłodze, pod otwartym oknem, i to w dodatku
w jakiejś dziwacznej, akrobatycznej pozie, nasuwającej nachalną
myśl, że zamierza wziąć udział w castingu do Cirque du Soleil. – Co
ty wyprawiasz?!
Gra k zrobił kilka wdechów i wydechów, po czym bez
specjalnego pośpiechu wrócił do w miarę normalnej pozycji.
A dokładnie rzecz ujmując, usiadł po turecku.
– Gdy długo siedzę przy komputerze, łapią mnie skurcze i spinają
mi się mięśnie przy kręgosłupie szyjnym – wyjaśnił uprzejmie – więc
się rozciągam. Kilka podstawowych ćwiczeń. Jeśli chcesz, to możesz
je zrobić ze mną…
Każdą inną propozycję Błażeja, choćby nawet i niemoralną,
Marika jeszcze do niedawna przyjęłaby z radością. Przede
wszystkim niemoralną, bo – jak większość redakcyjnych
przedstawicielek płci pięknej oraz dwie sztuki brzydkiej – nie
miałaby nic przeciw zgrzeszeniu z kimś, kto wygląda jak żywcem
przeniesiony do rzeczywistości z okładki „Men’s Health”. Wziąwszy
jednak pod uwagę, że kiedy ostatnio usiłowała w domu ćwiczyć jogę
i zobaczyła swoje odbicie w lustrze, który to widok nasunął jej
nachalne skojarzenia z oglądanym w dzieciństwie w zoo
hipopotamem, stanowczo wolała uniknąć zaprezentowania koledze
mankamentów swojej sylwetki. Tym bardziej że na co dzień
większość z nich udawało jej się jako tako kamu ować pod
ubraniem. W tej sytuacji jednak na pewno złośliwie i ochoczo
ujawniłyby się wszystkie. Jak zawsze, kiedy nie powinny. Poza tym
Błażeja z różnych powodów zdążyła już jakiś czas temu wybić sobie
z głowy.
– Dzięki za kuszącą propozycję – odparła stanowczo, starając się
wymazać sobie sprzed oczu grymas przerażenia i odrazy
pojawiający się na twarzy Błażeja na widok oponki wylewającej jej
się spod swetra, ewentualnie ud i, za przeproszeniem, czterech liter,
którymi mogłaby doprowadzić do ekstazy samego Rubensa,
oczywiście gdyby tylko żyła w jego czasach. – Jeśli nie chcemy,
żeby pierwsza gwiazdka zastała nas w robocie, nie powinniśmy się
brać teraz za wuef. To znaczy ja nie powinnam. Ćwicz sobie
spokojnie. Postaram się skończyć w ciągu pół godziny. Trzy czwarte
już spłodziłam. Co prawda mam wrażenie, że napisałam wszystko,
co mogłam, ale liczę na to, że nagle spłynie na mnie natchnienie
i jeszcze coś wymyślę.
– Pomóc ci? – Na twarzy Błażeja pojawił się uśmiech. –
Zaznaczyłaś już, że kosmetyk jest naturalny, bio i zrobiony ze
składników pochodzących wyłącznie z ekologicznych upraw i farm?
I że przy produkcji nie ucierpiała żadna wiewiórka ani kura,
a krowom w czasie oddawania mleka grano piosenki Dawida
Podsiadły, żeby czuły się bardziej zrelaksowane…
– Kiedy tam jest sama chemia! Pół tablicy Mendelejewa! Curie-
Skłodowska na pewno padłaby z zachwytu i od razu wyrobiła sobie
u nich złotą kartę stałej klientki.
– No to odwrotnie. – Błażej wrócił do pozycji leżącej, a następnie
podsunął sobie pod plecy poduszkę. Pokój gra ków był jedynym
w całej redakcji, w którym poza biurowymi meblami stała też
kanapa, stanowiąca nieoceniony skarb w chwilach, kiedy trzeba
było wyrabiać nocne nadgodziny, czyli mniej więcej raz na dwa
tygodnie. – Napisz, że kosmetyk powstał na bazie
najnowocześniejszych badań laboratoryjnych wykonanych przez
renomowanych specjalistów z Uniwersytetu w New Delhi, stanowi
doskonałą alternatywę dla operacji plastycznej, a poza tym oparty
jest na zaawansowanej technologii hybrydowych składników, które
ograniczają wytwarzanie enzymów niszczących komponenty skórne
i w związku z tym cera po nim jest odmłodzona, a na twarz powraca
blask, gładkość i jędrność. Ha!
Ponieważ Błażej wyrzucił to z siebie na jednym oddechu, Marika
popatrzyła na niego z niekłamanym podziwem, po czym wygłosiła
jedyny komentarz, jaki przyszedł jej do głowy, brzmiący:
– Ja pierdzielę…
Tym razem jej kolega roześmiał się już na głos.
– Co się dziwisz? Od czterech lat łamię tę gazetę, więc
przyswoiłem sobie co większe kretynizmy – wyjaśnił, wracając do
przerwanej wcześniej gimnastyki. – Gdy człowiek bez przerwy czyta
te bzdury, to z czasem coś zapamięta… Tym bardziej że w co
drugim tekście jest dokładnie to samo.
Majewska chciała zaprotestować, ale po pierwsze, jako autorka
licznych artykułów o kosmetykach doskonale zdawała sobie sprawę
z tego, że Błażej ma rację, a po drugie, zapatrzyła się w części ciała,
które ów odsłonił w trakcie ćwiczeń, i kompletnie straciła wątek.
Kiedyś podejrzewała, że użyte przez jedną z jej przyjaciółek
stwierdzenie, że facet, którego poznała na Tinderze, „miał tak
twardy sześciopak, że można było na nim trzeć ser”, było sporą
przesadą. Teraz przekonała się, że niekoniecznie. Na widocznym
przed jej oczami sześciopaku Błażeja dałoby się pewnie zetrzeć
nawet stary parmezan.
– Idę zrobić herbatę – oznajmiła, czując w duchu, że bardziej
przydałaby się jej szklanka zimnej wody na otrzeźwienie. A najlepiej
lodowaty prysznic. Doprawdy, prezentowanie takiego ciała
koleżance, która od blisko roku żyje jak mniszka, stanowczo
powinno być karalne. – Chcesz też?
– Nie, dzięki. – Błażej zaczął robić skręty tułowia, niespecjalnie
przejmując się tym, że w wyniku zamaszystych ruchów odsłania
coraz więcej tego, co z reguły powinno być zakryte, zwłaszcza
w miejscu pracy. – Mam jeszcze izotonik…
Izotonik. Oczywiście! Klasyka. Jak mogła się w ogóle wyrwać
z czymś tak pospolitym jak herbata?!
Marika z żalem odwróciła się i wyszła na korytarz. W drodze do
kuchni przeszła przez niewielką klatkę schodową. Piętro niżej
świeciło się światło. Z tego, co wiedziała, pracująca tam redakcja
magazynu o podróżach „Pięć Stron Świata” już dwa dni temu
wysłała tytuł do drukarni i cieszyła się świąteczną przerwą. Marika
chciała nawet zejść i sprawdzić, kto tam nagle dostał ataku
pracowitości, ale po chwili doszła do wniosku, że pewnie światło
zapalił ochroniarz. Odkąd nocne zwarcie w kablu jednego
z komputerów o mało co nie spowodowało, że cała kamienica,
w której znajdowały się redakcje, poszłaby z dymem, pilnujący
budynku panowie mieli obowiązek co godzina robić obchód po
pokojach. Efekty tego nakazu bywały różne, bo kiedyś jeden z nich
prawie że przeniósł się na tamten świat po tym, jak dostrzegł na
biurku butelkę z napisem „Wyborowa”, a następnie poczęstował się
czymś, co ją wypełniało, a okazało się podobnie w sumie pachnącym
płynem do czyszczenia monitorów. Inny zaś tuż przed
zeszłorocznymi świętami tak bardzo zaczytał się nad ranem
w przedwojennej książce Życie seksualne dzikich zostawionej na
biurku przez dziennikarkę piszącą o zmianach obyczajowych, jakie
na przełomie wieków zaszły w Australii i jej okolicach, że zapomniał
otworzyć drzwi wejściowe. Tym samym skazał wszystkich
pracowników na kilkadziesiąt minut stania
w trzydziestostopniowym mrozie, w wyniku czego naczelny
sportowego magazynu „Gol” odmroził sobie nos. Plus tego był taki,
że idealnie nadał się do roli Świętego Mikołaja w przedszkolu swojej
córki. Minus, że sąsiedzi zaczęli go podejrzewać o dalece
zaawansowany alkoholizm.
– Oj, jak mi pani szkoda, pani Mariczko – powitała Majewską
w kuchni pani Stasia. – Wszyscy już szykują wigilię, a pani ciągle
tutaj, zamiast pomagać w domu…
Majewska z przekąsem pomyślała, że akurat w tej jednej kwestii
nie ma żadnych wyrzutów sumienia. Jej mama, kreująca się na co
dzień z talentem godnym Krystyny Jandy na chromą i właściwie już
jedną nogą stojącą w grobie staruszkę, w czasie Bożego Narodzenia
i Wielkanocy nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
zamieniała się w jakiegoś cholernego transformera, w dodatku
posiadającego, zdaniem Mariki, zdolność do klonowania się. Kiedy
jeden klon szalał przy kuchence, drugi sprzątał mieszkanie, trzeci
robił zakupy, a kolejny wydzwaniał z życzeniami po znajomych.
Wersja podstawowa mamy w tym czasie miała czas, aby
skrytykować wszystko, cokolwiek Marika próbowała zrobić
w ramach pomocy. Granicę wytrzymałości swojej córki starsza pani
Majewska przekroczyła trzy lata wcześniej, kiedy to, goszcząc u niej
i wypakowując przytachane przez nią zakupy, wygłosiła przemowę
treści:
„Gdzieś ty dorwała takiego karpia? Wygląda jak śledź! Dobrze, że
w ogóle nie kupiłaś szprotki! Co ja z tym mam zrobić? Sama
galareta wyjdzie! Będzie można zrobić zawody, kto znajdzie tam
karpia. Pokój ci przy okazji sprzątnęłam. Ile tam szpargałów na
biurku się kurzyło! Same bezużyteczne graty. Wszystko wywaliłam.
I biurko ci przy okazji od razu umyłam. Całe jest teraz jaśniutkie! Aż
lśni! Tarłam tak, że aż pot ze mnie ciurkiem leciał. Dwa druciaki
zużyłam! Ale od razu aż błysk poszedł po całym pokoju! Oj, jaka zła
kapusta kiszona. Jakby ktoś ją deptał brudnymi nogami. Chyba ją
wyrzucę, bo przecież jeśli z niej zrobię farsz do pierogów, to będą
cuchnęły, jakby je kot obsikał. Do cioci Władzi zadzwoniłam. Mówi,
że ją lumbago złapało. Akurat! Zawsze ją łapie, gdy trzeba coś
zrobić. Myślałby kto, jaka z niej Calineczka! Wujek Jureczek całe
życie koło niej skakał, jakby był jej lokajem. Kiedy umarł tuż przed
świętami, dwa lata temu, to byłam pewna, że go z trumny
wyciągnie, żeby ją dalej obsługiwał. Lumbago, dobre sobie! Gdy
miesiąc temu wywijała na parkiecie na ślubie Hanki od
Radźkowiaków, to jakoś nic jej nie było. Swoją drogą, nie powinna
tańczyć. Widziałaś jej tyłek? Kiedy zaczęła nim trząść, to wyglądało,
jakby dwa warchlaki walczyły pod pierzyną. Już gorszego chleba
nie mogłaś wziąć? Przecież jeszcze nie zaczniemy go kroić, a już się
cały rozkruszy. Kogo chcesz nim karmić? Gołębie? Żeby ci znów
obsrały parapet? Jak sama wszystkiego nie dopilnuję, to zawsze
nakupujesz jakiejś tandety. I pewnie jeszcze wydałaś na to
majątek!”.
Zważywszy na fakt, że karp ważył prawie pięć kilo, wyrzucone
szpargały były notatkami do artykułu, który miała oddać wydawcy
tego samego dnia do północy, kapusta i chleb pochodziły od
sprawdzonego sprzedawcy i były przepyszne, a biurko przed
interwencją mamy miało kolor bordowy, Marika święcie obiecała
sobie, że primo, nigdy więcej nie zgodzi się na urządzenie świąt
u siebie, a secundo, od teraz umyje od wszystkiego ręce. Przez dwa
lata nie udało jej się dotrzymać danego sobie słowa, ale w tym roku
dzięki opóźnieniu w wysyłce numeru pisma do drukarni wreszcie
dopięła swego. Ku jej zaskoczeniu mama na wieść o tym, że Marika
nie może pomagać w przygotowaniu świąt, nie dość, że nie
wygłosiła ani słowa skargi, to nawet wydawała się bardzo ucieszona
z tego, że wreszcie nikt nie będzie przeszkadzał w zrobieniu
wszystkiego „po swojemu”.
– No cóż poradzić… – Marika wzruszyła ramionami, pstrykając
wihajstrem włączającym elektryczny czajnik. – Pani też, zamiast być
w domu, siedzi tutaj…
– Za mnie wszystko robią wnuki. – Starsza pani obdarzyła ją
ciepłym uśmiechem. – Złote dzieciaczki. Przyjechały już
przedwczoraj i od razu się wzięły za przygotowania. Nie pozwalają
mi niczego dotknąć. A że czekamy jeszcze na mojego syna, który
jedzie z Niemiec, to zaczniemy kolację o wiele później, pewnie
dopiero koło siódmej. Pomyślałam więc, że jak mam się kręcić po
domu i przeszkadzać, to jeszcze tu do was wpadnę i ogarnę trochę,
żeby nie został bałagan na święta. Odkurzę teraz przy windzie, bo
tam ludzie nanieśli kilogramy błota. Jeśli się to zostawi na
wykładzinie do Nowego Roku, to potem będzie się nadawała tylko
do wymiany. Niech sobie pani tu spokojnie gospodarzy, pewnie i tak
zdążę jeszcze to potem sprzątnąć…
Marika odprowadziła ją wzrokiem do drugiego, krótszego
korytarza, na którego końcu znajdowała się przedpotopowa winda,
ze względu na swój stan nadająca się, zdaniem większości
pracowników redakcji, bardziej na eksponat do muzeum niż do
wożenia ludzi. Dokładnie w chwili, kiedy pani Stasia zniknęła jej
z oczu, brzdąknięcie w czajniku dało znać, że woda jest już gotowa.
Majewska zaczęła zalewać przygotowany w zaparzaczu earl grey.
Była w połowie napełniania kubka, kiedy jej uszu dobiegł
przeraźliwy krzyk. Wzdrygnęła się, a trzymany w ręku czajnik
wyleciał jej z ręki. Marika też wydała z siebie okrzyk, tyle że o wiele
cichszy, bardziej stłumiony i zawierający niecenzuralne słowo,
oznaczające kobietę prowadzącą jednoosobową działalność
gospodarczą wyjętą w naszym kraju spod ewidencji podatkowej.
Z pokoju gra ków wyjrzał zdumiony Błażej. Krzyki nie
zaalarmowały Iwony, wziąwszy jednak pod uwagę, że pracowała
w słuchawkach, z których z reguły wydobywały się jakieś piekielne
łomoty hard rocka, mogła nie odnotować dodatkowego krzyku poza
tymi wydawanymi przez wokalistę. Jak wiadomo, prawie wszyscy
metalowi frontmani drą się tak, jakby ich obdzierano ze skóry.
Błażej szybkim krokiem zaczął się zbliżać w stronę kuchni.
– Co się stało?! – krzyknął. – Co ty wyprawiasz?!
Marika popatrzyła na niego z wyrzutem i popukała się w głowę,
jednocześnie sięgając po papierowe ręczniki znajdujące się
w zawieszonym na ścianie podajniku.
– To nie… – zaczęła i w tym momencie krzyk rozległ się po raz
drugi. Tym razem nie był jednak nieartykułowany, ale zawierał
słowo: „Ratunku!”. Bez żadnych wątpliwości dało się też
zidenty kować, skąd dobiega i z czyich ust. Krzyczała pani Stasia.
Błażej, który znalazł się już prawie przy kuchni, zmienił kierunek
truchtu i skierował się w stronę drugiego korytarza. Marika rzuciła
parę ręczników w kałużę na posadzce i ruszyła za nim. Po chwili ich
oczom ukazał się obraz co najmniej zdumiewający. Sprzątaczka
kucała pod ścianą na końcu korytarza, zanosząc się histerycznym
szlochem i z przerażeniem wskazując palcem na windę. W chwili,
kiedy Błażej i Marika dobiegli na miejsce, drzwi zabytkowego
ustrojstwa właśnie się zamykały.
– Pani Stasiu, co się stało? – Błażej przykucnął przy starszej pani
i położył jej rękę na ramieniu. – Jakiś wypadek? Coś panią boli?
Sprzątaczka pokręciła głową i z wyraźnym trudem hamując
szloch, popatrzyła na gra ka z rozpaczą i przerażeniem widocznym
w jej zapłakanych oczach.
– Dyrektor… – wyszeptała zamierającym głosem. – Nie żyje!
W windzie!
Na twarzy Błażeja pojawiło się zdumienie.
– Co pani mówi? – Do Mariki dobiegło pytanie gra ka. – Jak to:
nie żyje?!
– Krew, wszędzie krew. – Pani Stasia zakryła twarz rękami. –
Morderstwo! Wody… – Osunęła się półprzytomnie na podłogę.
– Przyniosę – szepnęła Marika, kierując się do kuchni. Po chwili
wróciła z kubkiem napełnionym mazowszanką. Podała go
szlochającej sprzątaczce, po czym spojrzała pytająco na Błażeja. Ten
bezradnie wzruszył ramionami.
– Trzeba dzwonić po policję! – wyjęczała pani Stasia.
– Może najpierw zapytać ochroniarzy na dole? – zaproponował
Błażej. – Czy coś widzieli?
– Poczekaj jeszcze moment… – poprosiła Marika. Podeszła do
windy i nacisnęła przyzywający ją przycisk, w duchu szykując się na
makabryczny widok, który za moment roztoczy się przed jej oczami.
Piekielna machina ani drgnęła. Nie było w tym nic dziwnego, bo
mniej więcej co trzecia tego typu próba kończyła się koniecznością
użycia schodów.
– Zejdę na dół – Błażej wstał – i sprawdzę.
– Czy macie coś na uspokojenie? – Sprzątaczka posłała im
bezradne spojrzenie. – Relanium? Validol?
– Ja mam hydroksyzynę – rozległ się od strony kuchni głos Iwony
Kędzik. – Chce pani?
– Hydro… Co? Co to jest?! – zdziwiła się pani Stasia.
– Lek – odpowiedziała Iwona, zbliżając się do nich. – Moja kotka
strasznie się wydziera w czasie rui i znajomy lekarz poradził mi,
żeby jej dawać. Akurat dziś kupiłam…
– A kotka nie powinna mieć rui w marcu? – zdziwiła się Marika.
– Moja ma co kwartał – wyjaśniła Iwona – a mój chłop twierdzi,
że zapatrzyła się we mnie. Złośliwy piernik. To co? Mam iść po ten
lek?
Starsza pani pokręciła niepewnie głową.
– Wolę nie przyjmować czegoś, czego nie znam… – szepnęła.
– Jak pani chce… – Iwona wzruszyła ramionami. – A w ogóle to
co się tu wydarzyło? Jest pani słabo? Wezwać pogotowie?
– Chyba raczej policję… – powiedziała cicho Marika.
– Policję?! – powtórzyła nieco osłupiała Iwona. – Dlaczego?
– Pani Stasia twierdzi, że widziała w windzie zwłoki szefa… –
wyjaśnił Błażej.
Na niewyrażającej z reguły żadnych uczuć twarzy Iwony pojawił
się cień zdumienia.
– Naszego szefa? – upewniła się.
Marika pokiwała głową.
– To niemożliwe! – rzekła stanowczo Iwona. – Przed chwilą
skończyłam z nim rozmawiać przez telefon!
Trzy osoby wgapiły się w nią ze zdumieniem. Przez chwilę na
korytarzu panowała cisza.
– Jesteś pewna? – zapytała w końcu Marika.
– No proszę cię! – prychnęła Iwona. – Oczywiście, że tak! Jego
żona zadzwoniła z prośbą, żebym sprawdziła, czy gdy była tu
przedwczoraj na redakcyjnej wigilii, nie zostawiła przez przypadek
u niego w gabinecie swojego szala. To prezent od jej teściowej i jeśli
nie przyjedzie w nim na święta, będzie zmuszona słuchać jej gęgania
aż do Wielkanocy. Przy okazji dała mi Karola do słuchawki. Złożył
mi jeszcze raz życzenia, zapytał, jak tam w redakcji…
Trzy spojrzenia skierowały się ponownie w stronę pani Stasi.
– Ja… Nic… Nic nie rozumiem… – Staruszka wyglądała na
oszołomioną. – Przysięgam, że w windzie był pan dyrektor! Cały we
krwi. Leżał oparty o tę część z lustrem, naprzeciw wejścia. Na
pewno!
Iwona posłała Marice i Błażejowi wymowne spojrzenie,
a następnie, korzystając z tego, że sprzątaczka skierowała wzrok na
trzymany w ręku kubek, nakręciła sobie kółko na skroni.
– Może się pani przywidziało – podsunęła miękkim głosem, po
czym popatrzyła dziwnym wzrokiem na swoją wyciągniętą ciągle
w górę rękę i szybkim ruchem poprawiła marynarkę, chowając w jej
mankiet wystający kawałek białej bluzki, którą miała pod spodem –
albo to był ktoś inny?
– Nie! – Pani Stasia pokręciła głową. – To był pan dyrektor!
Wiem, że mi nie wierzycie! Sama bym sobie nie uwierzyła! Ale…
Przecież musi być jakieś wyjaśnienie…
– No to przecież mówię! – zniecierpliwił się Błażej. – Sprawdźmy
i zapytajmy ochroniarzy! Poczekajcie tu z panią Stasią!
Odwrócił się i szybkim krokiem przeszedł przez korytarz. Po
chwili słychać było, jak zbiega po schodach. Na korytarzu zapadła
cisza. Po paru minutach, ku zaskoczeniu trzech pań, wdarły się
w nią dźwięki ruszającej na dole windy. Pokonanie przestrzeni
między parterem a drugim piętrem zajmowało leciwej machinie
tyle, że gdyby człowiek chciał sobie w tym czasie pośpiewać, to
spokojnie zdążyłby wykonać dowolny przebój Beaty Kozidrak,
nawet z krótkim bisem. Kiedy upiorna winda wreszcie dotarła do
celu i otworzyły się jej drzwi, okazało się, że wewnątrz znajduje się
tylko Adamczuk.
– Nikogo tu nie było – oświadczył, wysiadając. – Ochroniarze też
nikogo nie widzieli. To znaczy pan Waldek, bo pan Jurek robi
obchód. Na piętrze pali się światło, więc pewnie tam się teraz
przechadza. Winda jest czysta, nie ma żadnych śladów krwi ani
niczego takiego. Sprawdziłem dokładnie. Pani Stasiu…?
Sprzątaczka przyglądała mu się takim wzrokiem, jakby właśnie
oświadczył, że jest kosmitą i przyleciał z Marsa.
– Ja… naprawdę… sama nie wiem… – zaczęła się jąkać. – Czy
jest pan pewny?!
– Trudno przeoczyć człowieka w windzie. Zresztą sama pani
widziała, że nikogo tam nie było.
Sprzątaczka oddała kubek Marice i ukryła twarz w dłoniach.
Przez chwilę ciężko oddychała. Pozostali w tym czasie wymienili
porozumiewawcze spojrzenia. Widać było, że myślą to samo.
– Czy chce pani, żeby ją odwieźć do domu? – zapytała Iwona. –
Zamówię pani naszą służbową taksówkę…
Staruszka odjęła ręce od twarzy.
– Jak to? – zapytała ze zdumieniem. – Nie wezwiemy policji?!
– Możemy… – powiedział Błażej. – Tylko nie wiem po co. Co im
niby powiemy? Że w windzie był trup, ale znudziło mu się i sobie
poszedł? W dodatku nie wiadomo, w jaki sposób i dokąd, bo
ochrona przecież ani go nie widziała, ani tym bardziej nie wypuściła
z budynku?
– Wy naprawdę myślicie, że pomieszało mi się w głowie! – Starsza
pani powoli podniosła się z podłogi. – Że jestem paranoiczką!
– Nie. – Iwona pokręciła głową. – Ale obawiam się, że Błażej ma
rację. Policja nas wyśmieje…
– Pani Stasiu – Marika, która też wstała, pogłaskała sprzątaczkę
po ramieniu – jeśli pani chce, możemy się jeszcze przejść po
piętrach i upewnić, czy nie ma tu nikogo poza nami. Może ten ktoś,
kogo widziała pani w windzie, był ranny i potrzebuje pomocy…
Chce pani?
Pani Stasia pokiwała głową i powoli przeszła w stronę kuchni.
Błażej podszedł do Mariki.
– Co ty wyprawiasz? – wyszeptał jej na ucho. – Wariatka miała
zwidy, a ty z tego powodu zaczniesz teraz zwiedzać kamienicę?
Naprawdę za chwilę święta będziemy mieli z głowy!
– Uważasz, że czekanie na policję to lepsze rozwiązanie? –
zdziwiła się Majewska. – Przecież oni zrobią to samo co my. Tyle że
wolniej, a potem jeszcze będą musieli spisać protokół, a kto wie, czy
nie zabrać nas na komisariat. Sam pomyśl, ile to dopiero zajmie!
Błażej przez moment rozważał jej słowa.
– Masz rację – przyznał, po czym głośno rzekł: – Proponuję,
żebyśmy się podzielili. Ja wezmę na siebie parter, Iwona nasze
piętro, a wy we dwie pierwsze… Trzecie chyba możemy sobie
darować, bo winda tam nie dojechała, a nie sądzę, żeby ktoś ciężko
ranny miał siłę wdrapywać się po schodach.
Dokładnie kwadrans później cała czwórka spotkała się ponownie,
tym razem w redakcyjnej kuchni.
– Na parterze czysto, ochrona też nic nie wie – zaraportował
Błażej.
– Na naszym piętrze jedyne, co straszy, to nie zwłoki, ale bałagan
na co poniektórych biurkach. – Iwona popatrzyła ironicznie na
Marikę.
Ta odwdzięczyła jej się złośliwym grymasem twarzy.
– Na drugim też na szczęście nic nie znalazłyśmy – przyznała,
starając się, aby ze względu na panią Stasię nie zabrzmiało to zbyt
radośnie. W sumie wcale nie musiała się hamować, bo sprzątaczka
już od kilku minut wydawała się pogrążona we własnych myślach
i nie zwracała uwagi na to, co się dzieje dookoła. – Co robimy?
– Pani Stasiu? – Iwona popatrzyła pytająco na staruszkę. –
Decyzja należy do pani…
Sprzątaczka popatrzyła na nią półprzytomnie.
– Chciałabym pojechać do domu – wyszeptała. – Jestem bardzo
zmęczona. I… już sama nie wiem, co o tym myśleć. Boję się… Tak
bardzo się boję…
– Czego się pani boi? – zdziwiła się Marika.
– Słyszałam opowieści… – Starsza pani smutno westchnęła. – Gdy
byłam dzieckiem. O mojej babci. Ona też widziała różne rzeczy,
których nie było. Ludzi. Przedmioty. Miejsca. Musiano ją oddać do
zakładu. Moi krewni nazywali ją obłąkaną. Nie wiem… Sama nie
wiem, co się ze mną dzieje…
– Moim zdaniem jest pani po prostu zmęczona. – Marika
popatrzyła na panią Stasię ze współczuciem. – Niech pani w czasie
świąt wypocznie. A potem…
– …pójdzie do lekarza – dokończyła za nią sprzątaczka, ale
widząc zmieszanie na twarzy Majewskiej, uśmiechnęła się. –
Obawiam się, że będę musiała tak zrobić. Nie chcę skończyć jak
moja babcia. Samotna i przebywająca całe dni między ludźmi,
którym wydaje się, że są Napoleonem albo carycą Katarzyną.
– Odwiozę panią do domu – zaproponował Błażej. – I tak muszę
czekać, aż ktoś napisze artykuł. Gdzie pani mieszka?
– Na Mokotowie, przy Odolańskiej.
– Naprawdę? – zdziwiła się Iwona. – To blisko mnie, bo ja na
Dąbrowskiego. Może się przy okazji z wami zabiorę?
Marika poczuła lekki niepokój na myśl, że ma zostać sama
w redakcji nawiedzanej przez znikające zwłoki. Najchętniej też
pojechałaby już do domu. Gdyby tylko nie ten cholerny artykuł.
– Obrócę w pół godziny, może nawet szybciej. – Błażej popatrzył
na nią uważnie. – Wytrzymasz?
Marika nie miała zamiaru wychodzić przed nim na histeryczkę.
– Nie wygłupiaj się! – rzekła, po czym roześmiała się, starając się,
aby zabrzmiało to naturalnie. W głębi ducha wcale nie było jej do
śmiechu. – Lećcie, a ja zabieram się za pisanie.
Uściskała, składając świąteczne życzenia, najpierw panią Stasię,
potem Iwonę. Po chwili została sama na piętrze. Zrobiła sobie
nowego earl greya i przeszła do swojego pokoju. Usiadła i przez
kilka minut spróbowała skoncentrować się na pisaniu.
Bezskutecznie. Jakkolwiek bardzo się starała, to i tak przez cały czas
miała przed oczami widok zapłakanej pani Stasi patrzącej pełnym
grozy wzrokiem na windę. Kiedy złapała się na tym, że właśnie
spłodziła zdanie: „Ten innowacyjny kompleks przeciwzmarszczkowy
działa we wszystkich warstwach windy, a jego przerażająca formuła
powoduje, że zwłoki przechodzą naturalną odnowę biologiczną”,
postanowiła dać sobie spokój. Popiła earl greya i spróbowała wziąć
się w garść. Szef w windzie… Nieżywy… Ciekawe, ile osób by
zapłakało z tego powodu? Egoista, kabotyn, sknera, szowinista,
seksista, wyżywający się bez pardonu na podwładnych, traktujący
ich jak śmieci. Ile razy doprowadził ją do płaczu? Ją, Iwonę, nawet
anielską panią Stasię! Właściwie dlaczego ona tyle lat tu pracuje?
Syndrom sztokholmski jak nic! Jakim cudem szef znalazł trzy
kobiety, które za niego wyszły, to dopiero zagadka. A ta ostatnia…
W ogóle do siebie nie pasują. Brzuchaty, wąsaty, niezbyt urodziwy
pan przed sześćdziesiątką i młodsza od niego o połowę, atrakcyjna,
seksowna, zawsze idealnie „zrobiona” i ubrana kobieta, która
w niejednej modelce mogłaby wzbudzić uczucie zazdrości. Kiedy
dwa lata temu świeżo co rozwiedziony szef przyprowadził ją na
jakąś redakcyjną imprezę, bodajże swoje urodziny, wszystkim
szczęki opadły na posadzkę. Luiza, bo takie imię nosiła wybranka
szefa, bardziej wyglądała na jego córkę niż partnerkę.
„Poszukiwaczka złota, dramat” – szepnęła wtedy do Mariki złośliwie
ich redakcyjna księgowa. I nawet jeśli miała rację, to Luiza robiła
wszystko, aby przekonać cały świat o tym, jak bardzo jest
zakochana w Karolu. „To, że on zachowuje się jak napalony
gówniarz, to jeszcze rozumiem, bo mężczyźni z wiekiem nie
nabierają rozumu, ale ona?! Naprawdę, gdy na nich patrzę, zbiera
mi się na wymioty” – przypomniały się Marice słowa Marysi, jednej
z gra czek, z odrazą obserwującej wzajemne karesy zakochanych.
Tak było dwa lata temu. Ale potem…
Marika popatrzyła na ekran komputera. Skierowała plik
z artykułem do paska zadań i wyszukała katalog ze zdjęciami.
Otworzyła folder z napisem: „Impreza urodzinowa szefa 2018 rok”
i ustawiła podgląd na duże miniatury znajdujących się tam
fotogra i. Z politowaniem popatrzyła na swoją ówczesną koa urę
prezentującą się tak, jakby fryzjer strzygł ją i czesał pod wpływem
znacznej ilości alkoholu, po czym otworzyła kilka zdjęć zbiorowych,
zrobionych – na co wskazywały pozy uwiecznionych na nich postaci
– z zaskoczenia albo ukrycia. Zwłaszcza jedno przykuło jej uwagę.
Przyjrzała mu się uważnie. Tak, dobrze pamiętała! Może nie od
razu, ale dobrze… Tak, to właśnie wtedy musiało się zacząć…
Szelest za oknem sprawił, że Marika się wzdrygnęła. Jednak czuła
się trochę nieswojo. Wstała i wcisnęła guzik w radioodbiorniku. Last
Christmas, I gave you my heart… – dobiegł ją słodki głos
nieodżałowanego George’a Michaela. Przez moment, dla
uspokojenia, Majewska nuciła wraz z nim słowa piosenki, znanej na
pamięć chyba wszystkim ludziom na świecie. Następnie wróciła
przed komputer i zbierając wszystkie siły umysłowe, jakie tylko
mogła z siebie jeszcze wykrzesać, chciała skończyć artykuł.
W chwili, kiedy już niszowała, usłyszała z dala dźwięk
zatrzymującej się na jej piętrze windy. Wstała od biurka i wyjrzała
na korytarz.
– Jestem! – krzyknął z daleka Błażej. – Odwiozłem najpierw
Iwonę, a potem panią Stasię. Skończyłaś?!
– Jeszcze trzy minuty! – odkrzyknęła. – Przysięgam!
– Dobra. – Błażej doszedł do swojego pokoju. – Daj znać, gdy
będzie gotowe!
Marika pokiwała głową. Pięć minut później kliknęła napis
„Wyślij”. Odetchnęła głęboko, wyłączyła komputer, pozbierała
swoje rzeczy, przerzuciła przez ramię torbę, wzięła pod pachę
płaszcz, szalik i czapkę, po czym udała się do pokoju Błażeja.
– Widzę, że jesteś już gotowa do ewakuacji – zaśmiał się
Adamczuk. – Daj mi sekundę. Ustawię tekst, zobaczysz, czy
wszystko w porządku, wyślemy go do korekty i mogę cię też
odwieźć do domu.
– A ty się nie spieszysz do swojego?
Błażej pokręcił głową.
– Ja w tym roku spędzam święta sam – przyznał bez cienia żalu
w głosie. – To znaczy właściwie we dwóch. Ja i Net ix.
– Czemu tak?
– Moi rodzice nie żyją, a brat zabrał swoją dziewczynę do
ciepłych krajów. Nowy Rok zamierzają powitać w czasie kąpieli
nago w Oceanie Indyjskim. Proponowali, żebym jechał z nimi, ale
szef nie chciał mi dać urlopu. Nawet na to nie liczyłem. Sama wiesz,
jak tu jest zawsze przed świętami…
– I naprawdę będziesz sam? – Marice nie wiedzieć czemu zrobiło
się przykro. – Żadnych znajomych…? Dziewczyny…?
– Znajomi są ze swoimi rodzinami, a na stanowisku partnerki
mam aktualnie przejściowy wakat. Czasem tak bywa… – mruknął
Błażej, wpatrując się w monitor. – No, chyba teraz jest w porządku!
Rzucisz okiem?
Marika stanęła za nim i przebiegła wzrokiem widniejącą na
ekranie stronę pisma.
– Możesz wysyłać – zawyrokowała, czując ulgę, że jej przygoda
z upiornym artykułem tym samym dobiegła końca. – I jeśli to nie
problem, to chętnie się z tobą zabiorę…
Po paru minutach znaleźli się w windzie. Błażej przycisnął guzik
z napisem „-1”, aby od razu zjechać na poziom podziemnego
parkingu. Procedury obowiązujące w redakcji nie zobowiązywały
ich, aby zostawiali klucze na recepcji. W czasie obchodu ochroniarz
miał je po prostu wyjąć z zamka w drzwiach i odwiesić do gabloty.
– Co za wieczór… – szepnęła, rozglądając się po windzie.
Błażej pokiwał głową.
– Żal mi tej kobiety – rzekł.
– Pani Stasi…? – upewniła się Marika.
– Tak. Sama popatrz… Wyglądała niby normalnie. Ot, zwyczajna,
niegroźna starsza pani… Ale skoro ma halucynacje, to znaczy, że
musi być zaburzona, i to całkiem porządnie. Nie wiem jak ty, ale ja
zawsze trochę się obawiam takich osób, bo…
– …nigdy nie wiesz, co im strzeli do głowy – dokończyła Marika.
– Mam tak samo. Z dwojga złego wolę bandytę. Przynajmniej wiesz,
jak się bronić. A za wariatem nie tra sz…
Wysiedli z windy. Na redakcyjnym parkingu jak zawsze panował
półmrok. Zainstalowane tu oświetlenie bardziej pasowało do
nocnego klubu dbającego o to, aby jego goście mieli intymną
atmosferę niż do miejsca, w którym trzyma się samochody. Dźwięk
zwalniania centralnego zamka w citroënie Błażeja nałożył się
z innym, dochodzącym z jego komórki. Gra k otworzył drzwi po
stronie pasażera i wykonał szarmancki gest w stronę Mariki.
– Voilà! – rzekł. – Zapraszam do mojej karety, milady!
Marika uśmiechnęła się i wsiadła do samochodu. Odruchowo
otworzyła osłonę przeciwsłoneczną, popatrzyła w znajdujące się tam
lusterko i poprawiła uczesanie. Następnie przeniosła wzrok na
lusterko boczne. Widziała w nim Błażeja. Stał przy bagażniku i pisał
coś na swoim smartfonie. Zaskoczyła ją nieco jego mina. Marika
zawsze miała swojego kolegę za luzaka, którego nic nie jest w stanie
wkurzyć albo wyprowadzić z radosnej równowagi. Teraz jednak
wydał jej się mocno przejęty, nawet zdenerwowany. Kiedy jednak
chwilę potem zajął miejsce obok niej, na jego twarzy znów gościł
uśmiech.
– Wola? – upewnił się. – Gdzieś w okolicach Wola Parku?
Marika pokręciła głową.
– Sadyba. Świętego Bonifacego. W tym roku świętuję u mojej
mamy…
– Nie ma problemu. – Błażej umieścił komórkę w uchwycie na
tablicy rozdzielczej i zajął się wpisywaniem adresu.
Marika sięgnęła po swój telefon. Przez chwilę zastanawiała się,
czy nie przesadzi, jeśli spróbuje wcielić w życie plan, który od kilku
minut chodził jej po głowie, po czym wybrała z listy kontaktów
mamę i wysłała do niej krótkiego esemesa. Odpowiedź przyszła po
niecałej minucie.
– Na pewno chcesz dzisiaj być sam? – zapytała głośno. – Bo jeśli
jednak miałbyś ochotę zdradzić Net ixa, to…
Błażej zmarszczył brwi.
– Tak…? – rzucił jej zaciekawione spojrzenie.
– To w imieniu mojej mamy chętnie zaprosiłabym cię do niej na
kolację wigilijną.
– Żartujesz?!
– Bynajmniej… Myślę, że akurat tego wieczoru nikt nie powinien
być sam. Poza tym to jest działanie egoistyczne. Oddasz mi
przysługę. W tym roku wyjątkowo miałyśmy być tylko we dwie
i szczerze mówiąc, istnieje duże prawdopodobieństwo, że któraś
z nas mogłaby żywa nie doczekać pasterki.
– Aż tak? – Błażej się roześmiał.
– Uwierz mi! A tak zadziałasz jako katalizator i może obie
przetrwamy ten wieczór…
Błażej przez moment milczał.
– Nie chciałbym robić problemu… – powiedział w końcu.
– Nie zrobisz najmniejszego – zapewniła Marika. – Znasz zwyczaj,
że przy świątecznym stole zawsze powinno być nakrycie dla
niespodziewanego gościa i trochę więcej jedzenia? U mojej mamy
wygląda to tak, jakby oczekiwała, że niespodziewanie przyjedzie do
niej cały Zespół Pieśni i Tańca „Mazowsze”, łącznie z dyrygentem.
Naprawdę to nie będzie żaden problem. To jak…?
Błażej jeszcze przez chwilę się wahał.
– Dobrze – zdecydował wreszcie. – Ale w takim razie musimy
zahaczyć jeszcze o jakąś kwiaciarnię. Nie odwiedzę twojej mamy po
raz pierwszy z pustymi rękami.
– Oczywiście… – zgodziła się Marika, wpisując w wyszukiwarkę
hasło „kwiaciarnie czynne w Wigilię”.
Zo a Majewska czekała na nich już przy windzie. Jeden rzut oka
pozwolił Marice ocenić, że jej mama potraktowała
niespodziewanego gościa z takimi honorami, jakby co najmniej był
krewnym królowej Elżbiety. Nie dość, że wbiła się w szpilki oraz
nieco przyciasnawy błyszczący złoto-czarny kostium, z gatunku
takich, jakie w latach osiemdziesiątych żony wójtów obnosiły
z dumą na odpustach i festynach wiejskich, to w dodatku napaćkała
sobie na twarz tyle makijażu, że wzbudziłby zapewne szacunek
nawet i w gejszach, a na głowie miała tapir, którego nie
powstydziłaby się żadna szanująca się drag queen. Zdaniem Mariki
prezentowała się w tym wszystkim tak, że za sam wygląd należałoby
ją umieścić w tym samym zakładzie dla psychicznie chorych co
panią Stasię.
– Bardzo mi miło! Jakie piękne kwiaty! Nie trzeba było się
kłopotać! – perorowała nieświadoma, że dokładnie w tej samej
chwili jej córka rozkoszuje się wizją, w której wzywa pogotowie
ratunkowe, a to zakuwa ją w kaftan bezpieczeństwa, a następnie
zawozi do Tworek. – Nie wiedziałam, że moja córka pracuje z tak
kulturalnymi i przystojnymi mężczyznami. Nie ma co się tak
czerwienić! Co to, ja nieprawdę mówię? Zapraszam do środka,
zapraszam! A ty – zwróciła się do Mariki – co masz taką minę,
jakbyś pieprz rozgryzła? Stało się coś…?
Marice przyszło do głowy wiele odpowiedzi. Wątpliwe, żeby
któraś z nich uszczęśliwiła jej rodzicielkę. Ta jednak, całkowicie
pochłonięta adoracją Błażeja, najwyraźniej nie czekała na żadną.
Chwilę później zagoniła córkę do kuchni do ostatnich prac przy
wigilijnych potrawach, a sama oddała się konwersacji z gra kiem.
Rozmowa szybko zeszła na wydarzenia poprzednich dwóch godzin.
– Co za biedactwo! – westchnęła Zo a, kiedy wyciągnęła już
wszystkie szczegóły na temat tego, co działo się w redakcji. Jako
fanka książek kryminalnych i lmów grozy nie mogła sobie tego
darować. – W pewnym wieku niestety tak się dzieje. Ja na szczęście
mam umysł ostry jak żyleta. Ale za to moja babcia po śmierci
dziadka też na okrągło go widziała, że chodził po domu. Moim
zdaniem dziadek był po prostu tak roztrzepany, iż najpewniej nie
zauważył, że umarł.
– Mamo! O umarłych tylko dobrze! – krzyknęła Marika,
zastanawiając się jednocześnie, czy jej żyletoostra mama nie
s ksowała, skoro zamiast śmietany dodała do śledzi z cebulą papy
do uszczelniania okien. Przynajmniej na to wskazywał fakt, że wbita
w środek tej potrawy łyżka nijak nie dawała się stamtąd wyjąć. –
Poza tym prababcia widziała pradziadka żywego, a nie martwego!
– Pradziadek i za życia miał tyle energii co nieboszczyk –
mruknęła Zo a, robiąc oko do siedzącego vis-à-vis niej Błażeja – ale
to nic dziwnego, bo prababcia wysysała z niego wszystkie siły jak
wampirzyca. W naszej rodzinie zawsze kobiety miały większy
temperament. Przynajmniej do mojego pokolenia… No dobrze…
Niech pan sobie tutaj spokojnie siedzi. Dam panu album rodzinny
do pooglądania. W środku jest dużo ciekawych – mówiąc to, znów
puściła do niego oczko – fotogra i. Ja w tym czasie pójdę pomóc tej
mojej niemocie, zanim puści kuchnię z dymem albo zrobi sobie
krzywdę. Zupełnie nie ma talentu kulinarnego. W tym też wrodziła
się w swojego świętej pamięci ojca…
Wręczyła rozbawionemu Adamczukowi opasły fotoalbum
i przeszła do kuchni.
– Sympatyczny ten twój kolega – oświadczyła Marice, odbierając
jej nóż, którym ta próbowała pokroić chleb. – Ten jest do
pomidorów! Weź drugi! I zaraz przypalisz barszcz! Przykręć no pod
nim! Na sekundę nie można cię zostawić samej!
Przez chwilę krzątała się po kuchni, naprawiając kolejne
domniemane błędy córki. Nie trzeba, rzecz jasna, dodawać, że
barszcz był bez mała lodowaty, a noże do krojenia pomidorów
i chleba różniły się jedynie rozmiarem, a i to w minimalnym
stopniu. Marika chciała już wygłosić kilka słów na swoje
usprawiedliwienie, kiedy zabrzęczał jej telefon. Połączenie
przychodzące. W dodatku spod nieznanego jej numeru.
– Bardzo przepraszam, że dzwonię w takim momencie –
w głośniku rozległ się przyjemnie brzmiący męski głos. – Nazywam
się Kacper Nowak. Moja babcia, Stanisława, pracuje w pani redakcji.
Jest sprzątaczką. Dodzwoniłem się do pani Mariki Majewskiej,
prawda?
– Tak – powiedziała Marika. – W czym mogę pomóc?
– Dostałem numer do pani od ochroniarza. Trochę się niepokoję,
bo babcia miała być w domu już dobrą godzinę temu. Czekamy na
nią z bratem. Dzwoniłem do niej, ale nie odbiera telefonu.
Ochroniarz powiedział mi, że ma tylko zanotowane, że przyszła do
redakcji, ale nie ma nigdzie śladu, że wyszła. I że on tego też nie
widział.
– To dlatego, że odwieźliśmy ją samochodem, to znaczy mój
kolega to zrobił, a parkingi są w podziemiach i nie przechodzi się
koło ochrony – wyjaśniła Marika. – Dziwne, bo odwiózł ją już
dawno. Chwilę… Proszę poczekać.
Przeszła do pokoju.
– Na pewno odwiozłeś panią Stasię do domu? – zapytała.
Błażej oderwał wzrok od albumu.
– Oczywiście – odpowiedział ze zdziwieniem. – A co się stało?
– Dzwoni jej wnuczek. Mówi, że pani Stasia jeszcze nie dotarła do
domu. Odwiozłeś ją pod same drzwi?
Błażej pokręcił głową.
– Poprosiła, żeby ją wysadzić przy aptece, bo była jeszcze
otwarta. Chciała coś tam kupić…
Kacper usłyszał jego odpowiedź.
– Jak dawno temu to było? – zapytał.
Marika spojrzała na wiszący na ścianie zegar.
– Już sporo ponad godzinę temu…
– Apteka jest jakieś trzysta metrów od domu. Babcia już dawno
powinna być. No nic, wyjdę i jej poszukam…
– Niech pan to zrobi jak najszybciej. Pana babcia zachowywała się
dzisiaj trochę dziwnie. Boję się o nią.
Streściła Kacprowi, co stało się w redakcji.
– Bardzo dziwne… – w głosie rozmówcy usłyszała
niedowierzanie. – Babcia zawsze wydawała mi się najbardziej
racjonalną osobą w naszej rodzinie… Ale… Może wiek robi swoje?
Dziękuję bardzo za informację, idę jej szukać…
– Czy mogę mieć prośbę? – zapytała Marika. – Czy poinformuje
mnie pan, jeśli cokolwiek będzie wiadomo? Bardzo lubię pana
babcię i będę się teraz niepokoiła.
– Oczywiście! Dam znać!
Połączenie zostało zakończone. Marika popatrzyła bezradnie na
Błażeja.
– Teraz mam wyrzuty sumienia – powiedział gra k. – Może
trzeba było z nią iść do apteki?
– Wasza sprzątaczka zaginęła? – spytała od progu pokoju Zo a. –
Dobrze słyszałam?
Marika potwierdziła.
– Dziwne. – Zo a położyła na stole trzymany w ręku koszyk
z chlebem. – I podejrzane…
– Może faktycznie zrobiliśmy źle, nie zawiadamiając policji… –
zastanowiła się Marika.
– Ale o czym? – prychnął lekceważąco Błażej. – Przeszukaliśmy
przecież całą redakcję. Wiesz sama, że nie znaleźliśmy nic
podejrzanego. A już na pewno nie nieboszczyka!
– To prawda, ale… – zaczęła Marika, ale Zo a nie pozwoliła jej
rozwinąć myśli.
– Dokończycie te dyskusje potem. Pora, żebyśmy usiedli do stołu
– stwierdziła stanowczo. – Pójdę tylko po barszcz, bo już się pewnie
ugotował… Mariczko, jesteś mi potrzebna w kuchni, bo trzeba
wyjąć wazę. Stoi na górnej półce…
Marika, pomna tego, że już jakiś czas temu wyciągnęła wazę
i postawiła ją tuż przy kuchence, popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
Otworzyła usta, aby to wyjaśnić, ale coś we wzroku mamy kazało jej
się powstrzymać.
– Oczywiście… – rzekła, posłusznie idąc za nią do kuchni.
– O co ci… – zaczęła, ale mama położyła palec na ustach,
nakazując jej milczenie.
– Czy ty jesteś pewna…? – zapytała szeptem.
Marika popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
– Czego? – spytała z wyrzutem. – Co ci znowu chodzi po głowie?
– Nie za bardzo chce mi się wierzyć…
– W co?!
– W to, co usłyszałam…
– Proszę cię…
– A cóż to za tajne narady? – rozległ się nagle od progu kuchni
głos Błażeja.
Marika i Zo a, stojące do niego tyłem, zgodnie się wzdrygnęły,
a starszej z nich wyleciała z rąk waza. Dźwięk tłuczonego szkła na
krótką chwilę ogłuszył całą trójkę.
– O mój Panie – jęknęła Zo a. – Ukochana pamiątka po mojej
babci!
Marika, pomna tego, że zbierane przez nią i Błażeja skorupy jej
mama dostała kilka lat temu w prezencie od swojej siostry
i bynajmniej nie darzyła ich sentymentem, nazywając pogardliwie
„cepeliowskim kiczowiskiem”, zaczęła węszyć jakiś podstęp. Jak się
szybko okazało, miała rację.
– Muszę się uspokoić – rzekła łzawo Zo a. – Wyjdę pooddychać
trochę na balkon…
Kiedy kilka minut później starsza pani Majewska ponownie
pojawiła się w kuchni, Marice wystarczył tylko jeden rzut oka, aby
nabrać pewności, że jej rodzicielka coś zmalowała.
– Nie ma drugiej wazy, więc naleję barszczyku bezpośrednio do
talerzy – stwierdziła, czyniąc gest wypraszający pozostałe osoby
z kuchni. – Usiądźcie do stołu, zaraz wam podam…
– Może ci pomogę? – zaoferowała się Marika.
Zo a pokręciła głową.
– Wystarczy, że tu posprzątaliście – powiedziała stanowczo. – No
już, sio, sio!
Posłusznie spełnili jej życzenie. Po chwili na stole pojawiły się
trzy talerze z parującą, gorącą zupą. Zanim zaczęli go jeść, podzielili
się opłatkiem.
– Doskonały barszcz – pochwalił Błażej. – Bardzo oryginalny
smak…
Zo a obdarzyła go uśmiechem.
– Robię go co roku według przepisu, który dostałam od mojej
mamy, a ona od swojej. Nawet nie wiemy, która z kobiet w naszej
rodzinie zrobiła go jako pierwsza i kiedy. Oczywiście każda z nas
jakoś usprawnia ten przepis. Ja też dodałam swój sekretny składnik.
Jeśli pan zasłuży, to podaruję panu przepis…
– Postaram się z całych sił na niego zapracować. – Błażej
odwzajemnił jej uśmiech. – A swoją drogą…
W tym momencie odezwała się komórka Mariki. Ta chciała
zignorować dźwięk, ale zobaczyła na wyświetlaczu numer wnuczka
pani Stasi.
– Przepraszam, że zakłócam Wigilię, ale powiedziała pani, że jeśli
dowiem się czegoś, to mam zadzwonić – w słuchawce rozległ się
głos Kacpra. – Bardzo mi przykro, ale chciałem zawiadomić, że
babcia nie żyje…
– Jak to?! – jęknęła Marika. – Co się stało?!
– Została potrącona przez samochód. – Słychać było, że słowa
z trudem przechodzą Kacprowi przez gardło. – Na pasach. Na
przejściu pod naszym domem. Miała zielone światło, ale ten
samochód pędził ponoć jak szalony i nawet nie przyhamował. Ten
bydlak, kierowca… – głos mu się załamał – …nawet się nie
zatrzymał, tylko dodał jeszcze bardziej gazu i uciekł. Ludzie to
widzieli, ale nikt nie zdążył zanotować numeru. Pamiętają tylko
markę. Niebieska honda… Mówią, że babcia szła na zielonym
świetle i że ktoś, kto prowadził pojazd, musiał być pijany albo
naćpany, bo nawet nie zaczął hamować. Babcia nie miała żadnych
szans, żeby przeżyć. Wezwano pogotowie, ale nawet jej nie… Nie…
Przepraszam… – Rozpłakał się.
Marika chciała coś powiedzieć, ale zanim zdążyła to zrobić,
połączenie zostało przerwane.
– Pani Stasia nie żyje… – powiedziała słabym głosem, odkładając
telefon na stół. Po chwili znów po niego sięgnęła. – Została
potrącona na pasach. Kierowca uciekł.
– Co chcesz zrobić? – zapytał Błażej, patrząc, jak Marika drżącymi
rękami dotyka ekranu smartfona.
– Zadzwonić na policję… Muszę im powiedzieć, co się zdarzyło
w redakcji…
Błażej wstał od stołu, podszedł do niej. Wyjął jej telefon z dłoni
i schował do tylnej kieszeni swoich spodni.
– Nie sądzę, aby to był dobry pomysł – powiedział.
– Co robisz…?! – Marika popatrzyła na niego ze zdumieniem.
– Nie możesz zawiadomić policji! – Głos Błażeja brzmiał ostro
i nieprzyjemnie. – Jeśli nie chcesz skończyć tak jak pani Stasia,
musisz mnie posłuchać. Pani – popatrzył na wstającą od stołu Zo ę
– też.
– Mój drogi. – Starsza pani Majewska popatrzyła na niego
z politowaniem. – Mnie nikt nie będzie w moim domu rozkazywał,
a już na pewno nie ty.
– Naprawdę? – Błażej sięgnął do kieszeni swojego swetra
i wyciągnął z niej niewielki pistolet. – Jest pani tego pewna?
Marika poczuła, jak z przerażenia serce podchodzi jej do gardła.
– To ty?! – Popatrzyła na Błażeja ze zgrozą. – Zabiłeś szefa?
Dlaczego?
Na twarzy gra ka pojawił się pogardliwy uśmiech.
– Skucha! Nie jestem mordercą. Pomyśl raz jeszcze…
Marika nie musiała się długo zastanawiać.
– Luiza… – wyszeptała.
– Owszem. – Błażej pokiwał głową. – Mieliśmy idealny plan.
Zwabiłem Karola do pracy, Luiza do niego strzeliła, zostawiła mi
pistolet, żebym się go pozbył, a potem pojechała do domu.
Wiadomo, że byłaby główną podejrzaną, więc musieliśmy zapewnić
jej żelazne alibi. Miał je dostarczyć telefon do Iwony. Wiesz, że nasz
szef zawsze ćwiczył swoje przemowy i kazał oceniać Luizie, czy są
dobre? Wystarczyło tylko to odpowiednio zmontować. Policja
odkryłaby zwłoki szefa w pracy, a Iwona poświadczyłaby, że
rozmawiała z nim o określonej godzinie, o której do jego domu
zaczęli przychodzić goście. Luiza powiedziałaby im, że Karol musiał
jeszcze na chwilę jechać po coś do redakcji. A potem zaczęłaby się
niepokoić. Ostatecznie zadzwoniłaby do ochrony, żeby sprawdzili,
czy go nie ma. Któryś z ochroniarzy znalazłby go martwego na
pierwszym piętrze, gdzie go zostawiliśmy. Podejrzenia padłyby albo
na naczelnego „Pięciu Stron Świata”, który był mu winny sporą
kasę, albo na któregoś z ochroniarzy. Tym bardziej że obaj, jak
sprawdziliśmy, mają niejedno na sumieniu. Jedyne, co musiałem
zrobić, to dopilnować, żeby nie znaleziono Karola zbyt wcześnie.
Gdy zaczął się obchód, musiałem poczekać, aż ochroniarz zajrzy do
pierwszego pokoju, a potem drugim korytarzem przeciągnąć tam
zwłoki Karola leżące w ostatnim.
– To dlatego, kiedy weszłam do ciebie, byłeś taki zziajany
i siedziałeś przy oknie! – Marika zaczęła składać wszystkie elementy
wieczoru w całość.
– O mały włos, a narobiłabyś mi kłopotu – przyznał Błażej. – Ale
i tak wszystko się potem posypało. Jak się okazało, Karol nie zginął.
Doczołgał się jakimś cudem do windy, w której zobaczyła go pani
Stasia. Trzeba było improwizować. Na szczęście winda się zacięła.
Zbiegłem na dół. Ten ostatni wysiłek musiał Karola wykończyć, bo
nie wyczułem już pulsu. Ukryłem jego zwłoki w sali konferencyjnej,
bo przecież ochrona nigdy tam nie zagląda! Luiza zgodnie z planem
zadzwoniła do Iwony. Problem jednak w tym, że po tym rabanie,
jakiego narobiła ta cholerna stara wiedźma, zbyt wiele osób miałoby
wątpliwości co do przebiegu zdarzeń. Wymyśliliśmy więc z Luizą
naprędce plan awaryjny. Jej brat, od początku wtajemniczony we
wszystko, poszedł niby to szukać czegoś do garażu, a tak naprawdę
wsiadł do samochodu i… sama wiesz.
– Ale po co to wszystko?! – Marika poczuła, że jej głos brzmi tak,
jakby należał do kogoś innego i wydobywał się nie z jej gardła.
– Gdy nie wiadomo, o co chodzi, to… – Błażej patrzył na nią
z politowaniem. – Firma, moja droga, rma! Nasz szef od dłuższego
czasu negocjował jej sprzedaż. Nikt o tym nie wiedział. Na początku
grudnia s nalizował transakcję. Czterdzieści milionów złotych!
Czujesz?! Miał nam o tym powiedzieć tuż po Nowym Roku. Dzisiaj
z rana kwota wpłynęła na jego konto. Oczywiście nie tutaj, bo
musiałby od tego zapłacić podatki. Nasz szefuńcio był tak
zapobiegliwy, że zarejestrował swoją rmę na Cyprze. Sęk w tym, że
Luiza, żeby położyć rękę na tych pieniądzach, musi tam lecieć.
Dlatego musi być poza wszelkim podejrzeniem, żeby otrzymać akt
zgonu i do tego czasu nie dostać zakazu wyjeżdżania za granicę. Co
innego, jak jesteś podejrzana o popełnienie morderstwa, a co
innego, jak wszyscy mają cię za pogrążoną w żałobie wdowę. Aby to
wszystko załatwić, potrzebujemy czasu…
– A Iwona? – zapytała cicho Marika. – Przecież też była dzisiaj
w redakcji i też wszystko widziała. Czy ją też…? – nie chciała
dokończyć zdania.
– Iwona jest pragmatyczką. Dostała ode mnie bardzo intratną
propozycję i doszła do wniosku, że na dobrą sprawę nie słyszała nic
z tego, co mówiła pani Stasia. Przecież jej wtedy nie było, prawda?
Czasem milczenie jest złotem. W tym przypadku zaś milczenie jest
milionem złotych. Taką samą propozycję zamierzam teraz złożyć
tobie… To znaczy wam…
Marika zmarszczyła brwi.
– Chcesz… – poczuła, że ma problem z wyrażeniem myśli.
– Chcę, żebyś dostała amnezji. – Błażej pochylił się i popatrzył jej
prosto w oczy wzrokiem godnym znanego rosyjskiego hipnotyzera
Anatolija Kaszpirowskiego. – Byłaś dzisiaj w pracy, ale nie
zauważyłaś nic podejrzanego. Pani Stasia zachowywała się jak
zawsze, nie było żadnego incydentu. Odwiozłem cię do domu,
zaprosiłaś mnie na wigilię, jedliśmy sobie spokojnie, kiedy
dowiedzieliśmy się o śmierci pani Stasi… Właściwie nie musisz
nawet dużo kłamać. Wystarczy tylko, jak przemilczysz kilka spraw…
– Na jego czole pojawiły się krople potu. – To będzie dla ciebie i dla
twojej mamy baaaaardzooo… – kolejne słowa wypowiadał coraz
wolniej i z coraz większym trudem – baaardzooooo…
opłacaaaaalneee… – Skrzywił twarz i mrugnął kilka razy oczami. –
Co się… dziejeee…? – zapytał ze zdziwieniem. Złapał się krawędzi
stołu, po czym przysiadł na fotelu. Jego oddech stawał się coraz
cięższy, chrapliwy. – Nie rozuuuuumieeem…
Pistolet wypadł mu z ręki. Błażej potoczył mętnym wzrokiem po
swoich towarzyszkach.
– Och, widzę, że jednak mój barszczyk nie wyszedł ci na zdrowie
– westchnęła Zo a, pochylając się nad nim z uśmiechem. – To
pewnie wina tego sekretnego składnika… No już, mój maleńki,
zaśnij sobie spokojnie. Lulajże, lulaj… Mamy przecież jeszcze tak
dużo do zrobienia…
***
– Mężczyźni to kompletni idioci. – Luiza popatrzyła na swoje
towarzyszki glarnym wzrokiem, po czym podniosła do góry
kieliszek z szampanem. – Nasze zdrowie, drogie panie!
Pięć kobiet zebranych przy stoliku w restauracji Bona, słynącej ze
snobistycznej elegancji, znakomitej kuchni i mocno zawyżonych
cen, najpierw stuknęło się kieliszkami, a potem wychyliło ich
zawartość do dna.
– Ciągle nie mogę uwierzyć, że to wszystko się udało – westchnęła
cicho pani Stasia. – Kilka razy miałam niezłego pietra. Nie byłam
pewna, czy uda mi się to wszystko dobrze odegrać. Niby w szkole
zawsze zbierałam oklaski za występy w teatrzyku, ale to było tak
dawno temu…
– Niech pani nie będzie taka skromna – rzekła Marika. –
Naprawdę zasługiwała pani na Oscara! A ty – popatrzyła na Iwonę –
na złoty medal w lekkoatletyce.
– Chyba w podnoszeniu ciężarów – westchnęła Iwona. – Myślicie,
że łatwo było zatachać naszego świętej pamięci szefa do windy?
Schetałam się jak niewolnicy przy wznoszeniu piramidy Cheopsa…
– Na szczęście wszystkie nasze wysiłki się opłaciły! Pozbyłyśmy
się dwóch skończonych sukinsynów i zyskałyśmy fortunę. – Luiza
skinęła na kelnera, aby uzupełnił im kieliszki.
– A mnie tego chłopca trochę żal… – westchnęła Zo a. – Póki go
nie znałam, to jakoś mi było łatwiej, ale jak już do nas przyszedł
i tak mu dobrze z oczu patrzyło, to zaczęłam się wahać…
– Mogę panią zapewnić, że to był potwór. Prawie taki jak mój
nieświętej pamięci małżonek – stwierdziła Luiza, a w jej oczach
zamigotały gniewnie ogniki. – Choć oczywiście na początku też
dałam się nabrać na te jego cielęce oczy. No i seksapil. Niezłe
z niego ciacho. Aż trochę zazdroszczę jego współtowarzyszom
z celi… Szybko jednak wyszło szydło z worka. Kiedy opowiadałam
mu o tym, że Karol jest furiatem, że się na mnie wyżywa, że potra
mnie nawet uderzyć, tylko patrzył współczująco i coś tam bredził
o tym, że trzeba mu pokazać. I na tym się kończyło! Ale jak tylko
wspomniałam o pieniądzach, natychmiast wymyślił plan, jak się go
pozbyć. Biedaczek, zapomniał tylko o jednym! Że policja nie lubi
skomplikowanych spraw, które prowadzi się miesiącami i które
zaniżają jej statystyki. I że jak poda im się winnego na tacy, to
zjedzą go, zanim w ogóle zdąży pojąć, co mu się przytra ło. A tu…
Wszystko, co Błażej teraz do nich wygaduje, nie ma rąk i nóg.
Transakcja sprzedaży rmy? Nigdy do takiej nie doszło! Tajemnicze
konto na Cyprze? Bzdura. Karol wszystkie oszczędności trzymał
w polskim banku, w dodatku państwowym. Mój brat rozjeżdżający
na pasach sprzątaczkę? Ani ja nie mam brata, ani pani Stasia nie
spotkała się na szczęście ze świętym Piotrem. Wnuki – zmieniła głos
na niski, męski i przez chwilę brzmiał dokładnie jak wcześniej, gdy
udawała Kacpra – dzwoniące z informacją o jej śmierci?
Ciekawostka, wziąwszy pod uwagę, że święta spędziły w swoim
domu w Australii. Jest za to motyw, psychopatyczna zazdrość, jest
narzędzie zbrodni, tylko z jego odciskami, i wreszcie jest nieporadna
próba ukrycia zwłok w bagażniku swojego samochodu, za co
ogromne pokłony dla was. – Kiwnęła głową w stronę Mariki i Zo i.
– Sprawa zamknięta.
– I co teraz? – zapytała cicho pani Stasia.
– Teraz odczekamy kilkanaście miesięcy, potem sprzedam po
cichu rmę i zgodnie z obietnicą podzielę kasę na pięć części. – Na
poważną twarz Luizy znów wrócił uśmiech. – No, chyba że pyta
pani o najbliższą przyszłość. Ta jest w rękach kucharzy i kelnerów.
Ale i tak widzę w niej świąteczny barszcz…
Przez chwilę patrzyła porozumiewawczo na mamę Mariki, po
czym dodała, mrugając do niej okiem:
– …oczywiście bez żadnego sekretnego składnika!
Składniki:
• 1 kg buraków
• 5–6 ząbków czosnku
• 3–4 liście laurowe
• 3–4 ziela angielskie
• 3–4 ziarenka czarnego pieprzu
• łyżka soli
• 1 l letniej wody
Przygotowanie:
Buraki myjemy, odcinamy stwardniałe końce i kroimy w ósemki.
Wkładamy do dużego słoika. Dodajemy obrany czosnek, liście
laurowe, ziele angielskie, pieprz. Wodę mieszamy z solą i zalewamy
nią buraki. Delikatnie obracamy słoikiem, aby pozbyć się
nagromadzonego powietrza. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy.
W zależności od temperatury zakwas będzie gotowy po mniej więcej
5–7 dniach.
Barszcz
Składniki:
• 2 kg buraków + 1 duży burak do starcia
• około 2–3 l wody
• duży pęczek włoszczyzny
• cebula
• kilka suszonych grzybów
• pęczek świeżego lubczyku i pietruszki
• przyprawy: 2–3 liście laurowe, 3–4 ziela angielskie
• pieprz, sól
Przygotowanie:
Warzywa wraz z burakami myjemy, obieramy i kroimy w większe
kawałki. Cebulę opalamy nad palnikiem. Wszystko wrzucamy do
garnka. Dodajemy przyprawy (poza solą) i lubczyk z pietruszką.
Gotujemy na małym ogniu około 2 godzin. W tym czasie zalewamy
grzyby wodą, po 30 minutach zagotowujemy i na małym ogniu
gotujemy przez kolejnych 30 minut. Przed końcem gotowania
wywaru dodajemy całego startego buraka, mieszamy i po kilkunastu
minutach przecedzamy. Do czystego wywaru wlewamy ukiszony
zakwas (sam płyn bez buraków) i wodę z grzybów. Doprawiamy
solą i pieprzem. Podgrzewamy, ale nie zagotowujemy (zagotowany
barszcz straci kolor).
Karp à la Zo a Wilkońska
Karpia należy wystać w kolejce. Im dłuższa, tym lepsza. Następnie
trzykrotnie upewnić się u sprzedawcy, czy aby karp jest świeży, bo
będzie podawany na najwykwintniejszej kolacji. Po wysłuchaniu
wszystkich zapewnień należy podać je w wątpliwość, a następnie
jak gdyby nigdy nic z przekornym uśmiechem życzyć sprzedawcy
wesołych świąt. Nie należy lekceważyć tego etapu przygotowań,
ponieważ ma on wpływ na smak. Nadaje mięsu lekki posmak
goryczki.
Po powrocie do domu należy zarzucić domownikom lenistwo
i zlecić skrobanie oraz patroszenie karpia osobie, która w tym
momencie ogląda telewizję. Jeżeli akurat nikt nie ogląda, w co
wątpię, należy przydzielić zadanie osobie znajdującej się najbliżej
telewizora. Jeżeli przygotowujesz święta samotnie, to i tak wszyscy
ci zazdroszczą, więc możesz ten etap zrealizować sama.
Przygotowanego karpia kroisz w dzwonka, obtaczasz w panierce,
doprawiasz i smażysz. Nie musisz się zbytnio przykładać. To
najmniej ważny etap. Karp jest rybą hodowlaną o niezbyt
wyra nowanych walorach smakowych. Niezależnie od tego, jak ci
wyjdzie, i tak powinnaś być zadowolona, bo tu nie chodzi o smak,
tylko o symbolikę i tradycję.
Usmażonego karpia układasz na półmisku w taki sposób, żeby
wyglądał znacznie lepiej, niż smakuje. I teraz ważne! Skoncentruj
się i pomyśl, czy znasz kogoś lub słyszałaś o osobie, która może mieć
jeszcze gorsze święta niż ty. Spróbuj tej osobie swojego karpia
podarować. Koniecznie musisz powiedzieć, że nasmażyłaś takich
cztery i nie masz co z nim zrobić.
Jeżeli uda ci się karpia podarować lub jeżeli przynajmniej
spróbowałaś to zrobić – bo tu nie chodzi o to, żeby ktoś go
faktycznie zjadł, ale o intencję i pamięć – możesz być z siebie
dumna. Właśnie przygotowałaś prawdopodobnie najlepszego
świątecznego karpia na świecie!
***
***
***
***
– Mamo, głodna jestem – powiedziała Ippa, wchodząc do kuchni
około trzeciej. – Kiedy wigilia?
– Dzisiaj – odpowiedziała Krystyna z uśmiechem.
– Ha, ha. – Mimo grobowego tonu Hipolita się w końcu
roześmiała.
– Dzisiaj trochę później. Zaczniemy najwcześniej o wpół do piątej.
Może nawet o piątej.
– Zagram ci koncert na pustych kiszkach – zaprotestowała Ippa.
– Kochana, proszę. – Matka podsunęła dziewczynie miseczkę
z galaretką. – Jest postna, bez mięsa, tylko warzywa, ale zajmiesz
czymś żołądek.
– A dlaczego dzisiaj później?
To było niezwykłe. Krystyna bardzo przestrzegała tradycji.
Kolacja wigilijna w ich domu zaczynała się zwykle około czwartej,
poprzedzona oczywiście wypatrywaniem pierwszej gwiazdki. Było
to wyczekiwanie symboliczne – w mieście i tak nie było widać
gwiazd.
– Bo szykuję niespodziankę. Pomóż mi. Wyjmij obrus z kredensu,
ten haftowany, po babci, i zabierz sianko. Nakryjesz?
– Pewnie. Zawołam Nastkę, niech przyniesie naczynia.
Pracowały zgodnie. Dla dziewczyn nakrywanie do stołu stanowiło
codzienną czynność, teraz tylko bardziej się przyłożyły. Starannie
złożone serwetki ze świątecznym motywem, mała gałązka świerku
przy każdym nakryciu, świeczki w kryształowych lichtarzach, które
w ich rodzinie przetrwały różne zawieruchy i teraz, traktowane jak
rodzinna pamiątka, tra ały na stół tylko przy okazji wyjątkowych
uroczystości. Nastka miękką ściereczką wypolerowała srebrne
sztućce, Ippa ułożyła stroik na środku stołu – kilka świerkowych
gałązek ozdobionych wybranymi bombkami i lampkami na baterie.
Mateusz włączył kolędy z odtwarzacza i zapanował prawdziwie
świąteczny klimat.
– No, no – powiedziała Krystyna, oglądając efekty ich pracy. –
Pięknie. Pomóżcie teraz przynieść sałatkę, śledzie i… to, co zimne.
– Głodna jestem – powtórzyła Ippa, tym razem do siostry.
– Ja też – odparła Nastka.
– To czemu mama tak zwleka?
Młodsza siostra wzruszyła ramionami.
– Może na kogoś czekamy?
Pomogły w ostatnich przygotowaniach, dopracowały dekorację
stołu… było pięknie. Dzwonek do drzwi zaskoczył wszystkich
domowników, choć niektórych odrobinę mniej niż innych. Nastka
pierwsza znalazła się w przedpokoju.
– Fajnie, że jesteś – usłyszała Ippa.
„Czyli Nastka coś wiedziała? I nic nie powiedziała?” – zirytowała
się na siostrę.
– Nic nie wie – usłyszała jeszcze, po czym dołączył głos mamy,
a po chwili ojca.
Ippa wyszła do przedpokoju i… przetarła oczy. Wróciła do ich
niewielkiego salonu i ponownie wyszła do przedpokoju. Cztery
stojące tam osoby wpatrywały się w nią z szerokimi uśmiechami.
– Ja… – zaczęła Ippa i zamilkła.
– Mnie też miło cię widzieć – odpowiedział Łukasz, wręczając jej
niewielki świąteczny stroik. – A to dla pani – zre ektował się,
obdarzając Krystynę poinsecją.
– Ale jak… – Ippa nawet nie podziękowała za podarunek.
– Wszystko mu wytłumaczyłam – wtrąciła zadowolona z siebie
Nastka.
– To tylko nieporozumienie – dodał Łukasz.
– Siadajmy do stołu.
Hipolita wzięła głęboki oddech i zrobiła przejście do salonu.
Zatrzymała przechodzącą siostrę.
– Wytłumaczysz mi to? – zażądała trochę zirytowana, ale bardziej
zdziwiona.
– Za chwilę.
Wszyscy stali już przy stole, Mateusz czekał na córki
z rozpoczęciem modlitwy. Podzielili się opłatkiem, złożyli życzenia,
a Hipolita wciąż nic nie rozumiała.
– Częstujcie się – powiedziała Krystyna.
Pięć osób usiadło zgodnie przy stole.
– Ja… – powiedział Łukasz.
– Wiem oczywiście – odparła matka dziewczyn. – Jesteś już po
jednej wigilii, nie obrażę się, jeśli tylko spróbujesz, przynajmniej
niektórych potraw.
– Wytłumaczcie mi – zażądała w końcu Ippa.
– Bo to było nieporozumienie – zaczęła Nastka. Nikt nie podjął
tematu, więc musiała kontynuować sama. – Pamiętasz, jak
pożyczyłam twoją bluzkę?
– Pożyczyłaś? Bezczelnie zwinęłaś mi ją z szafy!
– Wiesz doskonale, że potrzebowałam, bo… – Westchnęła ciężko.
– Mnie się nie przydała, Tomek to palant.
Łukasz uśmiechnął się szeroko.
– Ale w tej bluzce widział mnie Łukasz. Jak rozmawiam
z Tomkiem. A że z tyłu jesteśmy podobne…
– Myślałeś, że to ja? – zdziwiła się Ippa. – Z Tomkiem?
– No właśnie się zdziwiłem. Ale przechodziłem obok, nawet nie
zwróciłaś na mnie uwagi, wpatrzona w bożyszcze wszystkich
licealistek, więc…
– Posądziłeś mnie o uwielbienie dla Tomka? – Ippa parsknęła
śmiechem.
– Bez parskania mi tu, nalewam barszcz – upomniała ją matka.
– No cóż, wypada przeprosić – powiedział Łukasz z uśmiechem. –
Dlatego wigilia u nas w domu była dzisiaj znacznie wcześniej.
– Dlatego teraz jedzcie, bo muszę jeszcze przynieść rybę.
– Pomogę ci, mamo – zaproponowała Ippa.
– Nie. – Krystyna pokręciła głową. – To niespodzianka.
Po chwili wnosiła na stół wielką podłużną misę. W środku bez
wątpienia leżał karp, jednak… pływał w rodzynkach.
– Mamo? – zapytała Nastka z dziwnym wyrazem twarzy.
– Pachnie piwem? – wtrącił Mateusz.
– Kochani, szukałam czegoś nowego na święta.
– Całe dnie spędzałaś nad Kuchnią polską – skomentował Mateusz.
– I znalazłam.
– Obiecałaś deser! – W głosie Mateusza słychać było nutę irytacji.
– Nic podobnego. Powiedziałam, że będzie słodko. I oto, kochani,
tradycyjny, staropolski karp po żydowsku.
Przy stole zapadła cisza.
– Ryba na słodko? – odezwała się w końcu Hipolita.
– Na pewno jest pyszna – powiedział Łukasz, oblizując niepewnie
wargę.
– Jest – potwierdziła Krystyna. – Próbowałam. Karp został
zmacerowany w skórce cytrynowej i goździkach. A potem uduszony
na maśle, z dużą ilością cebulki i rodzynek.
– I zalany piwem – wtrącił Mateusz, wciąż niepewnie
przyglądając się zawartości miski.
– I zalany piwem – potwierdziła Krystyna. – Kto chętny?
– Ja spróbuję – odpowiedział odważnie Łukasz, a Krystyna
pomyślała, że właściwie mogłaby mieć takiego zięcia. I że w ogóle
ta jej rodzina jest całkiem w porządku. Kłóci się, bo tak to w życiu
bywa, ale potem z sercem naprawia każde nieporozumienie.
Właściwie nawet z odwagą, bo przecież Nastce nie było chyba łatwo
porozmawiać z tym chłopakiem.
A słodycz w życiu ważna jest w każdej postaci. W święta i bez
świąt. Także w rybie, bo dlaczegóż by nie?
Słowo od autorki
Kiedy otrzymałam wiadomość, że przygotowywana jest świąteczna
antologia z przepisem kulinarnym w tle, od razu stanął mi przed
oczami mój rodzinny dom. Nie był może aż tak tradycyjny jak ten
opisany w opowiadaniu, ale pewnego roku też pojawiła się potrzeba
przygotowania czegoś innego na wigilijną kolację. Mama
poszukiwała nowych smaków. Zdjęła z półki Kuchnię polską,
dokładnie tę, o której piszę w opowiadaniu.
Najbardziej nietypowym przepisem, jaki znalazła, był karp po
żydowsku, właśnie w piwie i z rodzynkami. Pierwszego roku mama
przygotowała w ten sposób jedną małą rybę. Pomimo ostrożności,
z jaką członkowie rodziny poznawali tak nietypowy smak, karp
zniknął w całości. Następnego roku mama przygotowała w ten
sposób dwa duże karpie – też zostały zjedzone do ostatniego
kawałka. Za to inne ryby, w szczególności smażone – zostały.
W kolejnych latach inne ryby na ciepło znikły z naszego stołu.
Królował karp w piwie w dużej ilości. Bardzo dużej. Zwykle trochę
zostawało i w pierwszy dzień świąt przed śniadaniem sos był
wyjadany bezpośrednio z garnka. Ba! Dochodziło nawet do kłótni
o ten sos.
Uznałam, że jest to przepis wart uwiecznienia. Dlatego też podaję
go tutaj w dwóch wersjach – oryginalnej i odrobinę
zmody kowanej, naszej rodzinnej. Co ciekawe, gdy dorosłam
i założyłam własną rodzinę, karp po żydowsku, choć w każdą wigilię
gości na moim stole, nie cieszy się popularnością. Jem go tylko ja ;-)
Ale i tak co roku przygotowuję. To tradycja! A że słodka… Przecież
słodycz w życiu ważna jest w każdej postaci. W święta i bez świąt.
Także w rybie, bo dlaczegóż by nie?
Przygotowanie:
Karpia sprawić, odciąć głowę, opłukać, pokrajać w dzwonka
szerokości 2–3 centymetrów, osolić, oprószyć pieprzem, posypać
tłuczonymi goździkami, skropić octem. Masło rozgrzać, włożyć
obraną, pokrajaną w kostkę cebulę, zasmażyć, nie rumieniąc, wlać
piwo, ogrzać, włożyć rybę, dusić powoli pod przykryciem około 30
minut. Gdy ryba jest gotowa, wyjąć. Do sosu włożyć opłukane
rodzynki i startą skórkę cytrynową, zagotować. Sosem oblać rybę na
półmisku.
Karp po żydowsku – wersja rodzinna
Co do zasady jest podobna, tylko „bardziej”. Nikt nie bawił się
w ważenie 4 dag (w starej książce kucharskiej naprawdę jest zapis
„dkg”) masła, miarą była garść, raczej pełna, ewentualnie dwie, lub
czubata łyżka (na przykład masła). Lub puszka piwa (zamiast jakiejś
marnej części litra…). Generalnie wszystkiego z wyjątkiem octu,
który stosowaliśmy ostrożnie, było więcej. Zwłaszcza rodzynków
i cebuli.
Największa różnica w przygotowaniu polegała na tym, że
w przeddzień wigilii ryba (zwykle let) była oprószana solą
i pieprzem, ob cie posypywana tłuczonymi goździkami, skórką
cytrynową i skrapiana octem, po czym czekała na swój czas
przykryta, w chłodnym miejscu. Dopiero pół godziny przed kolacją,
kiedy już stół był nakryty, a goście niemal w drzwiach, do wielkiego
gara tra ała cebula, którą podduszaliśmy na maśle (jakie tam 4
dag… skoro święta, ma być pysznie! Nikt masła nie żałował) aż do
zeszklenia. Wtedy tra ało tam piwo, a gdy się ogrzało – ryba
i rodzynki.
Kolacja się zaczynała, ryba dochodziła i gdy kończyły się
życzenia, barszczyk, zimne przystawki, na stół wjeżdżała ryba.
W moim rodzinnym domu to był punkt kulminacyjny wigilijnego
spotkania (części gastronomicznej oczywiście).
Choć zestawienie smaków wydaje się dziwne, warto spróbować.
Dla mnie, choć przecież teoretycznie można by taką rybę zrobić
o dowolnej porze roku, jest to potrawa wyłącznie świąteczna i taka
już pewnie zostanie w mojej pamięci.
Życzę wszystkim smacznego!
I smacznych, to znaczy wesołych świąt oczywiście!
***
***
***
– Co tu się działo? – Agnieszka stawia na stole półmisek
z parującymi pierogami, ale zastyga w powietrzu na widok
czerwonej plamy na obrusie.
– Sooorrry… – odzywa się Marek. – Jadłem barszcz.
– No widzę, że barszcz, ale czemu ty go jadłeś? – Starsza siostra
jest wściekła. – Czy my jesteśmy jakimiś zwierzętami? Nie możesz
poczekać jak człowiek, na wszystkich? Ja pierdolę, ja pierdolę –
szepcze pod nosem, a ręce jej się trzęsą. – Chciałam, żebyśmy raz
mieli idealne święta, ale nie, kurwa, z wami się nie da.
– Jak dla mnie było idealnie, jak poleciałyśmy rok temu na
Teneryfę – wtrąca niewzruszona Miśka, ale milknie, bo Agnieszka
posyła jej mordercze spojrzenie.
– Dobra, weź – macha ręką Marek. – Przykryje się siankiem, o…
już jest gites. Widzisz?
Agnieszka siada na krześle obok matki. Zamyka oczy, bierze dwa
głębokie wdechy.
– Zaczynajmy… – mówi ze świeżo nałożonym uśmiechem
i podsuwa matce opłatek.
– A Ewangelia? – pyta Rafał. – Najstarsze dziecko powinno
przeczytać fragment Ewangelii. – Patrzy wymownie na Agnieszkę.
– Gdzie jest Biblia? – Agnieszka zwraca się do Miśki nieco
zniecierpliwionym głosem.
– A czemu mnie o to pytasz? – Miśka odstawia kieliszek z winem.
Krwawe rumieńce coraz wyraźniej przebijają przez grubą warstwę
podkładu i innych mazideł, które wklepała w twarz.
– Bo ty ostatnia miałaś komunię!
– Nie, no błagam cię. Ja mam problem ze znalezieniem w tym
pierdolniku zalotki, a co dopiero Biblii!
– Nie szkodzi, znalazłem w internecie… – odzywa się Rafał.
– To może ty przeczytaj, jesteś gościem. – Agnieszka uśmiecha się
do niego.
Rafał wstaje, pozostali również, patrząc po sobie niepewnie.
Agnieszka i Miśka składają ręce na podołkach, Pawlicka robi dziwny
ruch dłońmi: jakby chciała spleść palce śladem córek, ale w końcu
tylko wyciera je o spódnicę. Marek stoi z zamkniętymi oczami,
chwieje się, kiedy Rafał monotonnym głosem odczytuje kolejne
wersety.
– „«A to będzie znakiem dla was: Znajdziecie Niemowlę, owinięte
w pieluszki i leżące w żłobie». I nagle przyłączyło się do anioła
mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami:
«Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego
upodobania»”.1 – Kończy i spogląda z uśmiechem na zebranych.
– Amen – mamrocze Agnieszka.
– Oto słowo Boże – poprawia ją matka. – To teraz połamiemy się
opłatkiem. – Bierze kawałek, odsuwa krzesło i odwraca się
w kierunku Michaliny.
– Może złożymy sobie wspólne życzenia – odzywa się Agnieszka,
widząc rozpaczliwe spojrzenie młodszej siostry. – Żebyśmy wszyscy
byli zdrowi, nie trzymały się nas żadne wirusy, no i żebyśmy
spotkali się przy tym stole znowu jak najszybciej… Smacznego!
– Smacznego – odpowiada Rafał.
Przez chwilę słychać tylko delikatne stuknięcia łyżek o dna
talerzy.
– Co to właściwie znaczy… – odzywa się nagle Marek
i natychmiast skupia na sobie uwagę wszystkich. – „Pokój ludziom
jego upodobania”?
– Yyy… ty tak serio? – Miśka wypija trzy łyki wina, spoglądając
na brata. Potem sugestywnie stawia kieliszek przy Rafale i czeka, aż
chłopak zorientuje się, że powinien ponownie go napełnić.
– Ludziom jego upodobania, czyli tym, których po prostu lubi,
tak? – drąży Marek, z jakiegoś powodu skupiając spojrzenie na
Rafale. – Swoim ziomkom?
– Mareczku…
– Nie, mamuśka, serio pytam. Bo to jest jakby kluczowa sprawa. –
Chłopak się nakręca. – To jest niby najważniejsza książka świata
i ja, my wszyscy mamy się nią w życiu kierować. Więc ja chciałbym
to dobrze zrozumieć. Ludziom jego upodobania… Tym, którzy mu
się podobają, których sobie wybrał i wypatrzył? A co z resztą? To
znaczy, że jak mnie sobie nie upodobał, to co, jestem do wywalenia?
Mogę się stoczyć, wykoleić, droga wolna?
– Marek. – Ton matki staje się ostrzejszy.
– Weź, wyluzuj… – Michalina trąca go łokciem.
– Spokojnie. – Rafał przejmuje inicjatywę. – To bardzo dobre
pytanie. Filozo czne. Myślę, że lepszej odpowiedzi udzieliłby jakiś
teolog, ale moim zdaniem to działa odwrotnie.
– To znaczy? – pyta Miśka, pociągając zdrowy łyk wina.
– Markowi chodzi pewnie o to, czy jemu jako jednostce został
przeznaczony konkretny los przez sam fakt, że Bóg go sobie
upodobał bądź nie. Tymczasem w mojej opinii to działa odwrotnie.
To Marek, jako jednostka obdarzona przez Boga wolną wolą, może
mu się przypodobać swoimi uczynkami. Więc tylko od niego zależy,
czy dostąpi łaski, czy… się wykolei.
Widelec matki z brzękiem upada na talerz. Potem zapada gęsta
cisza.
– Tyyy… – zaczyna w końcu Marek. – Ty dobry jesteś! Sam
mógłbyś być kaznodzieją!
Rafał, który przez chwilę obawiał się, że powiedział coś
niestosownego, wraca do jedzenia sałatki.
– Nie no, chyba nie będziemy oglądać Kevina do kolacji? –
Agnieszka zabiera Markowi pilota.
– Miśka chciała!
Młodsza siostra dostaje ataku czkawki.
– Włączymy jakieś kolędy! – decyduje Agnieszka.
– Byle nie Wśród nocnej ciszy – szydzi Marek, a Miśka wybucha
głośnym charczącym śmiechem.
– O ja pierdolę! – Marek uchyla się nagle jak przed ciosem,
osłaniając ramieniem głowę. – O jebaniutki! Widzieliście go?
– Co ty, Mareczku… – Matka mruga oczami.
– Kruk! Prawie uderzył w szybę, nie widzieliście? – pyta
z pretensją chłopak.
Miśka się śmieje, a Rafał patrzy na Marka z życzliwą uwagą, ale
nie przestaje jeść sałatki jarzynowej.
– Marek ma awizofobię – tłumaczy Agnieszka.
– Coś jak lęk przed odebraniem poleconego?
– To też – kpi Miśka.
– Awizo- lub ornitofobia to lęk przed ptakami.
– To jak u Hitchcocka! – rzuca Rafał.
– Nie mam żadnej fobii, siostra. Te latające cwaniaki knują
przeciw ludziom.
– A to nie koty? – dopytuje ironicznie młodsza siostra.
– Nie – odpowiada spokojnie Marek. – Ptaki. Są zaprogramowane
przez kosmitów, czaisz? He, he, he, he! Mają wszczepione czipy
i w ten sposób nas śledzą. Genialne. Kto by pomyślał, że taki gołąb
czy wrona to kosmiczny szpieg. Co? Nigdy nie zastanawiało cię,
czemu tak sobie przysiadają na parapecie i zaglądają ci do
mieszkania? A najlepsze, że Hitchcock to wszystko wiedział. Nie
mógł powiedzieć wprost, boby go zaciukali, więc zrobił lm. Ale
i tak się wkurzyli, dlatego zginął. Spisek. Zaplanowana zagłada,
mówię to od dawna. Pomyliłem się tylko w jednym. Miały zacząć
pingwiny na Antarktydzie, ale wyszło od nietoperzy w Azji…
Rafał przełyka sałatkę i zastyga. Czeka na jakiś znak, który go
upewni, że Pawlicki stroi sobie żarty, jednak nikt nie przychodzi mu
z pomocą.
– Nietoperze to ssaki, Śniegu – zwraca uwagę Misia, ignorując
karcące spojrzenie starszej siostry.
– Ale latające! Chodzi o skrzydła, czaisz? Latającą śmierć. Są
wszędzie, widzą wszystko. Ja tu z wami rozmawiam, ale kątem oka
widzę, jak te trzy wrony siedzą na gałęzi za oknem i się na nas
gapią.
– Marek, chyba słyszałam coś w kuchni. – Agnieszka patrzy na
niego wymownie.
– Jakieś ptaki?
– Nie. Renifery – odpowiada siostra przez zęby, po czym
uśmiecha się do Rafała, bierze brata za rękę i ciągnie za sobą. Kiedy
wchodzą do kuchni, chwyta go za brodę. – Pokaż mi się – mówi.
Marek ucieka wzrokiem, ale trudno ukryć powiększone źrenice.
W progu staje matka.
– Mareczku, wszystko z tobą w porządku? Bo mam wrażenie…
– Mamo… nie skradaj się jak jakiś duch! – mówi trochę za głośno
Agnieszka.
– A jak mam się skradać? To znaczy chodzić? Jak mam chodzić
po własnym domu? Synku, źle się czujesz?
– Nie, mamo, czuję się świetnie. Zajekurwastycznie!
– Jeśli ci chodzi o ten biznes, o ten interes, który chcesz rozkręcić,
to przepraszam, nie powinnam porównywać cię do ojca. Wiesz, że
nigdy nie chciałam wywierać na ciebie żadnej presji.
Marek patrzy na nią z kpiącym uśmiechem, podchodzi do niej
i obejmuje ją mocno.
– Żadnej presji. W ogóle żadnej presji, mamuśka. – Cmoka ją
w policzek.
Zdezorientowana Pawlicka głaszcze go po głowie, a ponieważ
i on, i córka patrzą na nią wyczekująco, bierze ze stołu półmisek
z rybą w galarecie i wychodzi.
– Znowu brałeś mefedron – stwierdza Agnieszka.
– Ha, ha, ha, siooorkaaa, jakbym brał mefkę, tobym nie był taki
żarty przez cały wieczór.
– Uważasz, że to jest śmieszne? Co brałeś? – syczy przez zęby
Agnieszka, a Marek próbuje się wyrwać. – Co brałeś, pytam?!
– A co za różnica? Żebym ja to w ogóle pamiętał. Dzienniczka nie
prowadzę!
Siostra odpycha go ze złością.
– Przerwałeś terapię? – pyta.
Marek wzrusza ramionami. Siada na taborecie pod uchylonym
oknem. Poci się. Sapie.
– No chyba mam prawo wiedzieć, czy grube setki, które płaciłam
za twoje wizyty, właśnie poszły w błoto!
– Ja pierdolę, Miśka ma rację. Ty serio masz obsesję na punkcie
pieniędzy. Czy któreś z nas w ogóle cię o nie prosiło? Co? Miśka
chciała iść na studia? Jakoś nie pamiętam, żeby w dzieciństwie
chodziła z kalkulatorkiem i marzyła o zostaniu księgową! Mnie też
było całkiem dobrze, zanim się przyjebałaś!
– Na haju na pewno było ci dobrze! Oboje byście się stoczyli,
gdybym nie ciągnęła was za uszy. Harowałam po dwanaście godzin,
żebyście nie skończyli w takim bagnie jak rodzice! Ale najwyraźniej
wy tego po prostu, kurwa, pragniecie. Bagna, gnoju i mułu! Jedno
i drugie! I pomyśleć, że po to, żeby na was zarobić, rzuciłam ASP
i poszłam do szkoły wizażu – mówi bardziej do siebie niż do brata.
Pochyla się nad zlewem, jest zmęczona. Padnięta, styrana. Leżąca
przed nią na blacie wyciśnięta wyblakła szmatka do naczyń ma
w sobie więcej życia. Agnieszka opada na taboret.
– Durna, jestem zwyczajnie durna.
Milczą. Ich plecy owiewa chłodne powietrze o metalicznym
zapachu, Agnieszkę przechodzą ciarki, jednak żadne z nich nie
wstaje, żeby zamknąć okno.
– No i co ty byś robiła po tym ASP? – odzywa się Marek
łagodnym tonem. – Malowałabyś jakieś bohomazy, których nikt by
nie kupował. A tak malujesz bogate baby i przynosisz do domu tyle
hajsu, że nigdy nam się nie śniło… Gdyby ojciec to zobaczył…
– To co? Byłby ze mnie dumny? – szydzi Agnieszka.
– Nie. Zaraz by cię oskubał – mówi Marek i oboje parskają
śmiechem. Dopiero po chwili dobiega do nich hałas z dużego
pokoju.
***
Pozytywka
Małe pudełko od ukochanej
spod wieczka ulatują jasne obrazy szczęśliwych dni
tańczą
muzyka gniecie serce
pocałunki, pocałunki
uśmiechy, oddechy, łzy i…
urywa się nagle jak głos w słuchawce
niezapowiedzianie
tak jak rozstanie
niedokończona miłość
niedokończona melodia
***
Przygotowanie:
Suszone jabłka, gruszki, śliwki i morele namocz na pół godziny
w dużym garnku razem z laską cynamonu, kilkoma goździkami
i skórką z pomarańczy. Wody w garnku powinno być dwa razy
więcej niż owoców. Potem gotuj na małym ogniu przez 20 minut,
posłódź do smaku, a następnie odstaw na godzinę. Do kubeczków
albo szklanek wlej po kieliszku koniaku i zalej gorącym kompotem.
Dodaj kilka suszonych owoców z kompotu albo plasterek cytryny.
Karolina Głogowska – dziennikarka, redaktorka, współautorka
powieści Dwanaście życzeń, Inna kobieta i Zanim cię zapomnę.
Autorka książki Mój ukochany wróg. Współpracowała między innymi
z Wirtualną Polską i Onetem, a także telewizją Asta. Zarówno w
swoich reportażach, jak i książkach opowiada o tym, co
niewygodne, trudne i zamiecione pod dywan. Nie boi się zaczynać
od nowa: wiele razy zmieniała zawód, ale tylko pisaniu pozostaje
wierna od najmłodszych lat. Aktualnie współpracuje z Polską
Agencją Prasową i pisze kolejną książkę.
Martyna Raduchowska. Wszelki duch
***
***
***
***
***
***
W ciągu następnych paru dni dom zmienił się nie do poznania. I nie
chodziło jedynie o niecodzienne dekoracje, ale przede wszystkim
o zupełnie inną, cieplejszą atmosferę, od której powietrze wibrowało
niczym mruczący z zadowolenia kot, przepełnione intensywnym
zapachem igliwia, grzybów i ucieranego maku.
Oprócz zwykłej choinki, ustawionej na honorowym miejscu
pośrodku holu, wszędzie zieleniły się podłaźniczki: czubki jodeł
i świerków, a także gałązki sosny oraz jemioły zwisające z su tu,
zatknięte za obrazy, rozścielone na zabytkowym ka owym piecu
w kuchni i poprzybijane do ścian. Przy kominku zaś czekał badniak
– pieniek bożonarodzeniowego drzewka z zachowanymi korzeniami,
który miał spłonąć w wigilijną noc, aby ogrzać dusze zmarłych
i okadzić domostwo oczyszczającym dymem.
– „Podłazić kogoś” dawno temu oznaczało przynosić szczęście,
przysparzać zdrowia i dobrobytu – opowiadała szamanka, kiedy
razem z Szymkiem i Amelką siedzieli na podłodze w salonie,
szykując świąteczne ozdoby: słomiane i bibułkowe pająki, a także
„światy”, czyli wyplatane ze słomy kule oraz krążki wycinane
z barwionych opłatków. – Podłaźniczki symbolizują wiecznie
zielone drzewo życia oraz życiodajną moc słońca.
– A pani Marzenka z przedszkola powiedziała, że jemioła to
pasożyt – oznajmił Szymek z pretensją w głosie.
Ida nachyliła się w stronę chłopca.
– A czy pani Marzenka wie, że jemioła przez wiele prastarych
kultur była uważana za świętą roślinę? – spytała konspiracyjnym
szeptem. – Symbol życia i odrodzenia, skruchy i wybaczenia, zgody
i pojednania? Legendy głoszą, że jemioła wyrasta w miejscu
uderzenia pioruna… Nasi pradziadowie wierzyli też, że odpędza złe
sny.
– Naprawdę? – Amelka spojrzała na Idę wielkimi zielonymi
oczami.
– Naprawdę. „Jemiołę dzieciom do kolebki kładą – zarecytowała
szamanka – aby na nie przestrachy nie przychodziły i straszliwe
widzenia”.
– Możemy zawiesić ją w moim pokoju? – spytała z nadzieją
dziewczynka.
– I w moim! W moim też! – zawołał żywo Szymek.
– No jasne. – Ida z powagą pokiwała głową. – Zajmiemy się tym,
gdy tylko skończymy szykować ozdoby. Nasze podłaźniczki muszą
pięknie wyglądać, żeby spodobały się duchom. Wtedy ochronią nas
przed złymi mocami i chorobami, sprowadzą urodzaj, dobrobyt
i zgodę w rodzinie…
– A światy? – zaciekawił się Szymek, próbując odlepić od palców
kawałek umazanej klejem bibuły. – One też mają jakąś moc?
– Światy symbolizują czas Szczodrych Godów. – Ida obróciła
w palcach słomianą kulę, do której właśnie doczepiła zawieszkę
z jutowego sznurka. – Powrót do źródła. Odnowienie dziejów. Noc
Początku. Zjednoczenie świata ludzkiego z pozaludzkim, ziemskiego
ze świętym. Niegdyś wierzono, że na ten jeden dzień w roku raj
zstępował na ziemię i dochodziło do wielkiego pojednania: żywych
i zmarłych, ludzi i zwierząt…
– To dlatego w Wigilię zwierzęta potra ą przemawiać ludzkim
głosem! – wykrzyknęła Amelka ogromnie podekscytowana swoją
domyślnością.
– Tak, dlatego. A według dawnych wierzeń dusze zmarłych mogą
tej nocy przybierać postać wilka albo ptaka, więc zapraszano je na
wieczerzę.
– Wilki i ptaki? – zdziwił się Szymek.
– Tak.
– I my też je zaprosimy?
– Oczywiście. Ugościmy wszystkie głodne i zziębnięte duchy
w okolicy, żeby zaskarbić sobie ich przychylność na cały następny
rok.
– A czy możemy powiesić na choince bombki? – zatroskała się
dziewczynka. – I łańcuchy, tak jak zawsze?
– Pewnie, że możemy.
– Babcia Józia powiedziała – wtrącił chłopiec tonem znawcy – że
łańcuch to wąż diabelski, który skusił Ewę. A bombki to zakazane
owoce.
– I miała rację – potwierdziła Ida. – Obok nich powiesimy jabłka
i orzechy…
– A po co?
– Bo są pokarmem dla dusz. A czerwień jabłek przepędza złe
moce.
– My też będziemy jeść jabłka i orzechy? – spytała z niepokojem
Amelka.
– A co, nie lubisz?
– No niby lubię… Ale barszczyk z uszkami bardziej.
– Nie bój nic, będzie i barszczyk.
– Duchy się na nas nie pogniewają?
– Myślę, że same także chętnie skosztują.
– Innych potraw też?
– Taki jest plan.
– A mają jakieś ulubione?
Ida zastanawiała się przez chwilę, pierwszy raz niepewna
odpowiedzi.
– Kutię – odrzekła wreszcie. – Najważniejsze danie wigilijne.
Symbol jedności świata żywych i umarłych.
– A z czego ją zrobimy?
– Z maku gotowanego w mleku, złocistego miodu i całych,
obłuskanych ziaren pszenicy. Potem dla smaku dodamy bakalie.
Pszenica to znak odradzającego się życia, mak – spokojnego
i głębokiego snu, a miód – słodyczy, czystości i zwycięstwa nad
złymi mocami…
– Czy nasi przodkowie jadali na wigilię same symbole? – spytał
Szymek powątpiewającym tonem.
– Owszem. – Szamanka spojrzała na niego z sympatią. –
Wszystkie potrawy wigilijne przyrządzimy jak za dawnych czasów,
z tego, „co w polu, sadzie, ogrodzie, lesie i wodzie”, czyli z ziaren
zbóż, maku, miodu, orzechów, grzybów, grochu, fasoli, bobu,
kapusty, suszonych owoców, ryb… I w każdym z tych składników
kryje się jakiś okruch magii, jakieś znaczenie o wielkiej mocy. Mak,
jak już wiemy, sprowadza twardy sen, dlatego nasi pradziadowie
wierzyli, że dzięki niemu chociaż na chwilę można za życia
przenieść się na tamten świat. Śliwki, gruszki oraz gi wypędzają
złe moce i zapewniają długowieczność, daktyle są pokarmem
duchów i „świętym napojem”, podobnie jak miód. Ryby to symbole
wolności, harmonii i wyzwolenia. Nawet kapusta ma czarodziejską
moc.
– Kapusta? – Amelka zmarszczyła nosek. – Niby jaką?
– Chroni od złego i zapewnia dostatek. Innym przykładem są
grzyby, uważane niegdyś za niezwykłe, ponieważ zanim tra ą na
nasz stół, trzeba je wykraść z innego wymiaru. Bo według dawnych
wierzeń las uchodził za niebezpieczny, obcy, nieludzki świat…
Dzieci jak na komendę wyjrzały przez okno, na ścianę drzew
czerniącą się tuż za ich ogrodem.
– To stamtąd przychodzą duchy – szepnęła dziewczynka –
prawda?
– Między innymi stamtąd – potwierdziła szamanka. – I między
innymi duchy. Ale nie bójcie się, to już nie potrwa długo. Jutro
Wigilia. Nocni wędrowcy przycupną przy ogniu, najedzą się do syta
i pójdą w swoją drogę.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
***
W wigilijny poranek szamanki wszędzie było pełno, zupełnie jak
gdyby na ten jeden dzień stała się zjawą zdolną przenikać przez
su ty i ściany – co nie było zresztą aż tak dalekie od prawdy.
Jeszcze zanim nadeszło południe, wszyscy domownicy na sam
widok dziewczyny od razu przerywali to, co akurat robili,
spodziewając się kolejnej reprymendy. I zazwyczaj słusznie.
– Dziś nie wolno rąbać drew – pouczyła Ida panią Julitę, która
właśnie wkładała gumiaki w sieni, aby pójść do drewutni po opał do
kominka. – Proszę wziąć gotowe polana i pod żadnym pozorem nie
używać siekiery.
– Dlaczego?
– Żeby przypadkiem nie rozpłatać któregoś z duchów.
Gospodyni nie zadała następnego pytania, bo szamanka już biegła
po schodach w ślad za panem Kamilem, który wchodził na piętro
z miotłą w jednej dłoni i szufelką w drugiej.
– Żadnego zamiatania – zakomenderowała kategorycznym tonem,
zabiegając mu drogę. – Zamiatał pan wczoraj, dziś już nie wolno.
Jeszcze zahaczy pan jakąś duszę i będzie nieszczęście.
– Chciałem umyć podłogę w…
– Żadnego mycia podłóg – przerwała mu. – Żadnego wylewania
brudów ani pomyj za próg.
– Wcale nie zamierzałem… – urwał, zmarszczył czoło. –
A w zasadzie to czemu?
– Żeby na potępieńca nie chlusnąć.
– A nawet jak chlusnę, to co? – Zabrzmiało to jak zaczepka, lecz
na twarzy pana Kamila malowało się jedynie szczere
zainteresowanie.
– Są różne wersje. – Ida przesunęła dłonią po poręczy, potarła
palcami o kciuk, a nie wyczuwszy ani odrobiny kurzu, z aprobatą
pokiwała głową. – Jedna mówi, że potępieniec się wścieknie
i będzie psocił w domu przez cały następny rok. Według drugiej
dusza mu na mrozie zamarznie, pęknie i rozsypie się kryształkami
lodu po całej okolicy. A zgodnie z trzecią, kiedy wiosną przyjdą
roztopy, ścięty mrozem duch także się rozpuści, rozleje kałużą po
obejściu, wsiąknie w ziemię i nigdy już nie opuści gospodarstwa.
– Rozumiem – odparł pan Kamil ze śmiertelną powagą, choć oczy
mu się śmiały.
– Ale jeśli pokusa chlustania okaże się silniejsza od pana, to
proszę najpierw powiedzieć głośno i wyraźnie: „Uciekajcie wszystkie
dusze, bo ja wodę wylać muszę”. To powinno załatwić sprawę.
Zapamięta pan?
– Chyba tak.
– To świetnie. – Ida obróciła się na pięcie i ruszyła w dół. – Aha. –
Zerknęła przez ramię. – I proszę jak najprędzej zebrać pranie ze
strychu.
– Niech zgadnę: żeby się duchy nie ubrały w nasze prześcieradła?
– Żeby się w nie nie zaplątały – uściśliła szamanka.
– No jasne.
– Zrobi to pan dla nich?
– Tak jest! – Mężczyzna zasalutował szufelką, przyciskając miotłę
do boku niby broń podczas musztry, po czym udał się na strych.
Szamanka tymczasem zeszła na parter. I nie minęło nawet pół
minuty, a dopatrzyła się kolejnego uchybienia wobec gości
z tamtego świata, tym razem w salonie.
– Żadnego tkania, szycia, przędzenia ani robienia na drutach –
oznajmiła babci Józi zgarbionej nad robótką. – Nie chcemy chyba,
żeby jakaś zbłąkana duszyczka zamotała się w nici, prawda?
– Ano prawda, prawda. – Starowinka pospiesznie złożyła druty,
nawinęła włóczkę z powrotem na kłębek. – Lepiej też żadnego
czorta igłą nie śmignąć – zachichotała. – Dziękuję za przypomnienie,
dziecinko. – Odłożyła robótkę do wiklinowego koszyka i popatrzyła
szamance w oczy. – Wiesz, ty sama jesteś jak taki duch minionych
świąt. Dobrze mówię, Edziu?
Dziadek Edek wydał z siebie ni to kaszlnięcie, ni to chrząknięcie,
ni to pomruk aprobaty, puszczając ustami gęste kłęby fajkowego
dymu.
– Mówi, że dobrze – przetłumaczyła staruszka. – Wszystkim, co
robisz i mówisz, budzisz mnóstwo wspomnień.
– Miłych, mam nadzieję.
Babcia Józia nie odpowiedziała, tylko rozciągnęła usta w bardzo
serdecznym i bardzo szczerbatym uśmiechu.
Niespełna kwadrans później Ida była z powrotem na piętrze.
– Raz, raz, pospieszcie się z tymi porządkami! – Zaklaskała
w dłonie, ponaglając dzieci oraz Kruchego, którzy ścierali kurze
z parapetów. – Jeszcze tyle do zrobienia, a wszystkie przygotowania
musimy zakończyć przed zmrokiem.
– A na co duchom czyste parapety? – spytał rezolutnie Szymek.
– Duchom na nic – odparł łowca, zniżając głos do złowieszczego
szeptu. – Ale kiedyś wierzono, że czarty uwielbiają gnieździć się
w brudnych zakamarkach… – Popatrzył uważnie najpierw na
chłopca, potem na dziewczynkę. – Jesteście gotowi zaryzykować?
– Ja nie. – Amelka energiczniej zamachała miotełką do kurzu.
– Ja też nie – stwierdził Szymek po chwili namysłu i zaczął
polerować drewno ściereczką ze zdwojonym zapałem.
Kruchy i Ida wymienili spojrzenia, a potem łowca na nowo zabrał
się do ściągania pajęczyn z karniszy i kinkietów.
– Zasiadamy do stołu wraz z pierwszą gwiazdką – zapowiedziała
szamanka, po czym wróciła na dół, by doglądać pyrkających na
ogniu wigilijnych potraw.
***
***
***
– Mam nie podjeżdżać bliżej? – upewnił się Kruchy, kiedy niecałe
dwa tygodnie później, w święto Trzech Króli, ostatni dzień
Dwunastnicy, która stanowiła wróżbę na każdy miesiąc nowego
roku, po raz kolejny przywiózł szamankę do domu rodziny
Rogożów. Zatrzymał samochód na skraju lasu, lecz nie wyłączał
silnika. – Nie chcesz wejść do środka?
– Nie. – Ida wygodniej rozsiadła się w fotelu. – Wolę, żeby pani
Julita nie wiedziała, że przyszłam na inspekcję. W mojej obecności
niepotrzebnie się spina. – Poprawiła nauszniki, naciągnęła na dłonie
grube rękawiczki. – To nie potrwa długo – obiecała, po czym
miękko wypłynęła z ciała i wzbiła się w powietrze wraz
z niesionymi wiatrem płatkami śniegu.
Ledwo przeniknęła do sieni przez frontowe drzwi, natychmiast
wyczuła, że wszystko istotnie jakoś się ułożyło. A nawet lepiej niż
tylko jakoś. I chociaż nadal nie mogła zobaczyć Lokatora, wszędzie
dostrzegała subtelne ślady jego obecności.
Kłębek włóczki, który stoczył się z kolan babci Józi i zniknął pod
fotelem, nagle się stamtąd wyturlał, pchany tajemniczą siłą.
Żar przygasający w fajce dziadka Edka ni stąd, ni zowąd zapłonął
żywą czerwienią, jak gdyby ktoś rozniecił go na nowo celowym
dmuchnięciem.
Strony otwartej książki kucharskiej, które przewróciły się od
gwałtownego przeciągu, same powróciły na swoje miejsce, dzięki
czemu zajęty gotowaniem pan Kamil nie musiał ponownie szukać
przepisu.
Zabawki nad łóżeczkiem małego Piotrusia zaczęły podrygiwać
i podzwaniać na niewyczuwalnym wietrze, w czarodziejski sposób
zmieniając niemowlęce kwilenie w głośne piski zachwytu.
Żadne ze starszych dzieci nie poparzyło się zupą, choć i jedno,
i drugie jadło wyjątkowo łapczywie, bo chłodny powiew na czas
studził zawartość łyżek.
A kiedy pilot do samochodu strącony z półki czyjąś niewidzialną
ręką głośno trzasnął o podłogę, zatrzymując panią Julitę w połowie
drogi do drzwi, Ida zauważyła nieśmiałą zapowiedź uśmiechu na
zwykle skrzywionych ustach kobiety, zanim ta zrobiła w tył zwrot
do kuchni, by zabrać zapomniane kluczyki.
W drodze powrotnej do terenówki szamanka nie miała żadnych
wątpliwości, że nowy dom rodziny Rogożów nie był już
nawiedzony, tylko chroniony przez życzliwą i opiekuńczą duszę.
I dopiero gdy dziewczyna znów znalazła się we własnym ciele
i wierzchem dłoni starła z twarzy diamentowy szron, zauważyła
pożółkłą ze starości, poplamioną tłuszczem kartkę zapisaną
zamaszystym charakterem pisma, którą wiatr przykleił do przedniej
szyby.
– „Ciasteczka orzechowe na pokrzepienie ducha oraz dusz
przodków przebłaganie…” – odczytał Kruchy. – Czy to aby nie tego
przepisu szukaliśmy przed świętami po całym strychu?
Ida potwierdziła skinieniem głowy, po czym posłała w stronę
domu pełen wdzięczności uśmiech.
***
Ta cała Barbara – niezależnie od tego, czy była jej Baśką, czy nie –
mieszkała w eleganckiej okolicy, w starym wyremontowanym
domku przy lipowej alei. Ogród był niewielki, w sezonie zapewne
bardzo wypielęgnowany. Nawet teraz wyglądał ładnie i schludnie.
Z tyłu za domem stała chyba choinka obwieszona lampkami. Ale nic
nie dało się zobaczyć, bo Jola była zbyt niska. Wspięła się więc na
podmurówkę, złapała sztachet i wyciągnęła szyję. Tak, choinka,
obwieszona żółtymi i czerwonymi światełkami, bardzo ładna.
– Halo? Czy pani czegoś szuka?
Cholera. Jola, wpatrzona w choinkę, nie zauważyła, że otworzyły
się drzwi wejściowe i na ganek wyszła jakaś kobieta. Pulchna,
z krótkimi siwymi włosami i w wielkich okularach.
U . Dopiero teraz Jola poczuła, jak schodzi z niej napięcie. Co za
ulga. To nie Baśka. Nie jej Baśka, Basik. I bardzo dobrze. Piękny ten
dom, ogród. Widać, że ktoś, kto tu mieszka, nie potrzebuje
wstawiennictwa Rity z Cascii.
– No, pani szukam. Pani Barbara? Tak się składa, że mam pani
paczkę. A pani pewnie ma moją. Paczkomat zwariował przez
Świętego Mikołaja.
Siwa pani stała na ganku, jakby zamieniła się w słup soli. „Może
mnie nie słyszy? To staruszka, pewnie głucha. Zepsuł jej się aparat
słuchowy?” – zaniepokoiła się nagle Jola.
– No pani szukam, pani Barbaro! – huknęła na wszelki wypadek
najgłośniej, jak umiała.
– Jolka, nie krzycz tak. Boże, ty zawsze miałaś taki schrypnięty
głos, niski, a teraz brzmisz po prostu jak Jan Himilsbach! – Siwa na
ganku parsknęła takim śmiechem, że aż musiała przytrzymać się
gustownej kolumienki przy schodach.
– Niemożliwe… Basia? W życiu, w życiu bym cię nie poznała… –
szepnęła Jola.
– A co ty myślisz, że ty nie wyglądasz staro? Obie jesteśmy stare.
Stare, Jolciu. Właź, otworzę ci furtkę – powiedziała serdecznie
Barbara.
Jola, choć niechętnie, podeszła do furtki, pchnęła ją i ruszyła
wyłożoną granitowymi płytami ścieżką w stronę domku.
– Ładnie mieszkasz – mruknęła po przekroczeniu progu.
Domek był niewielki, ale urządzony przytulnie, elegancko,
luksusowo nawet. Podłoga z lśniących dębowych desek, stare,
pieczołowicie odrestaurowane meble pod ścianami, obrazy, rzeźby,
kominek. Jak z folderu niemieckiego wysyłkowego domu mody.
– Kupiłam ten dom już po śmierci Jerzego, mojego męża.
Mieszkaliśmy w Stanach, on dużo tam pracował. Był operatorem –
powiedziała Basia suchym, informacyjnym tonem.
– Ty podobno też skończyłaś wydział operatorski? – zagaiła Jola.
Stała w progu i nie wiedziała: wejść czy nie wejść.
– Nie skończyłam. Poznałam Jerzego, on miał prawdziwy talent.
No i był silnym facetem. A w tamtym czasie właśnie tego wymagał
ten zawód: talentu i krzepy. Mnie brakło i jednego, i drugiego… Ale
wchodź, Jolu, do salonu, zapraszam. Zjesz ciasta orzechowego?
Według przepisu mojej siostry, wspaniałe, z galaretką
z ekologicznych porzeczek… – Barbara, nie czekając na odpowiedź
Joli, ruszyła w stronę kuchni.
Jolka na sztywnych nogach weszła do salonu, z niepokojem
patrząc na mokre i brudne ślady, które jej buty zostawiały na
lśniących deskach. Wszystko w tym domu było wychuchane,
wypucowane.
Baśka mieszkała tu sama i nikt u niej nie bywał – tylko tak mogła
utrzymać to muzeum w nienaruszonym stanie. Czyżby… nie miała
dzieci? Zaciekawiona Jola rzuciła okiem na ścianę nad kominkiem.
Na wszystkich wiszących tam fotogra ach widać było Jerzego.
Z kamerą. Za kamerą. Ze Stevenem Spielbergiem. Z Kevinem
Baconem. Z Kim Basinger.
Na żadnym zdjęciu nie było Basi.
– Proszę, ciasto, spróbuj, jest naprawdę wyjątkowe, można je też
robić bez mąki, zamiast tego używa się zmielonych orzechów
włoskich, a galaretka porzeczkowa, kwaśna, dodaje mu takiego
pazura. Nie cierpię słodkich ciast! – Gospodyni postawiła dwa
talerzyki na stoliku kawowym. – Ach, widzę, że oglądasz zdjęcia
Jerzego… Był wybitnym operatorem, bardzo cenionym
w Hollywood, poczekaj, pokażę ci jego album z podziękowaniami
od reżyserów i aktorów…
– Przepraszam, Basiu – przerwała jej Jola raptownie – ale Jerzy
interesuje mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Nawet go nie znałam
i chyba nie poznam, nie w tym wcieleniu w każdym razie, a czy
istnieje ta cała reinkarnacja, nie jest takie pewne. Więc skoro Święty
Mikołaj postanowił nas ze sobą zetknąć, chciałabym, Basik,
dowiedzieć się czegoś o tobie. Jak żyjesz? Co robisz? I dlaczego, do
cholery, na tej ścianie nie wisi żadne twoje zdjęcie?
Ciasto wyglądało apetycznie, ale Jola miała wrażenie, że po tylu
latach, kiedy nie miały ze sobą żadnego kontaktu, jednak należy jej
się coś więcej. Jakieś wyjaśnienie, historia? A nie łakocie i herbatka
jak u królowej angielskiej. O co tu w ogóle chodzi?
– Co u mnie? Ja… – zaplątała się Basia. – A może chcesz obejrzeć
zdjęcia naszego domu w Los Angeles? O, to była piękna rezydencja!
– Basik, daj spokój. Twoje zdjęcia chciałabym zobaczyć. I żebyś
mi opowiedziała o sobie.
Zapadła cisza. Barbara odstawiła na stolik talerzyk z ciastem,
nawet nie wzięła do ust odkrojonego kęsa. Skurczyła się, spuściła
wzrok.
– O mnie? – upewniła się. – Ale ja… wiesz, jakoś życie mi się nie
udało.
Jola nie umiała ukryć zaskoczenia. Komu się nie udało? Baśce?
Która studiowała na lmówce, wyjechała do USA, ma piękny dom…
– Ale… jak to?
– Ach, no wiesz. Nie zrobiłam kariery. Z Jerzym mi się nie
ułożyło. Nawet dzieci nie mieliśmy. To też mi się nie udało. Gdybym
miała dziecko, miałabym kogoś do kochania…
– No, to nie jest takie pewne – wtrąciła sceptycznie Jola,
przypominając sobie swojego syna i córkę. – Dzieci to jednak
rodzina. Najlepiej wychodzi się z nimi na zdjęciu.
Barbara parsknęła.
– Nie mówisz poważnie? Przecież macierzyństwo jest piękne, to
największy dar dla kobiety!
– Oj, Basik, Basik. Widać, że dzieci nie miałaś. Może to i dobrze.
Zostały ci przynajmniej ideały. Słuchaj, nie masz ty czegoś
mocniejszego do picia niż herbata? Jakiś koniak, może burbona
z tych Stanów przywiozłaś?
Barbara uśmiechnęła się i podeszła do barku. Nalała złocisty płyn
do dwóch kieliszków.
– Twoje zdrowie. Za nasze spotkanie. Co za przypadki chodzą po
ludziach… – Wychyliła swój kieliszek na raz.
Jola poszła za jej przykładem. Złapała się za gardło. Mocne to
było, cholera.
– Co do przypadków, to muszę cię niestety rozczarować.
Zawisłam na twoim ogrodzeniu zupełnie nieprzypadkowo. Ja tu
w sprawie nieudanego życia i świętej Rity z Cascii.
– Kogo?!
– Nie otworzyłaś przesyłki?
– Jakiej… A, tej z Apartu?
– No, z Apartu to ja dostałam. Ty, jak sądzę, dostałaś świętą Ritę
z Cascii.
– Z Cascii? A ta cała święta to mi po co?
– Myślałam, że po nic. Ale teraz, jak tak gadasz, to się
zastanawiam, czy jednak nie jest ci potrzebna. Kupiłam sobie jej
obrazek, bo pomyślałam, że jestem przypadkiem beznadziejnym. Nic
mi się w życiu nie udało. Syn jeździ od więzienia do więzienia,
córka mnie nie cierpi, powiedziała, że zrobi wszystko, żeby być inna
niż ja. Doskonale ją rozumiem. Też o tym marzyłam. Może
przynajmniej jej się powiedzie! – Jola zaśmiała się nerwowo,
chociaż właściwie to chciało jej się płakać.
– To jeszcze raz, napijmy się. Za twoją córkę. Za naszych mężów.
I za to, że takie z nas o ary losu! – Baśka znów nalała do kieliszków.
– Nawet, cholera, nie udało mi się nauczyć nordic walkingu! –
powiedziała Jolka. – Kupiłam sobie dwa lata temu kijki, żeby,
rozumiesz, schudnąć. Nalej jeszcze. No ale wyszłam z tymi kijkami
i jak jakaś łamaga: nie wiem, czy to tak jak przy nartach, czy jak
o kulach? No pośmiewisko! – Teraz Jolka śmiała się na całe gardło.
– A ty wiesz, że ja też mam takie kijki? Dwie szurnięte
staruszki! Ha, ha, ha!
– Basia, a czemu nie miałybyśmy zacząć z tymi kijkami chodzić?
Chociażby od jutra? – zagadnęła Jola, poważniejąc.
Barbara spojrzała na nią z zastanowieniem.
– A ty wiesz, że to nie jest taki głupi pomysł? Bratanica zaprosiła
mnie na wigilię, ale tylko tam wpadnę, nie chcę jej odmawiać.
Ciasto orzechowe zaniosę. Ale rano! Pójdę z tobą choćby na biegun.
Jola się uśmiechnęła. Przypomniała sobie, jak bardzo kiedyś
lubiła towarzystwo Basi. Jeszcze zanim zaczęła jej zazdrościć
dobrych ocen. Zanim rozkochała w sobie Antka, by jej pokazać, że
wcale nie jest gorsza. Basia była jej najlepszą i w sumie jedyną
przyjaciółką w życiu. Potem Jola z nikim nie nawiązała tak
partnerskiej relacji – mężowi usługiwała, dziećmi się opiekowała…
Z Basią bardzo długo były jak równa z równą.
– Ojej! – pacnęła się w czoło. Sięgnęła do torby i wyjęła skrzącą
złotem pszczołę, położyła na stoliku.
Barbara przez chwilę wpatrywała się w broszkę z uśmiechem.
A potem wzięła ją i włożyła w dłoń Jolki.
– Zostaw ją sobie. Prezent świąteczny.
– Serio? Ale… ja dla ciebie nic nie mam!
– Przeciwnie, Jolu. A poza tym… może zostawisz mi świętą Ritę,
patronkę spraw beznadziejnych?
– Pewnie, mogę! Mam wrażenie, że mnie się już nie przyda.
Chociaż… Tobie chyba też nie!
I tak święta Rita wylądowała w skrzyni z kocami. Od tej chwili
bowiem w domu Basi miało już nie być spraw beznadziejnych.
***
– I’ve just came to say I love you! – ryknął Kajtek, gdy tylko otworzyły
się przed nim drzwi. – Och… kurczę. Przepraszam…
W progu stał brzuchaty łysy gość w wieku niewątpliwie
lustracyjnym. Miał kwaśną minę i obrzucił Kajtka gniewnym
spojrzeniem od stóp do głów. Było już dość zimno, ale teraz
Kajtkowi zrobiło się po prostu lodowato.
– Malwina! Kolega do ciebie – krzyknął łysy w głąb mieszkania,
celowo akcentując słowo „kolega”, jakby miał na myśli: „Co ty masz
za kolegów, idiotów jakichś!”.
– I’ve just came to say I love you – powtórzył Kajtek ze
spuszczonymi oczami, gdy w drzwiach pojawiła się inna osoba.
– I know!
Usłyszał wspaniały śmiech, jak złote dzwoneczki. Podniósł oczy.
Na progu stała najśliczniejsza dziewczyna, jaką widział. Niewysoka,
z oletowym irokezem, trzema kolczykami w nosie i w wielkich
okularach, które od razu informowały, że jest typowym nerdem.
Żeńską odmianą. Tak samo śliczna jak na zdjęciach z Insta, a to się
przecież rzadko zdarza. Taaak, zanim się tu pojawił z tym
nietypowym wyznaniem, sprawdził, do kogo idzie.
– Słodziak, co? – powiedziała. – Wiem, że mnie kochasz. Ja też
miałam taki pomysł, żeby pójść do ciebie i ci to powiedzieć. Ale
pomyślałam: po pendrivie sądząc, facet przyjdzie tu sam.
Odpakowałam, wybaczysz?
Wskazała na żółtą torbę z logo InPostu i wielkimi czarnymi
literami: I’ve just came to say I love you. Jasne, ona dostała jego
przesyłkę w identycznej torbie.
– Ja nie otworzyłem… – Westchnął i podał jej torbę.
– Nic ciekawego. Rozwaliły mi się słuchawki do telekonferencji,
zamówiłam sobie nowe. – Z lekceważeniem machnęła dłonią, wzięła
od niego żółtą torbę i gestem wskazała w głąb mieszkania. –
Wejdziesz? Na kawę z mlekiem sojowym, odtłuszczonym?
– Jasne! – Uśmiechnął się szeroko.
Boazeria, zdjęcia z Chorwacji, pomarańczowy dywan. A potem –
jej pokój.
Najpierw popatrzył na książki. Rozpoznał okładki Historii polskich
gier komputerowych, Drogi, biogra i Tolkiena… Znał te książki,
uwielbiał je.
– Czytałaś? – zainteresował się szczególnie, widząc nowość,
Sztuczną inteligencję.
– Jestem w trakcie. Jako początkująca koderka dbam o rozwój! –
Zaśmiała się. – Zauważyłeś, że wszystkie asystentki SI to kobiety?
SIRI w telefonie, Alexa Amazona… Dlaczego nie możesz pytać
męskiego głosu, gdzie jest najbliższa pralnia, zamawiać u barytonu
George’a Clooneya zakupy…
– Lubisz barytony? – zmieszał się.
– Nie. Opowiadam ci o seksizmie w świecie sztucznej inteligencji!
– Czy to prawda, że Alexa umie przeklinać? – spytał, odkładając
książkę.
Strasznie interesowały go te tematy. Marzył, by je zgłębiać
zawodowo, a domyślał się, że Malwina to robi. Musiała być trochę
starsza od niego. Miała pracę. Zazdrościł jej. On tylko składał
komputery, podłączał ludziom drukarki, czasem ratował pliki
z pamięci jakiegoś zalanego kawą laptopa.
– Nie umie przeklinać. Uczy się robić to, co my robimy. Jeśli
będziesz przy niej klął, obrażał ją, jeśli będziesz dla niej okrutny,
odpłaci ci tym samym. Crap in, crap out. Roboty są dla nas jak
lustro.
– Tak? To ciekawe, co chciał nam przekazać paczkomat, że dał ci
mojego pendrive’a, a mnie twoje słuchawki! – zachichotał Kajtek.
Zawtórowała mu.
– Załóżmy, że to paczkomat eksperymentalny. Jest jak SI podczas
zakupów w sieci: nagrywa nas, montuje nam ciasteczka i zbiera
o nas dane jak Facebook. A potem je analizuje. Google już wie, jakie
buty mi pokazać, gdy szukam czerwonych sneakersów.
Przeanalizował moje decyzje zakupowe z przeszłości i pokazuje mi
tylko to, co mi się podoba, wie to, zanim ja się dowiem. Idźmy
o krok dalej: wyobraź sobie paczkomat, który wie nie tylko to, komu
jaką paczkę wydać; to prościzna. On wie więcej: wie, komu co by się
NAPRAWDĘ przydało. Paczkomat, który wydaje prezenty szyte na
miarę, zgodne z naszymi marzeniami, wahaniami nastroju,
nieuświadomionymi pragnieniami… Ja zapewne powinnam coś
zapamiętać. Coś ważnego. A ty… nie wiem, więcej rozmawiać
z ludźmi? – Parsknęła śmiechem.
– Idźmy dalej. Może nie chodzi wcale o zamianę paczek, tylko
o to, żebyśmy się poznali. – Kajtek wiedział, że jedzie po bandzie,
ale nie mógł się powstrzymać. Chciał, żeby zabrzmiało to trochę
bezczelnie, hardo, ale oczywiście beznadziejnie się zaczerwienił.
Przyjrzała mu się uważnie.
Chyba był trochę od niej młodszy. Blondyn o lekko odstających
uszach, uroczych jej zdaniem – wyglądał jak elf. Podobała jej się ta
rozmowa. Nie była w stanie określić, czy i on jej się podoba.
– Takie połączenie Świętego Mikołaja i elektronicznej swatki?
Zmieszał się.
– Coś jakby… – wybąkał wpatrzony w trzy monitory na jej
biurku. W każdym odbijała się jego twarz.
Milczał przez chwilę. Wygłupił się. Taka fajna dziewczyna…
Dlaczego miałaby uważać, że było im przeznaczone się spotkać,
a paczkomat był narzędziem w rękach losu lub jakiejś wielkiej,
nieznanej nam inteligencji, znacznie przekraczającej ludzkie
możliwości?
Te wszystkie komputery na biurkach i w samochodach, telefony,
paczkomaty, myślące maszyny połączone w jeden organizm…
Zafascynowała go kiedyś teoria inteligentnego roju: pszczoły jako
jednostki nie są zbyt mądre, ale przekazują sobie nawzajem
wszystkie informacje, sprawiając, że rój ma ogromną wiedzę, potra
działać szybko i zaskakująco inteligentnie. Może z maszynami też
tak jest? Może paczkomat jest częścią roju maszyn i naprawdę
wybrał dla niego Malwinę…
Tyle tylko że ona też musiałaby w to wierzyć.
– To chyba pójdę… Dasz mi pendrive’a? – zapytał po chwili
przeciągającego się milczenia.
– Ej, a co z kawą? Zaczekaj chwilę, napijesz się, ogrzejesz, potem
pójdziesz – zaproponowała. Podeszła do niego i wzięła go za rękę. –
Paczkomat może mieć rację. Wypijmy kawę, pogadajmy,
sprawdźmy, czy twoja teoria ma sens!
Kajtek poczuł, jakby przebiegł go prąd elektryczny, ale to było
przyjemne doznanie. Kiwnął głową.
Znikła na chwilę, by wrócić z kawą i kawałkiem ciasta. Gdy
Kajtek wziął pierwszy kęs, pomyślał, że jest w niebie. Nigdy jeszcze
nie jadł czegoś tak dobrego. Ciasto miało wyraźny smak orzechów,
nie było zbyt słodkie, za to odpowiednio wilgotne, trochę kwaśne od
galaretki…
– Chcesz dokładkę? – zapytała, gdy skończył.
– Yhm… Co to? Pyszne!
– To ciasto orzechowe Basi. Tak je nazywamy, bo w rodzinie
najczęściej robi je moja ciocia Basia. Taka rodzinna świąteczna
tradycja. Wszyscy, którzy znają ten przepis, mają o cjalny zakaz
korzystania z niego przez cały rok z wyjątkiem grudnia. Bo to ciasto
bożonarodzeniowe, musi kojarzyć się z Gwiazdką.
– Dlaczego? Jest tak dobre, że jadłbym je codziennie!
– No ale wtedy by ci spowszedniało! Człowiek szybko
przyzwyczaja się do dobrego…
– …złe natomiast nigdy nie przestanie go denerwować –
dokończył. – Tak, habituacja w stosunku do bodźca awersyjnego
przebiega wolniej niż w przypadku wzmocnień pozytywnych.
– Co nie znaczy, że gdy odwiedzisz mnie zaraz po Bożym
Narodzeniu, nie będzie czekał na ciebie jeden zachomikowany
kawałek orzechowca – szepnęła i spojrzała mu głęboko w oczy.
– Czyli… mogę jeszcze do ciebie przyjść? – zapytał zdumiony
i szczęśliwy.
– No raczej! Co paczkomat złączył, tego człowiek niech nie waży
się rozdzielić! – zaśmiała się Malwina.
Orzechowiec Basi
(przepis na dużą tortownicę)
Składniki:
Ciasto:
• 37 dag mąki
• 7 dag cukru
• 22 dag masła
• 3 dag drożdży + 9 łyżek ciepłego mleka + 1 łyżeczka cukru
(wymieszane)
• 2 małe żółtka
• 1 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
Masa orzechowa:
• 22 dag mielonych orzechów
• 15 dag drobnego cukru
• słoiczek kwaskowego dżemu, na przykład z czerwonej porzeczki,
do posmarowania
Przygotowanie:
Zagnieść ciasto, dość luźne, podzielić na trzy części.
Rozwałkować. Jedną częścią wyłożyć dno tortownicy, posmarować
połową dżemu, posypać połową mielonych orzechów połączonych
z cukrem. Przykryć drugim plackiem. Posmarować drugą połową
dżemu, posypać resztą orzechów. Na wierzchu ułożyć trzeci placek.
Posmarować rozmąconym jajkiem, udekorować siekanymi
orzechami. Piec około 45 minut w temperaturze 180 stopni.
Upieczone ciasto powinno być wilgotne i brązowe.
Najlepsze jest na drugi dzień po upieczeniu. Potem już go nie ma.
Jagna Kaczanowska – psycholog i dziennikarka miesięcznika
„Twój Styl”. Mieszka z rodziną pod Warszawą. Ma dwa psy, kota
i konia. W czasie wolnym uwielbia czytać i zajmować się ogrodem,
w którym hoduje historyczne odmiany róż i kilkadziesiąt odmian
peonii. Współautorka powieści z cyklu Ogród Zuzanny, Okruchy
dobra, Galopem po szczęście i Gorsza siostra napisanych w duecie
z Justyną Bednarek. Autorka książki I przemówiły ludzkim głosem.
Agnieszka Litorowicz-Siegert. Kłamstwo Emilii
1
Zegar na ratuszu wybił dwunastą. Emilia nasłuchiwała uważnie;
uśmiechnęła się do siebie. Znała melodię, która płynęła z głośnika
na wieży. Matka ustawiła ją jako sygnał w telefonie. To zapewne
hymn miasta, skoro grają go w południe. Jej sentymentalizm
posunięty jest tak daleko? Emilia wzruszyła ramionami, sięgnęła do
torby po okulary przeciwsłoneczne. Słońce było wysoko, światło
zalało płytę rynku, wdzierało się przez duże okna antykwariatu.
A właściwie kawiarni w scenogra i antykwariatu – musiała
przyznać – wyjątkowo sympatycznej. Tak sympatycznej, że złość,
która jeszcze godzinę wcześniej rozsadzała Emilii skronie, zaczęła
się roztapiać jak sopel lodu w południowym słońcu. Cienki,
rachityczny sopel na okiennej ramie, któremu przyglądała się
w skupieniu. Dopiero teraz zauważyła, że bezwiednie bawi się
składaną białą laską, którą wyjęła, szukając okularów. Rozłożyła ją
i złożyła. Rozłożyła jeszcze raz. Nudziła się i miało tak być przez
następne kilka godzin. Co się robi z wolnym czasem, przesiadując
w obcym miasteczku, które szykuje się do wigilii? Ludzie załatwiali
ostatnie sprawy, a ona tkwiła zatrzymana w czasie. Utknęła, choć za
kilka godzin powinna być w Warszawie. Zastanowiło ją, że już
właściwie nie jest zła.
– Dzień dobry. Co pani podać? – usłyszała nad sobą niski kobiecy
głos.
Nareszcie. Już myślała, że jest tutaj sama.
– Napiłabym się kawy – powiedziała, nie zdejmując okularów.
Od razu zauważyła wyjątkową urodę kelnerki. Dziewczyna miała
duże ciemne oczy i wąski nos. Ładnie wykrojone usta pomalowane
czerwoną szminką i długie czarne włosy spięte w kok na karku.
Miała na sobie czarny golf i plisowaną spódnicę. „Zjawiskowa” –
przebiegło Emilii przez myśl. Trochę za długo przygląda się
dziewczynie. Powinna przynajmniej zdjąć okulary. Zanim zdążyła to
zrobić, kelnerka nienaturalnie ugięła kolana, zapewne po to, żeby jej
twarz znalazła się na wysokości twarzy Emilii.
– Czy życzy pani sobie coś jeszcze? Mamy pyszne ciasto. Sernik,
przywieziono go przed godziną. Na sam widok ślinka cieknie. –
Uśmiechnęła się i natychmiast zmitygowała. – Przepraszam. Proszę
wybaczyć.
Emilia zrozumiała błyskawicznie – dziewczynę zwiodły jej
okulary i laska. „No tak, kamu aż idealny” – uśmiechnęła się do
siebie. Nie wyprowadzając kelnerki z błędu, skinęła potakująco
głową.
– Świetnie, niech będzie ciasto. I proszę się nie przejmować –
dodała pojednawczo.
Nie chciała, żeby dziewczyna miała wyrzuty sumienia. To Emilia
powinna się wstydzić swojego kłamstwa. Ale skoro zaczęła…
Przecież to tylko zabawa, przynajmniej przez jakiś czas będzie miała
rozrywkę. Może udawać niewidomą. Rano wychodziło jej to
świetnie.
– Posiedzę tu trochę, dobrze? Czekam na kogoś, kto załatwia mi
transport do Warszawy. Uciekł mi ostatni pociąg. O której
zamykacie?
– Nie wiem, wkrótce przyjdzie szef, wtedy się dowiemy. Na razie
proszę sobie siedzieć spokojnie. Gdyby pani czegoś potrzebowała,
jestem w pobliżu. Wątpię, by ktoś pani przeszkadzał, raczej nie
spodziewamy się gości w taki dzień. – Dziewczyna uśmiechnęła się
łagodnie. – Ale oczywiście bardzo się cieszę, że pani do nas zajrzała.
– To antykwariat, prawda?
– Tak, mamy wiele unikatowych książek, właściciel dba o poziom
tego miejsca. – Dziewczyna wyprostowała się i zmrużyła oczy od
słońca. Miała ładny biust i ostro zarysowane ramiona. – Piotr. Ma na
imię Piotr – dodała.
– Jest antykwarystą, historykiem?
– Nie, jest architektem. Odziedziczył tę kamienicę po rodzicach,
antykwariat już tu był. Zupełnie nie zna się na literaturze. –
Dziewczyna lekko wydęła usta.
Emilia zastanawiała się, ile w tym grymasie dezaprobaty, a ile
wyższości.
– A pani się zna?
– Owszem. Jestem anglistką, mam dyplom z literatury
amerykańskiej.
– To dlatego zdecydowała się pani na pracę w tym miejscu? –
Emilia postarała się, żeby nie zabrzmiało to ironicznie.
– Ach, moja praca tutaj to zupełnie oddzielna historia. –
Dziewczyna obróciła się na pięcie, plisowana spódnica zawirowała
i miękko otuliła jej kolana. – Przyniosę sernik.
Chwilę później wróciła z tacą i postawiła na stole liżankę z kawą
i talerzyk z ciastem.
– Pięknie to wszystko pachnie – pochwaliła Emilia. – Może
usiądzie pani na chwilę? No chyba że ma pani dużo pracy.
– Nie, dzisiaj jest spokojnie. Gdyby nie zasady Piotra…
przepraszam, szefa, nie otwieralibyśmy w ogóle.
– Jest zasadniczy?
– Twierdzi, że kawiarnia nawet w Wigilię powinna być otwarta
do ostatniej chwili. Bo może się zdarzyć gość, taki jak…
– Taki jak ja? Sama pani widzi, że zasady pani szefa mają ręce
i nogi. Zatem zasadniczy architekt? Nie zamierzam nic z pani
wyciągać, ale plotki to dobra rozrywka na wypełnienie kilku godzin
czekania, nie uważa pani? – zażartowała Emilia.
– Nie wiem, czy na temat tego człowieka miałabym do
powiedzenia coś wyjątkowo ciekawego. Cóż. Dość oschły, mało
kontaktowy introwertyk. Chyba ma się za kogoś lepszego… –
zaczęła, ale zatrzymała się w porę.
Gdyby Emilia nie miała ciemnych okularów, kelnerka
zobaczyłaby jej zdziwione oczy. Nie mówi się takich rzeczy
przybyszowi z ulicy.
Chwila niezręcznej ciszy się przedłużała, więc Emilia zmieniła
temat:
– Pani od urodzenia mieszka w tym mieście?
– Tak, to najlepsze miejsce do życia, jakie znam. – Dziewczyna
spojrzała na plac za oknem. – Moi dziadkowie sprowadzili się tutaj
po wojnie, wcześniej miasto było niemieckie, przyjechali z Kresów.
Zajęli piękny dom nad jeziorem, dziś mieszka tam moja mama. No
i ja.
– Nigdy nie myślała pani, żeby stąd wyjechać? Pani…
– Joanno. Mam na imię Joanna. Wyjechać? Cóż, miałam kilka
okazji, propozycji. Zresztą to wciąż aktualne. Ale… Nieważne. Tak
czy siak, wyjazd to wyzwanie. Wytrzymuję z dala od miasta
najwyżej dwa tygodnie. Taka ze mnie prowincjuszka. Poza tym,
proszę mi wierzyć, to miejsce ma duszę.
– No tak, coś o tym słyszałam. – Emilia udała, że szuka brzegu
talerzyka, a potem odkroiła kawałek sernika i powoli włożyła do
ust. – Stąd pochodzi moja matka. Wyjechała po maturze, jest
lekarzem. Od lat tutaj nie była. Ale z jej opowieści znam miasto,
jakbym sama tu mieszkała.
– Pani mama tęskni?
– Tak. I to chyba nie tylko za ulicami czy domem. Chodzi o coś
więcej…
– Stara miłość? – Joanna uśmiechnęła się i spojrzała w jakiś punkt
daleko za szybą.
– Idealnie to pani wyczuła.
– Miłość bywa najsilniejszym magnesem.
– Pani została z jej powodu?
– Może… – Joanna poprawiła kosmyk niesfornie uciekający
z koka. – Mogłam wyjechać, jak pani mama. Specjalizuję się
w prozie Hemingwaya. Uniwersytet w Anglii chciał mi płacić niezłe
pieniądze, miałam prowadzić zajęcia ze studentami. Ale widzi
pani… Przepraszam. Rozumie pani, są rzeczy ważniejsze niż kariera.
Tylko że… – urwała, bo nad wejściowymi drzwiami poruszył się
mały dzwonek i do środka wszedł jasnowłosy mężczyzna
w puchowej kurtce.
– Dzień dobry – powiedział, strzepując z ramion płatki śniegu. –
Mamy pierwszy śnieg. W samą porę!
Joanna wstała i bez słowa ruszyła za bar. Mężczyzna zdjął okrycie
i ukłoniwszy się z daleka Emilii, zniknął na zapleczu. Kelnerka
poszła za nim. Chwilę rozmawiali ściszonym głosem, po czym
wróciła do Joanny, ale już nie usiadła w fotelu.
– To on. Piotr – oznajmiła dyskretnie.
– Ma miły głos. Chyba jest wysoki?
– Rzeczywiście. Jest wysokim blondynem o niebieskich oczach.
– Przystojny?
– Tak.
– Ale nie zna się na Hemingwayu – szepnęła teatralnie Emilia.
– Ani trochę! – Joanna zabawnie zmarszczyła nos. – Twierdzi, że
woli Fitzgeralda, ale kiedy zapytałam go o ulubione tytuły,
wymienił tylko jeden. A gdy go przycisnęłam, nie wiedział, o czym
jest książka.
– Mężczyźni nie lubią, gdy wytyka się im niedoskonałości, moja
droga.
– Nawet gdy są niedoskonali?
– Przede wszystkim wtedy.
– Uwaga, idzie.
– Widzę, że humor paniom dopisuje. Cieszę się. – Mężczyzna
przeczesał dłonią falę włosów nad czołem.
„Faktycznie jest cholernie przystojny” – pomyślała Emilia.
– Nazywam się Piotr Morton. – Wyciągnął rękę, ale zaraz ją
cofnął.
Najwyraźniej Joanna uprzedziła go, że mają wyjątkowego gościa.
A Emilia musiała dalej grać swoją rolę.
– Dzień dobry. Emilia Borowicz. – Podała mu dłoń, celowo
nieznacznie błądząc. – Jestem tu przejazdem, muszę przeczekać do
wczesnego popołudnia, ktoś ma mnie zabrać autem do Warszawy.
– Ach tak… – Morton się zmartwił.
Joanna zostawiła ich samych. Wybrała jedną z płyt leżących na
barze i włączyła odtwarzacz. Łagodna melodia kolędy wypełniła
antykwariat.
– Ach tak… – powtórzył Piotr.
– To nic strasznego. Jakoś dotrwam. Miałam tu małe zlecenie,
pracę. Trochę się przeciągnęła, nie zdążyłam na pociąg. A samoloty,
zdaje się, stąd nie latają…
– Nie. Najbliższe lotnisko mamy pod Szczecinem albo w Gdańsku.
Zmartwiłem się, bo… Bo wkrótce będziemy musieli zamknąć. Nie
chcę zostawić pani w takiej sytuacji.
– To miłe, ale proszę się nie martwić. Coś wymyślę. Pójdę na
długi spacer. Podobno macie piękny park.
– Wyjątkowo piękny, nad jeziorem. Ale jest zimno, po kwadransie
będzie pani skostniała.
– No to znajdę inną kawiarnię. Albo pójdę na dworzec, do
kościoła, bo ja wiem?
– Nie, nie mogę na to pozwolić, pani jest moim gościem.
A może… – Piotr potarł brodę, rozpogodził się. – Może przeczeka
pani u mnie? Mam mieszkanie nad antykwariatem. Zostało mi parę
spraw do załatwienia, ale przecież może się pani rozgościć,
posłuchać muzyki. Czas szybko zleci.
– Cóż, pan jest bardzo uprzejmy, ale… – Emilia nerwowo
poprawiła się w fotelu.
Od ewentualności, że znajdzie się w obcym mieszkaniu, bardziej
niepokoiło ją to, że musiałaby dalej udawać kogoś, kim nie jest.
Wbrew temu, co sugerowała Joanna, ten młody człowiek wydawał
się miły i życzliwy; nie chciała go okłamywać.
– Nalegam – nie ustępował Morton.
– Proszę dać mi chwilę do zastanowienia. – Emilia podniosła
liżankę do ust, po czym zakręciła nią, sprawdzając, czy jest jeszcze
kawa.
– Zrobię pani drugą, z goździkami i imbirem, mój wynalazek –
powiedział właściciel kawiarni i odszedł w stronę baru.
W dżinsach i białym swetrze wyglądał naprawdę dobrze. Przez
chwilę obserwowała, jak przygotowuje napój dla niej, a potem to,
z jaką ostrożnością stawia na jej stoliku porcelanowy kubek. Odszedł
zadowolony z komplementu, że kawa pachnie fascynująco.
– Pani szef jest dżentelmenem. Zaproponował, żebym przeczekała
u niego w domu – powiedziała Emilia, gdy znów zjawiła się przy
niej Joanna.
– Ładnie z jego strony. Zgodziła się pani?
– Jeszcze nie.
– Nigdy nie byłam w jego mieszkaniu… – Joanna zawiesiła głos.
Prawdopodobnie uświadomiła sobie, że to, co powiedziała, mogło
się wydać dziwne. Znowu musiała zagadać ciszę. – Wolę angielskie
kolędy. Nie są takie ckliwe. Ckliwość mnie irytuje.
– Ale włączyła pani polskie.
– Piotr je lubi… – Dziewczyna przyglądała się blondynowi
pochylonemu teraz nad plikiem rachunków leżących na barze.
Uniosła brodę, lekko przygryzła wargę.
– Pani jest zakochana? – zapytała cicho Emilia.
– Ja? Zakochana? Nie. – Kelnerka wyprostowała się nagle,
zmieniła ton na ostry. – A zresztą nie ma to znaczenia. Niedługo
stąd wyjeżdżam.
– Jak to? Przecież mówiła pani…
– Joanno, pomożesz? Coś się tu nie zgadza. – Piotr podniósł głowę
znad rachunków.
– Tylko po to mu jestem potrzebna – mruknęła do siebie
dziewczyna, odchodząc od stolika. – Zaraz kończę pracę. Miło było
panią poznać – dodała jeszcze. – Wesołych świąt.
2
Emilia nigdy nie widziała podobnej klatki schodowej. O takich
kamienicach jak ta jej matka mówiła „poniemieckie”. Zbudowane
przed wojną, wciąż miały oryginalny, lekko mroczny klimat.
Korytarz prowadzący do mieszkania Piotra był właściwie długim
ciągiem schodów biegnących w górę przez dwa piętra, z małym
podestem w połowie drogi. Kute poręcze oplatały sznury
kolorowych lampek. U szczytu schodów, przed ciężkimi drzwiami
pomalowanymi na niebiesko stały dwie choinki.
– Trochę wspinania się przed nami, uprzedzam. Proszę wziąć
mnie pod ramię. To stary budynek, piękna architektura. Parter
i pierwsze piętro zajmują sklepy, restauracja i antykwariat,
z wejściem od przeciwnej strony. My weszliśmy tu od podwórza,
sklepy i resztę mamy po prawej stronie, za ścianą. Zaraz dojdziemy
do połowy i zatrzymamy się, jeśli będzie pani chciała odpocząć.
– Mówi pan jak do staruszki, a ja mam dopiero czterdzieści lat. –
Emilia uśmiechnęła się.
Długi płaszcz i kozaki na wysokim obcasie trochę przeszkadzały
jej w pokonywaniu schodów, ale weszła na półpiętro bez
najmniejszej zadyszki. Odnotowała, że Piotr pachnie dobrą wodą
toaletową.
– Jeszcze trzydzieści dwa schody, wszystko mam policzone. Sam
zajmowałem się renowacją kamienicy. Proszę mi wierzyć, udało się.
Ściany są białe, żyrandole z kutego żelaza, proste, geometryczne.
Jeszcze tylko parę kroków. W drzwiach zostawiłem oryginalne
szyby i kratę, która chroni szkło – opowiadając, przekręcił klucz
i wyjął go z zamka. – Proszę wziąć to do ręki. – Położył go na jej
dłoni, a Emilia powiodła palcami po chłodnym metalu.
– Duży, bogato zdobiony.
– Uwierzy pani, że należał do pierwszych właścicieli tego domu?
– Pan jest sentymentalny – zauważyła i pozwoliła wprowadzić się
do holu.
Piotr zapalił światło i poprosił o jej płaszcz. Gdy odwieszał go do
szafy, mogła rozejrzeć się po przestronnym wnętrzu. Spodobało jej
się od razu. Nowocześnie urządzone, jasne, z betonową podłogą
i ogromnymi oknami wychodzącymi na taras. W głębi były jeszcze
dwa pomieszczenia, zapewne sypialnia Piotra i gabinet. Na środku
salonu kanapa obita granatową skórą i kilka foteli. Na ścianach
obrazy bez ram, dobre współczesne malarstwo. Postanowiła, że nie
zdejmie okularów. Byłoby jej trudno nie uciekać oczami do
sprzętów i dekoracji, które przyciągały wzrok.
– Ma pani do wyboru fotel albo kanapę, bardzo wygodną. – Piotr
znowu podał jej ramię, rozglądając się po wnętrzu, jakby sam był tu
pierwszy raz.
Widocznie nigdy nie oceniał go pod kątem osoby niewidzącej.
Emilia wzięła głęboki oddech. Czuła się coraz bardziej niezręcznie.
Powinna się przyznać do misty kacji, ale nie potra ła tego zrobić.
Zabrnęła za daleko. Na szczęście to tylko trzy godziny, wytrzyma.
– Dostanę trochę wina?
– Jasne.
– Wiem, że jest wcześnie, ale mam za sobą spory wysiłek. Usiądę
w fotelu, dobrze? Proszę mnie zaprowadzić.
– Oczywiście. Jaka to była praca, jeśli mogę spytać? – Piotr
usadowił ją wygodnie i podszedł do komody, na której stały butelki
z alkoholami.
Emilia zastanawiała się nad nowym oszustwem. Nie mogła
przyznać, że jest aktorką, bo mógłby nabrać podejrzeń. Niewidoma
aktorka?
– Jestem krytykiem kulinarnym. Poproszono mnie o ocenę
nowego menu w restauracji, która powstaje w tej okolicy. Właściciel
na stałe mieszka za granicą, przyjechał na święta, mogliśmy się
spotkać tylko dziś. Poza tym to dobry znajomy mojej matki, jeszcze
z liceum. Nie mogłam odmówić, choć czułam, że to się źle skończy.
– Westchnęła.
Była zadowolona, że nie skłamała do końca. Faktycznie człowiek,
który poprosił ją o pomoc, jest przyjacielem rodziny. A to, że
otwiera ośrodek dla niewidomych, a nie restaurację – trudno, jakoś
musiała wybrnąć z opresji. Poza tym Emilia rzeczywiście zna się na
kuchni, i to międzynarodowej. Na studiach kulturoznawczych pisała
pracę o tradycjach kuchni francuskiej. Wypiła łyk wina podanego
przez Piotra i postanowiła odzyskać dobry humor. Niestety,
gospodarz zamierzał ciągnąć niewygodny temat.
– Proszę wybaczyć ciekawość, nigdy nie miałem do czynienia
z osobą taką jak pani. Domyślam się, że zmysły smaku i węchu ma
pani wyostrzone ponadprzeciętnie.
– Właśnie tak. Nie widzę jedzenia i dlatego nie mogłabym być
jurorem w programach kulinarnych. Ale za to świetnie je czuję.
Wino także. – Zakręciła swoim kieliszkiem. – To chablis, prawda?
A pan… – Wyciągnęła rękę w jego kierunku i odnalazła podany
kieliszek. – Pan pije gruzińskie pirosmani.
– Rzeczywiście – przyznał z podziwem, a Emilia pomyślała, że
przesadziła.
To było łatwe, widziała przecież butelki, z których Piotr nalewał
wino. Dość, nie może tak szarżować.
– Powiedziała pani: restauracja w pobliżu? Znam okolicę pod tym
kątem. Kto otwiera tu coś nowego?
– Przykro mi. Nie mogę powiedzieć, to jeszcze tajemnica.
Rozumie pan, konkurencja czuwa. – Uśmiechnęła się
porozumiewawczo. – Moim zadaniem była ocena dań
i skomponowanie karty na długo przed otwarciem lokalu. I dobrze
się stało, że przyjechałam teraz. Muszą jeszcze sporo popracować.
Pan umie gotować?
– Niestety nie. Ironia losu, prawda? Prowadzę kawiarnię, choć nie
potra ę zrobić nawet jajecznicy. A mężczyzna powinien umieć
gotować. Przynajmniej tak słyszałem.
Westchnął i spojrzał za plecy Emilii. Wpatrywał się w coś
intensywnie, a ona powstrzymała się, by nie obejrzeć się za siebie.
– Teraz zostawię panią samą, to nie będzie więcej niż godzina.
Mam w lodówce coś dobrego, specjalność mojej ciotki. Z nią spędzę
wigilię. Krótka kolacja, nic takiego. Od kiedy rodzice nie żyją, nie
przepadam za świętami. Tutaj nie ma choinki, są tylko te dwie przed
wejściem – wyjaśnił. Chciał chyba dodać coś o rodzicach, ale
zerknął na zegarek i energicznie podniósł się z fotela. – Przebiorę się
tylko i znikam. Odgrzeję pani paszteciki i sos. Proszę zerknąć na nie
łaskawym okiem, to stary przepis, jeszcze kresowy. Pomaczka – tak
na sos mówiło się na Kresach. Chce pani koc?
– Nie, dziękuję. I wie pan co? Może będziemy sobie mówić po
imieniu? Jestem Emilia.
– Bardzo mi miło. Piotr. Okej, paszteciki są ciepłe. Stawiam talerz
i sosjerkę na stole, pled leży na kanapie, zostawiam też dzbanek
z lemoniadą i szklankę. Proszę odważnie chodzić po domu. Jeszcze
tylko koszula… – Piotr uwijał się w pośpiechu, w drodze do sypialni
zdjął sweter. Zanim zniknął w sąsiednim pokoju, zdążyła zauważyć,
że ma szerokie, ładnie umięśnione plecy.
– Piotrze – zatrzymała go, zanim wyszedł. – Zostawiasz mnie tu
samą. Dlaczego mi zaufałeś? Przecież znamy się od godziny.
– Dlaczego? No tak, po prostu. A musi być konkretne
„dlaczegoś”? Ale skoro chcesz dostać jakąś odpowiedź, to umówmy
się, że dzisiaj spełniam programowo dobry uczynek. Dasz radę
podejść do drzwi i je zamknąć?
– Jasne. Idź już, dobry samarytaninie – powiedziała, a gdy
wyszedł, przekręciła klucz w zamku.
Z ulgą zdjęła ciemne okulary i oparła czoło o chłodną szybę. U ,
zmęczyła ją ta idiotyczna sytuacja. A poza tym miała przecież za
sobą kilka godzin pracy na planie reklamy. Ośrodek dla
niewidomych – w sumie szlachetne. Nie mogła odmówić. Matce
bardzo zależało, więc zgodziła się na prośbę znajomego biznesmena
bez pytania córki o zdanie. Emilia zagrała, nawet nieźle,
reklamówka z pewnością przyciągnie bogatych podopiecznych. Ona
też spełniła dobry uczynek. Chociaż… imponujące honorarium,
które wpłynie na jej konto, dyskwali kuje chyba ten czyn jako
działalność charytatywną. Westchnęła ciężko. Musi odpocząć. Za
niecałe trzy godziny będzie w drodze do domu. Spóźni się na
wigilię, ale czy kogokolwiek to obejdzie?
Obejrzała kuchnię, dolała sobie wina. Podeszła do regału, który
wcześniej miała za plecami. Nagle znieruchomiała. Na półkach stały
zdjęcia oprawione w ramki. Ze wszystkich patrzyły te same wielkie
oczy. To w nie wpatrywał się przed chwilą Piotr. Oczy Joanny.
3
Gdy wszedł, stała w pobliżu regału i obracała w palcach ciężką
piramidkę ze szkła. Starała się zachować zimną krew, choć to, co
zobaczyła, było szokujące. Zdjęcia Joanny znalazła także w sypialni
i gabinecie. Piękne, starannie oprawione, czasem zbiorowe, z imprez
w antykwariacie. Nie ulegało wątpliwości – Piotr był zafascynowany
tą dziewczyną.
– Co to jest? – spytała, poczekawszy, aż on się rozbierze i wstawi
wodę na herbatę.
– Ach, unikatowa rzecz. W środku tego, co trzymasz w dłoni, jest
zatopiony kawałek skały. Mniejszy niż pudełko zapałek. Czarny, ze
srebrnymi opiłkami, przypominają brokat. To nie jest zwykły
kamień. To skała księżycowa. Mój ojciec interesował się astronomią.
A w naszym mieście żył pewien człowiek, z zawodu krawiec,
który…
– Poczekaj. Giedrys, prawda? Nazywał się Giedrys? Wiem, o kim
mówisz. Astronom amator. Moja matka chodziła na zajęcia, które
organizował w swoim mieszkaniu. Miał obserwatorium na dachu,
prawda?
– Tak! Niezwykła postać, można powiedzieć miejska legenda.
Miał kontakty z NASA za czasów komuny, wyobrażasz sobie?
Amerykanie, którzy stanęli na Księżycu i zebrali fragmenty skał,
jeden z nich przysłali do Polski. Tylko jeden! I to właśnie do nas.
Była wielka wystawa.
– Wiesz, że moja mama opowiada o tym kamieniu do dziś? –
Emilia zawiesiła głos.
Poczuła nagle łzy cisnące się pod powieki. Nie chciała ich. Jednak
wspomnienie matki ze skrywanym wzruszeniem opowiadającej
o księżycowym kamieniu poruszyło w niej jakąś wrażliwą, ukrytą
głęboko strunę. Emilia nie lubiła sentymentalizmu matki.
Denerwował ją. Matka była twardą kobietą, nieskorą do
akceptowania najmniejszego potknięcia Emilii, najdrobniejszej
słabości, którą nazywała nieudacznictwem. Tak, bywała okrutna.
Zbyt krytyczna i zbyt wymagająca. Dlatego wciąż się kłóciły.
I chyba dlatego Emilia nie czuła żalu na myśl, że mogłaby pierwszy
raz w życiu spędzić wigilię bez niej.
– Twoja mama jest związana z naszym miastem? – zapytał Piotr.
– Tu się urodziła, zrobiła maturę. Wyjechała studiować medycynę,
ale mam wrażenie, że nie wyrwała się stąd nigdy. To musi być
piękna rzecz. – Ważyła w dłoni szklany przedmiot, a potem
odstawiła go na półkę i przeciągnęła dłonią po ramkach zdjęć. – Kto
jest na tych fotogra ach? Masz ich dużo.
Chwila ciszy, która zapadła, dla Piotra musiała być torturą.
– Rodzice. Inni bliscy, przyjaciele ze szkoły. Różne zdjęcia –
powiedział. Wiedziała, że kłamie. Poczuła chłód na plecach.
– A dziewczyna? Twoja dziewczyna? Nie powiesz mi, że nie masz
nikogo…
– Nie, nie mam. Chcesz jeszcze wina? Naleję też sobie. Nie mam.
Chociaż bardzo bym chciał.
– Przepraszam, ale co stoi na przeszkodzie? Wystarczy usłyszeć
twój głos i poczuć twoje ramię, żeby uznać cię za przystojniaka –
zdobyła się na żart. Usiadła w fotelu. Piotr usadowił się naprzeciw
niej, rozpiął górny guzik koszuli. – I nie trzeba widzieć, żeby
wiedzieć, że jesteś dobrym człowiekiem.
– Naprawdę tak myślisz? – odparł z uśmiechem. – Zabawne, że
mówisz to ty, która znasz mnie dwie godziny, a ktoś, kto jest obok
mnie długo, tego nie widzi.
– Brzmi zagadkowo. Masz na myśli jakąś kobietę, która cię nie
docenia?
– Nie tylko nie docenia. Sądzi, że nie jestem jej wart. Za mało
wiem, za mało umiem. Mój ścisły umysł jest dla niej zbyt ścisły.
Zresztą… Szkoda gadać – próbował się wycofać.
– Jesteś pewien, że tak jest? Powiedziała ci to?
– Nie musi nic mówić, widzę to.
– Czasami oczy zawodzą. Akurat w tej sprawie możesz mi zaufać.
Bywa, że lepszym doradcą jest intuicja. Co ona ci podpowiada?
– Intuicja? Nie potra ę jej słuchać. Emilio, ta sprawa jest
beznadziejna. Kobieta, o której mówię, postanowiła stąd wyjechać.
To chyba najlepszy dowód, że nic do mnie nie czuje.
– Poczekaj. A może to ona uważa, że ty nie czujesz nic do niej? To
oczywiście hipoteza, przecież nie znam sprawy. Teraz kieruję się
moją intuicją. Mówiłeś jej kiedyś, że ci na niej zależy?
– Nie. Myślę, że by mnie wyśmiała. Poza tym jestem… nieśmiały.
Cholera, to prawda. Tobie mogę się do tego przyznać. Zaraz stąd
wyjedziesz i zapomnisz. Ale nikt inny nie powinien o tym wiedzieć.
Mój ojciec był alpinistą, zdobywał szczyty. Matka została pierwszym
prezesem kobietą w rmie założonej i rządzonej przez facetów.
Rozumiesz? A ja jestem nie-śmia-ły. Muszę to ukrywać. Ten
mankament w moim przypadku nie wchodził w grę.
– Wysokie oczekiwania rodziców? – Emilia pokiwała głową. – Coś
o tym wiem. Tym bardziej cię rozumiem. I chyba mogę ci pomóc! –
Klasnęła w dłonie.
– Pomóc? Jak? Nie rozumiem. Przecież nawet nie wiesz, o kogo
chodzi.
– To nie ma znaczenia. Są uniwersalne kluczyki do kobiecych
serc, nie wiedziałeś o tym?
– Mów! – Roześmiał się. – To nie ma szans powodzenia, ale
zaintrygowałaś mnie.
– Kobiecie można zaimponować zrobieniem czegoś wbrew jej
opinii o tobie. Rozumiesz?
– Nie.
– Czego niby nie umiesz najbardziej?
– No chyba… gotować. Nieraz słyszałem, jak z tego kpiła.
– Skoro tak, musisz jej udowodnić, że właśnie to potra sz. Ale to
za mało. Trzeba tu dodać jakiś spektakularny szczegół, który rozłoży
ją na łopatki… – Emilia wstała i zaczęła się przechadzać po salonie,
delikatnie dotykając mebli. Zatrzymała się w pobliżu biblioteki. Jej
wzrok zza czarnych okularów padł na jedną z książek. Jedyna
powieść wśród licznych tytułów związanych z architekturą
i budownictwem. Stare wydanie, z pewnością starsze niż Piotr,
musiało należeć do jego rodziców. „Jedyny tytuł, jaki znał”… Już
wiedziała! Tyle że nie mogła się do tego przyznać. Musiała kluczyć.
– De cyt, który twoim zdaniem zauważyła, jakaś słabość…
Poszukaj w pamięci. Może coś, na czym ona świetnie się zna, a ty jej
zdaniem nie. Mielibyśmy ją w garści.
– Zwariowałaś! – Piotr znowu parsknął śmiechem, ale
najwyraźniej intryga Emilii zaczynała mu się podobać. – Poczekaj,
poczekaj… Ona się zna na literaturze, szczególnie amerykańskiej.
Uważa, że w tej dziedzinie jestem ignorantem.
– Jakiś konkret?
– Hemingway! Tak, jej konik!
– Okej, szukajmy wspólnego mianownika. Jedzenie,
Hemingway… Piotr! Piotr, mam! Posłuchaj uważnie! Jest taka
powieść Hemingwaya Ruchome święto. Znam ją, bo jest tam dużo
o jedzeniu. Paryż w latach dwudziestych, obrazki obyczajowe,
wśród nich jeden, który kiedyś zainteresował mnie szczególnie.
Dotyczy jedzenia rodem z Francji. Danie z Lyonu, wizytówka
tamtejszej kuchni. Nazywa się dość prowokacyjnie: kura
w półżałobie. Poularde demi-deuil. Zaraz ci powiem dlaczego.
Hemingway z przyjacielem przemierzają Paryż, żeby znaleźć
restaurację, która to danie serwuje. Rozumiesz? Ona na pewno
doceni taki smaczek, niuans. Po prostu przyrządzisz kurę
i podarujesz ją na święta… – Emilia miała na końcu języka słowo
„Joannie”, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. – Podarujesz ją
tej kobiecie.
– I ty naprawdę myślisz, że taki prosty trik zadziała?
– Zaufaj mi. A poza tym co ci szkodzi spróbować?
– No, jest jeden problem. Nie umiem gotować.
– Pomogę ci, zajmie nam to góra dwie godziny. Kura
w półżałobie. Wiesz dlaczego? Po upieczeniu ma ciemną skórę, bo
wkłada się pod nią cienko pokrojone grzyby. To znaczy tru e. Czy
mamy szansę kupić o tej porze tru e?
– Zaraz, zaraz. Albert! Mój dostawca! Ma w magazynie
przedziwne rzeczy, do kawiarni przywozi mi rzadkie dodatki do
kawy. Zaraz do niego zadzwonię, powinien mieć tru e, kiedyś
o nich wspominał! Ale moment… To na pewno nie jest głupie?
– Na pewno. Dzwoń do Alberta jak najszybciej. A skąd kura? Musi
być świeżutka.
– Podjadę na wieś, mam świetne źródło, to mi zajmie pół godziny.
Wiesz co, to od razu ruszam, do Alberta zadzwonię z drogi. To
szaleństwo, serio! – Piotr już miał na sobie kurtkę, chwycił kluczyki
od samochodu. – A tak à propos. Z kim Hemingway szukał tej
pulardy?
– Z Francisem Scottem Fitzgeraldem. Znakomity pisarz,
przyjaźnili się.
– Żartujesz? – Piotr zastrzygł uszami, jakby usłyszał, że
odziedziczył milion dolarów.
– Nie, to fakt. Co cię tak dziwi?
– Bo widzisz… Jest pewna zależność między Hemingwayem
i Fitzgeraldem, to znaczy ona się pojawiła w mojej relacji z tą
kobietą… Och, długo by tłumaczyć. Emilio, wygląda na to, że
spadłaś mi z nieba!
4
– Pachnie genialnie. – Roztarła na otwartej dłoni okruch tru i
i zbliżyła do nosa. – Musisz ponacinać skórę ostrym nożykiem, ale
bardzo delikatnie, nie naruszając mięsa. Tak, żeby zrobiły się
kieszonki, dużo kieszonek. Włożysz do nich płatki tru i. Tylko
uważaj na palce. Będę ci mówiła wszystko po kolei. Kura jest
świeżutka, czuję to.
– Miałem szczęście, Mikołaj, właściciel fermy, zostawił sobie dwa
superokazy i odstąpił mi jeden. Z grzybami też wyszło super. Albert
właśnie ubierał choinkę z dzieciakami, ale zabrał mnie do swojej
niesamowitej piwnicy, ma tam skarby. Tru i zostało mu ostatnie
dziesięć deka. Właśnie, poczekaj, nie mamy choinki, ale będą
kolędy. – Piotr podszedł do magnetofonu. – Michael Bublé, piosenki
świąteczne. Może być?
– A nie wolisz polskich kolęd? – Emilia udawała, że wybiera
najlepsze jarzyny na bulion.
– Jeśli chcesz polskie, będą polskie. Chociaż osobiście wolę te.
– Niech zostaną. O, ta marchew i ten seler. – Podała mu warzywa.
– Piotrze, nie masz czasem wrażenia, że ludzie za mało ze sobą
rozmawiają? Może gdyby wysyłali jasne sygnały, a nie tylko
przypuszczali, domyślali się…
– Nie rozumiem.
– Ech, nieważne, tak mi tylko przyszło do głowy, że gdybyśmy się
odważyli zapytać, co czuje druga osoba, jakie są jej motywacje…
Coś ci opowiem. Moja matka kochała pewnego człowieka, bardzo.
Była młoda, śliczna. On starszy od niej kilka lat, pracował w szkole
jako nauczyciel. Była pewna, że jest w niej zakochany. Razem
oglądali gwiazdy, żeglowali po jeziorze. Pewnego dnia on przyszedł
i powiedział, że musi odejść. Nagle. Chciał tłumaczyć, ale ona mu
nie pozwoliła. Spakowała walizki i wyjechała na studia, chociaż
chciała zostać tutaj, w tym mieście, dla niego…
– Nie zapytała, dlaczego ją zostawił?
– Nie. Była rozgniewana, rozżalona. A on miał swój powód. Zaraz,
chyba woda na bulion wrze. Wrzucaj to wszystko, potem włożysz do
garnka kurę. Nie wyjąłeś podrobów, prawda?
– Dzięki Bogu nie kazałaś. Jaki powód miał ten chłopak?
– Wcale nie chodziło o to, że jej nie kocha, że znalazł inną.
Zachorował. To był jeden z nowotworów, który wtedy oznaczał
wyrok śmierci. Widziałeś lm Love story?
– Białaczka?
– Tak. Myślał, że to to. Tak mówili lekarze. Sądził, że zostało mu
niewiele życia, nie chciał jej tym obciążać, rozumiesz? Szlachetne,
ale ona nie znała jego motywacji. Poznała ją dopiero po latach,
kiedy sama była lekarzem. I kiedy wiedziała, że są choroby, które
mogą „udawać” raka. Ten chłopak w rzeczywistości cierpiał na
boreliozę, objawy były podobne.
– Przeżył?
– Tak. Ale nie wrócili do siebie. Miłość przepadła, bo nie umieli
ze sobą rozmawiać. Moja matka skończyła studia z wyróżnieniem,
szybko zdobyła renomę w Warszawie, jest ginekologiem. Kobiety ją
kochają. Podobno jest wyjątkowo empatyczna. Szkoda, że nie
w stosunku do mnie. Ale to już inna historia. Mówiła, że ten chłopak
rzucił się potem w wir życia, wspinał się w wysokich… Oj, słyszysz?
Coś kipi. Zdejmij pokrywkę.
– Zrobione. Jaki jest morał twojej historii?
– Że trzeba się porozumiewać. Może ty i ta… jak jej właściwie na
imię?
– Emilio, poczekaj! Coś mi przyszło do głowy. Czy to wypada
w święta dać komuś potrawę, która w nazwie ma żałobę? – Pytanie
Piotra brzmiało na tyle sensownie, że Emilia była skłonna nie uznać
go za ucieczkę przed działaniem.
– A czy nie zrobiliśmy założenia, że twój prezent ma być
niebanalny? Poza tym nie żałoba, tylko półżałoba. Kura nie będzie
cała czarna, tylko…
– Półczarna? Czyli jest nadzieja, nie wszystko pogrzebane?
– Właśnie! Kiedy sobie pójdę, będziesz musiał pilnować, żeby
gotowała się na małym ogniu przez dwie, trzy godziny. Wyłączysz
przed wyjściem na wigilię u ciotki, okej? Bo chcesz ją zanieść
w prezencie jutro, prawda? Dobrze by było, gdyby pularda była
ciepła. Więc wstaw ją rano do piekarnika albo do…
– Stop, stop. Coś ci pokażę. – Piotr wziął ją za rękę i delikatnie
poprowadził od kuchennej wyspy do rogu salonu. Wziął jej dłoń
w swoją i położył na ciemnozielonej emaliowanej powierzchni. –
Tutaj stał kiedyś piec. To była jego frontowa ściana, zostawiłem ją,
robiąc remont. Butelkowa zieleń, oryginalne ka e z niemieckiej
manufaktury. Właściwa część pieca znajdowała się w sypialni,
ogrzewał jednocześnie dwa pomieszczenia. A tu – położył dłoń
Emilii na małych drzwiczkach z mosiądzu – tu była tak zwana
dochówka. Wiesz, co to jest?
– Nie mam pojęcia.
– Nisza, w której gospodynie trzymały ciepłe dania, żeby
„dochować” je do czasu posiłku we właściwej temperaturze.
Zostawiłem dochówkę, chociaż już nie spełnia swojej funkcji, bo
moja mama miała do niej sentyment. Podgrzeję pulardę
w piekarniku.
– Teraz nadziej kieszonki tru ami. Jaka ona była?
Emilia pozwoliła odprowadzić się do kuchni, gestem poprosiła,
żeby Piotr odkorkował jej butelkę, którą wcześniej „obejrzała”
dłońmi.
– Mama? Okropna – roześmiał się. – Wymagająca, apodyktyczna,
surowa. Kochana.
– Mówisz o niej tak ciepło mimo tych wszystkich niefajnych cech?
– Kochałem ją. Bywała okrutna i niesprawiedliwa, ale kiedy
umarła, zrozumiałem, że to nie miało znaczenia. Coś się stało? –
przerwał, widząc, że Emilia ociera łzę wypływającą spod okularów.
– Nie, to od cebuli.
– Nie obierałaś cebuli.
– Nie? No to od marchewki. – Teraz ona się roześmiała, maskując
nagłe roztkliwienie. Nie umiała go zinterpretować: czyżby to był
niespodziewany przypływ uczucia do matki? – To biały burgund,
prawda? Ładny bukiet, wino na pewno jest beczkowe, maślane, tak
ma być. Idealne do tru i. Dolejesz do sosu dwie szklanki, a drugą
butelkę zaniesiesz jako dodatek do dania. Masz drugą, prawda?
– Tak. Poczekaj, coś mnie zastanawia. Powiedziałaś, że chłopak,
którego zostawiła tu twoja mama, zaczął się wspinać…
– W wysokich górach. Czerpał z życia garściami.
– Wiesz, jak się nazywał?
– Nie. Ale ona chyba kochała go aż do jego śmierci. Z moim
ojcem rozwiodła się po dziesięciu latach małżeństwa, niezbyt dobrze
się rozumieli. A tamten mężczyzna ożenił się, miał dziecko. Tęskniła
za nim. Myślę, że nigdy nie wybaczyła sobie tamtego błędu. Że go
nie posłuchała, nie zastanowiła się, co chciał jej powiedzieć.
Wyjechała niepotrzebnie.
– Bo się nie dogadali? Nie dopowiedzieli wszystkiego do końca?
– Tak.
– Czy twoja mama nosi oryginalne, to znaczy rzadko spotykanie
imię?
– Piotr, Piotr, zapomniałam, musisz pokroić szalotki i zalać je
octem balsamicznym. Do sosu na jutro! – przypomniała sobie
Emilia.
W tej samej chwili na blacie wyspy zawibrowała jej komórka.
– Kto to? Przeczytaj.
– Rita.
– Moja matka. Oddzwonię później. O co pytałeś?
5
Wyjrzała za okno i zobaczyła plecy Piotra oddalającego się
deptakiem. Dochodziła piętnasta, szarzało. Za trzy kwadranse
umówiony samochód powinien podjechać pod dom. Podobno
kierowca i tak wybierał się na święta do rodziny w Warszawie, więc
Emilia czuła się zwolniona z wyrzutów sumienia, że w taki dzień
absorbuje kogoś swoją sprawą. Oboje zdążą na późną wigilię. Piotr
powinien wrócić przed jej wyjazdem, poszedł tylko po prezent dla
ciotki – ktoś przywiózł mu dla niej perfumy wprost z francuskiego
Grasse, takie, które lubiła. Emilia uśmiechnęła się do siebie na myśl
o Francji i niespodziance, którą szykowali z Piotrem. Kucharki
z Lyonu byłyby z nich dumne, pularda gotująca się w garnku
pełnym warzyw i ziół pachniała znakomicie. Tylko czy to
wystarczy? Czy na pewno zadziała? Może niepotrzebnie Emilia
rozbudziła entuzjazm Piotra, może narazi go na śmieszność? Gdyby
tak można było wzmocnić komunikat dla dziewczyny, która ma
odczytać, że przygotowana dla niej potrawa w rzeczywistości jest
wyznaniem miłości…
Myślała o tym, obracając bransoletki na przegubie. Nagle
znieruchomiała. Niemożliwe. Rozejrzała się dookoła – może ta
jedna, najważniejsza, spadła na dywan? Złoty łańcuszek
z rubinowym sercem, od matki. Jak mogła ją zgubić? Przeszukała
kieszenie płaszcza, torbę. Zaraz – bransoletka mogła jej spaść
w antykwariacie, kiedy przetrząsała torebkę w poszukiwaniu
okularów. Tak. Tylko jak to sprawdzić? Poprosić Piotra, żeby zajrzał
tam w drodze powrotnej? Ale jak, przecież nie miała jego numeru.
Chwileczkę! Drżącymi palcami wydobyła z portfela paragon, który
podała jej Joanna. Paragon wraz z… Tak, jest wizytówka kawiarni.
Numer komórki. Tylko czyjej? Zadzwoni, przecież nic nie ryzykuje.
A jest szansa, że to telefon Joanny. Wyjaśni, że ktoś pomógł jej
odczytać dane z paragonu. Czyżby los sam podpowiadał
rozwiązanie? Ale może nie powinna przeszkadzać nikomu o tej
porze? Joanna zapewne szykuje się już do kolacji. Czy ta
bransoletka jest rzeczywiście tak ważna? Emilia przymknęła oczy.
Mogłaby sobie odpuścić, to tylko błahostka, przedmiot. Nawet nie
ma pewności, czy matka dała go jej dlatego, że chciała sprawić
córce przyjemność, czy raczej popisać się swoją hojnością przed
znajomymi, którzy przyszli na urodziny Emilii. Nie, jednak nie.
Uświadomiła sobie, że żałowałaby, gdyby nie odzyskała zguby.
Lubiła ten łańcuszek mimo wszystko. Lubiła wierzyć, że matka
naprawdę ją kocha. I tak, bardzo chciała zdążyć na tę wigilię.
Wybrała numer. Po kilku sygnałach usłyszała melodyjny, niski
głos.
– Pani Joanno, to ja, Emilia, widziałyśmy się dziś
w antykwariacie. Nie przeszkadzam?
– Proszę mówić. Coś się stało?
– Tak, prawdopodobnie zostawiłam u państwa ważny dla mnie
drobiazg. Złotą bransoletkę, musiała zsunąć mi się z ręki. Możliwe,
że leży gdzieś w pobliżu stolika, przy którym siedziałam.
– Chce pani, żebym tam poszła i sprawdziła?
– Nie prosiłabym pani, ale Piotr wyszedł, a ja nie mam jego
numeru. Wróci za pół godziny, zaraz potem wyjeżdżam…
– Nie ma sprawy, proszę się nie martwić. Za pięć minut będę
w antykwariacie. Jeśli znajdę bransoletkę, podrzucę ją pani. Jeśli
nie, oddzwonię.
– Świetnie. – Emilia rozłączyła się i zaczerpnęła haust powietrza.
Wiedziała, co się wkrótce stanie. Otworzyła tarasowe drzwi
i pobiegła do kuchni. Wyłączyła gaz, ostrożnie wyniosła garnek
z pulardą na zewnątrz. Joanna nie może niczego zobaczyć. Ani
poczuć – zamknęła drzwi i podkręciła klimatyzację, żeby zapach
ulotnił się jak najszybciej. Nie musiała długo czekać, by usłyszeć na
schodach lekkie rytmiczne kroki. Szybko usiadła na kanapie, Joanna
zapukała.
– Proszę wejść, drzwi są otwarte! – Emilii zależało na tym, żeby
dziewczyna weszła głębiej do mieszkania. Jej wizyta nie mogła się
skończyć w progu.
– Jestem, znalazłam. Piękna rzecz, szkoda by było ją stracić –
powiedziała Joanna.
Podeszła i położyła bransoletkę na stoliku. Emilia widziała,
z jakim zainteresowaniem, choć dyskretnie, dziewczyna rozgląda się
dookoła. Widziała też, jak jej wzrok zastyga, a potem
z niedowierzaniem przesuwa się po półkach za jej plecami.
– Pani jest tu pierwszy raz, prawda? Jak się pani podoba? Proszę
mi opowiedzieć o kolorach, o materiałach, jestem ciekawa. Pani
Joanno… Dlaczego pani milczy?
– Och, nic takiego. Nic, nic. – Dziewczyna nerwowo poprawiła
kosmyk włosów. – To trochę niezręczne, że jestem tu pod
nieobecność Piotra. Nie powinnam…
– Przecież to ja panią poprosiłam, dajmy spokój. Zrobiła mi pani
przysługę, chciałabym się jakoś odwdzięczyć.
– Ja zrobiłam przysługę pani? – Joanna wciąż nie odrywała oczu
od swoich zdjęć. Jej twarz, wcześniej spięta, zaczynała odzyskiwać
miękkość rysów. Duże oczy robiły się coraz bardziej błyszczące, na
usta wpływał delikatny uśmiech. – Pani nie ma pojęcia, jaką
przysługę pani zrobiła mnie. I przyjemność.
– Nie bardzo rozumiem. Pani już idzie?
– Przepraszam, muszę biec, zostało mi jeszcze udekorowanie
stołu. Czy mogę panią uściskać? – zaproponowała nieoczekiwanie
Joanna.
– Skoro ma pani ochotę – zaśmiała się Emilia i pozwoliła, by
dziewczyna ucałowała ją w oba policzki. – Wesołych świąt, Joanno.
Proszę uważać na schodach. Są strome!
Gdy kroki dziewczyny ucichły na schodach, Emilia z powrotem
ustawiła garnek na kuchence, zamknęła drzwi od tarasu
i odetchnęła. Zdążyła. W tym momencie zabrzmiał sygnał
wiadomości. Kierowca informował, że podjedzie po nią za
kwadrans, poprosił o lokalizację. Do licha, szybciej, musi wpisać
wskazówki, zanim wróci Piotr. Nie może przecież zobaczyć, że
Emilia pisze esemesa. Już, udało się. „Za kwadrans na dole” –
odpisał kierowca. Piotr pojawił się w drzwiach kilka sekund później.
– Dobrze, że jesteś. Kura ma się świetnie. Zapisz jeszcze, jak
zrobić sos, dobrze?
– Oczywiście. Myślisz, że dam sobie radę sam? – Piotr zajrzał pod
pokrywkę i uśmiechnął się szeroko. – Ona rzeczywiście robi się
czarna! Fascynujące.
– A nie mówiłam? Pisz. To mody kacja sosu holenderskiego,
słyszałeś o takim?
Emilia oparła się łokciami o wyspę i podyktowała mu przepis.
Zapisał wszystko starannie, a potem obserwował, jak ona zbiera się
do wyjścia. Chwilę później podał jej płaszcz.
– Odprowadzę cię na dół. Ale zaczekaj, moment. – Odszedł w głąb
salonu, a po chwili wrócił, trzymając coś w dłoni. – To dla ciebie.
A właściwie dla twojej matki. Świąteczny upominek.
– Księżycowy kamień? Przecież to dla ciebie cenna pamiątka. –
Emilia była zaskoczona.
– Tak. Ale chcę, żeby ona go miała. Powiedz, że to od syna Pawła
Mortona. Zapamiętasz? Paweł Morton.
– Chwileczkę. Chcesz powiedzieć, że… Że moja matka i twój
ojciec?… To niemożliwe!
– Wszystko jest możliwe, moja dobra wróżko. Idziemy?
– Idziemy. Dziękuję. Za kamień i za to, co mówiłeś o swojej
matce. To było ważne.
Powoli pokonali schody i znaleźli się na tyłach kamienicy.
Zapaliły się już latarnie, śnieg leżący na chodniku skrzył się w ich
blasku.
– Zrobiła się zima. Zaprowadzę cię do samochodu, już czeka. To
piękne porsche. Pewnie pojedziecie autostradą, za cztery godziny
powinnaś być w Warszawie.
– Chciałabym zobaczyć minę mamy, kiedy podjadę tym pod dom
– zaśmiała się Emilia. – Zawsze jej powtarzałam, że kiedyś będę
miała takie sportowe czerwone porsche. Nie wiem, czy kiedykolwiek
wierzyła, że jestem zdolna zrobić aż taką karierę. Ale mniejsza
z tym. Zapisz mój numer i zadzwoń jutro, powiedz, jak wyszło.
– Coś mi się wydaje, że mój animusz będzie słabł, w miarę jak ty
będziesz się stąd oddalać. Ale obiecuję, że nie stchórzę. Zaraz
zadzwonię z życzeniami i zapowiem się na jutro. Trzymaj kciuki.
– Piotrze… – powiedziała Emilia, zanim wsiadła do samochodu. –
Nie pozwól jej wyjechać. A teraz już leć, pularda została na ogniu!
***
do sosu:
• białe wytrawne wino, ocet balsamiczny, szalotki
Przygotowanie:
Tru e kroimy na cieniutkie plasterki. Im ich więcej, tym lepiej.
Skórę pulardy nacinamy delikatnie ostrym nożykiem, by powstały
kieszonki – tyle kieszonek, ile tru owych talarków. Te delikatnie
wkładamy pod skórę.
Tak przygotowaną kurę umieszczamy w garnku (można owinąć ją
gazą lub luźno tkaną ściereczką) i zalewamy bulionem.
Gotujemy na niewielkim ogniu co najmniej 3 godziny, pilnując,
by była przykryta bulionem.
Po uduszeniu wyjmujemy z garnka, zostawiamy mięso w ciepłym
miejscu, by odpoczęło.
Ze zredukowanego (do objętości mniej więcej dwóch szklanek)
wywaru, który powstał w trakcie duszenia, przygotowujemy prosty
sos: dodajemy masło i śmietanę, wino, ocet balsamiczny
i podsmażone szalotki, gotujemy do połączenia składników.
Kurę polewamy sosem – w całości lub pokrojoną.
Obok układamy ugotowane (ale nie rozgotowane!) warzywa.
***
***
Ryszard lubił wspominać czasy, kiedy był kimś, pił dobrą wódkę,
miał władzę i piękne kobiety. Po służbie często zachodził do hotelu
Katowice, który wtedy był wyznacznikiem luksusu. W hotelowej
restauracji, zamkniętej dla zwykłych śmiertelników, spotykali się
eleganccy panowie, którzy po kilku kieliszkach wódki stawali się
nieco mniej eleganccy, i kobiety, które doskonale wiedziały, czego
chcą od życia. To właśnie w hotelu Katowice Ryszard poznał
Barbarę. Zabawna historia. Przyszła z jego kolegą, a wyszła z nim.
Od razu mu się spodobała i wyczuł, że bardziej niż swoim
towarzyszem zainteresowana jest właśnie nim. Kolega trochę się
podroczył, ale szybko pocieszył się jedną z dziwek, o które nie było
trudno. Początkowo Ryszard wziął Basię za kobietę do towarzystwa,
ale szybko się przekonał, że jest inna, choć w łóżku nie mniej
sprawna od tamtych. Nie, owej pierwszej nocy nie poszli do
hotelowego pokoju. Nie zabrał jej też do swojego nowiutkiego
mieszkania, które dostał w ramach służby. Z rozbawieniem myślał
wtedy o tych wszystkich, którzy czekali na przydział długimi latami
i gnieździli się w ciasnych kwaterach z dziećmi, rodzicami czy
teściami, a czasem też z rodzeństwem. On na duże, trzypokojowe
mieszkanie czekał dokładnie cztery miesiące. Da się? Da! Trzeba się
tylko ustawić. Nie było mu żal tych wszystkich ludzi. Wykazywali
się wyjątkowym brakiem zaradności. A każdy jest przecież kowalem
własnego losu.
Rozmawiali wtedy z Basią do białego rana. Koledzy podśmiewali
się z niego, że chyba się zakochał, ale Ryszard nie wierzył w coś
takiego jak miłość, a już na pewno nie miłość od pierwszego
wejrzenia. Jego poglądy miały się odmienić dokładnie rok później,
kiedy na świat przyszedł jego pierwszy i jedyny syn, ale wtedy,
kiedy dyskutował z nowo poznaną kobietą, która wkrótce miała
zostać matką jego dziecka, nawet przez głowę nie przemknęła mu
myśl, że mógłby bezgranicznie pokochać kogoś, kogo widzi po raz
pierwszy w życiu.
Basia była dla niego wyzwaniem. Większość kobiet od razu
dawała mu to, czego chciał, a ona wysyłała sprzeczne sygnały. Raz
zgrywała kokietkę, by za chwilę wycofać się i ze wstydu oblać
krwistoczerwonym rumieńcem. To kładła dłoń na jego udzie, to ją
cofała.
Ryszard nie pamiętał, o czym rozmawiali. Nic dziwnego. Minęło
już przecież tyle lat. Poza tym wypił tamtej nocy niemało. Chciał
sobie dodać animuszu, bo ta kobieta w dziwny sposób go
onieśmielała. Wcześniej nie czuł nic takiego w towarzystwie żadnej
innej. I może właśnie dlatego go zainteresowała? Z otchłani pamięci
potra ł wyłowić swoją propozycję, że odprowadzi ją do domu. Nie
chciał, żeby wracała samotnie, choć wcześniej nie przejmował się
takimi szczegółami. Po dobrej zabawie po prostu szedł do siebie
i wymazywał z pamięci imię i twarz kobiety, z którą spędził noc.
Barbara mieszkała niedaleko, po drugiej stronie dworca. Jej
rodzina zajmowała mieszkanie w jednej z kamienic, jakich mnóstwo
było w centrum Katowic. Swoją drogą Ryszard ostatnio zapuścił się
w tamte rejony. Wygląd kamienic nie zmienił się mimo upływu lat.
Wtedy budynki wydawały mu się szykowne, wręcz eleganckie, teraz
były po prostu szare i brzydkie.
W drodze do niej opowiadał jej chyba o swojej pracy. Tak, na
pewno, bo patrzyła na niego z mieszaniną strachu i fascynacji.
Powiedział jej tylko tyle, ile mógł, czyli niewiele, ale i tak zrobił na
niej wrażenie. Później dowiedział się, że jej brat działał w opozycji,
ale ona nie miała z nim kontaktu, więc mógł jej to wybaczyć,
chociaż oczywiście po ślubie odbył rozmowę ze swoim przełożonym.
Takie kontakty nie pozostawały bez reakcji. Ryszard był wściekły na
Barbarę i jej rodzinę, ale mleko się już wylało. Musiał się żenić.
Zanim jednak to się stało, spędził z nią miłe cztery miesiące.
Nigdy wcześniej tak długo nie spotykał się z żadną kobietą.
Uściślijmy – to nie tak, że w tym czasie nie miewał innych. Ryszard
nigdy nie był typem monogamisty. Otaczało go zbyt wiele pięknych
i chętnych kobiet, aby pozostać wiernym tylko jednej. Ale Basia
została w jego życiu na dłużej. Była kimś w rodzaju jego
dziewczyny, kobiety, partnerki. Ryszard sam nie wiedział, jak ją
traktować, bo nigdy nie złożył żadnej deklaracji, ale powiedzmy, że
podchodził do tej relacji poważnie. Na tyle poważnie, że z ramion
innych dziewczyn wracał do Basi. Ona, rzecz jasna, o niczym nie
wiedziała. Ryszard nie był idiotą. Wiedział, że Basia nie zgodzi się
na taki układ, więc prowadził podwójne życie, co całkiem nieźle mu
wychodziło. Polubił ją. Dobrze mu się z nią rozmawiało, miło
spędzało czas.
Wszystko zmieniło się, kiedy Basia ze łzami w oczach oznajmiła
mu, że jest w ciąży. Początkowo Ryszard zastosował technikę
wyparcia. Nakrzyczał na nią, że pewnie się puszczała, bo on uważał
i to niemożliwe, żeby zmajstrował jej dzieciaka.
– Jak możesz?! – Basia jeszcze bardziej się rozpłakała. – Za kogo
ty mnie masz? Przecież ja tylko z tobą… no, Rysiek, jak w ogóle
mogłeś tak pomyśleć?
Ryszard w zasadzie nie miał słabości. W gruncie rzeczy był
twardy jak stal. Niewiele go było w stanie złamać, poza widokiem
płaczącej kobiety. Taki już był. Sądził, że ma to związek z matką,
którą darzył nader ciepłym uczuciem. Sam bardzo przeżył śmierć
ojca, ale chyba jeszcze bardziej – cierpienie mamy.
– No, ja nie wiem… – Ryszard zaczął się wycofywać. – Uważałem,
przecież uważałem! – Uchwycił się tej myśli jak ostatniej deski
ratunku. – Jesteś pewna?
– Byłam u lekarza i on to potwierdził! Za siedem i pół miesiąca na
świat przyjdzie nasze dziecko.
Co było robić? Ryszard ze wszystkich wartości najbardziej cenił
honor. Zachował się więc tak, jak przystało na honorowego
mężczyznę. Ożenił się z Basią i sprowadził ją do siebie, choć było
mu to wyjątkowo nie w smak. Lubił swoje życie kawalera,
a tymczasem świeżo poślubiona żona z dnia na dzień z miłej,
uśmiechniętej dziewczyny stała się harpią, która każdego dnia
witała go w drzwiach z listą zażaleń i pretensji. Ryszard tłumaczył
jej zachowanie ciążowymi humorami. Wierzył, że kiedy dziecko
przyjdzie na świat, wszystko wróci do względnej normy, choć
koledzy z pracy ostrzegali go, że będzie jeszcze gorzej. Nie chciał ich
słuchać, ale szybko się przekonał, że to oni mieli rację.
Jedyną jasną stroną jego życia był Piotrek. Ryszard oszalał na
jego punkcie, kiedy tylko chłopiec przyszedł na świat. Pomyślał, że
dla tej maleńkiej istoty, dla jego syna warto się przemęczyć z Basią.
A może jeszcze będą szczęśliwi? Zaskoczyła go siła miłości do
dziecka. Czuł, że dla niego może przenosić góry. Tylko… jakoś nie
wiązał tego uczucia do niego z Basią. Ona była odrębnym bytem.
Owszem, urodziła mu syna, za co był jej wdzięczny, ale tej
wdzięczności wystarczyło tylko na kilka miesięcy, po czym wrócił
do starych nawyków. Wmawiał sobie, że jest w stanie rozgraniczyć
te dwa życia – rodzinne i to drugie, tylko jego, własne – w taki
sposób, aby nikt nie ucierpiał. Zapewniał żonie i synowi wszystko,
o czym mogli marzyć. Kiedy mały miał cztery lata, pojechali na
wczasy do Bułgarii. Większość bajtli z osiedla nie widziała nawet
Morza Bałtyckiego, a co dopiero mówić o Czarnym! Mieli samochód,
nowiutką dacię. Wystrój mieszkania wzbudzał zazdrość u sąsiadów
i znajomych. Baśka chodziła w najmodniejszych ubraniach, prosto
z Mody Polskiej. Piotrek bawił się sprowadzanymi z Zachodu
zabawkami. A że czasem Ryszard znikał na całe noce? Przecież
nikomu tym krzywdy nie robił. Zawsze wracał do rodziny.
Grali w tę dziwną grę obydwoje. Barbara, choć coraz bardziej
nieszczęśliwa, stwarzała pozory przy dziecku, żeby mały nie
zorientował się, że coś jest nie tak. Ryszard nigdy nie wychodził
z domu, dopóki Piotrek nie zasnął, i wracał, zanim chłopiec się
obudził. Nie chciał, żeby syn zorientował się, że tata spędził noc
poza domem. Baśka wprawdzie coraz głośniej wyrażała
niezadowolenie, ale zawsze dawała się udobruchać prezentami.
Wszystko zaczęło się zmieniać pod koniec lat osiemdziesiątych,
kiedy stało się jasne, że PRL to kolos na glinianych nogach i lada
chwila runie. Towarzystwo, w którym obracał się Ryszard, stawało
się coraz bardziej nerwowe. Ludzie bali się o przyszłość i swoje
stołki. Kto przyjdzie po nich? Ci z Solidarności? Dobry żart. Przecież
dopiero co zamykało się ich w więzieniach, inwigilowało
i nierzadko pałą wybijało te głupoty z głowy. Jak widać,
nieskutecznie. Tacy jak Ryszard zaczęli się zastanawiać, jak
potraktuje ich nowa władza.
A potem był okrągły stół i ponoć demokratyczne, choć nie do
końca, czerwcowe wybory. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bo komuna
niby się skończyła, a jednak w jakimś sensie trwała. Żadnych
rozliczeń, zostawiamy przeszłość tam, gdzie jej miejsce, i idziemy
dalej. Ryszard nie wierzył w to, że ci z Solidarności dali się tak
łatwo wyruchać Kiszczakowi i Jaruzelskiemu. Sprawa musiała mieć
jakieś drugie dno. Zawsze jest jakieś drugie dno. Nieważne. Liczy się
tylko to, że Ryszard uwierzył, iż naprawdę nic się nie zmieni.
Pomylił się. Czas rozliczeń przyszedł, choć później, niż on się
spodziewał.
Nawet nie zauważył, jak Basia się od niego oddalała. Prawdę
mówiąc, było mu to na rękę. Skończyły się jej marudzenie,
narzekanie i ta wiecznie skwaszona mina. Nie odnotował nowej
fryzury i tego, że zaczęła się mocniej malować. Nie zdziwił go nawet
widok nowego, kupionego na jednym z tych bazarów, które nagle
rozkwitły na całej wolnej przestrzeni miasta, koronkowego stanika
suszącego się na suszarce. Zrozumiał dopiero, kiedy wrócił do domu
i nie zastał w nim nikogo. Ani Basi, ani Piotrka. Początkowo myślał,
że wyszli na spacer czy do sklepu, ale kiedy ich nieobecność się
przedłużała, zaczął się niepokoić. Coś go tknęło. Otworzył szafę. Na
wieszakach wisiały tylko jego koszule i garnitury. Zniknęły
wszystkie rzeczy Basi i Piotrka. W kuchni na stole leżał list. Ryszard
zapoznał się z jego treścią i głośno roześmiał.
***
Lata, które minęły od odejścia Barbary, zlewały się ze sobą.
Początkowo Ryszard był przekonany, że Baśka wróci, dlatego nie
robił nic, aby ją odszukać. Minął miesiąc, dwa, trzy, pół roku
i nawet się nie zorientował, kiedy miesiące zamieniły się w lata.
Barbara napisała, że odchodzi do innego. Ryszarda trochę kusiło,
żeby spróbować się dowiedzieć, kim jest ten drugi. Nie powinien
mieć z tym problemów. Gdyby zechciał, ustaliłby jego dane w ciągu
kilku dni. Ale nie chciał. Miał swój honor i nie zamierzał się
poniżać.
Kiedy matka pytała go, co się właściwie stało, on tylko wzruszał
ramionami i powtarzał: „Wróci. Zobaczysz, że wróci”.
Ale Basia nie wracała. Ryszard był przekonany, że upomni się
chociaż o alimenty na Piotrka, ale ona jakby zapadła się pod ziemię.
Nie chciała żadnych pieniędzy. W liście napisała, że marzy jej się
święty spokój. Wypomniała mu liczne zdrady i popijawy z kolegami.
W Ryszardzie narastała złość. Jakoś nigdy wcześniej nie narzekała!
A może narzekała, ale on nie zwracał na to uwagi?
Był wściekły, że pozbawiła go kontaktu z dzieckiem, ale
postanowił wziąć ją na przeczekanie. Na rozprawie rozwodowej nie
zamienił z nią ani słowa. Ale nawet po tym, jak sąd orzekł rozwód,
Ryszard święcie wierzył w to, że bez niego Baśka zginie. A potem…
cóż. Potem chyba było już za późno. Bo co miałby zrobić? Zjawić się
po pięciu, dziesięciu latach i powiedzieć: „Cześć, synku, bardzo za
tobą tęskniłem?”. Nie, to nie miało sensu. Liczył, że Piotrek sam go
odnajdzie, kiedy dorośnie. Ryszard miał nawet przygotowaną
przemowę na tę okoliczność. Zamierzał całą winą obarczyć byłą
żonę. Musi uświadomić syna, jakim człowiekiem jest jego matka!
Ale Piotrek się nie pojawił. Nigdy. A Ryszard coraz częściej miał
wrażenie, że stracił jedyną osobę, która cokolwiek dla niego
znaczyła.
Już dawno nie rozpamiętywał przeszłości. Cholerna Janina!
Obudziła w nim te najgłębiej ukryte wspomnienia, uczucia, od
których się odżegnał…
A gdyby tak spróbować? Co miał do stracenia? Nie widział syna
od… no właśnie. Od prawie trzydziestu lat. Szmat czasu. Teraz
Piotrek był dorosłym, ukształtowanym mężczyzną. Czy w jego życiu
znajdzie się miejsce dla nieobecnego dotąd ojca?
Ryszard postanowił, że zadzwoni do jego rmy i spróbuje się
z nim skontaktować. Jeśli się nie uda, trudno. Ale minęło tyle lat…
Wariował już bez żadnych wieści od syna. Sam nie rozumiał, jak
udało mu się tak długo wytrzymać. Najpierw jednak musi wyjść się
przewietrzyć. Czy to na pewno dobry pomysł, szukać syna? A jeśli
się ośmieszy? Jeśli… Nie chciał, żeby Piotrek pomyślał, że on czegoś
od niego potrzebuje. Fakt, po wprowadzeniu ustawy
dezubekizacyjnej żyło mu się trudno, ale nie zamierzał komukolwiek
pokazywać, jak ubodły go te zmiany społeczne. Zawsze był dumny
i taki miał pozostać.
Kiedy zszedł na trzecie piętro, otworzyły się drzwi do mieszkania
Janiny. Ryszard rozejrzał się nerwowo, zastanawiając się, czy zdąży
wrócić do siebie, zanim ona wyjdzie na klatkę schodową, ale w tej
samej chwili Janina pojawiła się w drzwiach.
– O, jesteś – odezwała się pogodnym głosem.
Ryszard zastygł w bezruchu. Nie spodziewał się miłego powitania
po tym, jak ją potraktował. Zaczął się zastanawiać, czy sąsiadka jest
zdrowa na rozumie.
– Upiekłam dla ciebie makowiec. Wpadniesz później po ciasto?
W ogóle zrobiłeś już zakupy na święta?
– Czy zrobiłem… zakupy na święta? – powtórzył bezwiednie.
Janina się roześmiała. Wyglądało na to, że nie ma do niego żalu
i nie zamierza wracać do rozmowy sprzed kilku dni. Ryszard
kompletnie tego nie rozumiał. Przecież powiedział jej, że to właśnie
przez niego inwigilowała ją SB!
Sąsiadka zdawała się czytać w jego myślach, bo powiedziała:
– To było dawno. Nie rozpamiętujmy tego, co było. Ja wiem, że ty
nie jesteś złym człowiekiem… To co, wpadniesz po ciasto?
Ryszard skinął tylko głową i bez słowa wyminął Janinę. Skąd
w niej tyle wiary w jego dobroć? Sam uważał się za beznadziejnego
człowieka. Zepsutego do szpiku kości. Co takiego dostrzegła w nim
ta stara wariatka?
Wyszedł z klatki schodowej. W powietrzu wirowały pojedyncze
płatki śniegu. Sąsiad z drugiego piętra właśnie wchodził do bloku,
dzierżąc ogromne drzewko. Na elewacji sąsiedniego budynku wisiał
billboard informujący o promocji na świątecznego karpia. Na
pieprzonego świątecznego karpia. Ryszard od tylu lat nie jadł
karpia. Podejrzewał, że nawet nie potra łby go przyrządzić…
A gdyby tak kupić rybę, dla siebie i sąsiadki, i poprosić, żeby ją
przygotowała? Dobry uczynek za dobry uczynek. Tylko czy Ryszard
jeszcze potra ł je czynić? Najwyższy czas chociaż spróbować.
A potem zadzwoni do rmy Piotrka! Tak, zadzwoni! Już postanowił.
Nie liczył na to, że syn zgodzi się spotkać nie teraz, w tym całym
przedświątecznym zamieszaniu, ale może chociaż uda się złożyć mu
życzenia?
Ryszard postanowił pójść po karpia. Nie do marketu, bo mimo że
tam kupiłby go w promocji, nie lubił zatłoczonych miejsc. Włożył
rękę do kieszeni, aby upewnić się, czy wziął portfel, i ruszył
w stronę małego osiedlowego sklepiku. Miał nadzieję, że znajdzie
tam to, czego szukał.
Już przed wejściem wyczuł, że coś jest cholernie nie w porządku.
Zadziałał jego stary milicyjny instynkt. Ryszard cały się spiął,
rozglądając się wokół, ale nie zobaczył nic, co uzasadniałoby jego
niepokój. Machnął ręką i wszedł do środka. Po czym zamarł.
Nawet kiedy pracował w milicji, nigdy nie był świadkiem takiej
sceny. Nie dlatego, że miał inne obowiązki. Po prostu zazwyczaj
służby przyjeżdżają na miejsce już po wszystkim, kiedy
rozhisteryzowana ekspedientka zostaje sama i próbuje wytłumaczyć,
co się stało.
Tamten mężczyzna go nie widział. Ryszard dostrzegł jego trzęsące
się dłonie i domyślił się, że ma przed sobą człowieka uzależnionego,
który próbuje zdobyć pieniądze na towar. Niedobrze. Bardzo
niedobrze. Tacy są najgorsi, najbardziej agresywni, ale Ryszard i tak
postanowił zareagować. Zastanawiał się, jak mógłby pomóc
pracownicy sklepu, kiedy ona przeniosła na niego wzrok. Błąd.
Napastnik zorientował się, że nie są w sklepie sami.
– Wypierdalaj! No już cię nie ma! – wrzasnął młody chłopak, ale
Ryszard ani drgnął.
– Nie chcesz tego zrobić, prawda? Tak naprawdę jesteś
śmiertelnie przerażony i żałujesz, że wszedłeś do tego sklepu. Dam
ci teraz szansę. Zejdę ci z drogi, a ty po prostu wyjdziesz
i zapomnimy o tym, co się wydarzyło… Idą święta. Naprawdę
chcesz zepsuć je sobie i tej kobiecie? – powiedział Ryszard
spokojnym głosem.
– Zamknij się, dziadku! Powiedziałem: wypierdalaj stąd!
Dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Kiedy na miejsce
przyjechała policja, ekspedientka nie potra ła wytłumaczyć, co się
stało. Czy to ten napastnik rzucił się na mężczyznę, czy to ten
emerytowany milicjant próbował wytrącić mu nóż z ręki? Znała
Ryszarda. Oczywiście, że go znała. Wszyscy na osiedlu go kojarzyli.
Zupełnie nie rozumiała, dlaczego to zrobił. Przecież dałaby temu
chłopakowi pieniądze! Ludzkie życie jest najważniejsze. A tu taka
tragedia, tuż przed świętami, o Jezu, taka tragedia, taka tragedia!
Ryszard sam też nie wiedział, co właściwie robi. Po prostu poczuł,
że musi się wstawić za tą biedną kobietą. Może chciał odkupić
winy? Kto wie?
Chyba go już o to nie zapytamy.
Sernik budyniowy
Składniki:
• 1 kg zmielonego twarogu
• 4 jajka
• ½ szklanki cukru
• 1 opakowanie cukru waniliowego
• 2 opakowania budyniu waniliowego
• 100 ml śmietany 30%
• 2 opakowania herbatników
• szczypta soli
Przygotowanie:
Oddzielamy żółtka od białek. Do żółtek dodajemy cukier i cukier
waniliowy. Ubijamy to na puszystą masę, do której dodajemy
proszek budyniowy, śmietanę i ser. Wsypujemy szczyptę soli do
smaku i mieszamy. Na koniec dodajemy ubite na sztywną pianę
białka.
Blachę wykładamy dwiema warstwami herbatników, na które
wylewamy masę serową. Sernik pieczemy w temperaturze 180
stopni przez mniej więcej 45–50 minut.
U mnie w domu czasem posypuje się gotowe ciasto cukrem
pudrem lub smarujemy kremem czekoladowym. Rozpusta! =)
Smacznego!
Święty Mikołaju,
Weź klucze, idź do raju.
Zamknij pysk psu wściekłemu
I wilkowi borowemu.
Przygotowanie:
Klaśnij w dłonie. Hhm… no tak. To może nie wyjść… To użyjcie
tego… no… robota kuchennego. To prawie jak czary.
Do misy robota wrzućcie żółtka, drobny cukier i cukier
wanilinowy. Załóżcie trzepaczkę. Na średniej mocy ucierajcie
zawartość przez sześć minut. Termometr ustawcie na 75 stopni
Celsjusza.
Nadal mieszając, powoli wlewajcie wódkę i mleko. Mieszajcie
przez kolejne sześć minut. Nie zmieniajcie obrotów ani temperatury.
Voilà. I jest magia.
Przelejcie ajerkoniak do czystych butelek, najlepiej z szerokimi
szyjkami. Po schłodzeniu schowajcie go do lodówki. Uwaga, zimny
będzie bardzo gęsty, można go jeść łyżką.
Jeśli nie macie robota, możecie zmieszać składniki mikserem
w garnku stojącym na ogniu. Pamiętajcie tylko o pilnowaniu
temperatury przy użyciu kuchennego termometru.
1
Klucz zgrzytnął. Nie dała rady go obrócić. Zamek musiał zamarznąć.
Zacisnęła usta i kopnęła w liche drzwi. Odskoczyły na milimetr, ale
nie ustąpiły. Śnieg opadł z wizytówki; szybko zabrał go porywisty
wiatr.
Od lat powtarzała Bernardowi, żeby zrobił coś z tymi cholernymi
drzwiami – obdrapanymi, z nieustannie zacinającym się zamkiem,
zupełnie niereprezentacyjnymi, choć zamieszkiwali dwupiętrowy
dom w pierwszej linii zabudowy w malowniczej dzielnicy Sopotu –
Przylesiu. Ale ten facet był niereformowalny. Wiedział swoje.
I uważał, że nie ma sensu wymieniać całkiem sprawnych drzwi,
które można po prostu odmalować na wiosnę. A jak dobrze się
kopnęło, jednocześnie podnosząc klamkę, klucz w zamku w końcu
się przekręcał. Dodatkowe zabezpieczenie przed złodziejami, ot co.
Marianna Stawicka westchnęła. Była zmęczona. Bardzo zmęczona.
Jakby brodziła we śnie. Oparła się plecami o ścianę i kucnęła.
Najchętniej by usiadła, ale na schodach leżała gruba warstwa
śniegu. Ciemna obcisła sukienka podwinęła się do kolan. Poczuła
zimno na nogach w cielistych rajstopach. Opuściła nisko głowę.
Czarne kozaki na niewielkim obcasie wsunęły się w biały puch.
Palce w butach powoli zaczęły sztywnieć, ale Marianna nie mogła
się ruszyć. Była zdrętwiała, zupełnie pozbawiona energii.
„Ludzie umierają! – usłyszała w głowie głos Renaty. – Umierają,
wiesz? Przestają żyć. Po prostu już dalej nie oddychają, a ich ciała
zjadają robaki”.
Miała wtedy osiem lat i nigdy wcześniej nie słyszała o śmierci.
Patrzyła na starszą siostrę szeroko otwartymi oczami i starała się
pojąć jej słowa. „Mama i tata nigdy nie umrą!” – krzyknęła nagle.
„A właśnie że umrą! Wszyscy kiedyś umrą! I ja, i ty, i mama, i tata
też!”. Marianna tak mocno popchnęła Renatę, że ta walnęła biodrem
o szafkę. „Kłamiesz! Jesteś ohydną kłamczuchą!”. Wybiegła
z pokoju. Nie wierzyła w słowa siostry, ale łzy i tak ściekały jej
ciurkiem po twarzy.
Zacisnęła powieki. Nadal w to nie wierzyła, choć przed chwilą
widziała, jak zamykają trumnę. Nawet rzuciła na jej wieko grudkę
cmentarnej gliny. Ale to się nie działo. To się nie wydarzyło
naprawdę.
Resztkami sił dźwignęła się z ziemi. Naparła całym ciałem na
drzwi, pociągnęła za klamkę, podnosząc ją o milimetr do góry.
Przekręciła klucz. Zamek ustąpił.
Weszła do środka i kilkakrotnie tupnęła nogami. Śnieg opadł na
wycieraczkę ze sztywnego beżowego włosia. Sięgnęła do cholewy.
Naciągnięta wilgocią skóra przywarła do rajstop. Marianna lekko się
zatoczyła. W końcu but został w dłoni. Z drugim poszło lepiej.
Odstawiła je na półkę. Ściągnęła czarne sztuczne futro. Odwiesiła na
haczyk. Spojrzała w okrągłe lustro wiszące na starej boazerii. Blada,
niemal pięćdziesięcioletnia twarz, wokół oczu rozmazany tusz,
ściągnięte usta pomalowane karminową pomadką. Matka wyglądała
dziś lepiej niż ona. Spokojnie leżała na czarnym atłasie. Dostojna,
piękna. Jakby życie nigdy jej nie doświadczyło, a przecież nie było
jej łatwo. Mama, jej mama. Mariannę ścisnęło w żołądku.
„Ludzie umierają!” – znów usłyszała nad sobą głos Renaty.
Zamknęła oczy i oparła rękę na lustrze. Po chwili uchyliła
powieki. Zza szeroko rozpiętych palców błysnęły zielone tęczówki.
Coś w nich dostrzegła. Jakby należały do kogoś innego. Szybko
cofnęła dłoń. Znów spojrzała na nią zmęczona, trupio blada twarz.
Znów była sobą.
– Jestem! – krzyknęła w przestrzeń i skierowała się do kuchni.
Palce stóp nadal były zdrętwiałe. Niemal ich nie czuła. Flanelowe
kapcie sunęły po parkiecie. Marianna chwyciła szary rozpinany
sweter z oparcia krzesła i narzuciła na ramiona. Odkręciła kurek.
Woda z cichym szumem zaczęła wypełniać czajnik. Odstawiła go na
okrągłą elektryczną podstawkę. Sięgnęła po torebkę herbaty.
Wrzuciła ją do ulubionego kubka – wyblakły renifer wyszczerzył się
w zatartym uśmiechu. Wiele lat temu dostała ten kubek od Bernarda
na mikołajki. Miał odpowiedni kształt, herbata smakowała w nim
wybornie. W mężu na co dzień irytowało ją wszystko, ale raz mu się
coś udało. Nie żeby mu to powiedziała. Nie dałaby mu tej
satysfakcji. „Po co wydawać pieniądze na nowe kubki, jak mamy ich
pełno?” – burknęła. A jednak od tamtej pory herbatę piła tylko
z kubka z reniferem.
Sięgnęła po jeszcze jedną torebkę. A co tam, jemu też zaparzy.
Wyjęła pierwszy z brzegu kubek. Bernard nie miał swojego
ulubionego. W sumie nie wiedziała, co mąż tak naprawdę lubi. On
nie mówił. Ona nie pytała.
Przygotowała napój. Otuliła kubek palcami. Parzył. Zacisnęła
zęby i chwilę przytrzymała. Mróz i gorąco – przynajmniej tyle czuła.
Rozejrzała się po kuchni. Za oknem zaczął sypać śnieg. Ciężkie
płatki osiadały na parapecie. Jakiś mężczyzna w grubej czerwonej
czapie szedł po chodniku, ciągnąc za sobą związaną sznurkiem
choinkę. Obok niego wesoło podskakiwał chłopczyk. Jakby nigdy
nic. Jakby świat nie przestał się kręcić, jakby nadal wszystko było
normalnie.
Za dwa dni Boże Narodzenie – przypomniała sobie. A ona nie była
przygotowana. Czy w tych okolicznościach obchodzenie świąt
w ogóle miało sens? Jeszcze rok temu spędzali je z rodzicami. Mama
nawiozła pierogów. Nikt nie robił tak dobrych. Dużo starszy od
mamy ojciec już wtedy ledwo się trzymał. Wodził po wszystkich
niewidzącymi oczami, jakby był w innym wymiarze. Nie do końca
wiedział, gdzie się znajduje. Ale gdy w telewizji puścili Małego
Księcia, nagle się uspokoił. Przysiadł na skraju fotela i zaczął
oglądać. Marianna jeszcze nigdy nie widziała, żeby ojciec oglądał
bajkę. A on mruczał coś pod nosem, kiwał głową, nawet się
uśmiechał. „Dobry lm dali!” – powiedział po wszystkim
i z powrotem zapadł się w sobie.
Znów zakłuło ją w piersi. Świat bez rodziców. Przecież taki nie
istniał. Nie istniał taki świat!
Spojrzała przez okno. Ulicą 23 Marca przejechał błękitny
samochód. Na dachu też wiózł choinkę. Chodnikiem po drugiej
stronie jezdni szli kobieta z mężczyzną. W rękach trzymali siatki
z zakupami. Nagle przystanęli naprzeciwko siebie, mężczyzna
odłożył siatki na ziemię i poprawił kobiecie czapkę, która opadała
jej na oczy. Kobieta coś powiedziała, a mężczyzna się zaśmiał. Znów
poszli przed siebie.
Marianna musiała się czymś zająć. Upiła łyk gorącej herbaty.
Pierogów lepić nie umiała. To była domena mamy. Ale mogła zrobić
dorsza w galarecie na przykład. W zamrażarce powinna mieć kilka
porcji ryby, które dwa tygodnie temu kupiła na przystani rybackiej
w Karlikowie. Specjalnie pojechała przed siódmą rano, bo zdarzało
się, że po ósmej już wszystko mieli wyprzedane. Bernard zawsze się
wściekał, że ona te ryby mrozi. „Po co mrozić, jak codziennie można
mieć świeże?” – kręcił głową. Ale ona lubiła mrozić. W ten sposób
była przygotowana na każdą okoliczność. Bo jakby wojna się
zaczęła? Albo jakiś wirus się rozpanoszył? Mrożonek miała tyle, że
mogliby przeżyć bez wychodzenia z domu pół roku. Zaradna była,
i tyle.
Ruszyła w stronę piwnicy. Otworzyła drzwi, wymacała kontakt
w ciemności. Światło odbiło się od kredowych ścian. Na chwilę ją
oślepiło. Powoli zeszła na dół. Otworzyła wieko białej skrzyniowej
zamrażarki stojącej pod ścianą. Powiodła wzrokiem po mrożonkach.
Przerzuciła kilka z nich. W końcu znalazła to, czego szukała.
„Mrożone ryby na wigilię – pomyślała, wchodząc po schodach. –
Mama kręciłaby nosem”.
Weszła do kuchni i położyła lodowaty pakunek w zlewie.
Rozejrzała się. Herbata dla Bernarda. Pewnie wystygła, ale on i tak
wypije. Nigdy nie był wybredny.
Chwyciła kubek i podreptała na górę. Uchyliła drzwi pokoju
męża.
W środku nikogo nie było.
2
– Mówi pani, że męża nie ma od dwóch dni? – zapytał nadkomisarz
Paweł Pągowski.
Szczupły, wysoki policjant, zwany przez kolegów Pająkiem,
długimi palcami przeczesał sterczące do góry płowe włosy. Nie mógł
się skupić. Szare ciężkie chmury wisiały nisko nad ziemią. Gęsty
śnieg sypał nieprzerwanie od rana. Dawno w Wigilię nie było tak
klimatycznie; albo plucha, albo deszcz. Nie żeby to miało dla niego
jakiekolwiek znaczenie. Od kilku lat w każde święta brał dyżur,
zastępując kolegów, którzy spieszyli do dzieci i żon. Na niego nikt
w domu nie czekał. I nie było miejsca, w którym czułby się tak
dobrze jak w pracy.
Zerknął na ścienny zegar. Było daleko do południa, a pokój
ogarnęła ciemność. Automatycznie sięgnął do pstryczka stalowej
lampki stojącej na biurku. Strumień światła oświetlił twarz kobiety.
Jej zielone oczy zaiskrzyły, nim zdążyła zacisnąć powieki.
– Przepraszam – powiedział policjant i skierował główkę lampki
w stronę blatu.
Dopiero teraz tak naprawdę przyjrzał się kobiecie.
Brązowe włosy zebrane w kok, z którego wysunęło się kilka
niesfornych kosmyków. Twarz biała jak kreda. Ciemne grube brwi
dodające powagi. Ściągnięte usta. Wystające kości policzkowe. I te
oczy. Kocie, lśniące, inteligentne. Było w nich coś… nie wiedział,
jak ująć to w słowa. Poczuł małe ukłucie, jakby z tyłu głowy czaiło
się jakieś zatarte wspomnienie.
– Tak, mąż zniknął dwa dni temu – potwierdziła kobieta
i niespokojnie zerknęła w stronę okna.
– Kiedy ostatni raz go pani widziała?
– Przed wyjściem na pogrzeb mamy. W środę. Mąż musiał jeszcze
podjechać do pracy coś tam załatwić i mieliśmy się spotkać na
miejscu.
– Czyli na pogrzebie się nie pojawił?
– No właśnie… Nie wiem. – Marianna Stawicka oblała się
rumieńcem. – Byłam pewna, że gdzieś mi mignął w tłumie. Chyba
go widziałam… Nie wiem, było sporo ludzi. – Westchnęła.
– Nie zdziwiło pani, że mąż do pani nie podszedł?
– Nie pomyślałam o tym. Z mężem… hm… od lat nie byliśmy już
blisko. Zazwyczaj działał mi na nerwy. Może nie chciał… W każdym
razie wydało mi się to naturalne. – Marianna zamyśliła się i po
chwili dodała jakby do siebie: – Tym bardziej że obok mnie była
Renata.
– Renata? – zapytał Pająk.
Stawicka oderwała wzrok od okna. Przez moment wydawała się
nieobecna.
– Obok pani była Renata – powtórzył nadkomisarz i spojrzał na
kobietę wyczekująco.
– Moja siostra – wyjaśniła Stawicka. – Nigdy nie miała z moim
mężem najlepszych relacji. Całe życie uważała, że stać mnie było na
kogoś lepszego, natomiast Bernard twierdzi, że Renata jest
zgnuśniałą starą panną.
– Rozumiem. – Policjant coś zanotował. – Czyli nie jest pani
pewna, czy mąż dotarł na pogrzeb. Nie podszedł do pani również po
ceremonii? Nie mieliście razem wracać do domu?
Marianna wzruszyła ramionami.
– Po pogrzebie poszłam jeszcze do biura para alnego, chciałam
zamówić mszę za mamę w następną niedzielę. Uznałam, że Bernard
wrócił do domu. Z cmentarza komunalnego na Malczewskiego to
dziesięć minut piechotą.
– No dobrze. A w domu… czy były jakieś ślady włamania, ślady
walki? Może coś zginęło?
– Raczej nie. Niczego takiego nie zauważyłam.
– A rzeczy męża? Czy jest możliwe, by mąż… – Pająk uśmiechnął
się przepraszająco – by mąż wyjechał?
Marianna Stawicka pierwszy raz spojrzała Pągowskiemu prosto
w twarz. Jej oczy błysnęły. Zawahała się.
– Czy mógł mnie po prostu opuścić? – spytała rzeczowo. Znów
popatrzyła w okno. Płatki śniegu opadały powoli i miarowo. Był
w tym widoku jakiś spokój. – Tak. Choć rzeczy zostały, mógł
wyjechać. Już dawno powinien był to zrobić.
Paweł Pągowski wysoko podniósł brwi. Chrząknął i zapisał coś
w notesie.
– Okej. Chyba wszystko mam. Sprawdzę kilka rzeczy i odezwę się
do pani, dobrze?
Marianna Stawicka wstała z krzesła. Krągłe biodra zarysowały się
pod ciemną wełnianą sukienką. Jej usta ułożyły się w grymas, który
mógł być formą uprzejmego uśmiechu. Pągowski znów poczuł nikłe
ukłucie, ale czający się tuż pod powierzchnią obraz nie chciał się
ujawnić.
3
Ten uśmiech. Skąpany w słońcu. Brązowe włosy lśnią, otulają twarz.
Kobieta sięga po jabłko. Podnosi je i wącha. Kiwa głową i podaje
owoc sklepikarzowi. Ten pakuje jabłka do szarej papierowej torby,
a ona odlicza pieniądze. Kobieta kilkakrotnie przejeżdża palcem po
monetach, bezgłośnie otwierając usta. W końcu płaci i bierze torbę.
Gdy przechodzi obok Pająka, który obserwuje ją od kilku minut,
pozostawia za sobą cytrusowy zapach.
Paweł Pągowski nagle otworzył powieki. Na ekranie telewizora,
jak zawsze w święta, jasnowłosy chłopczyk uciekał przed
włamywaczami. Film Siedmiu samurajów Akiry Kurosawy, który od
lat oglądał w Wigilię, musiał się już skończyć. Na stole stały
niedokończony zestaw sushi i na wpół wypite ryżowe piwo.
Skołowany policjant usiadł i starał się przypomnieć sobie sen.
Zielone oczy w kształcie migdałów, które przelotnie spotkały się
z jego wzrokiem, prześlizgnęły się po jego twarzy zupełnie
nieobecne, jakby zanurzone w innym wymiarze. Ukłucie w brzuchu,
gdy kobieta zniknęła za rogiem.
Kiedy to mogło być? Dawno temu, jeszcze w czasach, gdy myślał,
że jemu też pisane jest bycie z kimś. Coś w niej było takiego, że
wypatrywał jej potem przez jakiś czas na sopockim rynku przy
Polnej. Nadal kupował jabłka u tego co ona wtedy sklepikarza, choć
zapomniał już, czemu kierował się właśnie do niego, skoro wokół
było tyle podobnych stoisk. Nuta cytrusów też od lat wprawiała go
w melancholijny nastrój. Ale nigdy potem nie zobaczył tej kobiety,
choć może przechodziła gdzieś obok. Kto wie?
Policjant zmarszczył brwi i sięgnął długą ręką po butelkę
ulubionego sapporo. Upił łyk, a rozświetlone słońcem brązowe
włosy znów zatańczyły mu przed oczami.
Czy to mogła być ona? Wprawdzie włosy były spięte, a usta
zaciśnięte… Minęło kilka lat, ale oczy pozostały te same. To była
Marianna Stawicka.
Pająk wstał gwałtownie i podszedł do okna, mijając zestaw
samurajskich mieczy na podstawce. Imitacja, ale ładnie wyglądały.
Kiedyś sprawi sobie prawdziwe ręcznie kute miecze wykonane
zgodnie ze starą japońską sztuką. Ostrza z widocznym hamonem
pięknie zalśnią w świetle.
Z dziesięciopiętrowego, najniżej położonego w Dolnym Sopocie
bloku przy Okrzei rozciągał się widok na szare, wzburzone morze.
Stojące na redzie statki wysyłały słabe sygnały świetlne. Po
zaśnieżonym pasie plaży przechadzali się sopocianie niepotra ący
znaleźć spokoju w tę wigilijną noc.
Pająk starał się zebrać myśli, ale ulotny zapach cytrusów nie
pozwalał mu się skupić. Spojrzał w gwiaździste niebo, chwilę się
wahał, po czym złapał wiszącą na oparciu krzesła żółtą puchową
kurtkę i wybiegł z mieszkania.
4
Stanęła przed bramą Opery Leśnej. Zamknięte skrzydła
i pomalowana na kolor morskiej zieleni metalowa konstrukcja
połyskiwały od mrozu. Nie wiedziała, po co tu przyszła. Mama
lubiła to miejsce. Co roku z dużym wyprzedzeniem kupowała bilety
na sopocki festiwal, czekając na występ Rodowiczki. Kolorowe
jarmarki od siedemdziesiątego dziewiątego były ulubioną piosenką
Weroniki Kamińskiej. „Taka ładna melodia” – mawiała. Ta myśl
sprawiła, że Marianna na chwilę znalazła się w ich mieszkaniu przy
Kościuszki. Z magnetofonu szpulowego leciała głośna muzyka,
a mama kręciła się w koło w jednej ze swoich spódnic z krepy, które
w tamtym czasie wypełniały jej szafę. Marianna i Renata też
szaleńczo się obracały, a pokój wypełniał śmiech.
Chwyciła palcami pręt bramy. Mocno i kurczowo, jakby miała
ptasie szpony, jakby próbowała uchwycić wspomnienie, które już
rozpływało się w ciemności nocy. Bardzo chciała wejść do środka;
usiąść na widowni, spojrzeć na scenę, która lada chwila rozbłysłaby
dzikimi światłami zapowiadającymi występ. Mogła przejść lasem
wzdłuż płotu, by choć zerknąć na odnowioną muszlę koncertową,
ale śnieg był wysoki na pół metra, a w prawym bucie już zrobiło się
mokro i nieprzyjemnie. Musiała mieć dziurę w podeszwie, a może
impregnat przestał trzymać?
Marianna niezdecydowana spojrzała w głąb lasu. Zrobiła krok
w przód, krok w tył. W końcu zawróciła i ślizgając się, zaczęła iść
chodnikiem w dół.
„Szybciej! Za mną! – wołała w jej głowie Renata, biegnąc jak
szalona. – Szybciej! Nie ma się czego bać!”. Ale ona schodziła
ostrożnie, czepiając się ręki mamy. Nie lubiła ryzyka. Była
przeciwieństwem siostry.
Teraz też stawiała małe kroczki, opierając się sile, która pchała ją
do przodu. Latarnie stojące w sporej odległości od siebie dawały tak
słabe światło, że Marianna niemal nie widziała prowadzącej dość
stromo w dół krętej drogi. Zdecydowanie łatwiej było wdrapywać
się pod górę. W końcu ulica Stanisława Moniuszki przestała opadać.
Teraz Marianna szła już pewniej. Śnieg chrzęścił pod nogami,
a mróz szczypał w policzki. Tuż przed sobą widziała mamę i tatę. Na
głowach mieli wełniane czapki, wokół szyj grube szaliki. Szli pod
rękę, raz po raz się do niej odwracając. Uśmiechali się radośnie,
dając znaki, że ma się pospieszyć. Ich postacie były tak realne, że
Marianna na chwilę zapomniała, że skończyła czterdzieści sześć lat,
a rodziców już nie ma.
„Renata pewnie biegnie z przodu” – pomyślała, wysilając wzrok.
Siostra zawsze i wszędzie była pierwsza. I we wszystkim musiała
być lepsza.
Tak, teraz jej sylwetka też majaczyła przed domem. Była tuż przy
drzwiach i czekała, aż do niej dołączą.
– Dobry wieczór. – Marianna usłyszała męski głos, gdy zamknęła
furtkę i zmierzała w stronę wejścia.
Renata rozpłynęła się w powietrzu. Mama i tata też zniknęli. Na
schodach stał wysoki mężczyzna w żółtej puchowej kurtce,
niepewnie się uśmiechając.
– Przepraszam, że panią nachodzę, i to w taki wieczór – dodał
miękkim głosem.
Marianna skądś znała tę twarz. Duże życzliwe oczy, orli nos,
mięsiste policzki. I włosy – sterczące ku górze, płowe, zapewne tak
samo miękkie jak głos, który zastygł w zimnym powietrzu.
– Nadkomisarz Paweł Pągowski – przedstawił się. Musiał
zrozumieć, że Marianna go nie poznaje. – Rozmawialiśmy dzisiaj na
komendzie.
– Ach tak. – Skinęła głową.
Wspięła się po stopniach. Minęła policjanta. Naparła ciałem na
drzwi. O dziwo, gdy obróciła klucz, zamek od razu ustąpił.
– Niech pan wejdzie. Strasznie zimno – powiedziała w przestrzeń
i wkroczyła do środka.
Paweł Pągowski skwapliwie podążył za nią. Marianna już
zniknęła w kuchni.
W domu czuć było spalenizną. To pierwsze, na co zwrócił uwagę
Pająk. Było też ciepło. Naprawdę gorąco.
Stawicka stała przy blacie. Tym razem włosy miała rozpuszczone.
Zgarnęła je na prawą stronę, tak że zakrywały część twarzy.
Wyciągnęła z szafki dwa kubki. Woda w czajniku zaszumiała.
W końcu Marianna spojrzała w kierunku Pągowskiego, ale jej wzrok
znów prześlizgnął się po nim, jakby go tam nie było.
– Piec się zepsuł – powiedziała jakby do siebie, zsuwając
rozpinany sweter z ramion. – Grzeje jak szalony. Musiałam wyjść się
przejść, żeby nie zwariować.
Wyciągnęła z pudełka dwie saszetki herbaty. Nagie ramiona były
smukłe i prężne. Poruszały się z gracją godną tancerki. Było w tym
widoku coś hipnotyzującego, coś, co sprawiało, że Pająk
znieruchomiał i pozwolił, by czas przepływał przez niego jak woda.
To chyba właśnie te ruchy sprawiły, że wtedy na rynku zwrócił na
nią uwagę. Podobnie jak teraz zamarł, a wraz z nim zamarł cały
świat. Czy gdyby ich ścieżki się nie przecięły, siedziałby dzisiaj w jej
kuchni? Czy przyszedłby tu w wigilijną noc jak tułacz, który
odnalazł na swojej drodze dom? Nie, na pewno nie. Marianna była
wspomnieniem; nie wiedział, czy jest realna.
Kobieta podeszła do okna i patrzyła w pokrytą białym puchem
noc. Gęste brązowe włosy opadały na ramiona. Jej łopatki
wystawały spod czarnej podkoszulki.
– O północy zawsze chodziliśmy na pasterkę – wyznała. – Do
Świętego Jerzego. „Wtedy wilk zamieszka wraz z barankiem,
pantera z koźlęciem razem leżeć będą”. Proroctwo Izajasza. Cały
dzień te wersy chodzą mi po głowie. Świat doskonały. Mama lubiła
ten fragment.
– Bardzo mi przykro z powodu pani mamy. – Pająk się ocknął.
Czuł się tak, jakby oglądał lm.
– Tak. Gdy rodzice odchodzą, w końcu stajemy się dorośli –
westchnęła Marianna. – To chyba na tym polega. Trzeba kiedyś
w końcu dorosnąć. Może by pan zerknął? – Nagle na niego
spojrzała.
Jej oczy po raz pierwszy spotkały się z jego oczami. Wyczekiwały.
– Zerknął? – wykrztusił Pągowski.
– Na piec. Może coś by pan poradził. Powinnam mieć tu jakieś
narzędzia. – Rozejrzała się niepewnie. – Hmm, pewnie są w piwnicy,
no tak.
Wzięła go za rękę i poprowadziła na dół.
5
Nadkomisarz Adam Kowalewski rzucił akta sprawy na biurko
Pająka.
– Przemoc domowa. Stary tak dołożył żonie, że potem sam jej nie
poznał. Mówię ci, jak ją zabierała karetka, to krzyczał: „To nie moja
Zosia przecież! Panie, to nie moja kobita no!”.
– Święta, co zrobić? – Pająk wzruszył ramionami.
– No tak, sezon na pobicia w końcu, nie? Jakby chlania i prania
nie było, to tak, jakby barszczu zabrakło – skonstatował Kita
i poprawił czarną gumkę na kitce, od której wzięła się jego ksywa.
– Dobrze, że normalni ludzie też w Sopocie mieszkają –
odpowiedział Pągowski i uśmiechnął się pod nosem.
– A coś ty taki rozanielony? – Kita przyjrzał mu się podejrzliwie.
– Ja?
– Nie, ja. Wyglądasz jak uśmiechnięta emotka! Myślałem, że
chociaż w święta entuzjazm ci opada, ale widzę, że samotna wigilia
tylko dodała ci animuszu.
Pająk machnął ręką i sięgnął po dokumenty. Udał, że czyta, ale
tak naprawdę nie mógł się skupić na tekście. Litery układały się
w twarz kobiety. Lśniące włosy opadające na czoło, oczy w kształcie
migdałów wpatrujące się w coś, czego on nie umiał dostrzec. Nawet
jej dom był jakiś taki odległy, pusty, głuchy, zupełnie nieprzystępny.
Przez głowę policjanta przebiegła myśl, że nigdy nie będzie miał
dostępu do jej świata, co sprawiło, że poczuł dziwny ucisk w piersi.
„Czy Bernard Stawicki rozumiał się ze swoją żoną?” – zastanawiał
się Pągowski. Wziął do ręki fotogra ę, którą Marianna przyniosła na
komendę. Dość drobny mężczyzna o ostrych, trochę groźnych
rysach, miał ciemne, gęste włosy i takie same brwi. Był zupełnym
przeciwieństwem wysokiego, chudego Pająka o błękitnych oczach
i łagodnym wyrazie twarzy. Rzeczy osobiste zaginionego, które
wczoraj Pająk formalnie przejrzał w domu Stawickich, nim zasiadł
z Marianną do kolacji („Przecież jest Wigilia, o mój Boże! Zupełnie
zapomniałam! Koniecznie musi mi pan towarzyszyć podczas
wieczerzy!”), nic szczególnego o nim nie mówiły. Ze stojących na
półce w łazience pędzla z naturalnego włosia i kremu do golenia
Wars Pająk mógł wnioskować, że Stawicki nie lubił zmian. Ale już
wiszące w jego sza e ciemne garnitury, czarne, hurtowo kupowane
skarpetki, szare slipki i kilka par średnio znoszonych butów mogły
należeć do kogokolwiek i na pewno nie służyły za wskazówkę, gdzie
można byłoby go szukać.
– Jaki jest pani mąż? – zapytał w końcu Mariannę.
Była zupełnie zaskoczona pytaniem. Przez chwilę milczała, po
czym odparła:
– Zwyczajny. Mój mąż jest zwyczajny.
„Co też mogło się z nim stać?”. Pająk postukał palcami w blat
biurka. Sąsiedzi nie widzieli nic podejrzanego, ale facet nie pojawił
się w pracy w dniu zaginięcia. Właściciel rmy deweloperskiej,
w której pracował, był zdziwiony. „Stawicki dostał przecież urlop
i nikt nie wzywał go w żadnej pilnej sprawie”. Mąż musiał oszukać
Mariannę.
Pająk telefonicznie sprawdził szpitale, noclegownie i ośrodki
pomocy społecznej, a nawet zadzwonił do zakładu medycyny
sądowej – nie odnotowano tam nikogo o takim nazwisku oraz
wskazanym wyglądzie.
Zerknął na zegarek, po czym wstał i włożył kurtkę.
– Jadę na rozpytanie – poinformował Kitę. – W sprawie tego
zaginięcia – dodał.
– Nie lepiej jakiegoś sierżanta wysłać? – zdziwił się Kowalewski. –
Sierściuch Andrzejek dzisiaj jest. To jest dopiero recesywny typ, co?
A do tego taki antypiczor, że do śmierci baby nie znajdzie! – Kita
zaczął się rubasznie śmiać.
– No, sam widzisz. Nawet do rozpytania się nie nadaje –
stwierdził Pająk i poklepał boki kurtki.
Klucze zabrzęczały w prawej kieszeni.
– Coś ty, kurna, kręcisz, przyjacielu. – Kowalewski podniósł brew
i podparł się pod boki. – Jakieś bajabongo ci się szykuje, co? –
Szeroki uśmiech wypłynął mu na twarz.
– Bajabongo to ty masz w dupie – odparł rozbawiony Pająk
i skierował się do drzwi.
Partner z wydziału dochodzeniowo-śledczego jak zwykle czytał
z niego jak z opakowania korn ekesów.
6
Siostra Marianny Stawickiej w niczym jej nie przypominała. Bardzo
szczupła i niewysoka, z kanciastą, trójkątną twarzą. Choć wyglądała
trochę jak kieszonkowe wydanie standardowej kobiety, to jednak
była atrakcyjna. Kręcone jasnobrązowe włosy opadały na ramiona,
piwne oczy miały w sobie blask, pod czarną sukienką rysowały się
kształtne piersi. Poruszała się szybko i energicznie, jakby bała się
gdzieś spóźnić. Była w niej jakaś nerwowość, której zupełnie
brakowało Mariannie.
Mieszkanie przy Kościuszki, jasne i przestronne, zapewne
niedawno wyremontowano. Pająk wyjrzał przez okolone beżową
zasłoną okno o białych szprosach. Naprzeciwko stały
dziewiętnastowieczne eklektyczne kamienice. Za leniwie
opadającymi płatkami śniegu rysowały się wykusze, balkoniki,
wieżyczki, galeryjki, balustrady i gzymsy – wszystko to, co
nadawało Sopotowi ten specy czny uzdrowiskowy klimat.
Nadkomisarz, czuły na architektoniczną estetykę przestrzeni, zawsze
powtarzał, że nadmorskie miasto, w którym żył od urodzenia,
paradoksalnie zyskało na tym, że chciało przypominać
wysokogórskie szwajcarskie miasteczka. Podobno na początku
ubiegłego wieku tak bardzo promowano kojarzący się z najlepszymi
kurortami styl alpejski, że właścicielom, którzy nadawali domom
urozmaiconą formę, obniżano podatki od nieruchomości.
– Gorąca herbata. – Renata Kamińska mówiła szybko wysokim
głosem.
Jeszcze jedna różnica w stosunku do Marianny, która
wypowiadała słowa powoli, nadając im okrągły kształt.
– Dziękuję. – Pająk przyjął parujący kubek. – Piękny widok. –
Wskazał na widok rozciągający się z wysokiego czwartego piętra.
– Tak. Rekompensuje hałas przejeżdżających pociągów i nocne
krzyki imprezowiczów. Tu niedaleko, obok ronda, jest taka knajpa
Wtedy. Zna pan? Co tam się dzieje pod tym lokalem, mówię panu!
Pijane dziewuchy, podejrzane typki, prochy palą, nieraz widziałam!
I karzeł tam pracuje, wyobraża sobie pan? Sopocki celebryta ponoć,
nawet w teledysku małego Jezuska zagrał! To chyba pod jakiś
paragraf podchodzi, prawda? – Wyczekująco spojrzała na policjanta.
Paweł Pągowski naturalnie kojarzył knajpę. Sopot to naprawdę
mała rybacka wioska, w której każdy zna każdego. Właściciele
Wtedy, totalne szajbusy, ale złote chłopaki, nagrali też swego czasu
kilka zajebistych piosenek, które podbiły YouTube’a. „Jeszcze
Murzyn, Boże, gdzieś ty się nie mył. Chodź tutaj, bracie, on się nie
mył wcale” – ulubione wersy Złej Kolendry, w której karzeł
faktycznie zagrał Jezuska, Kita powtarzał codziennie przez jakieś
dwa miesiące. Dopiero jak go Pająk zapytał, czy chce wylądować
w rowie, to się w końcu zamknął.
– Nie sądzę – uciął i przeszedł do sprawy: – Jeszcze raz
przepraszam, że zawracam głowę w pierwszy dzień świąt, ale sama
pani rozumie.
– Nie, oczywiście, sprawa jest poważna. Zaginięcie, mój Boże –
szepnęła.
– Bernard Stawicki. Czy widziała go pani podczas pogrzebu
matki?
– Nie. Na pewno go tam nie było. Nawet zapytałam Mariannę,
gdzie jej mąż, ale ona… cóż, chyba mnie nie słyszała, jakby była
w jakimś innym świecie. No, ale łatwo nie jest. Niecały rok temu
tata, a teraz… – Kobieta westchnęła i z niedowierzaniem pokręciła
głową.
– Bardzo mi przykro. – Pająk spojrzał na Renatę Kamińską
łagodnie i przysiadł się do stołu, przy którym ona usiadła chwilę
wcześniej. – Czyli jest pani pewna, że Bernard Stawicki nie stał
gdzieś z tyłu na przykład?
– Na pewno nie.
– Rozumiem, że nie kontaktował się też z panią od tego dnia? Nie
widziała go pani? Nie dzwonił? Nie pisał?
– Nie. Nigdy nie miałam ze szwagrem zbyt dobrego kontaktu.
Zawsze uważałam, że Bernard z Marianną do siebie nie pasują.
Zresztą stało się to kością niezgody pomiędzy nami.
– A kiedy ostatni raz widziała pani szwagra?
Renata Kamińska drgnęła.
– Oj, naprawdę nie mam pojęcia. Musiałabym sięgnąć pamięcią,
ale… Dawno w każdym razie, dawno. – Wzruszyła ramionami. – Na
pogrzebie ojca może?
– Rozumiem. No dobrze, nie będę pani męczył. – Pająk wstał
i ruszył ku drzwiom. – Najważniejsze, że ustaliliśmy, że Bernard
Stawicki zaginął tuż przed pogrzebem.
– Nie wierzę w to. To wszystko jest nierzeczywiste. – Kobieta
oparła się o ścianę, przymknęła na chwilę powieki, wzięła głęboki
wdech i z drżeniem wypuściła powietrze.
– Dokładnie takich samych słów użyła wczoraj pani siostra –
zauważył Pająk, trzymając rękę na klamce otwartych drzwi.
– Naprawdę? – zdziwiła się Renata. – A jednak coś nas łączy. –
Uśmiechnęła się blado.
– Jeśli mogę spytać, czemu uważa pani, że Bernard nie pasował
do Marianny? – zapytał, na powrót przymykając drzwi.
– Raczej Marianna do Bernarda.
Pająk podniósł pytająco brwi.
– Marianna zawsze była taka wycofana, spokojna, wszystkiego się
bała. A Bernard, cóż, ma charyzmę. Lubi pożartować i wypić,
i potańczyć. I summa summarum miałam rację. Zmarniał przy niej.
Nie tego poszukiwał w życiu.
– Hmm. – Pająk wydął dolną wargę. – Skoro pani tak twierdzi. –
Wysilił się na uśmiech. – A pani dokądś się wybiera? Na wycieczkę?
– Wskazał otwartą, wypełnioną ciuchami walizkę stojącą w progu
pokoju za plecami Renaty Kamińskiej.
Kobieta podążyła za jego wzrokiem.
– Wybierałam się – przyznała. – Ale to już nieaktualne.
7
Komendant Komendy Miejskiej Policji w Sopocie przy Armii
Krajowej Juliusz Szewczyk zerknął na nadkomisarza Pawła
Pągowskiego znad okularów.
– O co ci tak naprawdę chodzi, Pająk? – zapytał, prostując się na
krześle.
Położył ręce na biurku i zacisnął wargi w cienką linię, czekając na
odpowiedź.
– Czy ja cię kiedykolwiek zawiodłem? – Pągowski wysilił się na
uspokajający uśmiech. – Skalpela rozpracowaliśmy?
Rozpracowaliśmy. Potwora z Kartuz namierzyliśmy? Namierzyliśmy.
Intuicja, Julek, intuicja, i tyle. Co ma się kobieta zamartwiać?
Komendant Szewczyk pokręcił głową i mruknął
z niedowierzaniem:
– Pilne czynności z trzysta osiem, też mi… – Wzruszył ramionami,
wziął do ręki pieczątkę i zawiesił ją nad wnioskiem. – Dobra, masz
kwit. – Przybił ją z hukiem. – Załatwiaj.
Pająk chwycił dokument i pospieszył do wyjścia.
Przed nowoczesnym trzykondygnacyjnym budynkiem komendy
stał Kita i palił papierosa. Pomimo siarczystego mrozu miał na sobie
jedynie skórzaną czarną kurtkę.
– A ty gdzie tak prażysz? – rzucił.
– Na dworzec – odparł Pągowski, przystając. – Muszę się jak
najprędzej dowiedzieć, co się stało z Bernardem Stawickim.
– Pająk… – Kowalewski zdusił papierosa na rudej cegle, którą
wyłożono elewację komisariatu. – Może ty lepiej na trening tego
swojego karate pójdź, co? Albo na strzelnicę? Razem sobie
postrzelamy, zrelaksujesz się trochę. – Złapał Pająka za ramię
i pociągnął w stronę drzwi wejściowych.
Pągowski strącił jego rękę.
– Nie! – krzyknął. – Kurwa, Kita, ty nie rozumiesz?
Patrzył na partnera wzrokiem szaleńca. Kita jeszcze nigdy nie
widział przyjaciela w takim stanie. Zawsze pogodny, spokojny
i wyluzowany Pająk od kilku dni był innym człowiekiem.
– Co jest, stary? Co się dzieje? – spytał Kowalewski zmartwiony.
– To ta kobieta, Kita – odparł w końcu Pająk. – To ta jedyna. To
ona. – Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
Kita podniósł brwi. Tego się nie spodziewał. Od rozwodu wiele lat
temu, kiedy Iwona Pągowska zostawiła Pająka z jedną parą gaci,
Paweł nigdy nie wspominał o kobietach.
– No bracie! – zakrzyknął Kita. – A to ci news! Nasz pieprzony
Don Johnson! – Siarczyście poklepał go po plecach. – Leć, leć!
Policjant popędził w stronę auta.
– Pająk! – zawołał za nim jeszcze Kita.
– No? – Pągowski ledwo zahamował na oblodzonej kostce
brukowej.
– Znów wyglądasz jak emotka!
Pająk prychnął, wsiadł do starej srebrnej hondy accord i odpalił
silnik.
„Następna stacja. Litr wódki i pół wina, koniec lipca, za chwilę
już znów zima” – zapodał Taco Hemingway.
Pająk uwielbiał polski rap, w przeciwieństwie do Kity, który
gustował w ciężkich brzmieniach. Zawsze się spierali o to, co puścić,
gdy jechali razem w teren. Najczęściej kończyło się na tym, że
wyłączali sprzęt.
Podgłośnił. Słuchał tej płyty na okrągło od kilku miesięcy. Po raz
pierwszy włączył ją chwilę po tym, jak zamknęli sprawę potwora
z Kartuz; dobrze mu robiła.
Przejechał ulicą Armii Krajowej, przeciął Niepodległości i wjechał
w Kościuszki. Po chwili po prawej wyrósł nowy budynek dworca,
oddany do użytku zaledwie kilka dni temu. Sto milionów nie poszło
w piach. Przeszklona nowoczesna bryła z licznymi restauracjami
w środku zastąpiła obskurny barak. Wyglądała imponująco. Pająk
wjechał na parking podziemny i po chwili był już na parterze przy
kasach. Ogromna choinka tuż obok migotała natarczywie jak
billboardy na Manhattanie. Bezpardonowo minął ogonek
podróżnych i przyłożył odznakę do okienka. Charakterystyczna
srebrna gwiazda trzasnęła o szybę.
Kasjerka obsługująca klientkę popatrzyła na niego osłupiała.
– Waldek! – krzyknęła za siebie.
Za chwilę w podświetlanej kabinie pojawił się brzuchaty
mężczyzna z rudą czupryną. Przyjrzał się nadal opartej o szybę
odznace i dał znak Pająkowi, że wpuści go do środka bocznym
wejściem.
– Stawicki, Stawicki – powtarzał Waldemar Piotrowski, menedżer
dworca kolejowego, wolno klikając jednym palcem w klawiaturę
komputera. Po długim poszukiwaniu w końcu powiedział: – Mam!
Jeszcze raz spojrzał nieufnie na podbity przez komendanta policji
wniosek o udostępnienie informacji i odwrócił do Pająka ekran.
Bernard Stawicki miesiąc temu kupił przez internet dwa bilety do
Krakowa na dwudziestego drugiego grudnia. Jeden dla siebie, drugi
dla Renaty Kamińskiej.
– Wsiadł do tego pociągu? – zapytał opanowanym głosem Pająk.
Nagle poczuł się spokojny.
– Żaden z biletów nie został zeskanowany – odparł Waldemar
Piotrowski. – Ale to nie znaczy, że tych państwa nie było w pociągu.
Przed świętami zawsze jest kocioł. – Wzruszył ramionami.
8
Renata Kamińska długi czas milczała. Wpatrywała się w okno. Śnieg
zacinał z prawej strony, niesiony silnym wiatrem od morza.
Zmierzchało. Stała bez ruchu tak długo, że w końcu jej twarz
zaczęła odbijać się w szybie.
Paweł Pągowski spokojnie jej się przyglądał. Co widział w niej
Bernard Stawicki? Lekko zadarty nos, ostre kości policzkowe,
charakterystyczne, mocno zarysowane łuki brwiowe. Atrakcyjna
kobieta w średnim wieku. Filigranowa, zadbana. Mogła się podobać,
na pewno.
W końcu Kamińska otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich
żaden dźwięk, jakby nie mogła wypowiedzieć zdania: „Miałam
romans z mężem własnej siostry”.
– Pewnie chce pan wiedzieć, jak to się zaczęło? – wydukała
w końcu.
Nadkomisarz nie odpowiedział.
– Jak wszystkie tego rodzaju romansy. Każde z nas pragnęło
zostać wreszcie zauważone. Marianna… ona zawsze była oziębła,
wycofana, jakby w innym świecie. A Bernard to prawdziwy
mężczyzna, temperamentny, bystry. Dwa przeciwieństwa. Od
początku wiedziałam, że to małżeństwo prędzej czy później się
rozpadnie. Ale nikt nie chciał mnie słuchać. No w każdym razie
w sierpniu wpadliśmy na siebie na ulicy. Zaprosiłam Bernarda na
górę na kawę. I wtedy to się stało. Po prostu mnie pocałował. –
Uśmiechnęła się lekko do siebie. – Pan mnie ocenia – stwierdziła.
– Nie – odparł Pająk. – Chcę się tylko dowiedzieć, co się stało
z zaginionym Bernardem Stawickim. Tyle.
Kobieta pokiwała głową. Jej czarne, odbijające się w szybie oczy
wydawały się puste.
– Nie wiem, co się z nim stało. Mieliśmy wyjechać razem.
Zobaczyć, czy to wspólne bycie w ogóle nam wyjdzie. Potem może
zacząć nowe życie. – Wzruszyła ramionami. – Bernard kupił bilety.
Do Krakowa, bo ja nigdy nie byłam i bardzo chciałam pojechać. Ale
mamie się pogorszyło. Sepsa. Dali jej w szpitalu coś na uspokojenie
i już się nie obudziła. Więc zadecydowaliśmy, że wszystko
odłożymy. W dniu, w którym mieliśmy wyruszyć w tę naszą
romantyczną podróż, odbył się pogrzeb. Paradoks, prawda? –
Renata z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Ale Bernard Stawicki na pogrzebie się nie pojawił.
– Nie – prychnęła. – Pewnie wyjechał sam. Tak było wygodniej.
Sam zaczął nowe życie. Oszukał zarówno Mariannę, jak i mnie. –
Przymknęła oczy i zacisnęła usta. – Powie jej pan? – Odwróciła się
do niego.
Pająk podniósł pytający wzrok.
– O nim i o mnie. Powie pan?
Policjant przyglądał się Renacie dłuższą chwilę. Jej twarz
wyrażała ból.
– Nie – zdecydował w końcu. – Nie chcę, żeby znowu cierpiała. –
Wstał i skierował się do wyjścia. – Nie zasługuje na to – powiedział,
nim zamknął za sobą drzwi.
9
Fajerwerki rozbłysły nad morzem, zabarwiając wodę wieloma
kolorami. Marianna Stawicka krzyknęła, odwracając się w jego
stronę. Jeszcze nigdy nie widział na jej twarzy uśmiechu. Najpierw
nie chciała dać się wyciągnąć, mówiła, że żałoba, że nie wypada.
(„Nie zapraszam cię przecież na bal. Zwykły spacer po plaży. No
może nie zwykły… spacer z fajerwerkami i szampanem”. „Mamie
spodobałby się ten pomysł” – odparła po dłuższej chwili).
– Otwórz szampana – powiedziała, lecz wybuchające ognie
zagłuszyły jej głos.
– Co?! – zawołał stojący nieopodal Paweł.
– Szampana! Otwórz szampana! – śmiała się Marianna.
Narysowała w powietrzu butelkę, wyciągając na migi korek.
– Aaa! Już!!! – Pająk dał jej znak, że zrozumiał, i sięgnął po
stojącego na zimnym piasku zmrożonego moëta.
Korek poleciał w górę. Po szyjce ściekła piana. Nadkomisarz
rozlał alkohol do plastikowych kubeczków.
– Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem… – zaczęli odliczać ludzie
wokół.
Jednak Pająk nie widział nikogo prócz niej. Dla niego byli na
plaży sami.
– Trzy, dwa, jeden!
Całe niebo pokryło się kolorowymi plamkami kreślącymi szalone
wzory. W tej dziwnej choreogra i Pająk znajdował ukojenie. Nie
czuł ucisku wspomnień. Iwona nie pakowała walizek, nie trzaskała
drzwiami, by po chwili zniknąć w czarnym bmw. Rozwiedli się
szybko z orzeczeniem o jego winie. Za dużo pracował. Zaniedbywał
ją. Ale oboje wiedzieli, że czarne bmw przyjeżdżało po Iwonę na
długo przed tamtym sylwestrem.
„To była niewierna suka – powtarzał mu Kita. – Czemu dajesz jej
się oskubać?”.
Paweł Pągowski był samurajem. Popełnił materialne seppuku.
Ale teraz nie miało to znaczenia. Marianna Stawicka
podskakiwała na plaży jak mała dziewczynka, wskazując
rozbłyskujące raz po raz fajerwerki.
– Patrz na te! A te! O jaaa! – krzyczała bezgłośnie w huczącą
przestrzeń.
Pająk podążał wzrokiem za jej ręką. Oglądał to, co chciała mu
pokazać. On też zamierzał pokazać jej tak wiele.
Podszedł w końcu do niej, przyciągnął mocno do siebie i zanurzył
w jej oddechu. Był słodko-cierpki jak wytrawny szampan. Marianna
Stawicka po chwili wyrwała się z pocałunku. Spojrzała mu głęboko
w oczy. Jej wzrok był pytający.
– To ty! – zawołał i zaczął się śmiać. – To ty, tylko ty, rozumiesz?
To ty jesteś tą jedyną! To tyyyyy!!! – krzyczał jej do ucha.
– Wariacie!
– Co???
– Wa-ria-cieeeeeee!!!!!
Pająk znów przyciągnął ją do siebie. Pocałował dokładnie tak
samo, jak Bernard Stawicki pocałował Renatę, poszukując
zrozumienia i ciepła. Choć mróz przeszywał ich na wskroś, ich usta
były gorące, idealnie dopasowane.
10
Funkcjonariusze policji równocześnie wprowadzili magazynki do
gniazd glocków 17, przeładowali, wymierzyli broń i wystrzelili serię
pocisków. Rozległ się huk. Po chwili na transporterach podjechały
do nich tarcze strzelnicze.
– Zajebistość dziesięć! – skwitował Kita, zdejmując słuchawki.
Na samym środku jego tarczy widniało pięć dziur.
– Easy-peasy, kurwa. – Umięśniony brunet, mister sopockiej
komendy, aspirant Bartosz Cybut vel Cybutek odłożył broń, bardzo
z siebie zadowolony.
– W imię zasad, skurwysynu! – Nikt tak dobrze jak Romek
Warlecki nie naśladował Bogusława Lindy.
– A ty jak tam, Pająk? – Kowalewski wychylił się ze swojej
kabiny.
Zielono-żółte ściany odbijające światło re ektorów sprawiały, że
jego twarz miała trupi kolor.
– W kitę – odparł zgryźliwie Pająk.
– Tak to jest, jak się człowiek zakocha. – Kita zaczął się śmiać.
– A co, Pająk sobie duże lustro sprawił? – Otyły podinspektor
Warlecki zaciekawiony zerknął na kolegów.
– Jakie tam lustro! Pająk ma dziewczynę! – pospieszył
z informacją Kita. – I to od ponad miesiąca! Nie widzisz, jakie
kolorowe motyle wokół niego polatują!
– W dupę, nie na sanki! – Zdziwiony Warlecki zrobił minę pełną
uznania. – No Pająk, myślałem, że już jesteś w tym temacie
stracony. – Podszedł do Pągowskiego i przybił z nim siarczystą
piątkę. – To może jakaś połóweczka, co? No taka okazja…
– Ja odpadam. – Pająk rozłożył ręce. – Marianna zaprosiła mnie
na kolację.
– Romek, od miesiąca się próbuję z nim umówić, bez szans. Ciągle
tylko Marianna to, Marianna tamto. Przepadł chłopak – włączył się
Kita.
– Na początku zawsze jest słodko, a potem słodko-pierdząco –
zauważył Cybut. – Najpierw udają, że są takie wyluzowane, że nie
mają nic przeciwko temu, że dużo pracujesz, same ci wódkę leją, jak
z roboty wracasz, a potem buła, łokieć, łokieć, żyć nie dają.
– Marianna taka nie jest. – Pągowski się uśmiechnął.
– Wszystkie takie są, Pająk. Jeszcze się nie nauczyłeś? – Warlecki
pokręcił głową. – Babę to trzeba od początku krótko, bo jak smycz
poluźnisz, to zaczyna kąsać. Znacie to? Jak spośród stu kobiet
wybrać tę, z którą się nie dogadasz? Losowo! – Podinspektor
wybuchnął tubalnym śmiechem.
– A dlaczego kobiety mają stopy mniejsze od mężczyzn? Żeby stać
bliżej zlewozmywaka – podchwycił Bartosz Cybut.
– Dziesięć kobiet połączonych uszami: tunel próżniowy! – popisał
się Kowalewski.
Wesołość się wzmogła. Warlecki złapał się za brzuch, nie mógł
przestać się śmiać.
– A słuchajcie tego. – Kita otarł mokre oczy. – Co zrobić, żeby
w oczach kobiety pojawił się blask? – Popatrzył wyczekująco po
kolegach. – Zaświecić jej latarką do ucha!
Policjanci znów się zatrzęśli.
– Dobra, psy. Ja spadam. – Pająk pokręcił głową, podniósł rękę
w pożegnalnym geście i ruszył do wyjścia.
– Spadaj, spadaj, ale pamiętaj, że najpiękniejszy romans to ze
sobą samym – zawołał za nim rozbawiony Cybut i przejechał po
bokach głowy małym grzebykiem, który wydobył z tylnej kieszeni
spodni.
– Nie no, Pająk, też musisz do konia czymś rzucić! – krzyknął za
odchodzącym nadkomisarzem Warlecki.
Paweł Pągowski przystanął, odwrócił się do reszty i spokojnym
głosem zapytał:
– Co wyjdzie z krzyżówki blondynki z psem husky?
– No, dawaj! – krzyknął Cybutek.
– Albo najgłupszy pies świata, albo kurwa odporna na mróz.
Funkcjonariusze ryknęli.
– Hahaha, nasz sensei przyłożył! – pochwalił, krztusząc się,
Warlecki.
– Marianna jest brunetką. – Pająk przekornie wzruszył ramionami
i wyszedł.
Zmienił ubranie w szatni, włożył żółtą puchówkę i caterpillary.
Na dworze było bezwietrznie. Latarnie rzucały światło na świeży
śnieg, który pokrywał podjazd. Pająk wyciągnął z hondy szczotkę
i oczyścił z puchu szyby. Wsiadł do auta i odpalił silnik. Z głośników
popłynął jazz. Sleep Safe and Warm – kawałek w wykonaniu
kwintetu Wojtka Mazolewskiego oparty na temacie z Dziecka
Rosemary płynął spokojnie jak rzeka, unosił go przez zimę, która
w tym roku nie wydawała mu się surowa i ciężka, lecz czysta
i kojąca. To właśnie ten utwór puściła Marianna, gdy spędził u niej
pierwszą wspólną noc. Rozłożona sofa w salonie, szarość poranka,
leniwie opadający za oknem śnieg i muzyka, która otuliła ich
skołowane umysły. Czas przestał istnieć, rozpłynął się po ścianach,
rozszedł po podłodze, zniknął.
Pająk powoli wjechał na rondo, lecz i tak tył samochodu lekko
zarzuciło. Koła zabuksowały. Gładko wyprowadził hondę na prostą
i zjechał na 23 Marca. Instrumentalna muzyka sprawiła, że poczuł
się jak detektyw z amerykańskich lmów; miał przez chwilę ochotę
przekrzywić wyobrażony brązowy kapelusz na głowie. Uśmiechnął
się do swojego odbicia we wstecznym lusterku.
Zaparkował przed domem i sprężystym krokiem wbiegł na
schody. Po chwili Marianna otworzyła drzwi. Ubrana na czarno,
błyszczała i nie trzeba było świecić jej do ucha.
– Cześć – powiedziała i nieśmiało pocałowała go w policzek.
Choć od miesiąca byli niemal nierozłączni, nadal czuli się jak
uczniaki. To wszystko było tak nowe i niezwykłe, że zawstydzali się
niemal każdym gestem.
– Cześć – szepnął Pająk i wszedł do środka.
– Przyniósłbyś drewna z piwnicy? Napalimy w kominku –
poprosiła.
– Pewnie!
– Pod schodami! – krzyknęła, gdy schodził na dół.
Piwnica pachniała żywicą. Pod ścianą we wnęce złożono równej
wielkości polana. Wysoki Pająk musiał przykucnąć, żeby po nie
sięgnąć. Zaczął układać kawałki drewna w zagięciu łokcia, by wziąć
jak najwięcej na raz. Gdy wstawał z kolan, zachwiał się i zatoczył do
tyłu. Uderzył ciałem w skrzyniową zamrażarkę, lekko ją
przesuwając.
– Szlag – stęknął pod nosem, gdy jedna ze szczap spadła na
podłogę.
Z trudem się po nią schylił.
I wtedy coś przykuło jego wzrok. Ciemna plama na kafelku, który
musiał się odsłonić, gdy Pająk walnął w bok skrzyni.
Ostrożnie odłożył drewno.
Był śledczym od dwudziestu pięciu lat. Nie musiał sprawdzać, by
wiedzieć, co to jest. A jednak przejechał palcem po gęstej mazi, a ta
została na jego skórze. Roztarł ją między opuszkami.
Wstał i spojrzał na zamrażarkę. Była duża i pojemna. Wiedział, że
w gastronomii mówiono na takie trumna. Nie chciał jej otwierać,
a jednak wiedział, że musi. Sięgnął do wieka i je uniósł.
Mrożonki. Groszek z marchewką, pyzy, truskawki, ryby
w przezroczystych woreczkach.
Przerzucił kilka opakowań. Pomiędzy nimi pojawiła się twarz.
Niebieskawy odcień skóry, szeroko otwarte oczy, ciemne oszronione
brwi.
Usłyszał za sobą jakiś dźwięk.
Tuż za nim stała Marianna. Patrzyła to na niego, to na oniemiałą
twarz męża wystającą spośród zamrożonych produktów
spożywczych.
Szeroko otworzyła usta. Nic nie mówiła. Dopiero po chwili
zaczęła krzyczeć. Przeraźliwie, wysoko, ostro.
– Nie pamiętałam. Nie pamiętałam tego. Nie pamiętałam –
szeptała, gdy Pająk wziął ją w ramiona.
11
Powoli schodziła na dół. Schody prowadzące do piwnicy jeszcze
nigdy nie wydawały jej się tak długie i strome. Szła i szła, brnęła jak
przez mgłę, a stopnie się mnożyły jak w złym śnie.
„Umarła – nadal słyszała w głowie głos Renaty. – Mama umarła
przed chwilą w szpitalu. Akurat do niej przyjechałam. Spała od
czternastu godzin i po prostu przestała oddychać”.
Marianna też przecież miała tam właśnie pojechać. Już
przygotowała rosół do wzięcia. Wyparzyła słoik, wlała do niego
gorącą zupę, zakręciła i odwróciła do góry dnem. Pasteryzacja na
sucho. Tak jak uczyła ją mama. Miała być w szpitalu dosłownie za
kwadrans. Ale mama nie poczekała. Umarła przy Renacie.
W końcu Marianna stanęła na posadzce. Zobaczyła plecy
Bernarda. Miodowa koszula, ciemne gęste włosy w nieładzie.
Schylał się nad otwartą zamrażarką.
– A! Jesteś! – powiedział.
Nie widział, w jakim jest stanie. Już dawno przestał na nią
patrzeć.
– Gdzie są agnolotti z duszoną wołowiną? Szukam i szukam, ale
nie widzę.
– Chyba nie ma – odparła automatycznie.
– Jak to nie ma?! – W końcu się do niej odwrócił.
Miał zaciśnięte usta.
– Nie wiem, chyba zapomniałam kupić. – Jej głos był bezbarwny.
– Zapomniałaś kupić. Przecież cię prosiłem! Prosiłem czy nie
prosiłem? No powiedz! Wszędzie te mrożone ryby, które możemy
mieć codziennie świeże! Tego to w bród. Ale jak człowiek ma ochotę
na agnolotti, które miałaś kupić, to nie ma! – Z hukiem zatrzasnął
klapę zamrażarki. – Wszystko robisz źle! Nawet siekiery nie
potra sz odłożyć na miejsce! Zawsze muszę jej szukać!
– Może zostało jakieś opakowanie na dnie – wypowiadała słowa
bezwiednie, zupełnie jakby ciało nie należało do niej.
– Tak? To znajdź! Proszę! – Znów otworzył wieko trumny. – Sama
sobie grzeb w tym gównie!
– Mama nie żyje – powiedziała.
Zdanie wydało jej się absurdalne. Zupełnie nie pasowało do tej
sytuacji, do tego miejsca.
– Co?
– Mama nie żyje – powtórzyła.
Nie czuła niczego. Pewnie byłoby inaczej, gdyby tam wtedy
z mamą była. Trzymałaby ją za rękę. Gładziła po policzku. Może
pogłaskałaby ją po głowie, a mamie od razu zrobiłoby się lepiej.
Otworzyłaby oczy. Znów byłaby dla niej.
– Boże – sapnął Bernard. – Kiedy pogrzeb?
– Za dwa dni.
Nie wyobrażała sobie tego dnia. Pochowają mamę. Jej ciało pod
ciężką mokrą gliną. Mama nie lubiła pogrzebów. Przeważnie
wysyłała na nie tatę. „Idź, Tadzik, reprezentuj rodzinę” – mawiała.
– Za dwa dni. – Bernard z niedowierzaniem pokręcił głową. –
Dwudziestego drugiego.
– Tak – westchnęła. – Nie wyobrażam sobie tego, nie
wyobrażam…
Nie potra ła tego przyjąć do wiadomości.
– Ludzie umierają. To normalne. Wszyscy kiedyś umrzemy. I ja,
i ty. – Głos Bernarda był cierpki, cyniczny.
Czy opowiadała mu o Renacie? Czy powiedziała mu, jak
dowiedziała się, że ludzie odchodzą? Nie pamiętała. Ale
nienawidziła go teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Bernard znów odwrócił się w stronę zamrażarki. Dłonie położył
na jej brzegach. Opuścił głowę.
Marianna wymacała ręką przedmiot leżący na szafce. Siekiera
była lekka, poręczna, taka, by i ona mogła przerąbać drwa, gdy
chciała napalić w kominku.
Nie pamięta, jak zbliżyła się do męża. Nie wie, czy wydała
z siebie jakiś dźwięk, czy zrobiła to bezszelestnie. Przystojny
policjant o brązowych włosach, który spisywał zeznania, powiedział,
że ostrze weszło gładko i głęboko.
Krew wytarła szmatami, których spalone strzępy wraz
z nadpalonymi biletami na pociąg znaleziono w kominku. Siekierki
nie wytarła. Odwiesiła ją na ścianę, tam gdzie jej miejsce.
Starała sobie wszystko przypomnieć, ale obrazy ulatywały, nie
chciały ułożyć się w całość. Patrzyła na światełka na małej sztucznej
choince wciąż stojącej w rogu pokoju przesłuchań, choć dziś
wypadało święto Matki Bożej Gromnicznej.
Uśmiechała się lekko.
To były najlepsze święta od lat.
Przygotowanie:
Niewielką formę na babkę wysmaruj masłem, dno wysyp cienko
zmielonymi migdałami. Piekarnik nagrzej do 180 stopni. Do
miseczki wrzuć połamaną na kostki białą czekoladę i pokrojone
w kostkę masło. Miseczkę zawieś na garnku z małą ilością gotującej
się wody i mieszaj składniki do momentu uzyskania jednolitej masy.
Dodaj cukier oraz żółtka, wymieszaj. Zdejmij miseczkę z garnka
i dodaj do niej przesianą mąkę wraz z proszkiem do pieczenia oraz
resztą zmielonych migdałów. Wymieszaj łyżką.
Następnie ubij pianę z białek i delikatnie połącz ją z masą
czekoladowo-migdałową. Przełóż do przygotowanej formy i piecz
przez mniej więcej 40 minut. Sprawdź patyczkiem, czy ciasto jest
gotowe. Wyjmij babkę z piekarnika, ostudzoną wyłóż na paterę lub
talerz.
Wsyp do miski przesiany przez sitko cukier puder. Dolej sok
z cytryny, trochę wody i delikatnie utrzyj łyżką. Gdy uzyskasz
gładką, jednolitą, niezbyt rzadką konsystencję, udekoruj ciasto.
Smacznego!
ISBN 978-83-280-8707-1
Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.