You are on page 1of 323

Tomasz Betcher

Milena Wójtowicz
Alek Rogoziński
Jacek Galiński
Agnieszka Lis
Karolina Głogowska
Martyna Raduchowska
Jagna Kaczanowska
Agnieszka Litorowicz-Siegert
Magdalena Majcher
Katarzyna Berenika Miszczuk
Małgorzata Oliwia Sobczak

WIGILIJNE OPOWIEŚCI
Opowiadanie Ostatnia gwiazdka:
Copyright © by Tomasz Betcher, MMXX
Pozostałe opowiadania:
Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXX
Wydanie I
Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia
wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca
informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub
w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz
przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega
właściwym sankcjom.
Spis treści

Tomasz Betcher. Ostatnia gwiazdka


Milena Wójtowicz. Śledzie ze słoika
Alek Rogoziński. Sekretny składnik
Jacek Galiński. Karp się pani ożywił
Agnieszka Lis. Tajemnica na słodko
Karolina Głogowska. Wśród nocnej ciszy
Martyna Raduchowska. Wszelki duch
Jagna Kaczanowska. Paczkomat
Agnieszka Litorowicz-Siegert. Kłamstwo Emilii
Magdalena Majcher. Rachunek sumienia
Katarzyna Berenika Miszczuk. Gdzie Mikołaj nie może… tam
diabła pośle!
Małgorzata Oliwia Sobczak. Cytrusy i migdały
Przypisy
Tomasz Betcher. Ostatnia gwiazdka

Dokładnie w takich okolicznościach zaplanował swoją śmierć.


Już dawno temu pomyślał, że wszystkie najważniejsze
wydarzenia w jego życiu toczyły się zimą. Zatem to ostatnie również
powinno. Nie żeby uważał swój zgon za coś wyjątkowego, ale miał
poczucie, że dopełni to pewien cykl i  przynajmniej krąg jego życia
zamknie się, jak należy.
Pchnął skrzydło kutej bramy, które zaskrzypiało przeraźliwie.
Park Kuźniczki należał do najmniejszych w  Gdańsku, ale jego
zdaniem był jednym z  najbardziej urokliwych i  Paweł Michalski
miał do niego sentyment. Wciśnięty pomiędzy tereny dawnego
browaru, pływalnię Start i  ulicę Wajdeloty, stanowił jedno z  tych
miejsc we Wrzeszczu, gdzie zawsze można było znaleźć
wytchnienie.
Obejrzał się, ale choć w okolicach dworca Wrzeszcz i pobliskiego
centrum handlowego roiło się od ludzi, nikt nie zwrócił na niego
uwagi. Przechodnie dreptali we wszystkich kierunkach, kuląc się
w porywistym wietrze. Nikomu nie przyszło do głowy oglądać się na
faceta w długim płaszczu, który właśnie wszedł do parku.
Kiedy Paweł minął bramę, podmuchy wiatru nieznacznie osłabły
i  przestały szarpać połami jego płaszcza. Rozejrzał się i  po chwili
wahania wybrał ławkę, na której miał zamiar umrzeć. Położona na
uboczu, osłonięta gęstymi zaroślami tak, że nawet ze ścieżki było
trudno ją dostrzec, wydawała się wręcz idealna. Podszedł, rozejrzał
się dookoła i  upewniwszy, że nikt go nie widzi, opadł na grube
deski. Posiedział przez jakiś czas, a  potem, stwierdziwszy, że
w parku i tak nikogo nie ma, położył się.
Ulicą Wajdeloty przejechał samochód. Z  rozkręconego na cały
regulator radia płynęły słowa nieśmiertelnego świątecznego hitu
Last Christmas. Dudniące basy poczuł aż na sobie.
Last Christmas, I gave you my heart
But the very next day you gave it away
This year, to save me from tears
I’ll give it to someone special

W ostatnie święta oddałem Ci serce


Ale już następnego dnia zwróciłaś mi je
W tym roku, by oszczędzić sobie łez
O aruję je komuś wyjątkowemu

Minęło już tyle lat, a  przebój Wham! wciąż rządził listami


świątecznych przebojów, choć z  obserwacji Pawła wynikało, że
piosenka miała tyle samo przeciwników co zwolenników.
A  znakomita większość w  ogóle nie wsłuchiwała się w  tekst albo
zwyczajnie go nie rozumiała. Piosenka nie skupiała się na świętach,
ale na złamanym sercu. Paweł doskonale znał to uczucie, choć jego
serca nie złamała ukochana.
Od ostatniej rodzinnej Wigilii minęło wiele lat, a  jednak
wspomnienia ze świąt wciąż były najbardziej wyraziste. Zadawały
także największy ból. Paweł wciąż pamiętał smak wspólnie
przygotowywanych potraw, zapach prawdziwej choinki, którą
zawsze mieli, i widok dzieci z wypiekami na twarzy rozdzierających
papier prezentowy. Choć wszystkie inne wspomnienia zdawały się
blednąć i zacierać, to każdą Gwiazdkę pamiętał, jakby była ostatnia.
A jednak dopiero ta dzisiejsza miała się taka okazać.
Wytarł nos, a  zza pazuchy wyjął butelkę whisky Glenmorangie
Grand Vintage 1990. Dostał ją kilka lat temu od jednego
z  kontrahentów. Już wtedy była wiele warta, a  z  tego, co się
orientował, cena bursztynowego trunku przekraczała trzy tysiące
złotych. Otworzył i  powąchał. Mocny aromat zakręcił go w  nosie.
Z  kieszeni płaszcza Paweł wydobył ulubioną szklankę i  nalał do
połowy, ciesząc ucho przyjemnym dźwiękiem.
–  Na zdrowie – powiedział do siebie i  zrobił coś, co wielu
ortodoksyjnych koneserów przyprawiłoby o  zawał serca. Wypił
whisky duszkiem.
Alkohol był wart swojej ceny i  miał moc. Oczy Pawła zaszły
łzami. Chuchnął w  zwiniętą dłoń, po czym nalał znowu. Ciepło
błyskawicznie rozchodziło się po przełyku, żołądku, a  w  końcu po
całym ciele. Nie czekał. Chwycił szklankę i opróżnił ją tak samo jak
poprzednim razem. Zrobiło się mu wręcz gorąco, ale wiedział, że to
uczucie szybko minie. Ułożył się wygodniej, podparł głowę łokciem,
a szklankę postawił na zmarzniętej ziemi.
Pił na pusty żołądek, więc zaszumiało mu w głowie bardzo szybko
i  wkrótce świat zaczął tracić ostrość. Z  każdą upływającą minutą
temperatura powietrza spadała, szczypiąc nieosłoniętą skórę.
Zapowiadał się wyjątkowo mroźny wieczór.
Płaszcz, który Paweł miał na sobie, był elegancki, uszyty przez
krawca. Leżał jak ulał i  Paweł lubił wkładać go na wyjątkowe
okazje. Żałował, że w jego życiu było ich tak niewiele. Pod spodem
miał ulubioną koszulę, co w  połączeniu z  cienkim płaszczem nie
dawało żadnej ochrony przed chłodem, a  co dopiero przed
dziesięciostopniowym mrozem i  porywistym wiatrem. Było
oczywiste, że w takim odzieniu nie przeżyje nocy. I dokładnie o to
mu chodziło.
Sięgnął po butelkę. Już miał nalać trzecią kolejkę, ale
powstrzymał go odgłos kroków na ścieżce.
Nie słyszał dźwięku otwieranej bramy, ale po pierwsze, nie był
pewien, czy w  ogóle zamykał jej skrzydło, a  po drugie, był tak
zatopiony w  myślach, że mógł zwyczajnie tego nie zarejestrować.
Ostatnio bywał rozkojarzony. Z  półmroku rozświetlonego
świątecznymi iluminacjami wyłoniła się postać. Nie podniósł się.
Skoro i tak miał umrzeć, było mu wszystko jedno, co ten ktoś sobie
o nim pomyśli.
Dziewczyna musiała mieć kilkanaście lat, ale nie widział jej
dokładnie. Wciąż miał oczy pełne łez, które wycisnęła z  niego
whisky, a  poza tym ostatnio coraz gorzej widział po ciemku.
W  przebijającym przez gałęzie świetle zobaczył, że dziewczyna ma
na sobie ciężkie buciory, podarte dżinsy i  kurtkę Bundeswehry,
zniszczoną tak, że nadawała się tylko na śmietnik. Sądził, że minie
jego ławkę i  pójdzie dalej, ale zatrzymała się i  obrzuciła go
spojrzeniem mocno umalowanych oczu. Przez chwilę stała, jakby
zastanawiała się, co zrobić. W  końcu przysiadła na drugim skraju
ławki. Wyciągnęła pomiętą paczkę papierosów i  zgrabnym ruchem
wydobyła jednego. Płomień zapalniczki na sekundę rozświetlił jej
twarz. Była ładna, poważna. I było w niej coś znajomego.
– Kiepski dzień? – Dziewczyna zaciągnęła się i wypuściła chmurę
dymu.
Michalski machnął niedbale ręką. Nie chciał z nią rozmawiać. Nie
dziś, kiedy wreszcie podjął decyzję.
– Będzie padało. Śnieg, znaczy. – Wskazała papierosem na niebo,
po czym przeczesała palcami włosy.
Z  tej perspektywy nie mógł stwierdzić, czy była naturalną
blondynką, czy nie. Końcówki jej włosów połyskiwały oletowo.
Spojrzała na butelkę, która wysunęła się z płaszcza.
– Zamierzasz się tutaj urżnąć?
– Zamierzam tu zdechnąć – warknął rozeźlony. Miał nadzieję, że
się przestraszy i  ucieknie. I  że nikogo nie wezwie. Jeszcze tego
brakowało, żeby oskarżyli go o  pedo lię. Albo, co gorsza, nie dali
mu umrzeć. – Nie masz co robić, tylko szlajać się nocą po parku?
Nie jesteś za młoda, żeby palić?
Nie odpowiedziała. Kilka razy zaciągnęła się dymem, po czym
wzruszyła ramionami. Dokończyła papierosa i zgasiła niedopałek na
oparciu ławki.
Paweł zrobił się senny. Przymknął na chwilę oczy, mając nadzieję,
że kiedy je otworzy, dziewczyny już nie będzie. Ku jego
rozczarowaniu była. Na dodatek zaczął padać gęsty śnieg, choć cały
dzień był słoneczny i  bezchmurny. I  mroźny. Zupełnie jak wtedy,
kiedy poznał Justynę.

***

Zima 1986 roku nie była wprawdzie nazywana zimą stulecia, ale
z pewnością należała do jednej z najostrzejszych zim dwudziestego
wieku. Pociągi stawały w  szczerym polu, pękały butelki
w mleczarniach, a wiele miejscowości zostało pozbawionych prądu,
jednak nawet najsroższy mróz nie mógł ugasić żaru, który płonął
w sercu Pawła.
Justynę poznał zupełnie przypadkowo, kiedy otwierające się
drzwi w  pociągu SKM wciągnęły połę jej puchowej kurtki i  się
zacięły. Stał w  niewielkiej grupce, czekając na wyjście. Rozczuliło
go, że szarpała się z  kurtką taka bezradna, podczas gdy pozostali
pasażerowie wymijali ją, wychodząc z  pociągu otwartą połową
drzwi. To był jego przystanek, ale postanowił jej pomóc. Przez kilka
chwil mocował się z  mechanizmem, który za nic nie chciał puścić.
Kurtkę uwolniło dopiero zamknięcie drzwi przez konduktora. Tyle
że w tym samym momencie pociąg ruszył.
– Przepraszam – powiedziała, oblewając się rumieńcem.
Dopiero teraz spostrzegł, jaka jest ładna. Niebieskie oczy, jasne
włosy i  policzki zaróżowione od panującego w  wagonie gorąca.
Konduktor rozkręcił ogrzewanie na pełną moc, nie zważając na
zimową odzież pasażerów.
– To był chyba pana przystanek?
– Nie szkodzi. – Wzruszył ramionami. – Pani chyba także?
– Niestety tak. Przy następnej stacji jest postój taksówek, zapłacę
za kurs dla pana w  ramach podziękowania i  zadośćuczynienia –
zaproponowała nieśmiało, lecz odmówił.
W zamian zaprosił ją na spacer. Mróz szczypał w uszy i policzki,
ale od rana świeciło słońce, które skrzyło się w  śnieżnych zaspach.
Rozmawiało się im doskonale. W niełatwych czasach łatwo znaleźli
wspólny język. Przeszli wzdłuż ulicy Hynka, a  potem zagłębili się
w  labirynt wrzeszczańskich uliczek. W  jednej z  nich znaleźli małą
kawiarnię i Paweł wiedział, że to początek niezwykłej znajomości.
Po roku wzięli ślub. Mieli małe wesele i wielkie perspektywy. On
był architektem z fantazją, choć na razie zatrudnionym w miejskim
przedsiębiorstwie, ona farmaceutką z  pasją. Z  pomocą rodziców
w  ciągu kilku lat dorobili się małego mieszkania, dużego ata
i  ogromnego apetytu na życie. Brakowało im tylko jednego –
dziecka.
Pomimo usilnych starań Justyna nie mogła zajść w  ciążę.
Próbowali wszystkiego, konsultowali się z najlepszymi specjalistami
w  Polsce, sprowadzali z  zagranicy horrendalnie drogie suplementy
diety, kochali się czasami po kilka razy dziennie. A  jednak nie
przynosiło to pożądanego skutku.
Dziecko pojawiło się dopiero wtedy, kiedy stracili nadzieję.
Paweł doskonale pamiętał ten dzień. Odgadł, co się dzieje, jeszcze
zanim Justyna wypowiedziała pierwsze słowo. Wzruszył się wtedy
ogromnie, zresztą tak samo jak ona. Cały wieczór płakali i śmiali się
na przemian, ciesząc się swoim szczęściem. Następnego dnia
przytargał do domu wielki kosz owoców, skrzynkę wypełnioną
wędzonymi rybami i  wędlinami od znajomego gospodarza, jeszcze
ciepły chleb. Tak, aby żonie niczego nie zabrakło.
Osiem miesięcy później Paweł krążył nerwowo między
podwórzem szpitala, na które wychodziły okna sal oddziału
położniczego, a  budką telefoniczną, skąd co chwila dzwonił po
informacje.
–  Tłumaczyłam już panu trzy razy, że żona nie urodzi w  ciągu
piętnastu minut. – Pielęgniarka dyżurna była wyraźnie poirytowana.
– Niech pan zadzwoni za dwie, trzy godziny.
Westchnął i  postanowił wziąć się w  garść. Choć państwo polskie
przeszło już transformację, to służba zdrowia wciąż jeszcze tkwiła
głęboko w  starym systemie. Mężczyzn traktowano jak zbędny
element zakończenia ciąży i  trzymano z  dala od oddziałów
położniczych. Zdesperowani ojcowie wystawali pod oknami, by móc
choć przez chwilę cieszyć oczy widokiem swoich nowo narodzonych
dzieci.
Z  niewesołymi myślami Paweł powędrował od szpitala na
Klinicznej w stronę centrum Wrzeszcza. Zima – brzydka i dżdżysta –
zupełnie nie przypominała tych, które znał z  młodości. Nie było
nawet specjalnie zimno, nie mówiąc już o  śniegu, który wciąż nie
chciał spaść. Paweł przysiadł na ławce w  parku Kuźniczki, by
odczekać jeszcze kwadrans, zanim zadzwoni z  telefonu na dworcu.
Został mu ostatni żeton. Obserwował ludzi wysypujących się co
chwila z pociągów SKM, ale w  parku był sam. W  taką pogodę nikt
nie miał ochoty tam wchodzić, a  tym bardziej siadać na mokrych
ławkach czy spacerować po rozmiękłych ścieżkach.
Z gałęzi drzewa obserwowała go wrona. Łypała na niego swoim
czarnym okiem, wywołując uczucie niepokoju. Zamiast wzbić się
w  górę, zeskoczyła z  gałęzi i  poszybowała w  stronę Pawła. Przez
ułamek sekundy miał wrażenie, że chce go zaatakować. Przeleciała
tak nisko, że zerwał się z  ławki. Pomyślał, że to znak. Że musi
zadzwonić. Choć nie był przesądny, wrona nie kojarzyła mu się
dobrze. Pobiegł na dworzec, przeczuwając najgorsze.
Pomylił się. W  słuchawce telefonu usłyszał najlepszą wiadomość
swego życia.

***

Natalka rosła szybko. Krótkie jasne włoski szybko zamieniły się


w  gęste loki, które Paweł uwielbiał. Ku jego rozczarowaniu
pszenicznej barwy sprężynki z każdym rokiem rozprostowywały się
i kładły falami na ramionach.
Może przesadzali, może te kilka lat bezowocnego starania się
o  dziecko odcisnęło na nich piętno nadopiekuńczych rodziców,
którzy traktowali córeczkę jak największy i  najbardziej kruchy
skarb, a może po prostu kochali ją nad życie. Skakali z radości, gdy
Natalka postawiła pierwszy krok. Płakali ze szczęścia, kiedy po raz
pierwszy usłyszeli „mama” i  „tata”. Podziwiali każdy wyrzynający
się ząbek i  martwili się każdą kreską powyżej normy na
termometrze rtęciowym.
Gdy podrosła jeszcze bardziej, lubiła mówić: „Nie smutaj się.
Jutlo będzie dobly dzień”. Robiła to nawet wtedy, kiedy nie byli
smutni, tylko zwyczajnie zamyśleni. Paweł wiedział wówczas, że
córeczka ma rację. Każdy następny dzień mógł przynieść coś
nowego. Coś dobrego.
Kiedy Natalia miała cztery lata, wydarzyło się coś
nieoczekiwanego – Justyna poczuła się inaczej. Kiedy połączyła
swoje spostrzeżenia niczym kropki w  rysowankach, które Natalka
tak bardzo lubiła, wszystko stało się jasne. Była w drugiej ciąży.
– Paweł, musimy porozmawiać – powiedziała któregoś wieczoru.
Sama nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć.
–  A  wiesz, że też o  tym myślałem? Od dawna się zbieram, żeby
zapytać cię o zdanie. Chciałbym otworzyć taki interes…
– Ja nie o tym… – przerwała mu nieśmiało, a on od razu zamienił
się w  słuch. Wiedział, kiedy żona ma mu do powiedzenia coś
wyjątkowo ważnego. – Jestem w ciąży.
Przez chwilę milczał, jakby zębatki w  zwykle sprawnej machinie
myślowej natra ły na coś, co mogło grozić jej zatrzymaniem.
W końcu jego twarz się rozjaśniła i Paweł zareagował dokładnie tak
samo jak wtedy, kiedy powiedziała mu o Natalce.
Biznes otworzył, choć Justynie opowiedział o  nim tylko
pobieżnie. Przedsięwzięcie chwyciło, co zresztą nie było niczym
dziwnym. Na początku lat dziewięćdziesiątych Polska brała
pierwszy głęboki oddech po czasach komunistycznego zaduchu
i  odniesienie sukcesu było wreszcie możliwe. Paweł ze swoim
gruntownym technicznym wykształceniem i  nowatorskimi
pomysłami stał się jednym z  najbardziej rozchwytywanych
architektów w północnej Polsce.
Zanim urodzili się bliźniacy – Radek i  Wojtek – Michalscy
przeprowadzili się do dużego domu na Strzyży, którego ściany wciąż
pachniały świeżą farbą, deski żywicą, a  sprzęty nowością. Każdy
kolejny etap życia czynił Pawła szczęśliwszym, nawet kiedy on sam
myślał, że już więcej od życia chcieć nie można.

***

–  Masz dzieci – bardziej stwierdziła, niż zapytała dziewczyna, co


wzbudziło jego podejrzliwość.
Otworzył oczy i  westchnął, kiedy zobaczył, że ona nadal tam
siedzi. Musiał przysnąć na chwilę, bo jego płaszcz przysypała już
cieniutka warstwa śniegu.
– Co z nimi? – nie odpuszczała.
Poprawił się na ławce, wyciągnął zza pazuchy butelkę i postawił
ją na ziemi. Nie było już sensu niczego ukrywać. Ku jego
rozczarowaniu rozkoszne ciepło oferowane przez alkohol szybko
znikało. Wytrząsnął śnieg ze szklanki i powtórzył rytuał zmierzający
do opróżnienia aszki. Na szczęście z trzech czwartych litra została
ponad połowa.
– Dlaczego chcesz się zabić, skoro masz dla kogo żyć? – odezwała
się ponownie.
–  A  co ty jesteś taka pewna, że mam? – spytał, a  po chwili
nadeszło olśnienie. Pomacał wewnętrzną kieszeń płaszcza i  już
wiedział. – Jeśli potrzebujesz pieniędzy, to wystarczyło powiedzieć.
Okradłaś mnie?
Wyciągnęła jego portfel, po czym otworzyła zgrabnym ruchem.
Nie musiał patrzeć. Wiedział, że w  okienku znajduje się zdjęcie,
które uwieczniło szczęście. Byli na nim wszyscy. Justyna, Natalka,
Radek, Wojtek i  on. Wtedy czuł się spełniony, kompletny
i szczęśliwy.
–  Wygląda na to, że niczego ci nie brakuje. – Pogmerała
w portfelu i wyjęła gruby plik banknotów o dużych nominałach.
– Chcesz, to je sobie weź. Mnie nie będą potrzebne. Głupia jesteś,
skoro myślisz, że pieniądze dają szczęście.
– A nie dają?
– Nie. One pozwalają eliminować nieszczęścia. I to nie wszystkie.
Niektórych rzeczy nie da się kupić. A  gdybym mógł cofnąć czas,
niektórych rzeczy nigdy bym nie kupił.
– Nie? – Uniosła brwi zaskoczona. – Czego na przykład?
– Łyżew – powiedział i ściągnął usta w wąską kreskę.
Dzień, w  którym kupił łyżwy, sprowadził przekleństwo na jego
życie.

***

Wyglądały jak dzieło sztuki. Paweł gwizdnął z  uznaniem, kiedy


rozpakował przesyłkę z  Kanady. Kto jak kto, ale Kanadyjczycy
wiedzieli, jak robić łyżwy. Białe gurówki wykonane z  naturalnej
skóry, z  klasycznym sznurowaniem i  profesjonalną płozą mogły
zadowolić najbardziej wymagające łyżwiarki w  Polsce, a  może
nawet na świecie. Miał więc nadzieję, że jego córka także je doceni.
Kosztowały majątek, ale było go stać.
Oprócz gurówek w  paczce znajdowały się jeszcze dwa zestawy
hokejowe dla chłopców, choć Paweł wątpił, żeby zrobiły na nich
większe wrażenie. Szusowanie po lodzie nie znajdowało się w kręgu
ich zainteresowań. Z trójki rodzeństwa tylko Natalia wpatrywała się
jak zaczarowana w  ekran telewizora, na którym łyżwiarki
w  skąpych sukienkach wykonywały niezwykłe akrobacje. Iskry,
które wtedy miała w oczach, mogłyby rozświetlić największy mrok.
Usłyszał otrzepywanie butów na wycieraczce i  w  pośpiechu
schował karton do wielkiej szafy. Pod kurtkami i  płaszczami był
niemal niewidoczny. Na wszelki wypadek narzucił jeszcze na nie
koc. Justyna wróciła z  chłopcami ze szkoły i  ferie świąteczne
należało uznać za rozpoczęte. Miał nadzieję, że dzieci nie odkryją
jego bożonarodzeniowych prezentów. Przynajmniej do czasu, kiedy
wraz z żoną je zapakują.
– Tato, pójdziemy ulepić bałwana w ogrodzie? – spytał Wojtek.
Jego czerwone policzki nie pozostawiały wątpliwości, jak jest na
zewnątrz. Zresztą odrobina lodowatego powietrza zdążyła się już
wedrzeć do domu.
– Niestety, mam robotę. – Paweł wskazał ruchem głowy na piętro,
gdzie znajdowała się jego pracownia.
Część zleceń mógł nadzorować z  domu, w  czym niezmiernie
użyteczny okazał się internet. Po latach jego rma rozrosła się
i stała prawdziwą fabryką projektów, a Paweł mógł sobie pozwolić
na zatrudnianie najlepszych architektów na rynku. Wciąż jednak to
on wszystko nadzorował i przedstawiał klientom ostateczną wersję.
Zbyt wiele razy przejechał się na ludziach i ten etap wolał zostawić
dla siebie, by mieć nad wszystkim kontrolę. Niestety, pochłaniało to
wiele czasu.
–  Może w  weekend spadnie więcej śniegu i  wtedy ulepimy
wielkiego jak dom – powiedział.
– Taaaaato, to przecież nasza tradycja. Nie można jej zaprzestać,
bo będziemy mieli pecha, a pierwszy śnieg jest tylko raz w roku. –
Natalia skierowała na niego swoje niebieskie oczy.
Choć była starsza od braci o cztery lata, wciąż lubiła uczestniczyć
w  ich wygłupach i zabawach. Paweł wiedział, że to nie potrwa już
długo. Wkrótce córka zacznie dorastać i wspólne zabawy przestaną
ją interesować.
–  To tylko chwila – przekonywała. – Zrób sobie przerwę.
Proooszę…
O ile odmawianie chłopcom przychodziło mu z większą łatwością,
o tyle córka zawsze potra ła go zmiękczyć. Być może był to skutek
podziału, który wytworzył się w  rodzinie: bliźniacy byli niezwykle
mocno związani z matką i czasami Paweł zazdrościł Justynie takiej
miłości. Natalka zaś znacznie bardziej lgnęła do ojca. To jemu
zwierzała się ze swoich radości i smutków, przy nim zasypiała i jego
wołała, kiedy obudził ją nocny koszmar.
– No dobrze – westchnął Paweł i sięgnął po kurtkę. Z garażu wziął
dwa węgle, a z lodówki marchewkę. – Ale tylko mały bałwan.

***

Była już dużą dziewczyną. Miała w  końcu dziesięć lat. Dwie cyfry
zobowiązywały i  choć Natalka wciąż lubiła bawić się z  braćmi, to
jednak coraz bardziej wstydziła się otwarcie to okazywać. Latem
wspólnie skakali na trampolinie, ganiali po ogrodzie i  kąpali się
w morzu. Zimą stałym elementem ich zabaw była wojna na śnieżki
i budowanie igloo, a kiedy pogoda nie sprzyjała, znajdowali zajęcie
w domu, przy czym ulubionym była zabawa w chowanego.
Mimo że Natalia urosła i  nie mieściła się już do swoich
najlepszych kryjówek, wciąż miała kilka asów w  rękawie. Wielka
szafa w sypialni rodziców była głęboka, przez co wydawała się nieco
straszna i  maluchy nie zawsze chciały ją otwierać. Natalia zaś
w  przepastnym wnętrzu przepełnionym zapachem ubrań i  lawendy
znajdowała ukojenie. Tym razem jednak znalazła coś zupełnie
innego.
Zanim zamknęła drzwi, wyłowiła wzrokiem kształt, którego do tej
pory nie widziała. Zajrzała pod koc, a  po chwili wyciągnęła
znalezisko z  czeluści szafy. Kiedy odwinęła gruby papier i  uchyliła
wieko jednego z pudeł, westchnęła z zachwytu. Podniosła gurówkę
i  przesunęła palcami po gładkiej skórze. To musiał być prezent od
rodziców. Kiedy ostatnio oglądała zawody w  jeździe gurowej na
lodzie, tata dziwnie na nią patrzył. A  teraz miała w  rękach łyżwy,
o  których koleżanki mogły jedynie pomarzyć. Tylko czy będą
pasowały? Ostatnio stopa urosła Natalce tak bardzo, że mama
musiała kupić jej nowe buty zimowe. A jeśli okażą się za małe?
Obejrzała się w  kierunku korytarza, czy nikt nie idzie. Bliźniacy
przeszukiwali właśnie pralnię, gdzie Natalia miała kilka ulubionych
kryjówek. Była więc bezpieczna. Włożyła buty i zasznurowała je.
– Pasują idealnie – szepnęła do siebie, oglądając prezent z każdej
strony. – Ciekawe, jak jeżdżą…
Myśl o  wypróbowaniu ich zakiełkowała w  niej i  rosła z  każdą
sekundą. Tylko kilka szusów, żeby się upewnić, że suną tak
cudownie, jak wyglądają. Rodzice na pewno się nie pogniewają, jeśli
tylko wróci przed zmrokiem.
Wiedziała, gdzie może wypróbować łyżwy. Odczekała, aż bracia
ją znajdą, i  zarządziła kolejną rundę chowanego, by mogła
niepostrzeżenie wymknąć się z  domu. Było to o  tyle łatwe, że
rodzice od rana zajmowali się przygotowaniami do wigilii. W domu
pachniało postną kapustą, która była specjalnością taty. I  jeszcze
piernikiem. O  tak! Na piernik Natalka czekała wyjątkowo
niecierpliwie. W końcu sama pomagała robić przyprawę.
Pamiętała, kiedy po raz pierwszy ją przygotowali. Mama
przyniosła przepis od jakiejś znajomej z  Torunia. Podobno w  jej
rodzinie była mistrzyni pierników. Natalka z  zaciekawieniem
oglądała wszystkie wyłożone na stół składniki: laski cynamonu,
goździki, gałkę muszkatołową i  wiele innych, których nazwy
słyszała, ale nie mogła ich zapamiętać. Potem mama zawołała do
pomocy tatę. Wrzucili wszystko do moździerza i tata zaczął mocno
kręcić tłuczkiem. Po chwili wszyscy troje poczuli niezwykły,
wiercący w  nosie aromat. Wręcz magiczny. To było kilka lat temu,
ale od tej pory stało się tradycją, że Natalia wraz z  tatą
przygotowywała magiczną przyprawę do piernika.
Spojrzała na ojca przez balustradę. Na głowie robiło mu się
śmieszne gniazdko z  przerzedzonych włosów. W  przerwach
pomiędzy mieszaniem i  dodawaniem kolejnych składników kroił
warzywa na sałatkę jarzynową, której Natalia nie znosiła. Mama
zwijała długie rulony makowców i  przyprawiała zupę grzybową.
Oboje byli tak pochłonięci pracą w  kuchni, że nie zauważyli, jak
zeszła po schodach do piwnicy, chowając łyżwy za plecami.
Wyszła tylnymi drzwiami i przemknęła przez ogród, kryjąc się za
wysokimi tujami. Znała tu każdy kąt i  każdą ścieżkę. Otworzyła
niewielkie drzwi wiaty śmietnikowej i  wymknęła się przez nią
niezauważona. Kwadrans później siedziała na śliskich betonowych
schodach nad zbiornikiem retencyjnym Srebrniki i  wiązała łyżwy.
„Tylko kilka szusów”, upomniała siebie po raz kolejny.
Ruszyła nieśmiało, ale z  każdym krokiem nabierała prędkości.
Łyżwy niosły jak marzenie, a  mroźne powietrze przyjemnie
szczypało w policzki. Kiedy usłyszała za sobą trzask, było za późno.
Obejrzała się i zobaczyła białą pręgę na ciemnej ta i lodu. Zbliżała
się do niej. Natalka przyspieszyła. Zdąży, musi zdążyć. Była już
całkiem niedaleko brzegu, kiedy lód rozstąpił się i  otoczyła ją
ciemność. Próbowała walczyć, lecz nasiąknięte ubranie i  ciężkie
łyżwy ciągnęły ją na dno. Chwilę później jej płuca wypełniły się
lodowatą wodą.
Kiedy pod stopami dziewczynki pękł lód, pękło także serce jej
ojca, choć Pawłowi było dane przeżyć jeszcze dobę w dramatycznej
szarpaninie między nadzieją a rozpaczą.

***

– Mam dwóch synów – powiedział, czując, że język zaczyna mu się


plątać, a słowa brzmią bełkotliwie. Whisky spełniała swoje zadanie
bezbłędnie. – Ale nie żyjemy za dobrze.
To było delikatne określenie. Po śmierci Natalki cała rodzina
pogrążyła się w rozpaczy, a każdy przeżywał żałobę na swój sposób.
Odejście ukochanej córeczki najbardziej zmiażdżyło serce Pawła.
Szukał ucieczki w  pracy, by zaznać choć odrobiny ulgi. Dla synów
i  żony stał się oschły, łatwo wpadał w  gniew, co skutkowało
nakładaniem na chłopców srogich kar. Kilka razy ich nawet uderzył.
Lata mijały, a ból nie. Pozostali członkowie rodziny zaczęli sobie
jakoś radzić. Pogodzili się ze stratą; wielka rana zdawała się powoli
goić. Paweł jednak cały czas trwał w  żałobie i  nie dopuszczał do
siebie nikogo.

***

Wychylił kolejną szklankę whisky i  czknął. Chciał się przyjrzeć


dziewczynie, zobaczyć grymas obrzydzenia i pogardy na jej twarzy,
ale ona wciąż kryła się w półmroku. Światło świątecznych dekoracji
również nie pomagało. Zamiast oświetlić choć kawałek jej twarzy,
oślepiało Pawła.
–  Miałem jeszcze córeczkę – wybełkotał i  niedbale odstawił
butelkę, która zaraz się przewróciła. – Co roku o tej porze chodziłem
na jej grób. Teraz tego nie zrobię i to jedyna rzecz, której żałuję.
– Dlaczego w tym roku nie pójdziesz?
– A jak myślisz?
– A co z twoimi synami?
– Co z nimi?
Przerzucali się pytaniami, jakby odbijali piłeczkę do ping-ponga.
Paweł nie zamierzał przerywać, ani z grzeczności, ani z żadnej innej
przyczyny. Było mu wszystko jedno, co natrętna dziewczyna sobie
o nim pomyśli.
– A co ma być? Nienawidzą mnie.
– Po co dbać o zmarłych, jeśli nie potra się zadbać o żywych?
Chciał coś odpowiedzieć, odruchowo zaprzeczyć, że przecież dbał
o synów, jak umiał, że zrobił wszystko, co mógł, a jednak zmilczał.
Wiedział, że to byłoby kłamstwo. Przez tyle lat je wypierał, ale
w  końcu do niego wróciło. Pieniądze, które łożył, były niczym
w  porównaniu z  miłością, której poskąpił synom. Zrobiło mu się
wstyd, że niemal wyciągnęła je z  niego ta smarkula, pochodząca
pewnie z jakiejś patologicznej rodziny.
Był głupi. Teraz to rozumiał. Zamiast cieszyć się tym, co mu
pozostało, wolał hodować w sobie tę nienawiść do świata, do siebie
samego, synów, żony i  Bóg wie kogo jeszcze. Do samego Boga
zresztą też.
Myślał, że najgorszy dzień był wtedy, kiedy musiał zobaczyć
martwą córkę. Mylił się. Każdy następny był jeszcze gorszy.

***

–  Paweł, ja nie dam rady – powiedziała Justyna głosem


zachrypniętym od płaczu. Miała obrzmiałą twarz i  przekrwione do
niemożliwości oczy. – Musisz pojechać.
Kiedy policjanci zapukali do ich drzwi, Pawła nie było w  domu.
Razem z  sąsiadami szukał Natalki w  okolicznych lasach, podczas
gdy policyjni płetwonurkowie przeszukiwali zbiorniki wodne. Kiedy
wrócił do domu, miał nadzieję, że Natalia już tam jest. Siedzi przy
kominku zawinięta w koc i sączy gorące kakao, które przygotowała
jej mama.
– Wróciła? – spytał, zanim jeszcze zobaczył kogoś z domowników.
Gdy tylko spojrzał na wykrzywioną bólem twarz Justyny,
wiedział, że stało się najgorsze.
Za policjantem, który prowadził go przez korytarze zakładu
medycyny sądowej, szedł jak w  transie. Nawet jeśli funkcjonariusz
coś do niego mówił, to umysł Pawła tego nie rejestrował. Dopiero
kiedy lekarz otworzył drzwi chłodni i  wysunął nosze, na których
znajdowało się małe ciało, Michalski poczuł, jak rzeczywistość z całą
mocą wdziera mu się do głowy.
–  Natalka… – szepnął tylko i  głos uwiązł mu w  gardle. Z  oczu
kapały mu łzy, które spadały na drobną dłoń dziewczynki. –
Córeczko…
Spodziewał się makabrycznego widoku, ale wyglądała, jakby
spała. I  to właśnie było najtrudniejsze. Była bledsza niż zwykle
i twarz miała spokojniejszą, co za życia niemal się nie zdarzało. Miał
wrażenie, że jego córeczka jest tak blisko, że wystarczy ją obudzić,
a  jednak wiedział, że jest bardzo daleko. Na tyle daleko, że nigdy
już nie usłyszy jej śmiechu, nie poczuje jej ciężaru, kiedy podrzucał
ją pod su t, jej ciepłego oddechu łaskoczącego szyję, kiedy zasypiała
przytulona do niego. Opadł na kolana i  przywarł ustami do jej
zimnej dłoni, a jego ciałem raz po raz wstrząsał szloch.
Potem była pustka, która zdawała się trwać wieczność.

***

Obróciła się, a pukiel jasnych włosów zsunął się z  ramienia i  teraz


Paweł nie widział jej twarzy. Wyciągnęła kolejnego papierosa
i  zapaliła. Wsunęła go do ust i  paliła, nie wyjmując. Objęła kolana
rękoma. Wyglądała na bardzo zagubioną. Normalnie Paweł
zadzwoniłby na policję, ale w tych okolicznościach byłoby to bardzo
nierozsądne i  zniszczyłoby cały jego plan. Miał nadzieję, że późna
pora zmusi smarkulę do powrotu do domu.
– Skąd wiesz, że synowie cię nienawidzą?
– Po śmierci córki traktowałem ich bardzo źle. Gorzej niż obcych
ludzi. Stworzyłem między nami przepaść, której nie da się
przeskoczyć.
–  Nie ma takich przepaści. Trzeba tylko zrobić ten pierwszy,
najtrudniejszy krok.
– Nie widzieliśmy się od wielu lat. Po tym, jak odeszła ode mnie
żona, chłopcy przestali przyjeżdżać do domu. Zresztą nie dziwię się
im. Też bym nie chciał znać takiego ojca.
– Jacy oni są?
– Wiem, że to pewnie dziwne jak na bliźniaków, ale bardzo różni.
Radek jest artystyczną duszą, często buja w  obłokach. Zajmuje się
malarstwem i jest, no wiesz… gejem. Wojtek to umysł ścisły, chyba
ma to po mnie. Założył rodzinę i pewnie ma już dzieci. Widzisz, jaki
ze mnie ojciec? Nawet nie wiem, czy mam wnuki.
– Jesteś z nich dumny?
Wypuściła chmurę dymu, a  Paweł poczuł, jak na to pytanie
ścisnął mu się żołądek.

***

–  Radek przysłał zaproszenie na wernisaż. – Justyna pomachała


prostokątnym kartonikiem wyjętym z eleganckiej koperty. – Wiesz,
kto go będzie otwierał? Minister kultury!
Była podekscytowana i  chodziła po salonie, raz po raz czytając
zaproszenie. Podała mu, ale machnął tylko ręką. Wszyscy
członkowie jego rodziny zachowywali się tak, jakby w  ogóle nie
dotknęła ich wielka tragedia. Czy naprawdę kilkanaście lat to tak
dużo, aby zapomnieć o śmierci najważniejszej osoby w życiu?
Zresztą nie czułby się tam mile widzianym gościem. Kilka lat
temu, kiedy Radek porzucił szkołę, Paweł urządził mu karczemną
awanturę, nazwał nierobem, lekkoduchem i  niebieskim ptakiem.
Wytknął mu homoseksualizm, i  to w  najgorszy możliwy sposób.
Cały czas usprawiedliwiał się przed sobą, że zrobił to tylko dlatego,
by skierować życie syna na właściwe tory. Bo dokąd może go
zaprowadzić malowanie obrazów? Na pewno nie do stabilnej
przyszłości i  dobrobytu – nie zapewni mu ich chwilowa
popularność. Najgorsze było jednak to, że na wernisażu pojawi się
Wojtek, z którym łączyły Pawła jeszcze chłodniejsze stosunki.
Drugi syn sam prosił się o  krytykę, a  kiedy ją otrzymywał, nie
chciał wyciągnąć wniosków i  obrażał się na ojca. Gdyby tylko
posłuchał Pawła, uniknąłby sporej liczby błędów, które spowalniały
jego karierę. Mało rozwojowy temat pracy inżynierskiej, wchodzenie
w nieciekawe projekty, wiązanie się z nieodpowiedzialnymi ludźmi.
W końcu pokłócili się tak, że Paweł wykrzyczał Wojtkowi, co myśli
o  nim jako przyszłym architekcie i  że nie ma dla niego miejsca
w jego rmie. Następnego dnia syn spakował się i wyprowadził. Od
tego czasu utrzymywał kontakt wyłącznie z matką.
Otrzeźwienie przyszło kilka miesięcy później.
Kiedy zabrzęczał dzwonek do drzwi, Paweł oderwał się od pracy
i zszedł otworzyć. W progu stał Janek Kalicki, sąsiad z naprzeciwka,
wraz ze swoim najstarszym synem. To była jedna z  mniej
zamożnych rodzin w  okolicy, ale Pawła to nie dziwiło. Kalicki był
od niego dużo starszy i  nie załapał się już na czasy największej
prosperity. Znali się z  widzenia, pozdrawiali podczas koszenia
trawnika, a  raz Paweł pomógł sąsiadowi odpalić auto, kiedy stary
akumulator odmówił posłuszeństwa.
– Dzień dobry, panie Pawle. Mogę zająć chwilkę?
– Dzień dobry. Pewnie, zapraszam.
–  Nie trzeba, mam tylko krótką sprawę. Chciałbym zapytać, czy
nie znalazłby pan u  siebie w  rmie jakiegoś zajęcia dla mojego
Patryka?
Paweł spojrzał na trzydziestolatka, starając się, by jego twarz nie
zdradzała myśli. Patryk Kalicki wyglądał źle. Był wychudzonym,
długim jak tyczka mężczyzną z  kilkudniowym zarostem. Miał
wyraźnie podkrążone oczy, zapadnięte policzki i  wielkie dziury
w  uszach. Wyjął z  nich tunele, zapewne po to, by zrobić lepsze
wrażenie, ale efekt był dokładnie odwrotny. Uwadze Pawła nie
uszło, jak bardzo młodemu Kalickiemu drżą dłonie. W  kraciastej
koszuli ojca i  nowych dżinsach wyglądał komicznie, ponieważ
Paweł na co dzień widywał go w  dresowych spodniach i  bluzie
z  kapturem naciągniętym na głowę. Nie było tajemnicą, że Patryk
nie jest typem grzecznego chłopca, przez co jego rodzice wyglądali
na dwadzieścia lat starszych, niż byli w rzeczywistości.
– Nie będę panu kłamał, panie Pawle, bo jest pan człowiekiem na
poziomie – powiedział Janek Kalicki, a na jego twarzy malował się
szacunek. – Patryk miał trochę kłopotów, ale już z  nich wyszedł.
Przez rok był w ośrodku na odwyku i teraz jest innym człowiekiem.
–  Gratuluję. – Paweł nie był pewny, czy to jest właściwe słowo,
ale sąsiad widocznie uznał, że tak.
Poklepał syna po ramieniu i  spojrzał na niego, jakby Patryk
odebrał właśnie Nagrodę Nobla.
–  Dziękuję. Syn skończył zawodówkę, jako ślusarz, pracował
potem trochę w zawodzie, dopóki nie wpadł, no wie pan, w kłopoty.
Ale to bystry chłopak. Ma prawo jazdy, zna się trochę na elektryce.
– Rozumiem. Nie wiem, czy coś dla niego znajdę…
– Nie musi go pan od razu wciągać na, hehe, wspólnika, ale jakby
pan potrzebował kierowcy, ślusarza czy nawet stróża do rmy, to
Patryk na pewno da sobie radę. Teraz, kiedy się ogarnął, nie ma dla
niego rzeczy niemożliwych. Nie, synek?
Patryk skinął głową, a ojciec znów poklepał go po ramieniu. Stary
Kalicki był autentycznie dumny ze swojego syna. Byłego
narkomana, dilera, złodzieja. Chłopaka, który ledwie skończył
zawodówkę, ojciec doceniał bardziej niż Paweł swoich synów:
ambitnego architekta i dobrze zapowiadającego się artystę. Podczas
gdy z  Michalskiego biła głównie gorycz, Kalicki wręcz emanował
dumą.
I właśnie tej dumy z syna Paweł najbardziej sąsiadowi zazdrościł.
Oddałby mu za nią połowę swojego majątku. Tyle że ta myśl
przyszła do niego o wiele za późno.

***

– Cudze chwalicie, swego nie znacie. Sami nie wiecie, co posiadacie


– powiedziała dziewczyna i pstryknęła niedopałkiem, który poleciał
niczym kometa i zgasł w śniegu.
–  Co? Co mówiłaś? – Paweł ożywił się i spróbował podnieść, ale
był już mocno wstawiony. Nadgarstek ześliznął się po mokrej desce
i  Michalski osunął się na siedzisko. Udawał, że to zaplanował, że
tylko się poprawia, ale wyszło źle. Niezdarny gest pijanego
człowieka. – Kim ty w ogóle jesteś? Gdzie są twoi rodzice?
Obejrzała się tylko i  chyba uśmiechnęła, ale nie był pewien.
Wszystko wirowało mu przed oczami, kształty rozmazywały się i nie
chciały złapać ostrości nawet wtedy, gdy próbował skupić wzrok.
Czuł, że nadchodzi ten moment. Musiał ją stąd przegnać, żeby
czasem nie narobiła zamieszania, chociaż na razie nie dała po sobie
poznać, że ma zamiar w jakikolwiek sposób mu przeszkodzić.
Sięgnął po whisky, ale kiedy próbował nalać trunek do szklanki,
dziewczyna wstała, wyjęła mu butelkę z  ręki i  odstawiła poza jego
zasięg.
–  Do diabła, co robisz? – spytał, zadzierając wysoko głowę.
Oprócz błyszczących oczu nastolatki nie zobaczył wiele.
– Nie smutaj się. Jutro będzie dobry dzień.
Zamarł jak rażony piorunem.
– Co? – wybełkotał i uniósł się na łokciu. – Co ty powiedziałaś?
W  milczeniu odsunęła się powoli, odwróciła na pięcie i  ruszyła
w stronę altany, której kształt majaczył między gałęziami.
– Czekaj. Zaczekaj, proszę! – Wysunął rękę tak daleko, jak mógł,
i chwycił dziewczynę za brzeg kurtki.
Nie zatrzymała się i  pociągnęła go za sobą. Zsunął się z  ławki
i  całym ciężarem ciała huknął o  ziemię. Ból nieco przywołał go do
rzeczywistości.
– Natalka? Natalka, to ty?!
Odeszła kilka kroków, a  on pełzł za nią na kolanach, brnąc
w białym puchu.
–  Natalka, przecież wiesz, jak bardzo cię kocham! – szepnął, ale
wiedział, że usłyszała.
Przystanęła i  odwróciła się. Była starsza, niż ją zapamiętał, lecz
teraz nie miał wątpliwości.
– Nie kochaj umarłych, tylko o nich pamiętaj. – Uśmiechnęła się
po raz pierwszy, od kiedy się spotkali. – Kochaj żywych.
Wystarczyło mrugnięcie okiem, by zniknęła.
– Natalka! Kochanie, nie odchodź, proszę!
Chciał krzyczeć dłużej, głośniej, by mogła go usłyszeć tam, gdzie
odeszła, ale gardło odmówiło mu posłuszeństwa. Słone łzy płynęły
po policzkach Pawła, skapywały z  podbródka i  wytapiały głębokie
dziury w śniegu. To była ona. To na pewno była ona!
Błysnął promień mocnego białego światła. Paweł pomyślał, że tak
właśnie wygląda śmierć. Musiał zamarzać od dłuższego czasu,
a  Natalka była jedynie wytworem jego umierającego umysłu.
Światło zdawało się podążać w  jego kierunku. Poddał się mu bez
oporu.
– Dobry wieczór, sierżant Mateusz Kreft, trzeci komisariat policji
w Gdańsku. Dlaczego pan tak hałasuje?
Kiedy światło policyjnej latarki zjechało niżej, a wzrok ponownie
zaczął przyzwyczajać się do ciemności, Paweł zobaczył stojących
przed nim dwóch postawnych funkcjonariuszy. Jeden podszedł do
ławki i  sięgnął po stojącą przy niej butelkę. Spojrzał pod światło
i pokręcił głową z dezaprobatą.
– Alkohol w taki mróz? Zwariował pan? Przecież to prosta droga
do nieszczęścia. Poprosimy dokumenty.
– Moja córka… – Paweł podniósł się i sięgnął po leżący na ławce
portfel. Podał policjantowi dowód osobisty, po czym wskazał na
ścieżkę. – Tam poszła moja córka. Widzieliście ją?
–  Tam? – Funkcjonariusz z  latarką poświecił na ścieżkę pokrytą
grubym dywanem śniegu. Na gładkiej powierzchni nie było ani
jednego śladu. A przecież Paweł wyraźnie widział, jak tamtędy szła.
– Obeszliśmy ten park dwa razy i nikogo nie widzieliśmy.
– Nawet pana nie było widać, choć świeciliśmy tu latarką. Chyba
śnieg pana przysypał. Przysnęło się, co? – Drugi z  policjantów
zmierzył Pawła pełnym dezaprobaty wzrokiem.
–  Była tutaj. Złapałem ją za kurtkę, a  wtedy pociągnęła mnie
i spadłem z ławki.
–  W  takim razie uratowała panu życie – odpowiedział dla
świętego spokoju sierżant. Obaj z  partnerem z  patrolu doskonale
wiedzieli, jak kończą się dyskusje z pijakami. – Zamarzłby pan tutaj
na śmierć.
Paweł pokiwał głową, ale nic nie powiedział. Policjanci spisali
dane z dokumentu i sprawdzili go w bazie.
–  Odwieziemy pana – odezwał się ten z  latarką, podając
Michalskiemu dowód osobisty.
– Na izbę?
–  Zwariował pan? W  Wigilię? – Funkcjonariusz posłał
porozumiewawcze spojrzenie swojemu partnerowi. – Zaraz
kończymy służbę, ale koledzy jadą na Matarnię, to podrzucimy pana
do domu. W porządku?
Paweł westchnął ciężko. Cały jego plan spalił na panewce. Na
dobrą sprawę nawet nie wiedział, co się wydarzyło. Jak nazwać to,
czego doświadczył w  parku? Nawiedzeniem, pijackim omamem,
snem? Będzie musiał wszystko raz jeszcze przeanalizować, gdy tylko
wytrzeźwieje. W dodatku całkiem stracił ochotę na śmierć.
– W porządku. – Skinął głową.
Pół godziny później był w domu.

***

Pusty dom sprawiał jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż


nieudana próba samobójcza. Okoliczne domostwa rozświetlały
okolicę kolorowymi iluminacjami, od których aż bolały oczy,
a w jego domu nie było ani jednego świątecznego akcentu.
Paweł rzucił klucze na stół i  wstawił wodę na herbatę. Wytarł
włosy ręcznikiem, przebrał się w suchą koszulę i wełniany blezer.
Sięgnął po puszkę z herbatą earl grey. Wiedział, że mocny napar
pomoże mu stanąć na nogi, ale droga do wytrzeźwienia była jeszcze
długa. W rogu szafki dostrzegł to, co przez wiele lat starannie omijał
wzrokiem.
Słoiczek z  grubego szkła zamykany był na dwie zapinki,
uszczelniony gumką i  opatrzony naklejką, na której dziecięca ręka
nakreśliła koślawe litery: PSZYPRAWA DO PIERNIKA. Podważył
zapinkę i wieczko odskoczyło z głuchym czknięciem.
Korzenny aromat wwiercał się w  nozdrza, ale to nie on
spowodował, że łzy napłynęły mu do oczu. Paweł pamiętał małe
rączki, które wrzucały składniki do moździerza. Tyle że w  tym
wspomnieniu były tych rączek trzy pary. Ostatnim razem, kiedy całą
rodziną przygotowywali przyprawę, zainteresowali się nią jego
synowie. Przystawili krzesła do stołu i  otoczyli go niczym
czarownice gotujące w  kotle magiczny wywar. To był pierwszy
i ostatni raz, kiedy wspólnie zrobili korzenną mieszankę. Potem nie
mógł już nawet o  niej myśleć. Zadziwiające, że aromat nie
wywietrzał.
„Nie kochaj umarłych, tylko o  nich pamiętaj. Kochaj żywych” –
usłyszał w głowie.
Usiadł z  kubkiem herbaty, a  z  lodówki wyjął wszystko to, co
mogło mu pomóc wytrzeźwieć. Nie było tam ani jednej wigilijnej
potrawy. W  końcu nie chciał – nomen omen – przeżyć świąt.
Dosypał do herbaty szczyptę przyprawy. Spodziewał się, że znów
napłynie fala wspomnień, i tak się stało. Aromat musiał mieć jednak
w  sobie odrobinę magii, ponieważ obrazy, które zobaczył oczami
wyobraźni, były dobre, kojące i przyjemnie rozgrzewające.
Odczekał jeszcze jakiś czas, a  świat powoli przestawał mu
wirować przed oczami. Dochodziła dwudziesta trzecia. Pomyślał, że
to głupie, że wyjdzie na idiotę, w  dodatku pijanego. Przeskakiwał
pomiędzy numerami telefonu, nie mogąc zdecydować, który
wybrać. W końcu zrezygnował i nigdzie nie zadzwonił.
Wysłał dwie wiadomości. Po chwili telefon rozdzwonił się na
dobre.
Pierwszą gwiazdkę przegapił, ale na ostatnią miał jeszcze szansę
zdążyć.

Przyprawa korzenna (do grzańca i piernika) babci Anieli


Składniki:
• 50 g kory cynamonu (zmielonej)
• 20 g suszonego imbiru
• 15 g goździków (całych lub mielonych)
• 10 g wyłuskanych ziaren kardamonu
• 10 g gałki muszkatołowej
• 10 g ziela angielskiego
• 10 ziaren czarnego pieprzu (20 – jeśli wolimy ostrzejszy smak)
• 1–2 gwiazdki anyżu

Przygotowanie:
Wszystkie składniki ucieramy w  moździerzu lub mielimy
(goździki i  anyż lepiej wcześniej zmiażdżyć – mogą zablokować
młynek!). Ziarna kardamonu obieramy z  łupin. Ucieramy lub
mielimy do uzyskania jednolitej, sypkiej mieszanki, którą w  razie
potrzeby możemy przesiać przez sito.
Mieszankę przypraw należy od razu przełożyć do szczelnego słoja
(inaczej szybko traci aromat) i przechowywać w ciemnym miejscu.

Tomasz Betcher – autor poruszających powieści Tam gdzie jesteś


i  Szczęście z  piernika. Absolwent pedagogiki resocjalizacyjnej
i  socjoterapii, pracuje w  placówce opiekuńczo-wychowawczej.
W  swoich powieściach wykorzystuje doświadczenie zawodowe,
które zdobył jako pedagog, kurator społeczny i terapeuta. Pochodzi
z Grudziądza, mieszka w Gdańsku. Wkrótce nakładem W.A.B. ukaże
się kolejna jego książka – Szeptun.
Milena Wójtowicz. Śledzie ze słoika

Światełka rozwieszone na latarniach, balkonach i  daszkach pięknie


lśniłyby w  śniegu, tworząc prawdziwie świąteczny nastrój. Gdyby
spadł śnieg. Kalendarz wskazywał dwudziesty grudnia, a termometr
jeszcze kilka godzin temu – piętnaście stopni na plusie. Oczywiście
to było w  środku dnia i  na piękne, bezczelnie ciepłe słońce Zuzka
Piszek mogła sobie najwyżej popatrzeć z  okna biura, pod
warunkiem oczywiście, że przejechała na swoim obrotowym krześle
pomiędzy biurkami koleżanek i  bardzo mocno wychyliła się zza
przepierzenia.
Zwykle tego nie robiła, więc od zmiany czasu na zimowy słońce
oglądała tylko na tapecie komputera. Zazwyczaj pracę kończyła
o  piętnastej trzydzieści, a  zimowe słoneczko szybko odbijało
fajrancik i umykało na drugą stronę świata. Zuzka w  sumie mu się
nie dziwiła, też by tam chętnie zwiała, zamiast iść w  ciemności
popołudnia na przystanek. Tyle dobrego, że nie marzła, czekając na
autobus.
Byłoby fajnie powiedzieć, że odkąd na latarniach i  budynkach
zawisły świąteczne dekoracje, jakoś weselej wracało się jej do domu.
Stety albo niestety, odkąd takie paskudne sprawy jak rzeczywistość,
konsekwencje, zwyczajność i kopniaki sprzedawane nie przez życie,
ale przez najbliższych, wdarły się w jej życie z butami, Zuzka Piszek
straciła umiejętność okłamywania siebie samej.
W  ten piątek została w  pracy dłużej, skwapliwie korzystając
z  okazji do nadgodzin. Solidnie nadgoniła robotę zadowolona, że
w dodatku wpadnie ekstra trochę kasy, ale nie wracało jej się wcale
weselej. Ba, było wręcz gorzej, brakowało jej słońca, a  pieniądze
odżałowane na najtańszy suplement z  witaminą D w  ogóle się nie
zwróciły. Zdecydowanie lepiej byłoby kupić czekoladę, choćby
nawet gorzką, żeby miała więcej magnezu.
Oczywiście to w  sumie i  tak nie miało znaczenia, a  takie rzeczy
jak witamina D czy magnez nijak nie naprawiłyby sytuacji, w której
znalazła się Zuzka. A  znalazła się głęboko w  dupie, i  to częściowo
z własnej winy.
Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się tych myśli. Ostatnio przyłaziły
częściej, jakby zwabione tym, że nie ma słońca, że wokoło jest
ciemno, ciepło, troszkę ponuro, w  sam raz, żeby się mnożyć,
podkradać do Zuzki i  wyżerać z  niej wszystko: radość, energię,
świąteczny nastrój i witaminę D.
Gdyby mogła, to wytłukłaby je wszystkie co do jednej tłuczkiem
do mięsa albo rozgniataczką do ziemniaków. Albo wałkiem… Nie,
nie miała wałka, jej współlokatorka też nie; nie było go też na
wyposażeniu mieszkania, które wynajmowały na ostatnim piętrze
wieżowca, z widokiem na park.
Ten widok był największym plusem. Zuzka, wychowana na wsi,
przywykła do płaskości wokół siebie, wieże i  wieżowce najwyżej
czasem zwiedzała, a  to, że z  własnego okna mogła obejrzeć cały
ogrom osiedla i parkowe alejki, i wzgórze, i zajezdnię, i wybieg dla
psów, i szkołę… to było prawie jak kino.
Całkiem sympatyczny zbieg okoliczności, biorąc pod uwagę, że
bilety do kina na razie tra ły na listę zbędnych wydatków.
Zbytkiem, na który Zuzka sobie pozwoliła, było płacenie
współlokatorce połowy abonamentu za Net ixa. Iza pewnie
udostępniłaby jej hasło za darmo, ale Zuza miała swoją dumę. Nie
zamierzała na nikim pasożytować, o  nie. Nie tędy droga,
przynajmniej dla niej.
Pół roku temu, kiedy wszystko jej się zwaliło na głowę, najpierw
się załamała. Potem, kiedy pani Lidka się dowiedziała, posadziła ją
przed sobą i  wypytała skąd, dlaczego, jak… A  Zuzka jej
opowiedziała, od początku do końca, straszliwie zawstydzona
i  przekonana, że zaraz usłyszy bardzo grzeczną informację, że
w takiej sytuacji niestety musimy pani podziękować, tam są drzwi…
Tymczasem zamiast dostać uprzejmego kopa z  wypowiedzeniem
w  komplecie, spędziła następne dwie godziny na najcenniejszej
lekcji swojego życia, najpierw uzupełniając dzięki pani Lidce braki
w wiedzy (i przy okazji uświadamiając sobie, jak bardzo sama dała
ciała i  jak bardzo zawiedli wszyscy wokoło), a  potem układając
Plan.
Plan był kołem ratunkowym, które miało ocalić Zuzce życie. Może
nie dosłownie, ale w przenośni na pewno. Realizacja Planu z jednej
strony bolała, z  drugiej pozwalała wziąć się w  garść w  ciepławe,
ciemne, bezśnieżne zimowe popołudnia, kiedy światełka migotały
bezczelnie wesoło, całkiem nieświadome, że wokół zawisa
nieprzyjemny jesienny mrok.
W  autobusie nie było wolnych miejsc, a  plecak trochę Zuzce
ciążył, ale do tego była przyzwyczajona. W  piątki zawsze miała
plecak cięższy, żeby w weekend móc nadgonić Plan.
Gdyby warunki atmosferyczne były inne, a  Zuzanna mniej
zmęczona i  w  lepszym nastroju, może wysiadłaby na swoim
przystanku, zostawiła plecak w  domu, a  potem dopiero poszła do
hipermarketu na zakupy, ale było jej tak nieprzyjemnie zarówno ze
względu na to, co ją otaczało, jak i  na to, co tkwiło w  środku,
w  samej głębi jestestwa, że obawiała się wejść do mieszkania, bo
mogłaby już nie mieć siły z niego wyjść, w ogóle.
A lodówka była pusta. Nie było też szans na pożyczenie czegoś od
Izy, bo współlokatorka już tydzień temu wyjechała do domu na
przedłużone ferie.
Zmęczenie i  ogólnie panujący nastrój przedświątecznego chaosu
rzuciły się Zuzce na mózg, bo wysiadła po niewłaściwej stronie
osiedla. Mogła co prawda pójść do sklepu tutaj, ale potem z całym
bagażem musiałaby zasuwać przez park, żeby dojść do swojego
bloku. Mogła też poczekać na następny autobus albo najpierw
zanieść plecak do domu, a dopiero potem iść do sklepu, ale dopadł
ją jakiś męczeński nastrój i  napawając się własną zbolałością,
zrobiła niewielkie zakupy – lawirowała między ogarniętymi szałem
przedświątecznej konsumpcji ludźmi, odstała swoje w  długiej
kolejce i  wreszcie, wreszcie została jej tylko droga przez park i  te
dziesięć pięter, które dzieliło ją od mieszkania. Zwykle pokonywała
je piechotą, ale dziś, objuczona plecakiem i  zakupami,
z rozrzewnieniem myślała o obdrapanej windzie.
Była już całkiem blisko, od bloku dzieliła ją tylko hałda czule
zwana przez miejscowych Górką Śmierci. Miejska legenda głosiła, że
w  dawnych czasach, kiedy w  zimie jeszcze śnieżyło, jakieś dziecko
zaliczyło tam tragiczny wypadek na sankach. Ot, taka miła
opowiastka, w sam raz na święta.
Na szczęście Górkę Śmierci można było obejść, nie trzeba się było
na nią wspinać, choć byli i  tacy, którzy wręcz wbiegali na zbocza,
na przykład wysoka kobieta z długimi włosami lśniącymi w świetle
latarni jak złoto.
Zuzka widywała ją w  okolicy od samego początku: najczęściej
biegającą, czasem spacerującą. Raz natknęła się na nią w markecie.
Wysoka i  wysportowana walkiria pchała wózek i  wyglądała przy
tym tak, jakby przy półkach z  makaronem pozowała do reklamy
dóbr luksusowych. Miała na sobie czerwone szpilki, obcisłe dżinsy
i  luźną bluzkę w  kwiaty, a  złote włosy spływały jej na ramiona
w  takich falach, że Photoshop mógłby się schować. Szła wolnym
krokiem między regałami, a wokół uwijał się jej mąż, wysoki, nawet
spoko wyglądający gość z wyjątkowo długą szyją. Wyciągał tę szyję
to w  jedną, to w  drugą stronę, wypatrując jakichś frykasów na
półkach, a  potem łapał je i  z  miną dumnego łowcy wracał, by
wrzucić je do wózka. Kilka razy zatrzymał się nawet obok żony,
wspiął na palce, żeby dorównać jej wzrostem (w  tych szpilkach
miała chyba ze dwa metry) i  żeby mogli się ucałować, komicznie
zwijając usta w dzióbki.
Oboje byli piękni, szczęśliwi i – sądząc po wyglądzie i zawartości
koszyka – całkiem dziani. Zuzkę piknęło z zazdrości, że ona nie ma
ani takich włosów, ani kogoś, kto wokół niej tak skacze, a  do
małego koszyka wrzuciła tylko naprawdę najpotrzebniejsze rzeczy,
kupowane z kartką, żeby się zmieścić w budżecie.
Zapatrzyła się na blond walkirię i  nagłe szarpnięcie za plecak
kompletnie ją zaskoczyło. Upadłaby, gdyby trzymana
w wyciągniętej ręce siatka nie zadziała jak przeciwwaga. Odwróciła
się i  spojrzała prosto w  gładką, trochę cielęcą twarz i  parę
wściekłych oczek.
– Oddawaj, kurwo – warknął napastnik, ciągnąc za plecak.
Zuzka wpadła w  panikę: najpierw, gdy uświadomiła sobie, że
właśnie jest napadana, a  potem, gdy dotarło do niej, co ma
w  plecaku. Faktury kontrahentów! Pani Lidka ją im poleciła, za co
Zuzka była jej niesamowicie wdzięczna, a  teraz ten drań chciał jej
zabrać cudze dokumenty! Jaki to byłby straszny wstyd i  ile
problemów z  odtworzeniem! Nie zleciliby jej potem nic albo nie
zgodzili się, żeby brała pracę do domu, a  ona tak się cieszyła, że
jeszcze przed tym wszystkim szarpnęła się na laptopa, używanego,
ale całkiem sprawnego. Dzięki temu mogła dorobić, wpisując
faktury do tabel dla kilku remek prowadzących księgowość
w Excelu.
–  Nie! – wrzasnęła bojowo. – Spadaj, zostaw mnie, ratunku, pali
się!!!
–  Gdzie? – Napastnik zapomniał na chwilę o  szarpaniu plecaka
i rozejrzał się za pożarem.
Zuzka natychmiast skorzystała z  okazji i  oburącz przygarnęła
mienie do piersi.
Rabuś, wciąż ściskając pasek od plecaka, uczynił gest, jakby
zamierzał go jej wyrwać, ale powstrzymała go nadbiegająca po
zboczu odsiecz w  postaci rozognionej walkirii. Zuzka spodziewała
się, że blondi z  rozpędu strzeli chłystkowi sierpowego albo wręcz
kopniaka z  półobrotu, ale ona wyhamowała tylko tuż przy nich,
zarzucając dramatycznie włosami.
–  Proszę natychmiast przestać! – zażądała tak władczo, że rabuś
prawie puścił pasek plecaka.
Jednak zaraz otrząsnął się z zaskoczenia.
– Spierdalaj! – rzucił zaczepnie do walkirii. – Nie twoja sprawa!
–  Oczywiście, że moja! – zbulwersowała się blondynka,
wymachując rękami ekspresyjnie, ale całkiem niegroźnie.
– Spierdalaj, bo ci normalnie dojebię – obiecał rabuś.
–  Patrz, Muleczku, jakim słownictwem sobie ta dzisiejsza
młodzież mordeczki wyciera – odezwał się tuż obok nich zgryźliwy
i lekko zachrypnięty głos.
Tuż za Zuzką stała niewysoka, zażywna pani w  żółtej kurteczce,
a zza jej nóg wyglądał Muleczek, coś na kształt pękatej kulki lcu na
cienkich nóżkach, z  dwojgiem błyszczących czarnych oczu i  nosem
przypominającym kasztan.
Niedoszły złodziej spojrzał na trzy kobiety otaczające go luźnym
kręgiem i  na posapującego kundelka i  najwyraźniej ocenił swoje
szanse wysoko, bo szarpnął za plecak tak, że Zuzka się prawie
przewróciła. Jednak nie wypuściła swojego skarbu z  rąk. Walkiria
rzuciła się ją podtrzymywać, a pani od Muleczka zakasała rękawy.
– Odejdź! – huknęła groźnie, robiąc krok w stronę napastnika.
Ten nie przejął się zbytnio, zapewne dlatego, że sięgała mu
ledwie do ramienia, nieduża i  cała nastroszona, zupełnie jak
trzymający się przezornie z tyłu piesek.
–  Bo co? – Oceniwszy sytuację, bandzior pozwolił sobie na
nieprzyjemny rechot.
Zaraz jednak zamilkł, bo najpierw zarobił cios otwartą dłonią
w brodę, a potem spacerowiczka zrobiła jakiś dziwny krok, złapała
go za ramię i zanim Zuzka skumała, co się dzieje, bandyta już leżał
na ziemi. Sądząc po wyrazie jego twarzy, był równie zaskoczony jak
ona.
– Bo się będę bić – oznajmiła z satysfakcją właścicielka pieska. –
No wstawaj, wstawaj, jeszcze bym kopniak wypróbowała.
Bandyta, który już zaczął się podnosić, zamarł wobec takiej
perspektywy. Łypnął podejrzliwie na powarkującego pieska, na jego
panią, wreszcie na wzburzoną walkirię i  wciąż przerażoną,
ściskającą plecak Zuzkę i chyba uznał, że szanse na sukces znacznie
mu zmalały, bo nie próbował wykonywać gwałtownych ruchów,
tylko pozbierał się bardzo powoli, przyoblekając twarz w  niby-
przyjazny uśmiech i  dyskretnie zasłaniając udem to, co miał
najcenniejszego, a w co niewątpliwie pani od Muleczka celowałaby
kopniakiem.
Przez chwilę panował pełen napięcia impas, który nagle
przerwało przejmujące wycie.
Od strony niskich bloków biegł ku nim ciemny kształt,
wymachując czymś zaciekle i zawodząc donośnie i przeciągle:
– Klementynooooo!
Gdy tylko wpadł w  światło latarni, dało się w  nim rozpoznać
męża walkirii, sadzącego swoimi długaśnymi nogami ogromne susy
i  wymachującego siatką z  logo supermarketu. Z  siatki wypadały
jakieś artykuły, ale on w  ogóle nie zwracał na to uwagi, gnając ku
zgromadzonej u stóp Górki Śmierci grupce.
– Wara od mojej żony! – zakrzyknął dzielny małżonek, dopadając
do wciąż oszołomionego niedoszłego grabieżcy i  z  solidnego
zamachu waląc w niego siatką niczym opolskim nunczako.
Grabieżca kwiknął gwałtownie, częściowo zapewne z  bólu,
częściowo z zaskoczenia, a przede wszystkim dlatego, że znajdujący
się w  siatce słoik ze śledziami w  oleju pękł i  zalał go swoją
zawartością.
–  O, jak się świątecznie zrobiło – skomentowała pani od
Muleczka. – Kompociku z suszu pan nie ma, żeby doprawić?
Mąż walkirii, który po szarży skupił dwieście procent swojej
uwagi na żonie, sprawdzając, czy jest cała i  zdrowa, spojrzał na
sąsiadkę trochę nieprzytomnie.
–  Nie robimy, moja żona nie przepada – stwierdził. – Suszone
grzyby mam… – zajrzał do siatki.
–  Grzybów szkoda, to drogie… – zauważyła krytycznie
właścicielka psa.
– Tu miałem. – Mąż walkirii zajrzał do siatki, obrzucając pełnym
skupienia spojrzeniem resztki słoika i  strzępki śledzi, w  których
pływały różne elementy spożywcze, ale jednak nie grzyby. –
Zgubiłem! – orzekł z autentycznym przerażeniem.
–  Niech pan leci i  odszuka, pewnie tam gdzieś leżą – poradziła
pani od Muleczka. – Tym tu niech się pan nie przejmuje – dodała,
gdy mężczyzna zerknął czujnie i  podejrzliwie na ośledziowanego
rabusia. – Pełna pacy kacja śledziem, chłopak się nie pozbiera.
Mąż walkirii wyprostował się jakby mocniej, z  powagą skinął
głową zgromadzonym paniom i  już miał gnać z  powrotem, ale
zatrzymał się jeszcze, złapał wolną ręką dłoń żony i  spojrzał jej
głęboko w oczy. Ponieważ miała na sobie płaskie buty do biegania,
nie musiał nawet specjalnie wspinać się na palce.
–  Klementyno, wybacz, ja wiem, że my nie pochwalamy
przemocy, ale musiałem – wyznał mężnie, po czym odbiegł szukać
suszonych grzybów.
– Bohater we własnym domu – podsumowała pani od Muleczka. –
Niech pani idzie za nim, bo tak tą siatką wymachuje, że zaraz szkło
rozsypie.
–  Ale… – Klementyna zawahała się, spoglądając na grabieżcę,
który oszołomiony całą sytuacją i  pokryty śledziami nawet nie
próbował zmykać, stał tylko u  stóp górki, spoglądając na nie
wszystkie wytrzeszczonymi oczami.
– No już, ty też idź – pogoniła go pani od Muleczka. – Święta są,
nie będę cię więcej biła.
–  Dziękuję – wykrztusił rabuś i  zwiał, znacząc drogę ucieczki
tłustymi plamami.
Kundelek wyczłapał zza nóg swojej pani wyraźnie zainteresowany
woniejącym tropem.
–  Muleczku, nie spożywaj tego – pouczyła go właścicielka. –
Wiemy, na kim to było. No i  sprawa rozwiązana. Pani goni męża,
a my z Muleczkiem odprowadzimy tę panią do klatki.
Walkiria niepewnie spojrzała najpierw na skaczącego między
porozrzucaną spożywką męża, potem na ściskającą plecak
dziewczynę.
– Bardzo pani dziękuję – wydusiła z siebie wreszcie Zuzka, której
całe wydarzenie i  wszystko w  ogóle odebrało mowę oraz siły
i znacznie osłabiło tempo myślenia. – Za pomoc. I pani też – dodała
pod adresem właścicielki pieska. – Super pani tego gościa
załatwiła… Już sobie dam radę, a tam te grzyby…
– Właśnie, grzyby! Żebyście państwo wszystko znaleźli, bo jeszcze
mi Muleczek zje i  będzie rzygał od świąt do sylwestra – dodała
właścicielka psa.
Walkirię ten argument przekonał chyba ostatecznie. Uścisnęła
delikatnie ramię Zuzki, uśmiechając się do niej serdecznie,
i  odbiegła ku swojemu mężowi. Na zboczu została tylko Zuzanna,
pani w żółtej kurtce i łypiący tęsknie na śledziowy trop Muleczek.
Właścicielkę kundelka Zuzanna też kojarzyła z  widzenia.
Niewysoka, energiczna w  ruchach, przemierzała park zawsze
w  towarzystwie swojego pieska. Kobieta szła przodem, niekiedy
z  dłońmi splecionymi za plecami, wyprostowana i  nieustannie
rozglądała się wokoło, taksując wzrokiem okolicę i wyłapując każdą
niewielką zmianę. A  potem opowiadała o  niej psu, do którego
gadała nieustannie, nawet teraz.
– Muleczku, nie ekscytuj się przesadnie – monologowała. – Śniegu
nie będzie. No oczywiście, ty się może średnio śniegiem ekscytujesz,
bo jak jest go trochę, to jest fajnie, ale jak szurasz brzucholkiem
i  trzeba cię wycierać, to już obserwuję, Muleczku, znaczny spadek
twojego entuzjazmu wobec tego białego gówna. No oczywiście, nie
powinnam się wyrażać, ale jesteś już dużym pieskiem i znasz takie
słowa, a poza tym ZOSTAW te śledzie, one bandyctwem jadą. Masz
tu ciasteczko z  wątróbki, lepsze jest. Zjesz sobie, zaraz ci ulży po
przeżyciach.
Muleczek skwapliwie wziął przysmak, nie tracąc jednak z radaru
pierwotnego obiektu zainteresowania, a jego właścicielka obrzuciła
Zuzannę badawczym spojrzeniem, jakby testując, czy jej też należy
dać ciasteczko w  ramach wzmocnienia sił psychicznych po
napadzie.
–  Co ty masz w  tym plecaku, że tak o  niego walczyłaś? –
zainteresowała się.
I  wtedy Zuzka rozpłakała się przy kimś po raz pierwszy od tego
dnia, kiedy do biura przyszedł list od komornika i  okazało się, że
w tym liście jest zajęcie jej wynagrodzenia na poczet spłaty długu.
Pani od Muleczka ujęła ją pod ramię, taką chlipiącą, i zaciągnęła
do siebie do mieszkania, na parter w  bloku obok. A  Zuzka płakała
i  płakała, i  dopiero gdy w  jedną rękę został jej wciśnięty kubek
z  herbatą, a  w  drugą kieliszek z  czymś słodkim i  zdecydowanie
procentowym, doszło do niej, że siedzi w  obcym domu,
w  towarzystwie obcej kobiety, do tego nad napojem alkoholowym.
Ale wtedy było już za późno, bo w  którymś momencie zaczęła
mówić i nie mogła przestać.
–  Wszystko szło na adres domowy… do rodziców. Mama nie
odbierała poleconych. Nawet mi nie mówiła, że przychodzą. Bo
wiedziała, że to będą złe wiadomości – prychnęła. Kieliszek był już
pusty, ale pani od Muleczka na szczęście jej nie dolewała. – Mojemu
bratu mówiła, że coś z kredytu przysłali, a ten tylko ją zapewniał, że
„spoko, mamuś, wszystko jest okej”. A  jak zaczął przychodzić
komornik, to też sobie dała kit wcisnąć, że brat to zaraz odkręci.
Tylko że ja już miałam zajęte przez komornika wynagrodzenie. Jaki
to był wstyd… – Spuściła głowę. Policzki ją paliły na samo
wspomnienie. – W  ogóle nie wiedziałam i  nawet mi do głowy nie
przyszło sprawdzać, bo to ten idiota Krzyś miał się wszystkim zająć!
I  zajął się, świnia jedna, jemu nic nie zrobią, bo wzięłam na siebie
ten cholerny kredyt dla niego! Dopiero pani Lidka z  pracy mi
wszystko wyjaśniła. Zadzwoniła ze mną do komornika i  do banku.
Pomogła mi ułożyć Plan: gdzie dorobić, ile odłożyć, jak zaplanować
miesięczne wydatki, żeby jak najszybciej spłacić to cholerstwo i móc
dalej normalnie żyć.
–  Czemu tego w  szkołach nie uczą? – westchnęła pani od
Muleczka. – Po co dzieciom milion dopływów jakiejś rzeki albo
uprawy w Azji? PIT-ów trzeba uczyć. Kodeksu pracy. Tego, że dwa
razy nieodebrany polecony jest uznany za doręczony! Wałkować to
co roku, aż wszyscy zapamiętają.
–  A  żeby – wyrwało się Zuzce. Żeby tylko wiedziała, żeby
pomyślała, żeby nie była taka głupio naiwna…
–  Radzisz sobie jakoś? – zapytała sąsiadka delikatnie, jakby
badała grunt.
Zuzka wyprostowała się natychmiast i dumnie podniosła głowę.
–  Radzę. Dorabiam. Mam parę dodatkowych zleceń, takich po
znajomości… – zacięła się.
–  Luz, młoda damo, ja nie ze skarbówki – uśmiechnęła się
rozmówczyni.
–  W  tym plecaku mam faktury do wpisywania w  domu. Jest
dodatkowy grosz. Część nadpłacam, część odkładam i  daję radę.
Jeszcze trochę… no, dłużej, parę lat, bo i  należność główna,
i  odsetki, i  koszty komornicze… ale wyjdę na prostą. Może
biedniejsza…
– Ale mądrzejsza – podsunęła pani od Muleczka.
–  Oj tak – zgodziła się Zuzka. – Tylko czasem jest ciężko, wie
pani, tak w  człowieku. Teraz jest cały czas ciemno i  nawet śniegu
nie ma, żeby było, no, jaśniej, niby święta, ale one są w ogóle takie
nieświąteczne, zresztą i  tak… A  jak pomyślę, że mam pojechać do
domu, do rodziców, usiąść do stołu z nimi i z bratem i udawać, że
wszystko jest dobrze, i życzenia sobie składać…
– …to ci się aki wywracają – dokończyła obrazowo sąsiadka.
– No… w zasadzie to tak – zgodziła się Zuzka. Fakt, może to, co
jej się w  środku wywracało tak mocno, że aż ją ściskało, to były
aki. W metrach liczone.
– To po co jedziesz? – zainteresowała się pani od Muleczka.
Zuzka na chwilę zaniemówiła.
– Święta są…
– Codziennie są jakieś święta, sprawdzałam w Wikipedii.
–  Ale to są TE święta. Rodzinne, wszyscy razem przy stole,
składamy sobie życzenia…
–  P f – prychnęła rozmówczyni. – Rok ma trzysta sześćdziesiąt
pięć dni, a  co cztery lata nawet o  jeden więcej. My decydujemy,
który z nich jest dla nas najważniejszy, i, moja droga, nieźle jest też
w miarę szybko załapać, z kim się nie chce spędzać żadnego z nich
albo chociaż większości.
–  Zawsze słyszałam to w  wersji: „zastanów się, z  kim chcesz”,
a nie: „nie chcesz”.
– Bo to pewnie jacyś idioci pisali. To jest jak rożek z lodami: jeśli
nie lubisz truskawkowych, a  wszystkie inne smaki tak, to możesz
zjeść dowolną kombinację, byleby w  rożku nie było gałki
truskawkowej, prawda?
Zuzka niepewnie pokiwała głową.
– I ze spotkaniami z ludźmi jest tak samo! Jeden niesmaczny przy
stole psuje całą kompozycję. Co masz sobie absmak robić? To
szkodzi.
– Ale to rodzina…
–  To co, immunitet na dupkowatość mają? To tak nie działa.
Wiem, co mówię, mój brat jest prawnikiem. Prokuratorem. Żadnych
kredytów na mnie nie brał, ba, w  ogóle specjalnie się nie
interesował, tyle tylko że jesteśmy rodziną, a z rodziną wypada się
zadawać. Teraz jest po przejściach, w  dodatku takich, że wrogowi
nie życzę, i co? Można by ściemniać, że cierpienie uszlachetnia, ale
gdzie tam, rodzinnie dalej jest dupkiem. Zawodowo, podejrzewam,
też, ale tam to nie ma znaczenia, bo jest wybitnym prawnikiem,
więc może być ekscentryczny. Zresztą po tym wszystkim fobii się do
ludzi nabawił, więc za dużego kontaktu z nim nie mają, to i mniej
okazji, żeby się przekonać, jaki jest.
Zuzce przemyślenia musiały wypełznąć na twarz, bo pani od
Muleczka zachichotała.
– Co, nie powinnam tak o nim mówić, bo jest moim bratem? Bo
go źli ludzie skrzywdzili?
– No, w zasadzie to tak.
– Jest moim bratem, jest człowiekiem niesłusznie i ponad wszelką
miarę skrzywdzonym, ba, jest wybitnym karnistą i jest dupkiem od
zawsze. Żadna z  tych rzeczy nie wyklucza pozostałych ani tak
naprawdę nie usprawiedliwia. Naucz się tego, dziecko, teraz, bo
potem skończysz jak ja.
– To znaczy jak?
–  Ja ci się nie przedstawiłam, co? Gerta Wiszniewska-Szadź.
Wiszniewska jak ten mój brat. Szadź jak mój mąż, artysta
natchniony. Nie kojarzysz? No cóż, widać nie taki wspaniały i znany
młodemu pokoleniu. – Gerta zachichotała złośliwie. – Mój mąż jest,
wiesz, piękny, zdolny, kompletnie nieżyciowy i  pozbawiony taktu.
Od dwudziestu lat się zastanawiam, czy się z nim rozwieść, czy nie,
ale ten bałwan zawsze odstawi coś takiego, że jednak stwierdzam,
że jest bardziej kochany niż wkurzający. Tak więc jest wybitnym
artystą, niekiedy wspaniałym mężem, często kompletnym dupkiem
w ogóle niemyślącym o innych. Jakbym w młodości załapała, że to
wszystko można dostać w  pakiecie, to pewnie bym za niego nie
wyszła, a teraz ciągle nie mogę zdecydować, czy chcę się rozwodzić,
czy nie. Pewnie gdybyś zapytała jego, usłyszałabyś, że moja żona
Gertruda, inżynier, to złośliwe babsko, a  niekiedy najcudowniejsza
kobieta świata. Bo wyobraź sobie, że ja też potra ę być dupkiem…
Dupką? Formy żeńskiej mi tu brakuje, znaczenie się przy zmianie
rodzaju rozmywa… Ale mniejsza z  tym, próbuję ci, dziecko,
wytłumaczyć, że nie można rozpatrywać ludzi tylko z  jednego
punktu widzenia: bo to brat, bo on jest dobry, bo ona robi coś tam.
Matematyka jest prosta, ludzie to jest bandżaj bez sensu i  logiki.
I  można mieć czasem dość i  nie mieć ochoty na spędzanie czasu
z tymi ludźmi. Nawet w święta.
Zuzka nie była specjalnie przekonana i  Gerta to chyba wyczuła,
bo nie próbowała już jej więcej wyjaśniać prawd życia. Zamiast tego
zajęła się opowieściami o  Muleczku, który jak się okazało, tak
naprawdę miał na imię Psztymulec, co podobno śmiał oprotestować
wybitny artysta Jan Szadź. Chciał nazwać kundla Henri,
wymawianym z  francuska. Po dwumiesięcznym impasie, kiedy
każde z małżonków używało wybranego przez siebie imienia, a pies
zapewne zaczynał podejrzewać, że tra ł do ludzi miłych, ale
niezdecydowanych, Gertruda wytoczyła argument: „Kto częściej
wychodzi i  sprząta gówna, ten wybiera imię”, i  wybitny artysta
musiał skapitulować.
Gerta też w  końcu skapitulowała, przyjęła do wiadomości, że
Zuzanna nie ma traumy po napadzie, nie jest głodna, nie potrzebuje
już więcej herbaty, kawy czy nalewki i  może się sama przejść te
kilkadziesiąt metrów do swojej klatki. Zuzka zaraz skorzystała
z okazji i zwiała – towarzystwo było miłe i doceniała to, że sąsiadka
wystąpiła w  roli bohaterki na własnym osiedlu, a  potem nie
zostawiła jej samej i  pozwoliła się wygadać, ale przywykła do
samotności – ludzi widywała w  pracy, ze współlokatorką
ograniczały się do uprzejmej minimalnej interakcji i  odwykła od
życzliwości i  obecności drugiego człowieka. Gerta zaczynała ją
męczyć.
Zuzka wjechała windą na dziesiąte piętro, starannie zamknęła za
sobą drzwi mieszkania i  przede wszystkim zaniosła plecak
z  fakturami do swojego pokoju. Dopiero potem zajęła się
wypakowywaniem zakupów.
Coś ją podkusiło, może głód, może świąteczny nastrój, żeby kupić
sobie śledzie, już doprawione, gotowe, na małej plastikowej tacce –
w sam raz na jedną porcję.
Kiedy na nie teraz patrzyła, przeszło jej przez myśl, że śledzie na
tacce wartość bojową miały żadną – musiały być w słoiku.
Parsknęła śmiechem. Skoro nie miały wartości bojowej, to mogła
je spokojnie zjeść na wczesną kolację, co też zrobiła. A  potem
zadecydowała, że wpisywanie faktur może poczekać do jutra. Zmyła
z siebie cały ten dziwny dzień, a potem wskoczyła do łóżka, owinęła
się kołdrą, zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że za oknem pada taki
mięciutki, lmowy śnieg, a  ona sobie tu leży w  ten zimowy zimny
wieczór pod kołderką i śpi.
I faktycznie zasnęła, i spało jej się cudownie.

***
Sobota była piękna, słoneczna i  w  ogóle niezimowa. Zuzka zaczęła
ją od śniadania przy wpisywaniu faktur, chcąc nadgonić wczorajsze
zaniedbanie, zanim przyjdzie czas wybrać się na miasto.
Został jej do kupienia bilet na autobus do domu i  prezent dla
brata. Może gdyby była kobietą przebojową, nie kupiłaby mu
tradycyjnego prezentu, tylko kartkę z dowcipnym napisem w stylu:
„Te trzy dychy, które wydałabym na prezent, prześlę komornikowi
na poczet długu, w  który mnie wpakowałeś”. Albo: „Jeszcze tylko
trzysta okazji bez prezentów dla ciebie i będziemy kwita”.
Rany, jak bardzo chciałaby to zrobić i zobaczyć jego minę… Ale
wyobraźnia zaraz podsuwała jej obraz mamy siedzącej przy stole
z  zaciśniętymi w  wąską kreskę ustami i  z  tym spojrzeniem, które
może nie zabijało, ale przeszywało zimnem, osadzało w  miejscu
i  wybijało z  głowy głupie pomysły, i  zaraz traciła cały rezon. Nie,
kupi mu jakiś głupi drobiazg, pseudoludowe skarpety chociażby.
Albo koszulkę z  jakimś bzdurnym tekstem. A  od niego dostanie
zestaw z  marketu – dezodorant i  szampon czy inny szajs.
Przynajmniej w następnym miesiącu zaoszczędzi na kosmetykach.
Zebrała się do wyjścia około jedenastej, chcąc skorzystać z okazji
i poczuć trochę słońca na twarzy. W świetle dnia Górka Śmierci była
tylko usypaną hałdą, a łyse gałęzie drzew i zielona trawa sprawiały
wrażenie, jakby wiosna zaczęła wypełzać spod ziemi, ale cofnęła się,
przypomniawszy sobie, że jest grudzień. Zuzka zdecydowała się
pójść piechotą, przynajmniej w  jedną stronę. Cały tydzień spędziła
przy komputerze w  pozycji szwajcarskiego scyzoryka; jej ciału też
się czasem należało trochę wolności.
Ominęła górkę i skręciła w stronę centrum. Była już na wysokości
szkoły, kiedy za plecami usłyszała czyjeś szybkie kroki. Zlał ją zimny
pot, a serce podeszło do gardła. Przez chwilę błysnęła jej w głowie
myśl: uciekać, ale wtedy usłyszała znajomy głos.
–  Dzień dobry! Zobaczyłam panią i  chciałam sprawdzić, czy
wszystko w porządku.
Zuzka odwróciła się i prawie osłabła z ulgi. Za nią stała odziana
w dres walkiria Klementyna.
–  Przestraszyłam panią! – przeraziła się blondynka. – Nie
pomyślałam, przepraszam. Chciałam się tylko upewnić, czy
wszystko okej i czy nie potrzebuje pani pomocy.
– Nic się nie stało – oznajmiła mężnie Zuzka. – Nie pomyślałam,
że się czegoś tak przestraszę, wczoraj w sumie nic się nie stało… Ale
dziękuję pani bardzo za to, że pani wczoraj zareagowała.
–  Ja to nic nie zrobiłam. – Walkiria się uśmiechnęła. – Ta pani
z pieskiem za to, szacunek.
–  Zareagowała pani – upierała się Zuzanna. – Wszędzie piszą, że
jest znieczulica, a tu proszę, potrzebowałam pomocy i obie panie mi
pomogły. I jeszcze pani mąż…
Popatrzyły na siebie chwilę w milczeniu, a potem jak na komendę
wybuchnęły śmiechem.
– Znalazł te grzyby? – odważyła się zapytać Zuzka.
– Znalazł. I grzyby, i sól, tylko przyprawę do piernika wcięło. No
i  oczywiście śledzie, więc pojechał dokupić. Klementyna jestem –
przedstawiła się o cjalnie walkiria, wyciągając rękę.
– Zuza.
–  Na pewno wszystko w  porządku? – upewniła się walkiria, nie
wypuszczając jej dłoni. Miała coś takiego w  tych błękitnych
migdałowych oczach, że Zuzanna po prostu musiała powiedzieć
prawdę.
– Z tym, jak się czuję po wczoraj, w porządku, z całością mojego
życia niezbyt.
– To znaczy? – zapytała delikatnie Klementyna.
– Nie wiem, co robić – wyznała Zuzka. – Z jednej strony są święta,
z drugiej strony ta pani od Mulka wczoraj mi tłumaczyła, że nie ma
co siadać do stołu z  ludźmi, z  którymi się nie chce być. A  ja
naprawdę nie mam ochoty. Brat tylko rechoce, że jestem frajerka.
Tata uważa, że powinnam gdzieś znaleźć pracę na czarno, to się
komornik odczepi. A  mama, że przesadzam i  nie powinnam się
kłócić z bratem. To jest moja rodzina i kocham ich, ale teraz… nie
mam na to siły.
Walkiria przez chwilę patrzyła na nią badawczo.
–  Coś ci teraz powiem, tak od siebie. To nie jest ani rada, ani
wskazówka, to jest… moja perspektywa. Słabość to nie jest wada.
To jest stan. Nikt nie jest wykresem z  linią prostą, jesteśmy takimi
naprawdę krzywymi szlaczkami. Raz w  górę, raz w  dół, czasem
w ogóle w pętelkę. Bycie w dołku jest czasem okej. To, że nie chcesz
w danej chwili z kimś się zadawać, też.
– Ale są święta.
–  Zawsze coś jest. Zawsze jest milion powodów, żeby coś zrobić
albo czegoś nie zrobić… A czasem po prostu trzeba złapać siatkę ze
słoikiem śledzi i  zaszarżować komuś na ratunek, nawet jeśli tak
naprawdę nie ma zagrożenia.
–  Nie powiedziałaś mężowi, że pani Gertruda już tego gościa
powaliła i była gotowa go nadal bić, gdyby zaszła taka potrzeba?
– Po rozważeniu wszystkich za i przeciw stwierdziłam, że mu tego
nie powiem, ani w  święta, ani w  ogóle. – Klementyna mrugnęła
porozumiewawczo.
Zuzka uśmiechnęła się do niej. Żeby wszystkie problemy
i  dylematy dało się tak łatwo rozwiązać. Na jej twarzy musiała się
odbić ta myśl, bo poczuła na ramieniu dużą ciepłą dłoń Klementyny.
– Czego chcesz? – zapytała walkiria.
– Iść na zakupy.
–  Nie w  tym sensie. Czego chcesz teraz, tak najbardziej, z  głębi
siebie?
Zuzka wzruszyła ramionami.
– Chyba tego co wszyscy? Kasy, zdrowia, miłości…
–  Nie jesteś wszyscy. Jesteś ty. Czego chcesz? – W  tonie
Klementyny zabrzmiała stanowczość. Walkiria pochyliła się
i  spojrzała dziewczynie głęboko w  oczy, jakby chciała tam znaleźć
odpowiedź.
– Żeby mnie wszyscy zostawili w spokoju – wybuchnęła Zuzka. –
Żebym mogła się na jeden dzień schować pod poduszkę i  nie
musiała być dzielna, pracowita, grzeczna i uprzejma, żeby nikt ode
mnie nie oczekiwał, że będę dobrą córką i siostrą, tylko dlatego, że
są te cholerne święta, bo one nie są w ogóle wesołe!
– O to właśnie pytałam. – Walkiria puściła jej ramię i zrobiła krok
w bok.
– To teraz co? Mam nie jechać?
– Teraz wiesz, czego chcesz. To jest połowa drogi. Druga połowa
to decyzja, co chcesz z tą wiedzą zrobić.
– A kto mi to powie?
Klementyna uśmiechnęła się przepraszająco.
– Obawiam się, że tylko ty sama. Przepraszam, jeśli namieszałam
ci w  głowie, to zboczenie zawodowe. – Złapała Zuzkę za rękę
i  ścisnęła mocno. – Trzymaj się i  wesołych świąt, takich wesołych
właśnie dla ciebie.
Odbiegła, sadząc te swoje wielkie, pełne gracji susy. Zuzka
patrzyła jeszcze przez chwilę za walkirią, za którą powiewał złoty
kucyk, i  poszła dalej, bo wewnętrzny niepokój wewnętrznym
niepokojem, ale zakupy się same nie zrobią.
Pytania Klementyny tkwiły jej w  głowie przez cały spacer do
centrum. Czego właściwie chciała i co zamierzała z tym zrobić?
Kiedy zaczynała pracę w  biurze rachunkowym, myślała, że to
tylko przystanek, coś na początek, żeby opłacić czynsz i  szukać
lepszego zajęcia, ale życie zwery kowało plany. Takich Zuzek,
całkiem bystrych, ale bez doświadczenia, z  marną znajomością
języków i szukających pracy biurowej, było w mieście na pęczki.
Potem jeszcze przyszedł kop od życia, a  właściwie od
beztroskiego Krzysia, i Zuzanna stała się osobą z wpisem na czarnej
liście kredytobiorców. Nie da się ukryć, zdeptało to jej chęci
i marzenia tak mocno, że chyba do tej pory się nie podniosły.
Właściwie dobrze by jej zrobiło, gdyby sobie siadła i zastanowiła
się, czego chce. Na razie żyła Planem. Planem, który miał ją
wyzwolić z długów, ale przecież to nie oznaczało, że już nic innego
nie istnieje. Poza tym na serio powinna podarować bratu na święta
potwierdzenie przelewu z  dołączonym dopiskiem, bo na ładną
kartkę szkoda kasy, że kwotę prezentu przelała na komornika.
I właściwie naprawdę, naprawdę miała ochotę to zrobić…
Ależ byłby kwas. Rodzicie zniesmaczeni, a  przecież też mieli
swoje za uszami. Mogli jej chociaż powiedzieć, że przychodzą pisma
z banku! Ale nie, a teraz zachowują się jak gdyby nigdy nic. Gdyby
Zuzka powiedziała im, co myśli, wyszłaby na tę złą, która zepsuła
święta. Jasne, to są jej rodzice, kocha ich bardzo, ale czy to znaczy,
że ma zaciskać zęby, jakby nic się nie stało?
Zanim dotarła do centrum i stanęła w kolejce do kasy na dworcu,
doszła do wniosku, że doskonale wie, czego NIE CHCE.
Skręciła na świąteczny jarmark i  za pieniądze na bilet do domu
kupiła sobie idiotyczne puchate bambosze w  kształcie owieczek.
I była z tego powodu przeszczęśliwa.
Zaraz po powrocie do mieszkania zzuła półbuty i  wsunęła
poobcierane stopy w tę białą puchatość. Z zachwytem popatrzyła na
swoje nogi, a  potem usiadła na krześle w  kuchni i  zaczęła nimi
wymachiwać.
Papucie ją zachwycały; były pierwszym zbytkiem, na jaki sobie
pozwoliła od dawna. Oczywiście została jeszcze jedna,
najtrudniejsza sprawa. Zuzka przysunęła sobie krzesło tak, żeby
widzieć przez okno niebo i  park, oparła stopy o  zimny kaloryfer
i wybrała na komórce numer mamy.
– Cześć. Nie kupiłam biletu na autobus…
Nie udało jej się dokończyć.
– Wyprzedane! Mogłaś wcześniej pomyśleć – skarciła ją matka. –
Co my zrobimy… Trudno, Krzyś będzie musiał po ciebie
przyjechać…
– Krzysiek ma auto?
– Kolega mu pożyczył…
„Jasne” – powiedziała sobie w  duchu Zuzka. I  poczuła, że ma
naprawdę, naprawdę dość. Mama coś mówiła, o  planie podróży
i o tym, że może Zuzia by część trasy przejechała pekaesem, a może
przeszła i wtedy Krzyś by ją odebrał gdzieś po drodze…
– Nie chcę przyjeżdżać – wpadła jej w słowo Zuzka.
Po drugiej stronie linii zapadła straszna, zachłyśnięta
niedowierzaniem cisza.
–  Nie chcę przyjeżdżać – powtórzyła Zuzanna mocniejszym,
pewniejszym głosem. – Nie chcę udawać, że jest okej, bo nie jest.
Krzysiek mnie naprawdę wkopał. Mam z nim siedzieć przy jednym
stole, udając, że wszystko jest dobrze, bo są przecież święta, życzyć
mu wszystkiego najlepszego i jeszcze może próbować się śmiać, jak
będzie sobie głupio żartował z  tego, że przez niego tra łam do
komornika?
–  Zuzanno, Krzyś powiedział, że to jest nieporozumienie
i wszystko ogarnie…
–  Co ogarnie? Co? Od pół roku mam komornika i  myślisz, że
przez ten czas Krzysiek chociaż raz jakąś kasę mi dał, żebym go
spłaciła? Rechocze tylko jak głupi, że jestem frajerka, że chcę się
układać i spłacać dług!
–  Powiedział, że ci lepszą pracę załatwi i  wszystko będzie
dobrze…
–  Lepszą? Na czarno, w  Niemczech, cholera wie gdzie, z  nim
i  z  jego kolegami. Wyroluje mnie jeszcze bardziej i  zostanę bez
grosza, za granicą i z jeszcze większymi długami. W ani jedno jego
słowo nie wierzę! Poza tym, mamo, ja nie chcę wyjeżdżać za
granicę. Chcę zostać tu, gdzie jestem, robić to, co robię, i żyć sobie
normalnie, po swojemu.
– Przesadzasz…
–  Mamo, mam jeszcze dziesięć tysięcy długu. I  wiesz co, trudno,
za głupotę się płaci, co nas nie zabije, to nas wzmocni, i takie tam,
ale ja już nie chcę być głupią frajerką, z  której brat ma bekę przy
stole, że tak ją wyrolował. I nie, nie przesadzam. Na was też jestem
zła. Mogliście… mogliście mi o tych listach z banku powiedzieć! Do
mnie były! A  wyście wierzyli temu idiocie, że się wszystkim
zajmie… Bardzo chętnie przyjadę was odwiedzić w  następny
weekend. Bez tej całej spiny, że jesteśmy szczęśliwą, wybaczającą
sobie rodziną. Bez ciotek, wujków, babci, po prostu po to, żeby
pogadać. Szczerze.
Po drugiej stronie znowu zapanowała cisza, tym razem ciężka
i chyba pełna poczucia winy.
–  Ten pusty talerz… Będzie na ciebie czekał – powiedziała
wreszcie mama. – Jak długo będzie trzeba.
– Tydzień, mamo. Dwa tygodnie maksymalnie – poprawiła Zuzka.
– Przyjadę na Trzech Króli.
– To już nie będą święta.
–  I  o  to chodzi. Nie chcę czuć, że psuję święta, i  nie chcę też
siedzieć i  udawać, że wszystko jest w  porządku. Wolę zostać
w  Opolu i  pobyć sobie sama ze sobą. Żadnej pracy, żadnych
dodatkowych zleceń, żadnych oczekiwań, żadnych żalów. Tylko ja.
Możesz wszystkim powiedzieć, że nie udało mi się z pracy wyrwać
czy co. Wesołych świąt, mamo. Zadzwonię w Wigilię.
– Wesołych świąt, córeczko.
Bolało strasznie. Ale jednocześnie było jej tak bardzo lekko, jakby
właśnie zrzuciła z ramion ciężki plecak.

***

Decyzja o  pozostaniu w  mieście na święta pociągała za sobą


konieczność zakupów i Zuzka ponownie wyruszyła na wyprawę, by
stawić czoła ogarniętym żądzą konsumpcji tłumom i zapewnić sobie
wikt na te kilka dni.
Kiedy wyszła wreszcie ze sklepu, odstawszy wieczność we
wszystkich możliwych kolejkach, samotność w święta wydawała się
absolutnie cudowną perspektywą. Zuzka szła do domu, powłócząc
nogami, zmęczona, ale zadowolona, ze świadomością, że przez
najbliższych kilka dni będzie sama ze sobą i  kontem Izy na
Net iksie.
– Zuzia! Czekaj, czekaj!
Odwróciła się i zobaczyła truchtającą ku niej przez park panią od
Muleczka. Gerta miała rozpiętą kurtkę, spod której wystawał
czerwony sweter. W  połączeniu z  żółcią okrycia wierzchniego
rzucała się w  oczy prawie tak jak kłusujący za nią pies ozdobiony
świecącą ledową obróżką.
– Jan mu na święta kupił – wyjaśniła, widząc spojrzenie Zuzki. –
Jak na artystę to ma strasznie tandetny gust, ale nie wiem, czy
zaliczyć to do argumentów za rozwodem, czy przeciw. Ale do
rzeczy, dobrze, że cię złapaliśmy, Muleczek i  ja. – Rzeczony
Muleczek został z  tyłu, jednak zbliżał się już do nich zdyszany,
niezbyt szybkim, ale nader ekspresyjnym kłusem, kołysząc się na
boki niczym s lcowana beczułka. – Cały dzień to noszę! – dodała
Gerta, wyciągając z kieszeni słoik i wciskając go Zuzannie w wolną
rękę. – To znaczy nie bój się, nie cały, jak z psem wychodziłam, to
go brałam, ale w  międzyczasie trzymałam w  lodówce. Tak sobie
pomyślałam, że może śledzia byś zjadła. Wiem, wiem, w  tych
świątecznych lmach widziałam, sąsiedzi zawsze z  ciastem
zasuwają, ale ja piec nie umiem i  nie lubię, za to śledzika robię
pierwsza klasa. W  pomidorach, z  pieczarkami i  rodzynkami, tylko
ten jest bez rodzynek, bo ich nie znoszę. Zjedz sobie przed
wyjazdem, bo długo stać w  lodówce nie może. Albo weź ze sobą
i  rozbij bratu na głowie, też słuszny użytek. Ale wtedy to ich
w ogóle do lodówki nie chowaj, takie śmierdzące mu wywal.
–  Nie jadę – wypaliła Zuzka. – Zostaję w  domu. Już im
powiedziałam. Że nie przyjeżdżam i  dlaczego. Zostanę w  domu
i będę szukać siebie. Albo leniuchować i cieszyć się, że nikt mi nie
siedzi na głowie – dodała, przypominając sobie tłumy w sklepie.
–  I  co, fajnie jest być sprawczynią własnego życia, chociaż na
jeden dzień? – Pani od Muleczka mrugnęła do niej
porozumiewawczo. – Wesołych świąt! Chodź, Psztymulec!
Zanim Zuzka zdążyła podziękować i  odpowiedzieć, że tak
właściwie mimo wszystkich wątpliwości i  obaw o  przyszłość od
dawna nie czuła się tak dobrze, sąsiadka odmaszerowała. A za nią,
sapiąc, a może tylko wzdychając ciężko, odmaszerował Psztymulec.

***

Rozmowa z rodziną w Wigilię była dziwna. Nie trudna, nie bolesna,


ale właśnie dziwna. Rodzice nie dali Krzyśkowi dojść do słowa,
przekazali tylko, że on też jej życzy wesołych świąt. Z jednej strony
nikt nie poruszał najtrudniejszego tematu, z drugiej Zuzanna po raz
pierwszy miała wrażenie, że to wcale nie oznacza, że problem jest
zbywany.
Kiedy zaczęło się ściemniać, nakryła sobie do stołu. Na laptopie
miała odpalony jakiś świąteczny lm, w  którym Mikołaj
o arowywał nieszczęsnej bohaterce koniec problemów rodzinno-
nansowych, ze ślicznym facecikiem w komplecie.
Zuzka stwierdziła, że za facecika by podziękowała, ale koniec
problemów mógłby być, i tego właśnie życzyła sobie od migoczącej
na niebie pierwszej gwiazdki. Kiedy odwróciła się od okna, jej
wzrok padł na stół w kuchni.
Stał na nim talerz, jeden, pusty, z wyłożonymi wokoło sztućcami
i  przygotowaną szklanką. Odświętny i  zarazem taki smutny, sam
jeden. Zuzka już, już sięgała, żeby dostawić drugi, ten dla
wędrowca, ale zamarła z dłonią na uchwycie od szafki.
Jeśli postawi drugi talerz po drugiej stronie i  zasiądzie do stołu,
to będzie przy nim jeść sama, niczym połowa niedoszłej randki,
i wszystko będzie takie smutne, dobitnie komunikujące, że jest sama
i została jej tylko nadzieja, że ktoś może zapuka do drzwi…
Zamknęła energicznie szafkę. A  potem otworzyła ją znowu, żeby
sprzątnąć swój czysty talerz. Nie chciała, żeby ktokolwiek
przychodził, chciała być w  te święta sama. Chciała mieć za
towarzystwo tylko samą siebie, żadnych oczekiwań, żadnych
dobrych min do złej gry, żadnego grzecznego „Ha. Ha”, gdy
w środku aż skręca. Nie w tym roku, nie tym razem, nie w te święta.
Niepotrzebny jej talerz, śledzia może zjeść prosto ze słoika. Kto jej
zabroni?
Zacisnęła mocno usta, czując, że zaczynają się wykrzywiać.
A potem jej ciałem wstrząsnął spazm śmiechu. Śmiała się tak długo,
tak głośno i  tak mocno, z  głębi siebie, że aż opadła na taboret,
a  kiedy w  końcu wyrzuciła z  siebie ten niesłyszany od roku,
przygnieciony zmęczeniem, frustracją i  lękiem śmiech, miała łzy
w  oczach. Otarła je radośnie, bo to były dobre łzy, nie te smutne,
wylewane wieczorem, bezgłośnie, gdy leżała z  głową na poduszce
i patrzyła w ciemny su t, albo wstrzymywane, gdy coś w ciągu dnia
przypomniało jej o  bólu. To były łzy, które wycisnął z  jej ciała
śmiech. Zlizała je z mokrych palców i wierzchu dłoni. Były słone jak
najlepsze świąteczne śledzie.
Zuzka wyciągnęła z  lodówki słoik od Gerty. Przysunęła sobie
krzesło do okna, żeby wyglądać na rozświetlone okna w  blokach
wokół parku i  na sam park, i  na górkę, uparcie wciąż niepokrytą
śniegiem. Światełka na balkonach migotały, gdzieniegdzie widać
było nawet lampki na stojących w  mieszkaniach choinkach. Było
niezimowo, niezimno i może odrobinę świątecznie.
Klementyna dziś nie biegała, ale ścieżką po zboczu szła pani od
Muleczka, z  przejęciem klarując coś psu, który dzielnie podążał za
nią, ciemnoszara kulka ozdobiona świecącą ledową obrożą.
– Wesołych świąt, Muleczku – powiedziała Zuzka, wznosząc toast
słoikiem śledzi.
Za jej plecami, na ekranie laptopa, bohaterka świątecznego lmu
przy pomocy Mikołaja i  za sprawą świątecznych cudów odnalazła
miłość swojego życia i przez chwilę wszystko było dobrze. Wszędzie.

Śledzie z pieczarkami w sosie pomidorowym


Słowem wstępu: ten przepis mam od mojej mamy, która z kolei od
lat ma go w jednym ze swoich zeszytów z przepisami. Jak tam tra ł,
nie pamięta już żadna z  nas. Może od kogoś, może przepisany
z  jakiejś gazety… I  jak wiele przepisów typu „podaj dalej” nie
zawiera proporcji – ilość składników ustala się na oko. Dla tych,
którzy wolą bardziej konkretne dane, postarałam się je uściślić.

Składniki:
•  lety śledziowe (powiedzmy, że 2 tacki)
• koncentrat pomidorowy (niech będzie słoiczek)
• pieczarki (aż pół kilo, bo ja akurat lubię)
• odrobina oleju (łyżka)
• większa odrobina ketchupu (3 łyżki)
•  i  jeśli już naprawdę musicie – rodzynki (jestem z  frakcji, która
uważa, że rodzynki pod choinką byłyby gorsze niż rózga)

Przygotowanie:
Posiekane na plasterki pieczarki (jeśli naprawdę musicie, to
z  rodzynkami) podsmażamy na oleju, aż lekko zbrązowieją.
Dodajemy koncentrat i  ketchup. Jeśli wychodzi za gęste, można
dolać odrobinę wody. Smażymy, mieszając, aż wszystko się połączy.
Zdejmujemy patelnię z  gazu, dodajemy pokrojone na małe
kawałki śledzie i  mieszamy z  sosem pomidorowo-pieczarkowym,
nakładamy do słoików. Po ostygnięciu chowamy do lodówki, mogą
tam stać do trzech dni.
Najlepiej smakują, kiedy postoją minimum jeden dzień.

Milena Wójtowicz (ur. 1983) – socjolożka, kadrowa i behapówka,


tłumaczka literatury, pisarka. Zadebiutowała w  2001 roku
opowiadaniem Bardzo czarna dziura, w  2005 roku ukazała się jej
pierwsza powieść Podatek. Jest autorką pięciu powieści
i  kilkudziesięciu opowiadań, w  większości z  gatunku fantastyki
humorystycznej i  komediowo-kryminalnej (Post scriptum i  Vice
versa). Członkini grupy literackiej Harda Horda. Prywatnie żona
jednego męża, pani jednego psa, nieanonimowa herbatoholiczka.
Alek Rogoziński. Sekretny składnik

Z kobietą nie ma żartów –


w miłości czy w gniewie
Co myśli, nikt nie zgadnie;
co zrobi, nikt nie wie.
Aleksander Fredro

„A  kto wie, czy za rogiem nie stoją Anioł z  Bogiem? I  warto mieć
marzenia, doczekać ich spełnienia”, oznajmiło radośnie radio
głosami wokalistek zapomnianej dawno grupy De Su.
Marika Majewska odsunęła krzesło, wstała od biurka, podeszła do
przedpotopowego, a  już na pewno starszego od niej,
radioodbiornika marki Unitra i  zdecydowanym ruchem wcisnęła
czarny guzik, powodując tym samym, że w  pokoju zaległa cisza.
Wreszcie! Czy ktoś w  końcu mógłby nagrać jakieś nowe piosenki
świąteczne, żeby nie trzeba było co roku słuchać wiecznie jednego
i tego samego?! Jak nie Last Christmas, to Oszaleli Anieli. Ona sama
zaraz tu oszaleje! Zwłaszcza dzisiaj… Kto w  ogóle wymyśla te
bezsensy?! „Warto mieć marzenia”. Co za banał! Jasne, że warto.
Ona na przykład marzy o  tym, aby wreszcie wyjść z  pracy
i  rozpocząć kilkudniowy urlop świąteczno-noworoczny. Wziąwszy
jednak pod uwagę, ile ma jeszcze do roboty, to akurat ten plan ma
sporą szansę nie „doczekać spełnienia”. A  przynajmniej nie tak
szybko, jak by chciała. Szlag by to…
Marika wróciła na swoje miejsce i  z  niechęcią przesunęła
wzrokiem po ekranie wyświetlającym tekst pisanego przez nią
artykułu sponsorowanego o  nowym fantastycznym serum
przeciwzmarszczkowym. Niestety, zanim zasiadła do roboty, zdążyła
ów ósmy cud świata wypróbować i  potem przez pół dnia miała
wrażenie, że częściowo sparaliżowało jej twarz, a  poza tym każdy,
kto wchodził do jej pokoju, wcześniej czy później wygłaszał zdanie:
„Jadłaś tu kala ora?”. Na koniec zaś okazało się, że specy k
zostawił na jej policzkach jakieś dziwaczne czerwono- oletowe
plamy. Nic więc dziwnego, że wymyślenie trzech tysięcy znaków
pochwalnego tekstu o zaletach tego wynalazku z piekła rodem szło
jej teraz jak po grudzie. Jak niby miała polecić to badziewie jako
idealne przed sylwestrowo-karnawałowymi zabawami, skoro jedyny
komplement, jaki z  czystym sumieniem mogła o  nim napisać,
brzmiał: „Na szczęście po użyciu tego nie umarłam”?!
Marika westchnęła i  odsuwając jeszcze trochę w  czasie moment,
kiedy będzie musiała wrócić do łgania w imię tego, aby jej magazyn
„wyrobił budżet”, postanowiła iść do kuchni i  zaparzyć sobie
herbatę. Wyszła na korytarz, z  niesmakiem lustrując kolejny raz
zdobiące go dekoracje. Klasyka gatunku! Najpierw ich szef wygłasza
przemówienie w  stylu pogrzebowej płaczki i  bez mała rwąc swoje
ubranie tudzież wyrywając włosy z  głowy, tłumaczy zawodzącym
głosem, dlaczego nie stać go na wypłacenie pracownikom nawet
symbolicznej gwiazdkowej premii, a  po dwóch dniach pojawia się
ekipa, żeby rozstawić wszędzie minichoinki, stroiki, gurki
Świętych Mikołajów, świecące renifery, neonowe łańcuchy,
gigantyczne bombki, girlandy i  inszy świąteczny kicz. Ciekawe, ile
na to poszło kasy? Lepiej nie myśleć…
Marika przeszła przez korytarz, odnotowując przy tym, że
większość jej koleżanek i kolegów rozpoczęła już świętowanie. Tych,
którzy jeszcze pracowali, można było policzyć na palcach jednej
ręki. Po widocznej w  oddali kuchni kręciła się sprzątająca
w  redakcji emerytka, pani Stasia. W  olbrzymiej, przeszklonej sali,
przeznaczonej dla osób tworzących internetową wersję tytułu,
zawzięcie pukała w klawiaturę komputera kierowniczka tego działu
Iwona Kędzik. Zaś w  ostatnim pokoju przed klatką schodową,
należącym do gra ków, siedział najprzystojniejszy facet
w  wydawnictwie, Błażej Adamczuk. Ich losy były tego wieczoru ze
sobą złączone. Żeby on mógł wyjść z  pracy, ona musiała najpierw
skończyć ów kłamliwy tekst. Błażej przeleje go wtedy na kolumnę
magazynu, wyśle do pracującej w domu korektorki i dopiero wtedy
oboje będą wolni. Pomna tego, że powinna uporać się z  pisaniem
już z dobre pół godziny temu, Marika poczuła, że gra kowi należą
się słowa skruchy.
–  Bardzo cię przepra… – zaczęła, wchodząc do jego pokoju.
Przerwała jednak w pół słowa, odnotowując, że Błażej zamiast przy
biurku siedzi na podłodze, pod otwartym oknem, i  to w  dodatku
w  jakiejś dziwacznej, akrobatycznej pozie, nasuwającej nachalną
myśl, że zamierza wziąć udział w castingu do Cirque du Soleil. – Co
ty wyprawiasz?!
Gra k zrobił kilka wdechów i  wydechów, po czym bez
specjalnego pośpiechu wrócił do w  miarę normalnej pozycji.
A dokładnie rzecz ujmując, usiadł po turecku.
– Gdy długo siedzę przy komputerze, łapią mnie skurcze i spinają
mi się mięśnie przy kręgosłupie szyjnym – wyjaśnił uprzejmie – więc
się rozciągam. Kilka podstawowych ćwiczeń. Jeśli chcesz, to możesz
je zrobić ze mną…
Każdą inną propozycję Błażeja, choćby nawet i  niemoralną,
Marika jeszcze do niedawna przyjęłaby z  radością. Przede
wszystkim niemoralną, bo – jak większość redakcyjnych
przedstawicielek płci pięknej oraz dwie sztuki brzydkiej – nie
miałaby nic przeciw zgrzeszeniu z  kimś, kto wygląda jak żywcem
przeniesiony do rzeczywistości z okładki „Men’s Health”. Wziąwszy
jednak pod uwagę, że kiedy ostatnio usiłowała w domu ćwiczyć jogę
i  zobaczyła swoje odbicie w  lustrze, który to widok nasunął jej
nachalne skojarzenia z  oglądanym w  dzieciństwie w  zoo
hipopotamem, stanowczo wolała uniknąć zaprezentowania koledze
mankamentów swojej sylwetki. Tym bardziej że na co dzień
większość z  nich udawało jej się jako tako kamu ować pod
ubraniem. W  tej sytuacji jednak na pewno złośliwie i  ochoczo
ujawniłyby się wszystkie. Jak zawsze, kiedy nie powinny. Poza tym
Błażeja z różnych powodów zdążyła już jakiś czas temu wybić sobie
z głowy.
–  Dzięki za kuszącą propozycję – odparła stanowczo, starając się
wymazać sobie sprzed oczu grymas przerażenia i  odrazy
pojawiający się na twarzy Błażeja na widok oponki wylewającej jej
się spod swetra, ewentualnie ud i, za przeproszeniem, czterech liter,
którymi mogłaby doprowadzić do ekstazy samego Rubensa,
oczywiście gdyby tylko żyła w  jego czasach. – Jeśli nie chcemy,
żeby pierwsza gwiazdka zastała nas w  robocie, nie powinniśmy się
brać teraz za wuef. To znaczy ja nie powinnam. Ćwicz sobie
spokojnie. Postaram się skończyć w ciągu pół godziny. Trzy czwarte
już spłodziłam. Co prawda mam wrażenie, że napisałam wszystko,
co mogłam, ale liczę na to, że nagle spłynie na mnie natchnienie
i jeszcze coś wymyślę.
–  Pomóc ci? – Na twarzy Błażeja pojawił się uśmiech. –
Zaznaczyłaś już, że kosmetyk jest naturalny, bio i  zrobiony ze
składników pochodzących wyłącznie z ekologicznych upraw i farm?
I  że przy produkcji nie ucierpiała żadna wiewiórka ani kura,
a  krowom w  czasie oddawania mleka grano piosenki Dawida
Podsiadły, żeby czuły się bardziej zrelaksowane…
–  Kiedy tam jest sama chemia! Pół tablicy Mendelejewa! Curie-
Skłodowska na pewno padłaby z zachwytu i od razu wyrobiła sobie
u nich złotą kartę stałej klientki.
– No to odwrotnie. – Błażej wrócił do pozycji leżącej, a następnie
podsunął sobie pod plecy poduszkę. Pokój gra ków był jedynym
w  całej redakcji, w  którym poza biurowymi meblami stała też
kanapa, stanowiąca nieoceniony skarb w  chwilach, kiedy trzeba
było wyrabiać nocne nadgodziny, czyli mniej więcej raz na dwa
tygodnie. – Napisz, że kosmetyk powstał na bazie
najnowocześniejszych badań laboratoryjnych wykonanych przez
renomowanych specjalistów z  Uniwersytetu w  New Delhi, stanowi
doskonałą alternatywę dla operacji plastycznej, a  poza tym oparty
jest na zaawansowanej technologii hybrydowych składników, które
ograniczają wytwarzanie enzymów niszczących komponenty skórne
i w związku z tym cera po nim jest odmłodzona, a na twarz powraca
blask, gładkość i jędrność. Ha!
Ponieważ Błażej wyrzucił to z siebie na jednym oddechu, Marika
popatrzyła na niego z  niekłamanym podziwem, po czym wygłosiła
jedyny komentarz, jaki przyszedł jej do głowy, brzmiący:
– Ja pierdzielę…
Tym razem jej kolega roześmiał się już na głos.
–  Co się dziwisz? Od czterech lat łamię tę gazetę, więc
przyswoiłem sobie co większe kretynizmy – wyjaśnił, wracając do
przerwanej wcześniej gimnastyki. – Gdy człowiek bez przerwy czyta
te bzdury, to z  czasem coś zapamięta… Tym bardziej że w  co
drugim tekście jest dokładnie to samo.
Majewska chciała zaprotestować, ale po pierwsze, jako autorka
licznych artykułów o kosmetykach doskonale zdawała sobie sprawę
z tego, że Błażej ma rację, a po drugie, zapatrzyła się w części ciała,
które ów odsłonił w  trakcie ćwiczeń, i  kompletnie straciła wątek.
Kiedyś podejrzewała, że użyte przez jedną z  jej przyjaciółek
stwierdzenie, że facet, którego poznała na Tinderze, „miał tak
twardy sześciopak, że można było na nim trzeć ser”, było sporą
przesadą. Teraz przekonała się, że niekoniecznie. Na widocznym
przed jej oczami sześciopaku Błażeja dałoby się pewnie zetrzeć
nawet stary parmezan.
–  Idę zrobić herbatę – oznajmiła, czując w  duchu, że bardziej
przydałaby się jej szklanka zimnej wody na otrzeźwienie. A najlepiej
lodowaty prysznic. Doprawdy, prezentowanie takiego ciała
koleżance, która od blisko roku żyje jak mniszka, stanowczo
powinno być karalne. – Chcesz też?
–  Nie, dzięki. – Błażej zaczął robić skręty tułowia, niespecjalnie
przejmując się tym, że w  wyniku zamaszystych ruchów odsłania
coraz więcej tego, co z  reguły powinno być zakryte, zwłaszcza
w miejscu pracy. – Mam jeszcze izotonik…
Izotonik. Oczywiście! Klasyka. Jak mogła się w  ogóle wyrwać
z czymś tak pospolitym jak herbata?!
Marika z żalem odwróciła się i wyszła na korytarz. W drodze do
kuchni przeszła przez niewielką klatkę schodową. Piętro niżej
świeciło się światło. Z  tego, co wiedziała, pracująca tam redakcja
magazynu o  podróżach „Pięć Stron Świata” już dwa dni temu
wysłała tytuł do drukarni i cieszyła się świąteczną przerwą. Marika
chciała nawet zejść i  sprawdzić, kto tam nagle dostał ataku
pracowitości, ale po chwili doszła do wniosku, że pewnie światło
zapalił ochroniarz. Odkąd nocne zwarcie w  kablu jednego
z  komputerów o  mało co nie spowodowało, że cała kamienica,
w  której znajdowały się redakcje, poszłaby z  dymem, pilnujący
budynku panowie mieli obowiązek co godzina robić obchód po
pokojach. Efekty tego nakazu bywały różne, bo kiedyś jeden z nich
prawie że przeniósł się na tamten świat po tym, jak dostrzegł na
biurku butelkę z napisem „Wyborowa”, a następnie poczęstował się
czymś, co ją wypełniało, a okazało się podobnie w sumie pachnącym
płynem do czyszczenia monitorów. Inny zaś tuż przed
zeszłorocznymi świętami tak bardzo zaczytał się nad ranem
w  przedwojennej książce Życie seksualne dzikich zostawionej na
biurku przez dziennikarkę piszącą o  zmianach obyczajowych, jakie
na przełomie wieków zaszły w Australii i jej okolicach, że zapomniał
otworzyć drzwi wejściowe. Tym samym skazał wszystkich
pracowników na kilkadziesiąt minut stania
w  trzydziestostopniowym mrozie, w  wyniku czego naczelny
sportowego magazynu „Gol” odmroził sobie nos. Plus tego był taki,
że idealnie nadał się do roli Świętego Mikołaja w przedszkolu swojej
córki. Minus, że sąsiedzi zaczęli go podejrzewać o  dalece
zaawansowany alkoholizm.
–  Oj, jak mi pani szkoda, pani Mariczko – powitała Majewską
w  kuchni pani Stasia. – Wszyscy już szykują wigilię, a  pani ciągle
tutaj, zamiast pomagać w domu…
Majewska z  przekąsem pomyślała, że akurat w  tej jednej kwestii
nie ma żadnych wyrzutów sumienia. Jej mama, kreująca się na co
dzień z talentem godnym Krystyny Jandy na chromą i właściwie już
jedną nogą stojącą w grobie staruszkę, w czasie Bożego Narodzenia
i  Wielkanocy nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
zamieniała się w  jakiegoś cholernego transformera, w  dodatku
posiadającego, zdaniem Mariki, zdolność do klonowania się. Kiedy
jeden klon szalał przy kuchence, drugi sprzątał mieszkanie, trzeci
robił zakupy, a  kolejny wydzwaniał z  życzeniami po znajomych.
Wersja podstawowa mamy w  tym czasie miała czas, aby
skrytykować wszystko, cokolwiek Marika próbowała zrobić
w ramach pomocy. Granicę wytrzymałości swojej córki starsza pani
Majewska przekroczyła trzy lata wcześniej, kiedy to, goszcząc u niej
i  wypakowując przytachane przez nią zakupy, wygłosiła przemowę
treści:
„Gdzieś ty dorwała takiego karpia? Wygląda jak śledź! Dobrze, że
w  ogóle nie kupiłaś szprotki! Co ja z  tym mam zrobić? Sama
galareta wyjdzie! Będzie można zrobić zawody, kto znajdzie tam
karpia. Pokój ci przy okazji sprzątnęłam. Ile tam szpargałów na
biurku się kurzyło! Same bezużyteczne graty. Wszystko wywaliłam.
I biurko ci przy okazji od razu umyłam. Całe jest teraz jaśniutkie! Aż
lśni! Tarłam tak, że aż pot ze mnie ciurkiem leciał. Dwa druciaki
zużyłam! Ale od razu aż błysk poszedł po całym pokoju! Oj, jaka zła
kapusta kiszona. Jakby ktoś ją deptał brudnymi nogami. Chyba ją
wyrzucę, bo przecież jeśli z  niej zrobię farsz do pierogów, to będą
cuchnęły, jakby je kot obsikał. Do cioci Władzi zadzwoniłam. Mówi,
że ją lumbago złapało. Akurat! Zawsze ją łapie, gdy trzeba coś
zrobić. Myślałby kto, jaka z  niej Calineczka! Wujek Jureczek całe
życie koło niej skakał, jakby był jej lokajem. Kiedy umarł tuż przed
świętami, dwa lata temu, to byłam pewna, że go z  trumny
wyciągnie, żeby ją dalej obsługiwał. Lumbago, dobre sobie! Gdy
miesiąc temu wywijała na parkiecie na ślubie Hanki od
Radźkowiaków, to jakoś nic jej nie było. Swoją drogą, nie powinna
tańczyć. Widziałaś jej tyłek? Kiedy zaczęła nim trząść, to wyglądało,
jakby dwa warchlaki walczyły pod pierzyną. Już gorszego chleba
nie mogłaś wziąć? Przecież jeszcze nie zaczniemy go kroić, a już się
cały rozkruszy. Kogo chcesz nim karmić? Gołębie? Żeby ci znów
obsrały parapet? Jak sama wszystkiego nie dopilnuję, to zawsze
nakupujesz jakiejś tandety. I  pewnie jeszcze wydałaś na to
majątek!”.
Zważywszy na fakt, że karp ważył prawie pięć kilo, wyrzucone
szpargały były notatkami do artykułu, który miała oddać wydawcy
tego samego dnia do północy, kapusta i  chleb pochodziły od
sprawdzonego sprzedawcy i  były przepyszne, a  biurko przed
interwencją mamy miało kolor bordowy, Marika święcie obiecała
sobie, że primo, nigdy więcej nie zgodzi się na urządzenie świąt
u siebie, a secundo, od teraz umyje od wszystkiego ręce. Przez dwa
lata nie udało jej się dotrzymać danego sobie słowa, ale w tym roku
dzięki opóźnieniu w  wysyłce numeru pisma do drukarni wreszcie
dopięła swego. Ku jej zaskoczeniu mama na wieść o tym, że Marika
nie może pomagać w  przygotowaniu świąt, nie dość, że nie
wygłosiła ani słowa skargi, to nawet wydawała się bardzo ucieszona
z  tego, że wreszcie nikt nie będzie przeszkadzał w  zrobieniu
wszystkiego „po swojemu”.
–  No cóż poradzić… – Marika wzruszyła ramionami, pstrykając
wihajstrem włączającym elektryczny czajnik. – Pani też, zamiast być
w domu, siedzi tutaj…
–  Za mnie wszystko robią wnuki. – Starsza pani obdarzyła ją
ciepłym uśmiechem. – Złote dzieciaczki. Przyjechały już
przedwczoraj i od razu się wzięły za przygotowania. Nie pozwalają
mi niczego dotknąć. A  że czekamy jeszcze na mojego syna, który
jedzie z  Niemiec, to zaczniemy kolację o  wiele później, pewnie
dopiero koło siódmej. Pomyślałam więc, że jak mam się kręcić po
domu i przeszkadzać, to jeszcze tu do was wpadnę i ogarnę trochę,
żeby nie został bałagan na święta. Odkurzę teraz przy windzie, bo
tam ludzie nanieśli kilogramy błota. Jeśli się to zostawi na
wykładzinie do Nowego Roku, to potem będzie się nadawała tylko
do wymiany. Niech sobie pani tu spokojnie gospodarzy, pewnie i tak
zdążę jeszcze to potem sprzątnąć…
Marika odprowadziła ją wzrokiem do drugiego, krótszego
korytarza, na którego końcu znajdowała się przedpotopowa winda,
ze względu na swój stan nadająca się, zdaniem większości
pracowników redakcji, bardziej na eksponat do muzeum niż do
wożenia ludzi. Dokładnie w  chwili, kiedy pani Stasia zniknęła jej
z oczu, brzdąknięcie w czajniku dało znać, że woda jest już gotowa.
Majewska zaczęła zalewać przygotowany w  zaparzaczu earl grey.
Była w  połowie napełniania kubka, kiedy jej uszu dobiegł
przeraźliwy krzyk. Wzdrygnęła się, a  trzymany w  ręku czajnik
wyleciał jej z ręki. Marika też wydała z siebie okrzyk, tyle że o wiele
cichszy, bardziej stłumiony i  zawierający niecenzuralne słowo,
oznaczające kobietę prowadzącą jednoosobową działalność
gospodarczą wyjętą w naszym kraju spod ewidencji podatkowej.
Z  pokoju gra ków wyjrzał zdumiony Błażej. Krzyki nie
zaalarmowały Iwony, wziąwszy jednak pod uwagę, że pracowała
w słuchawkach, z których z reguły wydobywały się jakieś piekielne
łomoty hard rocka, mogła nie odnotować dodatkowego krzyku poza
tymi wydawanymi przez wokalistę. Jak wiadomo, prawie wszyscy
metalowi frontmani drą się tak, jakby ich obdzierano ze skóry.
Błażej szybkim krokiem zaczął się zbliżać w stronę kuchni.
– Co się stało?! – krzyknął. – Co ty wyprawiasz?!
Marika popatrzyła na niego z wyrzutem i popukała się w  głowę,
jednocześnie sięgając po papierowe ręczniki znajdujące się
w zawieszonym na ścianie podajniku.
–  To nie… – zaczęła i  w  tym momencie krzyk rozległ się po raz
drugi. Tym razem nie był jednak nieartykułowany, ale zawierał
słowo: „Ratunku!”. Bez żadnych wątpliwości dało się też
zidenty kować, skąd dobiega i z czyich ust. Krzyczała pani Stasia.
Błażej, który znalazł się już prawie przy kuchni, zmienił kierunek
truchtu i skierował się w stronę drugiego korytarza. Marika rzuciła
parę ręczników w kałużę na posadzce i ruszyła za nim. Po chwili ich
oczom ukazał się obraz co najmniej zdumiewający. Sprzątaczka
kucała pod ścianą na końcu korytarza, zanosząc się histerycznym
szlochem i  z  przerażeniem wskazując palcem na windę. W  chwili,
kiedy Błażej i  Marika dobiegli na miejsce, drzwi zabytkowego
ustrojstwa właśnie się zamykały.
– Pani Stasiu, co się stało? – Błażej przykucnął przy starszej pani
i położył jej rękę na ramieniu. – Jakiś wypadek? Coś panią boli?
Sprzątaczka pokręciła głową i  z  wyraźnym trudem hamując
szloch, popatrzyła na gra ka z rozpaczą i przerażeniem widocznym
w jej zapłakanych oczach.
–  Dyrektor… – wyszeptała zamierającym głosem. – Nie żyje!
W windzie!
Na twarzy Błażeja pojawiło się zdumienie.
– Co pani mówi? – Do Mariki dobiegło pytanie gra ka. – Jak to:
nie żyje?!
–  Krew, wszędzie krew. – Pani Stasia zakryła twarz rękami. –
Morderstwo! Wody… – Osunęła się półprzytomnie na podłogę.
–  Przyniosę – szepnęła Marika, kierując się do kuchni. Po chwili
wróciła z  kubkiem napełnionym mazowszanką. Podała go
szlochającej sprzątaczce, po czym spojrzała pytająco na Błażeja. Ten
bezradnie wzruszył ramionami.
– Trzeba dzwonić po policję! – wyjęczała pani Stasia.
–  Może najpierw zapytać ochroniarzy na dole? – zaproponował
Błażej. – Czy coś widzieli?
–  Poczekaj jeszcze moment… – poprosiła Marika. Podeszła do
windy i nacisnęła przyzywający ją przycisk, w duchu szykując się na
makabryczny widok, który za moment roztoczy się przed jej oczami.
Piekielna machina ani drgnęła. Nie było w  tym nic dziwnego, bo
mniej więcej co trzecia tego typu próba kończyła się koniecznością
użycia schodów.
– Zejdę na dół – Błażej wstał – i sprawdzę.
–  Czy macie coś na uspokojenie? – Sprzątaczka posłała im
bezradne spojrzenie. – Relanium? Validol?
– Ja mam hydroksyzynę – rozległ się od strony kuchni głos Iwony
Kędzik. – Chce pani?
– Hydro… Co? Co to jest?! – zdziwiła się pani Stasia.
– Lek – odpowiedziała Iwona, zbliżając się do nich. – Moja kotka
strasznie się wydziera w  czasie rui i  znajomy lekarz poradził mi,
żeby jej dawać. Akurat dziś kupiłam…
– A kotka nie powinna mieć rui w marcu? – zdziwiła się Marika.
– Moja ma co kwartał – wyjaśniła Iwona – a mój chłop twierdzi,
że zapatrzyła się we mnie. Złośliwy piernik. To co? Mam iść po ten
lek?
Starsza pani pokręciła niepewnie głową.
– Wolę nie przyjmować czegoś, czego nie znam… – szepnęła.
– Jak pani chce… – Iwona wzruszyła ramionami. – A w ogóle to
co się tu wydarzyło? Jest pani słabo? Wezwać pogotowie?
– Chyba raczej policję… – powiedziała cicho Marika.
– Policję?! – powtórzyła nieco osłupiała Iwona. – Dlaczego?
–  Pani Stasia twierdzi, że widziała w  windzie zwłoki szefa… –
wyjaśnił Błażej.
Na niewyrażającej z reguły żadnych uczuć twarzy Iwony pojawił
się cień zdumienia.
– Naszego szefa? – upewniła się.
Marika pokiwała głową.
–  To niemożliwe! – rzekła stanowczo Iwona. – Przed chwilą
skończyłam z nim rozmawiać przez telefon!
Trzy osoby wgapiły się w  nią ze zdumieniem. Przez chwilę na
korytarzu panowała cisza.
– Jesteś pewna? – zapytała w końcu Marika.
–  No proszę cię! – prychnęła Iwona. – Oczywiście, że tak! Jego
żona zadzwoniła z  prośbą, żebym sprawdziła, czy gdy była tu
przedwczoraj na redakcyjnej wigilii, nie zostawiła przez przypadek
u niego w gabinecie swojego szala. To prezent od jej teściowej i jeśli
nie przyjedzie w nim na święta, będzie zmuszona słuchać jej gęgania
aż do Wielkanocy. Przy okazji dała mi Karola do słuchawki. Złożył
mi jeszcze raz życzenia, zapytał, jak tam w redakcji…
Trzy spojrzenia skierowały się ponownie w stronę pani Stasi.
–  Ja… Nic… Nic nie rozumiem… – Staruszka wyglądała na
oszołomioną. – Przysięgam, że w windzie był pan dyrektor! Cały we
krwi. Leżał oparty o  tę część z  lustrem, naprzeciw wejścia. Na
pewno!
Iwona posłała Marice i  Błażejowi wymowne spojrzenie,
a następnie, korzystając z tego, że sprzątaczka skierowała wzrok na
trzymany w ręku kubek, nakręciła sobie kółko na skroni.
–  Może się pani przywidziało – podsunęła miękkim głosem, po
czym popatrzyła dziwnym wzrokiem na swoją wyciągniętą ciągle
w górę rękę i szybkim ruchem poprawiła marynarkę, chowając w jej
mankiet wystający kawałek białej bluzki, którą miała pod spodem –
albo to był ktoś inny?
–  Nie! – Pani Stasia pokręciła głową. – To był pan dyrektor!
Wiem, że mi nie wierzycie! Sama bym sobie nie uwierzyła! Ale…
Przecież musi być jakieś wyjaśnienie…
– No to przecież mówię! – zniecierpliwił się Błażej. – Sprawdźmy
i zapytajmy ochroniarzy! Poczekajcie tu z panią Stasią!
Odwrócił się i  szybkim krokiem przeszedł przez korytarz. Po
chwili słychać było, jak zbiega po schodach. Na korytarzu zapadła
cisza. Po paru minutach, ku zaskoczeniu trzech pań, wdarły się
w  nią dźwięki ruszającej na dole windy. Pokonanie przestrzeni
między parterem a  drugim piętrem zajmowało leciwej machinie
tyle, że gdyby człowiek chciał sobie w  tym czasie pośpiewać, to
spokojnie zdążyłby wykonać dowolny przebój Beaty Kozidrak,
nawet z  krótkim bisem. Kiedy upiorna winda wreszcie dotarła do
celu i otworzyły się jej drzwi, okazało się, że wewnątrz znajduje się
tylko Adamczuk.
– Nikogo tu nie było – oświadczył, wysiadając. – Ochroniarze też
nikogo nie widzieli. To znaczy pan Waldek, bo pan Jurek robi
obchód. Na piętrze pali się światło, więc pewnie tam się teraz
przechadza. Winda jest czysta, nie ma żadnych śladów krwi ani
niczego takiego. Sprawdziłem dokładnie. Pani Stasiu…?
Sprzątaczka przyglądała mu się takim wzrokiem, jakby właśnie
oświadczył, że jest kosmitą i przyleciał z Marsa.
–  Ja… naprawdę… sama nie wiem… – zaczęła się jąkać. – Czy
jest pan pewny?!
–  Trudno przeoczyć człowieka w  windzie. Zresztą sama pani
widziała, że nikogo tam nie było.
Sprzątaczka oddała kubek Marice i  ukryła twarz w  dłoniach.
Przez chwilę ciężko oddychała. Pozostali w  tym czasie wymienili
porozumiewawcze spojrzenia. Widać było, że myślą to samo.
–  Czy chce pani, żeby ją odwieźć do domu? – zapytała Iwona. –
Zamówię pani naszą służbową taksówkę…
Staruszka odjęła ręce od twarzy.
– Jak to? – zapytała ze zdumieniem. – Nie wezwiemy policji?!
– Możemy… – powiedział Błażej. – Tylko nie wiem po co. Co im
niby powiemy? Że w  windzie był trup, ale znudziło mu się i  sobie
poszedł? W  dodatku nie wiadomo, w  jaki sposób i  dokąd, bo
ochrona przecież ani go nie widziała, ani tym bardziej nie wypuściła
z budynku?
– Wy naprawdę myślicie, że pomieszało mi się w głowie! – Starsza
pani powoli podniosła się z podłogi. – Że jestem paranoiczką!
– Nie. – Iwona pokręciła głową. – Ale obawiam się, że Błażej ma
rację. Policja nas wyśmieje…
–  Pani Stasiu – Marika, która też wstała, pogłaskała sprzątaczkę
po ramieniu – jeśli pani chce, możemy się jeszcze przejść po
piętrach i upewnić, czy nie ma tu nikogo poza nami. Może ten ktoś,
kogo widziała pani w  windzie, był ranny i  potrzebuje pomocy…
Chce pani?
Pani Stasia pokiwała głową i  powoli przeszła w  stronę kuchni.
Błażej podszedł do Mariki.
–  Co ty wyprawiasz? – wyszeptał jej na ucho. – Wariatka miała
zwidy, a  ty z  tego powodu zaczniesz teraz zwiedzać kamienicę?
Naprawdę za chwilę święta będziemy mieli z głowy!
–  Uważasz, że czekanie na policję to lepsze rozwiązanie? –
zdziwiła się Majewska. – Przecież oni zrobią to samo co my. Tyle że
wolniej, a potem jeszcze będą musieli spisać protokół, a kto wie, czy
nie zabrać nas na komisariat. Sam pomyśl, ile to dopiero zajmie!
Błażej przez moment rozważał jej słowa.
–  Masz rację – przyznał, po czym głośno rzekł: – Proponuję,
żebyśmy się podzielili. Ja wezmę na siebie parter, Iwona nasze
piętro, a  wy we dwie pierwsze… Trzecie chyba możemy sobie
darować, bo winda tam nie dojechała, a nie sądzę, żeby ktoś ciężko
ranny miał siłę wdrapywać się po schodach.
Dokładnie kwadrans później cała czwórka spotkała się ponownie,
tym razem w redakcyjnej kuchni.
–  Na parterze czysto, ochrona też nic nie wie – zaraportował
Błażej.
– Na naszym piętrze jedyne, co straszy, to nie zwłoki, ale bałagan
na co poniektórych biurkach. – Iwona popatrzyła ironicznie na
Marikę.
Ta odwdzięczyła jej się złośliwym grymasem twarzy.
–  Na drugim też na szczęście nic nie znalazłyśmy – przyznała,
starając się, aby ze względu na panią Stasię nie zabrzmiało to zbyt
radośnie. W  sumie wcale nie musiała się hamować, bo sprzątaczka
już od kilku minut wydawała się pogrążona we własnych myślach
i nie zwracała uwagi na to, co się dzieje dookoła. – Co robimy?
–  Pani Stasiu? – Iwona popatrzyła pytająco na staruszkę. –
Decyzja należy do pani…
Sprzątaczka popatrzyła na nią półprzytomnie.
–  Chciałabym pojechać do domu – wyszeptała. – Jestem bardzo
zmęczona. I… już sama nie wiem, co o tym myśleć. Boję się… Tak
bardzo się boję…
– Czego się pani boi? – zdziwiła się Marika.
– Słyszałam opowieści… – Starsza pani smutno westchnęła. – Gdy
byłam dzieckiem. O  mojej babci. Ona też widziała różne rzeczy,
których nie było. Ludzi. Przedmioty. Miejsca. Musiano ją oddać do
zakładu. Moi krewni nazywali ją obłąkaną. Nie wiem… Sama nie
wiem, co się ze mną dzieje…
–  Moim zdaniem jest pani po prostu zmęczona. – Marika
popatrzyła na panią Stasię ze współczuciem. – Niech pani w czasie
świąt wypocznie. A potem…
–  …pójdzie do lekarza – dokończyła za nią sprzątaczka, ale
widząc zmieszanie na twarzy Majewskiej, uśmiechnęła się. –
Obawiam się, że będę musiała tak zrobić. Nie chcę skończyć jak
moja babcia. Samotna i  przebywająca całe dni między ludźmi,
którym wydaje się, że są Napoleonem albo carycą Katarzyną.
– Odwiozę panią do domu – zaproponował Błażej. – I tak muszę
czekać, aż ktoś napisze artykuł. Gdzie pani mieszka?
– Na Mokotowie, przy Odolańskiej.
–  Naprawdę? – zdziwiła się Iwona. – To blisko mnie, bo ja na
Dąbrowskiego. Może się przy okazji z wami zabiorę?
Marika poczuła lekki niepokój na myśl, że ma zostać sama
w  redakcji nawiedzanej przez znikające zwłoki. Najchętniej też
pojechałaby już do domu. Gdyby tylko nie ten cholerny artykuł.
– Obrócę w pół godziny, może nawet szybciej. – Błażej popatrzył
na nią uważnie. – Wytrzymasz?
Marika nie miała zamiaru wychodzić przed nim na histeryczkę.
– Nie wygłupiaj się! – rzekła, po czym roześmiała się, starając się,
aby zabrzmiało to naturalnie. W  głębi ducha wcale nie było jej do
śmiechu. – Lećcie, a ja zabieram się za pisanie.
Uściskała, składając świąteczne życzenia, najpierw panią Stasię,
potem Iwonę. Po chwili została sama na piętrze. Zrobiła sobie
nowego earl greya i  przeszła do swojego pokoju. Usiadła i  przez
kilka minut spróbowała skoncentrować się na pisaniu.
Bezskutecznie. Jakkolwiek bardzo się starała, to i tak przez cały czas
miała przed oczami widok zapłakanej pani Stasi patrzącej pełnym
grozy wzrokiem na windę. Kiedy złapała się na tym, że właśnie
spłodziła zdanie: „Ten innowacyjny kompleks przeciwzmarszczkowy
działa we wszystkich warstwach windy, a jego przerażająca formuła
powoduje, że zwłoki przechodzą naturalną odnowę biologiczną”,
postanowiła dać sobie spokój. Popiła earl greya i spróbowała wziąć
się w  garść. Szef w  windzie… Nieżywy… Ciekawe, ile osób by
zapłakało z  tego powodu? Egoista, kabotyn, sknera, szowinista,
seksista, wyżywający się bez pardonu na podwładnych, traktujący
ich jak śmieci. Ile razy doprowadził ją do płaczu? Ją, Iwonę, nawet
anielską panią Stasię! Właściwie dlaczego ona tyle lat tu pracuje?
Syndrom sztokholmski jak nic! Jakim cudem szef znalazł trzy
kobiety, które za niego wyszły, to dopiero zagadka. A ta ostatnia…
W  ogóle do siebie nie pasują. Brzuchaty, wąsaty, niezbyt urodziwy
pan przed sześćdziesiątką i młodsza od niego o połowę, atrakcyjna,
seksowna, zawsze idealnie „zrobiona” i  ubrana kobieta, która
w  niejednej modelce mogłaby wzbudzić uczucie zazdrości. Kiedy
dwa lata temu świeżo co rozwiedziony szef przyprowadził ją na
jakąś redakcyjną imprezę, bodajże swoje urodziny, wszystkim
szczęki opadły na posadzkę. Luiza, bo takie imię nosiła wybranka
szefa, bardziej wyglądała na jego córkę niż partnerkę.
„Poszukiwaczka złota, dramat” – szepnęła wtedy do Mariki złośliwie
ich redakcyjna księgowa. I  nawet jeśli miała rację, to Luiza robiła
wszystko, aby przekonać cały świat o  tym, jak bardzo jest
zakochana w  Karolu. „To, że on zachowuje się jak napalony
gówniarz, to jeszcze rozumiem, bo mężczyźni z  wiekiem nie
nabierają rozumu, ale ona?! Naprawdę, gdy na nich patrzę, zbiera
mi się na wymioty” – przypomniały się Marice słowa Marysi, jednej
z  gra czek, z  odrazą obserwującej wzajemne karesy zakochanych.
Tak było dwa lata temu. Ale potem…
Marika popatrzyła na ekran komputera. Skierowała plik
z  artykułem do paska zadań i  wyszukała katalog ze zdjęciami.
Otworzyła folder z  napisem: „Impreza urodzinowa szefa 2018 rok”
i  ustawiła podgląd na duże miniatury znajdujących się tam
fotogra i. Z  politowaniem popatrzyła na swoją ówczesną koa urę
prezentującą się tak, jakby fryzjer strzygł ją i  czesał pod wpływem
znacznej ilości alkoholu, po czym otworzyła kilka zdjęć zbiorowych,
zrobionych – na co wskazywały pozy uwiecznionych na nich postaci
– z  zaskoczenia albo ukrycia. Zwłaszcza jedno przykuło jej uwagę.
Przyjrzała mu się uważnie. Tak, dobrze pamiętała! Może nie od
razu, ale dobrze… Tak, to właśnie wtedy musiało się zacząć…
Szelest za oknem sprawił, że Marika się wzdrygnęła. Jednak czuła
się trochę nieswojo. Wstała i wcisnęła guzik w radioodbiorniku. Last
Christmas, I  gave you my heart… – dobiegł ją słodki głos
nieodżałowanego George’a  Michaela. Przez moment, dla
uspokojenia, Majewska nuciła wraz z nim słowa piosenki, znanej na
pamięć chyba wszystkim ludziom na świecie. Następnie wróciła
przed komputer i  zbierając wszystkie siły umysłowe, jakie tylko
mogła z  siebie jeszcze wykrzesać, chciała skończyć artykuł.
W  chwili, kiedy już niszowała, usłyszała z  dala dźwięk
zatrzymującej się na jej piętrze windy. Wstała od biurka i wyjrzała
na korytarz.
–  Jestem! – krzyknął z  daleka Błażej. – Odwiozłem najpierw
Iwonę, a potem panią Stasię. Skończyłaś?!
– Jeszcze trzy minuty! – odkrzyknęła. – Przysięgam!
–  Dobra. – Błażej doszedł do swojego pokoju. – Daj znać, gdy
będzie gotowe!
Marika pokiwała głową. Pięć minut później kliknęła napis
„Wyślij”. Odetchnęła głęboko, wyłączyła komputer, pozbierała
swoje rzeczy, przerzuciła przez ramię torbę, wzięła pod pachę
płaszcz, szalik i czapkę, po czym udała się do pokoju Błażeja.
–  Widzę, że jesteś już gotowa do ewakuacji – zaśmiał się
Adamczuk. – Daj mi sekundę. Ustawię tekst, zobaczysz, czy
wszystko w  porządku, wyślemy go do korekty i  mogę cię też
odwieźć do domu.
– A ty się nie spieszysz do swojego?
Błażej pokręcił głową.
–  Ja w  tym roku spędzam święta sam – przyznał bez cienia żalu
w głosie. – To znaczy właściwie we dwóch. Ja i Net ix.
– Czemu tak?
–  Moi rodzice nie żyją, a  brat zabrał swoją dziewczynę do
ciepłych krajów. Nowy Rok zamierzają powitać w  czasie kąpieli
nago w  Oceanie Indyjskim. Proponowali, żebym jechał z  nimi, ale
szef nie chciał mi dać urlopu. Nawet na to nie liczyłem. Sama wiesz,
jak tu jest zawsze przed świętami…
– I naprawdę będziesz sam? – Marice nie wiedzieć czemu zrobiło
się przykro. – Żadnych znajomych…? Dziewczyny…?
–  Znajomi są ze swoimi rodzinami, a  na stanowisku partnerki
mam aktualnie przejściowy wakat. Czasem tak bywa… – mruknął
Błażej, wpatrując się w monitor. – No, chyba teraz jest w porządku!
Rzucisz okiem?
Marika stanęła za nim i  przebiegła wzrokiem widniejącą na
ekranie stronę pisma.
–  Możesz wysyłać – zawyrokowała, czując ulgę, że jej przygoda
z  upiornym artykułem tym samym dobiegła końca. – I  jeśli to nie
problem, to chętnie się z tobą zabiorę…
Po paru minutach znaleźli się w windzie. Błażej przycisnął guzik
z  napisem „-1”, aby od razu zjechać na poziom podziemnego
parkingu. Procedury obowiązujące w  redakcji nie zobowiązywały
ich, aby zostawiali klucze na recepcji. W czasie obchodu ochroniarz
miał je po prostu wyjąć z zamka w drzwiach i odwiesić do gabloty.
– Co za wieczór… – szepnęła, rozglądając się po windzie.
Błażej pokiwał głową.
– Żal mi tej kobiety – rzekł.
– Pani Stasi…? – upewniła się Marika.
– Tak. Sama popatrz… Wyglądała niby normalnie. Ot, zwyczajna,
niegroźna starsza pani… Ale skoro ma halucynacje, to znaczy, że
musi być zaburzona, i to całkiem porządnie. Nie wiem jak ty, ale ja
zawsze trochę się obawiam takich osób, bo…
– …nigdy nie wiesz, co im strzeli do głowy – dokończyła Marika.
– Mam tak samo. Z dwojga złego wolę bandytę. Przynajmniej wiesz,
jak się bronić. A za wariatem nie tra sz…
Wysiedli z windy. Na redakcyjnym parkingu jak zawsze panował
półmrok. Zainstalowane tu oświetlenie bardziej pasowało do
nocnego klubu dbającego o  to, aby jego goście mieli intymną
atmosferę niż do miejsca, w którym trzyma się samochody. Dźwięk
zwalniania centralnego zamka w  citroënie Błażeja nałożył się
z  innym, dochodzącym z  jego komórki. Gra k otworzył drzwi po
stronie pasażera i wykonał szarmancki gest w stronę Mariki.
– Voilà! – rzekł. – Zapraszam do mojej karety, milady!
Marika uśmiechnęła się i  wsiadła do samochodu. Odruchowo
otworzyła osłonę przeciwsłoneczną, popatrzyła w znajdujące się tam
lusterko i  poprawiła uczesanie. Następnie przeniosła wzrok na
lusterko boczne. Widziała w nim Błażeja. Stał przy bagażniku i pisał
coś na swoim smartfonie. Zaskoczyła ją nieco jego mina. Marika
zawsze miała swojego kolegę za luzaka, którego nic nie jest w stanie
wkurzyć albo wyprowadzić z  radosnej równowagi. Teraz jednak
wydał jej się mocno przejęty, nawet zdenerwowany. Kiedy jednak
chwilę potem zajął miejsce obok niej, na jego twarzy znów gościł
uśmiech.
– Wola? – upewnił się. – Gdzieś w okolicach Wola Parku?
Marika pokręciła głową.
–  Sadyba. Świętego Bonifacego. W  tym roku świętuję u  mojej
mamy…
–  Nie ma problemu. – Błażej umieścił komórkę w  uchwycie na
tablicy rozdzielczej i zajął się wpisywaniem adresu.
Marika sięgnęła po swój telefon. Przez chwilę zastanawiała się,
czy nie przesadzi, jeśli spróbuje wcielić w życie plan, który od kilku
minut chodził jej po głowie, po czym wybrała z  listy kontaktów
mamę i  wysłała do niej krótkiego esemesa. Odpowiedź przyszła po
niecałej minucie.
– Na pewno chcesz dzisiaj być sam? – zapytała głośno. – Bo jeśli
jednak miałbyś ochotę zdradzić Net ixa, to…
Błażej zmarszczył brwi.
– Tak…? – rzucił jej zaciekawione spojrzenie.
– To w imieniu mojej mamy chętnie zaprosiłabym cię do niej na
kolację wigilijną.
– Żartujesz?!
– Bynajmniej… Myślę, że akurat tego wieczoru nikt nie powinien
być sam. Poza tym to jest działanie egoistyczne. Oddasz mi
przysługę. W  tym roku wyjątkowo miałyśmy być tylko we dwie
i  szczerze mówiąc, istnieje duże prawdopodobieństwo, że któraś
z nas mogłaby żywa nie doczekać pasterki.
– Aż tak? – Błażej się roześmiał.
–  Uwierz mi! A  tak zadziałasz jako katalizator i  może obie
przetrwamy ten wieczór…
Błażej przez moment milczał.
– Nie chciałbym robić problemu… – powiedział w końcu.
– Nie zrobisz najmniejszego – zapewniła Marika. – Znasz zwyczaj,
że przy świątecznym stole zawsze powinno być nakrycie dla
niespodziewanego gościa i  trochę więcej jedzenia? U  mojej mamy
wygląda to tak, jakby oczekiwała, że niespodziewanie przyjedzie do
niej cały Zespół Pieśni i  Tańca „Mazowsze”, łącznie z  dyrygentem.
Naprawdę to nie będzie żaden problem. To jak…?
Błażej jeszcze przez chwilę się wahał.
–  Dobrze – zdecydował wreszcie. – Ale w  takim razie musimy
zahaczyć jeszcze o jakąś kwiaciarnię. Nie odwiedzę twojej mamy po
raz pierwszy z pustymi rękami.
–  Oczywiście… – zgodziła się Marika, wpisując w  wyszukiwarkę
hasło „kwiaciarnie czynne w Wigilię”.
Zo a Majewska czekała na nich już przy windzie. Jeden rzut oka
pozwolił Marice ocenić, że jej mama potraktowała
niespodziewanego gościa z takimi honorami, jakby co najmniej był
krewnym królowej Elżbiety. Nie dość, że wbiła się w  szpilki oraz
nieco przyciasnawy błyszczący złoto-czarny kostium, z  gatunku
takich, jakie w  latach osiemdziesiątych żony wójtów obnosiły
z dumą na odpustach i festynach wiejskich, to w dodatku napaćkała
sobie na twarz tyle makijażu, że wzbudziłby zapewne szacunek
nawet i  w  gejszach, a  na głowie miała tapir, którego nie
powstydziłaby się żadna szanująca się drag queen. Zdaniem Mariki
prezentowała się w tym wszystkim tak, że za sam wygląd należałoby
ją umieścić w  tym samym zakładzie dla psychicznie chorych co
panią Stasię.
–  Bardzo mi miło! Jakie piękne kwiaty! Nie trzeba było się
kłopotać! – perorowała nieświadoma, że dokładnie w  tej samej
chwili jej córka rozkoszuje się wizją, w  której wzywa pogotowie
ratunkowe, a  to zakuwa ją w  kaftan bezpieczeństwa, a  następnie
zawozi do Tworek. – Nie wiedziałam, że moja córka pracuje z  tak
kulturalnymi i  przystojnymi mężczyznami. Nie ma co się tak
czerwienić! Co to, ja nieprawdę mówię? Zapraszam do środka,
zapraszam! A  ty – zwróciła się do Mariki – co masz taką minę,
jakbyś pieprz rozgryzła? Stało się coś…?
Marice przyszło do głowy wiele odpowiedzi. Wątpliwe, żeby
któraś z  nich uszczęśliwiła jej rodzicielkę. Ta jednak, całkowicie
pochłonięta adoracją Błażeja, najwyraźniej nie czekała na żadną.
Chwilę później zagoniła córkę do kuchni do ostatnich prac przy
wigilijnych potrawach, a  sama oddała się konwersacji z  gra kiem.
Rozmowa szybko zeszła na wydarzenia poprzednich dwóch godzin.
–  Co za biedactwo! – westchnęła Zo a, kiedy wyciągnęła już
wszystkie szczegóły na temat tego, co działo się w  redakcji. Jako
fanka książek kryminalnych i  lmów grozy nie mogła sobie tego
darować. – W pewnym wieku niestety tak się dzieje. Ja na szczęście
mam umysł ostry jak żyleta. Ale za to moja babcia po śmierci
dziadka też na okrągło go widziała, że chodził po domu. Moim
zdaniem dziadek był po prostu tak roztrzepany, iż najpewniej nie
zauważył, że umarł.
–  Mamo! O  umarłych tylko dobrze! – krzyknęła Marika,
zastanawiając się jednocześnie, czy jej żyletoostra mama nie
s ksowała, skoro zamiast śmietany dodała do śledzi z  cebulą papy
do uszczelniania okien. Przynajmniej na to wskazywał fakt, że wbita
w  środek tej potrawy łyżka nijak nie dawała się stamtąd wyjąć. –
Poza tym prababcia widziała pradziadka żywego, a nie martwego!
–  Pradziadek i  za życia miał tyle energii co nieboszczyk –
mruknęła Zo a, robiąc oko do siedzącego vis-à-vis niej Błażeja – ale
to nic dziwnego, bo prababcia wysysała z  niego wszystkie siły jak
wampirzyca. W  naszej rodzinie zawsze kobiety miały większy
temperament. Przynajmniej do mojego pokolenia… No dobrze…
Niech pan sobie tutaj spokojnie siedzi. Dam panu album rodzinny
do pooglądania. W  środku jest dużo ciekawych – mówiąc to, znów
puściła do niego oczko – fotogra i. Ja w tym czasie pójdę pomóc tej
mojej niemocie, zanim puści kuchnię z  dymem albo zrobi sobie
krzywdę. Zupełnie nie ma talentu kulinarnego. W tym też wrodziła
się w swojego świętej pamięci ojca…
Wręczyła rozbawionemu Adamczukowi opasły fotoalbum
i przeszła do kuchni.
– Sympatyczny ten twój kolega – oświadczyła Marice, odbierając
jej nóż, którym ta próbowała pokroić chleb. – Ten jest do
pomidorów! Weź drugi! I zaraz przypalisz barszcz! Przykręć no pod
nim! Na sekundę nie można cię zostawić samej!
Przez chwilę krzątała się po kuchni, naprawiając kolejne
domniemane błędy córki. Nie trzeba, rzecz jasna, dodawać, że
barszcz był bez mała lodowaty, a  noże do krojenia pomidorów
i  chleba różniły się jedynie rozmiarem, a  i  to w  minimalnym
stopniu. Marika chciała już wygłosić kilka słów na swoje
usprawiedliwienie, kiedy zabrzęczał jej telefon. Połączenie
przychodzące. W dodatku spod nieznanego jej numeru.
–  Bardzo przepraszam, że dzwonię w  takim momencie –
w głośniku rozległ się przyjemnie brzmiący męski głos. – Nazywam
się Kacper Nowak. Moja babcia, Stanisława, pracuje w pani redakcji.
Jest sprzątaczką. Dodzwoniłem się do pani Mariki Majewskiej,
prawda?
– Tak – powiedziała Marika. – W czym mogę pomóc?
– Dostałem numer do pani od ochroniarza. Trochę się niepokoję,
bo babcia miała być w domu już dobrą godzinę temu. Czekamy na
nią z  bratem. Dzwoniłem do niej, ale nie odbiera telefonu.
Ochroniarz powiedział mi, że ma tylko zanotowane, że przyszła do
redakcji, ale nie ma nigdzie śladu, że wyszła. I  że on tego też nie
widział.
–  To dlatego, że odwieźliśmy ją samochodem, to znaczy mój
kolega to zrobił, a  parkingi są w  podziemiach i  nie przechodzi się
koło ochrony – wyjaśniła Marika. – Dziwne, bo odwiózł ją już
dawno. Chwilę… Proszę poczekać.
Przeszła do pokoju.
– Na pewno odwiozłeś panią Stasię do domu? – zapytała.
Błażej oderwał wzrok od albumu.
– Oczywiście – odpowiedział ze zdziwieniem. – A co się stało?
– Dzwoni jej wnuczek. Mówi, że pani Stasia jeszcze nie dotarła do
domu. Odwiozłeś ją pod same drzwi?
Błażej pokręcił głową.
–  Poprosiła, żeby ją wysadzić przy aptece, bo była jeszcze
otwarta. Chciała coś tam kupić…
Kacper usłyszał jego odpowiedź.
– Jak dawno temu to było? – zapytał.
Marika spojrzała na wiszący na ścianie zegar.
– Już sporo ponad godzinę temu…
–  Apteka jest jakieś trzysta metrów od domu. Babcia już dawno
powinna być. No nic, wyjdę i jej poszukam…
– Niech pan to zrobi jak najszybciej. Pana babcia zachowywała się
dzisiaj trochę dziwnie. Boję się o nią.
Streściła Kacprowi, co stało się w redakcji.
–  Bardzo dziwne… – w  głosie rozmówcy usłyszała
niedowierzanie. – Babcia zawsze wydawała mi się najbardziej
racjonalną osobą w naszej rodzinie… Ale… Może wiek robi swoje?
Dziękuję bardzo za informację, idę jej szukać…
–  Czy mogę mieć prośbę? – zapytała Marika. – Czy poinformuje
mnie pan, jeśli cokolwiek będzie wiadomo? Bardzo lubię pana
babcię i będę się teraz niepokoiła.
– Oczywiście! Dam znać!
Połączenie zostało zakończone. Marika popatrzyła bezradnie na
Błażeja.
–  Teraz mam wyrzuty sumienia – powiedział gra k. – Może
trzeba było z nią iść do apteki?
– Wasza sprzątaczka zaginęła? – spytała od progu pokoju Zo a. –
Dobrze słyszałam?
Marika potwierdziła.
–  Dziwne. – Zo a położyła na stole trzymany w  ręku koszyk
z chlebem. – I podejrzane…
–  Może faktycznie zrobiliśmy źle, nie zawiadamiając policji… –
zastanowiła się Marika.
–  Ale o  czym? – prychnął lekceważąco Błażej. – Przeszukaliśmy
przecież całą redakcję. Wiesz sama, że nie znaleźliśmy nic
podejrzanego. A już na pewno nie nieboszczyka!
–  To prawda, ale… – zaczęła Marika, ale Zo a nie pozwoliła jej
rozwinąć myśli.
– Dokończycie te dyskusje potem. Pora, żebyśmy usiedli do stołu
– stwierdziła stanowczo. – Pójdę tylko po barszcz, bo już się pewnie
ugotował… Mariczko, jesteś mi potrzebna w  kuchni, bo trzeba
wyjąć wazę. Stoi na górnej półce…
Marika, pomna tego, że już jakiś czas temu wyciągnęła wazę
i postawiła ją tuż przy kuchence, popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
Otworzyła usta, aby to wyjaśnić, ale coś we wzroku mamy kazało jej
się powstrzymać.
– Oczywiście… – rzekła, posłusznie idąc za nią do kuchni.
–  O  co ci… – zaczęła, ale mama położyła palec na ustach,
nakazując jej milczenie.
– Czy ty jesteś pewna…? – zapytała szeptem.
Marika popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
– Czego? – spytała z wyrzutem. – Co ci znowu chodzi po głowie?
– Nie za bardzo chce mi się wierzyć…
– W co?!
– W to, co usłyszałam…
– Proszę cię…
–  A  cóż to za tajne narady? – rozległ się nagle od progu kuchni
głos Błażeja.
Marika i  Zo a, stojące do niego tyłem, zgodnie się wzdrygnęły,
a  starszej z  nich wyleciała z  rąk waza. Dźwięk tłuczonego szkła na
krótką chwilę ogłuszył całą trójkę.
–  O  mój Panie – jęknęła Zo a. – Ukochana pamiątka po mojej
babci!
Marika, pomna tego, że zbierane przez nią i  Błażeja skorupy jej
mama dostała kilka lat temu w  prezencie od swojej siostry
i  bynajmniej nie darzyła ich sentymentem, nazywając pogardliwie
„cepeliowskim kiczowiskiem”, zaczęła węszyć jakiś podstęp. Jak się
szybko okazało, miała rację.
–  Muszę się uspokoić – rzekła łzawo Zo a. – Wyjdę pooddychać
trochę na balkon…
Kiedy kilka minut później starsza pani Majewska ponownie
pojawiła się w kuchni, Marice wystarczył tylko jeden rzut oka, aby
nabrać pewności, że jej rodzicielka coś zmalowała.
–  Nie ma drugiej wazy, więc naleję barszczyku bezpośrednio do
talerzy – stwierdziła, czyniąc gest wypraszający pozostałe osoby
z kuchni. – Usiądźcie do stołu, zaraz wam podam…
– Może ci pomogę? – zaoferowała się Marika.
Zo a pokręciła głową.
– Wystarczy, że tu posprzątaliście – powiedziała stanowczo. – No
już, sio, sio!
Posłusznie spełnili jej życzenie. Po chwili na stole pojawiły się
trzy talerze z parującą, gorącą zupą. Zanim zaczęli go jeść, podzielili
się opłatkiem.
–  Doskonały barszcz – pochwalił Błażej. – Bardzo oryginalny
smak…
Zo a obdarzyła go uśmiechem.
–  Robię go co roku według przepisu, który dostałam od mojej
mamy, a ona od swojej. Nawet nie wiemy, która z kobiet w naszej
rodzinie zrobiła go jako pierwsza i  kiedy. Oczywiście każda z  nas
jakoś usprawnia ten przepis. Ja też dodałam swój sekretny składnik.
Jeśli pan zasłuży, to podaruję panu przepis…
–  Postaram się z  całych sił na niego zapracować. – Błażej
odwzajemnił jej uśmiech. – A swoją drogą…
W  tym momencie odezwała się komórka Mariki. Ta chciała
zignorować dźwięk, ale zobaczyła na wyświetlaczu numer wnuczka
pani Stasi.
– Przepraszam, że zakłócam Wigilię, ale powiedziała pani, że jeśli
dowiem się czegoś, to mam zadzwonić – w  słuchawce rozległ się
głos Kacpra. – Bardzo mi przykro, ale chciałem zawiadomić, że
babcia nie żyje…
– Jak to?! – jęknęła Marika. – Co się stało?!
–  Została potrącona przez samochód. – Słychać było, że słowa
z  trudem przechodzą Kacprowi przez gardło. – Na pasach. Na
przejściu pod naszym domem. Miała zielone światło, ale ten
samochód pędził ponoć jak szalony i  nawet nie przyhamował. Ten
bydlak, kierowca… – głos mu się załamał – …nawet się nie
zatrzymał, tylko dodał jeszcze bardziej gazu i  uciekł. Ludzie to
widzieli, ale nikt nie zdążył zanotować numeru. Pamiętają tylko
markę. Niebieska honda… Mówią, że babcia szła na zielonym
świetle i  że ktoś, kto prowadził pojazd, musiał być pijany albo
naćpany, bo nawet nie zaczął hamować. Babcia nie miała żadnych
szans, żeby przeżyć. Wezwano pogotowie, ale nawet jej nie… Nie…
Przepraszam… – Rozpłakał się.
Marika chciała coś powiedzieć, ale zanim zdążyła to zrobić,
połączenie zostało przerwane.
– Pani Stasia nie żyje… – powiedziała słabym głosem, odkładając
telefon na stół. Po chwili znów po niego sięgnęła. – Została
potrącona na pasach. Kierowca uciekł.
– Co chcesz zrobić? – zapytał Błażej, patrząc, jak Marika drżącymi
rękami dotyka ekranu smartfona.
–  Zadzwonić na policję… Muszę im powiedzieć, co się zdarzyło
w redakcji…
Błażej wstał od stołu, podszedł do niej. Wyjął jej telefon z  dłoni
i schował do tylnej kieszeni swoich spodni.
– Nie sądzę, aby to był dobry pomysł – powiedział.
– Co robisz…?! – Marika popatrzyła na niego ze zdumieniem.
–  Nie możesz zawiadomić policji! – Głos Błażeja brzmiał ostro
i  nieprzyjemnie. – Jeśli nie chcesz skończyć tak jak pani Stasia,
musisz mnie posłuchać. Pani – popatrzył na wstającą od stołu Zo ę
– też.
–  Mój drogi. – Starsza pani Majewska popatrzyła na niego
z politowaniem. – Mnie nikt nie będzie w moim domu rozkazywał,
a już na pewno nie ty.
–  Naprawdę? – Błażej sięgnął do kieszeni swojego swetra
i wyciągnął z niej niewielki pistolet. – Jest pani tego pewna?
Marika poczuła, jak z przerażenia serce podchodzi jej do gardła.
–  To ty?! – Popatrzyła na Błażeja ze zgrozą. – Zabiłeś szefa?
Dlaczego?
Na twarzy gra ka pojawił się pogardliwy uśmiech.
– Skucha! Nie jestem mordercą. Pomyśl raz jeszcze…
Marika nie musiała się długo zastanawiać.
– Luiza… – wyszeptała.
–  Owszem. – Błażej pokiwał głową. – Mieliśmy idealny plan.
Zwabiłem Karola do pracy, Luiza do niego strzeliła, zostawiła mi
pistolet, żebym się go pozbył, a  potem pojechała do domu.
Wiadomo, że byłaby główną podejrzaną, więc musieliśmy zapewnić
jej żelazne alibi. Miał je dostarczyć telefon do Iwony. Wiesz, że nasz
szef zawsze ćwiczył swoje przemowy i  kazał oceniać Luizie, czy są
dobre? Wystarczyło tylko to odpowiednio zmontować. Policja
odkryłaby zwłoki szefa w  pracy, a  Iwona poświadczyłaby, że
rozmawiała z  nim o  określonej godzinie, o  której do jego domu
zaczęli przychodzić goście. Luiza powiedziałaby im, że Karol musiał
jeszcze na chwilę jechać po coś do redakcji. A potem zaczęłaby się
niepokoić. Ostatecznie zadzwoniłaby do ochrony, żeby sprawdzili,
czy go nie ma. Któryś z  ochroniarzy znalazłby go martwego na
pierwszym piętrze, gdzie go zostawiliśmy. Podejrzenia padłyby albo
na naczelnego „Pięciu Stron Świata”, który był mu winny sporą
kasę, albo na któregoś z  ochroniarzy. Tym bardziej że obaj, jak
sprawdziliśmy, mają niejedno na sumieniu. Jedyne, co musiałem
zrobić, to dopilnować, żeby nie znaleziono Karola zbyt wcześnie.
Gdy zaczął się obchód, musiałem poczekać, aż ochroniarz zajrzy do
pierwszego pokoju, a  potem drugim korytarzem przeciągnąć tam
zwłoki Karola leżące w ostatnim.
–  To dlatego, kiedy weszłam do ciebie, byłeś taki zziajany
i siedziałeś przy oknie! – Marika zaczęła składać wszystkie elementy
wieczoru w całość.
– O mały włos, a narobiłabyś mi kłopotu – przyznał Błażej. – Ale
i tak wszystko się potem posypało. Jak się okazało, Karol nie zginął.
Doczołgał się jakimś cudem do windy, w  której zobaczyła go pani
Stasia. Trzeba było improwizować. Na szczęście winda się zacięła.
Zbiegłem na dół. Ten ostatni wysiłek musiał Karola wykończyć, bo
nie wyczułem już pulsu. Ukryłem jego zwłoki w sali konferencyjnej,
bo przecież ochrona nigdy tam nie zagląda! Luiza zgodnie z planem
zadzwoniła do Iwony. Problem jednak w  tym, że po tym rabanie,
jakiego narobiła ta cholerna stara wiedźma, zbyt wiele osób miałoby
wątpliwości co do przebiegu zdarzeń. Wymyśliliśmy więc z  Luizą
naprędce plan awaryjny. Jej brat, od początku wtajemniczony we
wszystko, poszedł niby to szukać czegoś do garażu, a tak naprawdę
wsiadł do samochodu i… sama wiesz.
– Ale po co to wszystko?! – Marika poczuła, że jej głos brzmi tak,
jakby należał do kogoś innego i wydobywał się nie z jej gardła.
–  Gdy nie wiadomo, o  co chodzi, to… – Błażej patrzył na nią
z politowaniem. – Firma, moja droga, rma! Nasz szef od dłuższego
czasu negocjował jej sprzedaż. Nikt o tym nie wiedział. Na początku
grudnia s nalizował transakcję. Czterdzieści milionów złotych!
Czujesz?! Miał nam o tym powiedzieć tuż po Nowym Roku. Dzisiaj
z  rana kwota wpłynęła na jego konto. Oczywiście nie tutaj, bo
musiałby od tego zapłacić podatki. Nasz szefuńcio był tak
zapobiegliwy, że zarejestrował swoją rmę na Cyprze. Sęk w tym, że
Luiza, żeby położyć rękę na tych pieniądzach, musi tam lecieć.
Dlatego musi być poza wszelkim podejrzeniem, żeby otrzymać akt
zgonu i do tego czasu nie dostać zakazu wyjeżdżania za granicę. Co
innego, jak jesteś podejrzana o  popełnienie morderstwa, a  co
innego, jak wszyscy mają cię za pogrążoną w żałobie wdowę. Aby to
wszystko załatwić, potrzebujemy czasu…
–  A  Iwona? – zapytała cicho Marika. – Przecież też była dzisiaj
w  redakcji i  też wszystko widziała. Czy ją też…? – nie chciała
dokończyć zdania.
–  Iwona jest pragmatyczką. Dostała ode mnie bardzo intratną
propozycję i doszła do wniosku, że na dobrą sprawę nie słyszała nic
z tego, co mówiła pani Stasia. Przecież jej wtedy nie było, prawda?
Czasem milczenie jest złotem. W  tym przypadku zaś milczenie jest
milionem złotych. Taką samą propozycję zamierzam teraz złożyć
tobie… To znaczy wam…
Marika zmarszczyła brwi.
– Chcesz… – poczuła, że ma problem z wyrażeniem myśli.
– Chcę, żebyś dostała amnezji. – Błażej pochylił się i popatrzył jej
prosto w  oczy wzrokiem godnym znanego rosyjskiego hipnotyzera
Anatolija Kaszpirowskiego. – Byłaś dzisiaj w  pracy, ale nie
zauważyłaś nic podejrzanego. Pani Stasia zachowywała się jak
zawsze, nie było żadnego incydentu. Odwiozłem cię do domu,
zaprosiłaś mnie na wigilię, jedliśmy sobie spokojnie, kiedy
dowiedzieliśmy się o  śmierci pani Stasi… Właściwie nie musisz
nawet dużo kłamać. Wystarczy tylko, jak przemilczysz kilka spraw…
– Na jego czole pojawiły się krople potu. –  To będzie dla ciebie i dla
twojej mamy baaaaardzooo… – kolejne słowa wypowiadał coraz
wolniej i  z  coraz większym trudem – baaardzooooo…
opłacaaaaalneee… – Skrzywił twarz i mrugnął kilka razy oczami. –
 Co się… dziejeee…? – zapytał ze zdziwieniem. Złapał się krawędzi
stołu, po czym przysiadł na fotelu. Jego oddech stawał się coraz
cięższy, chrapliwy. – Nie rozuuuuumieeem…
Pistolet wypadł mu z ręki. Błażej potoczył mętnym wzrokiem po
swoich towarzyszkach.
– Och, widzę, że jednak mój barszczyk nie wyszedł ci na zdrowie
– westchnęła Zo a, pochylając się nad nim z  uśmiechem. – To
pewnie wina tego sekretnego składnika… No już, mój maleńki,
zaśnij sobie spokojnie. Lulajże, lulaj… Mamy przecież jeszcze tak
dużo do zrobienia…

***
–  Mężczyźni to kompletni idioci. – Luiza popatrzyła na swoje
towarzyszki glarnym wzrokiem, po czym podniosła do góry
kieliszek z szampanem. – Nasze zdrowie, drogie panie!
Pięć kobiet zebranych przy stoliku w restauracji Bona, słynącej ze
snobistycznej elegancji, znakomitej kuchni i  mocno zawyżonych
cen, najpierw stuknęło się kieliszkami, a  potem wychyliło ich
zawartość do dna.
– Ciągle nie mogę uwierzyć, że to wszystko się udało – westchnęła
cicho pani Stasia. – Kilka razy miałam niezłego pietra. Nie byłam
pewna, czy uda mi się to wszystko dobrze odegrać. Niby w  szkole
zawsze zbierałam oklaski za występy w  teatrzyku, ale to było tak
dawno temu…
–  Niech pani nie będzie taka skromna – rzekła Marika. –
Naprawdę zasługiwała pani na Oscara! A ty – popatrzyła na Iwonę –
na złoty medal w lekkoatletyce.
– Chyba w podnoszeniu ciężarów – westchnęła Iwona. – Myślicie,
że łatwo było zatachać naszego świętej pamięci szefa do windy?
Schetałam się jak niewolnicy przy wznoszeniu piramidy Cheopsa…
–  Na szczęście wszystkie nasze wysiłki się opłaciły! Pozbyłyśmy
się dwóch skończonych sukinsynów i  zyskałyśmy fortunę. – Luiza
skinęła na kelnera, aby uzupełnił im kieliszki.
– A mnie tego chłopca trochę żal… – westchnęła Zo a. – Póki go
nie znałam, to jakoś mi było łatwiej, ale jak już do nas przyszedł
i tak mu dobrze z oczu patrzyło, to zaczęłam się wahać…
–  Mogę panią zapewnić, że to był potwór. Prawie taki jak mój
nieświętej pamięci małżonek – stwierdziła Luiza, a  w  jej oczach
zamigotały gniewnie ogniki. – Choć oczywiście na początku też
dałam się nabrać na te jego cielęce oczy. No i  seksapil. Niezłe
z  niego ciacho. Aż trochę zazdroszczę jego współtowarzyszom
z  celi… Szybko jednak wyszło szydło z  worka. Kiedy opowiadałam
mu o tym, że Karol jest furiatem, że się na mnie wyżywa, że potra
mnie nawet uderzyć, tylko patrzył współczująco i  coś tam bredził
o  tym, że trzeba mu pokazać. I  na tym się kończyło! Ale jak tylko
wspomniałam o pieniądzach, natychmiast wymyślił plan, jak się go
pozbyć. Biedaczek, zapomniał tylko o  jednym! Że policja nie lubi
skomplikowanych spraw, które prowadzi się miesiącami i  które
zaniżają jej statystyki. I  że jak poda im się winnego na tacy, to
zjedzą go, zanim w ogóle zdąży pojąć, co mu się przytra ło. A tu…
Wszystko, co Błażej teraz do nich wygaduje, nie ma rąk i  nóg.
Transakcja sprzedaży rmy? Nigdy do takiej nie doszło! Tajemnicze
konto na Cyprze? Bzdura. Karol wszystkie oszczędności trzymał
w  polskim banku, w  dodatku państwowym. Mój brat rozjeżdżający
na pasach sprzątaczkę? Ani ja nie mam brata, ani pani Stasia nie
spotkała się na szczęście ze świętym Piotrem. Wnuki – zmieniła głos
na niski, męski i przez chwilę brzmiał dokładnie jak wcześniej, gdy
udawała Kacpra – dzwoniące z  informacją o  jej śmierci?
Ciekawostka, wziąwszy pod uwagę, że święta spędziły w  swoim
domu w  Australii. Jest za to motyw, psychopatyczna zazdrość, jest
narzędzie zbrodni, tylko z jego odciskami, i wreszcie jest nieporadna
próba ukrycia zwłok w  bagażniku swojego samochodu, za co
ogromne pokłony dla was. – Kiwnęła głową w stronę Mariki i Zo i.
– Sprawa zamknięta.
– I co teraz? – zapytała cicho pani Stasia.
–  Teraz odczekamy kilkanaście miesięcy, potem sprzedam po
cichu rmę i zgodnie z obietnicą podzielę kasę na pięć części. – Na
poważną twarz Luizy znów wrócił uśmiech. – No, chyba że pyta
pani o najbliższą przyszłość. Ta jest w rękach kucharzy i kelnerów.
Ale i tak widzę w niej świąteczny barszcz…
Przez chwilę patrzyła porozumiewawczo na mamę Mariki, po
czym dodała, mrugając do niej okiem:
– …oczywiście bez żadnego sekretnego składnika!

Barszcz wigilijny na zakwasie


Zakwas z buraków
(przepis pochodzi ze strony takemycake.eu)

Składniki:
• 1 kg buraków
• 5–6 ząbków czosnku
• 3–4 liście laurowe
• 3–4 ziela angielskie
• 3–4 ziarenka czarnego pieprzu
• łyżka soli
• 1 l letniej wody

Przygotowanie:
Buraki myjemy, odcinamy stwardniałe końce i kroimy w ósemki.
Wkładamy do dużego słoika. Dodajemy obrany czosnek, liście
laurowe, ziele angielskie, pieprz. Wodę mieszamy z solą i zalewamy
nią buraki. Delikatnie obracamy słoikiem, aby pozbyć się
nagromadzonego powietrza. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy.
W zależności od temperatury zakwas będzie gotowy po mniej więcej
5–7 dniach.

Barszcz

Składniki:
• 2 kg buraków + 1 duży burak do starcia
• około 2–3 l wody 
• duży pęczek włoszczyzny
• cebula 
• kilka suszonych grzybów 
• pęczek świeżego lubczyku i pietruszki 
• przyprawy: 2–3 liście laurowe, 3–4 ziela angielskie
• pieprz, sól

Przygotowanie:
Warzywa wraz z burakami myjemy, obieramy i kroimy w większe
kawałki. Cebulę opalamy nad palnikiem. Wszystko wrzucamy do
garnka. Dodajemy przyprawy (poza solą) i  lubczyk z  pietruszką.
Gotujemy na małym ogniu około 2 godzin. W tym czasie zalewamy
grzyby wodą, po 30 minutach zagotowujemy i  na małym ogniu
gotujemy przez kolejnych 30 minut. Przed końcem gotowania
wywaru dodajemy całego startego buraka, mieszamy i po kilkunastu
minutach przecedzamy. Do czystego wywaru wlewamy ukiszony
zakwas (sam płyn bez buraków) i  wodę z  grzybów. Doprawiamy
solą i  pieprzem. Podgrzewamy, ale nie zagotowujemy (zagotowany
barszcz straci kolor).

Alek Rogoziński – zadebiutował w  2015 roku kryminałem


Ukochany z piekła rodem, za który zdobył pierwsze miejsce na liście
bestsellerów kryminalnych Empik.com. Dwie jego powieści, Jak cię
zabić, kochanie? i  Do trzech razy śmierć, zostały nominowane
w  plebiscycie Książka Roku portalu Lubimyczytać.pl. Trzykrotny
zwycięzca plebiscytu Zbrodnia z Przymrużeniem Oka: w 2017 roku
za powieść Lustereczko, powiedz przecie, w  2018 roku za Zbrodnię
w  wielkim mieście oraz w  2019 roku za książkę Raz, dwa, trzy…
giniesz ty!, którą wystawiono na deskach teatru Druga Strefa. Ma na
swoim koncie również znakomicie przyjęte komedie kryminalne:
Teściowe muszą zniknąć (2020) i Teściowe w tarapatach (2020).
Autor marzy o  tym, by zwiedzić cały świat, a  potem zamieszkać
na jednej z wysp na Morzu Śródziemnym i pisać, pisać, pisać…
Jacek Galiński. Karp się pani ożywił

Życie jest jak torebka foliowa. Wierzysz, że będzie trwać wiecznie,


ale może się rozerwać w najmniej spodziewanym momencie.
–  Wytrzyma, proszę pani. Oczywiście, że wytrzyma – zapewniał
miły sprzedawca pod Halami Banacha, gdy pakował mi karpia do
plastikowej siateczki. Uśmiechnął się przy tym, odsłaniając zabawną
szparę między jedynkami, która nadawała mu dobroduszny wygląd.
Wracałam bardzo zadowolona ze zdobycia tak wspaniałego karpia
w  niewygórowanej cenie. Było już popołudnie i  handlarze
pozbywali się towaru. Mnie się z  zakupami nie spieszyło. Towaru
starczy dla każdego. Nie to co dawniej. Kapitalizm sprytnie
rozwiązał problem pustych półek, zastępując je pustymi portfelami.
Nie było kolejek, a  ludzie byli spokojniejsi. Podczas całych
zakupów nie odniosłam żadnych obrażeń, nie licząc bolesnego
uderzenia w  mały palec u  nogi, gdy przepchnęłam się do przodu
i próbowałam zajrzeć do zbiornika z rybami. Zagryzłam wtedy zęby
i postanowiłam, że tego dnia nie będę się denerwować.
Piękna była wiosna tej zimy, ale to nie zmyliło tramwajarzy,
którzy niezależnie od temperatury grzali mocniej niż w  zimę
stulecia. Jakby tego było mało, coś wydarzyło się na rondzie.
Pewnie wypadek. Podczas raptownego hamowania jakiś jegomość
nastąpił mi na mały palec, ale ja zagryzłam zęby, bo przecież
postanowiłam, że tego dnia nie będę się denerwować.
Spędziliśmy dobre piętnaście minut w  tłoku i  ukropie. Ale
postanowiłam, że tego dnia nie będę się denerwować. Przecież
dzięki temu karpia miałam już wstępnie obgotowanego.
Gdy w  końcu wysiedliśmy, ucieszyłam się, łapiąc łyk świeżego
powietrza. To rzadkość dla kogoś żyjącego w  centrum jednego
z najbardziej zanieczyszczonych miast świata.
Wkrótce dostrzegłam powód nieplanowanego przestoju.
Na środku ronda dwóch rosłych, silnych i  dzielnych policjantów
przy użyciu wszelkich możliwych środków przymusu
bezpośredniego próbowało opanować chudego mężczyznę, który
w łachmanach i sandałach przechadzał się środkiem torowiska.
W  końcu udało im się ściągnąć tego, wydawałoby się, zupełnie
niegroźnego włóczęgę na chodnik. Dobrze widziałam całe zajście.
Nie żeby mnie to interesowało, bo nie interesowało mnie ani trochę,
ale przeszli akurat na północną stronę Alei Jerozolimskich, którą
zawsze wracałam do domu.
Włóczęga od razu powinien udać chorego. Daliby mu spokój.
Może w  przypływie litości wezwaliby nawet karetkę, toby sobie
w szpitalu podjadł chłopina na ciepło.
Policjanci byli zasapani i  zlani potem. Wyraźnie mieli już dosyć.
Natomiast włóczęga twarz miał spokojną. Przynajmniej na tyle, na
ile było ją widać pośród bujnego zarostu.
–  Dokumenty – powiedział policjant będący już na skraju
wytrzymałości nerwowej.
– Nie posiadam – odpowiedział włóczęga.
– Nazwisko – nalegał drugi policjant.
– Jestem człowiekiem.
–  Do cholery! – wrzasnął policjant poczerwieniały ze złości.
Chwycił pałkę, którą miał przytroczoną do paska, i  wziął potężny
zamach.
Włóczęga się nie przestraszył. Pewnie już nieraz oberwał i  nie
robiło to na nim większego wrażenia. W  każdym razie śledził
przebieg zdarzeń, jakby to nie on miał tą pałką oberwać. Tak też się
w  sumie stało, ponieważ drugi policjant, może starszy stopniem,
może bardziej odporny psychicznie, chwycił oburącz za wzniesiony
oręż kolegi, chcąc go powstrzymać przed nieuprawnionym
zastosowaniem przemocy na oczach dziesiątków względnie
zainteresowanych zajściem przechodniów.
Ja nie interesowałam się w  najmniejszym stopniu i  pewnie
dlatego, gdy obaj walczący o  utrzymanie równowagi policjanci
zachwiali się, cudem unikając upadku, wpadli prosto na mnie.
Nie miałam najmniejszych szans utrzymać takich cielaków. Szlag
by ich tra ł!
Przez tych osłów mój z trudem wywalczony karp w dobrej cenie
wylądował na chodniku. Nie dlatego jednak, że wypuściłam go
z  rąk. O  nie. Tego bym nigdy nie zrobiła. Ręce miałam silne, jak
prezes partii rządzącej zamierzający przekopać szpadlem Mierzeję
Wiślaną. Karp wylądował na chodniku, ponieważ jeden
z  policjantów nastąpił mi na mały palec. Kolejny raz zagryzłam
zęby, w  bardzo silnym odruchu obywatelskiego sprzeciwu wobec
opresji aparatu państwa chwyciłam oburącz siatkę z  karpiem
i  huknęłam funkcjonariusza! Ile razy jednego dnia mogłam się nie
denerwować?!
„Oczywiście, że wytrzyma! Oczywiście, że wytrzyma!” – łgał jak
pies szczerbaty hochsztapler spod Banacha!
Siatka pękła, a  karp niczym ptak pofrunął w  kierunku dworca
Warszawa-Ochota. Orzeł jednak był z niego żaden.
Jakiś nawiedzony przechodzień spojrzał na mokry ślad, który
ryba zostawiła na chodniku.
– To znak! – zawołał.
Włóczęga podszedł i pochylił się nad karpiem. Po chwili podniósł
i podał mi go z nabożną miną.
–  Człowieku – powiedziałam, szeroko wytrzeszczając oczy
z zaskoczenia. – Coś ty najlepszego zrobił!?
– Karp się pani ożywił – dodał nawiedzony przechodzień.
– A idź pan w cholerę! – krzyknęłam na niego.
Zdenerwowałam się, bo specjalnie pytałam, czy na pewno dobrze
zabity, żeby się nie okazało, że tylko ogłuszony i  w  domu mi po
kuchni będzie skakał. „Zabity, oczywiście, pięknie zabity, a jak pani
nie wierzy, to mogę go jeszcze raz zabić przy pani” – zapewniał
sprzedawca. A co ja jestem turecki dyktator?
–  Co ja mam teraz z  nim zrobić? – spytałam cała w  nerwach. –
Kto mi go jeszcze raz zabije?
– Nie martw się, siostro – oznajmił włóczęga.
Tyle właśnie czasu potrzebowali policjanci, żeby pozbierać się
i podejść do nas.
– Są państwo spokrewnieni? – spytał jeden z nich. – To pani syn?
– Dokumenty od pani poproszę – dodał drugi.
–  No szkoda wielka – oburzyłam się. – Mój syn to elegancki,
pracowity i  zdolny mężczyzna, a  nie jakiś lewicujący, podróżniczy
bloger!
–  Mamy ważne wezwanie – powiedział policjant, patrząc na
pobliską budę z kebabem. – Poproszę o pani dokumenty.
– Moje dokumenty? – zdziwiłam się.
Chwyciłam się za serce.
– Ludzie! – zawołałam.
Przeszłam kilka kroków na chwiejnych nogach i wsparłam się na
ramieniu włóczęgi.
– Moje serce! Ludzie! – krzyczałam, trzymając się to za lewą pierś,
to za szyję.
– Co pani jest? – zaniepokoił się pierwszy policjant.
– Dzwoń po pogotowie, oprawco! – krzyknęłam.
Pogoda była dobra, światło mocne, a  zachodzące słońce dawało
piękne cienie. Dlatego ludzi zbiegła się cała masa i  obstąpili mnie
szczelnie ze wszystkich stron. Nic nie zrobi lepszych zasięgów
w social mediach niż człowiek umierający na ulicy.
W kilka chwil tłum tak zgęstniał, że oboje z włóczęgą zniknęliśmy
z pola widzenia wzywających pogotowie policjantów.
–  Nie wydaje mi się, żeby pani coś dolegało – powiedział
włóczęga, który przedostał się do mnie.
Ktoś go szarpnął, jakaś dziewczyna krzyknęła, że wepchnął się
bez kolejki. Zrobiło się przez to jeszcze większe zamieszanie.
–  Chodu – powiedziałam, chwytając go za rękę i  wyciągając
spomiędzy ludzi.
Byli tak zajęci spieraniem się o  najróżniejsze rzeczy, że nie
zauważyli, kiedy się ulotniliśmy.
–  Halo, a  pan dokąd? – zwróciłam się do niego, widząc, że jak
gdyby nigdy nic ruszył przed siebie. – Kto mi teraz rybę zabije?
Narozrabiał pan, to teraz niech pan naprawi. Łobuz jeden. Karpia
mu się reanimować zachciało. Przecież ja mam wykwintną kolację
do przygotowania. Same świąteczne rarytasy!
–  Oczywiście, oczywiście – odpowiedział włóczęga. – Po prostu
myślałem, że syn pani pomoże.
– Ten leń i obibok, co o własnej matce nie pamięta?! – oburzyłam
się. – Wpadł rano jak po ogień, bo na wieczór do teściów jedzie. Pół
dnia drogi stąd.
–  Chyba nie będziecie zabijać karpia na ulicy? – wtrącił się ten
sam nawiedzony przechodzień, który był z  nami od początku. –
Przecież tu są dzieci!
Nie byłam kłótliwa, więc złapałam włóczęgę pod rękę i zabrałam
na bok. A tamtemu odpowiedziałam zdawkowo:
– Te dzieci, proszę pana szanownego, to więcej w życiu widziały,
niż pan sobie potra wyobrazić. Niech pan się lepiej nauczy
komputer włączać, to sam pan zobaczy.
Poszliśmy w stronę domu.
W  klubie seniora najtrudniej jest komputer włączyć. Każdy ma
guzik gdzie indziej. Przeważnie ukryty, nieprzypominający
włącznika. Jak już się człowiek jednego nauczy, to potem posadzą
go przy innym i musi zaczynać naukę od nowa. Potem jest łatwiej.
Otwiera się cały świat nieskończonych możliwości. Okienka same
wyskakują jedno po drugim, a  co jedno, to lepsze: kredyty,
pożyczki, kasyna, loterie, książę afrykańskiego kraju chce przesłać
swoją fortunę, wystarczy podać numer karty kredytowej. Nie
wspominając o  różnych innych niezobowiązujących ofertach. I  do
kogo facet wyskakuje z jakąś rybą?! Z czym do ludzi?!
Minęliśmy Platynową i skrzyżowanie ze Srebrną.
– Do domu pana nie wpuszczę – powiedziałam, gdy wchodziliśmy
do bramy. – Bo nie wiem, coś za jeden. Z oczu panu dobrze patrzy.
Czyli chytry pan jest i  nie można panu ufać. Polityk albo
sprzedawca, zgadłam?
– Mógłbym napić się wody? – spytał.
– Ha! Wiedziałam.
– Jestem po długiej podróży.
–  Widać, że prosto ze szkolenia. Od razu się do domu pakuje.
A potem nie ma się go jak pozbyć.
– Nie sprawię kłopotu.
–  Słuchaj pan, przywrócisz pan rybę do stanu używalności
i  możesz sobie iść dalej w  swoją wędrówkę. Nie zatrzymuję, ale
wcześniej ryba ma być tak pięknie zabita, jak była. Bo policję
wezwę, a za znęcanie się nad zwierzętami jest kryminał.
– Śmierdzi – powiedział, przechodząc przez bramę.
– Teraz to, proszę pana, pachnie. Latem niech pan spróbuje tędy
przejść.
Podobała mu się winda. Typowe dla prowincjuszy. Nie wyglądał
na niebezpiecznego, a  tacy właśnie są najgorsi. Seryjni mordercy
albo jeszcze co gorszego. Jeżeli nim był, to przynajmniej z zabiciem
ryby nie powinien mieć problemu.
–  Zostaje pan za drzwiami – odpowiedziałam. – I  żadnych
numerów. Bo zawołam sąsiadów.
Usiadł na podłodze, a  ja, nie spuszczając go z  oczu, włożyłam
klucz do zamka.
Przekręciłam. Facet ani drgnął.
Szybkim ruchem otworzyłam, wskoczyłam do środka
i zamknęłam za sobą.
Spojrzałam przez wizjer.
Siedział.
–  Wstawiam wodę! – krzyknęłam przez drzwi. – Ryba zaraz ma
być nieżywa!
Rozebrałam się. Przygotowałam deskę i  nóż. Nastawiłam garnek
z wodą i zaczęłam siekać warzywa. Usłyszałam coś zza drzwi. Szmer
i  hałas. Wyjrzałam przez wizjer. Jeżeli uciekłby z  rybą, żadna
konwencja genewska by go nie uratowała. Siedział. Pewnie się do
roboty zabierał.
Wrzuciłam warzywa do garnka, ogarnęłam trochę pokój
i usiadłam, bo biodro od kilku dni bez przerwy mnie bolało.
Włączyłabym telewizor, ale był zepsuty. Zamierzałam uzbierać
trochę grosza i  go naprawić, ale na razie musiało mi wystarczyć
własne towarzystwo. Chociaż świąt nie powinno się spędzać
w samotności. Bez telewizora to przecież żadne święta.
Czas już był najwyższy pogonić chudzielca.
Otworzyłam drzwi.
– Dawaj pan rybę – zawołałam hardo.
Ale wtedy zobaczyłam widok straszny. Spodziewałam się
wnętrzności, krwi i  rozbryźniętego mózgu, ale na to nie byłam
przygotowana.
– Gdzie ryba? – spytałam, widząc go siedzącego w samotności.
– Otóż, droga kobieto – powiedział, wstając – był tu przed chwilą
człowiek ubogi, bardzo strudzony. Nie jadł od wielu dni…
–  Ale za to na pewno dużo pił! – przerwałam wściekła. – Taki
nieświeży, zarośnięty, w łachmanach!?
Spojrzał na mnie.
– Nie szata zdobi człowieka – odpowiedział.
– I dał pan sobie ukraść moją rybę?!
– Nie, oczywiście, że nie.
Odetchnęłam, bo już mi się gorąco zrobiło.
– Podarowałem mu ją.
Takiej wigilii jeszcze nie miałam. Skromna, bo skromna miała być
wieczerza, ale przecież nie o to chodziło, żeby się najeść, tylko żeby
się do świąt odpowiednio przygotować. W  tym roku miałam
wyłącznie karpia. Podobnie zresztą jak w  poprzednim. Teraz nie
miałam do jedzenia zupełnie nic…
Spojrzałam mu w oczy. Uśmiechnął się dobrotliwie.
–  Chyba nie myśli pan, że ja się tak dam okraść? – spytałam
w złości. – Proszę natychmiast zadośćuczynić mojej stracie!
– Oczywiście – odpowiedział.
– Ma pan coś wartościowego?
– Miłość.
Matko jedyna! Złapałam się za głowę. Gdzie był mój rozsądek?
Zupełnie mi rozum odjęło, że sprowadziłam kogoś takiego do domu.
–  Ach, jaki pan szczodry – rzuciłam. – Nie miałabym z  czego
wydać. Może niech pan tę miłość zachowa dla siebie, a ja zadowolę
się gotówką.
– Chodzi ci o pieniądze? – zapytał.
Popatrzyłam na tego biedaka, który nawet ubrań porządnych nie
miał. Był jedną z  nielicznych osób, która być może znajdowała się
w  gorszej sytuacji niż ja. Powinnam machnąć ręką i  wrócić do
domu.
Zamiast tego miałam ochotę go huknąć, ale najpierw musiałam
wybadać, czy nie jest zbyt niebezpieczny, bo po całym dniu byłam
nieco zmęczona i mogłabym nie wytrzymać trudów dłuższej walki.
– Odda mi pan, jeżeli pana uderzę? – spytałam.
– Nie oddam – odpowiedział.
– To świetnie – powiedziałam, biorąc zamach. – A co pan zrobi?
– Nadstawię drugi policzek.
Kuszące, ale na pewno nieprawdziwe. W  końcu by mi oddał,
choćby dlatego, że nie mógłby przecież nadstawić trzeciego
policzka.
Niech już sobie tamten bezdomny zje tego karpia. Na pewno
dostanie niestrawności. Dwa dni ryba pływała brzuchem do góry, aż
sprzedawca puścił mi ją za pół ceny, żeby mu woda w zbiorniku nie
zaśmierdła. Nie starczyło mi na nic lepszego, bo niepotrzebnie
popłaciłam rachunki. Powinnam była pamiętać, że nie mogę sobie
pozwolić na taką rozrzutność.
– Oddam pani ostatnią koszulę – powiedział.
Chwycił za łachmany, żeby je z siebie ściągnąć.
–  Przestań, człowieku, nie będziesz mi się tu rozbierał! –
krzyknęłam. – Tu porządni ludzie mieszkają.
– To dobra koszula. Dam ci ją.
– Ubieraj się pan natychmiast, bo zawołam sąsiadów!
– Co to za hałasy? – spytał sąsiad, uchylając drzwi.
Obserwował całą klatkę schodową dzięki supernowoczesnemu
wizjerowi panoramicznemu, który dostał od córki na
siedemdziesiąte piąte urodziny. Niektórzy mówili, że Golum, bo tak
na niego wołano, dzięki wojskowej technologii był w stanie widzieć
nawet w nocy. Co z tego, skoro zawsze widział nie to, co trzeba.
–  A  pan tu po co? – spytałam go. – Święta idą. Nie ma pan nic
w domu do roboty?
– Nie potrzebuje pani pomocy? – zagadnął.
– A wyglądam, jakbym potrzebowała?
–  Oczywiście, że pani nie wygląda. Ale dlaczego ten pan się
rozbiera? – Golum wskazał na włóczęgę, który był już niemal nagi.
– Skąd niby miałabym wiedzieć? – odpowiedziałam. – A kiedy mi
całą kolację wigilijną kradli, to nie mógł pan wyjść i spytać, co to za
hałasy?
– Całą kolację?
– Caluteńką.
– Nie ma pani co jeść?
–  Oczywiście, że mam! – oburzyłam się. – Co to za głupie
pytanie?! Za kogo pan mnie ma?!
– Bo jeżeli tak, to serdecznie zapraszam do nas.
Spojrzałam na niego. Miał wielkie, niebieskie, wytrzeszczone
oczy, którymi pewnie i  bez wojskowej technologii mógłby
obserwować klatkę schodową w  całkowitej ciemności. Twarz miał
bladą, skórę niemal przezroczystą, a  na głowie resztki włosów
wyrastających w  nierównych kępkach. To wszystko w  połączeniu
z białymi, patyczastymi dłońmi sprawiało, że gdy o zmroku wychylił
się przez szparę w  drzwiach, był skuteczniejszy w  odstraszaniu
niezapowiedzianych gości niż sam minister do spraw uchodźców.
–  A  po co ja miałabym do pana przychodzić? – bąknęłam od
niechcenia.
–  Nie przygotowujemy nic niezwykłego – odpowiedział
z  uśmiechem. – Zwykłe kameralne, świąteczne spotkanie. Córka
przywiozła barszcz, pierogi, usmażyła pstrągi i  upiekła
wyśmienitego sandacza. To proste jedzenie, ale my lubimy tradycję.
Skurczony żołądek tak zassał mi przeponę, że przez chwilę nie
mogłam złapać oddechu. Do czego to podobne, żeby tyle o jedzeniu
gadać. Pascal Brodnicki się znalazł.
–  Może znalazłabym chwilę – oznajmiłam, kiedy w  końcu udało
mi się odetchnąć – żeby sprawdzić, czy ta pana córka dobrze
doprawiła sandacza.
– Zapraszam serdecznie – odpowiedział Golum.
Rozwarł drzwi na oścież i  ukłonił się nisko. Ze środka dotarły
kuchenne zapachy. Chciałam coś jeszcze powiedzieć, żeby sobie nie
myślał, że tak łatwo dałam się skusić, ale część mózgu
odpowiedzialna za przetrwanie dokonała zamachu stanu i  przejęła
władzę nad całą resztą. Pokierowała nogami i  zanim się
zorientowałam, byłam już w  środku. Nigdy nie przyjęłabym
zaproszenia wieczorem na klatce schodowej od samotnego
mężczyzny. Zostałam podstępnie uprowadzona.
Włóczęga podążył za mną. Już chciałam na niego nawrzeszczeć,
ale szybko zdałam sobie sprawę, że akurat w  tej sytuacji będzie
moim doskonałym sprzymierzeńcem.
Byłam raczej lubiana. Można by nawet powiedzieć, że bardzo
lubiana, chociaż nie każdy potra ł to okazać. Niemniej jednak
bywały okoliczności, a  do tych właśnie należały święta, kiedy
ludziom brakowało otwartości i  samokrytycyzmu i  nie każdy był
gotowy wysłuchać konstruktywnych uwag na temat swojej kuchni.
Coś takiego zdarzało się jednak rzadko. Nie częściej niż dwa razy
w roku.
Dlatego właśnie włóczęga doskonale się nadawał do odwrócenia
uwagi od mojej osoby. Dzięki niemu prawie niezauważona
prześlizgnęłam się do najpilniej strzeżonej twierdzy każdego domu –
do wigilijnego stołu.
Włóczęga miał trudniej. Obstąpili go. Lustrowali od góry do dołu,
próbując znaleźć argumenty za pozbyciem się obcego, który
w  oczywisty sposób nie przystawał do obrazu świąt idealnych.
Stanęli w taki sposób, żeby uniemożliwić mu przejście. Zięć Goluma
siedzący na wózku inwalidzkim stanowił przeszkodę szczególnie
trudną do pokonania.
–  Chyba nie jesteśmy tu mile widziani – zwrócił się do mnie
dyskretnie włóczęga.
– Wydaje się panu – odpowiedziałam, nie mogąc się napatrzeć na
ogrom smakołyków czekających na stole. – To prawdziwi
chrześcijanie.
– Nie wyglądają.
– Lepszych pan nie znajdzie.
Włóczęga, zdaje się bezwiednie, położył dłoń na ramieniu zięcia
Goluma.
– Przepraszam – powiedział tamten. – Ale czy mógłby pan zabrać
rękę?
–  Oczywiście – odpowiedział włóczęga, odsuwając się. – Bądź
zdrów.
– Wzajemnie.
Atmosfera siadła.
Córka Goluma tyle czasu stała, trzymając półmisek sandacza, że
aż jej ręce omdlały. Chciała go odstawić, ale półmisek lekko się
przechylił, a  leżący na nim nóż spadł z  brzękiem na podłogę.
Włóczęga chciał być miły. Nie miało to jednak znaczenia, ponieważ
wszyscy tylko czekali, aż popełni jakiś błąd i  będą mogli się go
z czystym sumieniem pozbyć. Ten moment właśnie nadszedł.
Gdy nóż spadł na ziemię, córka Goluma natychmiast chciała go
podnieść, ale sztywna i  opięta sukienka na niezbyt wygłodzonym
ciele nie pozwoliła jej ani się schylić, ani przykucnąć.
– Ja sięgnę – powiedział spokojnym głosem włóczęga.
– Nie! – krzyknęła przerażona kobieta.
Oczy zgromadzonych skierowały się najpierw na nóż, potem na
niego. On, niczego sobie z tego nie robiąc, schylił się po narzędzie.
Wszyscy zamarli. Obcy, niehigieniczny, cudzoziemiec, bez
majątku, w  dobrym domu, pośród schludnych i  bogobojnych ludzi
sięgał po nóż.
To nie mogło się tak skończyć. Żadna kolorowa gazetka nie
wydrukowałaby historii o  tak naiwnych i  łatwowiernych ludziach,
którzy sami ściągnęli na siebie nieszczęście. To by się po prostu nie
sprzedało.
Włóczęga nie zdołał chwycić noża. W  ostatniej chwili zrobił to
zięć Goluma.
– Ty… wstałeś? – wydukała jego żona.
Dopiero gdy to powiedziała, zdaliśmy sobie sprawę, że facet
rzeczywiście wstał z  wózka i  rzucił się nawet nie jak lampart, lew
czy tygrys… rzucił się jak prezydent na ratunek Hostii!
Jego żona zaszlochała, zakrywając usta.
–  Ty łachudro! – krzyknęła przez łzy. – Ty nikczemniku… Przez
tyle lat biegałam po zakupy, gotowałam, prałam i  sprzątałam, a  ty
możesz chodzić?!
Zięć Goluma nie wiedział, co powiedzieć.
–  Mniejsza o  twoje gotowanie – odpowiedział w  końcu. – Co
zrobimy, jak ZUS odbierze mi rentę?!
Ona usiadła przy stole, on stał. Zapomniawszy nawet o  nas.
Załamali się. Zbyt niespodziewanie spadło na nich to nieszczęście.
– Mam pytanie – odezwałam się, wiedząc, że lepszej okazji już nie
będzie. – Czy moglibyśmy coś zjeść?
–  Tato! – wrzasnęła córka przez łzy. – Dlaczego ją
przyprowadziłeś? Czy ty się niczego nie nauczysz?
– Wszystko przez nią – dodał zięć.
– Ty lepiej milcz! – skarciła go. – Ty oszuście!
–  Ja jestem oszustem?! – oburzył się tamten. – A  kto nosił
czekoladki lekarzowi orzecznikowi?
– Życie sobie przez ciebie zmarnowałam. Niewdzięczniku.
Włóczęga spojrzał na mnie, jakby chciał, żebym przyznała mu
rację w  ocenie naszej wizyty. Ja jednak obstawałam przy swoim
zdaniu, nawet mimo tego, że wizyta nadal zamykała się bilansem
zera kalorii.
Trzeba było działać, zanim zaczną wywlekać swoje rodzinne
historie, płakać, wybaczać sobie, deklarować dozgonną miłość, bo
w ten sposób nic byśmy nie zjedli do północy.
–  Dawaj pan to – powiedziałam i  chwyciłam nóż. – Gadajcie
sobie, a ja się sama obsłużę.
– To ich wina! – zawyła córka. – Tato, czy ty tego nie widzisz?
Golum westchnął z żalem. Nie miał zbyt wiele do powiedzenia we
własnym domu.
– Dobra, zwijamy się. – Trąciłam łokciem włóczęgę. – Co roku jest
to samo. Zaraz nas wyrzucą. Zawsze tak się kończy.
Włóczęga ukłonił się nisko.
– Bardzo państwu dziękujemy za gościnę… – zaczął mówić.
– Przestań gwiazdorzyć i łap jedzenie – przerwałam mu.
Włóczęga sięgnął po sandacza.
– Tym można nakarmić wiele głodnych osób – powiedział.
– Zostaw! – zawołała zrozpaczona córka.
– Ta ryba należy do mnie – odpowiedział.
– Dobry pan jest! – pochwaliłam. – Szybko się pan uczy. Jeszcze
będą z pana ludzie.
Potem wyniknęła niewielka szamotanina, gdy zięć Goluma
chwycił włóczęgę, a  Golum go bronił. Ja w  zajściu nie
uczestniczyłam, ponieważ nie uznaję przemocy i  nie kultywuję tej
części obchodów świątecznej tradycji. Wycofałam się zatem do
wyjścia, nie czekając, aż skończą.
Ostatecznie włóczęga niczego nie wyniósł.
– Tak nie można – tłumaczył się. – To byłaby kradzież.
–  Bał się pan po prostu, a  mi mówił, że nadstawiłby pan drugi
policzek – odpowiedziałam sfrustrowana.
– Na pewno znajdzie się ktoś, kto podzieli się z nami posiłkiem.
–  Zgadza się. Ja odwiedzę pobliski dyskont spożywczy, ale pan
musi radzić sobie sam.
Zanim oboje znaleźliśmy się na ulicy, podszedł do mnie Golum.
Wręczył mi duże pudło owinięte żółtym papierem i  przewiązane
czerwoną kokardą.
–  To nic wielkiego – powiedział, uśmiechając się przymilnie. –
Chciałbym, żeby pani to przyjęła.
Niekulturalnie byłoby odmówić. Rozpakowałam na miejscu nie
dlatego, żebym była taka ciekawa, ale żeby w  razie czego od razu
oddać. Wzdychałam przy tym co chwila, żeby wiedział, że to dla
mnie kłopotliwa sytuacja.
–  Podobno bardzo dobre i  trwałe – mówił Golum,
podekscytowany jak dziecko. 
Rozdarłam folię i wyciągnęłam.
Symbol uciemiężenia polskiej kobiety i  utowarowienia ludzkiej
egzystencji.
Wózeczek zakupowy.
– Podoba się pani? – spytał z nadzieją w głosie.
Szkoda, że mi juków nie podarował!
– Przepraszam – speszył się. – A może panu się przyda? – zwrócił
się do włóczęgi.
– Wygląda na poręczny – odpowiedział tamten.
– Wezmę – przerwałam. – Ale to kółko chyba odpadnie.
– Sprzedawca zapewniał, że będzie służyć przez lata.
Uśmiechnął się, ukłonił i  wrócił do siebie, gasić świąteczne
pożary.
A  my… ja i  włóczęga… rozstaliśmy się i  ruszyliśmy każde
w swoją stronę.
Wyglądało na to, że jednak lepiej spędzić święta w samotności niż
w źle dobranym towarzystwie.
– Jeżeli to cię jeszcze interesuje – zawołał włóczęga z daleka – to
tam jest człowiek z twoją rybą. Powinien się podzielić.
Wskazał na zarośniętego mężczyznę w  brudnym płaszczu
targającego siaty w stronę Alei Jerozolimskich.
– Podzielić?! – oburzyłam się. – Za nim!
Ruszyłam co sił w  nogach. Niestety, tamten miał szybsze buty.
Modne, kolorowe, takie, jak noszą młodzi. Szubrawiec!
Po drodze zgarnęłam włóczęgę. Musiał mi pomóc, skoro to była
jego wina. Ruszyliśmy na drugą stronę Alei na wysokości Żelaznej.
Rzadko przechodziłam w  tym miejscu, bo nie byłam jeszcze
gotowa na śmierć. Kiedyś lepiej rozumiałam zasadę wpajaną nawet
dzieciom, że na pasach i  na zielonym świetle można przechodzić.
Teraz już się w  tym gubiłam. Na pasach przy zielonym świetle
z każdej strony nadjeżdżały samochody.
Tymczasem mężczyzna w  płaszczu był już po drugiej stronie.
Zbliżał się do Nowogrodzkiej i kościoła Świętego Alojzego. Sprytny
był to złodziejaszek. Myślał, że umknie przed pogonią, chowając się
w kościele.
Nic bardziej mylnego! Rozpędzona i  zdecydowana ręka
sprawiedliwości wcale nie zamierzała się cofnąć.
Z odległości kilkunastu dzielących nas metrów wypatrzyłam małe
drzwiczki, za którymi się ukrył. Pokonaliśmy Nowogrodzką,
kościelną bramę i dopadliśmy drzwi kryjówki.
Szarpnęłam małe drzwiczki, które teraz zamieniły się w  ciężkie
wrota, i krzyknęłam triumfalnie:
–  Mam cię, nikczemniku, podła kanalio, smakoszu ryb
niedomyty…
Możliwe też, że użyłam nieco bardziej dosadnych określeń, nie
szczędząc nawet wulgaryzmów. Mogło tak być, ponieważ gdy
okazało się, że za drzwiami była ogromna sala wypełniona
zastawionymi stołami, oczy setki osób skierowały się na mnie.
– Witaj, siostro – zwrócił się do mnie zaskoczony ksiądz. – Mamy
jeszcze wolne miejsca. Zapraszamy.
– Jeszcze czego! – odpowiedziałam odruchowo.
Ksiądz postawił wazę na jednym z  wielu stołów wypełniających
całkiem sporą salę w podziemiach kościoła. Ramię w ramię siedzieli
przy nich wszelakiej maści ludzie, z  których część wyglądała na
stereotypowych bezdomnych, a  część całkiem zwyczajnie. Było też
kilka osób, które zaszły tu najwyraźniej przez pomyłkę, bo
wyglądały… zupełnie jak ja.
Jeden z  obecnych wstał i  zaczął nalewać barszcz. Zupa musiała
być rzadka, bo zaczął nie od siebie, tylko od innych. Dopiero gdy
wszyscy wokół mieli pełne talerze, pomyślał o sobie, ale było już za
późno, bo w wazie nic nie zostało. Nic dziwnego, że się tu znalazł,
skoro nie potra ł sobie radzić.
– Widzisz łobuza z moją rybą? – spytałam dyskretnie włóczęgę.
Ten jednak nie miał godności za grosz. Zanim się obejrzałam,
siedział już między nimi i chłeptał barszcz, aż mu po brodzie ciekło.
To, że zdradził mnie w  kluczowym momencie, wcale mnie nie
zdziwiło, bo tego już pewnie uczą dzieci w  szkołach. Nie mogłam
jednak znieść widoku tylu zajadających się osób. Mimo że na
wybitnych znawców kuchni nie wyglądali, to jednak barszcz nie
mógł być taki zły.
– Może jednak się pani skusi? – spytał ksiądz. – Szkoda, żeby się
zmarnowało.
Zmarnowało? Ha! Sprytny szelma wiedział, jak podejść człowieka
starej daty, ale tu raczej nic nie mogło się zmarnować. Ci ludzie
z  łatwością byliby w  stanie pochłonąć każdą ilość barszczu, nawet
jeżeli podstawiono by całą cysternę.
– Niedługo podamy karpia – dodał.
– Karpia? – To słowo przeszyło mój umysł.
– Właśnie pewien dobry człowiek nam go podarował.
– Dobry człowiek…
– Obranego i wypatroszonego. Siostry już smażą.
Za późno. Ryba przepadła. Nogi się pode mną ugięły. Zachwiałam
się, a  ktoś podsunął mi krzesło. Pewnie też jakiś „dobry człowiek”.
Dwóch innych wstało i  dosunęło mnie do stołu. Nie wiem, skąd
wziął się przede mną talerz barszczu. W ręku trzymałam łyżkę, która
już po chwili zmierzała do moich ust.
Pikantny!
Ale niezły.
Człowiek jest w nieustannym wewnętrznym kon ikcie. Podejmuje
decyzje pod wpływem impulsów, prymitywnych instynktów
i pierwotnych żądz. Umysł nigdy by się na to nie zgodził, ale ciało
potra walczyć o swoje. Dzisiaj z okazji świąt postanowiłam trochę
odpuścić. A niech sobie organizm poje tego barszczu. Co mi tam.
– Proszę księdza – zawołałam.
– Tak, siostro? – odpowiedział.
– Największy kawałek karpia musi być dla mnie.
– Oczywiście – zgodził się z pobłażliwym uśmiechem.
– Bo on jest mój – dodałam pod nosem, dla ukojenia nerwów.
Chwilę potem ludzie zaczęli śpiewać kolędy. Ja, rzecz jasna,
pokazałabym im, jak się śpiewa, ale byłam zajęta drugą dolewką
barszczu. Nic nie mogło się przecież zmarnować. Tak powiedział
ksiądz.
Wolałam święta bardziej rodzinne, z  popisywaniem się,
skrywanymi zawiściami, awanturami i  kłótniami. Kwintesencją
dobrej fabuły jest kon ikt, a  jaki tu miałby być kon ikt, kiedy tu
każdy sobie od ust odejmował, żeby drugi mógł się najeść?
Miałkość!
Włóczędze towarzystwo najwyraźniej odpowiadało. Obsiedli go
i przepytywali, gdy zorientowali się, że nietutejszy.
– Ojciec mnie przysłał – odpowiedział jednemu z nich.
– Standard – skomentował któryś.
– Apodyktyczny?
– I władczy.
–  Nie możesz się sprzeciwić? Co ci zrobi? Bezdomny i  tak już
jesteś.
– A skąd pochodzisz?
– Z Betlejem.
–  Hmm… Autonomia Palestyńska. To się lepiej do tego nie
przyznawaj.
Rozmawialiby tak sobie dalej, ale barszcz okazał się mocno
pikantny.
– Mógłby ktoś przynieść coś do picia? – spytał jeden z gości.
– A sam nie możesz? – odpowiedział brodaty.
– Ja pójdę – oznajmił włóczęga i wstał.
Zakończył potencjalny spór, zanim ten zdążył się w  ogóle
rozwinąć, a już miałam nadzieję, że coś się w końcu wydarzy.
–  Weź butelkę – powiedział ten, który go poprosił. – W  łazience
jest kran.
Włóczęga chwycił plastikową pogiętą butelkę pokrytą
zielonoszarym nalotem i poszedł.
Barszcz był niezły, choć trzeba przyznać, że z  każdym kolejnym
talerzem coraz mniej wyrazisty. Nie wspominając już o  tym, że
uszka dawno się skończyły. Dlatego gdy włóczęga odszedł od stołu,
natychmiast ze wszystkich stron nadleciały nad jego talerz widelce,
by porozchwytywać ostatnie pierogi.
Ja byłam druga. Kolejni tra ali już tylko w puste dno talerza. Dla
włóczęgi zostało samo rzadkie, ale nie miał co narzekać, bo i  tak
załapał się na świetną wyżerkę.
Gdy wrócił, słowem się nie odezwał na temat uszek, choć
wydawał się bystry i  nie mógł nie zauważyć ich braku. Poprosił
każdego o  kubek, szklankę czy co kto miał i  nalał wszystkim
z plastikowej butelki.
Mimo słabego światła w podziemiu kościoła widać było, że wodę
tam mieli wyjątkowo podłą. Nawet u  nas w  kamienicy nie była aż
tak brązowa.
Członkom wieczerzy to jednak nie przeszkadzało. Nie było w tym
zresztą nic dziwnego.
– Człowieku! – zawołał jeden z nich. – Skądżeś ty to wziął?!
Inny, patrząc na niego, spróbował ze swojego kubka.
–  Na głowę upadłeś? – oburzył się inny, przepłukując usta. –
Ludzie o dobrym sercu na kolację wigilijną cię przyjęli, a ty się im
do piwniczki dobrałeś? Jak ci nie wstyd?
– W ogóle nie czuć siarki – stwierdził kolejny. – Ze siedem złotych
musiał taki jabol kosztować, a może i więcej.
–  Wino nie jest kradzione – oznajmił włóczęga. – Pijcie, bracia
i siostry. Dla nikogo nie zabraknie.
– Jeżeli mówi, że nie ukradł – powiedział brodaty zachrypniętym
głosem – to ja mu wierzę.
– Ja też mu wierzę – dodał inny, podsuwając kubek.
– I ja wierzę…
– I ja…
– A do jedzenia byś czegoś nie zmotał? Oczywiście wierzymy, że
nie ukradniesz, ale na wszelki wypadek możemy zagadać księdza
i zakonnice.
– Nie trzeba. Przyniosę chleba.
Miał łatwość zjednywania ludzi. Polubili go wszyscy, mimo że
chleb, który skombinował, najwyraźniej był ekologiczny. Nie po to
mieliśmy dwudziesty pierwszy wiek, żeby jeść pieczywo bez cukru
i polepszaczy.
Gdy ksiądz przyniósł karpia, okazało się, że wcale nie byłam
głodna. Tyle zachodu o głupią rybę!
Rozmawialiśmy przyjemnie. Wiele osób miało do opowiedzenia
ciekawą historię. Był wśród nas weteran z  misji wojskowych
z zespołem stresu bojowego. Państwo w podzięce za służbę pomogło
mu się uwolnić od trosk w  postaci rodziny i  mieszkania. Była też
pielęgniarka, która uciekła od terroryzującego ją męża. Żeby mogła
otrzymać pomoc, on musiałby ją zabić, ale nie chciała czekać.
Sporo osób z  różnymi historiami, ale jedną cechą wspólną.
Brakiem rodziny i przyjaciół.
– Ja byłam nauczycielką – powiedziałam, gdy mnie spytali. – Ale
ja… jestem tu przypadkiem.
– To zupełnie tak jak my – odpowiedział z uśmiechem brodacz. –
A ty, cudzoziemcze? Kim jesteś?
– Mówcie mi Jezus – powiedział włóczęga.
Brodacz uśmiechnął się i  po bratersku poczochrał włóczęgę po
czuprynie.
– Jak chcesz, kochanieńki – zaśmiał się. – Ale uważaj na siebie, bo
masz bardzo słabą głowę.
– Ja też jestem Jezus – zawołał inny długowłosy brodacz z końca
stołu.
– I ja – dodał jeszcze jeden z głębi sali.
Niedługo potem pierwszy biesiadnik niemal bezszelestnie
i z gracją osunął się pod stół, a ksiądz i siostry zakonne zorientowali
się, że ktoś przemycił alkohol. Wszystkich bezceremonialnie
wyrzucono na ulicę. Mnie, żołnierza, pielęgniarkę i trzech Jezusów.
Ten, który siedział najbliżej włóczęgi i  najbardziej wsłuchiwał się
w jego słowa, zdradził go pierwszy. Liczył, że się tym wyratuje, ale
wyrzucili i  jego. Targany wyrzutami sumienia błagał włóczęgę
o przebaczenie. On machnął tylko ręką, twierdząc, że często mu się
to zdarza.
Nic nie było w  stanie popsuć nam nastroju. Zgodnie byliśmy
zdania, że tak miłej wigilii dawno nie mieliśmy.
Nieco ociężali, ale zadowoleni pozwoliliśmy odjechać autobusowi
i  ruszyliśmy pieszo. Włóczęga odprowadził mnie do domu. Reszta
się rozeszła.
Na niebie pokazała się pierwsza gwiazda.
Chwyciłam go pod rękę, bo zakręciło mi się w  głowie od
patrzenia w górę.
I  tak szliśmy tego pięknego wieczoru. On nie miał nic, a  ja nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś mi jednak dał.
Nigdy potem już go nie spotkałam.
Całe szczęście.
Bo to przecież przez niego straciłam taką dobrą rybę!

Karp à la Zo a Wilkońska
Karpia należy wystać w  kolejce. Im dłuższa, tym lepsza. Następnie
trzykrotnie upewnić się u sprzedawcy, czy aby karp jest świeży, bo
będzie podawany na najwykwintniejszej kolacji. Po wysłuchaniu
wszystkich zapewnień należy podać je w  wątpliwość, a  następnie
jak gdyby nigdy nic z  przekornym uśmiechem życzyć sprzedawcy
wesołych świąt. Nie należy lekceważyć tego etapu przygotowań,
ponieważ ma on wpływ na smak. Nadaje mięsu lekki posmak
goryczki.
Po powrocie do domu należy zarzucić domownikom lenistwo
i  zlecić skrobanie oraz patroszenie karpia osobie, która w  tym
momencie ogląda telewizję. Jeżeli akurat nikt nie ogląda, w  co
wątpię, należy przydzielić zadanie osobie znajdującej się najbliżej
telewizora. Jeżeli przygotowujesz święta samotnie, to i tak wszyscy
ci zazdroszczą, więc możesz ten etap zrealizować sama.
Przygotowanego karpia kroisz w dzwonka, obtaczasz w panierce,
doprawiasz i  smażysz. Nie musisz się zbytnio przykładać. To
najmniej ważny etap. Karp jest rybą hodowlaną o  niezbyt
wyra nowanych walorach smakowych. Niezależnie od tego, jak ci
wyjdzie, i tak powinnaś być zadowolona, bo tu nie chodzi o smak,
tylko o symbolikę i tradycję.
Usmażonego karpia układasz na półmisku w  taki sposób, żeby
wyglądał znacznie lepiej, niż smakuje. I  teraz ważne! Skoncentruj
się i pomyśl, czy znasz kogoś lub słyszałaś o osobie, która może mieć
jeszcze gorsze święta niż ty. Spróbuj tej osobie swojego karpia
podarować. Koniecznie musisz powiedzieć, że nasmażyłaś takich
cztery i nie masz co z nim zrobić.
Jeżeli uda ci się karpia podarować lub jeżeli przynajmniej
spróbowałaś to zrobić – bo tu nie chodzi o  to, żeby ktoś go
faktycznie zjadł, ale o  intencję i  pamięć – możesz być z  siebie
dumna. Właśnie przygotowałaś prawdopodobnie najlepszego
świątecznego karpia na świecie!

Jacek Galiński – laureat konkursu na opowiadanie w  ramach


Międzynarodowego Festiwalu Kryminału Wrocław 2017. Autor serii
komedii kryminalnych o  Zo i Wilkońskiej: Kółko się pani urwało,
Komórki się pani pomyliły i  Kratki się pani odbiły, zdobywca tytułu
Hultaj Literacki 2019. Otrzymał nominację do Grand Prix Festiwalu
Kryminalna Warszawa 2019. Pisze następną część przygód
niepokornej staruszki.
Agnieszka Lis. Tajemnica na słodko

Hipolita wpadła do pokoju młodszej siostry i  oskarżycielsko


wycelowała w nią palec.
– Coś mu nagadała? – zapiszczała.
Anastazja podniosła głowę znad niewielkiego biurka.
– Nic – odpowiedziała spokojnie. – Nic nie powiedziałam, nawet
słowa. – Zrobiła zdziwioną minę.
– Zabrałaś moją bluzkę – warknęła Hipolita.
– Ale nic nie nagadałam! – uniosła się Anastazja.
Hipolita spojrzała na białe biurko. Ściślej biorąc, blat był biały
i  wiecznie brudny, czego nie znosiła. Do tego jeszcze pulpit był
podnoszony, pod spodem miał zgrabną skrytkę, ale nigdy nie
dawało się nic z  niej wyciągnąć – wierzch był wiecznie zawalony
toną zupełnie, zdaniem Hipolity, niepotrzebnych rzeczy.
Anastazja miała na ten temat inne zdanie i nie pozwalała dotykać
swojego biurka. Dlatego teraz, gdy jej starsza siostra podchodziła do
niej z  groźnym wyrazem twarzy, usiadła na blacie, chroniąc swoje
mienie i wszelkie poukrywane pod blatem tajemnice.
Hipolity nie interesowały żadne sekrety. Po prostu była wściekła
i  już. Jednym ruchem strąciła z  biurka wszystkie zeszyty siostry,
poleciały także kubki z  kredkami i  długopisami, sterta kolorowych
gazet i pudełko z dziewczyńskimi skarbami. Były tam dwa kamyki,
kilka szkiełek oszlifowanych przez morze, koraliki z  bransoletki.
Wszystko razem utworzyło barwny kolaż na oliwkowym dywanie
w granatowe paski, znienawidzonym przez Anastazję.
–  Teraz przynajmniej wygląda ładnie. Czysto – powiedziała
Hipolita i wyszła z pokoju siostry, unosząc wysoko głowę.
Anastazja zacisnęła wargi. Była tą młodszą, czyli nigdy nie miała
racji. Rodzice niby stawali w  jej obronie, ale przecież czuła, że to
tak tylko, z ukrytym uśmiechem w kąciku ust. „Starszy młodszemu
ustępuje” – mówili, a ona rozumiała, że „młodszy” w tym kontekście
znaczy „głupszy”, i wcale jej się to nie podobało.
Co miała jednak zrobić? Przecież nie pobije Hipolity. W  ich
rodzinie rękoczyny zawsze traktowano z  najgłębszą odrazą
i  pogardzano ludźmi, którzy próbowali w  taki sposób coś w  życiu
osiągnąć. Zresztą nawet gdyby chciała, to i tak ze starszą i większą
siostrą nie miałaby szans. Ale zemsta… musiała nastąpić.
Hipolita tego z  całą pewnością nie posprząta i  Anastazja zbierze
od mamy kilka gorzkich słów za bałagan, a  przecież i  sama
w  takim… czymś nie chciałaby żyć. Schyliła się i  zaczęła
porządkować rzeczy.
Właściwie to wcale nie było takie złe. Odkryła, że ma zupełnie
zapomniane żelowe amastry z  brokatem, które bardzo przydadzą
się przy wpisywaniu pięknego wiersza do pamiętnika Natalii,
koleżanki z  ławki. „Ten czerwony znakomicie się sprawdzi przy
serduszkach” – rozmyślała Anastazja.
Poza tym przypomniała sobie, że dwie ze szklanych kulek, które
znalazła przy samej ścianie, należały do Klary i  powinna je oddać,
co uświadomiło jej także, że przecież Łucja miała jej oddać aż cztery
kulki… „W ten sposób dzięki Ippie jestem dwie kulki do przodu” –
ucieszyła się.
Gazet nie chciało jej się przeglądać; upchnęła je pod blatem
i  spojrzała na uporządkowane biurko. „Kiedy zamiast daktyli
dostajesz cytryny, zrób z nich lemoniadę” – pomyślała, choć nie była
pewna, czy dosłownie zapamiętała powiedzenie. Nie miało to
zresztą żadnego znaczenia. Lemoniada smakowała zawsze.
Zadowolona wyszła z  pokoju, słysząc wołanie mamy. Usiadła do
stołu z uśmiechem, w całkiem dobrym nastroju.
–  Coś taka markotna? – zapytała mama Hipolitę, a  ta łypnęła
tylko okiem, skrzywiona.
Anastazja się nie odzywała, wciąż szeroko uśmiechnięta.
–  To przez nią. – Starsza siostra wskazała brodą na drugą stronę
stołu.
Mama odwróciła głowę.
– Nie widzę, by Anastazji coś dolegało.
– Ta smarkula pożycza moje ciuchy! – ryknęła Hipolita.
Anastazja wzruszyła ramionami.
– To prawda? – chciała wiedzieć mama.
Anastazja przygryzła wargę.
– Oddała mi brudną bluzkę!
Mama pytająco uniosła brwi.
– Wyprałaś czy nie?
Gdy uzyskała potwierdzające skinienie głową, zwróciła się do
starszej córki:
– Czyli o co chodzi?
– Że ta bluzka jest moja! – wrzasnęła Hipolita i rozpłakała się.
Tak zastał trzy kobiety swojego życia ojciec rodziny. Jedna
chlipiąca nad talerzem, druga obejmująca ją w  geście pocieszenia,
trzecia z głupią miną winowajczyni po drugiej stronie stołu.
– Hm – powiedział w wejściu, ale chyba za cicho. – Dzień dobry!
– Głowy odwróciły się w jego stronę. – Czy dostanę jakąś kolację?
–  Oczywiście – odpowiedziała jego żona, wskazując talerz. –
Herbata za chwilę, bo jak widzisz, mamy tutaj potok. Właściwie
rwącą rzekę.
–  A  co się stało? – zainteresował się ojciec, odwieszając płaszcz
i odstawiając spore pudło.
Normalnie dziewczyny rzuciłyby się do niego, by wyrywać mu
paczkę i zanurkować do środka. Dziś nie zwróciły na nią uwagi.
–  Łukasz ze mną nie rozmawia! – wykrzyknęła Hipolita,
gwałtownie wstając zza stołu.
Trąciła przy tym szklankę z  wodą; matka złapała ją w  ostatniej
chwili. Anastazja siedziała zaintrygowana.
– Aha – powiedział ostrożnie ojciec. – A co się stało?
–  Nie wieeeeem! – ryczała dalej Hipolita. – To przez nią! –
Ponownie wskazała palcem siostrę.
– Przeze mnie? – zdziwiła się Anastazja.
–  Tak, bo gdybym miała tę fajną bluzkę, na pewno byłby mną
dalej zainteresowany!
–  Naprawdę uważasz, że prawdziwe zainteresowanie może
zależeć od koloru bluzki? – zaciekawił się ojciec, a matka pokręciła
głową. Machnął na to ręką.
– Jak zjem, to wyciągniemy…
– Lampki? Przyniosłeś lampki? – przerwała mu Anastazja.
Hipolita spojrzała z  zainteresowaniem. Lampki? To było coś. Co
roku przed Bożym Narodzeniem ojciec dokupował nowe. W piwnicy
było już kilkanaście sznurów oraz świetlny jelonek, którego
sprzedawca nazywał reniferem. Z braku ogrodu i innych możliwości
musiał się zmieścić na balkonie, ale to zupełnie nie przeszkadzało.
Ani jelonkowi, pardon – reniferowi, ani rodzinie. Pozostałe
dekoracje – przede wszystkim zwisające sople – rozwieszali wokół
balkonu, ale zdobili także wszystkie okna. Anastazja, nauczona
doświadczeniem poprzednich lat, mrugającą kolorową gwiazdę
łaskawie oddała do salonu. Dwa lata temu nie mogła przez nią spać.
Czerwony mrugający środek otoczony zielonymi i  białymi
ramionami wyglądał efektownie, ale w  nocy przyprawiał ją o  ból
głowy. W  tym roku ojciec obiecał jej białą gwiazdę, niemrugającą,
przy której da się zasnąć. Nie zmieniało to jednak założenia, że
salon miał zostać udekorowany efektownie.
W  ubiegłym roku Anastazja wraz z  Hipolitą przygotowały na
wielkim prześcieradle szopkę. Część elementów przyszyły, część
przykleiły, a  wszystko ozdobiły trzema kompletami malutkich
lampek. Figurki wycięły z  kartonu i  pomalowały plakatówkami.
Jezusek miał wprawdzie zeza, a  Maryja została całkiem niechcący
pozbawiona szyi, ale z  daleka i  tak nie było tego widać. Światełka
odbijały się od przyszytych cekinów, aureole posypane brokatem też
błyszczały. Całość prezentowała się nadzwyczajnie. Dziewczyny
zdały sobie jednak sprawę, że płótno zawieszone w  oknie na
pierwszym piętrze przestawało być szopką, a  stawało się
niezrozumiałym skrawkiem oświetlonego materiału. W  tym roku
zrezygnowały z  tego pomysłu. Zażyczyły sobie jednak święcącego
Mikołaja, jak największego, choć przecież wiedziały, że ich
mieszkanie nie pozwala na gabarytowe szaleństwa. Cztery pokoje
dla czteroosobowej rodziny na co dzień wystarczały, jednak salon,
w  którym miała stanąć choinka, miał tylko dziewiętnaście metrów.
W  nim stół z  czterema krzesłami, kanapa, stolik z  telewizorem
i  meblościanka. I  pod tą choinką miał stać święcący Mikołaj,
ograniczenia lokalowe miały zatem wielki wpływ na jego rozmiar.
Jednak siostry czekały na to, co kupi ojciec, z ekscytacją.
–  Nasz balkon znowu będzie najpiękniejszy! – powiedziała
z przekonaniem Anastazja.
– To nie konkurs! – mitygowała ją matka.
–  Chyba że te paskudy spod siódemki znowu coś wymyślą… –
westchnęła Hipolita. Zapomniała już o  swoim dramacie i  nikt nie
zamierzał jej o tym przypominać.
Po kolacji naczynia dosłownie zdematerializowały się ze stołu.
Dziewczyny stały nad ojcem, który spieszył się z ostatnimi kęsami.
–  Udławię się! – powiedział ze śmiechem, gdy córki zabrały już
wszystko.
Został tylko jego talerz, a nad nim stały dwie postacie wpatrujące
się w każdy ruch widelca.
Gdy skończył jeść, na stole błyskawicznie pojawił się karton
i  wyskoczył z  niego Mikołaj. To znaczy został ostrożnie wyjęty.
Dziewczyny westchnęły na jego widok.
–  Uosobienie kiczu i  bezguścia – powiedziała mama, także
wzdychając.
– Piękne, prawda? – odpowiedziały równocześnie córki.
– Starałem się – uzupełnił ojciec.
Rodzice wyszli do kuchni.
–  Pozwól im się cieszyć. To tylko parę groszy, a  widziałaś ich
szczęście?
–  Pozwalam, pewnie – odpowiedziała, przytulając się do
mężowskiego torsu. – Ale nie musi mi się to podobać, prawda?
– Nie musi – odpowiedział, całując żonę.

***

Zostawili dziewczyny w  salonie, a  rano nie poznali własnego


mieszkania. Pierwsza wstała Krystyna, po niej Mateusz. Stanęli
w progu salonu i oprócz cichego „ożeż” nic nie powiedzieli. Choinki
wprawdzie jeszcze nie mieli, za to obwieszone lampkami było
wszystko.
– Mieszkałaś kiedyś w jaskini światła?
– Chyba w wesołym miasteczku.
– Zawsze lubiłem karuzele…
– Ale aż tak?
– Są szczęśliwe – powiedział w końcu Mateusz.
–  I  tego będziemy się trzymać – zakończyła temat Krystyna. –
Budź młode damy, robię śniadanie.
Poza wątkiem iluminacyjnym dzień był zwyczajny. O  białych
grudniach od dawna trzeba było zapomnieć. Padał deszcz ze
śniegiem, szare chmury wisiały ludziom tuż nad głowami, a  dzień
kończył się o  trzeciej. Jednym słowem – gdyby nie perspektywa
świąt, żyć by się nie chciało. Przynajmniej niektórym.
Anastazji się chciało, Hipolicie – nie. Snuła się po szkolnym
korytarzu z  nadzieją, że spóźni się na lekcję. Szła jak najwolniej,
byle nie spotkać nikogo z  klasy. Dzwonek zadzwonił, wszystkie
grupy weszły już do sal, tylko ich stała pod drzwiami. Fizyca jak
zwykle się spóźniała. Łukasz też stał w tej grupie; na widok Hipolity
odwrócił twarz w drugą stronę.
Ippa stanęła z  boku i  przypomniała sobie pierwsze dni liceum.
W podstawówce tak tego nie odczuwała, ale tutaj imię Hipolita było
powodem niebywałego cierpienia. „Ej, Hipcia, chcesz do błotka?” –
było najmilszym, co mogło ją spotkać. Wiersza Chotomskiej cała
klasa nauczyła się w  dwa dni. „Chlupopotam, chlapopotam,
chlapobłotam, chlupobłotam, plamobłotam, piegobłotam,
hipobłotam, hipoposotam”… Wszystko słyszała. To wtedy zadała
rodzicom pytanie, dlaczego, do licha, obdarzyli obydwie córki
takimi imionami.
Wówczas matka zdradziła im całkiem romantyczną historię. Jako
młoda dziewczyna, pochodząca z  niezwykle bogobojnej rodziny,
chciała związać życie z  Bogiem i  wstąpić do klasztoru. Była już
zdecydowana, korespondowała z dwoma zakonami, ale przeszkodził
temu Mateusz. Zakochała się i  nie wiedziała, co z  tym fantem
zrobić. W końcu jedna z sióstr zakonnych, z którymi pisała, zapytała
ją wprost: „Co się stało? Twoje listy stały się takie inne”. A  gdy
dowiedziała się o  powodzie, odpisała serdecznie: „Twoim
powołaniem jest inaczej służyć Bogu”. Mateusz zmienił życiową
decyzję Krysi, ale ona z  sentymentu nadała swoim córkom imiona
dwóch sióstr, z którymi omal nie podzieliła zakonnego życia. Jedna
była Hipolitą, druga Anastazją. Hipolita miała nietęgą minę, gdy
usłyszała tę historię. Ponieważ w niektórych językach imię Hipolita
pisane jest bez H – Ippolita, Hipa została Ippą. Całkiem jej to
odpowiadało, jednak nastąpiło dopiero po tym, jak rozkwasiła
jednemu koledze nos. Dosłownie. Nie opanowała się, po prostu ręka
wykonała ruch sama. Świadomie nigdy by tego nie zrobiła. Przecież
nie umiała się bić! I nawet nie mogła się do tego przyznać w domu.
Po historii Ippy Anastazja nie miała już kłopotów. Przedstawiając
się na pierwszej lekcji, powiedziała: „Mam na imię Anastazja
i  proszę, żebyście mówili do mnie Nastka”. I  usiadła. Kilkakrotnie
spotkała się jeszcze z  tekstami: „Ty, carówna” albo podobnymi,
umarły jednak w sposób naturalny.
Teraz Ippa przeżywała czarną rozpacz. Łukasz! Chłopak, o którym
śniła po nocach i dla którego codziennie rano wstawała czterdzieści
minut wcześniej niż dawniej. Uroda przecież wymaga czasu: trzeba
było ułożyć włosy, zrobić dyskretny makijaż, przy czym Ippa
musiała się starać, bo miał upiększać, ale nie mogło go być widać.
To skomplikowane. Krystyna nie pozwoliłaby wyjść córce
umalowanej do szkoły! Dziewczyna nabierała biegłości w  sztuce
kamu ażu.
Tymczasem Łukasz nie zwracał na nią uwagi!
Nastka z kolei miała całkiem miły dzień. Fakt, wyciągnęła siostrze
z szafy bluzkę, wielkie halo. I chodziła w niej tylko trzy godziny, nie
było potrzeby nawet prać! Była właściwie czysta. „Ale ta Ippa to jest
jednak egoistka. Przecież nie wzięłam tej bluzki ot tak, bez powodu”
– myślała. Skąd! Wręcz przeciwnie. Nikomu się do tego nie
przyznała, ale… cóż, miłość nie wybiera i tym razem strzeliła prosto
w  jej serce. Nie tylko Ippa może mieć swojego Łukasza! Serce
Anastazji zabiło żywiej do Tomka, chłopaka z  czwartej klasy,
najwyższego w  szkole przystojniaka o kręconych włosach. „Jaki on
jest piękny!” – rozmyślała często Nastka przed zaśnięciem.
A  kochała go już ponad tydzień, więc sprawa była zdecydowanie
poważna!
Problem polegał na tym, że czwartoklasista nie zwracał uwagi na
pierwszoroczniaków i  Nastka musiała się specjalnie postarać.
A  bluzka z  kolorowym nadrukiem i  efektownym dekoltem była do
tego niezbędna.
A  poza tym w  budzie, jak to w  budzie – nuda. Nadmiar prac
domowych: tylko tym dla Nastki była szkoła.
W tym samym czasie Krystyna rozmyślała o wigilii. Uważała Boże
Narodzenie za szczególnie ważne święto, pełne uniesień i skupienia.
Wszyscy tego dnia szykowali kolację, wiadomo, ale dla Krystyny,
która przez cały adwent rygorystycznie przestrzegała postu, była to
wyjątkowo ważna data. I  szukała czegoś, co będzie niespotykane,
uroczyste, absolutnie „naj”. A  przecież wiadomo, że „naj” jest
bardzo trudne do spełnienia. Dlatego zamiast skupiać się na
przygotowaniu raportu dla szefa swojego działu, planowała menu.
„Po powrocie do domu sięgnę do Kuchni polskiej” – postanowiła.
W tym samym czasie Mateusz nie zastanawiał się ani nad wigilią,
ani świętami, ani Kuchnią polską. Po prostu – pracował. Dopiero po
wyjściu z  biura uświadomił sobie, że musi przemyśleć zakup
choinki. Wprawdzie ich dom był bardzo tradycyjny, a  zgodnie
z tradycją świąteczne drzewko powinno pojawić się rano w Wigilię,
jednak sprawiało dziewczynkom tyle radości, że Krystyna godziła się
na obejście tradycji. I dlatego od kilku już lat choinka stawała w ich
domu nawet i  tydzień przed świętami. A  teraz do świąt zostało
dziesięć dni!
Oczywiście trzeba będzie pomyśleć o  kolejnych lampkach.
Wczoraj Mateusz uważał, że kupił już dość światełek i że tegoroczne
wydatki ozdobowe zostały zakończone. Myślał tak aż do dzisiejszego
poranka, kiedy to pokonała go kreatywność dziewczyn w wieszaniu
sznurów kolorowych lampek.
„Następne kupię i schowam” – obiecał sobie.
Trzeba było jeszcze wyciągnąć z  pawlacza bombki, aniołki,
łańcuchy. Odkurzyć wszystkie pudła. A  poza tym wytrzepać
dywany. Pomóc Krysi w  myciu okien… Ech, święta są piękne, ale
okropnie krótkie w zestawieniu z tą masą przygotowań.
W  drodze do domu zatrzymał się u  sprzedawcy choinek. Placyk,
na który nie zwracał dotychczas uwagi, schowany pomiędzy dwiema
kamienicami, wyglądał teraz jak gęsty las. Mateusz wszedł między
drzewka. Z bliska było mniej romantycznie – zapadł się w błoto po
kilku krokach. W  pierwszym odruchu zamierzał natychmiast wyjść
z tego podwórza, po chwili jednak pomyślał, że to bez sensu. Jutro
błoto będzie takie samo, może głębsze, z  każdym dniem wybór
choinek coraz mniejszy, a  buty już i  tak wymagały specjalnego
czyszczenia. „Raz kozie śmierć – pomyślał i  wszedł głębiej. –
Choinka będzie jeszcze wcześniej niż zwykle”.
Wybór był ogromny; wśród drzewek mizernych, które zapewne
znajdą nabywców dopiero w  ostatniej chwili, było trochę gęstych,
o  lśniących igłach, i  taką choinkę właśnie wybrał. Na oko już
widział, że będzie za wysoka, wyobraził sobie od razu bałagan
związany z  obcinaniem gałęzi. Westchnął. Krysia będzie
zadowolona, zrobi stroiki na stół. „I pewnie jeszcze zostaną gałązki,
zawieziemy na grób rodziców” – pomyślał.
Przytargał drzewko do domu i  od razu wskoczył pod prysznic.
Niby grubo ubrany – kurtka, szalik, czapka – a igły czuł pod koszulą.
To i  tak dopiero był wstęp. Wiedział, że po ustawianiu drzewka
w stelażu będzie miał – jak co roku – przez kilka dni czerwone ślady
na rękach. Zapomniał jednak o tym, gdy tylko zobaczył oczy swoich
córek. Dla takiego błysku warto było ubrudzić buty i  mieć pokłute
ręce.
Oprawianie choinki trwało całe popołudnie. Wieczorem Mateusz
zamierzał po prostu usiąść i  odpocząć. „Może jakiś serial?”.
Dziewczyny wymyśliły jednak inny scenariusz. Zanim się obejrzał,
już wyciągnęły drabinę i stały pod pawlaczem.
– Tato, pomóż! – krzyczała Nastka.
Zerwał się z fotela, przewracając w popłochu kubek po dopitej już
na szczęście herbacie, i westchnął ciężko na widok córki mocującej
się z drzwiczkami.
–  Jutro – zaczął ją mitygować i  w  tym momencie drzwiczki
wreszcie puściły.
Stał na szczęście na tyle blisko, że zdołał podtrzymać tracącą
równowagę nastolatkę, jednak dwa pudełka z  bombkami wypadły
na podłogę.
–  Ciekawe, czy się potłukły – powiedziała Ippa
z zainteresowaniem, ale bez cienia zmartwienia. – Oby tak, to trzeba
będzie kupić nowe. Widziałam takie ładne, z białym brokatem!
–  I  jeszcze takie z  domkiem, ręcznie malowane. Były piękne. –
Nastka poparła siostrę.
–  Dziewczyny, takie bombki kosztują majątek. Jedną można
kupić, ale więcej? Opanujcie się! – zainterweniowała Krysia, która
do tej pory po prostu spokojnie szykowała kolację.
–  Oj, mamo, dla każdego po jednej, i  już będzie pięknie. –
Anastazja wzruszyła ramionami.
– Wyjmuj dalej – poganiała ją Ippa.
Kolacja musiała poczekać.
Kartonów, kartoników, pudełeczek, paczuszek, torebeczek
z ozdobami było w pawlaczu bez liku. Zbierane przez lata tworzyły
barwną mieszaninę, trochę bez charakteru i gustu, za to z duszą.
– W tym roku choinka będzie inna – zarządziła Ippa.
– Czyli? – zapytał podejrzliwie Mateusz.
Odwrócił się w stronę drzewka, które z takim mozołem przycinał
i  ustawiał przez całe popołudnie. Zajęło jedną trzecią ich
największego pokoju. „Inna” to nie było to, co chciał usłyszeć.
–  Wywalamy te wszystkie śmieci, papierowe i  zakurzone
badziewie.
– Oczywiście – poparła ją młodsza siostra.
Dziewczyny już od kilku lat zamierzały wyrzucić stare łańcuchy,
papierowe bombki, relikty ich dzieciństwa. Niektóre pamiętały
jeszcze czasy przedszkolne.
– Nie zgadzam się! – zaprotestowała Krystyna. – To pamiątki!
– To my ci, mamusiu, te pamiątki zapakujemy w pudełeczka. A na
choince powiesimy prawdziwe ozdoby – odpowiedziała Ippa.
– Z brokatem! – poparła ją Nastka.
Po czym zabrały się do segregowania ozdób.
Mateusz westchnął i wszedł do kuchni.
–  Nie wytrzymam z  nimi. Daj coś zjeść, ta choinka mnie
wykończyła.
–  Słuchaj, one chcą wyrzucić łańcuchy – powiedziała Krystyna
z przerażeniem.
Mateusz przytulił żonę.
– Kiedyś to musi nastąpić.
– Ale… myśmy je razem lepiły! Jak one były malutkie! A one…
–  Nie są już malutkie – dokończył Mateusz. – Kiedyś musimy
pozwolić im dorosnąć.
– Ale ja… Pamiętasz…
–  Pamiętam – powiedział miękko. – A  one nie muszą. Są już
pannicami, podkradają sobie bluzki, zauważyłaś?
Krystyna kiwnęła głową. Podsunęła Mateuszowi talerz z  kolacją
i klapnęła na kuchenny stołek. Westchnęła.
Siedzieli w  milczeniu, Krystyna wróciła myślą do dni, których
wolałaby nie pamiętać.
Hipolita urodziła się o  czasie i  rozwijała fantastycznie, wręcz
wzorcowo, przez pierwsze trzy miesiące życia. A potem coś zaczęło
się psuć. „Coś” okazało się wadą serca, która w  ciągu kilku dni
spowodowała problemy z oddychaniem.
Pierwsze chwile były pełne dezorientacji. A  potem nastąpił czas
straszny. Oczekiwanie na diagnozę. Oczekiwanie na operację.
Oczekiwanie przy szpitalnym łóżku. Oczekiwanie na wyniki
operacji… Czas w  szpitalu dłużył się niemiłosiernie, dla Krystyny
świat zewnętrzny prawie przestał istnieć. Spała w szpitalu, Mateusz
siłą ją z  niego wyprowadzał, by w  domu wzięła prysznic
i  zapakowała świeże ubrania. Żyła jak w  malignie, pamiętała tylko
jasnozieloną szpitalną lamperię i  wzór na linoleum. Brązowo-ruda
kratka w  kolorze sraczki. Gdy usłyszała po raz pierwszy, że widać
pozytywne efekty operacji, bo dziecko regeneruje się bardzo szybko,
szybciej, niż przewidywano, ze zdumienia wbiła w  lekarza wzrok
i nic nie powiedziała. Mateusz lekko pociągnął ją za łokieć i powoli
zaprowadził do sali. Dopiero wieczorem, leżąc na podłodze przed
łóżkiem swojego dziecka, rozpłakała się bezgłośnie. Bała się wierzyć
i  jednocześnie trzymała się tej wiary kurczowo. Następnego dnia
inny lekarz miał dyżur, a  ona bała się zapytać. Dopiero trzy dni
później spotkała tamtego na korytarzu, te szare oczy, ten ciepły
uśmiech. Zapytała jeszcze raz, a  on potwierdził. Teraz nie mogła
pohamować łez. Lekarz widział już wiele, kobiety zalane łzami na
szpitalnym korytarzu także. Poprowadził zatem Krystynę do
malutkiej kuchenki, jak robił to już wiele razy, posadził przy stoliku
i poprosił pielęgniarkę o tabletkę uspokajającą.
Ippa zdrowiała bardzo szybko. W  dzień jej wypisu świętowali –
tak bardzo, że gdy Krystyna dowiedziała się, że jest w drugiej ciąży,
zupełnie się nie zdziwiła.
„Całe szczęście, że wam się drugie dziecko przytra ło –
powiedziała pewnego dnia jej matka, siedząc w  ich niewielkiej
kuchni na twardym taborecie. – Inaczej zupełnie byś zwariowała na
punkcie pierwszego”.
Mateusz nic nie odpowiedział, podzielał jednak zdanie teściowej.
Hipolita wiedziała o  swojej niemowlęcej chorobie i  operacji, ale
to była dla niej abstrakcja. Nie odczuwała przecież żadnych
dolegliwości. Rosła, kłóciła się z siostrą, dojrzewała, na chorowanie
nie miała czasu. Nastka zaś nie miała nawet pojęcia o  sercowych
niedomaganiach siostry.
Krystyna jednak pamiętała i w jej oczach Ippa wciąż była malutką
bezbronną dziewczynką walczącą o oddech. A teraz…
–  One naprawdę dorastają – powiedziała cicho, spuszczając
głowę.
Mateusz nie skomentował.
– I chcą wyrzucić łańcuchy – dopowiedziała Krystyna.
Odsunął pusty już talerz i ponownie przytulił żonę.
–  W  życiu trzeba patrzeć do przodu. Wyrzucić zakurzoną
przeszłość.
Kiwnęła głową, nieprzekonana.
–  Będą nowe ozdoby. Słyszałaś, Nastka zażyczyła sobie dużo
brokatu. I może zrobimy nowe łańcuchy? – zapytał z uśmiechem.
– To pewnie dobry pomysł… Ale nie są już na to za duże?
– Dzieci nigdy nie są zbyt duże, a my zbyt dorośli.
–  Poszukam jakiegoś specjalnego deseru na wigilię –
odpowiedziała. – Muszę sobie jakoś osłodzić myśl, że mam prawie
dorosłe córki.
–  Do dorosłości im daleko, wciąż mają siano w  głowach. Ale
dobry deser… dlaczego nie?
Pokiwała głową.
– Zrobię młodym kolację.
– A ja pójdę sprawdzić, jak im idzie – odpowiedział Mateusz.
Szybko pożałował, że zgodził się na akcję „ozdoby”. „Chociaż
właściwie na nic się nie zgodziłem – pomyślał. – Same
zdecydowały”.
Ich duży pokój, nazywany salonem, zmienił przeznaczenie – stał
się składnicą kartonów. Zastawiony był pudłami i  pudełeczkami,
a  na choince wisiało już trochę bombek. Przy jednej ze ścian stały
dwa puste kartony, przy drugiej wielki worek wypełniony w trzech
czwartych ozdobami. Ten rozgardiasz byłby do zniesienia, gdyby nie
unoszący się wszędzie kurz. Mateusz kichnął.
– Uważaj, tato – powiedziała Nastka. – Nie nadepnij, tego jeszcze
nie obejrzałyśmy.
Mateusz z pytającą miną wskazał na wieżę z kartonów.
– To już można schować do pawlacza – odpowiedziała Ippa.
–  Właśnie, tato, możesz nam pomóc. To już można wynieść na
śmietnik – oznajmiła Nastka, podając mu czarną torbę.
– Tylko lepiej, żeby mama nie widziała – dodała Ippa.
– Bo? – zapytał ostrożnie Mateusz.
–  Bo jest okropnie sentymentalna – odpowiedziała Nastka
nieuważnie.
„Smarkule” – pomyślał Mateusz, jednak posłusznie chwycił
worek. Krystyna szykowała coś w kuchni, za zamkniętymi drzwiami.
Włożył kurtkę i  cicho wyszedł na klatkę schodową. Po kilku
minutach był z powrotem.
– Mamie nie będzie przykro? – zapytał dziewczyny po powrocie.
–  Tato, to będzie najpiękniejsza choinka świata – powiedziała
Nastka.
–  Oczywiście – poparła ją Ippa. – Potrzebujemy tylko jeszcze
trzech pudełek bombek z  brokatem i  przynajmniej czterech takich
ręcznie malowanych.
– Dla każdego z nas po jednej.
– I potem co roku będziemy dokupować cztery, wyobrażasz sobie,
jak pięknie to będzie wyglądało po kilku latach?
– Nie przesadzaj, Ippa, przydałoby się jeszcze…
Mateusz przysłuchiwał się w milczeniu. Lista potrzeb była długa,
nie zamierzał jednak dyskutować z  córkami. Coś się wymyśli, a  na
razie trzeba zakończyć ten koncert życzeń.
– A lekcje to wy macie na jutro zrobione? – zapytał.
Tak jak się spodziewał, dziewczyny szybko zwinęły majdan.
Porządku wprawdzie nie zostawiły, sprawa wymagała większego
sprzątania, ale przynajmniej trochę ogarnęły i  zniknęły w  swoich
pokojach.
Mateusz usiadł na fotelu i westchnął.
– Będą wydatki. I będzie sprzątanie – powiedział cicho.
– Wielkie – odpowiedziała Krystyna, zaplatając ręce na jego szyi.
Nie usłyszał, jak weszła.
– Ale są szczęśliwe – odpowiedział Mateusz.
– Chyba znalazłam odpowiedni przepis.
– Na wigilijny deser?
Uśmiechnęła się.
– Na wigilijną osłodę.

***

Rano Mateusz wstał pierwszy. Wszedł do kuchni i pstryknął ekspres


do kawy. Znalazł na blacie Kuchnię polską, stare wydanie z  roku
siedemdziesiątego piątego, z którego korzystała jeszcze jego mama.
Poczuł, że potrzebuje – szybko! – śniadania. Ta książka zawsze
kojarzyła mu się z wyśmienitą kuchnią jego matki. Zanim Krystyna
wstała, posiłek był gotowy. Dla całej rodziny. Parówki, kanapki
i herbata.
Hipolita zmarszczyła nos na widok parówek i  wyciągnęła
z lodówki twarożek. Anastazja była zachwycona i od razu nałożyła
sobie na talerz trzy sztuki. Obydwie myślały o  szkole, ale żadna
z nich o lekcjach. I żadnej nie chciało się tam iść.
Tego dnia Ippa chodziła szkolnym korytarzem z głową schowaną
w  ramionach. Łukasz wciąż się do niej nie odzywał. Nawet
perspektywa kupowania ręcznie malowanych bombek nie cieszyła.
Do tego Ippa dostała tróję z historii, choć przecież była obkuta. Po
prostu odpowiedziała na inne pytanie, nie dosłyszała właściwego.
Z  matmy, fuksem, udało jej się wybronić na czwórkę, a  polonistka
zlitowała się i  nie wstawiła jedynki. Ippa była wzorową uczennicą,
lubiła się uczyć i zbierała zwykle same dobre oceny, bardzo dobre.
To jednak nie był jej dzień.
Nastka miała więcej szczęścia – po prostu żaden z nauczycieli jej
nie spytał. Mimo to też chodziła zamyślona i  nie brała udziału
w  klasowych ploteczkach. Zastanawiała się, dlaczego Łukasz nie
odzywa się do jej siostry. I czy ma z tym coś wspólnego pożyczona
ukradkiem bluzka. Widziała prawdziwy smutek w  oczach Ippy,
a  przecież, do licha, nie zamierzała robić jej przykrości! Nawet
Tomek i  jego słodki uśmiech przestały ją cieszyć. Pomyślała, że
powinna coś zrobić. Tylko co? Porozmawiać. Ojciec je uczył, że
rozmowa pomaga rozwiązać wiele problemów. Większość, a  może
nawet wszystkie. Powinna więc porozmawiać. Tylko z  kim?
I o czym?
Wracała do domu zamyślona. Nie ukłoniła się sąsiadce, co jeszcze
tego samego dnia zostało jej wypomniane.
–  Była pani Majewska, pożyczyć trochę soli – powiedziała do
Nastki mama około piątej po południu.
Za oknem było ciemno i  dziewczyna pomyślała, że powinny już
włączyć świąteczną iluminację.
– Soli? – odpowiedziała nieuważnie.
– Tak naprawdę myślę, że było jej obojętne, czy to będzie sól, czy
cukier.
Nastka zaciekawiona uniosła głowę.
– Obojętne?
– Nie wiesz dlaczego? – zapytała matka.
Dziewczyna zastanowiła się chwilę, ale pokręciła głową.
–  Pani Majewska twierdzi, że przechodziłaś dziś tuż koło niej
i nawet się nie ukłoniłaś. A miała w rękach ciężkie zakupy i byłoby
miło, gdybyś pomogła jej nieść choć jedną siatkę.
–  W  ogóle tego nie pamiętam, mamo – odpowiedziała. – Ale daj
mi, proszę, tę sól czy cukier albo jedno i  drugie i  pójdę załatwić
sprawę.
–  Już jej dałam. – Krystyna spojrzała krytycznie na córkę. – Po
prostu pójdź i porozmawiaj.
Nastka u sąsiadki z parteru była dziesięć minut później.
– Bardzo panią przepraszam – powiedziała do zdziwionej lokalnej
plotkary. – Musiałam pani nie zauważyć, naprawdę nieświadomie.
Byłam bardzo zamyślona, mamy zadane trudne wypracowanie
i rozmyślałam o jego temacie. Jeszcze raz przepraszam.
– Ależ dziecko, nic się nie stało! – rozpromieniła się kobieta.
Nastka patrzyła na nią, uśmiechała się i w ogóle jej nie słyszała.
„Tata ma rację – pomyślała, wracając na górę. – Rozmowa zawsze
pomaga. Tylko z kim ja mam, do licha, porozmawiać? I o czym?”.
Wchodząc do mieszkania, postanowiła, że zacznie od rozmowy
z siostrą.
„Cudownie – kontynuowała myśl już w drzwiach do pokoju Ippy.
– Tylko o czym?”.
– Przepraszam za tę bluzkę – powiedziała cicho, ale Ippa jedynie
machnęła ręką.
– Nie chciałam – tłumaczyła się dalej Nastka.
– Chciałaś – odpowiedziała Hipolita. – Inaczej byś nie wzięła.
– Ale przykrości nie chciałam!
– Chyba mieć – mruknęła starsza z sióstr.
– No i co mam teraz zrobić? Przepraszam!
– Po prostu idź sobie. Mam dużo lekcji.
I  tak to jest z  rozmawianiem. Może jednak tata wcale nie ma
racji?
Nie wracały więcej do tego tematu, zajęte przedświątecznymi
przygotowaniami. Najważniejszy był oczywiście wybór bombek.
W końcu udało im się wyciągnąć Mateusza do sklepu – zwykle było
to skuteczne rozwiązanie. Mama nie ulegała im tak łatwo, za to tata
spełniał zachcianki dziewcząt właściwie w  całości. Dlatego też
wybrane wcześniej bombki warto było pokazać tacie. Udało się
kupić dwa opakowania brokatowych i  cztery sztuki ręcznie
malowanych, zgodnie z  planem. Na kolejny sznur lampek tata się
już nie zgodził, choć były piękne. Cudowne jak żadne! Miały
lampioniki w  kształcie gwiazdek; idealnie pasowałyby do już
przygotowanej kompozycji. Mateusz jednak był twardy jak skała.
Nie dał się namówić na lampki, z  całą pewnością obawiając się
reakcji Krystyny, bez problemu jednak uległ w  kwestii kawiarni.
Lody zimą? Proszę bardzo! Czego się nie robi dla ukochanych
córeczek.
Byle mamusia się nie dowiedziała.
Do Wigilii pozostały już tylko cztery dni, w tym dwa dni szkoły,
a Ippa wciąż chodziła jak struta. Anastazja zaś nadal miała poczucie,
że pożyczona bluzka ma z tym wiele wspólnego. Ba! Im dłużej o tym
myślała, tym bardziej widziała zależność. Choć starała się od tej
myśli uciec… Im dłużej o  tym myślała, tym bardziej była tego
pewna.

***

– Co masz? – zapytał Mateusz żonę następnego popołudnia.


– Co misiu misiu? – odpowiedziała znaną tylko im odzywką.
To był skrót starego dowcipu. Idzie niedźwiedź lasem i  spotyka
jedzącego jeża. „Co jesz?” – pyta. „Co misiu?” – odpowiada jeż.
Niedźwiedź wzdycha. „Co jeż jesz” – powtarza pytanie. „Co misiu
misiu?” – ripostuje jeż. Dowcip miał dalszy ciąg, ale tylko ten
fragment zaanektowali na swoje potrzeby.
– Książkę kucharską – dodała po chwili.
– Wciąż studiujesz Kuchnię polską?
– Przecież obiecałam osłodę życia. – Krystyna się uśmiechnęła.
Osłody życia szukały też dziewczyny.
Anastazja podeszła do Łukasza na korytarzu na początku dużej
przerwy. Myślała o  tym cały czas, nie mogła się skupić na żadnej
lekcji. Nawet nie mogła spać w  nocy. Rozmyślała, a  kiedy zasnęła,
okazało się, że jest już ranek. Głowiła się od dwóch dni i  z  każdą
godziną czuła coraz bardziej, że musi coś załatwić.
„Rozmowa, rozmowa, rozmowa” – tłukło się jej po głowie. Co
z tego, skoro nie miała pojęcia, jak ją zacząć. Wiedziała jednak, że
to ostatni dzwonek. Od jutra zaczynały się ferie, następna możliwość
będzie dopiero w  styczniu. Nie mogła tak długo czekać. Kończyła
dzisiaj lekcje dość wcześnie; musi wykorzystać tę okazję.
Podeszła do grupy chłopaków; rozstąpili się, jakby była
trędowata, choć najwięcej było w nich zdziwienia. Zastanawiali się,
co ta mała tu robi. Nastka patrzyła na Łukasza tak, jakby był
centrum wszechświata, a on wytrzymał jej spojrzenie, choć czuł się
dziwnie. Bardzo dziwnie. Sytuacja była tak głupia, że chłopacy
nawet jej nie skomentowali. Dopiero potem będą próbować, ale
Łukasz ich oleje.
– Cześć – rzuciła Nastka.
– Cześć, młoda – odparł ostrożnie.
Stała chwilę, przygryzając wargę, czas uciekał, a  to nie działało
na jej korzyść. Musiała powiedzieć. Pociągnęła Łukasza za łokieć –
to było tak niespodziewane i  bezczelne, że chłopak przeszedł z  nią
kilka kroków. Wtedy wyrzuciła z  siebie wszystko to, o  czym
rozmyślała przez ostatnie dni. A  gdy już odeszła, nie potra łaby
powtórzyć ani słowa z  tego, co powiedziała. Łukasz patrzył na nią
z  niedowierzaniem, uśmiechnął się, najpierw ironicznie, potem ze
spokojem. Kiwnął głową, po chwili nią pokręcił, wyraźnie
niezdecydowany. Potem uśmiechnął się dziwnie, jakby do środka.
I odszedł.
Cała scena trwałą kilka chwil, tylko Nastce wydawało się, że to
była wieczność. Ale przerwa dopiero się rozpoczęła. Młodzież
wysypała się z  sal i  kilka sekund wystarczyło, by straciła Łukasza
z  oczu. Wcale go zresztą nie wypatrywała. Zrobiła to!
Porozmawiała, jak powinna.
Hipolicie zakupy świątecznych ozdób i strojenie choinki pomogły
zaledwie odrobinę. Wciąż miewała zaczerwienione oczy, chodziła
smutna i – co najgorsze – nie chciała rozmawiać.
–  Ona się naprawdę zakochała – powiedziała Krystyna do męża
tego popołudnia. – Żeby tylko do świąt jej przeszło.
– Jeszcze cały jeden dzień przygotowań, zapomni.
– Mam nadzieję.
–  Przyznaj się, co szykujesz – zagadnął Mateusz, zaglądając do
garnka.
– Zobaczysz. Będzie inaczej. Słodko.
Hipolita i  Nastka jak co roku pomagały matce. Stały w  kuchni,
zagniatając ciasto na makowiec, lepiły pierogi, siekały cebulę. Od
zawsze robiły wszystko razem z  Krystyną; nauczone porządku
pomagały odruchowo i  zwykle w  kuchni dużo rozmawiały. Teraz
gadały głównie Nastka z mamą, ale i Ippa się włączała, choć trochę
nieuważnie.
–  A  pamiętacie tę wigilię, kiedy tata zapomniał o  prezencie dla
nas? – zapytała w pewnym momencie Nastka.
Ippa parsknęła śmiechem.
– Mina ojca: bezcenna. Nigdy jej nie zapomnę.
– Tata do dziś nie potra wyjaśnić, jak to się stało, że zostawił go
w  pracy – powiedziała Krystyna. – Wigilii, w  czasie której ojciec
zrywa się od stołu i wybiega z domu z paniką w oku, już więcej nie
przeżyłam.
– I chyba żadna z nas nie wiedziała, o co chodzi – skomentowała
Ippa.
– To było straszne.
– Pamiętam, jak płakałaś potem na pasterce.
– Tama puściła. – Krystyna próbowała bagatelizować sprawę.
– Yhm. Zapora na Jangcy – mruknęła Ippa.
–  W  życiu się nie spodziewałam, że mój mąż będzie w  popłochu
uciekał z najważniejszej kolacji w roku!
– Warto było – odpowiedziała Hipolita.
– Słucham?
– Warto było się podenerwować.
–  Takiego prezentu nigdy jeszcze nie dostałyśmy! – przytaknęła
Nastka.
– Szkoda tylko, że jeden…
–  Nie zapędzajcie się! – oburzyła się Krystyna. – Komputer to
trochę drogi prezent, musicie się podzielić.
–  Czasem to trudne – mruknęła Ippa, spoglądając wilkiem na
siostrę.
– Naprawdę miałam tak dużo zadane!
– Tak dużo, że ja swoje wypracowanie przepisywałam o północy!
–  Dziewczyny, nie kłóćcie się. Jutro Wigilia, zawieramy pokój
w każdym wymiarze.
– Pokój z kuchnią chyba – mruknęła Ippa.
–  Coś jesteś okropnie nie w  humorze – powiedziała Krystyna,
odkładając na blat wielką łyżkę, którą mieszała w garze.
Mateusz uwielbiał bigos; Krystyna robiła go według przepisu
teściowej i zajmowało to trzy dni. Dlatego gotowała go rzadko, ale
na święta musiał być!
– Bo ta – Ippa odwróciła się w stronę siostry – ta… – zastanawiała
się nad adekwatnym słowem – zrujnowała miłość mojego życia!
–  Tak ci zależy na tym chłopaku? – Krysia podeszła do córki
i objęła ją wpół.
– Bardzo – westchnęła Ippa.
W  jej oczach pojawiły się łzy, a  gdy podeszła do niej Anastazja
i  przytuliła z  drugiej strony, wspomniana wcześniej zapora na
Jangcy runęła w ich niewielkiej kuchni.
–  Przepraszam – powiedziała Nastka, czując jednak
zniecierpliwienie. – Naprawdę nie zrobiłam nic złego! W  każdym
razie nie celowo.
– Ale Łukasz się do mnie nie odzywa.
–  Wiesz, kochana, nie tylko ty masz swoje miłości –
odpowiedziała siostra, dumnie unosząc głowę.
– O? – zainteresowała się natychmiast Krystyna.
– Nie gadaj. Tomek to bufon – powiedziała naburmuszona Ippa.
– Tomek? – Krystyna próbowała zorientować się w sytuacji.
– Taki palant z ostatniej klasy.
– Palant? Ja tak nie mówię o twoim Łukaszku!
– Odczep się od niego!
– Drogie panie, a cóż to za kłótnie?
Do kuchni wszedł Mateusz, nie wiadomo, czy bardziej zwabiony
zapachami, czy podniesionymi głosami.
– Bo ona nazwała mojego narzeczonego palantem – poskarżyła się
Anastazja.
– Narzeczonego? – zareagowali równocześnie rodzice.
– Może jeszcze niezupełnie – zmitygowała się Nastka.
–  Ten chłopak traktuje dziewczyny gorzej niż rękawiczki –
powiedziała sarkastycznie Ippa.
– On nie nosi rękawiczek – odparowała jej siostra.
–  No właśnie. Czyli nie zmienia. A  dziewczyny tak, co tydzień,
najdalej dwa.
– Ja go kocham prawdziwie i on się o tym przekona.
– A możemy go poznać? – zainteresował się Mateusz.
Nastka wzruszyła ramionami.
– Siostrzyczki, dajcie na luz. Co to? – Mateusz wskazał palcem na
gar, do którego Ippa ocierała skórkę cytrynową.
– Skórka cytrynowa – odpowiedziała Ippa twórczo.
Mateusz wywrócił oczami.
– Nie domyśliłbym się.
–  Ale ja nic więcej nie wiem – odpowiedziała dziewczyna
urażonym tonem. – Mama kazała ocierać, to ocieram.
– Chyba ścieram.
– Ściera to się ścierką – wtrąciła Nastka.
Teraz Krystyna wywróciła oczami.
–  Czyli co to będzie? – spytał Mateusz żonę. Podszedł i  przytulił
ją, wkładając nos w jej włosy. – Ale pachniesz – powiedział.
– Fuj, nie przesadzajcie, tu są dzieci – powiedziała Nastka.
Krystyna uśmiechnęła się, przytulając mocniej do męża.
– Przypomnę ci, kiedy będziecie chciały oglądać lm od szesnastu
lat.
– To ona się czepia, nie ja – zastrzegła Ippa.
–  A  dowiem się w  końcu, co to będzie? – powiedział Mateusz,
wskazując na garnek ze skórką cytrynową.
– Tajemnica. Niespodzianka – odpowiedziała Krystyna.
Mateusz gwizdnął cicho.
– Podkręcasz atmosferę – powiedział.
–  Rozbij jeszcze goździki w  moździerzu – poleciła Krystyna
młodszej córce.
– No to wam nie przeszkadzam – mruknął Mateusz, ale Krystyna
złapała go za rękę.
– Nie przeszkadzasz, ale mógłbyś pomóc.
– Czyli?
–  Nie tu, oczywiście. Ale wiesz, jeszcze dywany… bo okna już
pomyłam.
–  Wiem – westchnął Mateusz. – Wiedziałem, że ty też o  tym
pamiętasz. Nie mogłabyś czasem mieć gorszej pamięci?
Krystyna pokręciła głową.
– Dziewczyny, upieczemy jeszcze babkę drożdżową, co? Ostatnio
zrobiłam skórkę pomarańczową…
– Mamo! – jęknęła Ippa. – Litości!
Krystyna wzruszyła ramionami.
– No to obieraj warzywa na sałatkę. A ty – zwróciła się do Nastki
– siekaj cebulę do śledzi. I przygotuj zalewę. Tu masz przepis.
– A z tym goździkami co? – zapytała Ippa.
– Tajemnica, przecież mówiłam.
– Mamo, ty kupiłaś piwo? – zdziwiła się Nastka.
Otworzywszy szafkę, z niedowierzaniem patrzyła na dwie puszki
piwa. Alkoholowego! W ich domu po prostu się nie piło i nigdy nie
było to nawet przedmiotem dyskusji.
– Potrzebne mi do kolacji.
– Co? – odpowiedziały siostry jednocześnie.
–  Nie mówi się „co”, tylko „słucham” – odparła ze spokojem
Krystyna.
–  Będziemy pili alkohol podczas wigilii? – nie powstrzymała się
Ippa.
–  Skądże! – oburzyła się Krystyna. – To do… – zawahała się –
niespodzianki.
– Tej słodkiej? – zapytała niewinnie Nastka.
– Tak.
Dziewczyny spojrzały na siebie zdziwione.
– Mama zwariowała? – powiedziała samymi ustami Ippa.
Nastka wzruszyła ramionami z podobnym wyrazem twarzy.
– Zwijaj makowiec, ciasto już urosło – przerwała im Krystyna.
Córki zrobiły głupie miny i  więcej nie dyskutowały. Gotowanie
przebiegało bez dalszych komentarzy.
Gdy ciasta były w piekarniku, śledzie w zalewie, a bigos zamrażał
się na balkonie, Krystyna wyprosiła Ippę i Nastkę z kuchni.
– Już tylko posprzątam i koniec na dziś. Uciekajcie – powiedziała.
Siostry wyszły, szturchając się lekko łokciami. Ojciec mył podłogę
w  salonie, lekcji zadanych nie było, zaczęły się święta! Ippa
wykorzystała sytuację i  weszła do wanny. Nalała sobie mnóstwo
płynu; miała nadzieję, że ta rozpusta ujdzie jej na sucho. Nastka
zamierzała zaprotestować, odpuściła jednak.
„Niech się kąpie” – pomyślała.
Poczekała, aż siostra wejdzie do wanny, i  wślizgnęła się do
kuchni.
– Mamo – powiedziała ostrożnie.
Krystyna kończyła zmywanie.
– Yhm? – zapytała nieuważnie.
– Może ci pomóc?
– Kończę już. Powycieraj to. – Krystyna wskazała brodą naczynia
na suszarce.
– Bo wiesz, mamo…
– Jeszcze to. – Krystyna była już zmęczona.
– Mamo – przerwała jej Nastka, łapiąc ją za ramiona. – Posłuchasz
mnie wreszcie?
– Oczywiście, córeczko! Natychmiast.
– Na-ten-tych-miast chyba – westchnęła Nastka.
– Właśnie.
– Mamo, na jutrzejszej kolacji będziemy mieli gościa.
– Co roku na wigilijną kolację szykujemy dodatkowe nakrycie…
– Mamo, nie rozumiesz. Będziemy mieli gościa. Właściwie trochę
po kolacji. Więc chciałabym, żebyśmy wstrzymali się
z rozpakowywaniem prezentów i żeby na stole były dwa dodatkowe
nakrycia.
–  Kochanie, zwykle w  Wigilię liczymy się z  przyjściem
niespodziewanego… – Zmęczona Krystyna jednak nie słuchała córki
uważnie.
– Dwóch! – wykrzyknęła Nastka.
– O co ci chodzi, córeczko? – zapytała Krystyna, opuszczając ręce.
– Po prostu, mamo, przyjdzie do nas…
Już po kilku minutach Krystyna przytuliła córkę.
–  Kochanie, dodatkowe nakrycie jest właśnie dla takich
niespodziewanych gości. Niepotrzebny jest dodatkowy talerz.
I wiesz co? – dodała jeszcze po chwili. – Jestem z ciebie dumna.

***
–  Mamo, głodna jestem – powiedziała Ippa, wchodząc do kuchni
około trzeciej. – Kiedy wigilia?
– Dzisiaj – odpowiedziała Krystyna z uśmiechem.
–  Ha, ha. – Mimo grobowego tonu Hipolita się w  końcu
roześmiała.
– Dzisiaj trochę później. Zaczniemy najwcześniej o wpół do piątej.
Może nawet o piątej.
– Zagram ci koncert na pustych kiszkach – zaprotestowała Ippa.
–  Kochana, proszę. – Matka podsunęła dziewczynie miseczkę
z  galaretką. – Jest postna, bez mięsa, tylko warzywa, ale zajmiesz
czymś żołądek.
– A dlaczego dzisiaj później?
To było niezwykłe. Krystyna bardzo przestrzegała tradycji.
Kolacja wigilijna w  ich domu zaczynała się zwykle około czwartej,
poprzedzona oczywiście wypatrywaniem pierwszej gwiazdki. Było
to wyczekiwanie symboliczne – w  mieście i  tak nie było widać
gwiazd.
– Bo szykuję niespodziankę. Pomóż mi. Wyjmij obrus z kredensu,
ten haftowany, po babci, i zabierz sianko. Nakryjesz?
– Pewnie. Zawołam Nastkę, niech przyniesie naczynia.
Pracowały zgodnie. Dla dziewczyn nakrywanie do stołu stanowiło
codzienną czynność, teraz tylko bardziej się przyłożyły. Starannie
złożone serwetki ze świątecznym motywem, mała gałązka świerku
przy każdym nakryciu, świeczki w kryształowych lichtarzach, które
w ich rodzinie przetrwały różne zawieruchy i teraz, traktowane jak
rodzinna pamiątka, tra ały na stół tylko przy okazji wyjątkowych
uroczystości. Nastka miękką ściereczką wypolerowała srebrne
sztućce, Ippa ułożyła stroik na środku stołu – kilka świerkowych
gałązek ozdobionych wybranymi bombkami i lampkami na baterie.
Mateusz włączył kolędy z  odtwarzacza i  zapanował prawdziwie
świąteczny klimat.
–  No, no – powiedziała Krystyna, oglądając efekty ich pracy. –
Pięknie. Pomóżcie teraz przynieść sałatkę, śledzie i… to, co zimne.
– Głodna jestem – powtórzyła Ippa, tym razem do siostry.
– Ja też – odparła Nastka.
– To czemu mama tak zwleka?
Młodsza siostra wzruszyła ramionami.
– Może na kogoś czekamy?
Pomogły w  ostatnich przygotowaniach, dopracowały dekorację
stołu… było pięknie. Dzwonek do drzwi zaskoczył wszystkich
domowników, choć niektórych odrobinę mniej niż innych. Nastka
pierwsza znalazła się w przedpokoju.
– Fajnie, że jesteś – usłyszała Ippa.
„Czyli Nastka coś wiedziała? I nic nie powiedziała?” – zirytowała
się na siostrę.
–  Nic nie wie – usłyszała jeszcze, po czym dołączył głos mamy,
a po chwili ojca.
Ippa wyszła do przedpokoju i… przetarła oczy. Wróciła do ich
niewielkiego salonu i  ponownie wyszła do przedpokoju. Cztery
stojące tam osoby wpatrywały się w nią z szerokimi uśmiechami.
– Ja… – zaczęła Ippa i zamilkła.
– Mnie też miło cię widzieć – odpowiedział Łukasz, wręczając jej
niewielki świąteczny stroik. – A  to dla pani – zre ektował się,
obdarzając Krystynę poinsecją.
– Ale jak… – Ippa nawet nie podziękowała za podarunek.
–  Wszystko mu wytłumaczyłam – wtrąciła zadowolona z  siebie
Nastka.
– To tylko nieporozumienie – dodał Łukasz.
– Siadajmy do stołu.
Hipolita wzięła głęboki oddech i  zrobiła przejście do salonu.
Zatrzymała przechodzącą siostrę.
– Wytłumaczysz mi to? – zażądała trochę zirytowana, ale bardziej
zdziwiona.
– Za chwilę.
Wszyscy stali już przy stole, Mateusz czekał na córki
z rozpoczęciem modlitwy. Podzielili się opłatkiem, złożyli życzenia,
a Hipolita wciąż nic nie rozumiała.
– Częstujcie się – powiedziała Krystyna.
Pięć osób usiadło zgodnie przy stole.
– Ja… – powiedział Łukasz.
–  Wiem oczywiście – odparła matka dziewczyn. – Jesteś już po
jednej wigilii, nie obrażę się, jeśli tylko spróbujesz, przynajmniej
niektórych potraw.
– Wytłumaczcie mi – zażądała w końcu Ippa.
–  Bo to było nieporozumienie – zaczęła Nastka. Nikt nie podjął
tematu, więc musiała kontynuować sama. – Pamiętasz, jak
pożyczyłam twoją bluzkę?
– Pożyczyłaś? Bezczelnie zwinęłaś mi ją z szafy!
– Wiesz doskonale, że potrzebowałam, bo… – Westchnęła ciężko.
– Mnie się nie przydała, Tomek to palant.
Łukasz uśmiechnął się szeroko.
–  Ale w  tej bluzce widział mnie Łukasz. Jak rozmawiam
z Tomkiem. A że z tyłu jesteśmy podobne…
– Myślałeś, że to ja? – zdziwiła się Ippa. – Z Tomkiem?
–  No właśnie się zdziwiłem. Ale przechodziłem obok, nawet nie
zwróciłaś na mnie uwagi, wpatrzona w  bożyszcze wszystkich
licealistek, więc…
–  Posądziłeś mnie o  uwielbienie dla Tomka? – Ippa parsknęła
śmiechem.
– Bez parskania mi tu, nalewam barszcz – upomniała ją matka.
– No cóż, wypada przeprosić – powiedział Łukasz z uśmiechem. –
Dlatego wigilia u nas w domu była dzisiaj znacznie wcześniej.
– Dlatego teraz jedzcie, bo muszę jeszcze przynieść rybę.
– Pomogę ci, mamo – zaproponowała Ippa.
– Nie. – Krystyna pokręciła głową. – To niespodzianka.
Po chwili wnosiła na stół wielką podłużną misę. W  środku bez
wątpienia leżał karp, jednak… pływał w rodzynkach.
– Mamo? – zapytała Nastka z dziwnym wyrazem twarzy.
– Pachnie piwem? – wtrącił Mateusz.
– Kochani, szukałam czegoś nowego na święta.
– Całe dnie spędzałaś nad Kuchnią polską – skomentował Mateusz.
– I znalazłam.
– Obiecałaś deser! – W głosie Mateusza słychać było nutę irytacji.
– Nic podobnego. Powiedziałam, że będzie słodko. I oto, kochani,
tradycyjny, staropolski karp po żydowsku.
Przy stole zapadła cisza.
– Ryba na słodko? – odezwała się w końcu Hipolita.
– Na pewno jest pyszna – powiedział Łukasz, oblizując niepewnie
wargę.
–  Jest – potwierdziła Krystyna. – Próbowałam. Karp został
zmacerowany w skórce cytrynowej i goździkach. A potem uduszony
na maśle, z dużą ilością cebulki i rodzynek.
–  I  zalany piwem – wtrącił Mateusz, wciąż niepewnie
przyglądając się zawartości miski.
– I zalany piwem – potwierdziła Krystyna. – Kto chętny?
–  Ja spróbuję – odpowiedział odważnie Łukasz, a  Krystyna
pomyślała, że właściwie mogłaby mieć takiego zięcia. I  że w  ogóle
ta jej rodzina jest całkiem w porządku. Kłóci się, bo tak to w życiu
bywa, ale potem z  sercem naprawia każde nieporozumienie.
Właściwie nawet z odwagą, bo przecież Nastce nie było chyba łatwo
porozmawiać z tym chłopakiem.
A  słodycz w  życiu ważna jest w  każdej postaci. W  święta i  bez
świąt. Także w rybie, bo dlaczegóż by nie?

Słowo od autorki
Kiedy otrzymałam wiadomość, że przygotowywana jest świąteczna
antologia z  przepisem kulinarnym w  tle, od razu stanął mi przed
oczami mój rodzinny dom. Nie był może aż tak tradycyjny jak ten
opisany w opowiadaniu, ale pewnego roku też pojawiła się potrzeba
przygotowania czegoś innego na wigilijną kolację. Mama
poszukiwała nowych smaków. Zdjęła z  półki Kuchnię polską,
dokładnie tę, o której piszę w opowiadaniu.
Najbardziej nietypowym przepisem, jaki znalazła, był karp po
żydowsku, właśnie w piwie i z rodzynkami. Pierwszego roku mama
przygotowała w  ten sposób jedną małą rybę. Pomimo ostrożności,
z  jaką członkowie rodziny poznawali tak nietypowy smak, karp
zniknął w  całości. Następnego roku mama przygotowała w  ten
sposób dwa duże karpie – też zostały zjedzone do ostatniego
kawałka. Za to inne ryby, w  szczególności smażone – zostały.
W  kolejnych latach inne ryby na ciepło znikły z  naszego stołu.
Królował karp w piwie w dużej ilości. Bardzo dużej. Zwykle trochę
zostawało i  w  pierwszy dzień świąt przed śniadaniem sos był
wyjadany bezpośrednio z  garnka. Ba! Dochodziło nawet do kłótni
o ten sos.
Uznałam, że jest to przepis wart uwiecznienia. Dlatego też podaję
go tutaj w  dwóch wersjach – oryginalnej i  odrobinę
zmody kowanej, naszej rodzinnej. Co ciekawe, gdy dorosłam
i założyłam własną rodzinę, karp po żydowsku, choć w każdą wigilię
gości na moim stole, nie cieszy się popularnością. Jem go tylko ja ;-)
Ale i tak co roku przygotowuję. To tradycja! A że słodka… Przecież
słodycz w życiu ważna jest w każdej postaci. W święta i bez świąt.
Także w rybie, bo dlaczegóż by nie?

Karp po żydowsku – przepis oryginalny


Składniki:
• 0,8–1 kg karpia
• 4–5 dkg jasnych rodzynków (pisownia oryginalna ;-))
• 1/8 l jasnego piwa
• 8 dkg cebuli
• 4 dkg masła
• 4–5 goździków
• 1/2 łyżeczki tartej skórki cytrynowej
• 2 łyżki octu (3%)
• sól
• pieprz

Przygotowanie:
Karpia sprawić, odciąć głowę, opłukać, pokrajać w  dzwonka
szerokości 2–3 centymetrów, osolić, oprószyć pieprzem, posypać
tłuczonymi goździkami, skropić octem. Masło rozgrzać, włożyć
obraną, pokrajaną w  kostkę cebulę, zasmażyć, nie rumieniąc, wlać
piwo, ogrzać, włożyć rybę, dusić powoli pod przykryciem około 30
minut. Gdy ryba jest gotowa, wyjąć. Do sosu włożyć opłukane
rodzynki i startą skórkę cytrynową, zagotować. Sosem oblać rybę na
półmisku.
Karp po żydowsku – wersja rodzinna
Co do zasady jest podobna, tylko „bardziej”. Nikt nie bawił się
w  ważenie 4  dag (w  starej książce kucharskiej naprawdę jest zapis
„dkg”) masła, miarą była garść, raczej pełna, ewentualnie dwie, lub
czubata łyżka (na przykład masła). Lub puszka piwa (zamiast jakiejś
marnej części litra…). Generalnie wszystkiego z  wyjątkiem octu,
który stosowaliśmy ostrożnie, było więcej. Zwłaszcza rodzynków
i cebuli.
Największa różnica w  przygotowaniu polegała na tym, że
w  przeddzień wigilii ryba (zwykle let) była oprószana solą
i  pieprzem, ob cie posypywana tłuczonymi goździkami, skórką
cytrynową i  skrapiana octem, po czym czekała na swój czas
przykryta, w chłodnym miejscu. Dopiero pół godziny przed kolacją,
kiedy już stół był nakryty, a goście niemal w drzwiach, do wielkiego
gara tra ała cebula, którą podduszaliśmy na maśle (jakie tam 4
dag… skoro święta, ma być pysznie! Nikt masła nie żałował) aż do
zeszklenia. Wtedy tra ało tam piwo, a  gdy się ogrzało – ryba
i rodzynki.
Kolacja się zaczynała, ryba dochodziła i  gdy kończyły się
życzenia, barszczyk, zimne przystawki, na stół wjeżdżała ryba.
W  moim rodzinnym domu to był punkt kulminacyjny wigilijnego
spotkania (części gastronomicznej oczywiście).
Choć zestawienie smaków wydaje się dziwne, warto spróbować.
Dla mnie, choć przecież teoretycznie można by taką rybę zrobić
o dowolnej porze roku, jest to potrawa wyłącznie świąteczna i taka
już pewnie zostanie w mojej pamięci.
Życzę wszystkim smacznego!
I smacznych, to znaczy wesołych świąt oczywiście!

Agnieszka Lis – jedna z  najpoczytniejszych pisarek literatury


obyczajowej, pianistka i  dziennikarka. Jej historie opowiadają
o  życiowych perypetiach: bólu, rozstaniach, trudnych relacjach,
samotności, chorobie i  marzeniach. Tra ają do zakamarków
kobiecej duszy i  pozwalają zrozumieć, że z  każdej, nawet
najcięższej, sytuacji zawsze jest jakieś wyjście. Agnieszka Lis nie
kreuje rzeczywistości, w  której wszyscy są szczęśliwi i  nie
napotykają na swojej drodze problemów. Przeciwnie – stawia przed
swoimi bohaterami wyzwania, które mogą się wydawać nie do
przezwyciężenia.
Co ciekawe, każda jej książka jest inna – zawiera nie tylko inne
treści, ale ma też odmienny charakter, nastrój i  sposób narracji.
Autorka, dysponująca wachlarzem literackich środków
warsztatowych, nie na darmo uważana jest za jedną z  najbardziej
interesujących pisarek obyczajowych.
Jest członkiem Stowarzyszenia Autorów Polskich oraz
Stowarzyszenia Autorów i Wydawców „Copyright Polska”.
Karolina Głogowska. Wśród nocnej ciszy

Kuchnia jest wąska jak tramwaj, a  na końcu zamiast kabiny


maszynisty znajduje się okno. Widać z niego niewielkie, pozbawione
zieleni i  nadziei podwórko. Agnieszka nie pamięta, żeby
kiedykolwiek wyglądało inaczej. Schludniej, weselej. Na przykład
jak to, które widziała na nowym osiedlu pod Lasami Oliwskimi.
Mieszkanie, którego okna wychodzą na tamto podwórko, też jest na
trzecim piętrze, ale nie trzeba się do niego wspinać po skrzypiących
schodach pamiętających drugą wojnę światową. Jedzie się do niego
windą większą niż jej obecna łazienka. Czystą i  cichą. Sprawdziła,
bo szyb mieści się obok sypialni, a  przecież to ważne, żeby
w  sypialni był spokój. W  końcu. Agnieszka nie jest nawet pewna,
jakie to uczucie zasypiać w ciszy. Odkąd pamięta, do snu kołysały ją
przytłumione krzyki, toczące się do późna dyskusje zza ściany albo
trzaskanie drzwiczkami kuchennych szafek. Zamyka oczy i  przez
chwilę rozkoszuje się zapamiętanym widokiem z  tamtego okna.
Drzewa niemal dotykały gałęziami balkonu, na którym już niedługo,
za kilka miesięcy, ustawi sobie rattanowy fotel, zawiesi lampki,
poustawia świeczki, ułoży pasiaste poduchy, no po prostu odwali
taki lans, że sąsiadom pospadają laczki. Otwiera oczy i znowu widzi
zapuszczony zaułek, oprócz mieszkańców znany tylko policjantom
z pobliskiego komisariatu i lokalnym pijaczkom, którzy zaglądają tu
czasem, jeśli muszą się odlać w drodze na kolejną melinę.
Radio brzęczy na lodówce, z  dużego pokoju dobiegają dźwięki
ulubionego serialu Michaliny, ale Agnieszka natychmiast rozpoznaje
kroki na schodach. Najpierw podskakuje jej serce, dopiero po chwili
otwierają się szu adki w  mózgu. Nie zdawała sobie sprawy z tego,
że w ogóle zmagazynowała ten dźwięk w pamięci. Wie, że za chwilę
usłyszy dzwonek do drzwi. Wyciera ręce w fartuch i bierze głęboki
oddech, jakby zaraz miała skoczyć na główkę.
–  Rozjaśniłaś włosy – mówi matka i  sięga ręką przez próg, żeby
odgarnąć opadającą na oczy Agnieszki grzywkę.
– Mamooo, to niehigieniczne.
– Przepraszam – peszy się matka i chowa dłonie w kieszeniach. –
Niczego nie dotykałam, a  w  autobusie miałam rękawiczki. No
dobrze, to może pójdę umyć ręce.
Agnieszka cofa się, żeby ją przepuścić, matka robi krok, ale
zatrzymuje się i  obejmuje ją gwałtownie. Dziewczyna wtula nos
w kołnierz jej płaszcza i skupia się na tym, żeby nie wypuścić spod
powiek łez, które pojawiły się natychmiast pod wpływem znajomego
zapachu, teraz przytłumionego przez inną, niezbyt przyjemną woń.
Kiedyś to matka przewyższała ją o  głowę. Agnieszka pamięta, jak
chowała się pod jej piersią, kiedy było jej smutno albo czegoś się
przestraszyła.
W  końcu matka rozluźnia uścisk i  kieruje się do łazienki, do
której wchodzi się przez kuchnię. Słychać buchnięcie starego
piecyka, szum wody. Agnieszka pochyla się nad kuchenką.
„Cholera!” – mruczy pod nosem. Bigos za bardzo przywarł do dna.
–  Przepraszam, że po ciebie nie przyjechałam – mówi. Za cicho,
żeby przedrzeć się przez hałas buzującego w łazience piecyka.
– Słucham?! – odkrzykuje matka.
– Że po ciebie nie przyjechałam! – powtarza głośniej.
–  Nie szkodzi. – Matka wraca do kuchni, otwiera szafkę pod
oknem. Zamyka, otwiera drugą.
–  Ręczniki trzymam teraz tutaj – mówi Agnieszka i  podaje jej
jeden.
–  To była miła wycieczka. Powietrze jest wspaniałe, nawet śnieg
pachnie! – ekscytuje się matka. – Wiedziałaś, że śnieg może mieć
zapach?
– Chyba ten żółty…
– Gdzie Misia?
– W dużym. Michalina!
– Nie, ja pójdę.
Agnieszka zostaje w  kuchni. Słyszy głosy siostry i  matki, ale po
chwili podgłaśnia radio i zaczyna krzątać się po kuchni w rytm All
I Want for Christmas.
–  W  czym ci pomóc? – Matka znowu staje w  kuchennych
drzwiach.
–  Wszystko już zrobione. Dlatego nie mogłam się wyrwać.
Upiekłam sernik, mam barszcz, śledzie, Michalina zrobiła sałatkę.
Ale pierogi kupne, nie zdążyłabym nalepić, wczoraj do dwudziestej
drugiej miałam klientki. Wiesz, każda chce być piękna na święta.
Matka kiwa głową.
– A susz? – pyta wesoło.
–  Susz? W  sumie nigdy… to znaczy dawno go nie robiłam na
święta.
– Na święta musi być susz – stwierdza matka i zaczyna przeglądać
górne szafki. – Gdzieś tu były goździki…
– Kiedy? Osiem lat temu? – parska Agnieszka i zaraz się mityguje.
– Przepraszam. Nie mam goździków, nie używam.
– To pójdę i kupię. U Bociana otwarte?
– Taaa… można tak powiedzieć…
Matka wzrusza ramionami i wychodzi. Agnieszka uchyla drzwi do
dużego pokoju. Czuje, że krew napływa jej do twarzy, kiedy na
białym obrusie zamiast świątecznej zastawy, którą kupiła tydzień
temu w  galerii specjalnie na tę okazję, widzi porozkładane
kosmetyki młodszej siostry.
– Miśka, do nędzy! Uświnisz mi stół! – Agnieszka nerwowo zbiera
kolorowe kredki, błyszczyki i pędzle.
–  Ej, uważaj! To oryginalna Huda, sto pięćdziesiąt ziko! –
Michalina wychyla się zza okrągłego lusterka, które ustawiła przed
sobą na stole.
– I na te bzdury wydajesz moją krwawicę?
–  Nie, to akurat dostałam od sponsora. – Siostra wyrywa jej
z dłoni pędzel.
– Co? Jakiego sponsora?! – Agnieszka patrzy na nią podejrzliwie.
– Luzuj, siorka. – Miśka się śmieje. – Ładne masz o mnie zdanie.
Z  rmy dostałam. Reklamę im robię na Insta. Nie martw się, nie
potrzebuję tych twoich ciężko zarobionych pieniędzy.
– Nie mogłaś chociaż wyjść się z nią przywitać? Jak człowiek? –
rzuca Agnieszka, a  młodsza siostra szybko macha przedłużonymi
rzęsami.
– Śniegu oddzwonił? – pyta, zmieniając temat.
Agnieszka posyła jej wrogie spojrzenie.
– Możesz go tak nie nazywać?
– Wszyscy go tak nazywają. – Miśka wzrusza ramionami.
– My nie. Nie oddzwonił. Wciąż ma wyłączony telefon.
– No to do niego miej pretensje. Nie zdziwię się, jak w ogóle nas
nie zaszczyci. Albo zaćpał i ma Zielone Świątki zamiast Gwiazdki.
– Miśka!
– Co? Masz zamiar udawać, że nasz braciszek nie ma problemu?
–  Nie mam żadnego zamiaru. – Agnieszka się uspokaja. –
Dziękuję, że jednak nie idziesz do rodziców Rafała.
–  Mam nadzieję, że nie pożałuję tego po pięciu minutach od
połamania się opłatkiem. Właściwie to już chyba żałuję.
– Misia… daj jej szansę, co? Ona naprawdę…
– Co? Co ona naprawdę? Nie zaczynaj, okej? Miałam dziesięć lat!
Dziesięć, kurwa!
– Wiem. – Agnieszka czułym gestem głaszcze siostrę po głowie. –
Po prostu… nie pamiętasz, ale to bardzo skomplikowane. Ojciec
dawał jej popalić…
Miśka nerwowo cmoka ustami.
–  Rafał nie może się dowiedzieć, okej? Powiem mu
w  odpowiednim momencie. Kiedyś. Na razie nie. I  przypomnij jej
o tym. Jeden fałszywy ruch i wychodzę.
Agnieszka całuje ją w  czoło. Do pokoju wpada zimne, zalatujące
piwnicą powietrze z klatki schodowej. Matka zamyka za sobą drzwi
i otrzepuje płaszcz z grubych płatków śniegu.
– Czemu mi nie powiedziałaś, że Bociana wykurzyła jakaś Żabka?
– Włodek Bocian nie żyje, mamo. Zmarło mu się ze trzy lata temu.
Miał zawał.
– Aha. Tego też mi nie mogłaś powiedzieć?
– Nie chciałam ci dokładać. Masz swoje zmartwienia.
–  To chyba nie znaczy, że trzeba mnie odcinać od wszystkich
informacji o znajomych.
– Ten znajomy robił ci nieźle koło pióra na dzielni – mówi Miśka,
cmokając do lusterka umalowanymi ustami.
– Co mówił?
–  Nie chcesz wiedzieć. – Miśka kręci głową, na twarzy ma
ironiczny uśmiech.
–  Chcę wiedzieć, Misiu. Właśnie o  to chodzi, że chcę. Chcę
wiedzieć wszystko. Że Bocian zmarł, co u  Jadwini spod dwójki
i  u  innych sąsiadów. A  szczególnie co u  ciebie, córeczko, czy ten
chłopak jest dla ciebie dobry, czy masz zamiar wrócić na studia
i  dlaczego, przede wszystkim, dlaczego tak dawno mnie nie
odwiedzałaś? – kończy matka podenerwowanym głosem.
Nie dostaje odpowiedzi, bo rozlega się dzwonek do drzwi.
–  To Rafał! – Michalina jeszcze raz spogląda w  lusterko i  zrywa
się z fotela. Zanim otworzy, robi w ich stronę gest, jakby zamykała
usta na klucz.
Matka wywraca oczami i  osusza opuszkami palców sine, a  teraz
trochę wilgotne zagłębienia pod dolnymi powiekami. Agnieszka
bierze ją za rękę, prowadzi do drugiego pokoju i wskazuje krzesło.
– Źle wyglądam? – Matka poprawia włosy nerwowym ruchem. –
Próbowałam rano trochę się ogarnąć. Dziewczyny powiedziały, że
nie ma tragedii.
– Wiesz, ile kobiet chciałoby teraz być na twoim miejscu? – pyta
Agnieszka, rozkładając trzy metalowe kufry z  kosmetykami. –
Musiałam wprowadzić zaporowe ceny za makijaż, bo się nie
wyrabiałam. Teraz specjalizuję się w rzęsach i brwiach. Laminuję je.
To taka nowa metoda. Hit, mówię ci. Ale w tej chwili nie mamy na
to czasu, więc tylko trochę poprawię…
– To z tego można wyżyć?
– Mamo… – Agnieszka uśmiecha się pobłażliwie i siada na krześle
naprzeciwko niej. – Patrzysz na właścicielkę najpopularniejszego
beauty baru w mieście. Klientki zabijają się o termin u mnie. Jak był
lockdown, to błagały, żebym przyjmowała je nielegalnie.
– I przyjmowałaś?
Córka zerka na nią wymownie, ale milczy.
–  Cieszę się. – Matka ściska jej dłoń i  dodaje szybko: – Że sobie
radzisz.
– Mogło być gorzej.
–  Takie modne teraz? – Matka patrzy na wycelowany w  nią
re ektor.
–  To profesjonalna lampa pierścieniowa, do makijażu.
Sprezentowałam sobie nową na gwiazdkę.
– Wciąż jesteś sama?
– Czemu tak myślisz?
– Bo sama sobie robisz prezenty.
– To już nie można… Czasy się trochę zmieniły, wiesz? Słyszałaś
o  emancypacji? – Agnieszka chce coś jeszcze powiedzieć, ale
powietrze między nimi znowu gęstnieje. – Nie ruszaj się teraz, okej?
Zapada milczenie. Prawie słychać pacnięcia mokrej gąbeczki
z  podkładem, który córka wklepuje w  zwiotczałą skórę na twarzy
matki. Przecież w  ciągu tych ośmiu lat widziała ją wiele razy,
a jednak ta kobieta o szarawej cerze tylko trochę przypomina matkę,
którą zapamiętała. Tamta miała wiecznie zaróżowione policzki,
szybkie, energiczne ruchy i jakby ciemniejsze oczy. Pewnie dlatego,
że kiedyś jej naturalnym stanem była złość, która teraz zamieniła się
w  coś innego. Może w  spokój, może w  rezygnację, a  może
w  bezsilność. Zostawiła tylko po sobie głęboką bruzdę między
brwiami i kilka pionowych rys na górnej wardze.
–  Mówiłaś już Michalince? – pyta matka przez śmieszną szparkę
w  ustach. Nie chce zepsuć starań Agnieszki. – Mogę sama z  nią
porozmawiać.
– Może lepiej nie dzisiaj. Za dużo wrażeń naraz.
– No dobrze – odpowiada matka, wciąż ledwo rozchylając wargi.
–  Myślałaś już o  jakiejś pracy? Chyba fajnie będzie się czymś
zająć, jak wrócisz…
–  Do szkoły nie wrócę – oznajmia smutno matka. – Nawet do
świetlicy mnie nie wezmą, ale może zaczepię się w jakimś zakładzie
krawieckim. – Otwiera oczy i  spogląda na swoje dłonie. – Wciąż
tego nie znoszę, ale po tylu latach w  szwalni chyba doszłam do
wprawy… Wiesz, że w tym roku uszyłam z tysiąc maseczek?
– Mogłabyś też pracować u mnie.
– Robić brwi? – Matka się uśmiecha.
– Myślałam raczej o ogarnianiu salonu. Na początek.
– To znaczy?
–  No wiesz, trzeba wszystko dezynfekować, czasem kilka razy
dziennie, zamawiać nowe produkty i ogólnie… dbać o porządek.
– Chcesz, żebym u ciebie sprzątała? – pyta rzeczowo matka.
–  Z  czasem, jak się wprawisz, mogłabyś umawiać klientki
i  pracować na recepcji. Sama mówisz, że do szkoły raczej cię nie
przyjmą… – Agnieszka zawiesza głos i  po chwili dodaje: – Ja też
musiałam kiedyś zrezygnować ze swoich ambicji…
Matka zatrzymuje rękę córki w powietrzu.
– Wystarczy – mówi.
– Jeszcze pomadka.
– Nie. I tak zaraz bym ją zjadła.
–  Pięknie wyglądasz. – Agnieszka stara się ułożyć usta w  coś na
kształt uśmiechu. – Mam jeszcze coś dla ciebie.
–  Agniesiu… ja nie miałam jak kupić wam prezentów. Uszyłam
coś tylko… Nie wiem, czy Misi się spodoba.
–  Nieważne, mamo. Może włożysz to? – Podaje matce dużą
elegancką torbę oznakowaną logotypem sklepu z  ekskluzywną
odzieżą dla kobiet. – Chyba będzie dobra, mierzyłam na sobie.
Matka wyjmuje z torby granatową wełnianą sukienkę i przykłada
do siebie. Patrzy na córkę zawstydzona.
– Tak się na mnie wykosztowałaś – mówi, biorąc w palce metkę. –
Możemy ją jeszcze zwrócić…
–  Zwariowałaś – stwierdza Agnieszka. – Chcę, żebyś wyglądała
i czuła się wyjątkowo.
–  Dziękuję. – Matka dyga przed nią jak mała dziewczynka. –
Nigdy nie miałam nic piękniejszego. Przebiorę się i pójdę przywitać
z gościem Michalinki, a potem zrobię susz.

***

–  Rafał napisał, że się spóźni. Rodzice nie dają mu wyjść – mówi


Michalina. Siedzi na oparciu kanapy i  znudzona przerzuca kanały
w telewizorze.
–  Mareczku… – Matka wyciąga ręce na widok młodego
mężczyzny wyjadającego palcami korniszony z salaterki.
– Nooo… mamuśka! Jaka z ciebie laska! – woła Marek z pełnymi
ustami.
Wpycha do nich jeszcze dwa ogórki, podnosi się i zdecydowanie
za mocno przyciska matkę do siebie. Jest dużo mniejsza od syna,
który teraz unosi ją do góry i  zaczyna kręcić się w  kółko.
W powietrzu migają chude łydki matki w cielistych rajstopach.
–  No co ty, nie rycz! – Stawia ją na podłodze i  podtrzymuje, bo
kobieta traci równowagę.
On też musi złapać się fotela. Śmieją się, matka przez łzy. Ociera
je opuszkami, delikatnie, żeby nie popsuć dzieła Agnieszki,
i z głośnym cmoknięciem całuje Marka.
– Gdzie to wino, siorka? Może już otworzę, co? – pyta znudzonym
głosem Michalina i nie czekając na odpowiedź, wychodzi do kuchni.
Po chwili wraca z butelką i kieliszkami; w zębach trzyma korkociąg.
–  Ja dzięki. – Marek mruga do siostry, a  matka posyła mu
uśmiech. – Po wińsku boli mnie łeb.
– No pewnie, a po mefce nie? – szydzi Michalina.
– Po mewce? – podchwytuje matka.
–  Mamuśka, heeej! – Marek łapie się za głowę, jakby dopiero
zauważył matkę. – Cieszę się, że cię widzę! Zostaniesz do sylwestra?
– A co, zabierzesz ją na bal? Przebranie już ma!
– Miśka! – Agnieszka kopie siostrę w kostkę.
Matka puszcza uwagę mimo uszu.
–  Jutro muszę wracać. Ale już niedługo… Powiedz lepiej, co
u ciebie, synku. – Przysuwa się do niego.
Miśka znowu otwiera usta, ale starsza siostra powstrzymuje ją
surowym spojrzeniem, więc bierze tylko duży łyk czerwonego wina.
– Co u mnie, co u mnie… – Marek pociera dłonią spocone czoło. –
Zajebiście, mamuśka, biznes będę otwierał.
– Taaa? A jaki? – odzywa się zamiast matki Michalina.
– Automaty z kebabami.
– P f – parska Miśka. – A w środku będzie siedział Turek i zawijał
w te sreberka?
–  Turek będzie je robił wcześniej, codziennie świeżutkie, my
będziemy je wkładać do automatów, a  maszyna przed wydaniem
podgrzeje…
– A surówka? – drąży Miśka.
– Co surówka?
– No surówkę dodaje się przecież na końcu, nie może być ciepła.
Będziesz podgrzewał mięso z surówką?
Marek drapie się w głowę.
–  Chyba musisz to jeszcze przemyśleć – ciągnie siostra. –
A  w  ogóle to po co automaty, jak na samym starym mieście masz
z dziesięć kebabowni?
– Ale nie każdy ma ochotę jeść kebab od Turasa.
– Powiedziałeś, że twój też będzie od Turka.
– Nikt nie musi o tym wiedzieć.
– Marek… – Agnieszka kręci głową.
–  No co? Ja nic do nich nie mam, ja tylko odpowiadam na
potrzeby społeczeństwa. A poza tym jak przyjdzie znowu pandemia,
to wszystkie kebabownie pozamykają i  kto wtedy będzie królem?
Ja. – Marek uderza się pięścią w  pierś. – Polish Kebab King. Co
mamunia, co tak patrzysz?
– A nic, tak tylko.
–  No mów, bo znów zatańczysz w  powietrzu! – Marek udaje, że
się na nią zasadza.
–  Po prostu… – Matka patrzy na córki porozumiewawczo. –
Przypomniało mi się, jak ojciec chciał otwierać kiosk z papierosami
na sztuki.
–  Ejjj… to akurat był zajebisty pomysł! – ekscytuje się Marek. –
Nie wypalił tylko dlatego, że wspólnik go oszukał i zwinął się z całą
kasą. W zasadzie to miał farta, że zrobił to jako pierwszy – kończy
ze śmiechem.
–  Chyba trochę jednak przesadzasz – mówi Miśka poważnym
tonem. – Jakoś inaczej zapamiętałam tatę.
– No wiadomo, skoro ciebie jedynej nie tłukł. Ale w wała robił cię
jak wszystkich. – Marek spogląda na młodszą siostrę rozbawiony.
– Nie kojarzę.
–  Nie kojarzysz – powtarza Agnieszka z  przekąsem. – Miałaś
roczek, ja dziesięć lat, Marek osiem. Mama poszła do szkoły
w  sobotę, odrabiać jakieś wolne, i  zostaliśmy z  nim sami na cały
dzień. Miał nam podać obiad, ale powiedział, że w lodówce niczego
nie ma i musi iść do sklepu. Nawet drań zapytał, czy kupić nam coś
słodkiego, więc w  swej naiwności zamówiliśmy żelki. Po czterech
godzinach czekania na te pieprzone żelki doszliśmy do wniosku, że
chyba już nie wróci. Na szczęście w  lodówce była zupa, którą
zostawiła mama. Wtedy nauczyłam się używać kuchenki. A  on
wrócił, owszem, po dwóch dniach. Zresztą robił tak później dość
często.
–  Cieszyłam się, jak wracał, bo przynosił mi maskotki. Całe
mnóstwo pluszaków – mówi z rozrzewnieniem Miśka.
–  Taaa. Połowę wypłaty rozpieprzał na wódę, połowę na
przeprosinowe prezenty. A  jak kręciliśmy nosami, to leciały przez
okno. Krótka piłka, nie, to nie. Za to dzieciaki sąsiadów były
zadowolone, jak znalazły jakiegoś miśka na podwórku.
–  A  pamiętacie – Marek parska śmiechem – jak wyrzucił przez
okno choinkę?
Matka z przerażeniem otwiera oczy i zakrywa dłonią usta.
– To nie jest śmieszne, Mareczku…
– Teraz jest, wtedy nie było.
– Oj, bo mama strasznie narzekała, że przyniósł takiego drapaka,
że nawet po ustrojeniu brzydka, że czubek krzywy… – próbuje
tłumaczyć ojca Miśka.
–  To wziął i  wyjebał. Dobrze, że choinkę, nie ciebie. – Marek
spogląda na matkę.
– I tak bym wolała, żeby tu teraz był – oznajmia Miśka.
–  Gdyby był, to raczej nie mogłabyś zaprosić tego swojego
Rafałka – mówi Marek, poważniejąc. – Chyba że chciałabyś, żeby
mu zrobił po pijaku pokaz rzucania do celu nożem sprężynowym.
– Co? – Miśka się krzywi.
–  Przyprowadziłem kolegów do domu raz. Pierwszy i  ostatni.
Skitraliśmy się w pokoju z jabolem, sorry, mamuśka…
– Kiedy to było? – dopytuje Agnieszka.
–  Rok, może dwa przed… więc byłem już prawie pełnoletni, nie
świruj. Ekhm, no w każdym razie kitramy się, nagle słyszę, że ojciec
wrócił. Poznałem po odgłosach w  przedpokoju, bo pizgnął w  kąt
najpierw jednym butem, potem drugim.
–  Boże, pamiętam ten odgłos. Zawsze tak robił, jak wracał –
mówi, wzdrygając się, Agnieszka.
–  No więc panika, ja szybko kielony do tapczanu, Seba
w  popłochu wstawił alk do szafki, niestety z  ciuchami. Potem, jak
otworzyłem, to okazało się, że butelka się przewróciła, wszystko
waliło wódą, musiałem prać to po kryjomu… masakra. No ale
wracając. Wszystko pochowane, sytuacja opanowana, do pokoju
wbija ojciec. Serce waliło mi jak nigdy w  życiu, zwłaszcza że
byliśmy już trochę porobieni i  byłem pewny, że pozna. No więc
wystawia ten swój zarośnięty łeb zza drzwi i  pyta: „Co jest,
Marek?”. A  ja, że urodziny Seby świętujemy. A  on: „Bez piwa
nawet?”. I poszedł do lodówki po dwie puszki dla każdego. No więc,
myślę, spoko. Raz się umiał zachować. Zostawił nas, poszedł do
siebie. Nie przewidziałem tylko, że nastuka się we własnym
zakresie. Po półgodzinie znowu wbija, tym razem bez pukania,
wzrok mętny, włos rozwiany…
– Nienawidziłam tego wzroku – przerywa znowu Agnieszka.
– …w ręku trzyma ten swój nóż sprężynowy, co kiedyś na Białej
znalazł. Otwiera go i  zaczyna machać Sebie przed twarzą,
milimetry, kurwa, przed nochalem, składa, rozkłada, składa,
rozkłada. Seba centralnie, kurwa, zamarł. Ani drgnął, ja zresztą też.
A stareńki mówi: „To sobie teraz porobimy zawody z rzucaniem do
celu”.
–  To od tego te dziury w  parkiecie?! – woła nagle Agnieszka. –
A ja w głowę zachodziłam, co tam się wydarzyło!
– No tak, bo kazał odsunąć dywan.
–  A  fajerwerki w  Wigilię pamiętacie? – woła entuzjastycznie
Michalina.
Marek udaje, że ją odpycha.
– Taaa… petardy odpalał na linoleum w kuchni, cud, że w ogóle
tra ały przez okno na zewnątrz.
– Przynajmniej była zabawa. – Miśka wzrusza ramionami.
–  Wśróóód nocnej ciiiszyyy huk się rozchodziii! – wyje Marek
zmienionym głosem pijanego żula. – Wstaaańcie, somsieeedziii,
Krystek nadchodziii!
–  Prze… przestań. – Miśka śmieje się razem z  nim. – Całe
dzieciństwo byłam święcie przekonana, że to naprawdę tak leci. I że
był Jezus Krystus, a Krystek to zdrobnienie. Dopiero przed komunią
mnie oświeciło, jak dostałam pierwszą w historii klasy pałę z religii.
– Serio myślałaś, że ojciec nazywa się Krystus Pawlicki?
Miśka wzrusza ramionami. Marek jeszcze chichocze, ale
Agnieszka trąca go łokciem, więc ostatni spazm bardziej przypomina
westchnienie. Matce, która od dłuższej chwili siedziała z  twarzą
wtuloną w  dłonie, teraz zaczynają drżeć ramiona. Wydaje z  siebie
urywane, bliżej nieokreślone dźwięki. Marek marszczy czoło, kładzie
jej rękę na plecach, głaszcze, ale ona odsłania twarz, jest
zaczerwieniona, oczy ma szeroko otwarte, wreszcie zaczyna się
śmiać.
–  Przypomniało mi się… przypomniało… jak wracał komarkiem
z jakiejś libacji, tra ł w bramę, ale potem było już gorzej, zarzuciło
go na bok, obalił się na płot i  zasnął tak na tym komarku, na tym
płocie… – kończy, z trudem łapiąc oddech.
Teraz już wszyscy czworo płaczą, nie wiadomo, czy bardziej ze
śmiechu, czy z  żalu, nad sobą czy nad ojcem. Agnieszka zanosi się
tak głośno, że zaczyna brakować jej powietrza, Marek, widząc to,
chichra się jeszcze bardziej, aż upada na dywan i  tarza się na nim
jak zadowolony kundel. Nawet Miśka, która próbuje utrzymać fason
i kamienną twarz, podryguje w niekontrolowanych spazmach.
–  Wszyscy… jesteśmy… nienormalni… – duka Marek i  wrzawa
wybucha na nowo.
– Przepraszam, było otwarte…
W  progu stoi młody chłopak w  długim czarnym płaszczu
i  wypolerowanych skórzanych butach. Płatki śniegu roztapiają się
na jego zaczesanych do tyłu wypomadowanych włosach. Ma okrągłą
twarz dużego dziecka, któremu ktoś doczepił sztuczną, starannie
przyciętą brodę.
– Rafałek, wchodź! – zaprasza Marek, jeszcze się dławiąc. – Takie
tu sobie rodzinne wspominki urządziliśmy.
– Morda – syczy do niego Miśka i zarzuca ręce na szyję Rafała.
–  Pawlicka – przedstawia się matka, usiłując przybrać poważny
ton głosu, w którym jednak słychać ukrywaną wesołość.
Rafał całuje ją w rękę, Miśka wykrzywia usta.
–  Prosimy, prosimy… – Matka wskazuje chłopakowi miejsce
w fotelu, sama siada na kanapie naprzeciwko niego.
Miśka nie wygląda na zadowoloną, ale bierze prezenty, które
podał jej Rafał, i układa pod choinką.
–  Już myślałem, że poznam panią dopiero na naszym ślubie –
stwierdza wesoło gość.
–  Bierzecie ślub? O  tym też nic nie wiem? – Głos matki się
podnosi.
–  Spokojnie, taki żarcik – wyjaśnia Rafał. – Chodziło mi o  to, że
tak długo nie było okazji. – Patrzy wesoło na Pawlicką, ale ona
nadal wygląda na przejętą, więc poważnieje. – Oczywiście
rozumiem, że trudno się pani… – szuka właściwego słowa –
wyrwać… tak po prostu…
Pawlicka patrzy na niego coraz większymi oczami.
– Wyrwać… – powtarza.
– Rodzina, u której mama pracuje w Hamburgu od ośmiu lat jako
gosposia, prawda, mamo – Miśka patrzy na nią wymownie – ta
rodzina jest bardzo surowa i  wymagająca. Jak to Niemcy. Dają jej
wolne tylko na święta Bożego Narodzenia i tydzień w  wakacje, ale
wtedy jeździsz do Chorwacji, prawda? Chyba że jest akurat
pandemia, to nie.
– Do Chorwacji, tak – powtarza matka. – Słoneczny Brzeg jest taki
piękny w sierpniu. Ekhm. A pan studiuje… dietetykę?
– Medyczną – uściśla chłopak.
– A co to właściwie jest?
Spod choinki dobiega ciche westchnienie Miśki, ale Rafał wydaje
się zadowolony z zainteresowania potencjalnej teściowej.
– Z grubsza rzecz biorąc, jest to nauka o żywieniu jako czynniku
wspomagającym terapię różnych chorób, zapobiegającym tym
chorobom…
–  Aha. – Matka kiwa głową. – Że na przykład na przeziębienie
najlepszy jest rosół, a na biegunkę marchwianka?
– Poniekąd, poniekąd. – Rafał kiwa głową.
– To moja mama wszystko to wiedziała bez żadnych studiów… –
stwierdza matka.
– Chodzi tu jednak bardziej o opracowanie zaleceń żywieniowych
dla poszczególnych jednostek chorobowych… – Rafał nie traci
rezonu. – Alergicznych, autoimmunologicznych, sercowo-
naczyniowych… nowotworowych…
–  I  z  tego można wyżyć? To znaczy… to popłatne zajęcie? –
dopytuje Pawlicka.
–  Z  samego bloga Rafał ma pięćdziesiąt tysia rocznie. A  dopiero
się rozkręca.
Miśka przysiada na poręczy fotela i  obejmuje chłopaka
ramieniem. Teraz widać wyraźnie, że wcale do siebie nie pasują,
choć Miśka zrobiła wszystko, żeby tego wieczoru wyglądać jak
rasowa fashionistka. Puchaty sweterek w kolorze cegły podkreśla jej
opaloną skórę, asymetryczny dekolt odsłania jedno ramię i  liliowe
ramiączko biustonosza. Stworzenie nieładu z kasztanowych pasemek
włosów zajęło jej dobrą godzinę. Całości dopełniają cieniutkie złote
łańcuszki wokół szyi i  nadgarstków. A  jednak wszelka subtelność
ulatuje niczym para z  barszczu, gdy Miśka zaczyna mówić. To coś
w  jej głosie. Chropowata barwa, która zdradza, że zdarła go
w  dzieciństwie, biegając po podwórku bez szalika, wydzierając się
na rówieśników i jarając szlugi.
–  Niedługo będzie miał sto tysięcy odsłon miesięcznie i  wtedy
będzie brał dwa tysia za wpis – mówi i całuje Rafała w policzek.
– Odsłona, wpis… Nic z tego nie rozumiem – stwierdza matka.
–  Misia z  pewnością pani wytłumaczy. Śledzi pani jej konto na
Instagramie? Perełka. Perełeczka.
– Ale jak się z tego biorą pieniądze?
– Normalnie no. Na przykład robię tutorial…
– Co?
– Instruktaż taki – niecierpliwi się córka. – Biorę kosmetyki, które
przysyła mi jakaś rma kosmetyczna, nagrywam lmik, jak się nimi
umalować, wrzucam na Insta i  piszę, jakie to super, jakie trwałe,
napigmentowane itepe, itede. A oni mi za to płacą.
–  Beka, co? – odzywa się Marek. – Płacą jej za to, że się
wypędzluje. Siorka, ale chyba pięćdziesięciu tysia rocznie to jeszcze
nie zgarniasz, co?
–  No jeszcze nie – obrusza się Miśka. – W  beauty trudniej się
przebić… A widziałeś, kto mnie zafolołował? – zwraca się nagle do
Rafała. – Sweet Sixteen!
– No co ty dajesz! Gratulacje! Będziesz gwiazdą, mówiłem ci!
–  Ale zaraz, Michalinko, a  co z  twoimi studiami? Panie Rafale,
może pan jej przemówi do rozsądku.
– Mamo…
Zapada cisza, bo i  matka, i  Michalina zdają sobie sprawę, że to
słowo pada z ust Michaliny po raz pierwszy tego wieczoru.
–  Jak ja chcę rozkręcić mój biznes, to muszę się na nim skupić,
nie? Po prostu zrozumiałam, że rachunkowość to nie moja bajka.
Zdychałam z nudów.
–  Szkoda, że nie zrozumiałaś tego, zanim wybuliłam dziesięć
tysięcy za pierwszy rok – rzuca Agnieszka.
–  No ja pierdzielę. – Miśka wstaje z  fotela. – Uparliście się na
mnie czy co? Czy ja cię prosiłam, żebyś buliła? Ty cisnęłaś, żebym
poszła na te studia.
– Agniesia chciała, żebyś miała pewną pracę. – Matka odruchowo
kładzie rękę na dłoni starszej córki.
– Sracę – syczy Michalina i wychodzi z pokoju. Zapada cisza.
– Już prawie osiemnasta – oznajmia w końcu Pawlicka. – To może
będziemy zaczynać, co? – Wstaje z kanapy.
–  Zostań – zatrzymuje ją Agnieszka. – Jesteś gościem. No
przynajmniej na razie. Ja pójdę.

***

Michalina stoi na taborecie i  wydmuchuje dym z  papierosa przez


uchylony lufcik. Na widok starszej siostry wyrzuca niedopałek.
– Nie mów Rafałowi.
Wchodzi do łazienki i zaczyna spryskiwać się perfumami. Ostatni
psik kieruje w otwarte usta. Krzywi się, Agnieszka też.
–  A  ty odpuść matce, naprawdę. Nie masz dla niej ani trochę
litości?
–  A  ona dla mnie miała? Usadziłaś ją za stołem jak jakąś
malowaną lalę i  myślisz, że to coś zmieni? Wpierdala się jak do
siebie, przepytuje mi faceta i  dopieprza się do mnie, jakby co
najmniej była moją matką!
– Myślałam, że nią jest.
– Ty mnie wychowałaś, Aga, nie ona.
– W takim razie zrób to dla mnie. Proszę.
– Po co? Po co mam się starać?
– Bo ona tu kiedyś wróci na stałe. Tu, do tego mieszkania. A mnie
tu już nie będzie, żebym was godziła od rana do wieczora.
–  Co ty chrzanisz? Kiedy ona wróci? Za dwa lata? Mnie też tu
dawno nie będzie.
Agnieszka wzdycha ciężko.
– Nie za dwa lata. W czerwcu. Matka wraca w czerwcu. A ja się
wyprowadzam na swoje. Miałam ci powiedzieć po świętach.
– Co… kurwa?
– Miśka… nie pomieścimy się tu we trzy…
–  Kiedyś mieściliśmy się w  piątkę! Jak to się wyprowadzasz,
dokąd?
–  Na to nowe osiedle, co budują pod lasem. To nie tak daleko.
Dziesięć minut spacerem.
– Kupiłaś mieszkanie i nic mi nie powiedziałaś? Zostawiasz mnie
tak po prostu? I ja mam mieszkać z nią? Kurwa, nie. – Miśka kopie
taboret. – Wychodzę, kurwa.
–  Zaczekaj. – Agnieszka łapie siostrę za rękę. – Proszę cię. –
Przyciąga ją do siebie i tuli jak dziecko.
–  Aga, ja przecież w  ogóle nie znam tej kobiety – mówi Miśka
płaczliwym tonem. – Dlaczego mi to robisz?
– Misia, to jest jej dom. Wiedziałaś, że ona kiedyś tu wróci.
– Myślałam, że do tego czasu zamieszkam z Rafałem.
– No i może zamieszkasz. Może nie do tego czasu, ale za rok?
– Raczej nie – chlipie Miśka.
– Dlaczego?
– Bo on… on… on mnie chyba zdradza…
–  Co? – Agnieszka odsuwa się od siostry. – Jak to? Skąd wiesz?
I czemu go nie rzucisz?
–  Bo nie mam pewności. Widziałam tylko, że jakaś typiara non
stop pisze do niego na Insta. Karyna taka straszna, też ma bloga, sto
razy więcej followersów niż ja. Wrzuca jakieś pierdy o  medytacji
i  cytaty dla debili. – Miśka wykrzywia usta i  recytuje dziecinnym
głosikiem: – „Jeśli szukasz osoby, która może odmienić twoje życie,
spójrz w  lustro” albo „Pamiętaj, że porażka to siniak, nie tatuaż”.
Rzyg, ale ludzie to łykają. Rafał najwyraźniej też. Mówi, że piszą
służbowo, ale nie wiem… Ona nazywa go Ra . Ra , kurwa, czaisz?
Służbowo… Niby tylko piszą, ale jak przetrzepałam całą
korespondencję, to się okazało, że był z  nią na kolacji. W  piątek
wieczorem. Nie na lunchu, nie na kawie. Na kolacji. A  mi
powiedział, że wyszedł z kumplem na piwo. Jakby to nic nie było, to
po co by kłamał?
– Powiedziałaś mu, że wiesz?
– Nie.
– Czemu?
– A co, jak do niej odejdzie?
– To chyba będzie lepiej, nie?
– Nie. Bo miał mi jeszcze pomóc z blogiem. No i w ogóle. Aga. On
jest taki fajny. Fajniejszy ode mnie.
– Nie jest. Co ci w ogóle przyszło do głowy? – Agnieszka obejmuje
siostrę. – Patologia… Obie jesteśmy patologiczne.
– Czemu tak mówisz?
–  Ja nie mam czasu na faceta, a  ty trzymasz się jakiegoś dupka,
bo ubzdurałaś sobie, że jest lepszy…
–  Nie mów tak o  nim. Zresztą… może z  tą laską to nieprawda.
Czuję, że powinnam się go trzymać, kumasz?
–  Bo co, bo jest niby z lepszej rodziny niż nasza? Bo jego matka
jeździ mercedesem, a ojciec nie dostał po pijaku kosy pod żebro?
Michalina patrzy na nią z  miną naburmuszonej dziewczynki.
Z  przedpokoju dobiega skrzypnięcie obluzowanej klepki parkietu.
W progu staje matka, nie zauważyły jej.
– Zapomniałam, że miałam zrobić susz… – mówi cicho.

***
–  Co tu się działo? – Agnieszka stawia na stole półmisek
z  parującymi pierogami, ale zastyga w  powietrzu na widok
czerwonej plamy na obrusie.
– Sooorrry… – odzywa się Marek. – Jadłem barszcz.
– No widzę, że barszcz, ale czemu ty go jadłeś? – Starsza siostra
jest wściekła. – Czy my jesteśmy jakimiś zwierzętami? Nie możesz
poczekać jak człowiek, na wszystkich? Ja pierdolę, ja pierdolę –
szepcze pod nosem, a  ręce jej się trzęsą. – Chciałam, żebyśmy raz
mieli idealne święta, ale nie, kurwa, z wami się nie da.
–  Jak dla mnie było idealnie, jak poleciałyśmy rok temu na
Teneryfę – wtrąca niewzruszona Miśka, ale milknie, bo Agnieszka
posyła jej mordercze spojrzenie.
– Dobra, weź – macha ręką Marek. – Przykryje się siankiem, o…
już jest gites. Widzisz?
Agnieszka siada na krześle obok matki. Zamyka oczy, bierze dwa
głębokie wdechy.
–  Zaczynajmy… – mówi ze świeżo nałożonym uśmiechem
i podsuwa matce opłatek.
–  A  Ewangelia? – pyta Rafał. – Najstarsze dziecko powinno
przeczytać fragment Ewangelii. – Patrzy wymownie na Agnieszkę.
–  Gdzie jest Biblia? – Agnieszka zwraca się do Miśki nieco
zniecierpliwionym głosem.
– A czemu mnie o to pytasz? – Miśka odstawia kieliszek z winem.
Krwawe rumieńce coraz wyraźniej przebijają przez grubą warstwę
podkładu i innych mazideł, które wklepała w twarz.
– Bo ty ostatnia miałaś komunię!
–  Nie, no błagam cię. Ja mam problem ze znalezieniem w  tym
pierdolniku zalotki, a co dopiero Biblii!
– Nie szkodzi, znalazłem w internecie… – odzywa się Rafał.
– To może ty przeczytaj, jesteś gościem. – Agnieszka uśmiecha się
do niego.
Rafał wstaje, pozostali również, patrząc po sobie niepewnie.
Agnieszka i Miśka składają ręce na podołkach, Pawlicka robi dziwny
ruch dłońmi: jakby chciała spleść palce śladem córek, ale w  końcu
tylko wyciera je o  spódnicę. Marek stoi z  zamkniętymi oczami,
chwieje się, kiedy Rafał monotonnym głosem odczytuje kolejne
wersety.
– „«A to będzie znakiem dla was: Znajdziecie Niemowlę, owinięte
w  pieluszki i  leżące w  żłobie». I  nagle przyłączyło się do anioła
mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami:
«Chwała Bogu na wysokościach, a  na ziemi pokój ludziom Jego
upodobania»”.1 – Kończy i spogląda z uśmiechem na zebranych.
– Amen – mamrocze Agnieszka.
– Oto słowo Boże – poprawia ją matka. – To teraz połamiemy się
opłatkiem. – Bierze kawałek, odsuwa krzesło i  odwraca się
w kierunku Michaliny.
– Może złożymy sobie wspólne życzenia – odzywa się Agnieszka,
widząc rozpaczliwe spojrzenie młodszej siostry. – Żebyśmy wszyscy
byli zdrowi, nie trzymały się nas żadne wirusy, no i  żebyśmy
spotkali się przy tym stole znowu jak najszybciej… Smacznego!
– Smacznego – odpowiada Rafał.
Przez chwilę słychać tylko delikatne stuknięcia łyżek o  dna
talerzy.
–  Co to właściwie znaczy… – odzywa się nagle Marek
i  natychmiast skupia na sobie uwagę wszystkich. – „Pokój ludziom
jego upodobania”?
– Yyy… ty tak serio? – Miśka wypija trzy łyki wina, spoglądając
na brata. Potem sugestywnie stawia kieliszek przy Rafale i czeka, aż
chłopak zorientuje się, że powinien ponownie go napełnić.
–  Ludziom jego upodobania, czyli tym, których po prostu lubi,
tak? – drąży Marek, z  jakiegoś powodu skupiając spojrzenie na
Rafale. – Swoim ziomkom?
– Mareczku…
– Nie, mamuśka, serio pytam. Bo to jest jakby kluczowa sprawa. –
Chłopak się nakręca. – To jest niby najważniejsza książka świata
i ja, my wszyscy mamy się nią w życiu kierować. Więc ja chciałbym
to dobrze zrozumieć. Ludziom jego upodobania… Tym, którzy mu
się podobają, których sobie wybrał i  wypatrzył? A  co z  resztą? To
znaczy, że jak mnie sobie nie upodobał, to co, jestem do wywalenia?
Mogę się stoczyć, wykoleić, droga wolna?
– Marek. – Ton matki staje się ostrzejszy.
– Weź, wyluzuj… – Michalina trąca go łokciem.
–  Spokojnie. – Rafał przejmuje inicjatywę. – To bardzo dobre
pytanie. Filozo czne. Myślę, że lepszej odpowiedzi udzieliłby jakiś
teolog, ale moim zdaniem to działa odwrotnie.
– To znaczy? – pyta Miśka, pociągając zdrowy łyk wina.
–  Markowi chodzi pewnie o  to, czy jemu jako jednostce został
przeznaczony konkretny los przez sam fakt, że Bóg go sobie
upodobał bądź nie. Tymczasem w mojej opinii to działa odwrotnie.
To Marek, jako jednostka obdarzona przez Boga wolną wolą, może
mu się przypodobać swoimi uczynkami. Więc tylko od niego zależy,
czy dostąpi łaski, czy… się wykolei.
Widelec matki z  brzękiem upada na talerz. Potem zapada gęsta
cisza.
–  Tyyy… – zaczyna w  końcu Marek. – Ty dobry jesteś! Sam
mógłbyś być kaznodzieją!
Rafał, który przez chwilę obawiał się, że powiedział coś
niestosownego, wraca do jedzenia sałatki.
–  Nie no, chyba nie będziemy oglądać Kevina do kolacji? –
Agnieszka zabiera Markowi pilota.
– Miśka chciała!
Młodsza siostra dostaje ataku czkawki.
– Włączymy jakieś kolędy! – decyduje Agnieszka.
–  Byle nie Wśród nocnej ciszy – szydzi Marek, a  Miśka wybucha
głośnym charczącym śmiechem.
–  O  ja pierdolę! – Marek uchyla się nagle jak przed ciosem,
osłaniając ramieniem głowę. – O jebaniutki! Widzieliście go?
– Co ty, Mareczku… – Matka mruga oczami.
–  Kruk! Prawie uderzył w  szybę, nie widzieliście? – pyta
z pretensją chłopak.
Miśka się śmieje, a Rafał patrzy na Marka z życzliwą uwagą, ale
nie przestaje jeść sałatki jarzynowej.
– Marek ma awizofobię – tłumaczy Agnieszka.
– Coś jak lęk przed odebraniem poleconego?
– To też – kpi Miśka.
– Awizo- lub ornitofobia to lęk przed ptakami.
– To jak u Hitchcocka! – rzuca Rafał.
–  Nie mam żadnej fobii, siostra. Te latające cwaniaki knują
przeciw ludziom.
– A to nie koty? – dopytuje ironicznie młodsza siostra.
– Nie – odpowiada spokojnie Marek. – Ptaki. Są zaprogramowane
przez kosmitów, czaisz? He, he, he, he! Mają wszczepione czipy
i w ten sposób nas śledzą. Genialne. Kto by pomyślał, że taki gołąb
czy wrona to kosmiczny szpieg. Co? Nigdy nie zastanawiało cię,
czemu tak sobie przysiadają na parapecie i  zaglądają ci do
mieszkania? A  najlepsze, że Hitchcock to wszystko wiedział. Nie
mógł powiedzieć wprost, boby go zaciukali, więc zrobił lm. Ale
i  tak się wkurzyli, dlatego zginął. Spisek. Zaplanowana zagłada,
mówię to od dawna. Pomyliłem się tylko w  jednym. Miały zacząć
pingwiny na Antarktydzie, ale wyszło od nietoperzy w Azji…
Rafał przełyka sałatkę i  zastyga. Czeka na jakiś znak, który go
upewni, że Pawlicki stroi sobie żarty, jednak nikt nie przychodzi mu
z pomocą.
–  Nietoperze to ssaki, Śniegu – zwraca uwagę Misia, ignorując
karcące spojrzenie starszej siostry.
–  Ale latające! Chodzi o  skrzydła, czaisz? Latającą śmierć. Są
wszędzie, widzą wszystko. Ja tu z wami rozmawiam, ale kątem oka
widzę, jak te trzy wrony siedzą na gałęzi za oknem i  się na nas
gapią.
–  Marek, chyba słyszałam coś w  kuchni. – Agnieszka patrzy na
niego wymownie.
– Jakieś ptaki?
–  Nie. Renifery – odpowiada siostra przez zęby, po czym
uśmiecha się do Rafała, bierze brata za rękę i ciągnie za sobą. Kiedy
wchodzą do kuchni, chwyta go za brodę. – Pokaż mi się – mówi.
Marek ucieka wzrokiem, ale trudno ukryć powiększone źrenice.
W progu staje matka.
– Mareczku, wszystko z tobą w porządku? Bo mam wrażenie…
– Mamo… nie skradaj się jak jakiś duch! – mówi trochę za głośno
Agnieszka.
–  A  jak mam się skradać? To znaczy chodzić? Jak mam chodzić
po własnym domu? Synku, źle się czujesz?
– Nie, mamo, czuję się świetnie. Zajekurwastycznie!
– Jeśli ci chodzi o ten biznes, o ten interes, który chcesz rozkręcić,
to przepraszam, nie powinnam porównywać cię do ojca. Wiesz, że
nigdy nie chciałam wywierać na ciebie żadnej presji.
Marek patrzy na nią z  kpiącym uśmiechem, podchodzi do niej
i obejmuje ją mocno.
–  Żadnej presji. W  ogóle żadnej presji, mamuśka. – Cmoka ją
w policzek.
Zdezorientowana Pawlicka głaszcze go po głowie, a  ponieważ
i  on, i  córka patrzą na nią wyczekująco, bierze ze stołu półmisek
z rybą w galarecie i wychodzi.
– Znowu brałeś mefedron – stwierdza Agnieszka.
–  Ha, ha, ha, siooorkaaa, jakbym brał mefkę, tobym nie był taki
żarty przez cały wieczór.
–  Uważasz, że to jest śmieszne? Co brałeś? – syczy przez zęby
Agnieszka, a Marek próbuje się wyrwać. – Co brałeś, pytam?!
– A co za różnica? Żebym ja to w ogóle pamiętał. Dzienniczka nie
prowadzę!
Siostra odpycha go ze złością.
– Przerwałeś terapię? – pyta.
Marek wzrusza ramionami. Siada na taborecie pod uchylonym
oknem. Poci się. Sapie.
– No chyba mam prawo wiedzieć, czy grube setki, które płaciłam
za twoje wizyty, właśnie poszły w błoto!
–  Ja pierdolę, Miśka ma rację. Ty serio masz obsesję na punkcie
pieniędzy. Czy któreś z  nas w  ogóle cię o  nie prosiło? Co? Miśka
chciała iść na studia? Jakoś nie pamiętam, żeby w  dzieciństwie
chodziła z  kalkulatorkiem i  marzyła o  zostaniu księgową! Mnie też
było całkiem dobrze, zanim się przyjebałaś!
–  Na haju na pewno było ci dobrze! Oboje byście się stoczyli,
gdybym nie ciągnęła was za uszy. Harowałam po dwanaście godzin,
żebyście nie skończyli w takim bagnie jak rodzice! Ale najwyraźniej
wy tego po prostu, kurwa, pragniecie. Bagna, gnoju i  mułu! Jedno
i  drugie! I  pomyśleć, że po to, żeby na was zarobić, rzuciłam ASP
i poszłam do szkoły wizażu – mówi bardziej do siebie niż do brata.
Pochyla się nad zlewem, jest zmęczona. Padnięta, styrana. Leżąca
przed nią na blacie wyciśnięta wyblakła szmatka do naczyń ma
w sobie więcej życia. Agnieszka opada na taboret.
– Durna, jestem zwyczajnie durna.
Milczą. Ich plecy owiewa chłodne powietrze o  metalicznym
zapachu, Agnieszkę przechodzą ciarki, jednak żadne z  nich nie
wstaje, żeby zamknąć okno.
–  No i  co ty byś robiła po tym ASP? – odzywa się Marek
łagodnym tonem. – Malowałabyś jakieś bohomazy, których nikt by
nie kupował. A tak malujesz bogate baby i przynosisz do domu tyle
hajsu, że nigdy nam się nie śniło… Gdyby ojciec to zobaczył…
– To co? Byłby ze mnie dumny? – szydzi Agnieszka.
–  Nie. Zaraz by cię oskubał – mówi Marek i  oboje parskają
śmiechem. Dopiero po chwili dobiega do nich hałas z  dużego
pokoju.

***

– Pokaż mi to! – Miśka wyciąga rękę w kierunku Rafała, on chowa


coś za plecami.
– Co tu się dzieje? – pyta Agnieszka.
–  Pan Rafał wyszedł na chwilę do toalety, myślałam, że Misia
poszła do was, do kuchni – tłumaczy nieporadnie Pawlicka.
–  Bo taki miałam zamiar, ale przez przypadek usłyszałam tego
gnoja! – Oczy Miśki płoną. – Schował się w sypialni, żeby zadzwonić
do tej zdziry! – Miśka przedrzeźnia głos chłopaka.
–  Wybacz, Michalino, ale dzwoniłem do swojej matki. – Rafał
stara się przybrać ton pełen nagany.
–  Do matki mówisz „dzióbeńku”? Co ty, zboczony jesteś? Ja
jestem twoim dzióbeńkiem! Ja! – wrzeszczy Miśka i  uderza się
w pierś. – Pokaż mi ten telefon! Może ja też złożę mamuni życzenia
świąteczne. – Rzuca się na niego i  próbuje wyrwać mu komórkę,
a  kiedy się jej nie udaje, zaczyna okładać go pięściami po klatce
piersiowej.
– Miśka! Przestań! – Agnieszka odciąga siostrę.
Rafał poprawia koszulę.
–  Co!? – Miśka z  wyrzutem zwraca się do siostry. – Jestem
patologią, sama mówiłaś!
– Naprawdę, Michalino, nie poznaję cię – stwierdza Rafał.
–  Nie? Nie, kurwa? To pozwól, że się przedstawię: Michalina
Pawlicka, córka pijaka i największego zakapiora na dzielni. No co?
Co tak na mnie patrzycie? To nie moja wina, to geny! – Patrzy na
matkę, a potem znowu rusza w kierunku Rafała. – A ty się wynoś!
– Tak po prostu?
– Nie, z efektami specjalnymi!
Miśka opada na kanapę i  zaczyna płakać. Agnieszka przytula ją,
a  matka w  pośpiechu podaje Rafałowi płaszcz i  szalik. Chłopak
ubiera się, spoglądając na Michalinę, w  końcu podaje rękę
Pawlickiej i wychodzi.
–  No to masz, czego chciałaś. Normalne, tradycyjne święta. –
Marek wzrusza ramionami i dokłada sobie pierogów.
Miśka ociera łzy, bierze pilota i  włącza kanał, na którym leci
Kevin sam w  domu. Zwiększa głośność. Agnieszka chce coś
powiedzieć, ale w końcu zrezygnowana macha ręką.
– Napij się suszu – mówi Pawlicka i podsuwa szklankę najstarszej
córce.
– Mamo, nie chcę suszu, okej? Nie lubię, kojarzy mi się z ojcem.
Pamiętacie, jak dolewał do dzbanka koniaku?
– Babcia zawsze robiła susz z koniakiem. – Matka rozkłada ręce.
– I dawała siedmioletnim dzieciom? – Córka podnosi głos.
Słychać śmiech Miśki, ale Agnieszka nie jest pewna, czy siostrę
rozbawiło jej wspomnienie, czy coś, co zobaczyła w telewizorze.
– Dosyć tego – stwierdza matka i wstaje od stołu. – Wychodzimy.
Wszyscy.
– Niby gdzie? – pyta Marek z pełnymi ustami. – Na pewno nie na
pasterkę, wystarczy mi kazań na dzisiaj.
– Idziemy na cmentarz. – Głos matki drży tylko trochę. – Do ojca.
– Zwariowałaś? Byłaś tam w ogóle kiedyś? – pyta syn.
–  Nie. Dlatego pokażecie mi drogę – odpowiada spokojnie
Pawlicka.
Wkłada płaszcz i patrzy na nich wyczekująco.
***

Śnieg chrupie pod ich stopami, kiedy szukają w ciemności właściwej


kwatery. Michalina pociąga nosem, Marek nerwowo chrząka. Gdy
w  końcu stają przy jednym z  grobów, Pawlicka zaczyna szybko
i  bezgłośnie poruszać ustami. Poza tym nie odzywają się do siebie
przez dłuższą chwilę.
–  Ładny ten znicz. Ty kupiłaś? – Miśka zwraca się w  końcu do
siostry.
– Nie. Może to od którejś kochanki.
– Agniesia… – karci ją matka.
– Przepraszam. Ale czy tacy jak on też są świętej pamięci?
–  Tak. I  dlatego tu jesteśmy. Chciałam wam coś opowiedzieć.
Michalinko, przeczytasz?
– Co? Ten wiersz na nagrobku? – pyta córka.
Pawlicka kiwa głową, więc Miśka zaczyna recytować:

Pozytywka
Małe pudełko od ukochanej
spod wieczka ulatują jasne obrazy szczęśliwych dni
tańczą
muzyka gniecie serce
pocałunki, pocałunki
uśmiechy, oddechy, łzy i…
urywa się nagle jak głos w słuchawce
niezapowiedzianie
tak jak rozstanie
niedokończona miłość
niedokończona melodia

–  Trochę tandetne – komentuje Marek. – Czemu w  ogóle chciał


mieć wyryty na nagrobku wiersz jakiejś baby?
– Poświatowska była wielką poetką – odpowiada mu Agnieszka. –
Jakbyś czytał coś więcej niż ogłoszenia na olx, to może potra łbyś
docenić.
– Tylko że to nie jest Poświatowska – mówi matka. – Wasz ojciec
to napisał.
– Co ty dajesz? Tata Krystek? Kradł całe życie, a na koniec okradli
jego? – śmieje się Marek.
– Było tego więcej. Pisał do mnie, do was o tym, jak bardzo was
kocha… Wiem, że nie potra ł tego pokazać, wszystko chował w tym
zeszycie… a potem, kiedyś w złości, wrzucił go do śmietnika. Może
nie zostałby drugim Miłoszem, ale dla mnie… dla mnie to było
piękne. – Pawlicka zaczyna płakać.
– No dobrze… To znaczy, nie żebym nie była pod wrażeniem, ale
po co właściwie nam ta informacja? Mamy go teraz podziwiać, bo
kiedyś napisał kilka wierszy? Oddać mu honor czy co? – Agnieszka
patrzy na matkę trochę poirytowana.
–  Mówię wam o tym, bo to ważne. Nie ze względu na niego. To
ważne dla was. Chcę, żebyście wiedzieli, dlaczego go pokochałam,
dlaczego nie odeszłam, tylko głupio wierzyłam, że ten chłopak,
który kiedyś pisał dla mnie wiersze miłosne, gdzieś tam jeszcze
w  środku jest. Że ta choroba nie zeżarła go do końca. A  przede
wszystkim musicie wiedzieć, że wasz ojciec nie był tylko złym
człowiekiem.
Najpierw słychać skrzypnięcie śniegu, dopiero po chwili
Agnieszka się orientuje, że to Michalina przysunęła się do matki
i złapała ją za rękę.
–  Trzeba będzie zamówić nowy napis – stwierdza najstarsza
córka. – Wymienić Poświatowską na Pawlickiego.

***

Audi Agnieszki podskakuje na wybojach, kiedy wjeżdżają do


Grudziądza. Matka po raz piąty w  ciągu kilku ostatnich minut
nachyla się do córki, żeby sprawdzić godzinę na desce rozdzielczej.
– Zdążymy, mamo, z palcem w tyłku, mamy jeszcze pół godziny.
– A jak będzie wypadek? Mogłyśmy wcześniej wyjść z domu, nie
lubię tak na ostatni dzwonek.
–  Trzydzieści godzin to trzydzieści godzin, prawda? Tak rzadko
wychodzisz, że masz prawo wykorzystać ten czas do ostatniej
minuty.
Pawlicka kiwa głową, ale nie przestaje zaciskać ust i  stukać
palcami o  torebkę. Agnieszka i  bez tego jest zdenerwowana, całą
drogę zastanawiała się, czy to dobry moment na rozmowę, czy nie
powinna poczekać z tym do czerwca albo w ogóle zapomnieć.
–  Mamo… muszę cię o  coś zapytać – zaczyna w  końcu, zanim
znowu zdąży się rozmyślić.
Pawlicka patrzy na nią przestraszonym wzrokiem, jakby
spodziewała się, że nie będzie to coś, co chciałaby usłyszeć.
Przemyka jej przez myśl, że córka specjalnie wybrała taki moment.
Rozpędzony samochód to idealne miejsce na przesłuchania, przecież
z niego nie wyskoczy.
– Myślałaś kiedyś o tym, że gdybyś odeszła od ojca wcześniej… to
wszystko by się nie wydarzyło?
–  Wiele razy, Agniesiu. Naprawdę miałam sporo czasu na
rozmyślania i  jeśli sądzisz, że nigdy sobie tego nie wyrzucałam…
Dobrze wiem, że gdybym to zrobiła, to on wciąż by żył.
– Niekoniecznie – stwierdza córka. – Może skończyłby tak samo.
Właściwie jestem niemal pewna, że skończyłby jeszcze gorzej
i  jeszcze szybciej. Ale nie o  to mi chodzi. Chodzi mi o  to, że…
gdybyś odeszła… – waha się, ale w  końcu zbiera się na odwagę
i dodaje pewnym, zdecydowanym tonem, jak coś, co ćwiczyła wiele
razy, aż nauczyła się na pamięć: – Gdybyś odeszła i nas zabrała, to
nie musiałabym w  jeden dzień z  nastolatki stać się matką dwójki
dzieci. Twoich dzieci. Rozumiesz?
– Agniesiu…
– Nie przerywaj mi, proszę. Nie cofniemy czasu, ale ja muszę ci to
powiedzieć. Musisz tego wysłuchać, bo kiedy moje koleżanki
chodziły do kina, ja chodziłam na drugą zmianę do pracy. A  kiedy
szykowały się na imprezy, ja szykowałam Markowi i Miśce kanapki
na następny dzień, odrabiałam z  nimi lekcje… Wszyscy mówią, że
jestem taka silna, taka odpowiedzialna, że poradziłam sobie jak
prawdziwa bohaterka, ale wiesz co? Ja nie jestem żadną bohaterką.
Po prostu musiałam to zrobić. Nikt mnie nie pytał, czy chcę, czy
dam radę.
– Nie wiem, co ci powiedzieć… Jest mi strasznie przykro…
Agnieszka ucisza ją machnięciem dłoni.
–  Muszę zadać ci to pytanie: dlaczego Marek był ważniejszy niż
ja?
– Co takiego?
–  Dlaczego jego młodość była dla ciebie ważniejsza niż moja? –
pyta cicho i powoli, ale jej głos jest pewny.
– Nie wiem, o czym mówisz. – Matka kręci głową; przechodzi jej
przez myśl, że może wyskoczenie z  auta nie byłoby jednak złym
rozwiązaniem.
– Ty sądzisz, że ja nie wiem? Ślepy by się domyślił. Chyba że był
aż tak ślepy jak ten prokurator. Wiem, że to nie ty zabiłaś ojca, tylko
Marek. Wiem, że chciał cię obronić, Bóg jeden wie, jak skończyłaby
się ta awantura, i nie, nie chciałabym, żeby to ojciec siedział tu na
tym miejscu zamiast ciebie. Ale wiem też, że wzięłaś wszystko na
siebie, żeby chronić Marka. Zawsze kochałaś go najbardziej…
– To nieprawda. Nieprawda… Aguś…
Agnieszka spogląda w  prawe lusterko, włącza kierunkowskaz
i gwałtownie zjeżdża na pobocze.
–  Nie masz papierosów? – pyta matkę, ale tamta kręci głową. –
Powiedz mi tylko, czy pomyślałaś o  tym w  tamtej chwili. O  mnie?
Liczyłaś, że tak właśnie będzie? Że sobie poradzę?
Matka odgarnia jej włosy z  twarzy, całuje w  czoło, w  policzki,
potem przytula do siebie i  ucisza jak małe spłakane dziecko, które
wybudziło się ze złego snu.
– Ćśśś… ćśśśśś…
Agnieszka wdycha jej zapach. Odkąd była małą dziewczynką,
dziwiła się, jak matka może pachnieć dzikimi różami, skoro nigdy
nie używała perfum. A  jednak to się nie zmieniło, nawet jeśli
więzienna stęchlizna nieco przytłumiła znajomą woń. Wtulona w jej
ramię bierze jeszcze jeden głęboki wdech. Napięcie, które chwyciło
jej kark w sztywny pancerz, powoli ustępuje.
– Okej, jedźmy, bo każą ci szorować kible czy coś. – Agnieszka sili
się na żart.
Mimo Bożego Narodzenia parking pod zakładem karnym przy
Wybickiego jest pełen samochodów, więc Agnieszka staje na miejscu
dla niepełnosprawnych i włącza światła awaryjne.
–  Dostaniesz jeszcze przepustkę przed czerwcem? – pyta, gdy
matka łapie za klamkę.
– Nie wiem. Może wiosną. – Pawlicka całuje córkę w policzek. –
Przyjedź do mnie szybko, wszyscy przyjedźcie.
Agnieszka kiwa głową. Uśmiechają się do siebie.
– Do zobaczenia w nowym roku, mamo.
– Do zobaczenia, córeczko.

Susz wigilijny z prądem


Składniki:
• garść suszonych jabłek
• garść suszonych gruszek
• garść suszonych śliwek
• garść suszonych moreli
• laska cynamonu
• 5–8 goździków
• skórka z pomarańczy
• cukier do smaku
• 200 ml koniaku
• 2 cytryny

Przygotowanie:
Suszone jabłka, gruszki, śliwki i  morele namocz na pół godziny
w  dużym garnku razem z  laską cynamonu, kilkoma goździkami
i  skórką z  pomarańczy. Wody w  garnku powinno być dwa razy
więcej niż owoców. Potem gotuj na małym ogniu przez 20 minut,
posłódź do smaku, a  następnie odstaw na godzinę. Do kubeczków
albo szklanek wlej po kieliszku koniaku i zalej gorącym kompotem.
Dodaj kilka suszonych owoców z kompotu albo plasterek cytryny.
Karolina Głogowska – dziennikarka, redaktorka, współautorka
powieści Dwanaście życzeń, Inna kobieta i Zanim cię zapomnę.
Autorka książki Mój ukochany wróg. Współpracowała między innymi
z Wirtualną Polską i Onetem, a także telewizją Asta. Zarówno w
swoich reportażach, jak i książkach opowiada o tym, co
niewygodne, trudne i zamiecione pod dywan. Nie boi się zaczynać
od nowa: wiele razy zmieniała zawód, ale tylko pisaniu pozostaje
wierna od najmłodszych lat. Aktualnie współpracuje z Polską
Agencją Prasową i pisze kolejną książkę.
Martyna Raduchowska. Wszelki duch

Burza przyszła niespodziewanie. Wiatr zawył opętańczo i  uderzył


w terenówkę z taką siłą, jakby w nagłym przypływie furii próbował
zdmuchnąć ją z  drogi. Niebo koloru szarej perły zniknęło za
kotłowaniną chmur, a wielkie płaty mokrego śniegu rozmazały brud
na przedniej szybie w paskudną breję.
Zaskoczony Kruchy aż wypuścił z  palców końcówkę papierosa,
która uleciała dokądś wraz z  wichurą, błyskając na pożegnanie
czerwoną wstążką żaru. Zakręcił kierownicą, aby skorygować kurs,
i  dopiero wtedy zamknął okno. Widoczność spadła raptownie do
dwóch metrów, zdjął więc nogę z  gazu, włączył światła
przeciwmgielne – rychło w  czas, bo szosa zakręciła ostro w  lewo,
a po chwili w prawo. I znowu w lewo. A kiedy dotarłszy do granicy
białych pól z ciemną ścianą lasu, rozwidliła się ni stąd, ni zowąd na
trzy strony świata, łowca zjechał na pobocze, wyłączył silnik
i wyczekująco spojrzał na szamankę.
Ida po raz kolejny wybrała numer klientki, lecz nawet nie zdążyła
podnieść telefonu do ucha, gdy na ekranie pojawił się komunikat
o  braku sieci. Mamrocząc pod nosem przekleństwa, przeniosła
wzrok najpierw na ogłupiałą nawigację, która od przeszło
kwadransa wmawiała im z  oślim uporem, że przebywają na
Mazurach zamiast na Śląsku, następnie na mapę samochodową,
równie bezużyteczną co elektronika, bo w szalejącej wokół zamieci
od dawna nie widzieli żadnych drogowskazów. Wreszcie
odwzajemniła spojrzenie Kruchego i  posłała mu przepraszający
uśmiech. Nie musiała nic mówić. Od razu się domyślił, co jej chodzi
po głowie.
–  Byle szybko – mruknął bez ociągania, acz niechętnie, po czym
nasunął kaptur bluzy po sam czubek nosa i  ukrył dłonie
w kieszeniach.
Szamanka też się opatuliła: włożyła rękawiczki, postawiła
kołnierz kurtki, szczelnie okutała szyję szalikiem. A  potem
przymknęła oczy i  wypłynęła z  ciała. Przeniknąwszy przez dach
samochodu, uniosła się wysoko ponad śnieżną kurzawę. Zamierzała
jedynie rozejrzeć się po okolicy w nadziei, że dostrzeże jakiś punkt
orientacyjny, zdziwiła się więc, gdy wśród pojękiwań wichru
usłyszała naraz czyjeś tęskne łkanie. Już po chwili cała jej dusza
rezonowała nie od pojedynczego głosu, lecz od całego chóru błagań,
skarg i  lamentów. Wszystkie zaś dobiegały z  miejsca, do którego
właśnie próbowali się dostać – Ida nie miała co do tego żadnych
wątpliwości, choć zapytana nie potra łaby wyjaśnić, skąd to wie.
– No i jak? – spytał Kruchy, kiedy dziewczyna powróciła do ciała
i  zaczęła energicznie strzepywać igiełki szronu z  włosów. – Znasz
drogę?
–  Nawet lepiej. – Otarła zsiniałe usta wierzchem dłoni.
Z  wdzięcznością przyjęła od łowcy termos z  gorącą herbatą. –
Wszystko wskazuje na to, że jednak nie jedziemy tam na darmo.
– O?
– Nasza klientka faktycznie zamieszkała w nawiedzonym domu.

***

Śnieżyca trwała w  najlepsze, kiedy łowca zatrzymał terenówkę na


polanie na skraju lasu. Drewniany dom był bez wątpienia bardzo
stary, bo aż uginał się pod ciężarem minionych lat, właściciele
włożyli jednak sporo wysiłku, aby tchnąć weń nowego ducha.
Z zabytkową werandą po jednej i świeżo dobudowaną oranżerią po
drugiej stronie oraz całą boczną ścianą oplecioną zimozielonym
bluszczem, wydawał się pusty, jeśli nie liczyć światła w nowiutkim
wykuszowym oknie na parterze, ledwie widocznego wśród białych
tumanów. Zwabiona warkotem silnika postać wyjrzała zza ranki.
Po chwili wyszła na ganek. Zawołała coś, czego ani Ida, ani Kruchy
nie dosłyszeli w wyciu zawieruchy, i gestem zaprosiła ich do środka,
po czym pospiesznie wycofała się za próg.
–  Julita Rogoż-Smoczyńska – rzuciła kobieta tonem reprymendy,
ledwie weszli do sieni i otrzepali odzienie z topniejącego śniegu.
Nie dodała, że jej miło, bo najwyraźniej nie było. Nie uśmiechnęła
się na powitanie. Nie podała gościom ręki, tylko przyglądała im się
surowo z  założonymi ramionami, jak parze dzieciaków, które
przyłapała na podkradaniu czereśni czy deptaniu rabatek. Niska,
szczuplutka, ze złocistym kokiem na czubku głowy, w  legginsach,
balerinach oraz ciemnozielonej tunice spiętej w  talii skórzanym
paskiem, do złudzenia przypominała Dzwoneczek z  Piotrusia Pana
i już na pierwszy rzut oka było widać, że jest równie bojowa, choć
z całą pewnością nie wierzy we wróżki.
Szamanka wzdrygnęła się lekko, a  potem jak gdyby nigdy nic
posłała kobiecie najcieplejszy z  uśmiechów, na jaki mimo rosnącej
niechęci było ją stać.
–  Ida Brzezińska, do usług – zaszczebiotała słodko, pozwalając
sobie nawet na dziewczęce dygnięcie, które nijak się miało do jej
przetartych dżinsów i powyciąganego swetra.
–  Prosiłam o  dyskrecję. – Julita Rogoż-Smoczyńska
nieprzychylnym spojrzeniem otaksowała łowcę. – O  ile sobie
przypominam, miała pani przyjechać sama.
– To Konstanty Kruszyński, mój wspólnik. Proszę się nie obawiać,
jego również obowiązuje tajemnica zawodowa.
Kobieta nie wyglądała na przekonaną i  mimo że zrezygnowała
z  protestów, wcale się jej nie spieszyło, żeby pokazać im resztę
domu.
– Smoczyńska to rzadko spotykane nazwisko – podjęła Ida, chcąc
jakoś przełamać pierwsze lody. – Czy starszy sierżant Tomasz
Smoczyński to ktoś z rodziny?
–  Brat. Przyrodni. To on mnie namówił, żebym wynajęła tę
waszą… hmm… – Klientka zawiesiła głos z  zakłopotaną miną, jak
gdyby w  obawie, że mogłaby ich urazić jakimś nieopatrznym
określeniem.
–  Agencję detektywistyczno-spirytystyczną – podsunął uprzejmie
Kruchy, ale został całkowicie zignorowany.
– Tomek wspominał mi przez telefon, że znacie się z pracy.
– Można tak to ująć – zgodziła się Ida.
–  Niebywałe. – Julita Rogoż-Smoczyńska pokręciła głową
z  pogardliwym niedowierzaniem. – Sądziłam, że czasy, w  których
policja zamiast zdrowym rozsądkiem kieruje się przesądami, dawno
już minęły.
– A szanowna pani, jeśli wolno spytać, czym się kierowała, kiedy
postanowiła zadzwonić pod nasz numer?
Kobieta ściągnęła brwi i przeszyła szamankę wzrokiem ostrym jak
szpikulec do lodu.
–  Desperacją – odparła dobitnie. – Jak wiadomo, desperackie
czasy wymagają desperackich kroków. Nawet tych przeczących
wszelkiej logice. Mam nadzieję, że nie uraziłam.
– Pewnie to panią rozczaruje, ale bynajmniej.
Na parę długich sekund zapadło milczenie.
–  A  zatem jest pani… medium – odezwała się wreszcie kobieta,
wymawiając ostatnie słowo z ostentacyjnym niesmakiem.
–  Szamanką od umarlaków – sprostowała Ida, spokojna niczym
kwiat lotosu na niezmąconej ta i jeziora, choć naprawdę niewiele
brakowało, żeby machnęła ręką na to zlecenie i  zarządziła odwrót
do samochodu.
–  Ach tak… A  pan kim? – Klientka po raz pierwszy zwróciła się
do Kruchego. – Bo na egzorcystę to mi pan raczej nie wygląda.
Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie. Pan wybaczy
szczerość.
–  Pani Julito – zaczął łowca tonem bardzo grzecznym i  bardzo
stanowczym – ja teraz pójdę się trochę rozejrzeć i  przygotować
wstępny kosztorys, a pani niech się przez ten czas dobrze zastanowi,
kto kogo bardziej potrzebuje: my pani czy pani nas. Dla mnie
sprawa jest oczywista, ale pani najwyraźniej ma pewne trudności
z  właściwą oceną sytuacji. Bez urazy. – Odwrócił się w  stronę
szamanki. – Biorę na siebie strych i piętro, ty zacznij tutaj. Piwnice
i ogród sprawdzimy razem, o ile pani Julita zdecyduje się na nasze
usługi.
– Jasne.
Kruchy mrugnął do Idy, skinął głową zleceniodawczyni, po czym
bez zaproszenia wyruszył na rekonesans. Kobieta odprowadzała go
wzrokiem oniemiała z  oburzenia, nie zdążyła jednak wykrztusić
słowa, bo szamanka ujęła ją pod ramię i powiodła do oranżerii.
***

W  domu Julity Rogoż-Smoczyńskiej aż roiło się od rozszeptanych


cieni. Okruchy minionych czasów były wszędzie: tkwiły
w  mrocznych zakamarkach, wirowały w  powietrzu wraz
z  drobinkami kurzu, zalegały w  szparach między deskami podłogi,
wisiały pod su tem, zaplątane w  pajęczyny. A  jednak im dłużej
szamanka wsłuchiwała się w  ich nieustanne mamrotanie, tym
większą miała pewność, że głos, na którym najbardziej jej zależało,
jeszcze do niej nie przemówił. Bez względu na to, czym próbowała
nakłonić go do rozmowy, milczał jak zaklęty. Może nie miał jej nic
do powiedzenia, a może po prostu wolał czyny zamiast słów.
Bo zaiste nie próżnował.
Drzwi zamykające się z hukiem mimo braku przeciągu, wiecznie
pootwierane szafki w kuchni i wysunięte szu ady starego kredensu
w  salonie, przewracające się krzesło przy toaletce w  sypialni oraz
zegar z  kukułką na korytarzu od lat nienakręcany, co jakoś nie
przeszkadzało mu wybijać dwunastej o  zupełnie przypadkowych
porach – to wszystko było bez wątpienia dziełem jednego dzikiego
lokatora o  odmiennym stanie istnienia. Podobnie jak biały szum
i  ostre trzaski płynące raz po raz z  niepodłączonego lampowego
radia na strychu. Albo szyba w  dachu oranżerii stłuczona w  tak
wymyślny sposób, że przypominała bezbarwny witraż
przedstawiający wykrzywioną bólem twarz o podkrążonych oczach,
zapadniętych policzkach i przejmująco smutnym spojrzeniu.
Upłynęła godzina, a  jej monolog nadal pozostawał bez
odpowiedzi, Ida czuła jednak całą duszą, że poltergeist pragnie
zostać wysłuchany, tylko sam do końca nie wie, co właściwie chce
przekazać. Sam nie rozumie, skąd w  nim tyle żalu. Wszystkie jego
niezręczne wysiłki nawiązania kontaktu z  nowymi gospodarzami
sugerowały natomiast, że to właśnie on, a  nie prześladowani przez
niego ludzie, potrzebuje pomocy szamanki od umarlaków.
Wracając do pokrytego szronem ciała, dziewczyna była już
najzupełniej pewna, że nie mają do czynienia z  klasycznym
nawiedzeniem. I  że przy odrobinie obopólnego wysiłku żywi
i martwi mieszkańcy tego domu mogą pomóc sobie nawzajem.

***

– Ja przepraszam bardzo, ale ile to jeszcze potrwa? – zapytała Julita


Rogoż-Smoczyńska zza wysokiego kołnierza puchowej kurtki. – Za
niecałą godzinę wraca mój mąż z dziećmi i teściami, zależałoby mi
na tym, żeby państwa nie zastali. A poza tym okropnie tu zimno.
Kruchy zgasił papierosa w grubym wałku śniegu na balustradzie,
wrzucił niedopałek do popielniczki na parapecie i zajrzał przez okno
do kuchni. Szamanka wciąż nieruchomo tkwiła przy stole,
pochylona nad zapaloną świecą, blada jak sama śmierć, cała
błyszcząca od kryształków lodu, podczas gdy on wraz z  klientką
czekali na werandzie, chuchając w  zziębnięte dłonie i  przytupując
dla rozgrzewki.
–  Już niedługo – ocenił po krótkiej obserwacji dymu, który
rysował w powietrzu znajome fantastyczne wzory. – Właśnie wraca.
– Wraca? Niby skąd? – żachnęła się kobieta i wycelowała palcem
w szybę. – Przecież siedzi, jak siedziała!
– I nie dostrzega pani w tym siedzeniu niczego niecodziennego?
–  Nooo… – Gospodyni zająknęła się, zmarszczyła czoło. Jeszcze
raz zajrzała do kuchni. – No n-nie…
– Interesujące.
– A powinnam?
Łowca wzruszył ramionami.
–  Większość ludzi widzi to od razu – odparł. – Inni są tak
przyzwyczajeni do zaklinania rzeczywistości i  zakłamywania sobie
obrazu świata, że potrzebują nieco więcej czasu. Swoją drogą pani
brat, mimo że z  całych sił starał się niczego nie zauważać, bardzo
szybko przejrzał na oczy.
–  Obawiam się, że nie rozumiem. – W  głosie zleceniodawczyni
zadźwięczała nutka histerii, zamaskowana tonem wyniosłego
zniecierpliwienia.
– Nic nie szkodzi. Zrozumie pani. Prędzej czy później.
–  Mówi pan samymi zagadkami – sarknęła kobieta z  irytacją. –
I nie podobają mi się pańskie insynuacje, jakobym ja…
–  O, już skończyła – przerwał bez ceregieli Kruchy, po czym
zostawił zdezorientowaną klientkę na werandzie, a  sam wrócił do
środka.
–  Jak to: skończyła? – doleciało go z  zewnątrz. – Co niby
skończyła? Przecież niczego jeszcze nie zaczęła!
Łowca nawet się nie silił na wyjaśnienia, bo na razie nie miały
najmniejszego sensu. Julita Rogoż-Smoczyńska zdecydowanie nie
była gotowa przyjąć ich do wiadomości.
–  Nie wiem, co sobie państwo wyobrażają – utyskiwała,
dogoniwszy go w  sieni – ale z  tego miejsca zapowiadam, że nie
wyrwiecie ode mnie ani grosza więcej, dopóki nie zobaczę
konkretnych efektów!
Kruchy, który właśnie wkraczał do kuchni, napotkał pytające
spojrzenie szamanki zajętej rozmasowywaniem zdrętwiałego karku
i w odpowiedzi tylko wywrócił oczami.
–  Przecież tu się w  ogóle nic nie zmieniło! – zawołała klientka,
wypadając mu zza pleców. – Czuję wyraźnie, że wszystko jest po
staremu!
–  Co dokładnie pani czuje, pani Julito? – podchwyciła szybko
dziewczyna. – Proszę spróbować to opisać. Nadać temu jakieś imię.
–  I-imię? – Kobieta zamrugała raptownie, na moment wybita
z rytmu. Opadła na krzesło naprzeciwko szamanki, jak gdyby nagle
uszła z niej cała energia. – Ale po co?
–  Z  tej prostej przyczyny, że tego, co nienazwane, nie da się
oswoić.
– Przecież nie za to wam płacę! Na litość boską, ja się chcę tego
pozbyć, a nie oswajać…
– Czego? – nie ustępowała szamanka.
– Dobrze pani wie.
–  Pani również. Żąda pani konkretnych efektów, więc proszę
najpierw sprecyzować swoje oczekiwania. Wypowiedzieć je na głos.
–  Niech mnie państwo nie mieszają w  te swoje gusła, tylko
wypędzą to coś w cholerę!
–  Co? – Ida uśmiechnęła się smutno. – Musi pani wreszcie
przestać się oszukiwać i nazwać rzecz po imieniu.
Kobieta wzięła głęboki wdech i  wypuściła powietrze nosem tak
gwałtownie, że rozdęło jej nozdrza.
–  Oczekuję – zazgrzytała zębami; aż dziw, że nie popękało jej
szkliwo – że nadprogramowa obecność, której umowa kupna tej
posiadłości nijak nie obejmowała, raz na zawsze zniknie z  mojego
domu.
– Nadprogramowa obecność, czyli?
–  CZYLI DUCH!!! – wrzasnęła na całe gardło Julita Rogoż-
Smoczyńska, zrywając się z  miejsca. – Duch, duch, duch!
Duuuuuuuuch! Proszę, powiedziałam to! Przyznałam, że mieszkam
pod jednym dachem z  czymś, co nie ma prawa istnieć! Jest pani
z siebie zadowolona?!
Dziewczyna przyglądała się jej w milczeniu, niespecjalnie przejęta
wybuchem.
– Mam dla pani dwie wiadomości – oznajmiła po chwili. – Dobrą
i złą. Od której zacząć?
– Od… od tej dobrej.
– Nigdy dotąd nie spotkałam tak nieszkodliwego poltergeista.
Kobieta prychnęła pogardliwie i  nic na to nie powiedziała, jak
gdyby uznała, że nie warto sobie strzępić języka. Uniosła tylko brwi
w  niemym oczekiwaniu na dalszy ciąg tych niedorzecznych
rewelacji, które będzie mogła zdyskredytować jednym ciętym
komentarzem.
– Zła natomiast jest taka – kontynuowała Ida niezrażona – że tak
łatwo się go stąd nie pozbędziemy. O  ile to w  ogóle możliwe,
a obawiam się, że wątpię.
–  Więc trzeba było tak od razu, zamiast marnować mój czas –
wysyczała klientka, biegając wściekłym wzrokiem od szamanki do
łowcy i  z  powrotem. – Ja od początku wiedziałam, że mam do
czynienia z  oszustami, i  dziwię się doprawdy, że mój brat dał się
nabrać. Żądam, aby państwo zwrócili mi zaliczkę i  natychmiast
opuścili mój dom.
–  Wedle życzenia – odrzekł nieoczekiwanie Kruchy, który do tej
pory przysłuchiwał się rozmowie z  umiarkowanym
zainteresowaniem. – My możemy odejść w  dowolnej chwili, ale
wasz niecodzienny lokator tu pozostanie, czy się to pani podoba, czy
nie. Trzeba tylko przywyknąć do jego obecności, z naszą pomocą lub
bez. Jak pani woli.
–  Przywyknąć? – powtórzyła Julita Rogoż-Smoczyńska, osuwając
się ciężko na krzesło, jakby nagle zeszło z  niej całe powietrze. –
Dobre sobie. Gdyby chodziło wyłącznie o  mnie i  mojego męża, nie
zawracalibyśmy sobie głowy żadnymi dyrdymałami o duchach. Ale
mamy dwoje małych dzieci, które boją się tu każdego ciemniejszego
kąta i  co noc budzą się z  krzykiem, oraz schorowanych teściów,
których od wylewu albo zawału serca dzieli zaledwie jeden moment
grozy. Sprzedaliśmy mieszkanie, wydaliśmy wszystkie oszczędności
i wzięliśmy ogromny kredyt, żeby kupić tę ziemię i wyremontować
dom. Nie mamy dokąd pójść. Więc kiedy mówię, że jestem
zdesperowana, to bynajmniej nie przesadzam. Proszę się zatem nie
dziwić, że szlag mnie tra a, gdy słyszę, że nic się nie da zrobić.
– Ależ tego przecież nikt nie powiedział – odparł łowca.
Kobieta poderwała głowę, zerknęła na niego z  osobliwym
rodzajem nieufnej nadziei.
– N-nie…?
–  No nie. Duszy tak silnie związanej z  tym miejscem nie da się
zwyczajnie wyegzorcyzmować, ale to jeszcze nie znaczy, że nie
istnieją inne sposoby.
– Na przykład jakie?
Ida i  Kruchy wymienili spojrzenia, zgodnie pokiwali głowami.
A  potem szamanka nachyliła się nad stołem i  zajrzała kobiecie
prosto w oczy.
–  Pani tego ducha nie będzie nigdzie przepędzać, pani Julito –
powiedziała łagodnie. – Przeciwnie. Pani w  tego ducha po prostu
musi uwierzyć.

***

– Ja rozumiem traumę z dzieciństwa i alergiczną niechęć do spotkań


w gronie toksycznej rodziny – zaczął delikatnie Kruchy, gdy tydzień
później wyruszali z  kolejną wizytą do nawiedzonego domu pani
Julity. – Ale naprawdę chcesz spędzić Boże Narodzenie w  takim
towarzystwie?
– A czemu nie? Liczyłeś na wigilię we dwoje?
– Aż tak strasznie to brzmi?
–  Hmm… – Udała, że się zastanawia. – Gdybym nie musiała
przykładać ręki do zakupów, gotowania, sprzątania przed ani
sprzątania po, to w zasadzie jestem za.
– W porządku.
– W sensie… W sensie, że co?
–  W  sensie, że umowa stoi. Jeśli to jest twoja cena, to za rok
chętnie ją zapłacę.
– Serio?
– Serio. Zdziwiona?
–  Jeszcze jak. Sądziłam, że komu jak komu, ale łowcy demonów
nie grozi opętanie przez ducha świąt.
–  Żartujesz sobie chyba? Miałbym świadomie i  dobrowolnie
zrezygnować z  takiej wyżerki? Z  karpia? Barszczu z  uszkami?
Kapusty z grochem?
–  Wiesz, Kruszynko, odkąd pierwszy raz opędzlowałeś mi
lodówkę, zastanawiam się czasem, czy istnieje coś, cokolwiek, czego
nie zrobiłbyś dla jedzenia. I nic mi jakoś nie przychodzi do głowy.
–  Mnie też nie. – Błysnął zębami i  opuścił szybę, żeby zapalić. –
Jedzenie jedzeniem – podjął po chwili, zaciągając się dymem – ale
z tym duchem świąt coś faktycznie jest na rzeczy. Kupiłem ci nawet
sweter w  renifery. I  w  bałwanki. I  w  śnieżynki. Ciepły, norweski.
A  do tego nauszniki i  rękawiczki na sznurku, żebyś ich nie posiała
jak zwykle.
– No wiesz ty co… – obruszyła się. – Raz mi się zdarzyło, a ty już:
jak zwykle, jak zwykle…
–  Aha, raz, na pewno. A  te cosie nosisz wiecznie nie do pary,
booo…?
Dziewczyna spuściła wzrok na swoje dłonie, jedną w  czerwono-
pomarańczowej, a drugą turkusowo- oletowej mitence.
– Bo tak mi się podoba – burknęła z godnością.
– Ta, jasssne. Nie bój nic, kłamczucho, sznurek powinien załatwić
sprawę. Ale najbardziej to chciałbym cię zobaczyć w  tym swetrze
i nausznikach.
– Mam nadzieję, że je spakowałeś. – Uśmiechnęła się kątem ust. –
Od rana zapowiadają bardzo białe i bardzo mroźne święta.
–  Które spędzimy w  obcym domu z  obcymi ludźmi. I  to na
dodatek w pracy.
– Wyżerka czeka cię, tak czy siak, więc nie marudź. – Szamanka
nagle spoważniała. – Zresztą oni sobie bez nas nie poradzą. I dobrze
o tym wiesz.
Dobrze o  tym wiedział, dlatego dłużej nie drążył tematu, tylko
podgłośnił radio.
Dzień zapowiadał się pogodny. Niebo było czyste, powietrze
rześkie od lekkiego mrozu, a zimowe słońce dawało nawet odrobinę
ciepła. Z głośników płynęły urzekające głosy Franka Sinatry, Deana
Martina i  Binga Crosby’ego wyśpiewujących na zmianę stare
amerykańskie kolędy, kawa z  termosu wypełniała terenówkę
cudownym aromatem, kupione na stacji kanapki okazały się
zaskakująco smaczne i  pożywne i  wszystkie te małe, błahe rzeczy
sprawiły, że szamanka i  łowca dotarli na miejsce w  znacznie
lepszych humorach, niż wyruszali w drogę.
Zleceniodawczyni czekała na nich na werandzie. Już z  daleka
widzieli, jak niecierpliwie przestępuje z  nogi na nogę, co kilka
sekund spoglądając na zegarek. Zbiegła po schodach, gdy tylko
terenówka wyłoniła się spomiędzy drzew, i ruszyła jej na spotkanie
sztywnym, nerwowym truchtem. Na widok stosu skrzyń na pace,
nakrytych brezentową plandeką i  pospinanych razem grubymi
skórzanymi pasami, stanęła jak wryta i wytrzeszczyła oczy.
Ida wyskoczyła z  samochodu prosto w  zaspę i  zapadła się po
kolana. Odetchnęła pełną piersią świeżym zimowym powietrzem, aż
zakłuło ją w płucach, a oczy zaszkliły się od mrozu.
–  Nigdy nie wiadomo, co się może przydać – odpowiedziała
wesoło na pytające spojrzenie klientki. – Sytuacja jest dość
specy czna, musimy być przygotowani na każdą ewentualność.
–  Ale przecież… – Pani Julita nie mogła oderwać wzroku od
wystającego spod plandeki kufra z  ozdobnymi okuciami i  wielką
mosiężną kłódką w kształcie nietoperza. – Przecież sami mówiliście,
że – rozejrzała się szybko na boki, jak gdyby w  obawie, że ktoś
mógłby ich podsłuchać – że nasz duch jest nieszkodliwy! –
dokończyła głośnym szeptem.
–  On tak – potwierdził łowca, opierając się łokciami o  dach
i otwarte drzwi terenówki. – Ale pozostałe już niekoniecznie.
–  Pozostałe…? – Kobieta cofnęła się o  krok. – Rany boskie,
o czym pan mówi?!
–  Z  duszami zmarłych to trochę jak z  grzybami – stwierdził
lozo cznie Kruchy z błyskiem satysfakcji w oku. – Tam, gdzie jest
jeden, znajdą się też i inne.
Pani Julita uniosła dłoń do czoła, jak gdyby chciała się
przeżegnać, lecz w  ostatniej chwili zmieniła zdanie. Zamiast tego
ostrym ruchem strzepnęła przydługą grzywkę z  policzka, głośno
przełknęła ślinę.
– Proszę się nie obawiać – zainterweniowała Ida, w samą porę, bo
łowca już otwierał usta, by kontynuować wywód. – Zaraz pani
wytłumaczę, co i  jak, tylko najpierw zabezpieczymy teren wokół
domu, póki jest jeszcze widno.
–  Całą posiadłość mamy dobrze oświetloną – zapewniła gorliwie
kobieta. – Lampy solarne, ledowe pochodnie, re ektory na
fotokomórki… No i  teraz jeszcze wszędzie wiszą światełka
choinkowe…
–  Nie chodzi o  samą ciemność, tylko o  nieproszonych gości,
którzy z nią przybędą – wyjaśnił usłużnie Kruchy, zanim szamanka
zdążyła się odezwać. – Rozumie pani, duchy, demony, zjawy,
upiory, złe moce… O tej porze roku siły ciemności zaczną zlatywać
do nawiedzonego domu jak ćmy do płomienia, gdy tylko zapadnie
zmrok.
Julita Rogoż-Smoczyńska zrobiła się biała niczym śnieg. Zaczęła
bezwiednie szczypać palcami kołnierz golfa, jak gdyby instynkt
przetrwania próbował wybudzić ją ze złego snu, zamrugała
gwałtownie, żeby powstrzymać nerwowe drganie powieki. Było
oczywiste, że jeszcze jedno nierozważne słowo, a w mózgu kobiety,
który podobnie jak w  przypadku jej brata potra ł ogarnąć jedynie
to, co racjonalne, logiczne oraz udowodnione naukowo, dojdzie do
zwarcia i jakichś nieodwracalnych uszkodzeń.
–  Mój wspólnik oddali się teraz czym prędzej, żeby przygotować
pole ochronne – Ida zgromiła łowcę wzrokiem, na co on wyszczerzył
się radośnie od ucha do ucha, wielce z  siebie zadowolony – a  my
usiądziemy sobie w  kuchni przy herbacie i  wszystko na spokojnie
obgadamy. A  potem przedstawi mi pani resztę rodziny, dobrze?
Utnę sobie małą pogawędkę z każdym po kolei.
–  Czy to konieczne? – zaniepokoiła się pani Julita, kiedy
szamanka ujęła ją pod ramię i  powiodła w  stronę werandy. –
Wolałabym, żeby moi bliscy nie poznali prawdziwego charakteru
waszej… – zawahała się, zerkając przez ramię na łowcę, który
właśnie znikał między krzewami, pobrzękując sprzętem – …wizyty –
dokończyła bez przekonania.
–  Przykro mi. – Dziewczyna była nieugięta. – Zanim ponownie
spróbuję nawiązać kontakt z Lokatorem, muszę poznać jego relacje
z żywymi mieszkańcami domu. Bez tego ani rusz.
–  Mój teść cierpi na demencję i  ma teraz gorsze dni – zastrzegła
klientka, chwytając się tej myśli jak tonący brzytwy. – A najmłodszy
synek skończył dopiero pół roku…
–  Nic nie szkodzi. – Ida posłała jej zagadkowy uśmiech. – Jakoś
sobie poradzimy.

***

–  Przesilenie zimowe – zaczęła szamanka, obserwując


z  przyjemnością, jak sześcioletni Szymek i  czteroletnia Amelka
biegają po holu, wymachując tlącymi się pęczkami ziół niczym
czarodziejskimi różdżkami, i  zaśmiewają się do rozpuku – to
najkrótszy dzień i  najdłuższa noc w  roku. Od tego momentu aż do
początku lata dni stają się coraz dłuższe i  zgodnie z  prastarymi
wierzeniami mają magiczną aurę. Noc zimowego przesilenia jest
zatem Nocą Początku. Zanim jednak światło wygra z  ciemnością,
świat zatapia się w nieprzeniknionej czerni, a zrodzone z niej istoty
bardziej od słońca nienawidzą jedynie tych, którzy je czczą. Czyli
nas, ludzi. Słucha mnie pani, pani Julito?
–  Co proszę? – Klientka z  trudem oderwała czujny wzrok od
rozchichotanych dzieci. – Tak, tak, tak… Słucham, oczywiście.
– A co mówiłam?
Kobieta zerknęła na szamankę szeroko otwartymi oczami,
przerażona pomysłem, że miałaby powtórzyć na głos wszystkie te
okultystyczne bzdury.
–  Żeee… yyy… – zastanawiała się gorączkowo – że najciemniej
jest zawsze przed świtem! – wypaliła w końcu.
– No, no. – Ida z uznaniem pokiwała głową. – W zasadzie do tego
wszystko się sprowadza. – Uśmiechnęła się lekko. – Całkiem
zgrabnie pani wybrnęła, brawo.
Pani Julita mimowolnie odwzajemniła uśmiech i  upiła łyk
herbaty.
Stały w  progu kuchni z  liżankami w  dłoniach, podczas gdy
pozostali członkowie rodziny Rogożów, oprócz Piotrusia śpiącego
smacznie w chuście na plecach mamy, kręcili się w tę i z powrotem,
okadzając wszystkie zakamarki dymem białej szałwii. Dzieci pędziły
na złamanie karku i  trajkotały jak nakręcone. Za nimi z  lekkim
obłędem w  oczach biegał ojciec, pan Kamil, spocony, zasapany,
a  przy tym jakoś dziwnie radosny, przygarbiona babcia Józia
dreptała wolniutko o lasce, zaś dziadek Edek spacerował statecznym
krokiem, wyprostowany niczym struna, z jedną ręką, tą z kadzidłem,
wyciągniętą przed siebie, a  drugą założoną za plecy w  iście
napoleońskiej pozie.
Zgodnie z  oczekiwaniami Idy samopoczucie domowników nie
było wcale aż takie złe, jak to opisywała pani Julita. Bo w  umyśle
pani Julity wprost nie mieścił się scenariusz, w  którym kilkuletnie
dzieci oraz para zabobonnych staruszków nie boją się zjawisk
paranormalnych i  biorą towarzystwo duchów za coś całkowicie
naturalnego. A  skoro taka wersja rzeczywistości była nie do
zaakceptowania, należało ją zakląć, przemalować, dopasować do
oczekiwań i  nieuświadomionych lęków. Ta młoda kobieta, tak
przecież przywiązana do tego, co realne, nie podejrzewała nawet, że
sama żyje w  świecie iluzji. W  ciasnej, szczelnej bańce własnych
projekcji, które omylnie brała za prawdę.
Tymczasem wystarczył jeden rzut oka na jej rodzinę, żeby dojść
do wniosku, że jedynymi istotami, które źle się czuły w tym miejscu,
była sama pani Julita, jej mąż chłonący wszystkie obawy małżonki
na zasadzie emocjonalnej osmozy oraz duch uwięziony z  nimi pod
jednym dachem w sieci swych blednących wspomnień.
–  Według kalendarza juliańskiego – podjęła wykład szamanka –
przesilenie zimowe na początku naszej ery wypadało dwudziestego
piątego grudnia. I  to dlatego na obchody Bożego Narodzenia
wybrano niegdyś właśnie taką datę, niezwykle ważną dla wielu
ówczesnych kultur pogańskich, w  tym oczywiście Słowian. Nasi
przodkowie, w  zależności od tego, o  jakiej części pra-Polski
mówimy, nazywali ten czas Godowym Świętem, Szczodrymi
Godami, Szczodruszką, Świętymi Dniami, Bożymi Wieczorami,
Koladką lub Kutią… – Ida kątem oka zerknęła na kobietę. – Ale
niemal wszędzie te szczególne dni zwano również Dziadami.
–  Dziadami? – zdziwiła się pani Julita. – O  ile mi wiadomo,
Dziady wypadają jakoś w okolicach Wszystkich Świętych…
– Nasi słowiańscy praojcowie obchodzili święta ku czci zmarłych
co najmniej cztery razy w roku – wyjaśniła Ida. – Były zatem Dziady
Wiosenne, Letnie, Jesienne oraz Zimowe. Jeszcze przed pierwszą
wojną światową Boże Narodzenie w  Polsce stanowiło fantastyczną
mieszankę tradycji chrześcijańskiej z  tradycją pogańską.
Zastanawiała się pani kiedyś, dlaczego wszystkie wigilijne potrawy
są postne? Ano właśnie dlatego, że dawniej zanoszono je na groby,
a Wigilia była nocą zaduszną, w którą świat zmarłych przenikał do
świata żywych i duchy powracały na ziemię, aby odwiedzić swoich
bliskich. Nie bez powodu zostawiamy puste miejsce przy wigilijnym
stole, a jeden z kolędników przebiera się za śmierć…
Kobieta poruszyła się niespokojnie, choć robiła wszystko, aby nie
dać po sobie poznać, że rozmowa zmierza w  coraz bardziej
niepokojącym kierunku.
– To wszystko dzieje się właśnie teraz – kontynuowała szamanka.
– Cały ten dom pełen jest gości z  zaświatów i  z  każdą chwilą
przybywa ich coraz więcej. Zwykłe domy odwiedzają tylko ich
dawni mieszkańcy lub nieżyjący krewni gospodarzy, lecz te
nawiedzone przyciągają wielu nieproszonych gości… Kostek miał
rację: jeden duch działa na inne jak magnes. Zwłaszcza kiedy zbliża
się noc zimowego przesilenia.
Porcelana zadzwoniła cichutko, gdy pani Julita drżącą ręką
odstawiła liżankę na spodek. Trzymała się dzielnie, lecz powoli
zbliżała się do granicy, za którą mogła na dobre stracić nad sobą
panowanie, Ida uznała zatem, że czas najwyższy przejść do sedna
sprawy.
–  To z  tego powodu Szymek i  Amelka dopiero niedawno zaczęli
źle sypiać, a teściowie nagle gorzej się poczuli – oznajmiła miękko. –
Zrobiło się tu dla nich po prostu zbyt tłoczno. Starcy oraz dzieci są
znacznie silniej związani ze śmiercią niż reszta ludzi. Są wyczuleni
na aurę roztaczaną przez jej wysłanników. Oswojeni z  jej stałą
obecnością. Gdy jesteśmy w kwiecie wieku, często zapominamy, że
przychodzimy na ten świat jedynie na chwilę. Mając wiele do
stracenia, podświadomie zaczynamy się bać nieuchronnego. Ale nasi
najmłodsi nie znają jeszcze tego strachu, a  najstarsi, mocno już
zmęczeni życiem, często na powrót przestają go czuć. W  kwestii
śmierci i jedni, i drudzy są od nas dużo mądrzejsi.
–  Czy to dlatego potra ła pani porozumieć się z  Piotrusiem
i  moim teściem? – spytała kobieta zaskakująco opanowanym
głosem. – Mimo że nie mogli powiedzieć ani słowa?
–  Tak, pani Julito. Obaj mają szeroko otwarte umysły i  dusze,
jako szamanka od umarlaków musiałam tylko posłuchać ich
wewnętrznego głosu. I  mogę panią zapewnić, że Lokator nie
wyrządził im nigdy żadnej krzywdy. On nie ma wobec was złych
zamiarów.
– A pozostali… goście?
–  Niektórzy nie są zbyt przyjacielsko nastawieni – odparła
szamanka, starannie dobierając słowa. – Ale dobra wiadomość jest
taka, że nie znoszą szałwiowego dymu. – Mrugnęła do kobiety. –
Proszę się nie martwić. Zanim zaczniemy przygotowania do
wigilijnej kolacji, Kostek odłowi niebezpiecznych intruzów, ja
odprawię rytuały oczyszczające, a potem zamkniemy ochronny krąg
i żadna mroczna siła już się tu nie przedostanie.
– A ci rzekomo przyjacielscy przybysze? – zainteresowała się pani
Julita. – Chyba nie pozwolimy im tutaj zostać…?
– Oczywiście, że nie. Oni także muszą odejść. Nie tylko dla dobra
pani rodziny, ale też przez wzgląd na waszego Lokatora.
Ciemnozłote brwi kobiety powędrowały wysoko na czoło.
– Chyba nie do końca rozumiem…
–  Lokator jest równie stary co ten dom. – Ida powiodła wokół
szerokim gestem. – Może nawet jeszcze starszy. Mieszka tutaj od tak
dawna, że prawie całkiem zapomniał, kim był za życia. I  dopóki
sobie tego nie przypomni, nie uda nam się dojść do porozumienia.
A teraz, kiedy roi się tu od obcych zjaw, które w przeciwieństwie do
niego doskonale wiedzą, skąd przybyły i  dokąd zmierzają, Lokator
czuje się jeszcze bardziej osamotniony niż zazwyczaj. Od kilku
godzin w  ogóle nie daje o  sobie znać, ledwie wyczuwam jego
obecność. Żeby cokolwiek zdziałać, muszę zostać z nim sam na sam.
–  Czyli przegonić stąd resztę duchów – podchwyciła z  nadzieją
kobieta.
– My nie będziemy ich przeganiać, pani Julito. My ich ugościmy.
– U-ugości… To żart?
–  Ależ nie. Odprawimy im Dziady Zimowe z  prawdziwego
zdarzenia. – Szamanka raz jeszcze rozejrzała się po holu, jak gdyby
planowała rozmieszczenie dekoracji. – Urządzimy Wigilię
w starodawnym, zaduszkowym wydaniu.
– Rany boskie, ale przecież dzieci…
–  Dzieci będą zachwycone – przerwała jej dziewczyna. –
Teściowie również, już moja w tym głowa.
Klientka skrzywiła się z powątpiewaniem, ale Ida nie dała się zbić
z tropu.
– Oni teraz niczego nie pragną bardziej niż tego, aby pogodzić się
z  nieuniknionym – orzekła dobitnie, obserwując twarz pani Julity
z uwagą. – Takie święta mogą im w tym tylko pomóc.
– To bardzo okrutne, co pani mówi.
–  Prawda nigdy nie jest okrutna. – Szamanka spojrzała kobiecie
w  oczy. – Okrutne jest zło, które sobie wyrządzamy, nie chcąc jej
zaakceptować.
Kobieta już, już nabierała powietrza, aby zaoponować, ostatecznie
jednak tylko potrząsnęła głową w niemym proteście.
– I jak niby takie wigilijne dziady miałyby wyglądać? – zapytała
po chwili nieco nadąsanym tonem.
– Jak groch z kapustą. Duchy bywają bardzo sentymentalne, a te
zwabione tutaj aurą Lokatora są równie stare jak on. W  każdej
części dawnej Polski uroczystości zaduszkowe wyglądały inaczej, my
natomiast jesteśmy na granicy trzech zaborów i nie mam pojęcia, na
których obrzędach powinniśmy się wzorować. Na szczęście nie ma
to większego znaczenia. Liczy się intencja, a  nie zgodność
historyczna.
– A więc co mamy robić?
–  To co każdego roku. – Dziewczyna beztrosko wzruszyła
ramionami. – A co do reszty, będziemy improwizować. Przywiozłam
parę starych książek kucharskich, na waszym strychu też widziałam
pewne obiecujące tytuły… Były tu już, kiedy kupowaliście ten dom,
prawda?
– Tak.
– No i bomba, więc mamy jakiś trop. A jeśli chodzi o zaduszkowe
zwyczaje, będę was instruować na bieżąco. – Ida położyła kobiecie
dłoń na ramieniu, uścisnęła je lekko. – Proszę mi zaufać. Rozumiem,
że pani się boi, ale jeśli zrobicie to, co powiem, wszystko się zmieni.
–  Oby na lepsze – mruknęła z  rezerwą pani Julita, chyba
wyłącznie po to, żeby mieć ostatnie słowo, po czym zatopiła wzrok
w resztkach herbaty na dnie liżanki.
Szamanka uśmiechnęła się pod nosem i nic nie powiedziała.

***

Niespełna godzinę później Ida i  Kruchy siedzieli na strychu zajęci


poszukiwaniem kulinarnych inspiracji, podczas gdy rodzina
Rogożów urzędowała na dole, uwijając się z wyznaczonymi im przez
szamankę zadaniami.
–  Wybierz, co ci się podoba, byleby było postne – powiedziała
dziewczyna, gdy łowca pokazał jej wygrzebane spomiędzy starych
książek pierwsze wydanie 365 obiadów za 5 złotych z  1860 roku
autorstwa Lucyny Ćwierczakiewiczowej.
Kruchemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Natychmiast
zajrzał między okładki, oczy mu zalśniły.
– Pasztet z gęsi na zimno!
–  Postne – powtórzyła z  naciskiem Ida, ale on był zbyt
pochłonięty lekturą, by słuchać.
– Pieczeń cielęca z parmezanem – rozmarzył się jeszcze bardziej.
– Cynadry wołowe…
– Mało wigilijne – zauważyła kwaśno szamanka. – I z pewnością
mało zaduszkowe.
–  A  mnie się tam zdaje, że duchy chętnie skosztowałyby czegoś
konkretniejszego.
– Duchy czy ty?
Puścił przytyk mimo uszu, zajrzał do spisu treści.
– O, to brzmi nieźle. – Otworzył na właściwej stronie, prześledził
tekst wzrokiem. – Posłuchaj tylko. – Odchrząknął i  przysunął
książkę bliżej świecy. – „Sałata z  karto i ze śledziami. Ugotować
karto e w  łupinach; skoro ostygną; obrać, pokrajać w  paski,
plasterki lub kostkę. Na pół garnca karto i wziąść jednego dobrego
śledzia, nie mocząc wcale, oprawić, pokrajać w  kostkę, również
i  mleczko; wziąść kilka korniszonów, pokrajać w  plasterki, jednę
cébulkę utrzeć na tarce, wszystko razem wymieszać, wlawszy
wprzódy mocnego octu od smaku, dwie pełne łyżki oliwy i  trochę
2
pieprzu i odrobinę cukru” . Co ty na to? Nada się?
Ida nawet nie zdążyła otworzyć ust, kiedy łowca przerzucił parę
kartek i znów zaczął czytać:
– „Komput z suszonych śliwek. W zimie, szczególniéj dla chorych,
doskonały komput robić można z francuzkich suszonych śliwek lub
z  białych greckich. Tak jedne jak drugie opłókawszy w  wodzie
wolnéj, nalać świeżą wodą tyle, żeby objęło śliwki; włożyć cukru na
pół funta śliwek ćwierć funta, wrzucić cynamonu kawałek,
cytrynowéj skórki trochę, gotować to razem póki śliwki miękkie nie
będą; wyjąć je, włożyć na salaterkę i polać przecedzonym sosem”. –
Uniósł głowę znad książki. – Całkiem, całkiem, nie sądzisz? O, albo
to: „Barszcz ze świeżéj botwiny postny. Ugotować sporo usiekanéj
botwiny, młodych buraków, kopru i  szczypiorku z  solą, wziąść
trochę téj gęstwiny, rozprowadzić kwasem żytnim w  miarę
potrzeby, zagotować, zaprawić mąką i  dobrą śmietaną i  wydać na
stół, podając do tego w zupę włożone jaja na twardo gotowane lub
faszerowane…”. Myślisz, że duchom spodobają się takie potrawy?
–  Są idealne. Tylko skąd my weźmiemy botwinę i  młode buraki
w środku zimy?
– Słuszna uwaga… W takim razie szukam dalej.
Odłożył książkę na stos innych, po czym sięgnął po gruby
rękopiśmienny wolumin, który przykuł jego uwagę pięknie
wykaligrafowanym tytułem.
–  „Moda bardzo dobra smażenia różnych konfektów i  innych
słodkości, a  także przyrządzania wszelakich potraw, pieczenia
chleba i  inne sekreta gospodarskie i  kuchenne” – przeczytał
uroczyście, po czym zajrzał do środka. – „Polewki i sapory różne”…
„Ciasta różne francuskie pieczone i  tretowane”… „Pierniczki
i kołaczki różne”… „O różnych cukrach i migdałach”… – Przerzucił
parę stron. – Ha! „Cielęcina postna”! – zawołał triumfalnie. – I to się
nazywa prawidłowe podejście do postu… Ale tobie, sądząc po
minie, nie bardzo się podoba – skonstatował, zerknąwszy na Idę.
– Nic nie poradzę, że przybysze z zaświatów lubią, kiedy żywi na
ich cześć trochę się poumartwiają. Choćby symbolicznie.
–  No dobra, zobaczmy w  takim razie, co tu mamy w  kwestii
kulinarnej ascezy… – Przekartkował wolumin. – Może „Szczupak po
polsku”? Lubię szczupaka.
–  Ryby zawsze mile widziane – zawyrokowała Ida, wertując
napuchnięty od wilgoci zeszyt, który wydobyła z  szu ady
rozklekotanego sekretarzyka.
– A ty co tam dorwałaś? – zainteresował się łowca.
–  Wygląda mi to na domowe przepisy którejś z  poprzednich
gospodyń tego domu… – Pobieżnie przejrzała receptury skreślone
zamaszystym pismem na poplamionych tłuszczem, pożółkłych ze
starości kartkach. Zatrzymała się na dłużej przy wypiekach. – No
proszę, kto by się spodziewał. Chyba natra łam na swojego
pokrewnego ducha… „Słodkości wszelakie na dusz przodków
przebłaganie” – przeczytała na głos podekscytowanym tonem, lecz
kiedy przewróciła kartkę, mina natychmiast jej zrzedła. – Ech,
cholera, jaka szkoda…
– Co się stało?
–  Brakuje kilku stron – odparła z  żalem. Zajrzała za okładki,
a  potem ujęła je za rogi grzbietem do góry i  potrząsnęła zeszytem
w nadziei, że wypadną z niego jakieś luźne kartki. – I to akurat tych
najbardziej interesujących… No trudno. – Wrzuciła notes
z  powrotem do szu ady, otrzepała dłonie z  kurzu. – To, co
znaleźliśmy, powinno wystarczyć. Wracajmy na dół. Najwyższy czas
sprawdzić, jak sobie tam bez nas dają radę.

***

W ciągu następnych paru dni dom zmienił się nie do poznania. I nie
chodziło jedynie o  niecodzienne dekoracje, ale przede wszystkim
o zupełnie inną, cieplejszą atmosferę, od której powietrze wibrowało
niczym mruczący z  zadowolenia kot, przepełnione intensywnym
zapachem igliwia, grzybów i ucieranego maku.
Oprócz zwykłej choinki, ustawionej na honorowym miejscu
pośrodku holu, wszędzie zieleniły się podłaźniczki: czubki jodeł
i  świerków, a  także gałązki sosny oraz jemioły zwisające z  su tu,
zatknięte za obrazy, rozścielone na zabytkowym ka owym piecu
w kuchni i poprzybijane do ścian. Przy kominku zaś czekał badniak
– pieniek bożonarodzeniowego drzewka z zachowanymi korzeniami,
który miał spłonąć w  wigilijną noc, aby ogrzać dusze zmarłych
i okadzić domostwo oczyszczającym dymem.
–  „Podłazić kogoś” dawno temu oznaczało przynosić szczęście,
przysparzać zdrowia i  dobrobytu – opowiadała szamanka, kiedy
razem z  Szymkiem i  Amelką siedzieli na podłodze w  salonie,
szykując świąteczne ozdoby: słomiane i  bibułkowe pająki, a  także
„światy”, czyli wyplatane ze słomy kule oraz krążki wycinane
z  barwionych opłatków. – Podłaźniczki symbolizują wiecznie
zielone drzewo życia oraz życiodajną moc słońca.
–  A  pani Marzenka z  przedszkola powiedziała, że jemioła to
pasożyt – oznajmił Szymek z pretensją w głosie.
Ida nachyliła się w stronę chłopca.
–  A  czy pani Marzenka wie, że jemioła przez wiele prastarych
kultur była uważana za świętą roślinę? – spytała konspiracyjnym
szeptem. – Symbol życia i odrodzenia, skruchy i wybaczenia, zgody
i  pojednania? Legendy głoszą, że jemioła wyrasta w  miejscu
uderzenia pioruna… Nasi pradziadowie wierzyli też, że odpędza złe
sny.
–  Naprawdę? – Amelka spojrzała na Idę wielkimi zielonymi
oczami.
–  Naprawdę. „Jemiołę dzieciom do kolebki kładą – zarecytowała
szamanka – aby na nie przestrachy nie przychodziły i  straszliwe
widzenia”.
–  Możemy zawiesić ją w  moim pokoju? – spytała z  nadzieją
dziewczynka.
– I w moim! W moim też! – zawołał żywo Szymek.
– No jasne. – Ida z powagą pokiwała głową. – Zajmiemy się tym,
gdy tylko skończymy szykować ozdoby. Nasze podłaźniczki muszą
pięknie wyglądać, żeby spodobały się duchom. Wtedy ochronią nas
przed złymi mocami i  chorobami, sprowadzą urodzaj, dobrobyt
i zgodę w rodzinie…
– A światy? – zaciekawił się Szymek, próbując odlepić od palców
kawałek umazanej klejem bibuły. – One też mają jakąś moc?
–  Światy symbolizują czas Szczodrych Godów. – Ida obróciła
w  palcach słomianą kulę, do której właśnie doczepiła zawieszkę
z  jutowego sznurka. – Powrót do źródła. Odnowienie dziejów. Noc
Początku. Zjednoczenie świata ludzkiego z pozaludzkim, ziemskiego
ze świętym. Niegdyś wierzono, że na ten jeden dzień w  roku raj
zstępował na ziemię i dochodziło do wielkiego pojednania: żywych
i zmarłych, ludzi i zwierząt…
–  To dlatego w  Wigilię zwierzęta potra ą przemawiać ludzkim
głosem! – wykrzyknęła Amelka ogromnie podekscytowana swoją
domyślnością.
– Tak, dlatego. A według dawnych wierzeń dusze zmarłych mogą
tej nocy przybierać postać wilka albo ptaka, więc zapraszano je na
wieczerzę.
– Wilki i ptaki? – zdziwił się Szymek.
– Tak.
– I my też je zaprosimy?
–  Oczywiście. Ugościmy wszystkie głodne i  zziębnięte duchy
w  okolicy, żeby zaskarbić sobie ich przychylność na cały następny
rok.
–  A  czy możemy powiesić na choince bombki? – zatroskała się
dziewczynka. – I łańcuchy, tak jak zawsze?
– Pewnie, że możemy.
– Babcia Józia powiedziała – wtrącił chłopiec tonem znawcy – że
łańcuch to wąż diabelski, który skusił Ewę. A  bombki to zakazane
owoce.
– I miała rację – potwierdziła Ida. – Obok nich powiesimy jabłka
i orzechy…
– A po co?
–  Bo są pokarmem dla dusz. A  czerwień jabłek przepędza złe
moce.
– My też będziemy jeść jabłka i orzechy? – spytała z niepokojem
Amelka.
– A co, nie lubisz?
– No niby lubię… Ale barszczyk z uszkami bardziej.
– Nie bój nic, będzie i barszczyk.
– Duchy się na nas nie pogniewają?
– Myślę, że same także chętnie skosztują.
– Innych potraw też?
– Taki jest plan.
– A mają jakieś ulubione?
Ida zastanawiała się przez chwilę, pierwszy raz niepewna
odpowiedzi.
–  Kutię – odrzekła wreszcie. – Najważniejsze danie wigilijne.
Symbol jedności świata żywych i umarłych.
– A z czego ją zrobimy?
–  Z  maku gotowanego w  mleku, złocistego miodu i  całych,
obłuskanych ziaren pszenicy. Potem dla smaku dodamy bakalie.
Pszenica to znak odradzającego się życia, mak – spokojnego
i  głębokiego snu, a  miód – słodyczy, czystości i  zwycięstwa nad
złymi mocami…
–  Czy nasi przodkowie jadali na wigilię same symbole? – spytał
Szymek powątpiewającym tonem.
–  Owszem. – Szamanka spojrzała na niego z  sympatią. –
Wszystkie potrawy wigilijne przyrządzimy jak za dawnych czasów,
z  tego, „co w  polu, sadzie, ogrodzie, lesie i  wodzie”, czyli z  ziaren
zbóż, maku, miodu, orzechów, grzybów, grochu, fasoli, bobu,
kapusty, suszonych owoców, ryb… I  w  każdym z  tych składników
kryje się jakiś okruch magii, jakieś znaczenie o wielkiej mocy. Mak,
jak już wiemy, sprowadza twardy sen, dlatego nasi pradziadowie
wierzyli, że dzięki niemu chociaż na chwilę można za życia
przenieść się na tamten świat. Śliwki, gruszki oraz gi wypędzają
złe moce i  zapewniają długowieczność, daktyle są pokarmem
duchów i „świętym napojem”, podobnie jak miód. Ryby to symbole
wolności, harmonii i  wyzwolenia. Nawet kapusta ma czarodziejską
moc.
– Kapusta? – Amelka zmarszczyła nosek. – Niby jaką?
–  Chroni od złego i  zapewnia dostatek. Innym przykładem są
grzyby, uważane niegdyś za niezwykłe, ponieważ zanim tra ą na
nasz stół, trzeba je wykraść z innego wymiaru. Bo według dawnych
wierzeń las uchodził za niebezpieczny, obcy, nieludzki świat…
Dzieci jak na komendę wyjrzały przez okno, na ścianę drzew
czerniącą się tuż za ich ogrodem.
–  To stamtąd przychodzą duchy – szepnęła dziewczynka –
prawda?
–  Między innymi stamtąd – potwierdziła szamanka. – I  między
innymi duchy. Ale nie bójcie się, to już nie potrwa długo. Jutro
Wigilia. Nocni wędrowcy przycupną przy ogniu, najedzą się do syta
i pójdą w swoją drogę.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.

***
W  wigilijny poranek szamanki wszędzie było pełno, zupełnie jak
gdyby na ten jeden dzień stała się zjawą zdolną przenikać przez
su ty i  ściany – co nie było zresztą aż tak dalekie od prawdy.
Jeszcze zanim nadeszło południe, wszyscy domownicy na sam
widok dziewczyny od razu przerywali to, co akurat robili,
spodziewając się kolejnej reprymendy. I zazwyczaj słusznie.
–  Dziś nie wolno rąbać drew – pouczyła Ida panią Julitę, która
właśnie wkładała gumiaki w sieni, aby pójść do drewutni po opał do
kominka. – Proszę wziąć gotowe polana i pod żadnym pozorem nie
używać siekiery.
– Dlaczego?
– Żeby przypadkiem nie rozpłatać któregoś z duchów.
Gospodyni nie zadała następnego pytania, bo szamanka już biegła
po schodach w  ślad za panem Kamilem, który wchodził na piętro
z miotłą w jednej dłoni i szufelką w drugiej.
– Żadnego zamiatania – zakomenderowała kategorycznym tonem,
zabiegając mu drogę. – Zamiatał pan wczoraj, dziś już nie wolno.
Jeszcze zahaczy pan jakąś duszę i będzie nieszczęście.
– Chciałem umyć podłogę w…
–  Żadnego mycia podłóg – przerwała mu. – Żadnego wylewania
brudów ani pomyj za próg.
–  Wcale nie zamierzałem… – urwał, zmarszczył czoło. –
A w zasadzie to czemu?
– Żeby na potępieńca nie chlusnąć.
– A nawet jak chlusnę, to co? – Zabrzmiało to jak zaczepka, lecz
na twarzy pana Kamila malowało się jedynie szczere
zainteresowanie.
–  Są różne wersje. – Ida przesunęła dłonią po poręczy, potarła
palcami o  kciuk, a  nie wyczuwszy ani odrobiny kurzu, z  aprobatą
pokiwała głową. – Jedna mówi, że potępieniec się wścieknie
i  będzie psocił w  domu przez cały następny rok. Według drugiej
dusza mu na mrozie zamarznie, pęknie i  rozsypie się kryształkami
lodu po całej okolicy. A  zgodnie z  trzecią, kiedy wiosną przyjdą
roztopy, ścięty mrozem duch także się rozpuści, rozleje kałużą po
obejściu, wsiąknie w ziemię i nigdy już nie opuści gospodarstwa.
– Rozumiem – odparł pan Kamil ze śmiertelną powagą, choć oczy
mu się śmiały.
–  Ale jeśli pokusa chlustania okaże się silniejsza od pana, to
proszę najpierw powiedzieć głośno i wyraźnie: „Uciekajcie wszystkie
dusze, bo ja wodę wylać muszę”. To powinno załatwić sprawę.
Zapamięta pan?
– Chyba tak.
– To świetnie. – Ida obróciła się na pięcie i ruszyła w dół. – Aha. –
Zerknęła przez ramię. – I  proszę jak najprędzej zebrać pranie ze
strychu.
– Niech zgadnę: żeby się duchy nie ubrały w nasze prześcieradła?
– Żeby się w nie nie zaplątały – uściśliła szamanka.
– No jasne.
– Zrobi to pan dla nich?
– Tak jest! – Mężczyzna zasalutował szufelką, przyciskając miotłę
do boku niby broń podczas musztry, po czym udał się na strych.
Szamanka tymczasem zeszła na parter. I  nie minęło nawet pół
minuty, a  dopatrzyła się kolejnego uchybienia wobec gości
z tamtego świata, tym razem w salonie.
–  Żadnego tkania, szycia, przędzenia ani robienia na drutach –
oznajmiła babci Józi zgarbionej nad robótką. – Nie chcemy chyba,
żeby jakaś zbłąkana duszyczka zamotała się w nici, prawda?
–  Ano prawda, prawda. – Starowinka pospiesznie złożyła druty,
nawinęła włóczkę z  powrotem na kłębek. – Lepiej też żadnego
czorta igłą nie śmignąć – zachichotała. – Dziękuję za przypomnienie,
dziecinko. – Odłożyła robótkę do wiklinowego koszyka i popatrzyła
szamance w  oczy. – Wiesz, ty sama jesteś jak taki duch minionych
świąt. Dobrze mówię, Edziu?
Dziadek Edek wydał z siebie ni to kaszlnięcie, ni to chrząknięcie,
ni to pomruk aprobaty, puszczając ustami gęste kłęby fajkowego
dymu.
–  Mówi, że dobrze – przetłumaczyła staruszka. – Wszystkim, co
robisz i mówisz, budzisz mnóstwo wspomnień.
– Miłych, mam nadzieję.
Babcia Józia nie odpowiedziała, tylko rozciągnęła usta w  bardzo
serdecznym i bardzo szczerbatym uśmiechu.
Niespełna kwadrans później Ida była z powrotem na piętrze.
–  Raz, raz, pospieszcie się z  tymi porządkami! – Zaklaskała
w  dłonie, ponaglając dzieci oraz Kruchego, którzy ścierali kurze
z parapetów. – Jeszcze tyle do zrobienia, a wszystkie przygotowania
musimy zakończyć przed zmrokiem.
– A na co duchom czyste parapety? – spytał rezolutnie Szymek.
–  Duchom na nic – odparł łowca, zniżając głos do złowieszczego
szeptu. – Ale kiedyś wierzono, że czarty uwielbiają gnieździć się
w  brudnych zakamarkach… – Popatrzył uważnie najpierw na
chłopca, potem na dziewczynkę. – Jesteście gotowi zaryzykować?
– Ja nie. – Amelka energiczniej zamachała miotełką do kurzu.
–  Ja też nie – stwierdził Szymek po chwili namysłu i  zaczął
polerować drewno ściereczką ze zdwojonym zapałem.
Kruchy i Ida wymienili spojrzenia, a potem łowca na nowo zabrał
się do ściągania pajęczyn z karniszy i kinkietów.
– Zasiadamy do stołu wraz z pierwszą gwiazdką – zapowiedziała
szamanka, po czym wróciła na dół, by doglądać pyrkających na
ogniu wigilijnych potraw.

***

Na godzinę przed zmrokiem niemal wszystko było zapięte na ostatni


guzik.
Podłaźniczki ciężkie od orzechów i czerwonych jabłek roztaczały
żywiczny zapach lasu, jagody jemioły lśniły w świetle świec niczym
ogromne perły, a  słomiane i  opłatkowe światy rzucały na ścianę
okrągłe ażurowe cienie. W każdym z czterech kątów każdego pokoju
stanęły bożonarodzeniowe wiązki pszenicy, żyta, jęczmienia oraz
owsa. Podłogi gęsto zasłano słomą, jej złote źdźbła zwisały też
z belek u powały, wystawały zza framug drzwi i okien oraz ze szpar
pomiędzy deskami w ścianach.
–  Słoma wchłania dobre moce, aby po świętach oddać je
gospodarstwu – wyjaśniła Ida, pochwyciwszy pełne dezaprobaty
spojrzenie pani Julity. – Kiedyś wierzono, że bożonarodzeniowe
źdźbła mają moc odganiania burz, gradobicia, suszy i  innych
nieszczęść, dlatego kręcono z  nich powrósła do wiązania snopków
w czasie przyszłych żniw.
– Ach tak. – Kobieta ostentacyjnym ruchem strzepnęła słomkę ze
świątecznego obrusa.
–  Słoma symbolizuje też uśpione życie. – Szamanka była
nieugięta. – A  to ukłon nie tylko w  stronę wigilijnych duchów, ale
też zimy, która uśmierciła przyrodę i nie pozwoli jej się przebudzić
aż do wiosny. Stąd właśnie o ary ze zbóż zapewniające dostatek
i urodzaj w nadchodzącym roku…
Co prawda pani Julita nie wydawała się jakoś szczególnie
zainteresowana prastarymi przesądami i  słuchała wykładu jednym
uchem, a jednak Ida zauważyła, że gospodyni nie krzywi się już tak
często na widok wszechobecnych snopków i  jakby ostrożniej stąpa
po słomianym kobiercu. Szamanka pospiesznie odwróciła głowę,
aby ukryć uśmiech, i  rozejrzała się, udając, że znowu podziwia
bożonarodzeniowy wystrój.
–  „…kładzie po pół łyżki pszenicy i  wszystkich innych straw,
a  także po garnczku miodu w  narożniki okien” – instruowała
gospodarzy pół godziny później, odczytując fragmenty książki
Obrzędowość ludowa Bożego Narodzenia, jej początek i  znaczenie
pierwotne Witolda Klingera – „bierze do garści nieco bobu i rozrzuca
go po wszystkich rogach izby: wszystko to «dla aniołów i  dusz
zmarłych, które nocy tej przychodzą się pokrzepić»”.
–  Tak dobrze? – spytał wesoło pan Kamil, który najwyraźniej
doskonale się bawił, ciskając gotowanym bobem, grochem i  fasolą
na prawo i lewo.
– Doskonale. Pani Julito, proszę się nie krępować.
Kobieta jeszcze raz poprawiła ustawienie miseczek z  miodem,
makiem i  ziarnami pszenicy na parapecie, po czym rozłożyła na
spodeczkach po łyżeczce każdego z dań.
– I co teraz? – spytała z rezerwą.
–  Połóżmy trochę miodu, maku, pszenicy i  chleba na ławie,
a potem pozostanie nam już tylko czekać na pierwszą…
– Jest! Już jest! – dobiegło nagle z drugiego pokoju i po chwili do
salonu wpadł Szymek, a  za nim zarumieniona Amelka. – Jest!
Widzieliśmy ją!
–  Pierwsza gwiazdka już świeci! – pisnęła dziewczynka
z przejęciem.
–  W  takim razie zaczynamy – zarządziła szamanka. – Pójdę po
waszych dziadków, a  wy zajmijcie miejsca. Tylko pamiętajcie, co
mówiłam – dodała, oglądając się w  progu. – One mogą być
wszędzie.
Dzieci skwapliwie pokiwały głowami, podbiegły do stołu i zanim
usiadły, dmuchnęły głośno każde na swoje krzesło, szepcząc:
– Przesuń się, duszyczko.
I duchy faktycznie ustąpiły im miejsca, choć nikt poza szamanką
nie mógł tego widzieć.

***

Do pierwszej gwiazdki na ciemnym niebie jedna po drugiej


dołączały następne. Badniakowy ogień strzelał iskrami i  parskał
żywicznym dymem, płomyki świec tańczyły ospale, trącane
zimnymi oddechami duchów, a  przy wigilijnym stole, z  którego
znikały powoli kolejne potrawy, toczyły się ciche rozmowy żywych
oraz umarłych.
– Skoro przybysze z zaświatów dostali cały stół tylko dla siebie –
pan Kamil machnął łyżką w stronę ławy ustawionej pod uchylonym
oknem, skrapiając nieskazitelny obrus czerwonym barszczem – to
dlaczego na naszym też położyliśmy dodatkowe nakrycie? – Wskazał
talerzyk, na którym leżały kawałeczki opłatka i  po odrobinie
z każdej potrawy.
– Tamte miejsca są dla gości – wyjaśniła Ida. – To natomiast jest
przeznaczone dla opiekuna domu.
– To my mamy opiekuna? – Amelka zrobiła wielkie oczy.
–  No, jeszcze nie całkiem – przyznała szamanka, niemal siłą
odbierając łowcy półmisek z karpiem w  galarecie. – Ale pracujemy
nad tym… Kruchy, zostawże choć trochę dla duchów!
Łowca wymamrotał coś z  pełnymi ustami, po czym sięgnął po
sałatkę śledziową.
–  Zawsze myślałem, że puste miejsce przy stole zostawia się dla
zbłąkanego wędrowca, a  nie dla zmarłych – przyznał pan Kamil,
który pod karcącym spojrzeniem małżonki starał się zetrzeć
serwetką krople barszczu z krawata.
– Nie pamiętasz wierszyka, którego uczyłam ciebie i Marysię, gdy
byliście mali? – zapytała babcia Józia, zanim Ida otworzyła usta.
I nie czekając na odpowiedź, zaczęła recytować:

I trzy krzesła polskim strojem


Koło stołu stoją próżne,
I z opłatkiem każdy swoim
Idzie do nich spłacać dłużne.
I pokłada na talerzu
anielskiego chleba kruchy;
Bo w tych krzesłach siedzą duchy

–  Ha, faktycznie – ożywił się pan Kamil, który nawet nie


zauważył, że wsadził mankiet koszuli do sosjerki z  sosem
grzybowym. – Brzmi jakoś znajomo…
–  Wincenty Pol – odezwał się niespodziewanie dziadek Edek
i  powiódł dookoła nad wyraz przytomnym spojrzeniem. – Pieśń
o domu naszym.
– Proszę niczego nie zbierać z powrotem do kuchni, pani Julito. –
Ida położyła kobiecie dłoń na ramieniu. – Tym, co zostało, posilą się
nasi goście.
–  Chciałam przynieść kapustę z  grochem i  pierogi – w  głosie
kobiety zabrzmiała źle skrywana pretensja – a tu nie ma już miejsca.
– Kruchy, pomóż mi przenieść kilka półmisków na ławę.
– Się robi, szefowo.
Czas płynął szybko i  przyjemnie, zwłaszcza gdy nadeszła pora
rozpakowywania prezentów, które nie wiedzieć kiedy pojawiły się
pod choinką, i ani się obejrzeli, a minęła jedenasta.
–  Zbierajmy się, moi drodzy – zakomenderowała szamanka,
narzucając kurtkę na norweski sweter od Kruchego.
–  Po co tak wcześnie? – zdziwiła się pani Julita. – Do kościoła
dojedziemy w niecałe dziesięć minut…
– Przed pasterką musimy jeszcze nakarmić duchy lasu – oznajmiła
dziewczyna, po czym nałożyła wielkie puchate nauszniki, kolejny
prezent od łowcy. – Kruchy, przynieś z kuchni garnek z barszczem.
Panie Kamilu, proszę zabrać wódkę. Dzieci, weźcie po opłatku. Pani
Julito, znajdę gdzieś jakiś koszyk? Musimy zabrać trochę jedzenia.
– Mam kobiałkę na grzyby w spiżarni, zaraz przyniosę.
Gdy wszyscy byli już gotowi do wyjścia, Ida zagoniła ich do sieni
i  otworzyła drzwi na oścież, wpuszczając do środka powiew
mroźnego powietrza.
– Wszelki duch! – zawołała głośno w czarną noc, stając w progu. –
Wszelki duch przy naszym ogniu duszę ogrzeje, naszą gorzałką
pragnienie ugasi, naszym jadłem głód zaspokoi!
Słowa zaproszenia poniosły się echem po całej okolicy, a  kiedy
przebrzmiały, opadły bezgłośnie na ziemię wraz z płatkami śniegu.
–  Chodźmy. – Szamanka pierwsza ruszyła w  ciemność. – Proszę
nie gasić lamp ani nie zamykać drzwi – rzuciła jeszcze przez ramię,
zanim wyszła z kręgu światła.
Najpierw obeszli dom dookoła, polewając barszczem każdy
z czterech węgłów. Potem powędrowali przez głębokie zaspy aż na
skraj czarnego lasu, gdzie na dany przez Idę znak pani Julita wyjęła
z  koszyka miseczki z  jedzeniem i  ustawiła je na śniegu, Amelka
i  Szymek wrzucili do każdej po kawałku opłatka, a  pan Kamil
skropił wszystko odrobiną gorzałki.
– Ptasięta, wróblęta, chodźcie ku nam obiadować, a jak teraz nie
przyjdziecie, to nie przychodźcie przez cały rok! – zawołała gromko
szamanka. – Wilcosku, wilcosku, siądź z  nami dzisiaj do obiada.
A jak nie przyjdziesz dziś, nie przychodź nigdy!
Odpowiedziało jej tylko echo i ciche pojękiwanie wiatru.
– No. – Ida z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku otrzepała
dłonie. – To teraz cała rodzina pójdzie grzecznie na pasterkę.
–  A  państwo? – spytała pani Julita, poprawiając czapeczkę
Piotrusiowi, który spał smacznie w nosidełku na jej piersi.
– A my… – Dziewczyna zerknęła na Kruchego, a potem obejrzała
się na dom. – My udamy się na negocjacje.
***

Szamanka czekała całą noc, aż dom opustoszeje.


Zaspokojone dusze zmarłych odchodziły jedna po drugiej
z  powrotem w  zaświaty, szepcząc słowa podziękowań
i  błogosławieństwa, aż w  końcu pozostał już tylko ostatni duch,
jedyny, który miał prawo nazywać to miejsce swoim. Ida wciąż nie
mogła go ani usłyszeć, ani zobaczyć, a  jednak czuła wyraźnie jego
cichą obecność i wiedziała, że podobnie jak ona on także pragnie tej
rozmowy.
Dopiero tuż przed nadejściem brzasku, gdy świat pogrążył się
w najczarniejszym mroku i wszystkich biesiadników zabrała śmierć
– jednych na zawsze, a  innych na chwilę, zsyłając na nich głęboki
sen najdłuższej nocy w roku – dziewczyna wychwyciła szmer gdzieś
za swoimi plecami. Nie odwróciła się jednak, tylko jak gdyby nigdy
nic zgasiła papierosa w  popielniczce i  upiła mały łyk kompotu
z suszonych owoców.
–  Po co tu przyszłaś? – spytał srebrzysty blask księżyca, który
właśnie wychynął zza nabrzmiałych śniegiem chmur.
– Sądzę, że już się domyślasz – odparła Ida.
–  Precz z  mojego domu! – zaskwierczał żar przez uchylone
drzwiczki ka owego pieca. – Wynoś się stąd! Wynoś, wynoś,
wynoś…!
– Naprawdę tego właśnie chcesz?
Powietrze wokół szamanki zawibrowało silnie, jak gdyby drżało
od tłumionego gniewu.
– Chcę, żebyście odeszli i zostawili mnie w spokoju – warknęło jej
prosto do ucha, stawiając włoski na karku i zbiegając dreszczem po
plecach.
–  Samotność nie zapewni ci spokoju – odrzekła dziewczyna
opanowanym tonem. – Jedynie zapomnienie.
– A co ty możesz o tym wiedzieć? – spytała plama gęstego cienia,
zwijając się w kłębek w kącie kuchni niczym czarny kot.
–  Wszędzie widzę okruchy twojego dawnego życia. – Ida
zatoczyła dłonią krąg. – Słyszę nieustanny szmer twojego głosu,
choć minęło zbyt wiele czasu, żebym mogła zrozumieć
wypowiedziane wtedy słowa. Twoja pamięć wygasa. Przeszłość
blednie i cichnie z każdym dniem, aż w końcu nie zostanie ci nic. To
właśnie cię tu czeka.
–  Ale ja nie mogę stąd odejść – zaszeleściły gałązki podłaźniczki
zawieszonej na belce pod su tem.
Szamanka ze smutkiem pokiwała głową.
–  Skoro sam już nie pamiętasz, kim kiedyś byłeś, to jak możesz
wiedzieć, czy masz tu jakieś niezałatwione sprawy? Nigdy się tego
nie dowiesz, jeśli nowi gospodarze spełnią twoje życzenie i  pójdą
precz. Po prostu rozpłyniesz się w nicość. Przestaniesz istnieć.
–  Co zatem proponujesz? – zaszeptał płomyk świecy, strzelając
chmurą iskier.
– Proponuję, abyś zamiast tego spełnił moją prośbę i pozwolił im
zostać.
– Ich obecność wszystko niszczy! Zaciera ślady, zagłusza dźwięki,
odbiera mi to, co kiedyś było mo…
– Ich obecność to twoja ostatnia szansa – przerwała twardo Ida. –
Wybór jest prosty. Albo zostaniesz w  pustym, zimnym domu
z  resztką umierających wspomnień, albo zamieszkasz wśród
dziecięcego śmiechu, ciepła i miłości, których tak bardzo ci brak. Ta
rodzina potrzebuje opiekuna. Sam widziałeś, co przybyło tutaj wraz
z duszami zmarłych. Ktoś musi chronić tych ludzi przed złem. Każdy
dom potrzebuje anioła stróża. Może jeśli ty nim zostaniesz, z czasem
przypomnisz sobie samego siebie i  będziesz mógł podjąć decyzję,
czy mieszkać tu dalej, czy odejść w zaświaty.
Na długo zapadło grobowe milczenie.
–  A  co, jeśli oni mnie nie zechcą? – zaniepokoił się wreszcie
popiół w popielniczce. – Co mam zrobić, żeby ich przekonać?
Szamanka popatrzyła ciemności prosto w wielkie, czarne ślepia.
–  Na początek mógłbyś na przykład przestać tłuc im szyby
w oknach – zaproponowała życzliwie. – A reszta z pewnością jakoś
się ułoży.

***
–  Mam nie podjeżdżać bliżej? – upewnił się Kruchy, kiedy niecałe
dwa tygodnie później, w  święto Trzech Króli, ostatni dzień
Dwunastnicy, która stanowiła wróżbę na każdy miesiąc nowego
roku, po raz kolejny przywiózł szamankę do domu rodziny
Rogożów. Zatrzymał samochód na skraju lasu, lecz nie wyłączał
silnika. – Nie chcesz wejść do środka?
–  Nie. – Ida wygodniej rozsiadła się w  fotelu. – Wolę, żeby pani
Julita nie wiedziała, że przyszłam na inspekcję. W  mojej obecności
niepotrzebnie się spina. – Poprawiła nauszniki, naciągnęła na dłonie
grube rękawiczki. – To nie potrwa długo – obiecała, po czym
miękko wypłynęła z  ciała i  wzbiła się w  powietrze wraz
z niesionymi wiatrem płatkami śniegu.
Ledwo przeniknęła do sieni przez frontowe drzwi, natychmiast
wyczuła, że wszystko istotnie jakoś się ułożyło. A  nawet lepiej niż
tylko jakoś. I chociaż nadal nie mogła zobaczyć Lokatora, wszędzie
dostrzegała subtelne ślady jego obecności.
Kłębek włóczki, który stoczył się z kolan babci Józi i zniknął pod
fotelem, nagle się stamtąd wyturlał, pchany tajemniczą siłą.
Żar przygasający w fajce dziadka Edka ni stąd, ni zowąd zapłonął
żywą czerwienią, jak gdyby ktoś rozniecił go na nowo celowym
dmuchnięciem.
Strony otwartej książki kucharskiej, które przewróciły się od
gwałtownego przeciągu, same powróciły na swoje miejsce, dzięki
czemu zajęty gotowaniem pan Kamil nie musiał ponownie szukać
przepisu.
Zabawki nad łóżeczkiem małego Piotrusia zaczęły podrygiwać
i  podzwaniać na niewyczuwalnym wietrze, w  czarodziejski sposób
zmieniając niemowlęce kwilenie w głośne piski zachwytu.
Żadne ze starszych dzieci nie poparzyło się zupą, choć i  jedno,
i  drugie jadło wyjątkowo łapczywie, bo chłodny powiew na czas
studził zawartość łyżek.
A kiedy pilot do samochodu strącony z półki czyjąś niewidzialną
ręką głośno trzasnął o podłogę, zatrzymując panią Julitę w połowie
drogi do drzwi, Ida zauważyła nieśmiałą zapowiedź uśmiechu na
zwykle skrzywionych ustach kobiety, zanim ta zrobiła w  tył zwrot
do kuchni, by zabrać zapomniane kluczyki.
W  drodze powrotnej do terenówki szamanka nie miała żadnych
wątpliwości, że nowy dom rodziny Rogożów nie był już
nawiedzony, tylko chroniony przez życzliwą i  opiekuńczą duszę.
I  dopiero gdy dziewczyna znów znalazła się we własnym ciele
i  wierzchem dłoni starła z  twarzy diamentowy szron, zauważyła
pożółkłą ze starości, poplamioną tłuszczem kartkę zapisaną
zamaszystym charakterem pisma, którą wiatr przykleił do przedniej
szyby.
–  „Ciasteczka orzechowe na pokrzepienie ducha oraz dusz
przodków przebłaganie…” – odczytał Kruchy. – Czy to aby nie tego
przepisu szukaliśmy przed świętami po całym strychu?
Ida potwierdziła skinieniem głowy, po czym posłała w  stronę
domu pełen wdzięczności uśmiech.

Ciasteczka orzechowe na pokrzepienie ducha oraz dusz


przodków przebłaganie
Pół kwaterki orzechów włoskich obranych z  łupiny zetrzeć na
drobno na tarce, najlepiej zaś w  młynku do bakalii, dodać sporą
przygarść orzechów grubiej posiekanych dla ciekawszej
konsystencji. Do tego sypnąć pół kwaterki płatków owsianych
zmielonych na mąkę i  ćwierć kwaterki suchego maku, zmieszać
wszystko dobrze.
Dwa całe jajka z dwiema stołowymi łyżkami cukru ubić na pianę.
Kto lubi słodkie, cukru da więcej, byleby całkiem się rozpuścił. Wlać
pianę do płatków mielonych i startych orzechów, od razu wszystko
z  werwą wymieszać, aż do otrzymania gęstej masy. Jeśli masa
wyjdzie zbyt luźna, dołożyć płatków i orzechów.
Odmierzając łyżką stołową porcje, w  wilgotnych dłoniach, coby
się masa do nich nie lepiła, formować kulki, po czym kłaść je na
blasze i lekko rozpłaszczać. Włożyć do pieca rozgrzanego prawie jak
na chleb, a za pół godziny powinny być dobre.

Martyna Raduchowska (ur. 1987) – z  wykształcenia jest


psychologiem śledczym i  kryminologiem, pisarką – z  zawodu
i  zamiłowania. Zadebiutowała w  2007 roku opowiadaniem Cała
prawda o  PPM. Jest autorką cyklu o  szamance od umarlaków Idzie
Brzezińskiej (Szamanka od umarlaków, Demon Luster, Fałszywy
Pieśniarz) oraz nagradzanej cyberpunkowej trylogii Czarne światła
(Łzy Mai, Spektrum oraz w przygotowaniu Taniec pszczół).
Jagna Kaczanowska. Paczkomat

– Ja tobie też życzę wesołych świąt! – prychnął, posyłając uśmiech


korpulentnej blondynie w  starym amerykańskim vanie, która
właśnie przed chwilą pokazała mu fucka.
Chciał jej tylko na migi wytłumaczyć, by go przepuściła: nie
zamierzał stawać w gigantycznej kolejce aut do hipermarketu Tesco,
nie robił zakupów stacjonarnie. Już trzy tygodnie temu zamówił
dostawę pod drzwi mieszkania w eleganckim apartamentowcu, więc
świąteczną gorączkę miał z głowy.
Próbował jedynie przeciąć sznur samochodów i  dostać się pod
paczkomat, w  którym – jak go zawiadomiono w  esemesie – czekał
prezent dla jego córki, Julki. Wiktoriański domek dla lalek.
Największy, jaki mieli w  sklepie internetowym. Prawie półtora
metra wysokości (więcej, niż mierzyła sama Julka), cztery poziomy,
winda wożąca maleńkich plastikowych mieszkańców z  piętra na
piętro, drewniane, nezyjnie wykonane mebelki. Adam dość długo
studiował w  internecie fotogra e domku. Kuchnia, jadalnia, salon
z  oranżerią, biblioteczką i  sztucznym ogniem na sztucznym
kominku, sypialnia z  ogromnym łożem, a  na poddaszu pokój
dziecka. Zaniepokoił się w  końcu: co on się tak wgapia w  ten
domek? A potem dostał ataku śmiechu. No tak, tak miało wyglądać
jego życie, tak je urządzał i planował: z Beatą i Julką. Skończyło się
rozwodem cztery lata temu i  weekendami z  córką raz na dwa
tygodnie. I tak często musiał je odwoływać: praca. No ale jak się ma
własny biznes, dobrze prosperujący, człowiek musi go doglądać.
Beata nie powinna mieć o  to pretensji: w  końcu to dzięki jego
pieniądzom zapewniali Julci dobre dzieciństwo. Markowe ubrania,
prywatne przedszkole, teraz – szkołę. Spełniali jej zachcianki.
Kupił więc Julci w prezencie swoje marzenie, zminiaturyzowane,
w  pastelowych kolorach. Był pewien, że córka się ucieszy. Domek
był imponujący, „duma rmy”, jak głosił slogan reklamowy
amerykańskiego producenta. Na pewno żaden z rodziców koleżanek
Julki nie był na tyle stuknięty, żeby kupić coś tak drogiego
i ogromnego. Adam był i na dodatek napawało go to dumą.
Z  zamyślenia wyrwał go klakson. Jakaś starsza pani
z  rozklekotanego peugeota gestem wskazywała mu, że może
przejechać. Zdziwił się.
–  Rzadki gest u  staruszki. Niech jej Święty Mikołaj wynagrodzi
w  dzieciach – parsknął, ale kobiecie za kierownicą zielonego autka
posłał pełen wdzięczności, uroczy uśmiech.
Ludzie rzadko go przepuszczali. Pewnie chodziło o ten samochód:
ogromny, czarny, wyposażony w  podwójną chromowaną rurę
wydechową, plujący spalinami. Silnik potężny, trzy i pół litra, żeby
można było przyspieszyć przy wyprzedzaniu jak samolot odrzutowy.
A  może nie chodziło o  samochód, może to miało coś wspólnego
z jego twarzą? Beata przy rozwodzie wykrzyczała mu, że wychodziła
za miłego chłopaka, a  skończyła z  zachwyconym sobą bucem. Tak,
z tego też był dumny: był bucem. Zarobił sobie na to.
Podjechał z fasonem pod paczkomat – dobrze, że akurat zwolniło
się miejsce. Wysiadł. Podszedł do ekranu dotykowego
umieszczonego pośrodku długiej ściany skrytek. Już, już wbijał swój
numer telefonu, gdy…
…gdzieś wysoko, a  dokładnie sto pięćdziesiąt milionów
kilometrów nad jego głową, potężna eksplozja wstrząsnęła Słońcem.
Materia słoneczna wzbiła się na setki tysięcy kilometrów ponad
powierzchnię gwiazdy. Obłoki cząstek naładowanych ruszyły
w  stronę Ziemi z  prędkością błyskawicy. Burza magnetyczna,
najsilniejsza od kilkunastu lat, uderzyła w  tym samym momencie,
w  którym Adam wprowadzał kod odbioru. Stało się coś dziwnego:
zamrugały latarnie oświetlające parking pod Tesco, Rossmannem
i salonem obuwniczym, ktoś pisnął z przerażenia, wszystkie telefony
na moment straciły zasięg, a ekran paczkomatu zgasł.
– Co jest, do cholery? – zirytował się Adam.
Ekran błysnął na biało i  pojawił się na nim dziwny komunikat:
„Cierpliwości! Tworzę swoją osobowość. Wykorzystaj tę chwilę,
zadzwoń do bliskiej osoby i powiedz jej, że ją kochasz”.
– Co?!? – Teraz Adam był już wkurzony. Należał do ludzi, którzy
lubią dostawać to, za co zapłacili. Zapłacił za dostarczenie paczki
z  domkiem i  chciał ją odebrać, a  nie czytać banialuki
o paczkomacie, jakby ten wyobraził sobie, że jest Paulem Coelho.
Zaraz jednak pożałował swojej gwałtowności, bo ekran znów
zgasł.
– Co? Nieczynny? – rozległ się głos za jego plecami.
Adam obejrzał się zaskoczony. Za nim stała jakaś kobiecina.
Zbliżyła się tak cicho, że w  ogóle nie usłyszał, jak podchodziła.
Może dlatego, że była chuderlawa i wymizerowana. Jak duch.
– Miesiąc temu też był nieczynny, musiałam dzwonić na infolinię,
bo mi termin odbioru przepadł, a  w  paczce były środki
odchudzające. Córka, rozumie pan, bierze ślub i ja się odchudzam.
– Aha – skwitował Adam tonem, który miał sugerować kompletny
brak zainteresowania i podziałać na chuderlawą odstraszająco.
I po co się odchudzała? Już była chuda jak śmierć na chorągwi.
Szczęśliwie ekran paczkomatu znów rozjarzył się przyjazną żółcią.
Zamiast lozo cznych objawień widniały na nim dobrze znane
komendy: „odbierz paczkę”, „nadaj paczkę”. Adam szybko pacnął
palcem w „odbierz”, wstukał numer i kod, też szybko, w obawie, że
paczkomatowi znowu przyjdzie ochota bawić się w  psychoanalizę,
zamiast zająć się wypełnianiem swoich obowiązków.
–  Naprawił się – mruknął zadowolony, bardziej do siebie niż do
chuderlawej.
– Niech pan w to nie wierzy – odparła z westchnieniem.
– Słucham?
– Niech pan w to nie wierzy. To Święty Mikołaj jechał nad nami
w  saniach. Ludziom w  Tesco komórki przestały działać, kasy
stanęły. To Mikołaj. – Pokiwała głową z gorliwym przekonaniem.
„Wariatka!” – przebiegło przez głowę Adamowi. Na szczęście
rozległ się szczęk otwieranych drzwiczek od skrytki i…
–  Co to, takie małe? I  lekkie? – zdziwił się Adam, wyjmując
paczkę.
Popatrzył do środka skrytki – nic więcej w niej nie było. Spojrzał
skonsternowany na plastikową torbę, w  którą opakowana była
paczka. Domek miał być oczywiście składany, ale powinien ważyć
swoje – zgodnie z  informacją ponad dwadzieścia kilo. A  to, co
Adamowi wydał paczkomat, sprawiało wrażenie leciutkiego jak
piórko.
–  Widzi pan? Mikołaj. On wie, jak ludziom robić niespodzianki.
No i proszę, jaka radość u pana – skwitowała ponuro chuderlawa.
Adam nie miał zamiaru angażować się w  dyskusję ze stukniętą
babą. Wściekły na siebie, coelhowski paczkomat i  cały świat pełen
oszustów i  naciągaczy, wsiadł do samochodu. Przesyłkę rzucił na
siedzenie kierowcy. Pojedzie do domu, sprawdzi, o  co chodzi,
napisze reklamację do sklepu internetowego, zrobi awanturę na
infolinii InPostu, a w razie czego po prostu znajdzie prawnika.
Natomiast chuderlawa – miała na imię Jolanta – podeszła do
ekranu, wpisała numer telefonu, kod i też z niemałym zaskoczeniem
odebrała paczkę. Rozmiar od biedy się zgadzał. Tylko dlaczego ktoś
tak starannie okleił przesyłkę taśmą z  napisem „Apart”? Co
wspólnego miała święta Rita z  Cascii, patronka spraw
beznadziejnych, której obrazek Jolanta kupiła za pośrednictwem
serwisu AliExpress, z wyrobami jubilerskimi?
Gdy Jolanta dziwowała się swojej przesyłce, do ekranu podszedł
Kajtek, absolwent lozo i, maniak najnowszych technologii. On,
gdy w  skrytce znalazł paczkę całkiem sporą i  ciężką, za ciężką, by
skrywała jedynie zamówiony pendrive, wcale się nie zdziwił. Ze
wszystkich szkół lozo cznych najbardziej przemawiali do niego
stoicy. Wziął paczkę, wrzucił do plecaka, wsiadł na rower i pojechał
do domu.
Potem ekran znów zgasł. Rozbłysnął komunikatem: „Ups…
Tworzę swoją osobowość”, a  później nastąpiła ciemność. A  gdy
kolejna osoba przyszła po swoją paczkę, nie zdziwiła się wcale. Miał
to być zestaw garnków aluminiowych i  sądząc po wielkości
i ciężarze, dokładnie to znajdowało się w środku.

Tymczasem Adam siedział w  swojej idealnej nowoczesnej kuchni


w  stylu loftowym, przy stole z  blatem ze szkła hartowanego,
i  przeżuwał wściekłość. Oczywiście w  paczce nie było
wiktoriańskiego domku ani nawet kartki z informacją, że domku nie
było na stanie sklepu internetowego, przepraszamy, wysyłamy
drobny podarek, a pieniądze zwrócimy przelewem. Nie – w  środku
była cienka książeczka zatytułowana Miłość, napisana przez jakąś
Astrid Desbordes. Na okładce był rysunek przedstawiający mamę
i dziecko z łódką w tle – prostą kreską, w kolorach podstawowych.
Żadnych różów, pistacji, lila, baby blue, którymi pomalowano
wiktoriański domek. Żadnego luksusu. To chyba jakieś oszustwo!
Postanowił zadzwonić na infolinię sklepu. Tam dowiedział się, że
wysłano do niego wielką, ciężką paczkę zawierającą domek
wiktoriański dla jego córki.
–  Paczka miała nasze logo nadrukowane na papierze i  taśmie
klejącej, no i  numer… 10983529. Proszę przeczytać, co jest
napisane na przesyłce, którą pan odebrał. Dane nadawcy,
odbiorcy… – mówiła uprzejma panienka z infolinii.
Adam starannie obejrzał paczkę i stwierdził z goryczą, że nie był
nawet odbiorcą paczki – została zaadresowana do jakiejś
Aleksandry, mieszkanki podwarszawskiego Milanówka. A nadawca?
Tania Księgarnia, internetowy sklep z tanimi książkami.
– No widzi pan? To nie nasza wina. Proszę dzwonić do InPostu –
stwierdziła z  ulgą panienka, rzuciła jakąś wyuczoną formułkę na
pożegnanie i rozłączyła się.
Rozsierdzony Adam zadzwonił na infolinię InPostu i  wybuchnął
natychmiast, gdy usłyszał głos konsultanta.
–  Państwo zgubili moją paczkę! Państwo zrujnowali święta mnie
i mojej rodzinie! – darł się.
Nie była to do końca prawda. Ich święta były w ruinie, od kiedy
rozwiedli się z  Beatą. W  zeszłym roku nawet nie dotarł na wigilię:
negocjował w Norwegii ważny kontrakt na dostawę materacy – ich
produkcją zajmowała się jego rma – i  utknął na trzy dni na
lotnisku w Trondheim z powodu śnieżycy. Beata wysłała mu wtedy
esemesa: „Jesteś świnia. Jak mogłeś to zrobić Julce? Możesz się już
u  nas nie pokazywać. Gdybym mogła cofnąć czas, nigdy nie
zostałbyś jej ojcem”. Zabolało go to. No ale przywiózł wtedy Julce
kolekcjonerską Barbie – Fridę Kahlo, o której marzyła, jakiś różowy
miziasty sweterek i  iPhone’a. O  to ostatnie była oczywiście
sprzeczka: Julka wprawdzie popłakała się z  radości, ale Beata
zrobiła mu awanturę, rzecz jasna esemesem, żeby córka nie słyszała.
Zarzuciła mu bezmyślność i egoizm – w sumie nic nowego – bo jej
zdaniem o  takim prezencie trzeba wcześniej porozmawiać, ustalić
reguły używania smartfona, spisać z  dzieckiem „kontrakt”.
Z  dzieckiem? I  co, może jeszcze prawnika wezwać? Dziwactwo
jakieś.
A jednak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że po tamtej historii Julka
zgasła, przycichła, a  kiedyś zapytała go wprost, czy ją kocha.
„Oczywiście!” – odparł, wpatrzony w  ekran komputera. „To
dlaczego nie spędziłeś ze mną świąt, jak inni tatusiowie
dziewczynek z  klasy?” – zapytała cicho. Była wtedy w  pierwszej
klasie podstawówki i  opinie koleżanek zaczynały być dla niej
ważniejsze od tego, co powiedzą rodzice.
–  A  więc, niestety, nastąpiła awaria paczkomatu, panie Adamie.
Wydano panu cudzą przesyłkę, prosilibyśmy, żeby jak najszybciej ją
pan zwrócił w najbliższym oddziale naszej rmy…
–  Co? Pan chyba żartuje? To MOJA przesyłka zginęła, domek za
tysiaka, rozumie pan? A  dostałem jakąś tanią książczynę, to chyba
MNIE jak najszybciej powinniście zwrócić MÓJ prezent! – krzyknął.
– Chwileczkę, sprawdzam dane… Ach, faktycznie, pana przesyłka
też została odebrana, doszło do zamiany. Pani Aleksandrze
otworzyła się pana skrytka, a  panu pani Aleksandry. Najlepiej,
gdyby zaraz po świętach zgłosił się pan…
–  Czy wyście się tam z  psami na rozumy pozamieniali? Po
świętach? Pojutrze Wigilia, a  wasz zwariowany hipisowski
paczkomat pożarł mój prezent dla córki! Po świętach to za późno!
–  Niestety, mamy teraz wyjątkowe obłożenie i… – Głos coś
jeszcze gadał, ale Adam uznał, że słuchanie go to strata czasu.
Przecież on ma adres tej baby, która zabrała jego wiktoriański
domek. Pojedzie tam, wręczy jej książkę, zabierze swój domek
i z głowy. To będzie sprawiedliwie, prawda? Każde z nich dostanie
to, za co zapłaciło.
On też mieszkał w  Milanówku, ale w  północnej, eleganckiej
części, starej. Ona po drugiej stronie szosy warszawskiej,
w „czworakach”, jak pogardliwie nazywano malutkie osiedle starych
piętrowych domów komunalnych z czerwonej cegły.
Zajechał na podwórko i  skrzywił się – nie było tu żadnej
nawierzchni, chodnika, żwiru, nic – po prostu błoto. Obryzgało mu
samochód, gdy wysiadał, pewnie będzie musiał znów pojechać do
myjni, a teraz tam straszne kolejki, wszyscy chcą się wypucować na
święta.
Wysiadł. Było już ciemno, z nieba zaczęły padać śnieżne krupy –
ni to śnieg, ni to grad, ni to deszcz. Coś, co samo nie mogło się
zdecydować, czym chce być, zapewne narodziło się jako deszcz,
potem zmieniło zdanie i  postawiło na grad, na koniec spróbowało
być śniegiem. Okropna, mało świąteczna pogoda.
Ruszył w stronę klatki mdło świecącej w mroku podwórka. Zaklął,
wpadł w  jakiś dół z  wodą, prawie po kostkę. Jeszcze bardziej się
rozzłościł. Wszedł do klatki – żarówka mrugała konwulsyjnie, jakby
chciała dać znać, że jest ciężko chora i za chwilę skona.
Dotarł do drzwi z  cyfrą cztery namazaną czymś, może
amastrem? Dzwonek nie działał, więc zapukał. Przez chwilę nic się
nie wydarzyło, potem usłyszał ciche szybkie kroki. Otworzyła mu
kobieta, drobna, zapewne kiedyś bardzo piękna. Mogła być w  jego
wieku, koło czterdziestki – trudno powiedzieć, wyraz niepokoju,
nieokreślonego smutku na stałe rozgościł się w kącikach jej ust, oczu
i w trzech pionowych zmarszczkach między brwiami.
– Pan do mnie? – zapytała.
– Pani Aleksandra? Tak, ja do pani, bo… – zaczął bojowo, ale nie
skończył, ponieważ gospodyni usunęła się lekko, w  naturalny
sposób, żeby wpuścić go do środka, a  on wszedł… i  wtedy go
zobaczył.
Jego wspaniały wiktoriański domek dla lalek zajmował prawie
całą przeciwległą ścianę tego jednopokojowego mieszkanka.
W  pomieszczeniu unosiła się delikatna różowa poświata –
pochodziła nie tylko z  przykrytej amarantowym kloszem lampy
stojącej w  kącie, ale też z  lampek ledowych w  różnych odcieniach
fuksji i  oletu, którymi opleciono dach domku. Przed domkiem
siedziała plecami do Adama mała dziewczynka. Głowę miała
zadartą do góry, wpatrzona w eleganckie pierwsze piętro domku, to
z salonem, kominkiem i szezlongiem w oranżerii.
Dziewczynka siedziała na wózku inwalidzkim.
Adama zamurowało. Otworzył usta, zamknął.
– Pan w jakiej sprawie? – zapytała kobieta i w tym pytaniu było
już ponaglenie.
Dziewczynka powoli odwróciła głowę w  stronę drzwi, zapewne
zaciekawiona głosami, jej dłonie oparły się na kołach wózka,
z pewnym trudem udało jej się zwrócić fotel w stronę gościa. Miała
bladą drobną buzię o  nieregularnych rysach, jakby nie panowała
całkowicie nad grymasem twarzy. Z  nosa zsuwały się ogromne,
ciężkie okulary.
– Ja… ja… – wyjąkał Adam. – Ja… w sprawie domku.
Scena zmieniła się raptownie. Kobieta skurczyła się, zmalała,
jakby ktoś uderzył ją mocno w  splot słoneczny. Natomiast
dziewczynka uśmiechnęła się i  w  tym uśmiechu była cała radość
i wdzięczność świata.
– Mikołaj… – wyszeptała. Policzki jej zapłonęły.
–  Karolciu, zaczekaj chwilę, dobrze? Pobaw się domkiem –
powiedziała jej matka głosem pełnym przerażenia. – A  pana…
poproszę na chwilę na zewnątrz, dobrze? Tu nie da się rozmawiać.
Wypchnęła go za drzwi z siłą, której by się po niej nie spodziewał.
Sam nie był w  stanie się ruszyć. Widok tego pokoju, smutnego,
biednego, tak kontrastował z przepychem i luksusem gigantycznego
domku dla lalek, że wrażenie było porażające. No i  ta mała
dziewczynka z miną, jakby spotkało ją największe szczęście świata.
–  Bałam się, że pan przyjdzie. Ale wiedziałam, że musi pan
przyjść, to tylko kwestia czasu. No i  modliłam się o  ten czas. Żeby
pan przyszedł dopiero po świętach – powiedziała.
Żarówka zrobiła „psss” i zgasła. Klatkę schodową, Adama i panią
Aleksandrę wchłonęła zimna i śliska ciemność.
W tej ciemności Adamowi zdawało się, że jeszcze wyraźniej widzi
sylwetkę dziewczynki na tle domku, jakby jaśniała, wypalona w jego
pamięci.
–  Ja… wie pani, ja kupiłem ten domek dla mojej córeczki –
wyjąkał w mrok, choć przecież było to cokolwiek oczywiste.
–  Szczęśliwa dziewczynka, że ma takiego tatusia! – powiedziała
cicho pani Aleksandra.
I wtedy Adam uświadomił sobie, że to nieprawda. Nie poświęcał
Julce czasu. Wydanie tysiąca złotych na prezent nie było dla niego
żadnym wyrzeczeniem. Kupował w  ten sposób wcale nie szczęście
córki ani nie radość, tylko jej chwilową ekscytację. I  zagłuszał
wyrzuty sumienia.
Wciąż ściskał w  dłoni przesyłkę z  książką. Miłość… Jakie to
ładne, jakie trudne słowo.
– O czym jest ta książeczka? – zapytał słabym głosem.
– O miłości. Synek pyta mamę, czy będzie go kochała całe życie.
A ona tłumaczy mu, co to tak naprawdę znaczy kochać kogoś. Wie
pan, ja bardzo, ale to bardzo kocham Karolcię. Źle układało mi się
z jej tatą, ona urodziła się w zamartwicy i wtedy nasze małżeństwo
po prostu się rozpadło. Nie chciał opiekować się dzieckiem
sprawnym inaczej. Karola intelektualnie rozwija się świetnie, ale
nigdy nie będzie chodzić samodzielnie. Może o  kulach? Na to jest
szansa, dlatego każdy wolny grosz przeznaczam na rehabilitację…
Nigdy nie byłoby mnie stać na taki prezent dla córki! Planowałam
tylko tę książeczkę i  jeszcze ciasto orzechowe, z  przepisu mojej
mamy. Takie skromne święta. Ale z  miłością – zakończyła z  nagłą
determinacją i  mocą w  głosie. – Cóż, proszę zaczekać. Pójdę
porozmawiać z córką. Da mi pan dziesięć minut?
Adam skinął głową, ale ona przecież tego nie widziała. Usłyszał
dźwięk naciskanej klamki i otwieranych drzwi. Padła od nich smuga
światła, dokładnie na twarz kobiety. Na policzku srebrzył się ślad po
spływającej łzie.
– Nie! – Adam rzucił się ku niej, złapał za nadgarstek, zmusił, by
zamknęła drzwi. Poczuł, jak w  głowie kotłują mu się myśli, jak
w pralce: „To niedorzeczność!”, „Co ja wyprawiam!”, „Tak trzeba”,
„Przecież kocham Julkę…”. – Ja… Niech pani zostawi ten domek
dla Karolci. Niech pani jej powie, że to prezent od Mikołaja. Mam
tylko jedną prośbę: czy mogę zatrzymać książkę?
Przez chwilę na klatce panowała cisza. A  potem poczuł, bo
przecież nie zobaczył, poczuł, że ciemność nie jest już śliska i zimna,
że wypełnia się ciepłem, spokojem. I  wiedział: pani Aleksandra się
uśmiechnęła, jest szczęśliwa.
Wtedy mu się przypomniało: szczęście to coś, co zalewa całe
pomieszczenie jak gaz rozweselający, wszyscy, którzy przebywają
w  pobliżu, w  pewnym sensie je czują. A  on – od dawna nie miał
tego wrażenia.
–  Oczywiście! Życzę panu i  pana córce wesołych świąt.
Dziękujemy… Mikołaju! – Kobieta zaśmiała się cicho, otworzyła
drzwi, weszła w jasność i za chwilę wszystko zniknęło.
Ale nic nie było już takie samo. Przede wszystkim Adam nie był
już taki sam.
Zbiegł po schodach. Nie przeszkadzały mu już śnieżne krupy,
przeciwnie – wystawił twarz prosto w granatowe zimowe niebo.
–  Niby nie śnieg, ale jednak trochę go przypomina. To dobrze.
Będą białe święta! – mruknął do siebie.
Wpadł w kałużę z lodowatą wodą i nie zirytował się, rozbawiło go
to. Gdy był małym chłopcem – teraz nie wydawało mu się to już tak
odległe jak ledwie kwadrans temu – uwielbiał skakać po kałużach,
niezależnie od pory roku. Ależ matka go za to goniła…
Wsiadł do auta, zatrzasnął drzwi, wyjął telefon, wybrał numer.
– Julcia? Cześć, córeczko…
– Nie będzie cię na wigilii? Znów utknąłeś… na lotnisku?
–  Przeciwnie. Będę na wigilii, będę w  pierwszy dzień Bożego
Narodzenia i w drugi też. Razem z tobą. A od jutra biorę urlop, dwa
tygodnie, niech dyrektorzy sami się rządzą w  fabryce. Więc jeśli
chciałabyś na przykład kupić prezent dla mamusi, zakładając, że
jeszcze go nie masz, chętnie będę twoim kierowcą – powiedział.
I znów to poczuł: szczęście. Swoje. I chyba też…
– Tatusiu!!! – usłyszał łamiący się głosik po drugiej stronie, który
brzmiał tak, jakby dziewczynka nie do końca wierzyła w jego słowa.
– Tatusiu, Mikołaj dał mi prezent, ten z numerem jeden, z listu, ten,
którego najbardziej chciałam! Bo ja, tatusiu, najbardziej chciałam
być w święta z tobą… – wyszeptała Julka.
Adam dotknął policzka. Był mokry. Płakał! Po raz pierwszy od lat.
–  Julciu, wszystko się zmieni. Nie tylko w  święta. Ja już nigdy,
nigdy cię nie opuszczę, bo… wiesz, spotkałem Mikołaja. I  teraz
wszystko już rozumiem. Jutro rano będę u ciebie. Ucałuj mamusię! –
powiedział.
Siedział jeszcze chwilę, wpatrzony w  ekran telefonu, a  potem
powoli wyjął książkę Miłość…
Właśnie dziś ją poznał. Nareszcie.

***

Jolanta w  osłupieniu patrzyła na skrzącą się miniaturowymi


diamencikami złotą broszkę w kształcie pszczoły. Tak, broszka była
złota. Co do tego nie mogło być najmniejszych wątpliwości. Ale
dlaczego ta broszka została Joli przysłana zamiast obrazka świętej
Rity, patronki spraw beznadziejnych?
Jola nigdy nie była specjalnie religijna, ale uznała, że już tylko
Rita może jej pomóc. Bo kto, jeśli nie jakaś postać mająca chody
u Stwórcy, może poprawić życie tak spaprane jak jej, Jolki?
–  Trzeba się było uczyć, a  nie latać za chłopakami – szepnęła
ponurym głosem.
Zaśmiała się: powiedziała do siebie tekst swojej własnej matki.
A  przecież całe życie walczyła, żeby być inna niż ona. Matka była
sterana, gderliwa i miała wyraz zmęczenia i zniechęcenia utrwalony
na twarzy. Była włókniarką, pracowała w  fabryce w  Żyrardowie.
Ciężka praca – trzeba było wstać przed świtem, jechać pociągiem,
potem wrócić, uprać, ugotować, oporządzić trójkę dzieciaków. Jola,
najstarsza, szybko została nauczona pomagania w  domu
i opiekowania się młodszymi siostrami. Ach, jak marzyła, żeby stać
się bogata, bo pieniądze, wierzyła w  to absolutnie, gwarantowały
uśmiech i  bezpieczeństwo. Ponieważ w  szkole jej nie szło,
postanowiła, że wyjdzie bogato za mąż. Ale zakochała się
w  Antonim. Zaszła w  ciążę. I  skończyły się marzenia. Poszła do
pracy w  wytwórni tkanin jedwabnych, malowała na jedwabiu –
przez całe lata jeden wzór. Irysy na tle oletowych mazów. Potem
dłonie zaczęły jej odmawiać posłuszeństwa. Reumatoidalne
zapalenie stawów. Renta. Rozwód – Antoni pił, wrzeszczał, całymi
dniami mógł leżeć na kanapie w  saloniku ich niewielkiego
mieszkania w  niskim bloku z  płyty, z  puszką piwa w  dłoni. Syn –
owoc licealnego związku – zszedł na złą drogę. Najpierw były
drobne kradzieże w  sklepach, potem „zrobił” kilka kiosków, wpadł
na transporcie papierosów z  kontrabandy. Dostał cztery lata,
wyszedł po dwóch, za dobre sprawowanie. I  zaczęło się, od nowa.
Jedyny plus, że się wyprowadził od Jolki. Córka też nie najlepiej
tra ła. Na szczęście w  wieku sześćdziesięciu trzech lat Jola została
w  swoim mieszkaniu sama. Chciała odpocząć. A  potem pomyślała:
a  może i  jej mogłoby się coś w  życiu ułożyć? Może i  ją mogłoby
czekać jakieś… szczęście? Ale jakie? Co, ma się zakochać? Chłopów
miała dość, już do śmierci. Do szkoły pójdzie? A kto taką starą babę
przyjmie? Może kurs angielskiego dotowany z  UE? Tylko co ona
zrobi z angielskim?
–  Jak Himilsbachowi powiedzieli, żeby się angielskiego nauczył,
bo jest rola na Zachodzie, odparł: ja się nauczę, z  roli nic nie
wyjdzie i  zostanę z  tym angielskim, jak ch… – powiedziała
i parsknęła śmiechem. Nie, za stara jest na angielski.
No i  właśnie dlatego potrzebna była jej Rita z  Cascii. Jola była
przypadkiem beznadziejnym, a  Rita ogarniała takie przypadki.
Święci, jak urzędnicy w  magistracie, przyporządkowani byli do
konkretnych zadań i  misji. Biednej Ricie – pewnie dlatego, że to
kobieta, choć święta – przydzielono beznadziejne przypadki. No
więc niech znajdzie Joli jakieś nowe powołanie. Coś, co sprawi, że
będzie jej się chciało żyć, wstawać rano z łóżka. No bo, do cholery,
Jolka niczym sobie nie zasłużyła na takie kiepskie życie. Kochała
Antka, kochała dzieci, starała się wszystkim nieba przychylić.
W  pracy też się nie oszczędzała, w  przeciwieństwie do niektórych,
miesiąc w miesiąc robiła sto dwadzieścia procent normy. I co?
– I zostałam z tym jak Himilsbach z angielskim… – westchnęła.
Obracała w  dłoni broszkę. Piękna. Dlaczego ktoś miałby jej
wysłać coś tak ładnego i zapewne drogiego?
Ach tak. Teraz zauważyła, że na papierowym kwicie w  rubryce
„Odbiorca” widnieją zupełnie inne, nieznane jej imię i  nazwisko.
Barbara jakaś tam. Barbara…
Nie, to nazwisko nie było jej nieznane.
–  Nie do wiary! – Jola parsknęła śmiechem. – Ale przecież to
niemożliwe, żeby chodziło o Baśkę…
Baśka, Basik. Siedziały razem w  ławce od szóstej klasy
podstawówki. Baśka była ta mądrzejsza, Jolka – ta ładniejsza. Baśka
pierwsza zakochała się w  Antonim; to było już w  liceum. Jolka
oblała próbną maturę, tak strasznie zazdrościła Basi, która przeszła
udawany egzamin gładko, na samych piątkach. Nauczyciele
przepowiadali jej karierę. A  Joli polonistka powiedziała, żeby się
zastanowiła, w jakim zawodzie siebie widzi. W żadnym, w żadnym
siebie nie widziała. Nie chciała tyrać od świtu do zmierzchu jak
matka. Baśka wodziła oczami za tym Antonim, a  on za Jolką.
I  wtedy Jolka też się zakochała. Niekoniecznie w  Antonim. Może
bardziej w  spojrzeniu Basi, w  możliwości odebrania jej czegoś, na
czym jej zależało.
Ale nawet wtedy Basia się na nią nie obraziła. Nadal była
serdeczna i  chętna do pomocy, tylko tyle że po maturze (z  której
Jola miała poprawkę) skończyły im się tematy do rozmów. Zresztą
potem Basia wyjechała. Jej matka chwaliła się, że córka studiuje na
lmówce w  Łodzi. Jola poczuła złość. Baśka, ta nieładna Baśka
aktorką? Ale ona podobno studiowała na wydziale operatorskim.
Wyszła w  tej Łodzi za mąż, wyjechała do Stanów i  słuch o  niej
zaginął.
Po co miałaby na stare lata wracać do Milanówka?
Eee, to pewnie jakaś bujda.
Mimo to Jola postanowiła następnego dnia pojechać i sprawdzić.
Broszkę pszczołę włożyła do torby. Zamierzała się wymienić. Myśl,
żeby zostawić sobie biżuterię (sama nie miała żadnej), nawet jej nie
przyszła do głowy. Przecież to pewnie prezent świąteczny. Na
pewno ktoś na niego czeka.

Ta cała Barbara – niezależnie od tego, czy była jej Baśką, czy nie –
mieszkała w  eleganckiej okolicy, w  starym wyremontowanym
domku przy lipowej alei. Ogród był niewielki, w  sezonie zapewne
bardzo wypielęgnowany. Nawet teraz wyglądał ładnie i  schludnie.
Z tyłu za domem stała chyba choinka obwieszona lampkami. Ale nic
nie dało się zobaczyć, bo Jola była zbyt niska. Wspięła się więc na
podmurówkę, złapała sztachet i  wyciągnęła szyję. Tak, choinka,
obwieszona żółtymi i czerwonymi światełkami, bardzo ładna.
– Halo? Czy pani czegoś szuka?
Cholera. Jola, wpatrzona w choinkę, nie zauważyła, że otworzyły
się drzwi wejściowe i  na ganek wyszła jakaś kobieta. Pulchna,
z krótkimi siwymi włosami i w wielkich okularach.
U . Dopiero teraz Jola poczuła, jak schodzi z niej napięcie. Co za
ulga. To nie Baśka. Nie jej Baśka, Basik. I bardzo dobrze. Piękny ten
dom, ogród. Widać, że ktoś, kto tu mieszka, nie potrzebuje
wstawiennictwa Rity z Cascii.
–  No, pani szukam. Pani Barbara? Tak się składa, że mam pani
paczkę. A  pani pewnie ma moją. Paczkomat zwariował przez
Świętego Mikołaja.
Siwa pani stała na ganku, jakby zamieniła się w słup soli. „Może
mnie nie słyszy? To staruszka, pewnie głucha. Zepsuł jej się aparat
słuchowy?” – zaniepokoiła się nagle Jola.
–  No pani szukam, pani Barbaro! – huknęła na wszelki wypadek
najgłośniej, jak umiała.
–  Jolka, nie krzycz tak. Boże, ty zawsze miałaś taki schrypnięty
głos, niski, a teraz brzmisz po prostu jak Jan Himilsbach! – Siwa na
ganku parsknęła takim śmiechem, że aż musiała przytrzymać się
gustownej kolumienki przy schodach.
– Niemożliwe… Basia? W życiu, w życiu bym cię nie poznała… –
szepnęła Jola.
– A co ty myślisz, że ty nie wyglądasz staro? Obie jesteśmy stare.
Stare, Jolciu. Właź, otworzę ci furtkę – powiedziała serdecznie
Barbara.
Jola, choć niechętnie, podeszła do furtki, pchnęła ją i  ruszyła
wyłożoną granitowymi płytami ścieżką w stronę domku.
– Ładnie mieszkasz – mruknęła po przekroczeniu progu.
Domek był niewielki, ale urządzony przytulnie, elegancko,
luksusowo nawet. Podłoga z  lśniących dębowych desek, stare,
pieczołowicie odrestaurowane meble pod ścianami, obrazy, rzeźby,
kominek. Jak z folderu niemieckiego wysyłkowego domu mody.
–  Kupiłam ten dom już po śmierci Jerzego, mojego męża.
Mieszkaliśmy w  Stanach, on dużo tam pracował. Był operatorem –
powiedziała Basia suchym, informacyjnym tonem.
– Ty podobno też skończyłaś wydział operatorski? – zagaiła Jola.
Stała w progu i nie wiedziała: wejść czy nie wejść.
–  Nie skończyłam. Poznałam Jerzego, on miał prawdziwy talent.
No i był silnym facetem. A w tamtym czasie właśnie tego wymagał
ten zawód: talentu i krzepy. Mnie brakło i jednego, i drugiego… Ale
wchodź, Jolu, do salonu, zapraszam. Zjesz ciasta orzechowego?
Według przepisu mojej siostry, wspaniałe, z  galaretką
z ekologicznych porzeczek… – Barbara, nie czekając na odpowiedź
Joli, ruszyła w stronę kuchni.
Jolka na sztywnych nogach weszła do salonu, z  niepokojem
patrząc na mokre i  brudne ślady, które jej buty zostawiały na
lśniących deskach. Wszystko w  tym domu było wychuchane,
wypucowane.
Baśka mieszkała tu sama i nikt u niej nie bywał – tylko tak mogła
utrzymać to muzeum w  nienaruszonym stanie. Czyżby… nie miała
dzieci? Zaciekawiona Jola rzuciła okiem na ścianę nad kominkiem.
Na wszystkich wiszących tam fotogra ach widać było Jerzego.
Z  kamerą. Za kamerą. Ze Stevenem Spielbergiem. Z  Kevinem
Baconem. Z Kim Basinger.
Na żadnym zdjęciu nie było Basi.
– Proszę, ciasto, spróbuj, jest naprawdę wyjątkowe, można je też
robić bez mąki, zamiast tego używa się zmielonych orzechów
włoskich, a  galaretka porzeczkowa, kwaśna, dodaje mu takiego
pazura. Nie cierpię słodkich ciast! – Gospodyni postawiła dwa
talerzyki na stoliku kawowym. – Ach, widzę, że oglądasz zdjęcia
Jerzego… Był wybitnym operatorem, bardzo cenionym
w  Hollywood, poczekaj, pokażę ci jego album z  podziękowaniami
od reżyserów i aktorów…
–  Przepraszam, Basiu – przerwała jej Jola raptownie – ale Jerzy
interesuje mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Nawet go nie znałam
i  chyba nie poznam, nie w  tym wcieleniu w  każdym razie, a  czy
istnieje ta cała reinkarnacja, nie jest takie pewne. Więc skoro Święty
Mikołaj postanowił nas ze sobą zetknąć, chciałabym, Basik,
dowiedzieć się czegoś o tobie. Jak żyjesz? Co robisz? I dlaczego, do
cholery, na tej ścianie nie wisi żadne twoje zdjęcie?
Ciasto wyglądało apetycznie, ale Jola miała wrażenie, że po tylu
latach, kiedy nie miały ze sobą żadnego kontaktu, jednak należy jej
się coś więcej. Jakieś wyjaśnienie, historia? A nie łakocie i herbatka
jak u królowej angielskiej. O co tu w ogóle chodzi?
– Co u mnie? Ja… – zaplątała się Basia. – A może chcesz obejrzeć
zdjęcia naszego domu w Los Angeles? O, to była piękna rezydencja!
–  Basik, daj spokój. Twoje zdjęcia chciałabym zobaczyć. I  żebyś
mi opowiedziała o sobie.
Zapadła cisza. Barbara odstawiła na stolik talerzyk z  ciastem,
nawet nie wzięła do ust odkrojonego kęsa. Skurczyła się, spuściła
wzrok.
– O mnie? – upewniła się. – Ale ja… wiesz, jakoś życie mi się nie
udało.
Jola nie umiała ukryć zaskoczenia. Komu się nie udało? Baśce?
Która studiowała na lmówce, wyjechała do USA, ma piękny dom…
– Ale… jak to?
–  Ach, no wiesz. Nie zrobiłam kariery. Z  Jerzym mi się nie
ułożyło. Nawet dzieci nie mieliśmy. To też mi się nie udało. Gdybym
miała dziecko, miałabym kogoś do kochania…
–  No, to nie jest takie pewne – wtrąciła sceptycznie Jola,
przypominając sobie swojego syna i  córkę. – Dzieci to jednak
rodzina. Najlepiej wychodzi się z nimi na zdjęciu.
Barbara parsknęła.
–  Nie mówisz poważnie? Przecież macierzyństwo jest piękne, to
największy dar dla kobiety!
– Oj, Basik, Basik. Widać, że dzieci nie miałaś. Może to i dobrze.
Zostały ci przynajmniej ideały. Słuchaj, nie masz ty czegoś
mocniejszego do picia niż herbata? Jakiś koniak, może burbona
z tych Stanów przywiozłaś?
Barbara uśmiechnęła się i podeszła do barku. Nalała złocisty płyn
do dwóch kieliszków.
– Twoje zdrowie. Za nasze spotkanie. Co za przypadki chodzą po
ludziach… – Wychyliła swój kieliszek na raz.
Jola poszła za jej przykładem. Złapała się za gardło. Mocne to
było, cholera.
–  Co do przypadków, to muszę cię niestety rozczarować.
Zawisłam na twoim ogrodzeniu zupełnie nieprzypadkowo. Ja tu
w sprawie nieudanego życia i świętej Rity z Cascii.
– Kogo?!
– Nie otworzyłaś przesyłki?
– Jakiej… A, tej z Apartu?
– No, z Apartu to ja dostałam. Ty, jak sądzę, dostałaś świętą Ritę
z Cascii.
– Z Cascii? A ta cała święta to mi po co?
–  Myślałam, że po nic. Ale teraz, jak tak gadasz, to się
zastanawiam, czy jednak nie jest ci potrzebna. Kupiłam sobie jej
obrazek, bo pomyślałam, że jestem przypadkiem beznadziejnym. Nic
mi się w  życiu nie udało. Syn jeździ od więzienia do więzienia,
córka mnie nie cierpi, powiedziała, że zrobi wszystko, żeby być inna
niż ja. Doskonale ją rozumiem. Też o  tym marzyłam. Może
przynajmniej jej się powiedzie! – Jola zaśmiała się nerwowo,
chociaż właściwie to chciało jej się płakać.
– To jeszcze raz, napijmy się. Za twoją córkę. Za naszych mężów.
I za to, że takie z nas o ary losu! – Baśka znów nalała do kieliszków.
–  Nawet, cholera, nie udało mi się nauczyć nordic walkingu! –
powiedziała Jolka. – Kupiłam sobie dwa lata temu kijki, żeby,
rozumiesz, schudnąć. Nalej jeszcze. No ale wyszłam z tymi kijkami
i  jak jakaś łamaga: nie wiem, czy to tak jak przy nartach, czy jak
o kulach? No pośmiewisko! – Teraz Jolka śmiała się na całe gardło.
–  A  ty wiesz, że ja też mam takie kijki? Dwie szurnięte
staruszki! Ha, ha, ha!
– Basia, a czemu nie miałybyśmy zacząć z tymi kijkami chodzić?
Chociażby od jutra? – zagadnęła Jola, poważniejąc.
Barbara spojrzała na nią z zastanowieniem.
– A ty wiesz, że to nie jest taki głupi pomysł? Bratanica zaprosiła
mnie na wigilię, ale tylko tam wpadnę, nie chcę jej odmawiać.
Ciasto orzechowe zaniosę. Ale rano! Pójdę z tobą choćby na biegun.
Jola się uśmiechnęła. Przypomniała sobie, jak bardzo kiedyś
lubiła towarzystwo Basi. Jeszcze zanim zaczęła jej zazdrościć
dobrych ocen. Zanim rozkochała w  sobie Antka, by jej pokazać, że
wcale nie jest gorsza. Basia była jej najlepszą i  w  sumie jedyną
przyjaciółką w  życiu. Potem Jola z  nikim nie nawiązała tak
partnerskiej relacji – mężowi usługiwała, dziećmi się opiekowała…
Z Basią bardzo długo były jak równa z równą.
– Ojej! – pacnęła się w czoło. Sięgnęła do torby i wyjęła skrzącą
złotem pszczołę, położyła na stoliku.
Barbara przez chwilę wpatrywała się w  broszkę z  uśmiechem.
A potem wzięła ją i włożyła w dłoń Jolki.
– Zostaw ją sobie. Prezent świąteczny.
– Serio? Ale… ja dla ciebie nic nie mam!
– Przeciwnie, Jolu. A poza tym… może zostawisz mi świętą Ritę,
patronkę spraw beznadziejnych?
–  Pewnie, mogę! Mam wrażenie, że mnie się już nie przyda.
Chociaż… Tobie chyba też nie!
I  tak święta Rita wylądowała w  skrzyni z  kocami. Od tej chwili
bowiem w domu Basi miało już nie być spraw beznadziejnych.

***

– I’ve just came to say I love you! – ryknął Kajtek, gdy tylko otworzyły
się przed nim drzwi. – Och… kurczę. Przepraszam…
W  progu stał brzuchaty łysy gość w  wieku niewątpliwie
lustracyjnym. Miał kwaśną minę i  obrzucił Kajtka gniewnym
spojrzeniem od stóp do głów. Było już dość zimno, ale teraz
Kajtkowi zrobiło się po prostu lodowato.
–  Malwina! Kolega do ciebie – krzyknął łysy w  głąb mieszkania,
celowo akcentując słowo „kolega”, jakby miał na myśli: „Co ty masz
za kolegów, idiotów jakichś!”.
–  I’ve just came to say I  love you – powtórzył Kajtek ze
spuszczonymi oczami, gdy w drzwiach pojawiła się inna osoba.
– I know!
Usłyszał wspaniały śmiech, jak złote dzwoneczki. Podniósł oczy.
Na progu stała najśliczniejsza dziewczyna, jaką widział. Niewysoka,
z  oletowym irokezem, trzema kolczykami w  nosie i  w  wielkich
okularach, które od razu informowały, że jest typowym nerdem.
Żeńską odmianą. Tak samo śliczna jak na zdjęciach z Insta, a to się
przecież rzadko zdarza. Taaak, zanim się tu pojawił z  tym
nietypowym wyznaniem, sprawdził, do kogo idzie.
–  Słodziak, co? – powiedziała. – Wiem, że mnie kochasz. Ja też
miałam taki pomysł, żeby pójść do ciebie i  ci to powiedzieć. Ale
pomyślałam: po pendrivie sądząc, facet przyjdzie tu sam.
Odpakowałam, wybaczysz?
Wskazała na żółtą torbę z  logo InPostu i  wielkimi czarnymi
literami: I’ve just came to say I  love you. Jasne, ona dostała jego
przesyłkę w identycznej torbie.
– Ja nie otworzyłem… – Westchnął i podał jej torbę.
–  Nic ciekawego. Rozwaliły mi się słuchawki do telekonferencji,
zamówiłam sobie nowe. – Z lekceważeniem machnęła dłonią, wzięła
od niego żółtą torbę i  gestem wskazała w  głąb mieszkania. –
Wejdziesz? Na kawę z mlekiem sojowym, odtłuszczonym?
– Jasne! – Uśmiechnął się szeroko.
Boazeria, zdjęcia z Chorwacji, pomarańczowy dywan. A potem –
jej pokój.
Najpierw popatrzył na książki. Rozpoznał okładki Historii polskich
gier komputerowych, Drogi, biogra i Tolkiena… Znał te książki,
uwielbiał je.
–  Czytałaś? – zainteresował się szczególnie, widząc nowość,
Sztuczną inteligencję.
– Jestem w trakcie. Jako początkująca koderka dbam o rozwój! –
Zaśmiała się. – Zauważyłeś, że wszystkie asystentki SI to kobiety?
SIRI w  telefonie, Alexa Amazona… Dlaczego nie możesz pytać
męskiego głosu, gdzie jest najbliższa pralnia, zamawiać u barytonu
George’a Clooneya zakupy…
– Lubisz barytony? – zmieszał się.
– Nie. Opowiadam ci o seksizmie w świecie sztucznej inteligencji!
–  Czy to prawda, że Alexa umie przeklinać? – spytał, odkładając
książkę.
Strasznie interesowały go te tematy. Marzył, by je zgłębiać
zawodowo, a  domyślał się, że Malwina to robi. Musiała być trochę
starsza od niego. Miała pracę. Zazdrościł jej. On tylko składał
komputery, podłączał ludziom drukarki, czasem ratował pliki
z pamięci jakiegoś zalanego kawą laptopa.
–  Nie umie przeklinać. Uczy się robić to, co my robimy. Jeśli
będziesz przy niej klął, obrażał ją, jeśli będziesz dla niej okrutny,
odpłaci ci tym samym. Crap in, crap out. Roboty są dla nas jak
lustro.
– Tak? To ciekawe, co chciał nam przekazać paczkomat, że dał ci
mojego pendrive’a, a mnie twoje słuchawki! – zachichotał Kajtek.
Zawtórowała mu.
– Załóżmy, że to paczkomat eksperymentalny. Jest jak SI podczas
zakupów w  sieci: nagrywa nas, montuje nam ciasteczka i  zbiera
o nas dane jak Facebook. A potem je analizuje. Google już wie, jakie
buty mi pokazać, gdy szukam czerwonych sneakersów.
Przeanalizował moje decyzje zakupowe z  przeszłości i  pokazuje mi
tylko to, co mi się podoba, wie to, zanim ja się dowiem. Idźmy
o krok dalej: wyobraź sobie paczkomat, który wie nie tylko to, komu
jaką paczkę wydać; to prościzna. On wie więcej: wie, komu co by się
NAPRAWDĘ przydało. Paczkomat, który wydaje prezenty szyte na
miarę, zgodne z  naszymi marzeniami, wahaniami nastroju,
nieuświadomionymi pragnieniami… Ja zapewne powinnam coś
zapamiętać. Coś ważnego. A  ty… nie wiem, więcej rozmawiać
z ludźmi? – Parsknęła śmiechem.
–  Idźmy dalej. Może nie chodzi wcale o  zamianę paczek, tylko
o  to, żebyśmy się poznali. – Kajtek wiedział, że jedzie po bandzie,
ale nie mógł się powstrzymać. Chciał, żeby zabrzmiało to trochę
bezczelnie, hardo, ale oczywiście beznadziejnie się zaczerwienił.
Przyjrzała mu się uważnie.
Chyba był trochę od niej młodszy. Blondyn o  lekko odstających
uszach, uroczych jej zdaniem – wyglądał jak elf. Podobała jej się ta
rozmowa. Nie była w stanie określić, czy i on jej się podoba.
– Takie połączenie Świętego Mikołaja i elektronicznej swatki?
Zmieszał się.
–  Coś jakby… – wybąkał wpatrzony w  trzy monitory na jej
biurku. W każdym odbijała się jego twarz.
Milczał przez chwilę. Wygłupił się. Taka fajna dziewczyna…
Dlaczego miałaby uważać, że było im przeznaczone się spotkać,
a  paczkomat był narzędziem w  rękach losu lub jakiejś wielkiej,
nieznanej nam inteligencji, znacznie przekraczającej ludzkie
możliwości?
Te wszystkie komputery na biurkach i w samochodach, telefony,
paczkomaty, myślące maszyny połączone w  jeden organizm…
Zafascynowała go kiedyś teoria inteligentnego roju: pszczoły jako
jednostki nie są zbyt mądre, ale przekazują sobie nawzajem
wszystkie informacje, sprawiając, że rój ma ogromną wiedzę, potra
działać szybko i  zaskakująco inteligentnie. Może z  maszynami też
tak jest? Może paczkomat jest częścią roju maszyn i  naprawdę
wybrał dla niego Malwinę…
Tyle tylko że ona też musiałaby w to wierzyć.
–  To chyba pójdę… Dasz mi pendrive’a? – zapytał po chwili
przeciągającego się milczenia.
– Ej, a co z kawą? Zaczekaj chwilę, napijesz się, ogrzejesz, potem
pójdziesz – zaproponowała. Podeszła do niego i wzięła go za rękę. –
Paczkomat może mieć rację. Wypijmy kawę, pogadajmy,
sprawdźmy, czy twoja teoria ma sens!
Kajtek poczuł, jakby przebiegł go prąd elektryczny, ale to było
przyjemne doznanie. Kiwnął głową.
Znikła na chwilę, by wrócić z  kawą i  kawałkiem ciasta. Gdy
Kajtek wziął pierwszy kęs, pomyślał, że jest w niebie. Nigdy jeszcze
nie jadł czegoś tak dobrego. Ciasto miało wyraźny smak orzechów,
nie było zbyt słodkie, za to odpowiednio wilgotne, trochę kwaśne od
galaretki…
– Chcesz dokładkę? – zapytała, gdy skończył.
– Yhm… Co to? Pyszne!
–  To ciasto orzechowe Basi. Tak je nazywamy, bo w  rodzinie
najczęściej robi je moja ciocia Basia. Taka rodzinna świąteczna
tradycja. Wszyscy, którzy znają ten przepis, mają o cjalny zakaz
korzystania z niego przez cały rok z wyjątkiem grudnia. Bo to ciasto
bożonarodzeniowe, musi kojarzyć się z Gwiazdką.
– Dlaczego? Jest tak dobre, że jadłbym je codziennie!
–  No ale wtedy by ci spowszedniało! Człowiek szybko
przyzwyczaja się do dobrego…
–  …złe natomiast nigdy nie przestanie go denerwować –
dokończył. – Tak, habituacja w  stosunku do bodźca awersyjnego
przebiega wolniej niż w przypadku wzmocnień pozytywnych.
–  Co nie znaczy, że gdy odwiedzisz mnie zaraz po Bożym
Narodzeniu, nie będzie czekał na ciebie jeden zachomikowany
kawałek orzechowca – szepnęła i spojrzała mu głęboko w oczy.
–  Czyli… mogę jeszcze do ciebie przyjść? – zapytał zdumiony
i szczęśliwy.
– No raczej! Co paczkomat złączył, tego człowiek niech nie waży
się rozdzielić! – zaśmiała się Malwina.

Gdy wracał, dochodziła jedenasta wieczorem. Milanówek spał po


całym dniu nerwowej przedświątecznej krzątaniny. Śnieg cicho
prószył. Parking pod Tesco był cały biały. Mimo to gdy Kajtek
podjechał pod paczkomat, ten natychmiast rozjarzył się
energetyczną żółcią, jakby długo na niego czekał.
A może naprawdę długo na niego czekał?
Jak ona to powiedziała? Crap in, crap out. Maszyny uczą się od
nas. Traktują nas tak, jak same zostały przez nas kiedyś
potraktowane. Inteligentny rój SI.
Kajtek zsiadł z  roweru. Poślizgnął się na oblodzonym chodniku,
przykląkł na jedno kolano. Żółty ekran znalazł się dokładnie na
wysokości jego twarzy.
– Dziękuję ci, Święty Mikołaju – szepnął i upewniwszy się, że nikt
nie patrzy, z uczuciem cmoknął ekran. – Wszystkiego najlepszego –
powiedział głośniej. – Wszystkiego najlepszego dla świata materii
ożywionej i nieożywionej!

Gdzieś wysoko, dokładnie sto pięćdziesiąt milionów kilometrów nad


jego głową, Słońce posyłało w  kierunku Ziemi wesołe rozbłyski
i pasma wiatru słonecznego. I gdyby tego dnia Kajtek stanął na molo
w  Sopocie i  spojrzał daleko, daleko na północ, zobaczyłby zieloną
poświatę zorzy, a  gdyby przyjrzał się dokładniej, może dostrzegłby
zaprzężone w  sześć par reniferów sanie mknące po granatowym
niebie.
Na szczęście smacznie spał w  swoim łóżku przekonany, że
najpiękniejszy w  dotychczasowym życiu gwiazdkowy prezent
przyniósł mu… paczkomat.

Orzechowiec Basi
(przepis na dużą tortownicę)

Składniki:

Ciasto:
• 37 dag mąki
• 7 dag cukru
• 22 dag masła
•  3  dag drożdży + 9 łyżek ciepłego mleka + 1 łyżeczka cukru
(wymieszane)
• 2 małe żółtka
• 1 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej

Masa orzechowa:
• 22 dag mielonych orzechów
• 15 dag drobnego cukru
• słoiczek kwaskowego dżemu, na przykład z czerwonej porzeczki,
do posmarowania

Przygotowanie:
Zagnieść ciasto, dość luźne, podzielić na trzy części.
Rozwałkować. Jedną częścią wyłożyć dno tortownicy, posmarować
połową dżemu, posypać połową mielonych orzechów połączonych
z  cukrem. Przykryć drugim plackiem. Posmarować drugą połową
dżemu, posypać resztą orzechów. Na wierzchu ułożyć trzeci placek.
Posmarować rozmąconym jajkiem, udekorować siekanymi
orzechami. Piec około 45 minut w  temperaturze 180 stopni.
Upieczone ciasto powinno być wilgotne i brązowe.
Najlepsze jest na drugi dzień po upieczeniu. Potem już go nie ma.
Jagna Kaczanowska – psycholog i  dziennikarka miesięcznika
„Twój Styl”. Mieszka z  rodziną pod Warszawą. Ma dwa psy, kota
i konia. W czasie wolnym uwielbia czytać i zajmować się ogrodem,
w  którym hoduje historyczne odmiany róż i  kilkadziesiąt odmian
peonii. Współautorka powieści z  cyklu Ogród Zuzanny, Okruchy
dobra, Galopem po szczęście i  Gorsza siostra napisanych w  duecie
z Justyną Bednarek. Autorka książki I przemówiły ludzkim głosem.
Agnieszka Litorowicz-Siegert. Kłamstwo Emilii

1
Zegar na ratuszu wybił dwunastą. Emilia nasłuchiwała uważnie;
uśmiechnęła się do siebie. Znała melodię, która płynęła z  głośnika
na wieży. Matka ustawiła ją jako sygnał w  telefonie. To zapewne
hymn miasta, skoro grają go w  południe. Jej sentymentalizm
posunięty jest tak daleko? Emilia wzruszyła ramionami, sięgnęła do
torby po okulary przeciwsłoneczne. Słońce było wysoko, światło
zalało płytę rynku, wdzierało się przez duże okna antykwariatu.
A  właściwie kawiarni w  scenogra i antykwariatu – musiała
przyznać – wyjątkowo sympatycznej. Tak sympatycznej, że złość,
która jeszcze godzinę wcześniej rozsadzała Emilii skronie, zaczęła
się roztapiać jak sopel lodu w  południowym słońcu. Cienki,
rachityczny sopel na okiennej ramie, któremu przyglądała się
w  skupieniu. Dopiero teraz zauważyła, że bezwiednie bawi się
składaną białą laską, którą wyjęła, szukając okularów. Rozłożyła ją
i  złożyła. Rozłożyła jeszcze raz. Nudziła się i  miało tak być przez
następne kilka godzin. Co się robi z  wolnym czasem, przesiadując
w obcym miasteczku, które szykuje się do wigilii? Ludzie załatwiali
ostatnie sprawy, a ona tkwiła zatrzymana w czasie. Utknęła, choć za
kilka godzin powinna być w  Warszawie. Zastanowiło ją, że już
właściwie nie jest zła.
– Dzień dobry. Co pani podać? – usłyszała nad sobą niski kobiecy
głos.
Nareszcie. Już myślała, że jest tutaj sama.
– Napiłabym się kawy – powiedziała, nie zdejmując okularów.
Od razu zauważyła wyjątkową urodę kelnerki. Dziewczyna miała
duże ciemne oczy i wąski nos. Ładnie wykrojone usta pomalowane
czerwoną szminką i  długie czarne włosy spięte w  kok na karku.
Miała na sobie czarny golf i  plisowaną spódnicę. „Zjawiskowa” –
przebiegło Emilii przez myśl. Trochę za długo przygląda się
dziewczynie. Powinna przynajmniej zdjąć okulary. Zanim zdążyła to
zrobić, kelnerka nienaturalnie ugięła kolana, zapewne po to, żeby jej
twarz znalazła się na wysokości twarzy Emilii.
–  Czy życzy pani sobie coś jeszcze? Mamy pyszne ciasto. Sernik,
przywieziono go przed godziną. Na sam widok ślinka cieknie. –
Uśmiechnęła się i  natychmiast zmitygowała. – Przepraszam. Proszę
wybaczyć.
Emilia zrozumiała błyskawicznie – dziewczynę zwiodły jej
okulary i  laska. „No tak, kamu aż idealny” – uśmiechnęła się do
siebie. Nie wyprowadzając kelnerki z  błędu, skinęła potakująco
głową.
–  Świetnie, niech będzie ciasto. I  proszę się nie przejmować –
dodała pojednawczo.
Nie chciała, żeby dziewczyna miała wyrzuty sumienia. To Emilia
powinna się wstydzić swojego kłamstwa. Ale skoro zaczęła…
Przecież to tylko zabawa, przynajmniej przez jakiś czas będzie miała
rozrywkę. Może udawać niewidomą. Rano wychodziło jej to
świetnie.
–  Posiedzę tu trochę, dobrze? Czekam na kogoś, kto załatwia mi
transport do Warszawy. Uciekł mi ostatni pociąg. O  której
zamykacie?
– Nie wiem, wkrótce przyjdzie szef, wtedy się dowiemy. Na razie
proszę sobie siedzieć spokojnie. Gdyby pani czegoś potrzebowała,
jestem w  pobliżu. Wątpię, by ktoś pani przeszkadzał, raczej nie
spodziewamy się gości w taki dzień. – Dziewczyna uśmiechnęła się
łagodnie. – Ale oczywiście bardzo się cieszę, że pani do nas zajrzała.
– To antykwariat, prawda?
– Tak, mamy wiele unikatowych książek, właściciel dba o poziom
tego miejsca. – Dziewczyna wyprostowała się i  zmrużyła oczy od
słońca. Miała ładny biust i ostro zarysowane ramiona. – Piotr. Ma na
imię Piotr – dodała.
– Jest antykwarystą, historykiem?
–  Nie, jest architektem. Odziedziczył tę kamienicę po rodzicach,
antykwariat już tu był. Zupełnie nie zna się na literaturze. –
Dziewczyna lekko wydęła usta.
Emilia zastanawiała się, ile w  tym grymasie dezaprobaty, a  ile
wyższości.
– A pani się zna?
–  Owszem. Jestem anglistką, mam dyplom z  literatury
amerykańskiej.
–  To dlatego zdecydowała się pani na pracę w  tym miejscu? –
Emilia postarała się, żeby nie zabrzmiało to ironicznie.
–  Ach, moja praca tutaj to zupełnie oddzielna historia. –
Dziewczyna obróciła się na pięcie, plisowana spódnica zawirowała
i miękko otuliła jej kolana. – Przyniosę sernik.
Chwilę później wróciła z tacą i postawiła na stole liżankę z kawą
i talerzyk z ciastem.
–  Pięknie to wszystko pachnie – pochwaliła Emilia. – Może
usiądzie pani na chwilę? No chyba że ma pani dużo pracy.
–  Nie, dzisiaj jest spokojnie. Gdyby nie zasady Piotra…
przepraszam, szefa, nie otwieralibyśmy w ogóle.
– Jest zasadniczy?
–  Twierdzi, że kawiarnia nawet w  Wigilię powinna być otwarta
do ostatniej chwili. Bo może się zdarzyć gość, taki jak…
–  Taki jak ja? Sama pani widzi, że zasady pani szefa mają ręce
i  nogi. Zatem zasadniczy architekt? Nie zamierzam nic z  pani
wyciągać, ale plotki to dobra rozrywka na wypełnienie kilku godzin
czekania, nie uważa pani? – zażartowała Emilia.
–  Nie wiem, czy na temat tego człowieka miałabym do
powiedzenia coś wyjątkowo ciekawego. Cóż. Dość oschły, mało
kontaktowy introwertyk. Chyba ma się za kogoś lepszego… –
zaczęła, ale zatrzymała się w porę.
Gdyby Emilia nie miała ciemnych okularów, kelnerka
zobaczyłaby jej zdziwione oczy. Nie mówi się takich rzeczy
przybyszowi z ulicy.
Chwila niezręcznej ciszy się przedłużała, więc Emilia zmieniła
temat:
– Pani od urodzenia mieszka w tym mieście?
–  Tak, to najlepsze miejsce do życia, jakie znam. – Dziewczyna
spojrzała na plac za oknem. – Moi dziadkowie sprowadzili się tutaj
po wojnie, wcześniej miasto było niemieckie, przyjechali z Kresów.
Zajęli piękny dom nad jeziorem, dziś mieszka tam moja mama. No
i ja.
– Nigdy nie myślała pani, żeby stąd wyjechać? Pani…
–  Joanno. Mam na imię Joanna. Wyjechać? Cóż, miałam kilka
okazji, propozycji. Zresztą to wciąż aktualne. Ale… Nieważne. Tak
czy siak, wyjazd to wyzwanie. Wytrzymuję z  dala od miasta
najwyżej dwa tygodnie. Taka ze mnie prowincjuszka. Poza tym,
proszę mi wierzyć, to miejsce ma duszę.
–  No tak, coś o  tym słyszałam. – Emilia udała, że szuka brzegu
talerzyka, a  potem odkroiła kawałek sernika i  powoli włożyła do
ust. – Stąd pochodzi moja matka. Wyjechała po maturze, jest
lekarzem. Od lat tutaj nie była. Ale z  jej opowieści znam miasto,
jakbym sama tu mieszkała.
– Pani mama tęskni?
–  Tak. I  to chyba nie tylko za ulicami czy domem. Chodzi o  coś
więcej…
– Stara miłość? – Joanna uśmiechnęła się i spojrzała w jakiś punkt
daleko za szybą.
– Idealnie to pani wyczuła.
– Miłość bywa najsilniejszym magnesem.
– Pani została z jej powodu?
–  Może… – Joanna poprawiła kosmyk niesfornie uciekający
z  koka. – Mogłam wyjechać, jak pani mama. Specjalizuję się
w prozie Hemingwaya. Uniwersytet w Anglii chciał mi płacić niezłe
pieniądze, miałam prowadzić zajęcia ze studentami. Ale widzi
pani… Przepraszam. Rozumie pani, są rzeczy ważniejsze niż kariera.
Tylko że… – urwała, bo nad wejściowymi drzwiami poruszył się
mały dzwonek i  do środka wszedł jasnowłosy mężczyzna
w puchowej kurtce.
–  Dzień dobry – powiedział, strzepując z  ramion płatki śniegu. –
Mamy pierwszy śnieg. W samą porę!
Joanna wstała i bez słowa ruszyła za bar. Mężczyzna zdjął okrycie
i  ukłoniwszy się z  daleka Emilii, zniknął na zapleczu. Kelnerka
poszła za nim. Chwilę rozmawiali ściszonym głosem, po czym
wróciła do Joanny, ale już nie usiadła w fotelu.
– To on. Piotr – oznajmiła dyskretnie.
– Ma miły głos. Chyba jest wysoki?
– Rzeczywiście. Jest wysokim blondynem o niebieskich oczach.
– Przystojny?
– Tak.
– Ale nie zna się na Hemingwayu – szepnęła teatralnie Emilia.
– Ani trochę! – Joanna zabawnie zmarszczyła nos. – Twierdzi, że
woli Fitzgeralda, ale kiedy zapytałam go o  ulubione tytuły,
wymienił tylko jeden. A gdy go przycisnęłam, nie wiedział, o czym
jest książka.
–  Mężczyźni nie lubią, gdy wytyka się im niedoskonałości, moja
droga.
– Nawet gdy są niedoskonali?
– Przede wszystkim wtedy.
– Uwaga, idzie.
–  Widzę, że humor paniom dopisuje. Cieszę się. – Mężczyzna
przeczesał dłonią falę włosów nad czołem.
„Faktycznie jest cholernie przystojny” – pomyślała Emilia.
–  Nazywam się Piotr Morton. – Wyciągnął rękę, ale zaraz ją
cofnął.
Najwyraźniej Joanna uprzedziła go, że mają wyjątkowego gościa.
A Emilia musiała dalej grać swoją rolę.
–  Dzień dobry. Emilia Borowicz. – Podała mu dłoń, celowo
nieznacznie błądząc. – Jestem tu przejazdem, muszę przeczekać do
wczesnego popołudnia, ktoś ma mnie zabrać autem do Warszawy.
– Ach tak… – Morton się zmartwił.
Joanna zostawiła ich samych. Wybrała jedną z  płyt leżących na
barze i  włączyła odtwarzacz. Łagodna melodia kolędy wypełniła
antykwariat.
– Ach tak… – powtórzył Piotr.
–  To nic strasznego. Jakoś dotrwam. Miałam tu małe zlecenie,
pracę. Trochę się przeciągnęła, nie zdążyłam na pociąg. A samoloty,
zdaje się, stąd nie latają…
– Nie. Najbliższe lotnisko mamy pod Szczecinem albo w Gdańsku.
Zmartwiłem się, bo… Bo wkrótce będziemy musieli zamknąć. Nie
chcę zostawić pani w takiej sytuacji.
–  To miłe, ale proszę się nie martwić. Coś wymyślę. Pójdę na
długi spacer. Podobno macie piękny park.
– Wyjątkowo piękny, nad jeziorem. Ale jest zimno, po kwadransie
będzie pani skostniała.
–  No to znajdę inną kawiarnię. Albo pójdę na dworzec, do
kościoła, bo ja wiem?
–  Nie, nie mogę na to pozwolić, pani jest moim gościem.
A  może… – Piotr potarł brodę, rozpogodził się. – Może przeczeka
pani u mnie? Mam mieszkanie nad antykwariatem. Zostało mi parę
spraw do załatwienia, ale przecież może się pani rozgościć,
posłuchać muzyki. Czas szybko zleci.
–  Cóż, pan jest bardzo uprzejmy, ale… – Emilia nerwowo
poprawiła się w fotelu.
Od ewentualności, że znajdzie się w  obcym mieszkaniu, bardziej
niepokoiło ją to, że musiałaby dalej udawać kogoś, kim nie jest.
Wbrew temu, co sugerowała Joanna, ten młody człowiek wydawał
się miły i życzliwy; nie chciała go okłamywać.
– Nalegam – nie ustępował Morton.
–  Proszę dać mi chwilę do zastanowienia. – Emilia podniosła
liżankę do ust, po czym zakręciła nią, sprawdzając, czy jest jeszcze
kawa.
–  Zrobię pani drugą, z  goździkami i  imbirem, mój wynalazek –
powiedział właściciel kawiarni i odszedł w stronę baru.
W  dżinsach i  białym swetrze wyglądał naprawdę dobrze. Przez
chwilę obserwowała, jak przygotowuje napój dla niej, a  potem to,
z jaką ostrożnością stawia na jej stoliku porcelanowy kubek. Odszedł
zadowolony z komplementu, że kawa pachnie fascynująco.
– Pani szef jest dżentelmenem. Zaproponował, żebym przeczekała
u  niego w  domu – powiedziała Emilia, gdy znów zjawiła się przy
niej Joanna.
– Ładnie z jego strony. Zgodziła się pani?
– Jeszcze nie.
– Nigdy nie byłam w jego mieszkaniu… – Joanna zawiesiła głos.
Prawdopodobnie uświadomiła sobie, że to, co powiedziała, mogło
się wydać dziwne. Znowu musiała zagadać ciszę. – Wolę angielskie
kolędy. Nie są takie ckliwe. Ckliwość mnie irytuje.
– Ale włączyła pani polskie.
–  Piotr je lubi… – Dziewczyna przyglądała się blondynowi
pochylonemu teraz nad plikiem rachunków leżących na barze.
Uniosła brodę, lekko przygryzła wargę.
– Pani jest zakochana? – zapytała cicho Emilia.
–  Ja? Zakochana? Nie. – Kelnerka wyprostowała się nagle,
zmieniła ton na ostry. – A  zresztą nie ma to znaczenia. Niedługo
stąd wyjeżdżam.
– Jak to? Przecież mówiła pani…
– Joanno, pomożesz? Coś się tu nie zgadza. – Piotr podniósł głowę
znad rachunków.
–  Tylko po to mu jestem potrzebna – mruknęła do siebie
dziewczyna, odchodząc od stolika. – Zaraz kończę pracę. Miło było
panią poznać – dodała jeszcze. – Wesołych świąt.

2
Emilia nigdy nie widziała podobnej klatki schodowej. O  takich
kamienicach jak ta jej matka mówiła „poniemieckie”. Zbudowane
przed wojną, wciąż miały oryginalny, lekko mroczny klimat.
Korytarz prowadzący do mieszkania Piotra był właściwie długim
ciągiem schodów biegnących w  górę przez dwa piętra, z  małym
podestem w  połowie drogi. Kute poręcze oplatały sznury
kolorowych lampek. U  szczytu schodów, przed ciężkimi drzwiami
pomalowanymi na niebiesko stały dwie choinki.
–  Trochę wspinania się przed nami, uprzedzam. Proszę wziąć
mnie pod ramię. To stary budynek, piękna architektura. Parter
i  pierwsze piętro zajmują sklepy, restauracja i  antykwariat,
z  wejściem od przeciwnej strony. My weszliśmy tu od podwórza,
sklepy i resztę mamy po prawej stronie, za ścianą. Zaraz dojdziemy
do połowy i zatrzymamy się, jeśli będzie pani chciała odpocząć.
– Mówi pan jak do staruszki, a ja mam dopiero czterdzieści lat. –
Emilia uśmiechnęła się.
Długi płaszcz i  kozaki na wysokim obcasie trochę przeszkadzały
jej w  pokonywaniu schodów, ale weszła na półpiętro bez
najmniejszej zadyszki. Odnotowała, że Piotr pachnie dobrą wodą
toaletową.
–  Jeszcze trzydzieści dwa schody, wszystko mam policzone. Sam
zajmowałem się renowacją kamienicy. Proszę mi wierzyć, udało się.
Ściany są białe, żyrandole z  kutego żelaza, proste, geometryczne.
Jeszcze tylko parę kroków. W  drzwiach zostawiłem oryginalne
szyby i  kratę, która chroni szkło – opowiadając, przekręcił klucz
i  wyjął go z  zamka. – Proszę wziąć to do ręki. – Położył go na jej
dłoni, a Emilia powiodła palcami po chłodnym metalu.
– Duży, bogato zdobiony.
– Uwierzy pani, że należał do pierwszych właścicieli tego domu?
– Pan jest sentymentalny – zauważyła i pozwoliła wprowadzić się
do holu.
Piotr zapalił światło i poprosił o jej płaszcz. Gdy odwieszał go do
szafy, mogła rozejrzeć się po przestronnym wnętrzu. Spodobało jej
się od razu. Nowocześnie urządzone, jasne, z  betonową podłogą
i  ogromnymi oknami wychodzącymi na taras. W  głębi były jeszcze
dwa pomieszczenia, zapewne sypialnia Piotra i  gabinet. Na środku
salonu kanapa obita granatową skórą i  kilka foteli. Na ścianach
obrazy bez ram, dobre współczesne malarstwo. Postanowiła, że nie
zdejmie okularów. Byłoby jej trudno nie uciekać oczami do
sprzętów i dekoracji, które przyciągały wzrok.
– Ma pani do wyboru fotel albo kanapę, bardzo wygodną. – Piotr
znowu podał jej ramię, rozglądając się po wnętrzu, jakby sam był tu
pierwszy raz.
Widocznie nigdy nie oceniał go pod kątem osoby niewidzącej.
Emilia wzięła głęboki oddech. Czuła się coraz bardziej niezręcznie.
Powinna się przyznać do misty kacji, ale nie potra ła tego zrobić.
Zabrnęła za daleko. Na szczęście to tylko trzy godziny, wytrzyma.
– Dostanę trochę wina?
– Jasne.
– Wiem, że jest wcześnie, ale mam za sobą spory wysiłek. Usiądę
w fotelu, dobrze? Proszę mnie zaprowadzić.
–  Oczywiście. Jaka to była praca, jeśli mogę spytać? – Piotr
usadowił ją wygodnie i podszedł do komody, na której stały butelki
z alkoholami.
Emilia zastanawiała się nad nowym oszustwem. Nie mogła
przyznać, że jest aktorką, bo mógłby nabrać podejrzeń. Niewidoma
aktorka?
–  Jestem krytykiem kulinarnym. Poproszono mnie o  ocenę
nowego menu w restauracji, która powstaje w tej okolicy. Właściciel
na stałe mieszka za granicą, przyjechał na święta, mogliśmy się
spotkać tylko dziś. Poza tym to dobry znajomy mojej matki, jeszcze
z liceum. Nie mogłam odmówić, choć czułam, że to się źle skończy.
– Westchnęła.
Była zadowolona, że nie skłamała do końca. Faktycznie człowiek,
który poprosił ją o  pomoc, jest przyjacielem rodziny. A  to, że
otwiera ośrodek dla niewidomych, a nie restaurację – trudno, jakoś
musiała wybrnąć z opresji. Poza tym Emilia rzeczywiście zna się na
kuchni, i to międzynarodowej. Na studiach kulturoznawczych pisała
pracę o  tradycjach kuchni francuskiej. Wypiła łyk wina podanego
przez Piotra i  postanowiła odzyskać dobry humor. Niestety,
gospodarz zamierzał ciągnąć niewygodny temat.
–  Proszę wybaczyć ciekawość, nigdy nie miałem do czynienia
z osobą taką jak pani. Domyślam się, że zmysły smaku i węchu ma
pani wyostrzone ponadprzeciętnie.
–  Właśnie tak. Nie widzę jedzenia i  dlatego nie mogłabym być
jurorem w  programach kulinarnych. Ale za to świetnie je czuję.
Wino także. – Zakręciła swoim kieliszkiem. – To chablis, prawda?
A  pan… – Wyciągnęła rękę w  jego kierunku i  odnalazła podany
kieliszek. – Pan pije gruzińskie pirosmani.
–  Rzeczywiście – przyznał z  podziwem, a  Emilia pomyślała, że
przesadziła.
To było łatwe, widziała przecież butelki, z których Piotr nalewał
wino. Dość, nie może tak szarżować.
– Powiedziała pani: restauracja w pobliżu? Znam okolicę pod tym
kątem. Kto otwiera tu coś nowego?
–  Przykro mi. Nie mogę powiedzieć, to jeszcze tajemnica.
Rozumie pan, konkurencja czuwa. – Uśmiechnęła się
porozumiewawczo. – Moim zadaniem była ocena dań
i  skomponowanie karty na długo przed otwarciem lokalu. I  dobrze
się stało, że przyjechałam teraz. Muszą jeszcze sporo popracować.
Pan umie gotować?
– Niestety nie. Ironia losu, prawda? Prowadzę kawiarnię, choć nie
potra ę zrobić nawet jajecznicy. A  mężczyzna powinien umieć
gotować. Przynajmniej tak słyszałem.
Westchnął i  spojrzał za plecy Emilii. Wpatrywał się w  coś
intensywnie, a ona powstrzymała się, by nie obejrzeć się za siebie.
–  Teraz zostawię panią samą, to nie będzie więcej niż godzina.
Mam w lodówce coś dobrego, specjalność mojej ciotki. Z nią spędzę
wigilię. Krótka kolacja, nic takiego. Od kiedy rodzice nie żyją, nie
przepadam za świętami. Tutaj nie ma choinki, są tylko te dwie przed
wejściem – wyjaśnił. Chciał chyba dodać coś o  rodzicach, ale
zerknął na zegarek i energicznie podniósł się z fotela. – Przebiorę się
tylko i znikam. Odgrzeję pani paszteciki i sos. Proszę zerknąć na nie
łaskawym okiem, to stary przepis, jeszcze kresowy. Pomaczka – tak
na sos mówiło się na Kresach. Chce pani koc?
–  Nie, dziękuję. I  wie pan co? Może będziemy sobie mówić po
imieniu? Jestem Emilia.
– Bardzo mi miło. Piotr. Okej, paszteciki są ciepłe. Stawiam talerz
i  sosjerkę na stole, pled leży na kanapie, zostawiam też dzbanek
z lemoniadą i szklankę. Proszę odważnie chodzić po domu. Jeszcze
tylko koszula… – Piotr uwijał się w pośpiechu, w drodze do sypialni
zdjął sweter. Zanim zniknął w sąsiednim pokoju, zdążyła zauważyć,
że ma szerokie, ładnie umięśnione plecy.
–  Piotrze – zatrzymała go, zanim wyszedł. – Zostawiasz mnie tu
samą. Dlaczego mi zaufałeś? Przecież znamy się od godziny.
–  Dlaczego? No tak, po prostu. A  musi być konkretne
„dlaczegoś”? Ale skoro chcesz dostać jakąś odpowiedź, to umówmy
się, że dzisiaj spełniam programowo dobry uczynek. Dasz radę
podejść do drzwi i je zamknąć?
–  Jasne. Idź już, dobry samarytaninie – powiedziała, a  gdy
wyszedł, przekręciła klucz w zamku.
Z ulgą zdjęła ciemne okulary i oparła czoło o chłodną szybę. U ,
zmęczyła ją ta idiotyczna sytuacja. A  poza tym miała przecież za
sobą kilka godzin pracy na planie reklamy. Ośrodek dla
niewidomych – w  sumie szlachetne. Nie mogła odmówić. Matce
bardzo zależało, więc zgodziła się na prośbę znajomego biznesmena
bez pytania córki o  zdanie. Emilia zagrała, nawet nieźle,
reklamówka z pewnością przyciągnie bogatych podopiecznych. Ona
też spełniła dobry uczynek. Chociaż… imponujące honorarium,
które wpłynie na jej konto, dyskwali kuje chyba ten czyn jako
działalność charytatywną. Westchnęła ciężko. Musi odpocząć. Za
niecałe trzy godziny będzie w  drodze do domu. Spóźni się na
wigilię, ale czy kogokolwiek to obejdzie?
Obejrzała kuchnię, dolała sobie wina. Podeszła do regału, który
wcześniej miała za plecami. Nagle znieruchomiała. Na półkach stały
zdjęcia oprawione w ramki. Ze wszystkich patrzyły te same wielkie
oczy. To w nie wpatrywał się przed chwilą Piotr. Oczy Joanny.

3
Gdy wszedł, stała w  pobliżu regału i  obracała w  palcach ciężką
piramidkę ze szkła. Starała się zachować zimną krew, choć to, co
zobaczyła, było szokujące. Zdjęcia Joanny znalazła także w sypialni
i gabinecie. Piękne, starannie oprawione, czasem zbiorowe, z imprez
w antykwariacie. Nie ulegało wątpliwości – Piotr był zafascynowany
tą dziewczyną.
– Co to jest? – spytała, poczekawszy, aż on się rozbierze i wstawi
wodę na herbatę.
– Ach, unikatowa rzecz. W środku tego, co trzymasz w dłoni, jest
zatopiony kawałek skały. Mniejszy niż pudełko zapałek. Czarny, ze
srebrnymi opiłkami, przypominają brokat. To nie jest zwykły
kamień. To skała księżycowa. Mój ojciec interesował się astronomią.
A  w  naszym mieście żył pewien człowiek, z  zawodu krawiec,
który…
– Poczekaj. Giedrys, prawda? Nazywał się Giedrys? Wiem, o kim
mówisz. Astronom amator. Moja matka chodziła na zajęcia, które
organizował w  swoim mieszkaniu. Miał obserwatorium na dachu,
prawda?
–  Tak! Niezwykła postać, można powiedzieć miejska legenda.
Miał kontakty z  NASA za czasów komuny, wyobrażasz sobie?
Amerykanie, którzy stanęli na Księżycu i  zebrali fragmenty skał,
jeden z  nich przysłali do Polski. Tylko jeden! I  to właśnie do nas.
Była wielka wystawa.
–  Wiesz, że moja mama opowiada o  tym kamieniu do dziś? –
Emilia zawiesiła głos.
Poczuła nagle łzy cisnące się pod powieki. Nie chciała ich. Jednak
wspomnienie matki ze skrywanym wzruszeniem opowiadającej
o  księżycowym kamieniu poruszyło w  niej jakąś wrażliwą, ukrytą
głęboko strunę. Emilia nie lubiła sentymentalizmu matki.
Denerwował ją. Matka była twardą kobietą, nieskorą do
akceptowania najmniejszego potknięcia Emilii, najdrobniejszej
słabości, którą nazywała nieudacznictwem. Tak, bywała okrutna.
Zbyt krytyczna i  zbyt wymagająca. Dlatego wciąż się kłóciły.
I chyba dlatego Emilia nie czuła żalu na myśl, że mogłaby pierwszy
raz w życiu spędzić wigilię bez niej.
– Twoja mama jest związana z naszym miastem? – zapytał Piotr.
– Tu się urodziła, zrobiła maturę. Wyjechała studiować medycynę,
ale mam wrażenie, że nie wyrwała się stąd nigdy. To musi być
piękna rzecz. – Ważyła w  dłoni szklany przedmiot, a  potem
odstawiła go na półkę i przeciągnęła dłonią po ramkach zdjęć. – Kto
jest na tych fotogra ach? Masz ich dużo.
Chwila ciszy, która zapadła, dla Piotra musiała być torturą.
–  Rodzice. Inni bliscy, przyjaciele ze szkoły. Różne zdjęcia –
powiedział. Wiedziała, że kłamie. Poczuła chłód na plecach.
– A dziewczyna? Twoja dziewczyna? Nie powiesz mi, że nie masz
nikogo…
– Nie, nie mam. Chcesz jeszcze wina? Naleję też sobie. Nie mam.
Chociaż bardzo bym chciał.
–  Przepraszam, ale co stoi na przeszkodzie? Wystarczy usłyszeć
twój głos i  poczuć twoje ramię, żeby uznać cię za przystojniaka –
zdobyła się na żart. Usiadła w  fotelu. Piotr usadowił się naprzeciw
niej, rozpiął górny guzik koszuli. – I  nie trzeba widzieć, żeby
wiedzieć, że jesteś dobrym człowiekiem.
–  Naprawdę tak myślisz? – odparł z  uśmiechem. – Zabawne, że
mówisz to ty, która znasz mnie dwie godziny, a ktoś, kto jest obok
mnie długo, tego nie widzi.
–  Brzmi zagadkowo. Masz na myśli jakąś kobietę, która cię nie
docenia?
–  Nie tylko nie docenia. Sądzi, że nie jestem jej wart. Za mało
wiem, za mało umiem. Mój ścisły umysł jest dla niej zbyt ścisły.
Zresztą… Szkoda gadać – próbował się wycofać.
– Jesteś pewien, że tak jest? Powiedziała ci to?
– Nie musi nic mówić, widzę to.
– Czasami oczy zawodzą. Akurat w tej sprawie możesz mi zaufać.
Bywa, że lepszym doradcą jest intuicja. Co ona ci podpowiada?
–  Intuicja? Nie potra ę jej słuchać. Emilio, ta sprawa jest
beznadziejna. Kobieta, o  której mówię, postanowiła stąd wyjechać.
To chyba najlepszy dowód, że nic do mnie nie czuje.
– Poczekaj. A może to ona uważa, że ty nie czujesz nic do niej? To
oczywiście hipoteza, przecież nie znam sprawy. Teraz kieruję się
moją intuicją. Mówiłeś jej kiedyś, że ci na niej zależy?
– Nie. Myślę, że by mnie wyśmiała. Poza tym jestem… nieśmiały.
Cholera, to prawda. Tobie mogę się do tego przyznać. Zaraz stąd
wyjedziesz i zapomnisz. Ale nikt inny nie powinien o tym wiedzieć.
Mój ojciec był alpinistą, zdobywał szczyty. Matka została pierwszym
prezesem kobietą w  rmie założonej i  rządzonej przez facetów.
Rozumiesz? A  ja jestem nie-śmia-ły. Muszę to ukrywać. Ten
mankament w moim przypadku nie wchodził w grę.
– Wysokie oczekiwania rodziców? – Emilia pokiwała głową. – Coś
o tym wiem. Tym bardziej cię rozumiem. I chyba mogę ci pomóc! –
Klasnęła w dłonie.
–  Pomóc? Jak? Nie rozumiem. Przecież nawet nie wiesz, o  kogo
chodzi.
–  To nie ma znaczenia. Są uniwersalne kluczyki do kobiecych
serc, nie wiedziałeś o tym?
–  Mów! – Roześmiał się. – To nie ma szans powodzenia, ale
zaintrygowałaś mnie.
–  Kobiecie można zaimponować zrobieniem czegoś wbrew jej
opinii o tobie. Rozumiesz?
– Nie.
– Czego niby nie umiesz najbardziej?
– No chyba… gotować. Nieraz słyszałem, jak z tego kpiła.
– Skoro tak, musisz jej udowodnić, że właśnie to potra sz. Ale to
za mało. Trzeba tu dodać jakiś spektakularny szczegół, który rozłoży
ją na łopatki… – Emilia wstała i zaczęła się przechadzać po salonie,
delikatnie dotykając mebli. Zatrzymała się w pobliżu biblioteki. Jej
wzrok zza czarnych okularów padł na jedną z  książek. Jedyna
powieść wśród licznych tytułów związanych z  architekturą
i  budownictwem. Stare wydanie, z  pewnością starsze niż Piotr,
musiało należeć do jego rodziców. „Jedyny tytuł, jaki znał”… Już
wiedziała! Tyle że nie mogła się do tego przyznać. Musiała kluczyć.
–  De cyt, który twoim zdaniem zauważyła, jakaś słabość…
Poszukaj w pamięci. Może coś, na czym ona świetnie się zna, a ty jej
zdaniem nie. Mielibyśmy ją w garści.
–  Zwariowałaś! – Piotr znowu parsknął śmiechem, ale
najwyraźniej intryga Emilii zaczynała mu się podobać. – Poczekaj,
poczekaj… Ona się zna na literaturze, szczególnie amerykańskiej.
Uważa, że w tej dziedzinie jestem ignorantem.
– Jakiś konkret?
– Hemingway! Tak, jej konik!
–  Okej, szukajmy wspólnego mianownika. Jedzenie,
Hemingway… Piotr! Piotr, mam! Posłuchaj uważnie! Jest taka
powieść Hemingwaya Ruchome święto. Znam ją, bo jest tam dużo
o  jedzeniu. Paryż w  latach dwudziestych, obrazki obyczajowe,
wśród nich jeden, który kiedyś zainteresował mnie szczególnie.
Dotyczy jedzenia rodem z  Francji. Danie z  Lyonu, wizytówka
tamtejszej kuchni. Nazywa się dość prowokacyjnie: kura
w  półżałobie. Poularde demi-deuil. Zaraz ci powiem dlaczego.
Hemingway z  przyjacielem przemierzają Paryż, żeby znaleźć
restaurację, która to danie serwuje. Rozumiesz? Ona na pewno
doceni taki smaczek, niuans. Po prostu przyrządzisz kurę
i  podarujesz ją na święta… – Emilia miała na końcu języka słowo
„Joannie”, ale powstrzymała się w  ostatniej chwili. – Podarujesz ją
tej kobiecie.
– I ty naprawdę myślisz, że taki prosty trik zadziała?
– Zaufaj mi. A poza tym co ci szkodzi spróbować?
– No, jest jeden problem. Nie umiem gotować.
–  Pomogę ci, zajmie nam to góra dwie godziny. Kura
w  półżałobie. Wiesz dlaczego? Po upieczeniu ma ciemną skórę, bo
wkłada się pod nią cienko pokrojone grzyby. To znaczy tru e. Czy
mamy szansę kupić o tej porze tru e?
–  Zaraz, zaraz. Albert! Mój dostawca! Ma w  magazynie
przedziwne rzeczy, do kawiarni przywozi mi rzadkie dodatki do
kawy. Zaraz do niego zadzwonię, powinien mieć tru e, kiedyś
o nich wspominał! Ale moment… To na pewno nie jest głupie?
– Na pewno. Dzwoń do Alberta jak najszybciej. A skąd kura? Musi
być świeżutka.
– Podjadę na wieś, mam świetne źródło, to mi zajmie pół godziny.
Wiesz co, to od razu ruszam, do Alberta zadzwonię z  drogi. To
szaleństwo, serio! – Piotr już miał na sobie kurtkę, chwycił kluczyki
od samochodu. – A  tak à propos. Z  kim Hemingway szukał tej
pulardy?
–  Z  Francisem Scottem Fitzgeraldem. Znakomity pisarz,
przyjaźnili się.
–  Żartujesz? – Piotr zastrzygł uszami, jakby usłyszał, że
odziedziczył milion dolarów.
– Nie, to fakt. Co cię tak dziwi?
–  Bo widzisz… Jest pewna zależność między Hemingwayem
i  Fitzgeraldem, to znaczy ona się pojawiła w  mojej relacji z  tą
kobietą… Och, długo by tłumaczyć. Emilio, wygląda na to, że
spadłaś mi z nieba!

4
–  Pachnie genialnie. – Roztarła na otwartej dłoni okruch tru i
i  zbliżyła do nosa. – Musisz ponacinać skórę ostrym nożykiem, ale
bardzo delikatnie, nie naruszając mięsa. Tak, żeby zrobiły się
kieszonki, dużo kieszonek. Włożysz do nich płatki tru i. Tylko
uważaj na palce. Będę ci mówiła wszystko po kolei. Kura jest
świeżutka, czuję to.
– Miałem szczęście, Mikołaj, właściciel fermy, zostawił sobie dwa
superokazy i odstąpił mi jeden. Z grzybami też wyszło super. Albert
właśnie ubierał choinkę z  dzieciakami, ale zabrał mnie do swojej
niesamowitej piwnicy, ma tam skarby. Tru i zostało mu ostatnie
dziesięć deka. Właśnie, poczekaj, nie mamy choinki, ale będą
kolędy. – Piotr podszedł do magnetofonu. – Michael Bublé, piosenki
świąteczne. Może być?
–  A  nie wolisz polskich kolęd? – Emilia udawała, że wybiera
najlepsze jarzyny na bulion.
– Jeśli chcesz polskie, będą polskie. Chociaż osobiście wolę te.
– Niech zostaną. O, ta marchew i ten seler. – Podała mu warzywa.
– Piotrze, nie masz czasem wrażenia, że ludzie za mało ze sobą
rozmawiają? Może gdyby wysyłali jasne sygnały, a  nie tylko
przypuszczali, domyślali się…
– Nie rozumiem.
– Ech, nieważne, tak mi tylko przyszło do głowy, że gdybyśmy się
odważyli zapytać, co czuje druga osoba, jakie są jej motywacje…
Coś ci opowiem. Moja matka kochała pewnego człowieka, bardzo.
Była młoda, śliczna. On starszy od niej kilka lat, pracował w szkole
jako nauczyciel. Była pewna, że jest w  niej zakochany. Razem
oglądali gwiazdy, żeglowali po jeziorze. Pewnego dnia on przyszedł
i  powiedział, że musi odejść. Nagle. Chciał tłumaczyć, ale ona mu
nie pozwoliła. Spakowała walizki i  wyjechała na studia, chociaż
chciała zostać tutaj, w tym mieście, dla niego…
– Nie zapytała, dlaczego ją zostawił?
– Nie. Była rozgniewana, rozżalona. A on miał swój powód. Zaraz,
chyba woda na bulion wrze. Wrzucaj to wszystko, potem włożysz do
garnka kurę. Nie wyjąłeś podrobów, prawda?
– Dzięki Bogu nie kazałaś. Jaki powód miał ten chłopak?
–  Wcale nie chodziło o  to, że jej nie kocha, że znalazł inną.
Zachorował. To był jeden z  nowotworów, który wtedy oznaczał
wyrok śmierci. Widziałeś lm Love story?
– Białaczka?
– Tak. Myślał, że to to. Tak mówili lekarze. Sądził, że zostało mu
niewiele życia, nie chciał jej tym obciążać, rozumiesz? Szlachetne,
ale ona nie znała jego motywacji. Poznała ją dopiero po latach,
kiedy sama była lekarzem. I  kiedy wiedziała, że są choroby, które
mogą „udawać” raka. Ten chłopak w  rzeczywistości cierpiał na
boreliozę, objawy były podobne.
– Przeżył?
–  Tak. Ale nie wrócili do siebie. Miłość przepadła, bo nie umieli
ze sobą rozmawiać. Moja matka skończyła studia z  wyróżnieniem,
szybko zdobyła renomę w Warszawie, jest ginekologiem. Kobiety ją
kochają. Podobno jest wyjątkowo empatyczna. Szkoda, że nie
w stosunku do mnie. Ale to już inna historia. Mówiła, że ten chłopak
rzucił się potem w wir życia, wspinał się w wysokich… Oj, słyszysz?
Coś kipi. Zdejmij pokrywkę.
– Zrobione. Jaki jest morał twojej historii?
– Że trzeba się porozumiewać. Może ty i ta… jak jej właściwie na
imię?
–  Emilio, poczekaj! Coś mi przyszło do głowy. Czy to wypada
w święta dać komuś potrawę, która w nazwie ma żałobę? – Pytanie
Piotra brzmiało na tyle sensownie, że Emilia była skłonna nie uznać
go za ucieczkę przed działaniem.
–  A  czy nie zrobiliśmy założenia, że twój prezent ma być
niebanalny? Poza tym nie żałoba, tylko półżałoba. Kura nie będzie
cała czarna, tylko…
– Półczarna? Czyli jest nadzieja, nie wszystko pogrzebane?
–  Właśnie! Kiedy sobie pójdę, będziesz musiał pilnować, żeby
gotowała się na małym ogniu przez dwie, trzy godziny. Wyłączysz
przed wyjściem na wigilię u  ciotki, okej? Bo chcesz ją zanieść
w  prezencie jutro, prawda? Dobrze by było, gdyby pularda była
ciepła. Więc wstaw ją rano do piekarnika albo do…
–  Stop, stop. Coś ci pokażę. – Piotr wziął ją za rękę i  delikatnie
poprowadził od kuchennej wyspy do rogu salonu. Wziął jej dłoń
w  swoją i  położył na ciemnozielonej emaliowanej powierzchni. –
Tutaj stał kiedyś piec. To była jego frontowa ściana, zostawiłem ją,
robiąc remont. Butelkowa zieleń, oryginalne ka e z  niemieckiej
manufaktury. Właściwa część pieca znajdowała się w  sypialni,
ogrzewał jednocześnie dwa pomieszczenia. A  tu – położył dłoń
Emilii na małych drzwiczkach z  mosiądzu – tu była tak zwana
dochówka. Wiesz, co to jest?
– Nie mam pojęcia.
–  Nisza, w  której gospodynie trzymały ciepłe dania, żeby
„dochować” je do czasu posiłku we właściwej temperaturze.
Zostawiłem dochówkę, chociaż już nie spełnia swojej funkcji, bo
moja mama miała do niej sentyment. Podgrzeję pulardę
w piekarniku.
– Teraz nadziej kieszonki tru ami. Jaka ona była?
Emilia pozwoliła odprowadzić się do kuchni, gestem poprosiła,
żeby Piotr odkorkował jej butelkę, którą wcześniej „obejrzała”
dłońmi.
– Mama? Okropna – roześmiał się. – Wymagająca, apodyktyczna,
surowa. Kochana.
– Mówisz o niej tak ciepło mimo tych wszystkich niefajnych cech?
–  Kochałem ją. Bywała okrutna i  niesprawiedliwa, ale kiedy
umarła, zrozumiałem, że to nie miało znaczenia. Coś się stało? –
przerwał, widząc, że Emilia ociera łzę wypływającą spod okularów.
– Nie, to od cebuli.
– Nie obierałaś cebuli.
– Nie? No to od marchewki. – Teraz ona się roześmiała, maskując
nagłe roztkliwienie. Nie umiała go zinterpretować: czyżby to był
niespodziewany przypływ uczucia do matki? – To biały burgund,
prawda? Ładny bukiet, wino na pewno jest beczkowe, maślane, tak
ma być. Idealne do tru i. Dolejesz do sosu dwie szklanki, a  drugą
butelkę zaniesiesz jako dodatek do dania. Masz drugą, prawda?
–  Tak. Poczekaj, coś mnie zastanawia. Powiedziałaś, że chłopak,
którego zostawiła tu twoja mama, zaczął się wspinać…
– W wysokich górach. Czerpał z życia garściami.
– Wiesz, jak się nazywał?
–  Nie. Ale ona chyba kochała go aż do jego śmierci. Z  moim
ojcem rozwiodła się po dziesięciu latach małżeństwa, niezbyt dobrze
się rozumieli. A tamten mężczyzna ożenił się, miał dziecko. Tęskniła
za nim. Myślę, że nigdy nie wybaczyła sobie tamtego błędu. Że go
nie posłuchała, nie zastanowiła się, co chciał jej powiedzieć.
Wyjechała niepotrzebnie.
– Bo się nie dogadali? Nie dopowiedzieli wszystkiego do końca?
– Tak.
–  Czy twoja mama nosi oryginalne, to znaczy rzadko spotykanie
imię?
–  Piotr, Piotr, zapomniałam, musisz pokroić szalotki i  zalać je
octem balsamicznym. Do sosu na jutro! – przypomniała sobie
Emilia.
W tej samej chwili na blacie wyspy zawibrowała jej komórka.
– Kto to? Przeczytaj.
– Rita.
– Moja matka. Oddzwonię później. O co pytałeś?

5
Wyjrzała za okno i  zobaczyła plecy Piotra oddalającego się
deptakiem. Dochodziła piętnasta, szarzało. Za trzy kwadranse
umówiony samochód powinien podjechać pod dom. Podobno
kierowca i tak wybierał się na święta do rodziny w Warszawie, więc
Emilia czuła się zwolniona z  wyrzutów sumienia, że w  taki dzień
absorbuje kogoś swoją sprawą. Oboje zdążą na późną wigilię. Piotr
powinien wrócić przed jej wyjazdem, poszedł tylko po prezent dla
ciotki – ktoś przywiózł mu dla niej perfumy wprost z  francuskiego
Grasse, takie, które lubiła. Emilia uśmiechnęła się do siebie na myśl
o  Francji i  niespodziance, którą szykowali z  Piotrem. Kucharki
z  Lyonu byłyby z  nich dumne, pularda gotująca się w  garnku
pełnym warzyw i  ziół pachniała znakomicie. Tylko czy to
wystarczy? Czy na pewno zadziała? Może niepotrzebnie Emilia
rozbudziła entuzjazm Piotra, może narazi go na śmieszność? Gdyby
tak można było wzmocnić komunikat dla dziewczyny, która ma
odczytać, że przygotowana dla niej potrawa w  rzeczywistości jest
wyznaniem miłości…
Myślała o  tym, obracając bransoletki na przegubie. Nagle
znieruchomiała. Niemożliwe. Rozejrzała się dookoła – może ta
jedna, najważniejsza, spadła na dywan? Złoty łańcuszek
z  rubinowym sercem, od matki. Jak mogła ją zgubić? Przeszukała
kieszenie płaszcza, torbę. Zaraz – bransoletka mogła jej spaść
w  antykwariacie, kiedy przetrząsała torebkę w  poszukiwaniu
okularów. Tak. Tylko jak to sprawdzić? Poprosić Piotra, żeby zajrzał
tam w  drodze powrotnej? Ale jak, przecież nie miała jego numeru.
Chwileczkę! Drżącymi palcami wydobyła z  portfela paragon, który
podała jej Joanna. Paragon wraz z… Tak, jest wizytówka kawiarni.
Numer komórki. Tylko czyjej? Zadzwoni, przecież nic nie ryzykuje.
A  jest szansa, że to telefon Joanny. Wyjaśni, że ktoś pomógł jej
odczytać dane z  paragonu. Czyżby los sam podpowiadał
rozwiązanie? Ale może nie powinna przeszkadzać nikomu o  tej
porze? Joanna zapewne szykuje się już do kolacji. Czy ta
bransoletka jest rzeczywiście tak ważna? Emilia przymknęła oczy.
Mogłaby sobie odpuścić, to tylko błahostka, przedmiot. Nawet nie
ma pewności, czy matka dała go jej dlatego, że chciała sprawić
córce przyjemność, czy raczej popisać się swoją hojnością przed
znajomymi, którzy przyszli na urodziny Emilii. Nie, jednak nie.
Uświadomiła sobie, że żałowałaby, gdyby nie odzyskała zguby.
Lubiła ten łańcuszek mimo wszystko. Lubiła wierzyć, że matka
naprawdę ją kocha. I tak, bardzo chciała zdążyć na tę wigilię.
Wybrała numer. Po kilku sygnałach usłyszała melodyjny, niski
głos.
–  Pani Joanno, to ja, Emilia, widziałyśmy się dziś
w antykwariacie. Nie przeszkadzam?
– Proszę mówić. Coś się stało?
–  Tak, prawdopodobnie zostawiłam u  państwa ważny dla mnie
drobiazg. Złotą bransoletkę, musiała zsunąć mi się z ręki. Możliwe,
że leży gdzieś w pobliżu stolika, przy którym siedziałam.
– Chce pani, żebym tam poszła i sprawdziła?
–  Nie prosiłabym pani, ale Piotr wyszedł, a  ja nie mam jego
numeru. Wróci za pół godziny, zaraz potem wyjeżdżam…
–  Nie ma sprawy, proszę się nie martwić. Za pięć minut będę
w  antykwariacie. Jeśli znajdę bransoletkę, podrzucę ją pani. Jeśli
nie, oddzwonię.
– Świetnie. – Emilia rozłączyła się i zaczerpnęła haust powietrza.
Wiedziała, co się wkrótce stanie. Otworzyła tarasowe drzwi
i  pobiegła do kuchni. Wyłączyła gaz, ostrożnie wyniosła garnek
z  pulardą na zewnątrz. Joanna nie może niczego zobaczyć. Ani
poczuć – zamknęła drzwi i  podkręciła klimatyzację, żeby zapach
ulotnił się jak najszybciej. Nie musiała długo czekać, by usłyszeć na
schodach lekkie rytmiczne kroki. Szybko usiadła na kanapie, Joanna
zapukała.
–  Proszę wejść, drzwi są otwarte! – Emilii zależało na tym, żeby
dziewczyna weszła głębiej do mieszkania. Jej wizyta nie mogła się
skończyć w progu.
–  Jestem, znalazłam. Piękna rzecz, szkoda by było ją stracić –
powiedziała Joanna.
Podeszła i  położyła bransoletkę na stoliku. Emilia widziała,
z jakim zainteresowaniem, choć dyskretnie, dziewczyna rozgląda się
dookoła. Widziała też, jak jej wzrok zastyga, a  potem
z niedowierzaniem przesuwa się po półkach za jej plecami.
– Pani jest tu pierwszy raz, prawda? Jak się pani podoba? Proszę
mi opowiedzieć o  kolorach, o  materiałach, jestem ciekawa. Pani
Joanno… Dlaczego pani milczy?
–  Och, nic takiego. Nic, nic. – Dziewczyna nerwowo poprawiła
kosmyk włosów. – To trochę niezręczne, że jestem tu pod
nieobecność Piotra. Nie powinnam…
– Przecież to ja panią poprosiłam, dajmy spokój. Zrobiła mi pani
przysługę, chciałabym się jakoś odwdzięczyć.
– Ja zrobiłam przysługę pani? – Joanna wciąż nie odrywała oczu
od swoich zdjęć. Jej twarz, wcześniej spięta, zaczynała odzyskiwać
miękkość rysów. Duże oczy robiły się coraz bardziej błyszczące, na
usta wpływał delikatny uśmiech. – Pani nie ma pojęcia, jaką
przysługę pani zrobiła mnie. I przyjemność.
– Nie bardzo rozumiem. Pani już idzie?
–  Przepraszam, muszę biec, zostało mi jeszcze udekorowanie
stołu. Czy mogę panią uściskać? – zaproponowała nieoczekiwanie
Joanna.
–  Skoro ma pani ochotę – zaśmiała się Emilia i  pozwoliła, by
dziewczyna ucałowała ją w oba policzki. – Wesołych świąt, Joanno.
Proszę uważać na schodach. Są strome!
Gdy kroki dziewczyny ucichły na schodach, Emilia z  powrotem
ustawiła garnek na kuchence, zamknęła drzwi od tarasu
i  odetchnęła. Zdążyła. W  tym momencie zabrzmiał sygnał
wiadomości. Kierowca informował, że podjedzie po nią za
kwadrans, poprosił o  lokalizację. Do licha, szybciej, musi wpisać
wskazówki, zanim wróci Piotr. Nie może przecież zobaczyć, że
Emilia pisze esemesa. Już, udało się. „Za kwadrans na dole” –
odpisał kierowca. Piotr pojawił się w drzwiach kilka sekund później.
–  Dobrze, że jesteś. Kura ma się świetnie. Zapisz jeszcze, jak
zrobić sos, dobrze?
– Oczywiście. Myślisz, że dam sobie radę sam? – Piotr zajrzał pod
pokrywkę i  uśmiechnął się szeroko. – Ona rzeczywiście robi się
czarna! Fascynujące.
–  A  nie mówiłam? Pisz. To mody kacja sosu holenderskiego,
słyszałeś o takim?
Emilia oparła się łokciami o  wyspę i  podyktowała mu przepis.
Zapisał wszystko starannie, a potem obserwował, jak ona zbiera się
do wyjścia. Chwilę później podał jej płaszcz.
– Odprowadzę cię na dół. Ale zaczekaj, moment. – Odszedł w głąb
salonu, a  po chwili wrócił, trzymając coś w  dłoni. – To dla ciebie.
A właściwie dla twojej matki. Świąteczny upominek.
–  Księżycowy kamień? Przecież to dla ciebie cenna pamiątka. –
Emilia była zaskoczona.
– Tak. Ale chcę, żeby ona go miała. Powiedz, że to od syna Pawła
Mortona. Zapamiętasz? Paweł Morton.
–  Chwileczkę. Chcesz powiedzieć, że… Że moja matka i  twój
ojciec?… To niemożliwe!
– Wszystko jest możliwe, moja dobra wróżko. Idziemy?
–  Idziemy. Dziękuję. Za kamień i  za to, co mówiłeś o  swojej
matce. To było ważne.
Powoli pokonali schody i  znaleźli się na tyłach kamienicy.
Zapaliły się już latarnie, śnieg leżący na chodniku skrzył się w  ich
blasku.
– Zrobiła się zima. Zaprowadzę cię do samochodu, już czeka. To
piękne porsche. Pewnie pojedziecie autostradą, za cztery godziny
powinnaś być w Warszawie.
– Chciałabym zobaczyć minę mamy, kiedy podjadę tym pod dom
– zaśmiała się Emilia. – Zawsze jej powtarzałam, że kiedyś będę
miała takie sportowe czerwone porsche. Nie wiem, czy kiedykolwiek
wierzyła, że jestem zdolna zrobić aż taką karierę. Ale mniejsza
z tym. Zapisz mój numer i zadzwoń jutro, powiedz, jak wyszło.
– Coś mi się wydaje, że mój animusz będzie słabł, w miarę jak ty
będziesz się stąd oddalać. Ale obiecuję, że nie stchórzę. Zaraz
zadzwonię z życzeniami i zapowiem się na jutro. Trzymaj kciuki.
– Piotrze… – powiedziała Emilia, zanim wsiadła do samochodu. –
Nie pozwól jej wyjechać. A teraz już leć, pularda została na ogniu!

***

Zamknęła drzwi za matką, która podczas śniadania w  pierwszy


dzień świąt była wyjątkowo miła. Nie skomentowała nawet faktu, że
ostatni związek córki rozpadł się zaledwie po pół roku i  chyba
będzie to nowy rekord. Nie, rozmawiały spokojnie. O  udanych
zdjęciach do reklamy, o  nowej roli Emilii w  teatrze. Pożegnały się
serdecznie. Emilia ze zdziwieniem odkryła, że matka wciąż używa
tych samych perfum, które ona pamiętała z  dzieciństwa. Aż tak
dawno się do niej nie przytulała? Może powinny wyjechać gdzieś
razem, na kilka dni? O  tym myślała, kiedy zadzwonił telefon. Głos
Piotra był pogodny, jasny. Od pierwszej chwili wiedziała, że
wszystko się udało.
–  Nie pamiętała tego wątku z  książki. Naprowadziłem ją: „jej”
Hemingway, „mój” Fitzgerald, obaj pielgrzymujący po Paryżu
w  poszukiwaniu poularde demi-deuil. Ach, bo jeszcze ci nie
wyjaśniłem, o  co chodziło z  tą kompromitacją… – zre ektował się
Piotr i opowiedział o tym, jak niefortunnie skończyła się jego próba
zabłyśnięcia znajomością prozy Fitzgeralda. – Nadrobiłem tę
wpadkę. Myślę, że inne też. Ona naprawdę była zachwycona.
– Piotr, to Joanna, prawda? Chodzi o Joannę?
– Tak. Postanowiła zostać.
Rozmawiali jeszcze chwilę. Już mieli się rozłączać, gdy Piotr
zapytał:
–  Emilio, jedna rzecz nie daje mi spokoju. Skąd wiedziałaś, że
porsche jest czerwone?
Poularde demi-deuil
Francuzi nazywają ją kurą na poły w  żałobie, Amerykanie kurą
czarno-białą. Wykwintny przepis (tu uproszczony) stworzyła lyońska
kucharka Mère Filloux. Była mentorką młodszej o  pokolenie Mère
Brazier, która jako pierwsza Francuzka dostała dwa razy gwiazdkę
Michelin.

Składniki (dla czterech osób):


•  spora kura – oczyszczona, wysuszona (ostatecznie może być
duży kurczak)
•  tru e – minimum dwie średniej wielkości (niestety, nie da się
ich niczym zastąpić)
• bulion warzywny lub woda, minimum 3 litry
• 1/2 litra śmietany
• 15 dag masła
• dużo grubej soli
• warzywa – skład dowolny, ale musi znaleźć się w nim rzepa

do sosu:
• białe wytrawne wino, ocet balsamiczny, szalotki

Przygotowanie:
Tru e kroimy na cieniutkie plasterki. Im ich więcej, tym lepiej.
Skórę pulardy nacinamy delikatnie ostrym nożykiem, by powstały
kieszonki – tyle kieszonek, ile tru owych talarków. Te delikatnie
wkładamy pod skórę.
Tak przygotowaną kurę umieszczamy w garnku (można owinąć ją
gazą lub luźno tkaną ściereczką) i zalewamy bulionem.
Gotujemy na niewielkim ogniu co najmniej 3 godziny, pilnując,
by była przykryta bulionem.
Po uduszeniu wyjmujemy z garnka, zostawiamy mięso w ciepłym
miejscu, by odpoczęło.
Ze zredukowanego (do objętości mniej więcej dwóch szklanek)
wywaru, który powstał w  trakcie duszenia, przygotowujemy prosty
sos: dodajemy masło i  śmietanę, wino, ocet balsamiczny
i podsmażone szalotki, gotujemy do połączenia składników.
Kurę polewamy sosem – w całości lub pokrojoną.
Obok układamy ugotowane (ale nie rozgotowane!) warzywa.

(Za: Łukasz Modelski, Droga przez mąkę, czyli literatura kucharek,


Kraków 2019)

Agnieszka Litorowicz-Siegert – dziennikarka publikująca artykuły


w  miesięczniku „Twój Styl”, autorka wywiadów rzek z  Ewą
Błaszczyk (Lubię żyć) i Agatą Młynarską (Moja wizja), współautorka
albumu Boskie matki opowiadającego o  macierzyństwie kobiet
chorujących na raka, autorka dwóch powieści: Olszany. Droga do
domu i  Olszany. Kamienna róża. Wkrótce nakładem W.A.B. ukaże
się kolejna – Karuzela.
Magdalena Majcher. Rachunek sumienia

Ryszard zlustrował wzrokiem młodych mężczyzn popijających piwo


ze szklanych brązowych butelek. Jeden z  nich, ten najwyższy
i  najchudszy, pociągał właśnie solidny łyk i  posłał prowokacyjne
spojrzenie w  stronę starszego sąsiada. Ryszard odwrócił wzrok
i z niezadowoleniem pokręcił głową. Margines społeczny. Wystawali
przed klatką schodową przez trzysta pięćdziesiąt dni w  roku.
W  upale, mrozie, deszczu, słońcu, śniegu i  na wietrze. Kiedyś
Ryszard nawet zwrócił im uwagę, ale w  odpowiedzi usłyszał
inwektywy i  groźby, a  ten chudy ruszył w  jego stronę z  pięściami.
Powstrzymał go kolega, którego rodzice mieszkali w  tym bloku od
niepamiętnych czasów i  który doskonale zdawał sobie sprawę, kim
w przeszłości był Ryszard. No właśnie. Był.
Wtedy poradziłby sobie z  tymi chłystkami w  kilka minut.
Zaprowadziłby porządek, bo Ryszard nade wszystko cenił porządek
właśnie. Kto w  tamtych starych dobrych czasach pomyślałby, że
młodzież będzie sterczeć bez celu przed klatką schodową, a  jej
jedynym marzeniem będzie wyjazd na zmywak na Zachód? Ryszard
wzdrygnął się, kiedy uświadomił sobie, jaki smutny los wiodą dzieci
demokracji i  kapitalizmu. On pozostał wierny dawnym ideałom,
choć ta wierność kosztowała go naprawdę sporo.
Nie oglądając się za siebie, wbił kod na podświetlonej klawiaturze
domofonu, a  kiedy rozległ się charakterystyczny dźwięk, mocno
pchnął drzwi, szarpiąc się z  dwiema reklamówkami. Znów zrobił
zapasy na kilka dni. Jeśli będzie oszczędnie dysponował tym, co ma,
wystarczy może nawet na cały tydzień. Jeszcze tylko wejście na
czwarte piętro i  znów zamknie się w  swoim świecie, by nie
wpuszczać do niego nikogo. Rzadko wychodził z  mieszkania.
Z zasady nie lubił ludzi. Wiedział, że to uczucie jest wzajemne, ale
absolutnie się tym nie przejmował. Nie potrzebował do szczęścia
wymuszonej uprzejmości i  sztucznej serdeczności. Nie miał nawet
psa ani kota, bo po co? Zwierząt też nie lubił. Nikogo nie lubił.
Jedyną osobą, której towarzystwo akceptował, był on sam.
Kiedy Ryszard wszedł – nie bez trudności – na trzecie piętro,
usłyszał charakterystyczny chrobot zamka. Przyspieszył, licząc, że
uda mu się czmychnąć, ale ona była szybsza.
–  A  ty co się tak skradasz? – zapytała Janina, wychodząc na
klatkę schodową. – Prosiłam cię, żebyś zajrzał do mnie w  wolnej
chwili! Aż taki jesteś zapracowany, że nie miałeś czasu?
Ryszard bez trudu wyłapał ironię w jej głosie. Przewrócił oczami,
czego ona nie mogła zobaczyć, bo stał odwrócony do niej plecami.
Janina. Sam nie wiedział, dlaczego ją toleruje. Kiedyś, dawno
temu, Ryszard doskonale odnajdował się w towarzystwie kobiet. Aż
za dobrze, wtrąciłaby pewnie jego była żona. Kobiety mają
nieznośną tendencję do przerywania wypowiedzi i  dorzucania
swoich trzech groszy. Ale nawet w tamtych, zdecydowanie lepszych
dla niego czasach nie uznałby towarzystwa Janiny za pożądane.
Należała do tych najbardziej irytujących kobiet, które bez przerwy
gadają, choć nie mają nic mądrego do powiedzenia. Janina im była
starsza, tym większą czerpała radość z  mówienia. Ryszard
najchętniej posłałby ją do diabła, ale z  niezrozumiałych dla siebie
powodów nie potra ł tego zrobić. Nie, absolutnie nie. W  grę nie
wchodził żaden czynnik romantyczny. Janina była gruba, miała na
nosie ogromną kurzajkę, a nad górną wargą dało się dostrzec wcale
nie taki lekki cień wąsa. Zresztą nigdy nie można jej było nazwać
atrakcyjną, nawet kiedy miała trzydzieści lat i o wiele zgrabniejszą
gurę.
Janina była starą panną, jak lubił myśleć o  niej z  przekąsem
Ryszard. Wiele lat temu – tak, to musiało być jakoś na początku lat
dziewięćdziesiątych, bo Ryszard akurat rozwodził się z żoną – kręcił
się koło niej jakiś desperat. Prawdę mówiąc, Ryszarda niewiele to
obchodziło, ale milicyjny nos nie pozwolił zignorować pojawienia
się nowego mężczyzny, który zaczął coraz częściej bywać w  bloku
przy Kotlarza. Błyskawicznie ustalił, że tamten odwiedza
podstarzałą, nieco zwariowaną nauczycielkę historii z  trzeciego
piętra, co go niemiłosiernie rozbawiło. Facet jednak zniknął jeszcze
szybciej, niż się pojawił, i  staropanieństwo Janiny pozostało
niezagrożone.
Ryszard i Janina należeli do nielicznego grona lokatorów, którzy
mieszkali w  tej klatce schodowej od lat osiemdziesiątych. Inni
umierali, wyprowadzali się, sprzedawali mieszkania, dzielili
majątki, wynajmowali nieruchomości, przekazywali lokum dzieciom
i  tak dalej. Ryszard i  Janina trwali niezmiennie od lat pod tym
samym adresem. Może to dlatego ją tolerował?
Ryszard nie odpowiedział, licząc, że Janina odpuści i  wróci do
mieszkania, choć nie powinien mieć złudzeń. Znał tę kobietę od
prawie czterdziestu lat i  wiedział, że takie jak ona nie używają
słowa „odpuścić”. Pewnie właśnie dlatego była sama.
–  Wejdziesz na chwilę? Akurat wstawiłam wodę na herbatę –
zaproponowała Janina z miną niewiniątka.
Ryszard nie wierzył w  przypadki. Prawdopodobnie sąsiadka
czatowała na niego przy oknie i od razu, kiedy go tylko dostrzegła,
włączyła czajnik. Że niby świetnie się składa, bo właśnie robiła
herbatę i może miałby ochotę napić się razem z nią?
Doprawdy nie rozumiał, dlaczego Janina tak usilnie próbuje
utrzymywać z  nim sąsiedzkie relacje. Przez te wszystkie lata
powinna była się zorientować, że Ryszard ma w  głębokim
poważaniu ją i jej herbatki. A przynajmniej tak utrzymywał.
– No nie wiem… – Spojrzał tęsknie w górę schodów. Był już tak
blisko celu! – Mam mięso. – Przeniósł wzrok na zawartość
reklamówek. – Zepsuje się, jeśli nie schowam go do lodówki.
Janina już wyszarpywała mu siatki z dłoni.
– Przecież też mam lodówkę, i to wcale nie taką małą! Chodź, co
będziesz sam siedział?
Ryszard z  rezygnacją ruszył za nią. Nie zdążył zdjąć płaszcza,
kiedy ona z  niewinnym uśmiechem już podawała herbatę i  sernik.
To właśnie przez to swoje zamiłowanie do pieczenia Janina
wyglądała, jak wyglądała, a  i  Ryszard za sprawą jej kucharzenia
niebezpiecznie powiększał swoje rozmiary.
–  Nie jestem głodny – zastrzegł, ale ona puściła tę uwagę mimo
uszu.
Wszedł w  głąb mieszkania, podrapał się z  zakłopotaniem po
głowie i rozejrzał wokół.
– Zmieniłaś coś?
–  Kupiłam nowy regał na książki, bo na starym brakowało już
miejsca – przyznała ze śmiechem Janina.
Rzeczywiście. Teraz Ryszard zauważył obecność nowego mebla.
Janina czytała wręcz nałogowo. Książki stanowiły jej drugie, po
pieczeniu ciast, uzależnienie. Co gorsza, czytała mało ambitne,
głupkowate powieści dla kucharek, co Ryszard przyjmował
z  niesmakiem. Nie dość, że stara panna, to jeszcze miłośniczka
romansów. Ryszard naprawdę nie rozumiał, co robi w  tym
mieszkaniu. Mógłby już być u  siebie i  zająć się tym, co lubi
najbardziej. W lepszych czasach, zanim ta przeklęta władza uwzięła
się na takich jak on, kupił sobie dobrego laptopa. Od tej pory
spędzał sporo czasu w  sieci, wylewając na innych swoją frustrację,
a  odkąd odebrano mu sporą część emerytury, intensywność jego
działań wzrosła. Był już za krótki, żeby zaprowadzać porządek na
ulicy, ale w mediach społecznościowych pozostawał kimś.
– I po co ci te książki? Jak umrzesz, tylko będzie z tym kłopot –
zauważył zgryźliwie.
– Może ty zgłosisz się na ochotnika i zaniesiesz je do biblioteki? –
Janina roześmiała się i  mrugnęła porozumiewawczo. – Niech ktoś
zrobi z nich użytek!
–  Mhm, już biegnę. – Ryszard usiadł w  starym, wysłużonym
fotelu. – Co najwyżej mogę je spalić w piecu.
Janina zajęła miejsce naprzeciwko niego. Zawsze siadywali tak
samo, choć nigdy się na to nie umawiali.
–  Przecież ty nawet nie masz pieca! – rzuciła Janina, nadal
w doskonałym humorze.
Ryszard na jej miejscu już dawno by się obraził i  nie chciałby
mieć nic wspólnego z  kimś takim jak on, a  ta wciąż pozostawała
niezrażona. Dziwna kobieta.
–  Nieważne! – Machnął ręką, uznając, że dalsza dyskusja jest
bezcelowa.
Skoro Janina chce czytać głupie powieści dla kobiet, proszę
bardzo, on nie zamierza jej tego zabraniać. Ale niech nie katuje go
historiami o perypetiach bohaterów. Litości!
–  Jedz, upiekłam dzisiaj w  nocy – zachęciła go Janina. – Sernik
budyniowy. Dostałam przepis od koleżanki z  dyskusyjnego klubu
książki. Ciasto smakuje obłędnie, spróbuj sam!
–  Noc jest od spania – mruknął Ryszard, puszczając mimo uszu
uwagę o serniku.
– Wiesz, że cierpię na bezsenność.
Ryszard wzruszył ramionami i  zajął się sernikiem. Bardzo
smacznym, co odnotował z żalem. Naprawdę powinien zacząć dbać
o linię.
Jedli w  milczeniu. Ryszard, po raz kolejny zresztą, zastanawiał
się, co on właściwie tam robi. Czasem łapał się na tym, że jest
o  krok od wyjawienia Janinie swojej tajemnicy. Ciekawe, jak ta
stara wariatka by zareagowała, gdyby dowiedziała się, że to właśnie
z  inicjatywy Ryszarda jego koledzy zainteresowali się niepokorną
nauczycielką historii. Sam by przecież nie mógł się nią zająć. Zły to
ptak, co własne gniazdo kala. I  choć zdecydowana większość
sąsiadów wiedziała, czym Ryszard się zajmował, nikt nie znał
szczegółów. Tak powinno pozostać.
To był zresztą kolejny dowód dziwactwa tej kobiety – że po tym
wszystkim, co przeżyła, nadal chciała mieć do czynienia
z  człowiekiem, który pracował w  Służbie Bezpieczeństwa. Zero
instynktu samozachowawczego, tylko jakieś biadolenie
o wybaczaniu, o zła dobrem zwyciężaniu.
– Właściwie to chciałam z tobą o czymś porozmawiać – odezwała
się tajemniczo Janina.
Ryszard poczuł, jak kawałek sernika staje mu w  gardle. Akurat
myślał o  tym, jak głupia musiała być Janina, żeby otwarcie, przy
wszystkich uczniach przedstawiać „prawdziwą wersję historii”. Tak
to nazywała. Czyżby potra ła prześwietlać jego myśli? Zresztą czy
to jeszcze ma jakieś znaczenie? Minęło tyle lat. Teraz tacy jak
Ryszard budzą nie strach, tylko nienawiść, a  takich jak Janina
uważa się za bohaterów. Bohaterów! Ryszard najchętniej splunąłby
na podłogę.
–  O  czym? – wymamrotał, nadal nie zaszczycając gospodyni
spojrzeniem.
– Widzisz, tak sobie pomyślałam. Idą święta…
Ryszard przewrócił oczami. Co roku ta sama śpiewka. „Jesteśmy
samotni, Wigilia to wyjątkowy dzień, może przyszedłbyś na kolację,
brakuje mi obecności drugiego człowieka” i tak dalej.
–  Nie zaczynaj znowu! – zirytował się. – Mówiłem ci już, że dla
mnie to dzień jak każdy inny.
– Ale…
– Koniec tematu.
– Myślałam raczej o… o…
Ryszard pierwszy raz był świadkiem, jak Janina ma problem ze
zwerbalizowaniem swoich myśli.
– …o twoim synu – dokończyła.
– O moim synu? A co on ma z tym wszystkim wspólnego?
– Nie udawaj. Ile lat minęło? Dwadzieścia pięć? Trzydzieści?
Ryszard poczuł, jak w  jednej sekundzie krew odpływa mu
z  twarzy. Nigdy nie rozmawiał z  Janiną o  prywatnych sprawach.
Rozwód, była żona, syn – to były tematy, których nie poruszali, bo
dość jasno dał sąsiadce do zrozumienia, że sobie tego nie życzy.
–  Znam cię jak nikt inny. Nigdy się do tego nie przyznasz, ale
wiem, że ci ciężko. Twój syn… często was obserwowałam. Byłeś
naprawdę świetnym ojcem, Ryszardzie. Może nie jesteś najlepszym
człowiekiem, może byłeś fatalnym mężem, ale akurat ojcem…
Ryszard pokręcił głową. Nie, nie, nie i  jeszcze raz nie. Zostawił
tamten etap za sobą, raz na zawsze.
–  Nie wiem, o  czym mówisz. Jest dobrze tak, jak jest –
powiedział, konsekwentnie unikając wzroku Janiny.
–  Naprawdę? Nie widzisz, co się dzieje? Nie mamy po
dwadzieścia lat! Jesteśmy już w takim wieku, że w każdej chwili…
– Skończ, proszę.
–  Ja nie mam nikogo, więc nie mam czego prostować. Ale ty,
Ryszardzie? Miałeś żonę, syna. Tak łatwo z nich zrezygnowałeś. Nie
potra ę tego zrozumieć. Nie potra ę… Gdybym ja miała rodzinę…
– Dość – przerwał jej oschłym tonem Ryszard. – Nie będę z tobą
o tym rozmawiał!
–  Nie zmuszam cię do rozmowy. Po prostu chciałabym, żebyś to
przemyślał. Może już czas… – Przerwała i  spojrzała na niego ze
strachem. – Małżeństwa się rozpadają, nic nie jest wieczne. Ale twój
syn… to przecież zupełnie inna sprawa!
–  Moja żona to wredna suka i nie pozwoliła synowi utrzymywać
ze mną kontaktów – rzucił ze złością Ryszard. Był bardziej wściekły
na siebie niż na Janinę, że w  ogóle dał się sprowokować. –
Powinienem już wracać do siebie.
Wstał i bez słowa pożegnania wyszedł do przedpokoju. Janina nie
dołączyła do niego. Ryszard pospiesznie włożył buty i złapał płaszcz.
Dopiero kiedy znalazł się w  swoim mieszkaniu, zorientował się, że
zostawił u sąsiadki zakupy. Zaklął głośno.

***

Od tej pory jeszcze bardziej unikał Janiny. Dopóki nie wścibiała


nosa w  jego sprawy, wydawała mu się niegroźna, ale wspominając
o  jego synu, zrobiła coś niewybaczalnego. Przekroczyła cienką
granicę, zza której nie było powrotu. Jak ona śmiała?! Ryszard
myślał o  niej z  niehamowaną wrogością. Stara wredna baba. Nic
dziwnego, że nikt jej nie chciał i została całkiem sama. Nie nauczyła
się, żeby nie odzywać się niepytana i nie udzielać rad, jeśli nikt jej
o to nie poprosił. Ryszard długo utrzymywał przed samym sobą, że
to sąsiadka zdenerwowała go swoją ciekawością. Ale rzecz miała się
inaczej…
Janina tylko wypowiedziała na głos to, o czym Ryszard myślał od
dawna. Nie było dnia, w którym nie zastanawiałby się, jak mogłoby
się potoczyć jego życie, gdyby w przeszłości podjął inne decyzje. Nie
chodziło o  żonę. Dawno o  niej zapomniał. Prawdę mówiąc, nigdy
nie łączyło ich prawdziwe uczucie. Przynajmniej ze strony Ryszarda,
bo ona może naprawdę go kochała. Ryszard na początku dość ją
lubił, była atrakcyjna, czasem nawet zabłysnęła jakąś mądrą myślą i,
co najważniejsze, była chętna. Teraz nie potra ł o  niej myśleć
inaczej jak o kurwie, która zmarnowała mu życie i sprawiła, że syn
się od niego odwrócił. Właśnie tak. Ożenił się z kurwą, która lubiła
jego pieniądze i w tych najlepszych czasach była przy nim, a kiedy
zaczęło być źle… Ryszard widział swoje małżeństwo w  biało-
czarnych barwach, jak zresztą całe życie. Nie rozumiał tego całego
gadania o  odcieniach szarości. Bzdura. Albo coś jest białe, albo
czarne. A Barbara była czarna. Zła, zepsuta. I na dodatek złapała go
na dzieciaka. Choć syn akurat się Ryszardowi udał. Tak. Miał
świetnego syna. Tylko… teraz jakby wcale go nie miał.
Kiedyś znalazł go na Facebooku. Chciał wysłać mu zaproszenie do
grona znajomych, ale w ostatniej chwili stchórzył. Uważał, że to syn
powinien szukać z nim kontaktu, nie odwrotnie. Ryszard nigdy nie
odwrócił się od Piotrka. Nie, to Piotrek, kierowany oczywiście przez
Barbarę, zerwał wszelkie relacje z  ojcem. Ryszard nie widział
powodu, dla którego miałby się teraz do niego odezwać. Podsycał
więc w sobie gniew i nienawiść, nie dopuszczając do siebie myśli, że
brakuje mu Piotrka. Tak, tęsknił za nim. Nie podejrzewałby siebie
o  takie uczucia jak tęsknota, a  jednak miał jeszcze jakieś ludzkie
odruchy. Tylko tak trudno było mu się do nich przyznać, nawet
przed samym sobą, a  co dopiero przed drugą osobą. Może dlatego
jego relacje były powierzchowne, krótkotrwałe? Im dłużej się nad
tym zastanawiał, tym dotkliwiej sobie uświadamiał, że wścibska
sąsiadka to jedyna osoba, która jest w  jego życiu właściwie od
zawsze. Ta myśl rodziła w  nim gniew. Nie lubił, kiedy ludzie
wiedzieli o  nim za dużo. Miał świadomość, jak tę wiedzę można
wykorzystać. Tak, zbyt wiele w  życiu przeżył i  zobaczył, żeby móc
ufać komukolwiek.
Skrzywił się, kiedy usłyszał kroki na klatce schodowej. Od
tygodnia udawało mu się uniknąć spotkania z Janiną, ale tym razem
było to nieuniknione. Miał doskonały słuch. Potra ł dopasować
kroki do konkretnej osoby i  wiedział, że to Janina schodzi
z  trzeciego piętra. On akurat wracał z  kiosku, gdzie wyskoczył po
papierosy, bo w  ostatnich dniach palił chyba więcej i  jego zapasy
szybko się skurczyły. Mógłby spróbować czmychnąć i przeczekać na
schodach prowadzących do piwnicy, ale nie był przecież
pięciolatkiem, żeby się ukrywać.
– Ryszard? Zastanawiałam się, czy coś ci się nie stało – odezwała
się na jego widok Janina. – W ogóle cię ostatnio nie widuję!
Wzruszył tylko ramionami i  chciał wyminąć sąsiadkę, kiedy ta
zatarasowała mu drogę. Co jak co, ale gabaryty zdecydowanie
pozwalały jej na taki manewr.
–  Jesteś na mnie zły, prawda? O  to, że wtedy wspomniałam
o twoim synu, tak?
–  Nie wiem, o  czym mówisz – burknął Ryszard, nie patrząc
Janinie w oczy.
– Oj, Rysiek, przecież tak nie można… Będziesz się teraz obrażał
jak małe dziecko? Chciałam dla ciebie dobrze! Widzę, jak się
męczysz!
Oczy Ryszarda zamieniły się w wąskie szparki.
– Ja się męczę? Kobieto, daj mi święty spokój i znajdź sobie jakieś
towarzystwo, bo głupiejesz na starość! – Wyminął Janinę, trącając
przy tym ramieniem. Przystanął kilka stopni wyżej, odwrócił się
i  spojrzał z  góry na sąsiadkę. – A  tak w  ogóle to za moją sprawą
zainteresowała się tobą Służba Bezpieczeństwa.
Janina spojrzała na Ryszarda rozbieganym wzrokiem.
–  O  czym ty… – Jej źrenice rozszerzyły się. Zrozumiała. – To
niemożliwe! Chcesz mi teraz dopiec, tak? Nie uda ci się! – zawołała
płaczliwym głosem, na co Ryszard poczuł satysfakcję. W  innych
okolicznościach byłby zażenowany całą sytuacją: Janina robiła
scenę na klatce schodowej, ale nie mógł sobie odpuścić wbicia tej
szpili.
–  Mogłaś być ostrożniejsza. – Wzruszył ramionami. – Ja tylko
wykonywałem swoją pracę.
Ruszył na górę, ignorując krzyki Janiny, która wygrażała mu, że
umrze w samotności i nikt nawet się nie zorientuje, że go zabrakło.
Wspaniale. Wyglądało na to, że w  końcu miał spokój od tej starej
wariatki. Wszedł na czwarte piętro, zamknął za sobą drzwi i… ze
zdziwieniem odkrył, że wcale nie czuje satysfakcji. Ustawił buty
równiutko – stary nawyk – powiesił płaszcz na wieszaku
i  trzęsącymi się dłońmi wyjął z  paczki papierosa. Kolejna zaleta
mieszkania samemu. Nikt nie zwraca mu uwagi, nie wygania go na
balkon. Mógł kopcić w  swoim mieszkaniu, kiedy tylko chciał.
Zapalił papierosa i  wszedł do kuchni. Oparł czoło o  szybę okna.
W  oddali majaczyły pojedyncze światełka. Najwyraźniej niektórzy
mieszkańcy nieco pospieszyli się z  przystrajaniem balkonów
i mieszkań na święta.
Święta… To nie było do końca tak, jak powiedział Janinie.
Owszem, był niewierzący. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni był
w  kościele. Chyba w  dzieciństwie. Szybko zapisał się do partii,
a  partyjnym, wiadomo, nie wypadało chodzić do kościoła.
Funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa tym bardziej. Wprawdzie
koledzy z  wydziału rozpracowującego środowisko kościelne bywali
w świątyniach w ramach obowiązków służbowych, ale Ryszard miał
inne zadania. Początkowo pracował w  Wydziale „W”
odpowiedzialnym za perlustrację korespondencji. Lubił to zajęcie,
choć uważał je za nudnawe. Marzył mu się etat w  Wydziale „B”,
który odpowiadał za obserwację zewnętrzną, ale kiedy w  tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątym drugim powołano w  katowickiej
Służbie Bezpieczeństwa Wydział III-1, Ryszard zrozumiał, że to jest
właśnie praca jego marzeń. Inteligentny, oczytany młody mężczyzna
okazał się idealnym kandydatem do służby w  wydziale
odpowiedzialnym za zwalczanie środowisk opozycyjnych na
wyższych uczelniach. Ryszard został oddelegowany do inwigilacji
Uniwersytetu Śląskiego. Ależ on wierzył w  tamten system! Dziś,
z  perspektywy czasu, uważał, że po prostu spotkał na swej drodze
odpowiednich ludzi, którzy potra li zaszczepić tamte ideały
w  mądrym, choć pozbawionym pewności siebie chłopaku,
półsierocie z  biednej rodziny. W  okresie przygotowawczym tra ł
pod skrzydła naprawdę oddanego służbie opiekuna, który na pracy
w resorcie bezpieczeństwa zjadł zęby.
W każdym razie Ryszard nigdy nie był wierzący. Święta powinny
być dla niego takimi samymi dniami w  kalendarzu jak wszystkie
inne dni. Ale nie były, nawet jeśli twierdził inaczej. Ryszard
z nostalgią, której trochę się wstydził, wspomniał te najszczęśliwsze
święta, kiedy byli jeszcze we troje – on, matka i  ojciec. Żyli raczej
skromnie, ale mieli siebie i  to było najważniejsze. Ryszard zawsze
ubierał z  ojcem choinkę w  wigilijny poranek, a  mama krzątała się
po kuchni i podśpiewywała pod nosem kolędy. Potem ojciec zginął
w strasznym wypadku podczas cięcia drewna i od tej pory matka już
nigdy nie podśpiewywała pod nosem. Pracowała od rana do nocy,
żeby mieli za co żyć, i  na podtrzymywanie ciepła domowego
ogniska najzwyczajniej brakowało jej sił i  chęci. Ryszard został
właściwie sam i z każdym dniem coraz trudniej było mu patrzeć na
spracowane dłonie matki i  pogłębiające się na jej drobnej twarzy
zmarszczki. Obiecał sobie wtedy, że będzie żyć inaczej. To były
czasy, kiedy najlepiej powodziło się tym, którzy mieli po drodze
z partią. Zapisał się więc, odsuwając na bok ideały, które wpajali mu
wierzący rodzice.
Nigdy później święta nie były już takie szczęśliwe, nawet kiedy
Ryszard założył własną rodzinę. W  domu unosił się zapach
sprowadzonych zza granicy pomarańczy i mandarynek, pod choinką
leżały kupione w  konsumach prezenty, niedostępne dla zwykłego
Kowalskiego, stół był ob cie zastawiony, a mimo to w luksusowym
jak na tamte czasy mieszkaniu panował chłód. Barbara była
wiecznie naburmuszona. Siedziała przy wigilijnym stole
w  eleganckiej garsonce, modnych dużych kolczykach,
z  natapirowanymi włosami i  zaciśniętymi ze złości ustami. Za
każdym razem, kiedy Ryszard na nią patrzył, czuł, że się w  środku
gotuje. Dlaczego ona była wiecznie niezadowolona? Co jej nie
pasowało? Nie brakowało jej przysłowiowego ptasiego mleka. Miała
wszystko, o czym Polki marzyły w latach osiemdziesiątych. Ryszard
ze złością zaciskał pod stołem pięści, obserwując swoją
niewdzięczną żonę. Niejedna dużo by dała, żeby być na jej miejscu!
A  ta matrona niczego nie potra ła docenić, z  niczego się nie
cieszyła, za nic nie była wdzięczna. Że też tra ła mu się taka baba!
A tyle było chętnych na jej miejsce, tyle było chętnych…
Tylko Piotruś sprawiał, że te wolne od pracy dni wydawały się
Ryszardowi bardziej znośne. Uwielbiał bawić się z  małym. Piotrek
podzielał jego pasję do motoryzacji, dlatego Ryszard często kupował
mu resoraki. Kiedy miał wolne, siadali na dywanie, który pokrywał
całą podłogę w dużym pokoju, rozkładali wszystkie autka i świetnie
się bawili. Zabawę psuła tylko Barbara, która psioczyła, że kto to
potem posprząta i że zagoniłby Piotra do lekcji, a nie tylko zabawa
i zabawa.
Ryszard miał wobec syna wielkie plany. Zanim to wszystko
zaczęło się sypać, doszedł do funkcji zastępcy naczelnika Wydziału
III-1 Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w  Katowicach,
co wcale nie było takie łatwe, bo w  latach osiemdziesiątych liczba
funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa osiągnęła apogeum. Ryszard
nawet widział się na stanowisku naczelnika, a  kto wie, może
w przyszłości i komendanta. Wyobrażał sobie, że popchnie młodego
ścieżką kariery. Wysoko postawiony w  SB ojciec ułatwiał życie już
na starcie. Ale potem nagle tacy jak Ryszard znaleźli się po drugiej
stronie. No, może nie nagle, bo teraz, z perspektywy czasu, Ryszard
uważał, że zmiany następowały stopniowo, a lata dziewięćdziesiąte
były w  zasadzie nieformalnym przedłużeniem PRL-u, ale mimo to
nie potra ł się odnaleźć w nowym ustroju, w którym dla takich jak
on brakowało miejsca. Ryszard czuł się oszukany, jednak nigdy nie
wyrzekł się tego, kim był. Płacił za to wysoką cenę, ale uważał, że
tak trzeba. Był człowiekiem nader honorowym. Skoro w przeszłości
dokonał wyboru, musiał pozostać mu wiernym.
Jego żona i  syn najwyraźniej mieli na ten temat zupełnie inne
zdanie. Z tego, co udało się Ryszardowi ustalić, Piotrek pracował na
wysokim stanowisku w jednym z banków z zagranicznym kapitałem.
Z  pewnością niemieckim lub holenderskim, psiamać. Nie tak to
wszystko miało wyglądać, nie tak.
Zgasił niedopalonego papierosa w  popielniczce i  przeszedł do
dużego pokoju. Z  nudów włączył telewizor. Świąteczna reklama
Coca-Coli, świąteczna komedia familijna, świąteczna bajka dla
dzieci, świąteczny… Najwyraźniej producenci telewizyjni zmówili
się z tą przeklętą staruchą z trzeciego piętra.
Ryszard naprawdę wierzył w to, że kiedy jej dokuczy, poczuje się
lepiej. Ale tak nie było. W zasadzie niewiele się zmieniło. Nadal czuł
się przeraźliwie samotny i  sam już nie wiedział, jak mu z  tą
samotnością jest. Jeszcze do niedawna utrzymywał, że dobrze mu
z  nią, ale im był starszy, tym częściej myślał o  przeszłości i  tym
momencie, w  którym jego życie przybrało ów nieco dziwny bieg.
Nie, nadal nie dopuszczał do siebie, że mógł czymś zawinić. Wierzył,
że przeżył swoje życie najlepiej, jak potra ł. Kiedyś ktoś mu
powiedział, że przez życie trzeba przejść tak, żeby mieć na starość
co wspominać. On miał. Jego wspomnieniami dałoby się obdzielić
życiorysy kilku osób i  jeszcze każda z  nich mogłaby się pochwalić
bogatym doświadczeniem.
Tylko… jakie to wszystko miało znaczenie? Jedyna osoba, dla
której chociaż starał się być lepszy, nie odzywała się do niego od
wielu lat. Syn, którego kochał nade wszystko, stał mu się obcą
osobą. Może już czas odłożyć na bok dawne urazy i  spróbować
naprawić to, co z  tej relacji zostało? Może – o  czym Ryszard
pomyślał z niechęcią, ale też z lekkim rozbawieniem – Janina miała
rację?
Nie. Na pewno nie. Nie należał do osób, które szybko zmieniają
zdanie. Ale… dlaczego tak boli? Zapalił kolejnego papierosa.
Najchętniej nalałby sobie wódki, ale dawno z tym skończył. Wyszedł
na balkon, licząc na to, że lodowate powietrze wywietrzy mu te
głupie myśli z głowy.
Nie wywietrzyło.

***

Ryszard lubił wspominać czasy, kiedy był kimś, pił dobrą wódkę,
miał władzę i piękne kobiety. Po służbie często zachodził do hotelu
Katowice, który wtedy był wyznacznikiem luksusu. W  hotelowej
restauracji, zamkniętej dla zwykłych śmiertelników, spotykali się
eleganccy panowie, którzy po kilku kieliszkach wódki stawali się
nieco mniej eleganccy, i  kobiety, które doskonale wiedziały, czego
chcą od życia. To właśnie w  hotelu Katowice Ryszard poznał
Barbarę. Zabawna historia. Przyszła z  jego kolegą, a  wyszła z  nim.
Od razu mu się spodobała i  wyczuł, że bardziej niż swoim
towarzyszem zainteresowana jest właśnie nim. Kolega trochę się
podroczył, ale szybko pocieszył się jedną z dziwek, o które nie było
trudno. Początkowo Ryszard wziął Basię za kobietę do towarzystwa,
ale szybko się przekonał, że jest inna, choć w  łóżku nie mniej
sprawna od tamtych. Nie, owej pierwszej nocy nie poszli do
hotelowego pokoju. Nie zabrał jej też do swojego nowiutkiego
mieszkania, które dostał w  ramach służby. Z  rozbawieniem myślał
wtedy o tych wszystkich, którzy czekali na przydział długimi latami
i  gnieździli się w  ciasnych kwaterach z  dziećmi, rodzicami czy
teściami, a  czasem też z  rodzeństwem. On na duże, trzypokojowe
mieszkanie czekał dokładnie cztery miesiące. Da się? Da! Trzeba się
tylko ustawić. Nie było mu żal tych wszystkich ludzi. Wykazywali
się wyjątkowym brakiem zaradności. A każdy jest przecież kowalem
własnego losu.
Rozmawiali wtedy z Basią do białego rana. Koledzy podśmiewali
się z  niego, że chyba się zakochał, ale Ryszard nie wierzył w  coś
takiego jak miłość, a  już na pewno nie miłość od pierwszego
wejrzenia. Jego poglądy miały się odmienić dokładnie rok później,
kiedy na świat przyszedł jego pierwszy i  jedyny syn, ale wtedy,
kiedy dyskutował z  nowo poznaną kobietą, która wkrótce miała
zostać matką jego dziecka, nawet przez głowę nie przemknęła mu
myśl, że mógłby bezgranicznie pokochać kogoś, kogo widzi po raz
pierwszy w życiu.
Basia była dla niego wyzwaniem. Większość kobiet od razu
dawała mu to, czego chciał, a ona wysyłała sprzeczne sygnały. Raz
zgrywała kokietkę, by za chwilę wycofać się i  ze wstydu oblać
krwistoczerwonym rumieńcem. To kładła dłoń na jego udzie, to ją
cofała.
Ryszard nie pamiętał, o  czym rozmawiali. Nic dziwnego. Minęło
już przecież tyle lat. Poza tym wypił tamtej nocy niemało. Chciał
sobie dodać animuszu, bo ta kobieta w  dziwny sposób go
onieśmielała. Wcześniej nie czuł nic takiego w towarzystwie żadnej
innej. I może właśnie dlatego go zainteresowała? Z otchłani pamięci
potra ł wyłowić swoją propozycję, że odprowadzi ją do domu. Nie
chciał, żeby wracała samotnie, choć wcześniej nie przejmował się
takimi szczegółami. Po dobrej zabawie po prostu szedł do siebie
i wymazywał z pamięci imię i twarz kobiety, z którą spędził noc.
Barbara mieszkała niedaleko, po drugiej stronie dworca. Jej
rodzina zajmowała mieszkanie w jednej z kamienic, jakich mnóstwo
było w centrum Katowic. Swoją drogą Ryszard ostatnio zapuścił się
w tamte rejony. Wygląd kamienic nie zmienił się mimo upływu lat.
Wtedy budynki wydawały mu się szykowne, wręcz eleganckie, teraz
były po prostu szare i brzydkie.
W  drodze do niej opowiadał jej chyba o  swojej pracy. Tak, na
pewno, bo patrzyła na niego z  mieszaniną strachu i  fascynacji.
Powiedział jej tylko tyle, ile mógł, czyli niewiele, ale i tak zrobił na
niej wrażenie. Później dowiedział się, że jej brat działał w opozycji,
ale ona nie miała z  nim kontaktu, więc mógł jej to wybaczyć,
chociaż oczywiście po ślubie odbył rozmowę ze swoim przełożonym.
Takie kontakty nie pozostawały bez reakcji. Ryszard był wściekły na
Barbarę i jej rodzinę, ale mleko się już wylało. Musiał się żenić.
Zanim jednak to się stało, spędził z  nią miłe cztery miesiące.
Nigdy wcześniej tak długo nie spotykał się z  żadną kobietą.
Uściślijmy – to nie tak, że w tym czasie nie miewał innych. Ryszard
nigdy nie był typem monogamisty. Otaczało go zbyt wiele pięknych
i  chętnych kobiet, aby pozostać wiernym tylko jednej. Ale Basia
została w  jego życiu na dłużej. Była kimś w  rodzaju jego
dziewczyny, kobiety, partnerki. Ryszard sam nie wiedział, jak ją
traktować, bo nigdy nie złożył żadnej deklaracji, ale powiedzmy, że
podchodził do tej relacji poważnie. Na tyle poważnie, że z  ramion
innych dziewczyn wracał do Basi. Ona, rzecz jasna, o  niczym nie
wiedziała. Ryszard nie był idiotą. Wiedział, że Basia nie zgodzi się
na taki układ, więc prowadził podwójne życie, co całkiem nieźle mu
wychodziło. Polubił ją. Dobrze mu się z  nią rozmawiało, miło
spędzało czas.
Wszystko zmieniło się, kiedy Basia ze łzami w  oczach oznajmiła
mu, że jest w  ciąży. Początkowo Ryszard zastosował technikę
wyparcia. Nakrzyczał na nią, że pewnie się puszczała, bo on uważał
i to niemożliwe, żeby zmajstrował jej dzieciaka.
– Jak możesz?! – Basia jeszcze bardziej się rozpłakała. – Za kogo
ty mnie masz? Przecież ja tylko z  tobą… no, Rysiek, jak w  ogóle
mogłeś tak pomyśleć?
Ryszard w  zasadzie nie miał słabości. W  gruncie rzeczy był
twardy jak stal. Niewiele go było w  stanie złamać, poza widokiem
płaczącej kobiety. Taki już był. Sądził, że ma to związek z  matką,
którą darzył nader ciepłym uczuciem. Sam bardzo przeżył śmierć
ojca, ale chyba jeszcze bardziej – cierpienie mamy.
– No, ja nie wiem… – Ryszard zaczął się wycofywać. – Uważałem,
przecież uważałem! – Uchwycił się tej myśli jak ostatniej deski
ratunku. – Jesteś pewna?
– Byłam u lekarza i on to potwierdził! Za siedem i pół miesiąca na
świat przyjdzie nasze dziecko.
Co było robić? Ryszard ze wszystkich wartości najbardziej cenił
honor. Zachował się więc tak, jak przystało na honorowego
mężczyznę. Ożenił się z  Basią i  sprowadził ją do siebie, choć było
mu to wyjątkowo nie w  smak. Lubił swoje życie kawalera,
a  tymczasem świeżo poślubiona żona z  dnia na dzień z  miłej,
uśmiechniętej dziewczyny stała się harpią, która każdego dnia
witała go w  drzwiach z  listą zażaleń i  pretensji. Ryszard tłumaczył
jej zachowanie ciążowymi humorami. Wierzył, że kiedy dziecko
przyjdzie na świat, wszystko wróci do względnej normy, choć
koledzy z pracy ostrzegali go, że będzie jeszcze gorzej. Nie chciał ich
słuchać, ale szybko się przekonał, że to oni mieli rację.
Jedyną jasną stroną jego życia był Piotrek. Ryszard oszalał na
jego punkcie, kiedy tylko chłopiec przyszedł na świat. Pomyślał, że
dla tej maleńkiej istoty, dla jego syna warto się przemęczyć z Basią.
A  może jeszcze będą szczęśliwi? Zaskoczyła go siła miłości do
dziecka. Czuł, że dla niego może przenosić góry. Tylko… jakoś nie
wiązał tego uczucia do niego z  Basią. Ona była odrębnym bytem.
Owszem, urodziła mu syna, za co był jej wdzięczny, ale tej
wdzięczności wystarczyło tylko na kilka miesięcy, po czym wrócił
do starych nawyków. Wmawiał sobie, że jest w stanie rozgraniczyć
te dwa życia – rodzinne i  to drugie, tylko jego, własne – w  taki
sposób, aby nikt nie ucierpiał. Zapewniał żonie i  synowi wszystko,
o  czym mogli marzyć. Kiedy mały miał cztery lata, pojechali na
wczasy do Bułgarii. Większość bajtli z  osiedla nie widziała nawet
Morza Bałtyckiego, a co dopiero mówić o Czarnym! Mieli samochód,
nowiutką dacię. Wystrój mieszkania wzbudzał zazdrość u  sąsiadów
i  znajomych. Baśka chodziła w  najmodniejszych ubraniach, prosto
z  Mody Polskiej. Piotrek bawił się sprowadzanymi z  Zachodu
zabawkami. A  że czasem Ryszard znikał na całe noce? Przecież
nikomu tym krzywdy nie robił. Zawsze wracał do rodziny.
Grali w  tę dziwną grę obydwoje. Barbara, choć coraz bardziej
nieszczęśliwa, stwarzała pozory przy dziecku, żeby mały nie
zorientował się, że coś jest nie tak. Ryszard nigdy nie wychodził
z  domu, dopóki Piotrek nie zasnął, i  wracał, zanim chłopiec się
obudził. Nie chciał, żeby syn zorientował się, że tata spędził noc
poza domem. Baśka wprawdzie coraz głośniej wyrażała
niezadowolenie, ale zawsze dawała się udobruchać prezentami.
Wszystko zaczęło się zmieniać pod koniec lat osiemdziesiątych,
kiedy stało się jasne, że PRL to kolos na glinianych nogach i  lada
chwila runie. Towarzystwo, w  którym obracał się Ryszard, stawało
się coraz bardziej nerwowe. Ludzie bali się o  przyszłość i  swoje
stołki. Kto przyjdzie po nich? Ci z Solidarności? Dobry żart. Przecież
dopiero co zamykało się ich w  więzieniach, inwigilowało
i  nierzadko pałą wybijało te głupoty z  głowy. Jak widać,
nieskutecznie. Tacy jak Ryszard zaczęli się zastanawiać, jak
potraktuje ich nowa władza.
A  potem był okrągły stół i  ponoć demokratyczne, choć nie do
końca, czerwcowe wybory. Wszyscy odetchnęli z  ulgą, bo komuna
niby się skończyła, a  jednak w  jakimś sensie trwała. Żadnych
rozliczeń, zostawiamy przeszłość tam, gdzie jej miejsce, i  idziemy
dalej. Ryszard nie wierzył w  to, że ci z  Solidarności dali się tak
łatwo wyruchać Kiszczakowi i Jaruzelskiemu. Sprawa musiała mieć
jakieś drugie dno. Zawsze jest jakieś drugie dno. Nieważne. Liczy się
tylko to, że Ryszard uwierzył, iż naprawdę nic się nie zmieni.
Pomylił się. Czas rozliczeń przyszedł, choć później, niż on się
spodziewał.
Nawet nie zauważył, jak Basia się od niego oddalała. Prawdę
mówiąc, było mu to na rękę. Skończyły się jej marudzenie,
narzekanie i  ta wiecznie skwaszona mina. Nie odnotował nowej
fryzury i tego, że zaczęła się mocniej malować. Nie zdziwił go nawet
widok nowego, kupionego na jednym z  tych bazarów, które nagle
rozkwitły na całej wolnej przestrzeni miasta, koronkowego stanika
suszącego się na suszarce. Zrozumiał dopiero, kiedy wrócił do domu
i nie zastał w nim nikogo. Ani Basi, ani Piotrka. Początkowo myślał,
że wyszli na spacer czy do sklepu, ale kiedy ich nieobecność się
przedłużała, zaczął się niepokoić. Coś go tknęło. Otworzył szafę. Na
wieszakach wisiały tylko jego koszule i  garnitury. Zniknęły
wszystkie rzeczy Basi i Piotrka. W kuchni na stole leżał list. Ryszard
zapoznał się z jego treścią i głośno roześmiał.

***
Lata, które minęły od odejścia Barbary, zlewały się ze sobą.
Początkowo Ryszard był przekonany, że Baśka wróci, dlatego nie
robił nic, aby ją odszukać. Minął miesiąc, dwa, trzy, pół roku
i nawet się nie zorientował, kiedy miesiące zamieniły się w lata.
Barbara napisała, że odchodzi do innego. Ryszarda trochę kusiło,
żeby spróbować się dowiedzieć, kim jest ten drugi. Nie powinien
mieć z tym problemów. Gdyby zechciał, ustaliłby jego dane w ciągu
kilku dni. Ale nie chciał. Miał swój honor i  nie zamierzał się
poniżać.
Kiedy matka pytała go, co się właściwie stało, on tylko wzruszał
ramionami i powtarzał: „Wróci. Zobaczysz, że wróci”.
Ale Basia nie wracała. Ryszard był przekonany, że upomni się
chociaż o alimenty na Piotrka, ale ona jakby zapadła się pod ziemię.
Nie chciała żadnych pieniędzy. W  liście napisała, że marzy jej się
święty spokój. Wypomniała mu liczne zdrady i popijawy z kolegami.
W  Ryszardzie narastała złość. Jakoś nigdy wcześniej nie narzekała!
A może narzekała, ale on nie zwracał na to uwagi?
Był wściekły, że pozbawiła go kontaktu z  dzieckiem, ale
postanowił wziąć ją na przeczekanie. Na rozprawie rozwodowej nie
zamienił z nią ani słowa. Ale nawet po tym, jak sąd orzekł rozwód,
Ryszard święcie wierzył w to, że bez niego Baśka zginie. A potem…
cóż. Potem chyba było już za późno. Bo co miałby zrobić? Zjawić się
po pięciu, dziesięciu latach i  powiedzieć: „Cześć, synku, bardzo za
tobą tęskniłem?”. Nie, to nie miało sensu. Liczył, że Piotrek sam go
odnajdzie, kiedy dorośnie. Ryszard miał nawet przygotowaną
przemowę na tę okoliczność. Zamierzał całą winą obarczyć byłą
żonę. Musi uświadomić syna, jakim człowiekiem jest jego matka!
Ale Piotrek się nie pojawił. Nigdy. A  Ryszard coraz częściej miał
wrażenie, że stracił jedyną osobę, która cokolwiek dla niego
znaczyła.
Już dawno nie rozpamiętywał przeszłości. Cholerna Janina!
Obudziła w  nim te najgłębiej ukryte wspomnienia, uczucia, od
których się odżegnał…
A  gdyby tak spróbować? Co miał do stracenia? Nie widział syna
od… no właśnie. Od prawie trzydziestu lat. Szmat czasu. Teraz
Piotrek był dorosłym, ukształtowanym mężczyzną. Czy w jego życiu
znajdzie się miejsce dla nieobecnego dotąd ojca?
Ryszard postanowił, że zadzwoni do jego rmy i  spróbuje się
z nim skontaktować. Jeśli się nie uda, trudno. Ale minęło tyle lat…
Wariował już bez żadnych wieści od syna. Sam nie rozumiał, jak
udało mu się tak długo wytrzymać. Najpierw jednak musi wyjść się
przewietrzyć. Czy to na pewno dobry pomysł, szukać syna? A  jeśli
się ośmieszy? Jeśli… Nie chciał, żeby Piotrek pomyślał, że on czegoś
od niego potrzebuje. Fakt, po wprowadzeniu ustawy
dezubekizacyjnej żyło mu się trudno, ale nie zamierzał komukolwiek
pokazywać, jak ubodły go te zmiany społeczne. Zawsze był dumny
i taki miał pozostać.
Kiedy zszedł na trzecie piętro, otworzyły się drzwi do mieszkania
Janiny. Ryszard rozejrzał się nerwowo, zastanawiając się, czy zdąży
wrócić do siebie, zanim ona wyjdzie na klatkę schodową, ale w tej
samej chwili Janina pojawiła się w drzwiach.
– O, jesteś – odezwała się pogodnym głosem.
Ryszard zastygł w bezruchu. Nie spodziewał się miłego powitania
po tym, jak ją potraktował. Zaczął się zastanawiać, czy sąsiadka jest
zdrowa na rozumie.
–  Upiekłam dla ciebie makowiec. Wpadniesz później po ciasto?
W ogóle zrobiłeś już zakupy na święta?
– Czy zrobiłem… zakupy na święta? – powtórzył bezwiednie.
Janina się roześmiała. Wyglądało na to, że nie ma do niego żalu
i  nie zamierza wracać do rozmowy sprzed kilku dni. Ryszard
kompletnie tego nie rozumiał. Przecież powiedział jej, że to właśnie
przez niego inwigilowała ją SB!
Sąsiadka zdawała się czytać w jego myślach, bo powiedziała:
– To było dawno. Nie rozpamiętujmy tego, co było. Ja wiem, że ty
nie jesteś złym człowiekiem… To co, wpadniesz po ciasto?
Ryszard skinął tylko głową i  bez słowa wyminął Janinę. Skąd
w niej tyle wiary w jego dobroć? Sam uważał się za beznadziejnego
człowieka. Zepsutego do szpiku kości. Co takiego dostrzegła w nim
ta stara wariatka?
Wyszedł z  klatki schodowej. W  powietrzu wirowały pojedyncze
płatki śniegu. Sąsiad z  drugiego piętra właśnie wchodził do bloku,
dzierżąc ogromne drzewko. Na elewacji sąsiedniego budynku wisiał
billboard informujący o  promocji na świątecznego karpia. Na
pieprzonego świątecznego karpia. Ryszard od tylu lat nie jadł
karpia. Podejrzewał, że nawet nie potra łby go przyrządzić…
A  gdyby tak kupić rybę, dla siebie i  sąsiadki, i  poprosić, żeby ją
przygotowała? Dobry uczynek za dobry uczynek. Tylko czy Ryszard
jeszcze potra ł je czynić? Najwyższy czas chociaż spróbować.
A potem zadzwoni do rmy Piotrka! Tak, zadzwoni! Już postanowił.
Nie liczył na to, że syn zgodzi się spotkać nie teraz, w  tym całym
przedświątecznym zamieszaniu, ale może chociaż uda się złożyć mu
życzenia?
Ryszard postanowił pójść po karpia. Nie do marketu, bo mimo że
tam kupiłby go w  promocji, nie lubił zatłoczonych miejsc. Włożył
rękę do kieszeni, aby upewnić się, czy wziął portfel, i  ruszył
w  stronę małego osiedlowego sklepiku. Miał nadzieję, że znajdzie
tam to, czego szukał.
Już przed wejściem wyczuł, że coś jest cholernie nie w porządku.
Zadziałał jego stary milicyjny instynkt. Ryszard cały się spiął,
rozglądając się wokół, ale nie zobaczył nic, co uzasadniałoby jego
niepokój. Machnął ręką i wszedł do środka. Po czym zamarł.
Nawet kiedy pracował w  milicji, nigdy nie był świadkiem takiej
sceny. Nie dlatego, że miał inne obowiązki. Po prostu zazwyczaj
służby przyjeżdżają na miejsce już po wszystkim, kiedy
rozhisteryzowana ekspedientka zostaje sama i próbuje wytłumaczyć,
co się stało.
Tamten mężczyzna go nie widział. Ryszard dostrzegł jego trzęsące
się dłonie i domyślił się, że ma przed sobą człowieka uzależnionego,
który próbuje zdobyć pieniądze na towar. Niedobrze. Bardzo
niedobrze. Tacy są najgorsi, najbardziej agresywni, ale Ryszard i tak
postanowił zareagować. Zastanawiał się, jak mógłby pomóc
pracownicy sklepu, kiedy ona przeniosła na niego wzrok. Błąd.
Napastnik zorientował się, że nie są w sklepie sami.
– Wypierdalaj! No już cię nie ma! – wrzasnął młody chłopak, ale
Ryszard ani drgnął.
–  Nie chcesz tego zrobić, prawda? Tak naprawdę jesteś
śmiertelnie przerażony i  żałujesz, że wszedłeś do tego sklepu. Dam
ci teraz szansę. Zejdę ci z  drogi, a  ty po prostu wyjdziesz
i  zapomnimy o  tym, co się wydarzyło… Idą święta. Naprawdę
chcesz zepsuć je sobie i  tej kobiecie? – powiedział Ryszard
spokojnym głosem.
– Zamknij się, dziadku! Powiedziałem: wypierdalaj stąd!
Dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Kiedy na miejsce
przyjechała policja, ekspedientka nie potra ła wytłumaczyć, co się
stało. Czy to ten napastnik rzucił się na mężczyznę, czy to ten
emerytowany milicjant próbował wytrącić mu nóż z  ręki? Znała
Ryszarda. Oczywiście, że go znała. Wszyscy na osiedlu go kojarzyli.
Zupełnie nie rozumiała, dlaczego to zrobił. Przecież dałaby temu
chłopakowi pieniądze! Ludzkie życie jest najważniejsze. A  tu taka
tragedia, tuż przed świętami, o Jezu, taka tragedia, taka tragedia!
Ryszard sam też nie wiedział, co właściwie robi. Po prostu poczuł,
że musi się wstawić za tą biedną kobietą. Może chciał odkupić
winy? Kto wie?
Chyba go już o to nie zapytamy.

Sernik budyniowy
Składniki:
• 1 kg zmielonego twarogu
• 4 jajka
• ½ szklanki cukru
• 1 opakowanie cukru waniliowego
• 2 opakowania budyniu waniliowego
• 100 ml śmietany 30%
• 2 opakowania herbatników
• szczypta soli

Przygotowanie:
Oddzielamy żółtka od białek. Do żółtek dodajemy cukier i cukier
waniliowy. Ubijamy to na puszystą masę, do której dodajemy
proszek budyniowy, śmietanę i  ser. Wsypujemy szczyptę soli do
smaku i  mieszamy. Na koniec dodajemy ubite na sztywną pianę
białka.
Blachę wykładamy dwiema warstwami herbatników, na które
wylewamy masę serową. Sernik pieczemy w  temperaturze 180
stopni przez mniej więcej 45–50 minut.
U  mnie w  domu czasem posypuje się gotowe ciasto cukrem
pudrem lub smarujemy kremem czekoladowym. Rozpusta! =)
Smacznego!

Magdalena Majcher – autorka poczytnych powieści obyczajowych


z  rozbudowanym tłem społecznym. Zaczęła pisać po urodzeniu
drugiego dziecka, udowadniając sobie i  innym, że macierzyństwo
nie przeszkadza w samorealizacji i spełnianiu marzeń. Debiutowała
w  2016 roku. Dotychczas wydała kilkanaście książek, między
innymi popularny cykl Wszystkie pory uczuć oraz wielopokoleniową
Sagę nadmorską (Wydawnictwo Pascal).
Uważa, że najważniejszym pytaniem, na które musi odpowiedzieć
swoim czytelnikom, jest nie „co się stało?”, ale „dlaczego tak się
stało?”. Uwielbia wplatać w  fabułę wątki historyczne
i  psychologiczne. Lubi nieoczywiste rozwiązania. Nie wyobraża
sobie życia bez pisania i podróżowania.
Katarzyna Berenika Miszczuk. Gdzie Mikołaj nie
może… tam diabła pośle!

Dzwoneczki sań brzęczały miłą dla ucha melodię. Kopyta reniferów


stukały w  takt niespiesznego biegu w  srebrnej poświacie księżyca.
Sanie były już praktycznie puste. W pokaźnym worku leżało jeszcze
tylko kilka prezentów. Zbliżał się koniec godziny czarów.
– Pieprzona noc. Nie cierpię świąt – warknął mężczyzna siedzący
na koźle i pociągnął nosem, z którego nieustannie mu kapało.
Poprawił na głowie czerwoną czapkę okoloną białym futrem.
Mokry nos wytarł o  rękaw czerwonego płaszcza. Czuł, że powoli
zamarza. Sanie sunęły gładko w  stratosferze, jakieś piętnaście
kilometrów nad powierzchnią Ziemi. Nie było bardzo zimno,
temperatura utrzymywała się mniej więcej w okolicach zera. Jednak
przez pęd sań wydawało się, że jest znacznie, znacznie mroźniej.
– Nienawidzę świąt – powtórzył i szarpnął za lejce.
Renifery zaczęły pikować w  dół, ciągnąc za sobą sanie. Woźnica
poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Uwielbiał latać. Latanie
to była wolność. Jednak kierowanie dziewięcioma reniferami, które
miały móżdżki wielkości orzechów włoskich (i  to orzechów bez
skorupki), zdecydowanie nie przypadło mu do gustu.
Sanie wyhamowały gwałtownie na dachu domu postawionego
pośrodku głuszy. Jak okiem sięgnąć nigdzie nie było widać
zabudowań, jedynie ciągnący się kilometrami las. Dość nowoczesny
domek zimowy, zapewne zachcianka bogacza, który chciał uciec od
tłumów w Boże Narodzenie, był niesamowicie cichy i nie paliło się
w nim ani jedno światło.
Woźnica poczuł się odrobinę nieswojo. Niedawno odkrył nowy
gatunek lmowy, mianowicie horror, i  teraz nie mógł pozbyć się
przeczucia, że stale grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Co gorsza,
zaczęły go przerażać dzieci. Już wcześniej czuł się w  ich
towarzystwie nieswojo. Zwłaszcza w  pobliżu tych najmniejszych.
Uważał, że jest coś dziwnego w  ich dużych głowach i  krótkich
nogach. Tych większych też zresztą nie lubił. Głównie dlatego, że
umiały mówić. Po obejrzeniu kilku horrorów do jego dość licznej
kolekcji lęków dołączyły dzieci, które są już duże na tyle, że mają
dorosłe proporcje i  umieją mówić, ale z  jakiegoś powodu tego nie
robią. Bo dzieci w  horrorach się nie odzywają. Patrzą tylko w  ten
przerażający sposób, który sprawia, że włoski na karku stają dęba.
– No dobra, czas się wziąć w garść – powiedział, żeby dodać sobie
odwagi. – Może w tym domu nie ma dzieci.
Podszedł do komina. Przez chwilę przyglądał mu się z  marsową
miną. Komin był wyjątkowo wąski i na dodatek przysłonięto go od
góry metalowym daszkiem. Zostało jakieś piętnaście centymetrów
wolnej przestrzeni, przez którą trzeba by się przecisnąć.
–  A  w  nosie, żeby nie powiedzieć, że niżej, mam tradycję –
oświadczył reniferom, które patrzyły na niego z politowaniem.
Pstryknął palcami i  w  jednej chwili zmaterializował się razem
z  workiem w  przestronnym salonie połączonym z  kuchnią.
Wskazówka minutowa na zegarze, który powieszono nad
kominkiem, zrównała się ze wskazówką godzinową. Była północ.
Położył pękaty worek na podłodze i  zaczął się rozglądać. Musiał
się upewnić, czy na ścianie wisi krzyż. Choinka także była mile
widziana.
Krzyż znalazł nad drzwiami wejściowymi. Nieduży, drewniany,
bardzo prosty. Choinka natomiast niemile go zaskoczyła. Była
z  plastiku. Białego, skrzącego się brokatem plastiku. Zakłuła jego
zmysł artystyczny, choć musiał przyznać, że z  granatowymi
bombkami prezentowała się dość elegancko. Niemniej i  tak wolał
zielone, najlepiej naturalne drzewka, obwieszone starymi
bombkami, dziecięcymi łańcuchami, ciasteczkami, orzechami
i  zasuszonymi plastrami pomarańczy. Za takimi ozdobami zawsze
kryły się jakieś wesołe historie: piekarnik nastawiony na zbyt długi
czas, kłótnia rodzinna po stłuczeniu najcenniejszej bombki, która
jednocześnie była najbrzydsza, dziecięce rączki sklejone super glue,
palec zraniony podczas krojenia pomarańczy, złamany na orzechu
ząb. Sama radość!
Właściciele tej choinki mogli najwyżej pokłócić się podczas
kupowania w hipermarkecie bombek wyprodukowanych w Chinach
o  to, który odcień granatu będzie się lepiej prezentował na
świątecznych zdjęciach.
Złapał krzesło i podszedł do krzyża.
– Czas na obowiązki! – westchnął.
Był skupiony na swoim zajęciu i  zupełnie nie zauważył, że ktoś
się do niego podkradł.
– Co pan tu robi?
Cienki dziecięcy głosik zmroził go do szpiku kości. Zachwiał się
niebezpiecznie na krześle, cudem tylko z  niego nie spadając.
Odwrócił się powoli w stronę, z której dobiegło pytanie.
– Jaaa? – stęknął.
Niziutki chłopiec ubrany w  piżamę z  olbrzymim symbolem
Batmana na piersi przyglądał mu się bez cienia strachu. Był
zafascynowany widokiem mężczyzny przebranego za Świętego
Mikołaja, który właśnie odwrócił do góry nogami krzyżyk na
ścianie.
– Tak. Pan.
–  Ja… – zaczął, a  potem nagle zmarszczył brwi. – Zaraz, zaraz!
A  czemu ty nie śpisz, przecież zanim wszedłem do domu, rzuciłem
czar, żeby wszyscy spali!
Chłopiec uniósł brwi.
Mężczyzna ściągnął czapkę z głowy. Na ramiona rozsypały mu się
czarne jak smoła, proste włosy. Zeskoczył z krzesła.
– A może nie rzuciłem? Do kroćset. Chyba zapomniałem – mówił
już do siebie. – No trudno. Macie ekspres do kawy? Albo jakiś
alkohol? Strasznie przemarzłem.
–  Tata chowa alkohol w  tamtej szafce. A  tu stoi ekspres. To kim
pan jest? – Chłopiec nie ustępował.
– Jestem Świętym Mikołajem!
Malec mierzył go przez chwilę pełnym wątpliwości spojrzeniem.
– Nieprawda.
–  Jak to nieprawda?! – oburzył się. – Oczywiście, że jestem
Świętym Mikołajem!
–  Nie ma pan siwej brody. I  nie jest pan stary. Nie jest pan też
gruby – zaczął wyliczać dzieciak, zginając małe paluszki.
–  Jeszcze tego by brakowało, żebym oprócz noszenia tego
koszmarnego stroju musiał się upodobnić do starego zgreda. Masz
rację. Ja tylko zastępuję Świętego Mikołaja – przyznał się. – Poza
tym jestem o  niebo przystojniejszy. To w  sumie komplement, że
mnie nie poznałeś.
Gładka przemowa nie zrobiła na dziecku żadnego wrażenia.
– To kim pan jest?
–  A  co ty tak wszystko musisz wiedzieć? – zirytował się. – Czy
dzieci zawsze są takie ciekawskie? Nic dziwnego, że dorośli kupują
wam gry komputerowe. Przynajmniej nie muszą z wami rozmawiać.
– To kim pan jest? – Chłopiec zignorował pytanie.
– No już dobrze, dobrze. Sam tego chciałeś! – Przybysz wziął się
pod boki. Zbyt obszerny czerwony płaszcz, bez wątpienia uszyty na
kogoś o  potężniejszych gabarytach, zafalował. – Jestem diabeł
Azazel!
Dzieciak prychnął i pokręcił głową.
– Nieprawda. Nie jest pan diabłem.
Pewność siebie Azazela odrobinę stopniała. Nie spodziewał się, że
ten mały mu nie uwierzy. Poza tym był przekonany, że chłopiec się
go przestraszy, a  on zyska zabawną anegdotę, którą będzie mógł
opowiadać innym mieszkańcom Piekła. A już na pewno zamierzał ją
opowiedzieć tej świętoszkowatej Wiki i  swojemu najlepszemu
piekielnemu przyjacielowi Belethowi. Zapowiadało się jednak na to,
że nie będzie historyjki. Najwyraźniej diabły już w  ogóle nie
wzbudzają lęku.
Do czego ten świat zmierza?
– Oczywiście, że jestem diabłem! – zaperzył się.
–  Nie ma pan rogów. Nie ma pan kopytek. I  nie widzę wideł –
zaczął wyliczać smarkacz, ponownie zginając paluszki.
– Kopytek – prychnął przybysz zniesmaczony. – Żaden diabeł nie
ma kopytek! To jakaś bzdura wymyślona wiele lat temu. Albo
propaganda tych tam z  góry! A  widły i  rogi mam. Pozłacane!
Zakładam je tylko na parady w Piekle.
– Jakoś mi się nie wydaje. Czemu diabeł miałby się przebierać za
Świętego Mikołaja?
– Ja chyba nie lubię dzieci – stwierdził Azazel bardziej do siebie
niż do swojego rozmówcy.
– No? Czemu?
– Bo… bo… bo pyskujecie!
– Nie! Pytam, czemu przebrał się pan za Świętego Mikołaja!
Diabeł mocno zacisnął wargi zirytowany do granic możliwości.
Jego zwykle przeraźliwie białe policzki poczerwieniały. Przymknął
powieki i  odetchnął głęboko przez nos. Wyobraził sobie, że jest
kwiatem lotosu na spokojnym jeziorze.
Otworzył oczy. Był jeszcze bardziej zirytowany. Nienawidził
kwiatów. Zupełnie nie wiedział, dlaczego postanowił sobie
wyobrazić coś takiego.
– Za dużo czasu spędzam przed telewizorem – burknął do siebie.
– Słucham? – Chłopiec bez lęku podszedł bliżej.
– Nic, nic! Bądź tak łaskaw i zrób mi espresso, to może pogadamy
– poinstruował go diabeł i rozsiadł się w fotelu pod choinką.
Spojrzał na su t. Dokładnie nad nim znajdowała się główna
sypialnia, w  której dwie osoby oddychały równo, zatopione
w głębokim śnie. Postanowił przynajmniej częściowo naprawić swój
wcześniejszy błąd. Pstryknął palcami.
– Nie martw się, twoja mama i tata się nie obudzą – powiedział.
–  To nie jest moja mama. To koleżanka taty z  pracy –
poinformował go chłopiec.
– Koleżanka?
–  Tak, bardzo dobra koleżanka. Dlatego śpią razem w  pokoju.
Mama nie mogła z nami być w te święta. Pojechała do chorej babci.
Musi się nią opiekować. Tata mówi, że pewnie babci już więcej nie
zobaczymy. – Oczy chłopca podejrzanie się zaszkliły.
Tym razem to Azazel zmierzył nieufnym wzrokiem dziecko.
Skrzywił się ze wstrętem na widok łez.
– A ile ty masz lat? – zapytał niechętnie.
– Osiem.
– Aha. Mało. – Diabeł był niezadowolony.
– A co?
–  A, bo coś bym ci powiedział, ale może się powstrzymam. Na
razie. Przynieś mi kawy, to pogadamy.
– Tak jest! – odparł posłusznie chłopiec.
Sprawnie wspiął się na niski stołek i  włączył ekspres. Azazel
przymknął oczy i  oparł wygodnie głowę na fotelu. Mile go
zaskoczyło, że dzieciak naprawdę przygotuje mu kawę. Pomyślał, że
może ludzie mają trochę racji, decydując się na posiadanie tych
małych potworków. Jak widać, do czegoś się jednak przydają.
Westchnął. Był okrutnie zmęczony. Świąteczna noc dobiegała
końca. Niedługo będzie mógł wrócić do zaświatów, żeby wreszcie
odpocząć.
– To czemu przebrał się pan za Świętego Mikołaja?
Diabeł uchylił powieki. Mały człowieczek wyciągał w jego stronę
liżankę. Zapach świeżo zmielonych ziaren otrzeźwił zmęczonego
wędrowca. Azazel mógł wykorzystać swoje moce i  stworzyć sobie
najlepszą kawę, jednak spodobało mu się, że ktoś go obsługuje.
–  Dziękuję. Jestem na zastępstwie. – Siorbnął napoju
o  temperaturze niemal wrzątku. Oczy wyszły mu na wierzch, ale
przełknął. Był w końcu diabłem. Lubił ciepło.
Chłopiec zrobił zaskoczoną minę, nie zauważywszy, że właśnie
poparzył swojego gościa.
– To tak można?
– Tak, tak. Widzisz… problem w tym, że Święty Mikołaj, pomimo
swojego wyglądu zapamiętałego alkoholika, niestety nie ma zbyt
mocnej głowy. Ja wiem. Zaskakujące! Sam się dałem nabrać na ten
jego czerwony kinol, piwny bęben i małe kaprawe oczka. A tu taka
niespodzianka!
Chłopiec zmarszczył czoło.
– Święty Mikołaj… – zaczął.
–  Poszedłem do niego z  wizytą, by wyjaśnić kilka bardzo
frapujących mnie kwestii – przerwał dziecku diabeł, chcąc wreszcie
delektować się swoim głosem w  spokoju. – W  prezencie zaniosłem
mu kilka butelek ajerkoniaku mojej własnej roboty. Jak by to ująć,
żeby ci najdokładniej zobrazować, co się stało, a  jednocześnie nie
skazić twojego delikatnego młodego umysłu zbyt wulgarnym
określeniem? Hm… – Złożył dłonie w  piramidkę i  wbił spojrzenie
w  su t. Nagle uśmiechnął się szeroko i  zwrócił swoje czarne,
bezdenne oczy na chłopca. – Już wiem! Ubzdryngolił się, aż miło.
– Komu miło? – Dziecko było całkiem zagubione.
–  No na pewno nie jemu! – Azazel parsknął śmiechem. – Leży
teraz pod stołem i  chrapie. Jeśli mam farta, to w  kałuży swoich
wymiocin. I  pomyśleć, że wystarczyła jedna butelka diabelskiego
adwokata. Muszę go chyba częściej przyrządzać.
Chłopiec usiadł na podłodze obok fotela. Wbił w  diabła mądre
spojrzenie zielonych oczu.
– I pan pojechał zamiast niego?
– Tak. Postanowiłem spełnić obywatelski obowiązek. Zaprzęgłem
te jego tępe konie czy tam inne kozy, wziąłem worek i pojechałem.
–  Naciągane – skwitował malec. – Coś mi się wydaje, że pan
kłamie. Poza tym to zabrzmiało tak, jakby specjalnie pan chciał mu
zaszkodzić.
Azazel dopił kawę. Był coraz bardziej zirytowany. Dzieciak nie
miał nawet dziesięciu lat, a przejrzał na wylot diabła, który miał na
karku milenia. Gorąca kawa mile grzała go jednak w żołądku, więc
postanowił, że jeszcze chwilę posiedzi w  położonym na odludziu
domu. Nie miał w końcu nic do stracenia. Jako istocie wiecznej nie
żal mu było czasu, który właśnie tracił na pogaduszki ze smarkatym
śmiertelnikiem.
–  A  nie chciałbyś się przypadkiem dowiedzieć kilku ciekawostek
o Świętym Mikołaju? – zaproponował łaskawie, zmieniając temat.
– Być może. – Chłopiec pozostał nieufny.
– To chcesz czy nie?
– Niby chcę…
Kusiciel wychylił się do przodu. Na jego twarzy pojawił się
zadowolony uśmieszek.
– Boisz się mnie? – zapytał.
– Nie! – żachnął się chłopiec. Jego drobne ramionka trzęsły się od
śmiechu. Pan diabeł wydał mu się bardzo sympatyczny i w pewien
sposób pocieszny.
Zadowolenie Azazela od razu stopniało. Nie takiej odpowiedzi się
spodziewał.
– Nie? – jęknął.
Zaraz jednak szybko sobie wytłumaczył, że dzieciak jest po prostu
oszołomiony jego urodą. Azazel był bowiem bardzo przystojny, jak
zresztą większość diabłów. Musiał taki być, w końcu jego pracą było
kuszenie ludzi. Tak, to na pewno dlatego smarkacz w  ogóle się go
nie przestraszył.
–  Ale panie diable, pan wie, że Święty Mikołaj nie istnieje? –
zagadnął chłopiec. – To bajka dla małych dzieci. Prezenty tak
naprawdę kupują rodzice.
Azazel poczuł się nagle staro. Bardzo rzadko zwracano się do
niego per pan. W  Piekle wszyscy byli równi. Nikt nie używał
zwrotów grzecznościowych. Poza tym w Niższej Arkadii płeć często
była pojęciem dość… płynnym. Taki na przykład Belfegor
o delikatnej, kobiecej wręcz urodzie uwielbiał nosić kiecki.
Diabeł stwierdził, że jednak nie lubi dzieci. Gnojek przypomniał
mu o  tym, że tak naprawdę Azazel wcale nie ma trzydziestu lat.
Stworzono go tylko w taki sposób, żeby wyglądał na młodzieńca.
– Święty Mikołaj istnieje – odburknął. – Dawno, dawno temu był
facet, który odziedziczył po ojcu kupę pieniędzy. Nazywał się
Mikołaj. Mieszkał w Mirze, w Licji.
– Gdzie? – przerwał mu mały.
Azazel westchnął z irytacją.
–  Czy to moja wina, że wy, ludzie, tak lubicie zmieniać nazwy
geogra czne? – warknął. – Zrób mi drugą kawę. I  skołuj coś
słodkiego. Ciasto jakieś czy ciasteczka, ewentualnie lody. Na pewno
coś macie. W  końcu są święta. A  Mira była w  Licji, czyli teraz
w Turcji. Wiesz, gdzie jest Turcja?
– Wiem, jeździmy tam na wakacje.
Chłopiec ponownie włączył ekspres. Aromat mielonych ziaren
znowu rozszedł się po całym pomieszczeniu. Diabeł oparł stopy
w  długich czarnych botkach na podnóżku. Śnieg już prawie
całkowicie rozpuścił się pod grubą podeszwą. Pod fotelem rozlewała
się brudna kałuża. Resztki wody wsiąkały w beżowy materiał obicia
podnóżka, by pozostać tam na zawsze.
Azazel rozpiął czerwony kaftan. Pod spodem miał białą koszulę
z  żabotem, nijak niepasującą do reszty stroju. Na jego szyi wisiało
na rzemyku niebieskie piórko. Pozostałość skrzydeł, które obcięto
mu za udział w rebelii Lucyfera.
– Proszę, to dla pana.
Przyjął talerzyk, na którym leżało kilka ciasteczek. A  raczej coś,
co w  założeniu miało uchodzić za ciasteczka. Ponieważ były to
raczej sklejone z  nasion bryłki. Dłuższą chwilę przyglądał się im
krytycznie. Dziecko ugryzło śmiało jedną z kulek i żując zawzięcie,
usiadło na dywanie obok podnóżka.
– A co to jest? – zdziwił się diabeł i powąchał ostrożnie to coś.
– Ciasteczka.
– Śmiem wątpić.
– To ciasteczka bez mleka, cukru i glutenu – wyjaśnił chłopiec. –
I bez wiórków kokosowych.
Azazel nadgryzł jedno ostrożnie. Było gruzłowate, lepkie
i  kompletnie niesłodkie. Przykleiło się do wszystkich zębów i  na
dodatek weszło w  szpary między trzonowcami. Zaczął zirytowany
cmokać, ale w żaden sposób nie mógł się pozbyć kleistej masy.
– Obrzydliwe – skwitował. – Nie ma innych?
– Nie, ja mogę jeść tylko takie – oświadczył chłopiec.
–  Jesteś alergikiem czy co? – Diabeł wypluł na podłogę resztę
ciasteczka.
– Nie.
– To czemu jesz takie świństwo?
– Bo mama mówi, że wtedy będę zdrowszy.
Diabeł nie był pewien, jak powinien zareagować na takie
oświadczenie. Według niego karmienie dziecka czymś takim to był
szczyt diabelstwa. Z  drugiej strony kobietą chyba kierowały dobre
intencje. Paradoks.
–  Piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami – skwitował. –
Powiedz to swojej matce, jak ją spotkasz. A  nie masz przypadkiem
ochoty na ciasteczka czekoladowe z  kawałkami najpyszniejszej
mlecznej? Prosto ze Szwajcarii?
Na jego wyciągniętej dłoni zmaterializował się talerz, na którym
leżała cała sterta ciasteczek. Chłopiec przełknął ślinę. Nie mógł
oderwać wzroku od słodkości. Zapach czekolady był tak silny, że aż
zatuszował aromat kawy.
–  Rok temu jadłem czekoladę na urodzinach Sebastiana. Po
kryjomu – wyznał mały. – Mama nic nie wie.
– Jedz – kusił diabeł. – Teraz mama też się nie dowie.
–  A  muszę ci za nie oddać duszę? – spytał chłopiec roztropnie,
zatrzymując dłoń tuż nad ciasteczkiem.
Diabeł nie mógł się powstrzymać i  zaśmiał się szczerze. Coraz
bardziej lubił tego dzieciaka.
– A chciałbyś? – zapytał chytrze.
– Nie, raczej nie.
– To możesz się poczęstować za darmo. Ty mi zrobiłeś kawę, to ja
ci mogę zrobić ciasteczka. Niech stracę.
Azazel postanowił, że będzie łaskawy. W  końcu były święta.
Patrzył, jak dzieciak pochłania ciastka. Żaden okruch się nie
marnował, bo chłopiec poślinionym paluszkiem zbierał każdy
z talerzyka. Diabeł zaczął się zastanawiać nad sensem rodzicielstwa.
Doszedł do wniosku, że ludzie chyba mają dzieci po to, żeby je
torturować. Jak w końcu inaczej wyjaśnić fakt, że biedny bachor był
karmiony kamiennymi ciasteczkami? Nic dziwnego, że był taki
chudy i podejrzanie wiotki.
–  To co jeszcze mi pan powie o  Świętym Mikołaju? – zapytał
chłopiec.
–  A  faktycznie, obiecałem ciekawostki. No to już wiesz, że
odziedziczył spory majątek, a  potem go rozdał potrzebującym,
frajer. Ponieważ udawał świętego już za życia, rozdawał pieniądze
ukradkiem, żeby nie mieć z  tego żadnych korzyści. Dziwak jakiś.
Poza tym…
– Mogę jeszcze ciasteczko? – przerwał mu chłopiec.
– Oczywiście.
Na podłodze zmaterializowała się miska pełna ciastek
czekoladowych. Diabeł rozłożył dłonie. Na każdej z nich pojawił się
talerz z  eklerką. Bita śmietana wylewała się z  ob cie polanego
czekoladą ciastka.
–  A  może eklerkę? Szatan za nimi przepada. W  Piekle chodzą
słuchy, że codziennie zjada co najmniej sześć. Chyba czas sprawdzić,
co takiego niesamowitego jest w tym deserze – powiedział Azazel.
Dzieciak pobiegł po widelczyki do ciasta, a diabeł stworzył sobie
jeszcze kieliszek białego wina. Zachwyciło go, że dziecko wykonuje
posłusznie wszystkie jego polecenia. Ponownie naszła go myśl, że
może ludzie mają dzieci po to, żeby im służyły. Tak, to
zdecydowanie musiało być to. Pokiwał głową. Przydałoby mu się
takie karne dziecko. Przynosiłoby mu wieczorem kapcie.
–  Wracając do Mikołaja… Kiedy był nastolatkiem, wyrzekł się
kobiet, dobrej zabawy, a  także bogactwa. Chciał się tylko modlić.
Jego rodzice też byli pobożni, ale podobno zmarli młodo. Szczerze
mówiąc, to uważam, że kopnęli w kalendarz, jak im oświadczył, że
rozda majątek, na który wypruwali sobie żyły przez całe życie. –
Diabeł nie potra ł się powstrzymać przed komentowaniem.
–  To trochę taki Robin Hood! – Chłopiec był zachwycony. –
Rozdawał majątek biednym!
Diabeł zacmokał.
–  Robin Hood to postać kcyjna – odpowiedział. – To bohater
legend. Oczywiście w  każdej legendzie tkwi ziarno prawdy. Mamy
w  Piekle tego Robina, co to o  nim potem zaczęli opowiadać te
historie. Powiem ci z ręką na moim czarnym sercu, że miły to on nie
był. Porywał, gwałcił, kradł. A  kradł głównie w  kościołach,
chciałbym zauważyć. No, niby czasem coś tam odpalił biednym,
trzeba mu to przyznać. Nie robił tego jednak za każdym razem.
Chodzi teraz po Piekle i  ciągle się chwali, jaki to jest sławny.
Straszny facet.
– Ooo, naprawdę? – Chłopiec się zmartwił.
Diabeł poczuł się w  obowiązku odrobinę go pocieszyć. Sam się
sobie zdziwił. Doszedł do wniosku, że to wskutek podniesienia
poziomu cukru we krwi po zjedzeniu eklerki. Nie mogło być
przecież innego wytłumaczenia.
–  Każda legenda jest wyolbrzymiona, ale to nic złego. Po to są
właśnie legendy. Poza tym kiedyś nie było lmów
z  superbohaterami. Opowieści powtarzane wieczorami podczas
biesiad to była taka ich namiastka. A  że za każdym razem ktoś
dodawał od siebie jakiś nowy szczegół, to już inna broszka. Mikołaj
jednak nie był jak Robin Hood. On naprawdę wszystko oddał. Żył
biednie jak mysz kościelna. A  skoro już jesteśmy przy temacie
kościoła: Mikołaj łaził do niego codziennie. Jeśli chcesz znać moje
zdanie, to taka nadgorliwość jest zdecydowanie nienormalna.
Chłopiec posłusznie pokiwał głową. Eklerka już dawno zniknęła
z jego talerza. Teraz sukcesywnie opróżniał miskę z ciastkami.
– Mikołaj został biskupem Miry właśnie dlatego, że ciągle łaził do
kościoła. Tamtejsi włodarze stwierdzili, że nowym biskupem
zostanie człowiek, który w  dniu przez nich wytypowanym jako
pierwszy przekroczy próg świątyni. Dawno nie słyszałem
bzdurniejszego pomysłu. Mikołaj miał farta, że padło na niego.
Potem, już jako biskup, dokonywał cudów czy burzył pogańskie
miejsca kultu. Ma na swoim koncie wyburzenie świątyni Artemidy,
greckiej bogini łowów. Starożytni Grecy do dzisiaj mają do niego
o to pretensje w zaświatach.
– To starożytni Grecy są w Niebie? – zdziwił się chłopiec.
– W Niebie, w Piekle… – Diabeł wzruszył ramionami. – Przecież
musieli gdzieś tra ć po śmierci. Przygarnęliśmy ich do nas,
ponieważ Pola Elizejskie i Hades nie istnieją.
– A jakie cuda robił Święty Mikołaj?
Opróżniony kieliszek w  dłoniach diabła ponownie wypełnił się
winem. Azazel pociągnął długi łyk, zanim odpowiedział.
– Przede wszystkim umiał się, skubany, teleportować.
– Cooo?! – Oczy chłopca prawie wyszły na wierzch.
–  Tak… niektórzy święci umieli. Dzisiaj to już chyba tylko
tybetańscy mnisi potra ą osiągnąć taki stan. Tak długo medytują, aż
udaje im się odłączyć duszę od ciała i być w kilku miejscach naraz.
– I co robił Mikołaj, jak już się teleportował?
–  No pomagał. Przecież nie mógł się powstrzymać. Miał jakąś
niezdrową obsesję na tym punkcie. Raz na przykład pomógł
żeglarzom, których statek tonął podczas sztormu. Zawołali go, a ten
hyc! Jak diabeł z pudełka. Wyciągnął statek z dna morza, sprawił, że
sztorm ucichł, a potem uciekł bez pożegnania.
– To niesamowite!
–  Jak chcesz udawać superbohatera, to jasne, że niesamowite.
Mnie się jednak wydaje, że on miał w tym swoje ukryte motywy. Ci
żeglarze popłynęli potem do Miry podziękować mu osobiście.
A wiesz, co on zrobił?
– Co?
– Kazał nikomu nie mówić, co się stało!
Diabeł sapnął z irytacją i pokręcił głową. Dziecko było tymczasem
lekko zbite z tropu.
–  No ale to chyba dobrze? Przecież nie robił tego dla sławy –
zauważyło.
Azazel roześmiał się nieco nieszczerze.
– Ależ oczywiście, że robił to dla sławy. Powiedział im, żeby nie
mówili, bo to tajemnica. To co te tępe chłopy zrobiły od razu?
Zaczęły opowiadać tę historię w  każdym porcie. Oczywiście za
każdym razem dodając szeptem, żeby słuchacze nie powtarzali tej
opowieści, bo Mikołaj to bardzo skromny człowiek. No mnie to
wygląda na bardzo dobrze przemyślaną akcję promocyjną.
Chłopiec nie do końca rozumiał, o  co diabeł ma pretensje.
Uwielbiał opowieści o superbohaterach. Żaden z jego idoli nie dbał
o  rozgłos, więc postępowanie świętego wydało mu się całkowicie
normalne. Co prawda do tej pory nie uważał grubego Mikołaja za
kogoś specjalnie interesującego, jednak niespodziewanie ta postać
zaczęła się robić coraz ciekawsza.
–  Z  innych cudów, to umiał też pomnażać jedzenie. Tak na
marginesie: ściągał od Jezusa. Syn szefa pierwszy wpadł na ten
pomysł. Kiedyś panowała straszna susza w Andriake. Mikołaj ukazał
się kapitanowi statku, który wiózł zboże z  Egiptu do
Konstantynopola. Przekonał go, żeby zamiast płynąć do celu,
poratował ludność Andriake. A  kiedy tylko wypakowali zboże,
w  ładowni pojawiło się nowe, dzięki czemu marynarze nie musieli
się tłumaczyć kupcom w Konstantynopolu.
Chłopiec zjadł ostatnie ciastko z miski. Był już pełen słodyczy. Nie
przełknąłby nawet jednego kęsa więcej. Poczuł, że robi się coraz
bardziej senny. Ziewnął.
– Nudzi cię moja historia? – zirytował się Azazel.
– Nie, nie, panie diable – odpowiedział szybko mały. – Po prostu
jest już późno.
Obaj zerknęli na zegar nad kominkiem. Wskazywał północ.
Chłopiec zmarszczył brwi. Niemożliwe, żeby wciąż była dwunasta.
Kilka minut przed nią wyszedł z sypialni, żeby wziąć szklankę wody
z  kuchni. Potem spotkał diabła, z  którym na pewno spędził już
dobrą godzinę.
– Ale jak to? – Pokazał palcem na zegar.
–  Czas stanął – wyjaśnił Azazel. – A  coś ty myślał, że Święty
Mikołaj zdąży w  jedną noc zajrzeć do wszystkich? Przecież to
zycznie niemożliwe. Na Ziemi żyje ponad siedem i  pół miliarda
ludzi. Z tego chrześcijan jest ponad dwa miliardy. Nawet jeśli wizyta
w  jednym domu trwałaby sekundę, to nijak by wszystkich nie
obskoczył.
– A jak można zatrzymać czas?
Diabeł uśmiechnął się w  duchu. On też nie cierpiał ględzenia
o  przeszłości. Żywoty świętych zawsze uważał za kompletne
nudziarstwo. Nie to co dajmy na to… żywoty gwiazd rocka.
– Zatrzymuje czas za pomocą tego.
Sięgnął do kieszeni. Pokazał chłopcu niepozorny
kilkucentymetrowy, zagięty na końcu patyczek.
– Co to takiego?
– To magia, synku.
Złapał go w  dwa palce i  stuknął nim o  poręcz fotela. Z  cichym
szczęknięciem patyczek rozprężył się i zamienił w pełnowymiarowy
pastorał. U góry zwinięty był w spiralę, wewnątrz której znajdował
się wyrzeźbiony zegar. Jego wskazówki zatrzymały się, wskazując
wieczną północ.
– To pastorał – wyjaśnił diabeł. – Taki kijek, na którym podpierają
się biskupi, żeby udawać, że są ważniejsi niż w rzeczywistości. Ten
konkretny umie zatrzymywać czas. Zanim ruszyłem w  podróż,
stuknąłem nim siedem razy o  ziemię i  voilà! Czas stoi, a  ja mogę
rozdawać prezenty.
– Długo już pan jeździ?
– Chyba z miesiąc. Szczerze mówiąc, mam dość. Nie sądziłem, że
to takie pracochłonne. Już rozumiem, dlaczego Mikołaj przez resztę
roku nie rusza się z leżaka w Niebie. W sumie to nawet jego totalnie
zaniedbany wygląd nagle zaczyna mieć sens. Na jego miejscu też nie
chciałoby mi się golić.
Rozmowę przerwał głośny stukot. Brzmiał, jakby po dachu
przebiegł koń.
– To renifery? – Oczy chłopca zabłysły.
Diabeł poczuł się lekko urażony. Sądził, że magiczny kijek
bardziej zainteresuje chłopca niż ta wyleniała rogacizna.
– Tak. Niestety, sanie z reniferami są moim obecnym transportem
– przyznał niechętnie.
– I są tam wszystkie?
– Nie do końca rozumiem.
– Rudolf Czerwononosy, Kometek, Amorek, Błyskawiczny, Fircyk,
Pyszałek, Tancerz, Złośnik i  Profesorek – wyrecytował chłopiec
podnieconym głosem.
– Taaa, było ich dziewięć, kiedy ostatnio sprawdzałem. Ale wiesz,
że to jedna wielka ściema?
Dzieciak zmarszczył brwi.
–  Teraz ja nie rozumiem – powiedział. – Nie ma Rudolfa
Czerwononosego?
–  Święty Mikołaj nie miał sań ani reniferów. Przecież mieszkał
w  Turcji. Nie ta szerokość geogra czna – wyjaśnił diabeł
z  przekąsem. – Zaprzęg z  reniferami wymyślił niejaki Clement
Moore w  tysiąc osiemset trzydziestym drugim roku. Napisał
wierszyk o  saniach Mikołaja i  jakimś cudem się przyjęło, chociaż
bzdura totalna. A ten twój ulubiony Rudolf z czerwonym kinolem to
nic innego jak chwyt marketingowy. W  tysiąc dziewięćset
trzydziestym dziewiątym roku Robert May napisał bajkę
o  czerwononosym synu Profesorka dla sieci sklepów Montgomery
Ward. Rozdawali książeczkę o  Rudol e dzieciom, żeby ich rodzice
robili u nich zakupy.
Chłopiec kiwał głową. Jego mina wyrażała zrozumienie.
– Wiem, co to chwyt marketingowy. Mój tata pracuje w reklamie
– powiedział. – Ale skoro to wszystko zostało zmyślone, to dlaczego
przyjechał pan saniami? Czemu słyszymy renifery?
– Żeby była jasność: ten koszmarny strój i czapka z pomponem też
zostały dołożone do całej historii znacznie później – ciągnął Azazel.
– Wiesz, kto wymyślił ten kostium?
– Nie.
–  Koncern Coca-Cola, żeby im do napoju pasował, jak robią
reklamy z ciężarówkami.
Głos diabła ociekał jadem podczas tej przemowy, jednak w głębi
serca Azazel był pod wrażeniem tego, jak ludzie umieją
manipulować sobą nawzajem. On sam był oczywiście mistrzem
kłamstwa, jednak od czasu do czasu zaskakiwało go, że niektórzy
ludzie to diabły wcielone.
– To dlaczego się pan tak ubrał?
–  Widzisz, głównie z  powodu pokręconego poczucia humoru
Świętego Mikołaja. Uznał, że skoro wszyscy uważają, że on tak się
ubiera i  że jeździ saniami, to nie pozostaje mu nic innego, jak się
przystosować. I  żeby była jasność, to wy, ludzie, wykazaliście się
kompletnym bezguściem, ubierając go w ten koszmarny uniform. –
Azazel z obrzydzeniem złapał za poły swojego czerwonego płaszcza.
– Przecież to mi dodaje ze dwadzieścia kilo!
– Przykro mi – powiedział szczerze chłopiec.
Początkowo kusiciel nie wiedział, jak zareagować na te słowa.
Zupełnie się czegoś takiego nie spodziewał.
–  Hmm, no… dziękuję – odparł w  końcu zmieszany. – Chcesz
jeszcze ciasteczek?
– Nie, już nie zmieszczę.
– To może na później?
– A jak na później, to poproszę.
Azazel klasnął w  dłonie. Obok nich zmaterializowało się kilka
opakowań hermetycznie zamkniętych ciastek. Diabeł poczuł, że robi
mu się ciepło w  środku na widok szczerej radości chłopca.
Natychmiast, gdy tylko zdał sobie sprawę z tego, że dzieje się z nim
coś niedobrego, stworzył sobie nowy kieliszek wina i  wypił go
jednym haustem.
–  Uch, od tego alkoholu aż mnie piecze w  żołądku – powiedział
głośno.
–  To co jeszcze mi pan opowie o  Świętym Mikołaju? – zapytał
chłopiec, ściskając w objęciach opakowania ciastek. – A te słodycze
to mój prezent?
– Nie – żachnął się diabeł. – Jak sam słusznie zauważyłeś, Mikołaj
nie rozdaje prezentów. Robią to rodzice. Mikołaj daje każdemu…
jak by to ująć… uśmiech albo kopniaka od losu w  nadchodzącym
roku.
Znowu rozsiadł się wygodnie w  fotelu. Splótł ręce na podołku
i poprawił nogi na podnóżku.
–  Legendy, że Mikołaj przynosi prezenty, miały swoje źródło
w  opowieściach o  tym, jak rozdał za życia majątek. Po śmierci
oczywiście także zdarzało mu się jeszcze nawiedzać ludzi, ale nie
robił tego na jakąś dużą skalę. Dopiero od niedawna zaczął szaleć
z tym jeżdżeniem po świecie. A wiesz, że w Polsce rozdaje prezenty
dopiero od dwóch wieków?
– To krótko! A co było wcześniej?
– Ludzie po prostu sami sobie dawali prezenty, bez jego pomocy.
Tak szczerze mówiąc, przez ostatnie wieki nie tylko on był
odpowiedzialny za prezenty. Praktycznie w  każdym rejonie świata
było święto, podczas którego przekazywano sobie podarki albo robił
to jakiś szczególny, zmyślony oczywiście, bóg. Można powiedzieć,
że obecnie Boże Narodzenie jest w  pewnym sensie połączeniem
mitów. Święty Mikołaj stara się to wszystko utrzymać razem.
Niestety, popkultura całkiem wypaczyła dawne legendy. Bo wiesz,
na samym początku wierzono, że Święty przybywa z południa. Jako
tako pasuje to nawet do tej Turcji. Ktoś jednak musiał wpaść na
genialny pomysł czerwonego mundurka na tle białego śniegu i  oto
w efekcie wyeksmitowali Mikołaja na biegun czy do Laponii. Jeden
pies.
–  To prawda – zgodził się chłopiec. – Jak byłem mniejszy, to
pisałem listy do Świętego Mikołaja. Znalazłem w  internecie, że
można je wysłać na jeden z trzech adresów: do Norwegii, Finlandii
albo Kanady.
– I gdzie wysłałeś?
– Do Finlandii. Znaczek był za pięć złotych!
– Majątek.
–  No! To cztery gumy do żucia z  samochodami. I  nawet nie
odpisał. Na dodatek nie dostałem tego, o co poprosiłem w liście.
– Nie dostałeś, bo twoi rodzice, zamiast przeczytać, wysłali list –
wyjaśnił usłużnie diabeł. – Powiedziałem ci przecież, że święty nie
przynosi prezentów. A  w  ogóle to wiesz, że początkowo Mikołaj
chodził do ludzi razem z diabłem?
– Naprawdę?
–  Tak. Święty dawał to, co dobre, a  diabeł resztę. Niestety,
propaganda koncernów napojów gazowanych wykluczyła diabła
z  zabawy. W  ogóle u  was, w  Polsce, jest dużo ciekawych legend
o Świętym Mikołaju.
– Tak?
Chłopiec się szczerze zdziwił, bo nigdy żadnej nie słyszał. Święty
Mikołaj to był Święty Mikołaj, i tyle.
–  Przede wszystkim u  was Święty rozdawał prezenty szóstego
grudnia, w swoje imieniny, czyli w mikołajki – powiedział diabeł.
– A faktycznie! W szkole dajemy sobie wtedy prezenty. Ale mama
i  tata nic mi wtedy nie dają. Myślałem, że w  szkole to dlatego, że
w czasie Bożego Narodzenia mamy wolne.
Azazel westchnął ciężko. Męczyła go ignorancja młodego
rozmówcy. Mimo to cieszył się, że z  nim rozmawia. Miał
przynajmniej okazję wyjaśnić kilka rzeczy. Była to oczywiście kropla
w morzu ludzkiej głupoty, ale diabeł poczuł, że robi właśnie dobry
uczynek.
Nagle się stropił. Przecież on nie jest od dobrych uczynków! Te
całe święta zaczynają mu mieszać w głowie.
–  Może chociaż próchnicy dostaniesz od ciastek – mruknął pod
nosem.
– Słucham? – Chłopiec nie zrozumiał mamrotania diabła.
–  Nic, nic – odparł szybko Azazel. – No więc Święty Mikołaj
przynosił prezenty szóstego grudnia. Swoją drogą, to wiesz, że
szóstki to ulubione cyfry wszystkich diabłów? I  tego szóstego,
zgodnie z  legendami, święty schodził po złotej drabinie z  kaplicy
Świętego Mikołaja przy kościele Matki Bożej w  Ocicach
w Raciborzu.
– Nie wiem, gdzie to jest – przyznało dziecko.
–  A  gdzie Turcja, to wiesz – zacmokał Azazel. – Ta dzisiejsza
młodzież.
– A pan wie, gdzie jest Racibórz?
– Eee… aaa… hmm…
– No właśnie.
Diabeł wychylił się w  fotelu i  zmierzył dziecko poważnym
spojrzeniem. Jego przenikliwe czarne oczy wwiercały się w  duszę
malca. Chciał go przywołać do porządku. Kto to słyszał, żeby taki
smark pyskował diabłu? Na chłopcu jednak nie zrobiło to
najmniejszego wrażenia.
– Mówił pan, że w Polsce jest kilka legend o Świętym Mikołaju –
zauważył. – Na razie opowiedział pan tylko jedną.
–  Racja. To co by ci tu jeszcze powiedzieć… A  wiem! Mieliście
takie powiedzenie: „Na Świętego Mikołaja rozbestwia się wilków
zgraja”.
Chłopiec wydawał się sceptyczny.
– Brzmi tak, jakby pan to właśnie wymyślił.
– Nieprawda! To znaczy to jest prawda! Nic nie zmyślam! U was
na wsiach wierzyli, że święty może gadać z  wilkami, jakby był
bohaterem jakiegoś hollywoodzkiego lmu. Trzeba przyznać, że wy,
Słowianie, macie bujną wyobraźnię. Całymi grupami siadywaliście
wieczorami w chałupach i opowiadaliście niestworzone historie. No,
a przy okazji lubiliście sobie popić.
Diabeł zapatrzył się na kieliszek wina.
– Ja też lubię sobie popić. Szanuję Słowian – oświadczył po chwili
zastanowienia. – To chyba dlatego tak cenię wasz kraj. Nie tylko ja
zresztą. Boruta, Rokita, Hejdasz, Fugas i Iskrzycki już dawno uciekli
z  Niższej Arkadii i  przesiadują u  was od wieków. Ciekawe, kiedy
Lucek dobierze im się do tyłków. Zaniedbują przecież swoją
normalną pracę.
Dziecko nie było zainteresowane historią innych diabłów. Chciało
poznać jak najwięcej ciekawostek o Świętym Mikołaju.
– I o co chodzi z tymi wilkami? – dopytywało.
–  Chodziły słuchy, że jak się do niego pomodlić, to ocali twoje
owce czy tam kozy przed wilkami. Wystarczyło powiedzieć:

Święty Mikołaju,
Weź klucze, idź do raju.
Zamknij pysk psu wściekłemu
I wilkowi borowemu.

Diabeł był zachwycony, że zdołał sobie to przypomnieć.


–  Święty miał rzekomo zdolność rozumienia wilczej mowy –
kontynuował. – A  nawet odbywał z  wilkami zebrania! Oczywiście
szóstego grudnia, jakżeby inaczej. Poza tym czasem pomagał
ludziom w  walce z  wilkołakami. Jestem szczerze zdziwiony, że
biorąc pod uwagę wszystkie te plotki i  niedomówienia, w  Polsce
nadal uważacie Mikołaja za kogoś dobrego. Bo wiesz… z wilkami to
się zwykle zadają diabły i  czarownice. A  tu jeszcze dochodzą
wilkołaki!
– Nie ma wilkołaków – zaprotestował chłopiec. – To ściema.
– Ależ oczywiście, że są!
– Nie! Wilkołaków nie ma. Tak samo jak wampirów.
–  Mój drogi, chciałbym tylko uprzejmie przypomnieć, że do
niedawna nie wierzyłeś także w Świętego Mikołaja.
Chłopiec łaskawie pokiwał głową.
– Niby tak…
Nie był jednak do końca przekonany. Miał świadomość, że
przecież rozmawia z  diabłem. Wszystko, co ten mówił, mogło być
kłamstwem. Dodatkowo dziecko wciąż miało wrażenie, że Święty
Mikołaj nie upił się przypadkiem, choć tak twierdził jego podstępny
gość.
Azazel westchnął ciężko. Jako diabeł miał możliwość
podsłuchiwania ludzkich myśli. Było to dość przydatne narzędzie
podczas kuszenia. Dzięki niemu każdy diabeł wydawał się
elokwentny. Oczywiście Azazel był przekonany o  swojej
doskonałości. Od dawna nie zaglądał już śmiertelnikom do
umysłów. Nie czuł takiej potrzeby. Dziecko niezbyt kryło się
w głowie z wątpliwościami. Diabeł słyszał jego myśli tak wyraźnie,
jakby wypowiadało je głośno. Zresztą miało je także doskonale
wypisane na twarzy.
Poczuł, że to chyba dobry moment, żeby wracać do domu.
– Powiem ci jeszcze tylko tyle, że jeśli kiedyś spotkasz wilkołaka
i  będziesz chciał go zgładzić, to przede wszystkim musisz go
zastrzelić. Bo wiesz, do wilkołaków się nie podchodzi. Szybkie są
i  cwane. Co do kuli: koniecznie musi być srebrna. Inna nie zrobi
wilkołakowi krzywdy. To jednak nie wszystko! Żeby strzał był na
pewno śmiertelny, musisz tę kulę zanurzyć w  święconej wodzie.
A dokładniej moczyć ją w tej wodzie przez trzy dni. Ale nie nada się
do tego byle jaka woda święcona. Zadziała jedynie ta, którą
poświęcono szóstego grudnia.
Podniósł się ciężko z  fotela. Wygodny mebel wyciągnął z  niego
wszystkie siły. Azazel najchętniej zwinąłby się na nim w  kłębek
i  usnął. Zwłaszcza po tej ilości alkoholu, którą wypił. Diabły
z  zasady mają mocne głowy, ale po tym przemarznięciu wino
przyjemnie go ululało.
– Dobra, będę się zbierał – oświadczył.
– Już?
Na twarzy dziecka pojawił się szczery żal. Azazel, który od wielu
tysiącleci powtarzał uparcie wszystkim, którzy tylko chcieli go
słuchać, że ludzie to wstrętne kreatury niewarte diabelskiego czasu,
poczuł, że gdzieś w środku robi mu się ciepło.
Jeszcze nikt nigdy tak nie zareagował, gdy Azazel wychodził.
Zaskoczony pomasował się na wysokości mostka.
–  Chyba mam niestrawność po tych eklerkach – stwierdził
bardziej do siebie niż do chłopca. – Nic dziwnego, że Szatan zawsze
ma taką cierpiętniczą minę, skoro ciągle się nimi objada.
– Szkoda, że już pan idzie – powiedział chłopiec.
– Muszę dokończyć robotę.
Kusiciel podszedł do worka i  zajrzał do środka. Pogmerał w  nim
chwilę. Zaciekawione dziecko ledwie wytrzymywało w  miejscu.
W  końcu diabeł wyprostował się. Miał zaciśniętą pięść. Pomiędzy
jego palcami widać było migające światełka.
–  Mój drogi, jak już mówiłem, nie przynoszę plastikowych
samochodzików wyprodukowanych w Chinach. Przynoszę to, co los
dla ciebie szykuje na przyszły rok. Oczywiście każdy człowiek na
bieżąco kształtuje swoją dolę i  nikt nie ma zaplanowanej
przyszłości. Jednakże Święty Mikołaj nauczył się odrobinę
wspomagać szczęście. Bądź nieszczęście… – Azazel złowieszczo
zawiesił głos.
Otworzył dłoń. Skakały po niej trzy małe świecące kulki. Jedna
była żółta, jedna granatowa, a  jedna różowa. Diabeł dmuchnął.
Światełka wzleciały w powietrze. Żółta, najszybsza kulka podleciała
do chłopca i  wniknęła w  jego pierś. Zachichotał, kiedy go
połaskotała. Dwie pozostałe poleciały w  kierunku schodów, do
znajdującej się piętro wyżej sypialni pana domu.
–  Tobie podarowałem uśmiech losu – oświadczył Azazel. –
Powinieneś dostawać w  szkole trochę lepsze oceny, a  Zośka
z trzeciej ławki pod ścianą wreszcie zauważy, że istniejesz.
Chłopiec poczerwieniał.
–  Ale ja wcale nie chcę, żeby ona mnie zauważyła. Jest głupia.
Rzucała we mnie kasztanami na wycieczce szkolnej – zaprotestował.
–  Tak, tak. Doskonale cię rozumiem. Te zadziorne są
najciekawsze. Znam taką jedną w  Piekle. Nawet się spotykamy. To
Kleopatra. Tak, ta Kleopatra! – Diabeł nie mógł się powstrzymać.
Musiał się pochwalić.
– A co dostał tata i jego koleżanka?
Na twarzy diabła pojawił się mściwy uśmieszek.
–  Powiedzmy tak… Twój wiarołomny ojciec się przekona, że co
ma stać, będzie wisieć. No chyba że w  towarzystwie prawowitej
małżonki. A  koleżanka twojego ojca będzie musiała w  tym roku
solidnie zainwestować w  kosmetyczkę, bo jej trądzik młodzieńczy
postanowi wrócić.
Dziecko zmarszczyło brwi. Nie do końca wszystko zrozumiało.
– Idę!
– Poczekaj!
– No co tam?
– Dlaczego tak naprawdę zastępujesz Świętego Mikołaja? – chciał
jeszcze wiedzieć chłopiec.
Azazel zacmokał. W  sumie nie zależało mu aż tak bardzo na
sekrecie. Nikt i tak nie uwierzy dziecku.
–  Jako Święty Mikołaj mogłem niepostrzeżenie wejść do domu
każdego chrześcijanina – powiedział. – Nikt w Piekle ani Niebie nie
będzie się zastanawiał, dlaczego to zrobiłem. Wszyscy uważają, że
po prostu zastępuję Mikołaja.
Dziecko spojrzało na odwrócony do góry nogami krzyż.
–  Aaa, to? – Diabeł się zaśmiał. – Nie, to tylko taki dowcip. Tak
naprawdę to czegoś szukałem.
– I znalazłeś?
Czarne oczy kusiciela zabłysły.
– Och, tak. To będzie bardzo ciekawy rok – oświadczył Azazel.
Złapał worek i  zarzucił go sobie na ramię. Postanowił, że nie
będzie się przepychał kominem. Wyjdzie jak kulturalny człowiek,
znaczy diabeł – skorzysta z drzwi.
– Także hoł, hoł, hoł i inne takie!
Pomachał dziecku i wyszedł. Chłopiec zamrugał. Zerknął na zegar
nad kominkiem. Na jego oczach wskazówka minutowa się
przesunęła. Czy mu się to tylko przyśniło? Spojrzał na opakowania
ciastek z czekoladą.
Nie! To nie był sen!
W panice zaczął się zastanawiać, gdzie je schowa, żeby mama ich
nie znalazła.

Ajerkoniak diabła Azazela


Składniki:
•  10 żółtek (z  białek proponuję zrobić bezy. Nie tak pyszne jak
eklerki Szatana, ale także niezłe na deser)
• 350 g drobnego cukru
• 1/2 l wódki
• 500 ml niesłodzonego mleka skondensowanego
• 1 łyżka cukru wanilinowego

Przygotowanie:
Klaśnij w dłonie. Hhm… no tak. To może nie wyjść… To użyjcie
tego… no… robota kuchennego. To prawie jak czary.
Do misy robota wrzućcie żółtka, drobny cukier i  cukier
wanilinowy. Załóżcie trzepaczkę. Na średniej mocy ucierajcie
zawartość przez sześć minut. Termometr ustawcie na 75 stopni
Celsjusza.
Nadal mieszając, powoli wlewajcie wódkę i  mleko. Mieszajcie
przez kolejne sześć minut. Nie zmieniajcie obrotów ani temperatury.
Voilà. I jest magia.
Przelejcie ajerkoniak do czystych butelek, najlepiej z  szerokimi
szyjkami. Po schłodzeniu schowajcie go do lodówki. Uwaga, zimny
będzie bardzo gęsty, można go jeść łyżką.
Jeśli nie macie robota, możecie zmieszać składniki mikserem
w  garnku stojącym na ogniu. Pamiętajcie tylko o  pilnowaniu
temperatury przy użyciu kuchennego termometru.

Z  serdecznymi pozdrowieniami oraz oczywiście wodząc na


pokuszenie!
Diabeł Azazel

Katarzyna Berenika Miszczuk – z  wykształcenia jest lekarką. To


wszechstronna pisarka, której znakiem rozpoznawczym jest
nieoczywista mieszanka literackich światów niezmiennie
doprawiona dużą dawką humoru. Ma w swoim dorobku kilkanaście
książek. Największe uznanie czytelników przyniosła jej seria
diabelsko-anielska: Ja, diablica (2010), Ja, anielica (2011), Ja,
potępiona (2012) oraz Ja, ocalona (2020), a także cykl Kwiat paproci,
na który składają się: Szeptucha (2016, Książka Roku 2016
w  plebiscycie portalu lubimyczytac.pl), Noc Kupały, Żerca (2017,
Książka Roku 2017 lubimyczytac.pl) oraz Przesilenie (2018, Książka
Roku 2018 lubimyczytac.pl) i  Jaga (2019). W  2017 powieścią
Obsesja autorka rozpoczęła kolejny cykl – W lekarskim fartuchu. Rok
później ukazała się druga książka z tej serii – Paranoja. Autorka ma
na swoim koncie również komedię kryminalną Ja cię kocham, a  ty
miau (2020).
Małgorzata Oliwia Sobczak. Cytrusy i migdały

1
Klucz zgrzytnął. Nie dała rady go obrócić. Zamek musiał zamarznąć.
Zacisnęła usta i kopnęła w liche drzwi. Odskoczyły na milimetr, ale
nie ustąpiły. Śnieg opadł z  wizytówki; szybko zabrał go porywisty
wiatr.
Od lat powtarzała Bernardowi, żeby zrobił coś z tymi cholernymi
drzwiami – obdrapanymi, z  nieustannie zacinającym się zamkiem,
zupełnie niereprezentacyjnymi, choć zamieszkiwali dwupiętrowy
dom w pierwszej linii zabudowy w malowniczej dzielnicy Sopotu –
Przylesiu. Ale ten facet był niereformowalny. Wiedział swoje.
I  uważał, że nie ma sensu wymieniać całkiem sprawnych drzwi,
które można po prostu odmalować na wiosnę. A  jak dobrze się
kopnęło, jednocześnie podnosząc klamkę, klucz w  zamku w  końcu
się przekręcał. Dodatkowe zabezpieczenie przed złodziejami, ot co.
Marianna Stawicka westchnęła. Była zmęczona. Bardzo zmęczona.
Jakby brodziła we śnie. Oparła się plecami o  ścianę i  kucnęła.
Najchętniej by usiadła, ale na schodach leżała gruba warstwa
śniegu. Ciemna obcisła sukienka podwinęła się do kolan. Poczuła
zimno na nogach w  cielistych rajstopach. Opuściła nisko głowę.
Czarne kozaki na niewielkim obcasie wsunęły się w  biały puch.
Palce w  butach powoli zaczęły sztywnieć, ale Marianna nie mogła
się ruszyć. Była zdrętwiała, zupełnie pozbawiona energii.
„Ludzie umierają! – usłyszała w  głowie głos Renaty. – Umierają,
wiesz? Przestają żyć. Po prostu już dalej nie oddychają, a  ich ciała
zjadają robaki”.
Miała wtedy osiem lat i  nigdy wcześniej nie słyszała o  śmierci.
Patrzyła na starszą siostrę szeroko otwartymi oczami i  starała się
pojąć jej słowa. „Mama i  tata nigdy nie umrą!” – krzyknęła nagle.
„A właśnie że umrą! Wszyscy kiedyś umrą! I ja, i ty, i mama, i tata
też!”. Marianna tak mocno popchnęła Renatę, że ta walnęła biodrem
o  szafkę. „Kłamiesz! Jesteś ohydną kłamczuchą!”. Wybiegła
z  pokoju. Nie wierzyła w  słowa siostry, ale łzy i  tak ściekały jej
ciurkiem po twarzy.
Zacisnęła powieki. Nadal w  to nie wierzyła, choć przed chwilą
widziała, jak zamykają trumnę. Nawet rzuciła na jej wieko grudkę
cmentarnej gliny. Ale to się nie działo. To się nie wydarzyło
naprawdę.
Resztkami sił dźwignęła się z  ziemi. Naparła całym ciałem na
drzwi, pociągnęła za klamkę, podnosząc ją o  milimetr do góry.
Przekręciła klucz. Zamek ustąpił.
Weszła do środka i  kilkakrotnie tupnęła nogami. Śnieg opadł na
wycieraczkę ze sztywnego beżowego włosia. Sięgnęła do cholewy.
Naciągnięta wilgocią skóra przywarła do rajstop. Marianna lekko się
zatoczyła. W  końcu but został w  dłoni. Z  drugim poszło lepiej.
Odstawiła je na półkę. Ściągnęła czarne sztuczne futro. Odwiesiła na
haczyk. Spojrzała w okrągłe lustro wiszące na starej boazerii. Blada,
niemal pięćdziesięcioletnia twarz, wokół oczu rozmazany tusz,
ściągnięte usta pomalowane karminową pomadką. Matka wyglądała
dziś lepiej niż ona. Spokojnie leżała na czarnym atłasie. Dostojna,
piękna. Jakby życie nigdy jej nie doświadczyło, a przecież nie było
jej łatwo. Mama, jej mama. Mariannę ścisnęło w żołądku.
„Ludzie umierają!” – znów usłyszała nad sobą głos Renaty.
Zamknęła oczy i  oparła rękę na lustrze. Po chwili uchyliła
powieki. Zza szeroko rozpiętych palców błysnęły zielone tęczówki.
Coś w  nich dostrzegła. Jakby należały do kogoś innego. Szybko
cofnęła dłoń. Znów spojrzała na nią zmęczona, trupio blada twarz.
Znów była sobą.
– Jestem! – krzyknęła w przestrzeń i skierowała się do kuchni.
Palce stóp nadal były zdrętwiałe. Niemal ich nie czuła. Flanelowe
kapcie sunęły po parkiecie. Marianna chwyciła szary rozpinany
sweter z  oparcia krzesła i  narzuciła na ramiona. Odkręciła kurek.
Woda z cichym szumem zaczęła wypełniać czajnik. Odstawiła go na
okrągłą elektryczną podstawkę. Sięgnęła po torebkę herbaty.
Wrzuciła ją do ulubionego kubka – wyblakły renifer wyszczerzył się
w zatartym uśmiechu. Wiele lat temu dostała ten kubek od Bernarda
na mikołajki. Miał odpowiedni kształt, herbata smakowała w  nim
wybornie. W mężu na co dzień irytowało ją wszystko, ale raz mu się
coś udało. Nie żeby mu to powiedziała. Nie dałaby mu tej
satysfakcji. „Po co wydawać pieniądze na nowe kubki, jak mamy ich
pełno?” – burknęła. A  jednak od tamtej pory herbatę piła tylko
z kubka z reniferem.
Sięgnęła po jeszcze jedną torebkę. A  co tam, jemu też zaparzy.
Wyjęła pierwszy z  brzegu kubek. Bernard nie miał swojego
ulubionego. W  sumie nie wiedziała, co mąż tak naprawdę lubi. On
nie mówił. Ona nie pytała.
Przygotowała napój. Otuliła kubek palcami. Parzył. Zacisnęła
zęby i chwilę przytrzymała. Mróz i gorąco – przynajmniej tyle czuła.
Rozejrzała się po kuchni. Za oknem zaczął sypać śnieg. Ciężkie
płatki osiadały na parapecie. Jakiś mężczyzna w  grubej czerwonej
czapie szedł po chodniku, ciągnąc za sobą związaną sznurkiem
choinkę. Obok niego wesoło podskakiwał chłopczyk. Jakby nigdy
nic. Jakby świat nie przestał się kręcić, jakby nadal wszystko było
normalnie.
Za dwa dni Boże Narodzenie – przypomniała sobie. A ona nie była
przygotowana. Czy w  tych okolicznościach obchodzenie świąt
w ogóle miało sens? Jeszcze rok temu spędzali je z rodzicami. Mama
nawiozła pierogów. Nikt nie robił tak dobrych. Dużo starszy od
mamy ojciec już wtedy ledwo się trzymał. Wodził po wszystkich
niewidzącymi oczami, jakby był w  innym wymiarze. Nie do końca
wiedział, gdzie się znajduje. Ale gdy w  telewizji puścili Małego
Księcia, nagle się uspokoił. Przysiadł na skraju fotela i  zaczął
oglądać. Marianna jeszcze nigdy nie widziała, żeby ojciec oglądał
bajkę. A  on mruczał coś pod nosem, kiwał głową, nawet się
uśmiechał. „Dobry lm dali!” – powiedział po wszystkim
i z powrotem zapadł się w sobie.
Znów zakłuło ją w  piersi. Świat bez rodziców. Przecież taki nie
istniał. Nie istniał taki świat!
Spojrzała przez okno. Ulicą 23 Marca przejechał błękitny
samochód. Na dachu też wiózł choinkę. Chodnikiem po drugiej
stronie jezdni szli kobieta z  mężczyzną. W  rękach trzymali siatki
z  zakupami. Nagle przystanęli naprzeciwko siebie, mężczyzna
odłożył siatki na ziemię i  poprawił kobiecie czapkę, która opadała
jej na oczy. Kobieta coś powiedziała, a mężczyzna się zaśmiał. Znów
poszli przed siebie.
Marianna musiała się czymś zająć. Upiła łyk gorącej herbaty.
Pierogów lepić nie umiała. To była domena mamy. Ale mogła zrobić
dorsza w  galarecie na przykład. W  zamrażarce powinna mieć kilka
porcji ryby, które dwa tygodnie temu kupiła na przystani rybackiej
w  Karlikowie. Specjalnie pojechała przed siódmą rano, bo zdarzało
się, że po ósmej już wszystko mieli wyprzedane. Bernard zawsze się
wściekał, że ona te ryby mrozi. „Po co mrozić, jak codziennie można
mieć świeże?” – kręcił głową. Ale ona lubiła mrozić. W  ten sposób
była przygotowana na każdą okoliczność. Bo jakby wojna się
zaczęła? Albo jakiś wirus się rozpanoszył? Mrożonek miała tyle, że
mogliby przeżyć bez wychodzenia z  domu pół roku. Zaradna była,
i tyle.
Ruszyła w  stronę piwnicy. Otworzyła drzwi, wymacała kontakt
w  ciemności. Światło odbiło się od kredowych ścian. Na chwilę ją
oślepiło. Powoli zeszła na dół. Otworzyła wieko białej skrzyniowej
zamrażarki stojącej pod ścianą. Powiodła wzrokiem po mrożonkach.
Przerzuciła kilka z nich. W końcu znalazła to, czego szukała.
„Mrożone ryby na wigilię – pomyślała, wchodząc po schodach. –
Mama kręciłaby nosem”.
Weszła do kuchni i  położyła lodowaty pakunek w  zlewie.
Rozejrzała się. Herbata dla Bernarda. Pewnie wystygła, ale on i tak
wypije. Nigdy nie był wybredny.
Chwyciła kubek i  podreptała na górę. Uchyliła drzwi pokoju
męża.
W środku nikogo nie było.

2
– Mówi pani, że męża nie ma od dwóch dni? – zapytał nadkomisarz
Paweł Pągowski.
Szczupły, wysoki policjant, zwany przez kolegów Pająkiem,
długimi palcami przeczesał sterczące do góry płowe włosy. Nie mógł
się skupić. Szare ciężkie chmury wisiały nisko nad ziemią. Gęsty
śnieg sypał nieprzerwanie od rana. Dawno w  Wigilię nie było tak
klimatycznie; albo plucha, albo deszcz. Nie żeby to miało dla niego
jakiekolwiek znaczenie. Od kilku lat w  każde święta brał dyżur,
zastępując kolegów, którzy spieszyli do dzieci i  żon. Na niego nikt
w  domu nie czekał. I  nie było miejsca, w  którym czułby się tak
dobrze jak w pracy.
Zerknął na ścienny zegar. Było daleko do południa, a  pokój
ogarnęła ciemność. Automatycznie sięgnął do pstryczka stalowej
lampki stojącej na biurku. Strumień światła oświetlił twarz kobiety.
Jej zielone oczy zaiskrzyły, nim zdążyła zacisnąć powieki.
–  Przepraszam – powiedział policjant i  skierował główkę lampki
w stronę blatu.
Dopiero teraz tak naprawdę przyjrzał się kobiecie.
Brązowe włosy zebrane w  kok, z  którego wysunęło się kilka
niesfornych kosmyków. Twarz biała jak kreda. Ciemne grube brwi
dodające powagi. Ściągnięte usta. Wystające kości policzkowe. I  te
oczy. Kocie, lśniące, inteligentne. Było w  nich coś… nie wiedział,
jak ująć to w słowa. Poczuł małe ukłucie, jakby z tyłu głowy czaiło
się jakieś zatarte wspomnienie.
–  Tak, mąż zniknął dwa dni temu – potwierdziła kobieta
i niespokojnie zerknęła w stronę okna.
– Kiedy ostatni raz go pani widziała?
– Przed wyjściem na pogrzeb mamy. W środę. Mąż musiał jeszcze
podjechać do pracy coś tam załatwić i  mieliśmy się spotkać na
miejscu.
– Czyli na pogrzebie się nie pojawił?
–  No właśnie… Nie wiem. – Marianna Stawicka oblała się
rumieńcem. – Byłam pewna, że gdzieś mi mignął w  tłumie. Chyba
go widziałam… Nie wiem, było sporo ludzi. – Westchnęła.
– Nie zdziwiło pani, że mąż do pani nie podszedł?
– Nie pomyślałam o tym. Z mężem… hm… od lat nie byliśmy już
blisko. Zazwyczaj działał mi na nerwy. Może nie chciał… W każdym
razie wydało mi się to naturalne. – Marianna zamyśliła się i  po
chwili dodała jakby do siebie: – Tym bardziej że obok mnie była
Renata.
– Renata? – zapytał Pająk.
Stawicka oderwała wzrok od okna. Przez moment wydawała się
nieobecna.
–  Obok pani była Renata – powtórzył nadkomisarz i  spojrzał na
kobietę wyczekująco.
–  Moja siostra – wyjaśniła Stawicka. – Nigdy nie miała z  moim
mężem najlepszych relacji. Całe życie uważała, że stać mnie było na
kogoś lepszego, natomiast Bernard twierdzi, że Renata jest
zgnuśniałą starą panną.
–  Rozumiem. – Policjant coś zanotował. – Czyli nie jest pani
pewna, czy mąż dotarł na pogrzeb. Nie podszedł do pani również po
ceremonii? Nie mieliście razem wracać do domu?
Marianna wzruszyła ramionami.
–  Po pogrzebie poszłam jeszcze do biura para alnego, chciałam
zamówić mszę za mamę w następną niedzielę. Uznałam, że Bernard
wrócił do domu. Z  cmentarza komunalnego na Malczewskiego to
dziesięć minut piechotą.
–  No dobrze. A  w  domu… czy były jakieś ślady włamania, ślady
walki? Może coś zginęło?
– Raczej nie. Niczego takiego nie zauważyłam.
– A rzeczy męża? Czy jest możliwe, by mąż… – Pająk uśmiechnął
się przepraszająco – by mąż wyjechał?
Marianna Stawicka pierwszy raz spojrzała Pągowskiemu prosto
w twarz. Jej oczy błysnęły. Zawahała się.
–  Czy mógł mnie po prostu opuścić? – spytała rzeczowo. Znów
popatrzyła w  okno. Płatki śniegu opadały powoli i  miarowo. Był
w  tym widoku jakiś spokój. – Tak. Choć rzeczy zostały, mógł
wyjechać. Już dawno powinien był to zrobić.
Paweł Pągowski wysoko podniósł brwi. Chrząknął i  zapisał coś
w notesie.
– Okej. Chyba wszystko mam. Sprawdzę kilka rzeczy i odezwę się
do pani, dobrze?
Marianna Stawicka wstała z krzesła. Krągłe biodra zarysowały się
pod ciemną wełnianą sukienką. Jej usta ułożyły się w grymas, który
mógł być formą uprzejmego uśmiechu. Pągowski znów poczuł nikłe
ukłucie, ale czający się tuż pod powierzchnią obraz nie chciał się
ujawnić.
3
Ten uśmiech. Skąpany w słońcu. Brązowe włosy lśnią, otulają twarz.
Kobieta sięga po jabłko. Podnosi je i  wącha. Kiwa głową i  podaje
owoc sklepikarzowi. Ten pakuje jabłka do szarej papierowej torby,
a ona odlicza pieniądze. Kobieta kilkakrotnie przejeżdża palcem po
monetach, bezgłośnie otwierając usta. W końcu płaci i bierze torbę.
Gdy przechodzi obok Pająka, który obserwuje ją od kilku minut,
pozostawia za sobą cytrusowy zapach.
Paweł Pągowski nagle otworzył powieki. Na ekranie telewizora,
jak zawsze w  święta, jasnowłosy chłopczyk uciekał przed
włamywaczami. Film Siedmiu samurajów Akiry Kurosawy, który od
lat oglądał w  Wigilię, musiał się już skończyć. Na stole stały
niedokończony zestaw sushi i  na wpół wypite ryżowe piwo.
Skołowany policjant usiadł i  starał się przypomnieć sobie sen.
Zielone oczy w  kształcie migdałów, które przelotnie spotkały się
z  jego wzrokiem, prześlizgnęły się po jego twarzy zupełnie
nieobecne, jakby zanurzone w innym wymiarze. Ukłucie w brzuchu,
gdy kobieta zniknęła za rogiem.
Kiedy to mogło być? Dawno temu, jeszcze w czasach, gdy myślał,
że jemu też pisane jest bycie z  kimś. Coś w  niej było takiego, że
wypatrywał jej potem przez jakiś czas na sopockim rynku przy
Polnej. Nadal kupował jabłka u tego co ona wtedy sklepikarza, choć
zapomniał już, czemu kierował się właśnie do niego, skoro wokół
było tyle podobnych stoisk. Nuta cytrusów też od lat wprawiała go
w melancholijny nastrój. Ale nigdy potem nie zobaczył tej kobiety,
choć może przechodziła gdzieś obok. Kto wie?
Policjant zmarszczył brwi i  sięgnął długą ręką po butelkę
ulubionego sapporo. Upił łyk, a  rozświetlone słońcem brązowe
włosy znów zatańczyły mu przed oczami.
Czy to mogła być ona? Wprawdzie włosy były spięte, a  usta
zaciśnięte… Minęło kilka lat, ale oczy pozostały te same. To była
Marianna Stawicka.
Pająk wstał gwałtownie i  podszedł do okna, mijając zestaw
samurajskich mieczy na podstawce. Imitacja, ale ładnie wyglądały.
Kiedyś sprawi sobie prawdziwe ręcznie kute miecze wykonane
zgodnie ze starą japońską sztuką. Ostrza z  widocznym hamonem
pięknie zalśnią w świetle.
Z  dziesięciopiętrowego, najniżej położonego w  Dolnym Sopocie
bloku przy Okrzei rozciągał się widok na szare, wzburzone morze.
Stojące na redzie statki wysyłały słabe sygnały świetlne. Po
zaśnieżonym pasie plaży przechadzali się sopocianie niepotra ący
znaleźć spokoju w tę wigilijną noc.
Pająk starał się zebrać myśli, ale ulotny zapach cytrusów nie
pozwalał mu się skupić. Spojrzał w  gwiaździste niebo, chwilę się
wahał, po czym złapał wiszącą na oparciu krzesła żółtą puchową
kurtkę i wybiegł z mieszkania.

4
Stanęła przed bramą Opery Leśnej. Zamknięte skrzydła
i  pomalowana na kolor morskiej zieleni metalowa konstrukcja
połyskiwały od mrozu. Nie wiedziała, po co tu przyszła. Mama
lubiła to miejsce. Co roku z dużym wyprzedzeniem kupowała bilety
na sopocki festiwal, czekając na występ Rodowiczki. Kolorowe
jarmarki od siedemdziesiątego dziewiątego były ulubioną piosenką
Weroniki Kamińskiej. „Taka ładna melodia” – mawiała. Ta myśl
sprawiła, że Marianna na chwilę znalazła się w ich mieszkaniu przy
Kościuszki. Z  magnetofonu szpulowego leciała głośna muzyka,
a mama kręciła się w koło w jednej ze swoich spódnic z krepy, które
w  tamtym czasie wypełniały jej szafę. Marianna i  Renata też
szaleńczo się obracały, a pokój wypełniał śmiech.
Chwyciła palcami pręt bramy. Mocno i  kurczowo, jakby miała
ptasie szpony, jakby próbowała uchwycić wspomnienie, które już
rozpływało się w  ciemności nocy. Bardzo chciała wejść do środka;
usiąść na widowni, spojrzeć na scenę, która lada chwila rozbłysłaby
dzikimi światłami zapowiadającymi występ. Mogła przejść lasem
wzdłuż płotu, by choć zerknąć na odnowioną muszlę koncertową,
ale śnieg był wysoki na pół metra, a w prawym bucie już zrobiło się
mokro i  nieprzyjemnie. Musiała mieć dziurę w  podeszwie, a  może
impregnat przestał trzymać?
Marianna niezdecydowana spojrzała w  głąb lasu. Zrobiła krok
w  przód, krok w  tył. W  końcu zawróciła i  ślizgając się, zaczęła iść
chodnikiem w dół.
„Szybciej! Za mną! – wołała w  jej głowie Renata, biegnąc jak
szalona. – Szybciej! Nie ma się czego bać!”. Ale ona schodziła
ostrożnie, czepiając się ręki mamy. Nie lubiła ryzyka. Była
przeciwieństwem siostry.
Teraz też stawiała małe kroczki, opierając się sile, która pchała ją
do przodu. Latarnie stojące w sporej odległości od siebie dawały tak
słabe światło, że Marianna niemal nie widziała prowadzącej dość
stromo w  dół krętej drogi. Zdecydowanie łatwiej było wdrapywać
się pod górę. W końcu ulica Stanisława Moniuszki przestała opadać.
Teraz Marianna szła już pewniej. Śnieg chrzęścił pod nogami,
a mróz szczypał w policzki. Tuż przed sobą widziała mamę i tatę. Na
głowach mieli wełniane czapki, wokół szyj grube szaliki. Szli pod
rękę, raz po raz się do niej odwracając. Uśmiechali się radośnie,
dając znaki, że ma się pospieszyć. Ich postacie były tak realne, że
Marianna na chwilę zapomniała, że skończyła czterdzieści sześć lat,
a rodziców już nie ma.
„Renata pewnie biegnie z przodu” – pomyślała, wysilając wzrok.
Siostra zawsze i  wszędzie była pierwsza. I  we wszystkim musiała
być lepsza.
Tak, teraz jej sylwetka też majaczyła przed domem. Była tuż przy
drzwiach i czekała, aż do niej dołączą.
– Dobry wieczór. – Marianna usłyszała męski głos, gdy zamknęła
furtkę i zmierzała w stronę wejścia.
Renata rozpłynęła się w  powietrzu. Mama i  tata też zniknęli. Na
schodach stał wysoki mężczyzna w  żółtej puchowej kurtce,
niepewnie się uśmiechając.
–  Przepraszam, że panią nachodzę, i  to w  taki wieczór – dodał
miękkim głosem.
Marianna skądś znała tę twarz. Duże życzliwe oczy, orli nos,
mięsiste policzki. I włosy – sterczące ku górze, płowe, zapewne tak
samo miękkie jak głos, który zastygł w zimnym powietrzu.
–  Nadkomisarz Paweł Pągowski – przedstawił się. Musiał
zrozumieć, że Marianna go nie poznaje. – Rozmawialiśmy dzisiaj na
komendzie.
– Ach tak. – Skinęła głową.
Wspięła się po stopniach. Minęła policjanta. Naparła ciałem na
drzwi. O dziwo, gdy obróciła klucz, zamek od razu ustąpił.
– Niech pan wejdzie. Strasznie zimno – powiedziała w przestrzeń
i wkroczyła do środka.
Paweł Pągowski skwapliwie podążył za nią. Marianna już
zniknęła w kuchni.
W domu czuć było spalenizną. To pierwsze, na co zwrócił uwagę
Pająk. Było też ciepło. Naprawdę gorąco.
Stawicka stała przy blacie. Tym razem włosy miała rozpuszczone.
Zgarnęła je na prawą stronę, tak że zakrywały część twarzy.
Wyciągnęła z  szafki dwa kubki. Woda w  czajniku zaszumiała.
W końcu Marianna spojrzała w kierunku Pągowskiego, ale jej wzrok
znów prześlizgnął się po nim, jakby go tam nie było.
–  Piec się zepsuł – powiedziała jakby do siebie, zsuwając
rozpinany sweter z ramion. – Grzeje jak szalony. Musiałam wyjść się
przejść, żeby nie zwariować.
Wyciągnęła z pudełka dwie saszetki herbaty. Nagie ramiona były
smukłe i prężne. Poruszały się z gracją godną tancerki. Było w tym
widoku coś hipnotyzującego, coś, co sprawiało, że Pająk
znieruchomiał i pozwolił, by czas przepływał przez niego jak woda.
To chyba właśnie te ruchy sprawiły, że wtedy na rynku zwrócił na
nią uwagę. Podobnie jak teraz zamarł, a  wraz z  nim zamarł cały
świat. Czy gdyby ich ścieżki się nie przecięły, siedziałby dzisiaj w jej
kuchni? Czy przyszedłby tu w  wigilijną noc jak tułacz, który
odnalazł na swojej drodze dom? Nie, na pewno nie. Marianna była
wspomnieniem; nie wiedział, czy jest realna.
Kobieta podeszła do okna i  patrzyła w  pokrytą białym puchem
noc. Gęste brązowe włosy opadały na ramiona. Jej łopatki
wystawały spod czarnej podkoszulki.
–  O  północy zawsze chodziliśmy na pasterkę – wyznała. – Do
Świętego Jerzego. „Wtedy wilk zamieszka wraz z  barankiem,
pantera z  koźlęciem razem leżeć będą”. Proroctwo Izajasza. Cały
dzień te wersy chodzą mi po głowie. Świat doskonały. Mama lubiła
ten fragment.
– Bardzo mi przykro z powodu pani mamy. – Pająk się ocknął.
Czuł się tak, jakby oglądał lm.
–  Tak. Gdy rodzice odchodzą, w  końcu stajemy się dorośli –
westchnęła Marianna. – To chyba na tym polega. Trzeba kiedyś
w  końcu dorosnąć. Może by pan zerknął? – Nagle na niego
spojrzała.
Jej oczy po raz pierwszy spotkały się z jego oczami. Wyczekiwały.
– Zerknął? – wykrztusił Pągowski.
–  Na piec. Może coś by pan poradził. Powinnam mieć tu jakieś
narzędzia. – Rozejrzała się niepewnie. – Hmm, pewnie są w piwnicy,
no tak.
Wzięła go za rękę i poprowadziła na dół.

5
Nadkomisarz Adam Kowalewski rzucił akta sprawy na biurko
Pająka.
– Przemoc domowa. Stary tak dołożył żonie, że potem sam jej nie
poznał. Mówię ci, jak ją zabierała karetka, to krzyczał: „To nie moja
Zosia przecież! Panie, to nie moja kobita no!”.
– Święta, co zrobić? – Pająk wzruszył ramionami.
– No tak, sezon na pobicia w końcu, nie? Jakby chlania i prania
nie było, to tak, jakby barszczu zabrakło – skonstatował Kita
i poprawił czarną gumkę na kitce, od której wzięła się jego ksywa.
–  Dobrze, że normalni ludzie też w  Sopocie mieszkają –
odpowiedział Pągowski i uśmiechnął się pod nosem.
– A coś ty taki rozanielony? – Kita przyjrzał mu się podejrzliwie.
– Ja?
–  Nie, ja. Wyglądasz jak uśmiechnięta emotka! Myślałem, że
chociaż w święta entuzjazm ci opada, ale widzę, że samotna wigilia
tylko dodała ci animuszu.
Pająk machnął ręką i  sięgnął po dokumenty. Udał, że czyta, ale
tak naprawdę nie mógł się skupić na tekście. Litery układały się
w twarz kobiety. Lśniące włosy opadające na czoło, oczy w kształcie
migdałów wpatrujące się w coś, czego on nie umiał dostrzec. Nawet
jej dom był jakiś taki odległy, pusty, głuchy, zupełnie nieprzystępny.
Przez głowę policjanta przebiegła myśl, że nigdy nie będzie miał
dostępu do jej świata, co sprawiło, że poczuł dziwny ucisk w piersi.
„Czy Bernard Stawicki rozumiał się ze swoją żoną?” – zastanawiał
się Pągowski. Wziął do ręki fotogra ę, którą Marianna przyniosła na
komendę. Dość drobny mężczyzna o  ostrych, trochę groźnych
rysach, miał ciemne, gęste włosy i  takie same brwi. Był zupełnym
przeciwieństwem wysokiego, chudego Pająka o  błękitnych oczach
i  łagodnym wyrazie twarzy. Rzeczy osobiste zaginionego, które
wczoraj Pająk formalnie przejrzał w  domu Stawickich, nim zasiadł
z Marianną do kolacji („Przecież jest Wigilia, o mój Boże! Zupełnie
zapomniałam! Koniecznie musi mi pan towarzyszyć podczas
wieczerzy!”), nic szczególnego o  nim nie mówiły. Ze stojących na
półce w  łazience pędzla z  naturalnego włosia i  kremu do golenia
Wars Pająk mógł wnioskować, że Stawicki nie lubił zmian. Ale już
wiszące w jego sza e ciemne garnitury, czarne, hurtowo kupowane
skarpetki, szare slipki i  kilka par średnio znoszonych butów mogły
należeć do kogokolwiek i na pewno nie służyły za wskazówkę, gdzie
można byłoby go szukać.
– Jaki jest pani mąż? – zapytał w końcu Mariannę.
Była zupełnie zaskoczona pytaniem. Przez chwilę milczała, po
czym odparła:
– Zwyczajny. Mój mąż jest zwyczajny.
„Co też mogło się z  nim stać?”. Pająk postukał palcami w  blat
biurka. Sąsiedzi nie widzieli nic podejrzanego, ale facet nie pojawił
się w  pracy w  dniu zaginięcia. Właściciel rmy deweloperskiej,
w  której pracował, był zdziwiony. „Stawicki dostał przecież urlop
i nikt nie wzywał go w żadnej pilnej sprawie”. Mąż musiał oszukać
Mariannę.
Pająk telefonicznie sprawdził szpitale, noclegownie i  ośrodki
pomocy społecznej, a  nawet zadzwonił do zakładu medycyny
sądowej – nie odnotowano tam nikogo o  takim nazwisku oraz
wskazanym wyglądzie.
Zerknął na zegarek, po czym wstał i włożył kurtkę.
–  Jadę na rozpytanie – poinformował Kitę. – W  sprawie tego
zaginięcia – dodał.
– Nie lepiej jakiegoś sierżanta wysłać? – zdziwił się Kowalewski. –
Sierściuch Andrzejek dzisiaj jest. To jest dopiero recesywny typ, co?
A  do tego taki antypiczor, że do śmierci baby nie znajdzie! – Kita
zaczął się rubasznie śmiać.
–  No, sam widzisz. Nawet do rozpytania się nie nadaje –
stwierdził Pająk i poklepał boki kurtki.
Klucze zabrzęczały w prawej kieszeni.
– Coś ty, kurna, kręcisz, przyjacielu. – Kowalewski podniósł brew
i  podparł się pod boki. – Jakieś bajabongo ci się szykuje, co? –
Szeroki uśmiech wypłynął mu na twarz.
–  Bajabongo to ty masz w  dupie – odparł rozbawiony Pająk
i skierował się do drzwi.
Partner z  wydziału dochodzeniowo-śledczego jak zwykle czytał
z niego jak z opakowania korn ekesów.

6
Siostra Marianny Stawickiej w niczym jej nie przypominała. Bardzo
szczupła i niewysoka, z kanciastą, trójkątną twarzą. Choć wyglądała
trochę jak kieszonkowe wydanie standardowej kobiety, to jednak
była atrakcyjna. Kręcone jasnobrązowe włosy opadały na ramiona,
piwne oczy miały w  sobie blask, pod czarną sukienką rysowały się
kształtne piersi. Poruszała się szybko i  energicznie, jakby bała się
gdzieś spóźnić. Była w  niej jakaś nerwowość, której zupełnie
brakowało Mariannie.
Mieszkanie przy Kościuszki, jasne i  przestronne, zapewne
niedawno wyremontowano. Pająk wyjrzał przez okolone beżową
zasłoną okno o  białych szprosach. Naprzeciwko stały
dziewiętnastowieczne eklektyczne kamienice. Za leniwie
opadającymi płatkami śniegu rysowały się wykusze, balkoniki,
wieżyczki, galeryjki, balustrady i  gzymsy – wszystko to, co
nadawało Sopotowi ten specy czny uzdrowiskowy klimat.
Nadkomisarz, czuły na architektoniczną estetykę przestrzeni, zawsze
powtarzał, że nadmorskie miasto, w  którym żył od urodzenia,
paradoksalnie zyskało na tym, że chciało przypominać
wysokogórskie szwajcarskie miasteczka. Podobno na początku
ubiegłego wieku tak bardzo promowano kojarzący się z najlepszymi
kurortami styl alpejski, że właścicielom, którzy nadawali domom
urozmaiconą formę, obniżano podatki od nieruchomości.
–  Gorąca herbata. – Renata Kamińska mówiła szybko wysokim
głosem.
Jeszcze jedna różnica w  stosunku do Marianny, która
wypowiadała słowa powoli, nadając im okrągły kształt.
–  Dziękuję. – Pająk przyjął parujący kubek. – Piękny widok. –
Wskazał na widok rozciągający się z wysokiego czwartego piętra.
–  Tak. Rekompensuje hałas przejeżdżających pociągów i  nocne
krzyki imprezowiczów. Tu niedaleko, obok ronda, jest taka knajpa
Wtedy. Zna pan? Co tam się dzieje pod tym lokalem, mówię panu!
Pijane dziewuchy, podejrzane typki, prochy palą, nieraz widziałam!
I karzeł tam pracuje, wyobraża sobie pan? Sopocki celebryta ponoć,
nawet w  teledysku małego Jezuska zagrał! To chyba pod jakiś
paragraf podchodzi, prawda? – Wyczekująco spojrzała na policjanta.
Paweł Pągowski naturalnie kojarzył knajpę. Sopot to naprawdę
mała rybacka wioska, w  której każdy zna każdego. Właściciele
Wtedy, totalne szajbusy, ale złote chłopaki, nagrali też swego czasu
kilka zajebistych piosenek, które podbiły YouTube’a. „Jeszcze
Murzyn, Boże, gdzieś ty się nie mył. Chodź tutaj, bracie, on się nie
mył wcale” – ulubione wersy Złej Kolendry, w  której karzeł
faktycznie zagrał Jezuska, Kita powtarzał codziennie przez jakieś
dwa miesiące. Dopiero jak go Pająk zapytał, czy chce wylądować
w rowie, to się w końcu zamknął.
–  Nie sądzę – uciął i  przeszedł do sprawy: – Jeszcze raz
przepraszam, że zawracam głowę w pierwszy dzień świąt, ale sama
pani rozumie.
–  Nie, oczywiście, sprawa jest poważna. Zaginięcie, mój Boże –
szepnęła.
–  Bernard Stawicki. Czy widziała go pani podczas pogrzebu
matki?
–  Nie. Na pewno go tam nie było. Nawet zapytałam Mariannę,
gdzie jej mąż, ale ona… cóż, chyba mnie nie słyszała, jakby była
w  jakimś innym świecie. No, ale łatwo nie jest. Niecały rok temu
tata, a  teraz… – Kobieta westchnęła i  z  niedowierzaniem pokręciła
głową.
–  Bardzo mi przykro. – Pająk spojrzał na Renatę Kamińską
łagodnie i  przysiadł się do stołu, przy którym ona usiadła chwilę
wcześniej. – Czyli jest pani pewna, że Bernard Stawicki nie stał
gdzieś z tyłu na przykład?
– Na pewno nie.
– Rozumiem, że nie kontaktował się też z panią od tego dnia? Nie
widziała go pani? Nie dzwonił? Nie pisał?
–  Nie. Nigdy nie miałam ze szwagrem zbyt dobrego kontaktu.
Zawsze uważałam, że Bernard z  Marianną do siebie nie pasują.
Zresztą stało się to kością niezgody pomiędzy nami.
– A kiedy ostatni raz widziała pani szwagra?
Renata Kamińska drgnęła.
–  Oj, naprawdę nie mam pojęcia. Musiałabym sięgnąć pamięcią,
ale… Dawno w każdym razie, dawno. – Wzruszyła ramionami. – Na
pogrzebie ojca może?
–  Rozumiem. No dobrze, nie będę pani męczył. – Pająk wstał
i  ruszył ku drzwiom. – Najważniejsze, że ustaliliśmy, że Bernard
Stawicki zaginął tuż przed pogrzebem.
–  Nie wierzę w  to. To wszystko jest nierzeczywiste. – Kobieta
oparła się o  ścianę, przymknęła na chwilę powieki, wzięła głęboki
wdech i z drżeniem wypuściła powietrze.
–  Dokładnie takich samych słów użyła wczoraj pani siostra –
zauważył Pająk, trzymając rękę na klamce otwartych drzwi.
–  Naprawdę? – zdziwiła się Renata. – A  jednak coś nas łączy. –
Uśmiechnęła się blado.
–  Jeśli mogę spytać, czemu uważa pani, że Bernard nie pasował
do Marianny? – zapytał, na powrót przymykając drzwi.
– Raczej Marianna do Bernarda.
Pająk podniósł pytająco brwi.
– Marianna zawsze była taka wycofana, spokojna, wszystkiego się
bała. A  Bernard, cóż, ma charyzmę. Lubi pożartować i  wypić,
i potańczyć. I summa summarum miałam rację. Zmarniał przy niej.
Nie tego poszukiwał w życiu.
– Hmm. – Pająk wydął dolną wargę. – Skoro pani tak twierdzi. –
Wysilił się na uśmiech. – A pani dokądś się wybiera? Na wycieczkę?
– Wskazał otwartą, wypełnioną ciuchami walizkę stojącą w  progu
pokoju za plecami Renaty Kamińskiej.
Kobieta podążyła za jego wzrokiem.
– Wybierałam się – przyznała. – Ale to już nieaktualne.

7
Komendant Komendy Miejskiej Policji w  Sopocie przy Armii
Krajowej Juliusz Szewczyk zerknął na nadkomisarza Pawła
Pągowskiego znad okularów.
– O co ci tak naprawdę chodzi, Pająk? – zapytał, prostując się na
krześle.
Położył ręce na biurku i zacisnął wargi w cienką linię, czekając na
odpowiedź.
–  Czy ja cię kiedykolwiek zawiodłem? – Pągowski wysilił się na
uspokajający uśmiech. – Skalpela rozpracowaliśmy?
Rozpracowaliśmy. Potwora z Kartuz namierzyliśmy? Namierzyliśmy.
Intuicja, Julek, intuicja, i tyle. Co ma się kobieta zamartwiać?
Komendant Szewczyk pokręcił głową i  mruknął
z niedowierzaniem:
– Pilne czynności z trzysta osiem, też mi… – Wzruszył ramionami,
wziął do ręki pieczątkę i zawiesił ją nad wnioskiem. – Dobra, masz
kwit. – Przybił ją z hukiem. – Załatwiaj.
Pająk chwycił dokument i pospieszył do wyjścia.
Przed nowoczesnym trzykondygnacyjnym budynkiem komendy
stał Kita i palił papierosa. Pomimo siarczystego mrozu miał na sobie
jedynie skórzaną czarną kurtkę.
– A ty gdzie tak prażysz? – rzucił.
–  Na dworzec – odparł Pągowski, przystając. – Muszę się jak
najprędzej dowiedzieć, co się stało z Bernardem Stawickim.
–  Pająk… – Kowalewski zdusił papierosa na rudej cegle, którą
wyłożono elewację komisariatu. – Może ty lepiej na trening tego
swojego karate pójdź, co? Albo na strzelnicę? Razem sobie
postrzelamy, zrelaksujesz się trochę. – Złapał Pająka za ramię
i pociągnął w stronę drzwi wejściowych.
Pągowski strącił jego rękę.
– Nie! – krzyknął. – Kurwa, Kita, ty nie rozumiesz?
Patrzył na partnera wzrokiem szaleńca. Kita jeszcze nigdy nie
widział przyjaciela w  takim stanie. Zawsze pogodny, spokojny
i wyluzowany Pająk od kilku dni był innym człowiekiem.
– Co jest, stary? Co się dzieje? – spytał Kowalewski zmartwiony.
– To ta kobieta, Kita – odparł w końcu Pająk. – To ta jedyna. To
ona. – Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
Kita podniósł brwi. Tego się nie spodziewał. Od rozwodu wiele lat
temu, kiedy Iwona Pągowska zostawiła Pająka z  jedną parą gaci,
Paweł nigdy nie wspominał o kobietach.
–  No bracie! – zakrzyknął Kita. – A  to ci news! Nasz pieprzony
Don Johnson! – Siarczyście poklepał go po plecach. – Leć, leć!
Policjant popędził w stronę auta.
– Pająk! – zawołał za nim jeszcze Kita.
–  No? – Pągowski ledwo zahamował na oblodzonej kostce
brukowej.
– Znów wyglądasz jak emotka!
Pająk prychnął, wsiadł do starej srebrnej hondy accord i  odpalił
silnik.
„Następna stacja. Litr wódki i  pół wina, koniec lipca, za chwilę
już znów zima” – zapodał Taco Hemingway.
Pająk uwielbiał polski rap, w  przeciwieństwie do Kity, który
gustował w ciężkich brzmieniach. Zawsze się spierali o to, co puścić,
gdy jechali razem w  teren. Najczęściej kończyło się na tym, że
wyłączali sprzęt.
Podgłośnił. Słuchał tej płyty na okrągło od kilku miesięcy. Po raz
pierwszy włączył ją chwilę po tym, jak zamknęli sprawę potwora
z Kartuz; dobrze mu robiła.
Przejechał ulicą Armii Krajowej, przeciął Niepodległości i wjechał
w  Kościuszki. Po chwili po prawej wyrósł nowy budynek dworca,
oddany do użytku zaledwie kilka dni temu. Sto milionów nie poszło
w  piach. Przeszklona nowoczesna bryła z  licznymi restauracjami
w  środku zastąpiła obskurny barak. Wyglądała imponująco. Pająk
wjechał na parking podziemny i po chwili był już na parterze przy
kasach. Ogromna choinka tuż obok migotała natarczywie jak
billboardy na Manhattanie. Bezpardonowo minął ogonek
podróżnych i  przyłożył odznakę do okienka. Charakterystyczna
srebrna gwiazda trzasnęła o szybę.
Kasjerka obsługująca klientkę popatrzyła na niego osłupiała.
– Waldek! – krzyknęła za siebie.
Za chwilę w  podświetlanej kabinie pojawił się brzuchaty
mężczyzna z  rudą czupryną. Przyjrzał się nadal opartej o  szybę
odznace i  dał znak Pająkowi, że wpuści go do środka bocznym
wejściem.
– Stawicki, Stawicki – powtarzał Waldemar Piotrowski, menedżer
dworca kolejowego, wolno klikając jednym palcem w  klawiaturę
komputera. Po długim poszukiwaniu w końcu powiedział: – Mam!
Jeszcze raz spojrzał nieufnie na podbity przez komendanta policji
wniosek o udostępnienie informacji i odwrócił do Pająka ekran.
Bernard Stawicki miesiąc temu kupił przez internet dwa bilety do
Krakowa na dwudziestego drugiego grudnia. Jeden dla siebie, drugi
dla Renaty Kamińskiej.
– Wsiadł do tego pociągu? – zapytał opanowanym głosem Pająk.
Nagle poczuł się spokojny.
–  Żaden z  biletów nie został zeskanowany – odparł Waldemar
Piotrowski. – Ale to nie znaczy, że tych państwa nie było w pociągu.
Przed świętami zawsze jest kocioł. – Wzruszył ramionami.

8
Renata Kamińska długi czas milczała. Wpatrywała się w okno. Śnieg
zacinał z  prawej strony, niesiony silnym wiatrem od morza.
Zmierzchało. Stała bez ruchu tak długo, że w  końcu jej twarz
zaczęła odbijać się w szybie.
Paweł Pągowski spokojnie jej się przyglądał. Co widział w  niej
Bernard Stawicki? Lekko zadarty nos, ostre kości policzkowe,
charakterystyczne, mocno zarysowane łuki brwiowe. Atrakcyjna
kobieta w średnim wieku. Filigranowa, zadbana. Mogła się podobać,
na pewno.
W  końcu Kamińska otworzyła usta, ale nie wydobył się z  nich
żaden dźwięk, jakby nie mogła wypowiedzieć zdania: „Miałam
romans z mężem własnej siostry”.
–  Pewnie chce pan wiedzieć, jak to się zaczęło? – wydukała
w końcu.
Nadkomisarz nie odpowiedział.
–  Jak wszystkie tego rodzaju romansy. Każde z  nas pragnęło
zostać wreszcie zauważone. Marianna… ona zawsze była oziębła,
wycofana, jakby w  innym świecie. A  Bernard to prawdziwy
mężczyzna, temperamentny, bystry. Dwa przeciwieństwa. Od
początku wiedziałam, że to małżeństwo prędzej czy później się
rozpadnie. Ale nikt nie chciał mnie słuchać. No w  każdym razie
w  sierpniu wpadliśmy na siebie na ulicy. Zaprosiłam Bernarda na
górę na kawę. I  wtedy to się stało. Po prostu mnie pocałował. –
Uśmiechnęła się lekko do siebie. – Pan mnie ocenia – stwierdziła.
–  Nie – odparł Pająk. – Chcę się tylko dowiedzieć, co się stało
z zaginionym Bernardem Stawickim. Tyle.
Kobieta pokiwała głową. Jej czarne, odbijające się w szybie oczy
wydawały się puste.
–  Nie wiem, co się z  nim stało. Mieliśmy wyjechać razem.
Zobaczyć, czy to wspólne bycie w ogóle nam wyjdzie. Potem może
zacząć nowe życie. – Wzruszyła ramionami. – Bernard kupił bilety.
Do Krakowa, bo ja nigdy nie byłam i bardzo chciałam pojechać. Ale
mamie się pogorszyło. Sepsa. Dali jej w szpitalu coś na uspokojenie
i  już się nie obudziła. Więc zadecydowaliśmy, że wszystko
odłożymy. W  dniu, w  którym mieliśmy wyruszyć w  tę naszą
romantyczną podróż, odbył się pogrzeb. Paradoks, prawda? –
Renata z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Ale Bernard Stawicki na pogrzebie się nie pojawił.
–  Nie – prychnęła. – Pewnie wyjechał sam. Tak było wygodniej.
Sam zaczął nowe życie. Oszukał zarówno Mariannę, jak i  mnie. –
Przymknęła oczy i zacisnęła usta. – Powie jej pan? – Odwróciła się
do niego.
Pająk podniósł pytający wzrok.
– O nim i o mnie. Powie pan?
Policjant przyglądał się Renacie dłuższą chwilę. Jej twarz
wyrażała ból.
– Nie – zdecydował w końcu. – Nie chcę, żeby znowu cierpiała. –
Wstał i skierował się do wyjścia. – Nie zasługuje na to – powiedział,
nim zamknął za sobą drzwi.

9
Fajerwerki rozbłysły nad morzem, zabarwiając wodę wieloma
kolorami. Marianna Stawicka krzyknęła, odwracając się w  jego
stronę. Jeszcze nigdy nie widział na jej twarzy uśmiechu. Najpierw
nie chciała dać się wyciągnąć, mówiła, że żałoba, że nie wypada.
(„Nie zapraszam cię przecież na bal. Zwykły spacer po plaży. No
może nie zwykły… spacer z  fajerwerkami i  szampanem”. „Mamie
spodobałby się ten pomysł” – odparła po dłuższej chwili).
–  Otwórz szampana – powiedziała, lecz wybuchające ognie
zagłuszyły jej głos.
– Co?! – zawołał stojący nieopodal Paweł.
– Szampana! Otwórz szampana! – śmiała się Marianna.
Narysowała w powietrzu butelkę, wyciągając na migi korek.
–  Aaa! Już!!! – Pająk dał jej znak, że zrozumiał, i  sięgnął po
stojącego na zimnym piasku zmrożonego moëta.
Korek poleciał w  górę. Po szyjce ściekła piana. Nadkomisarz
rozlał alkohol do plastikowych kubeczków.
–  Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem… – zaczęli odliczać ludzie
wokół.
Jednak Pająk nie widział nikogo prócz niej. Dla niego byli na
plaży sami.
– Trzy, dwa, jeden!
Całe niebo pokryło się kolorowymi plamkami kreślącymi szalone
wzory. W  tej dziwnej choreogra i Pająk znajdował ukojenie. Nie
czuł ucisku wspomnień. Iwona nie pakowała walizek, nie trzaskała
drzwiami, by po chwili zniknąć w  czarnym bmw. Rozwiedli się
szybko z orzeczeniem o jego winie. Za dużo pracował. Zaniedbywał
ją. Ale oboje wiedzieli, że czarne bmw przyjeżdżało po Iwonę na
długo przed tamtym sylwestrem.
„To była niewierna suka – powtarzał mu Kita. – Czemu dajesz jej
się oskubać?”.
Paweł Pągowski był samurajem. Popełnił materialne seppuku.
Ale teraz nie miało to znaczenia. Marianna Stawicka
podskakiwała na plaży jak mała dziewczynka, wskazując
rozbłyskujące raz po raz fajerwerki.
–  Patrz na te! A  te! O  jaaa! – krzyczała bezgłośnie w  huczącą
przestrzeń.
Pająk podążał wzrokiem za jej ręką. Oglądał to, co chciała mu
pokazać. On też zamierzał pokazać jej tak wiele.
Podszedł w końcu do niej, przyciągnął mocno do siebie i zanurzył
w jej oddechu. Był słodko-cierpki jak wytrawny szampan. Marianna
Stawicka po chwili wyrwała się z pocałunku. Spojrzała mu głęboko
w oczy. Jej wzrok był pytający.
– To ty! – zawołał i zaczął się śmiać. – To ty, tylko ty, rozumiesz?
To ty jesteś tą jedyną! To tyyyyy!!! – krzyczał jej do ucha.
– Wariacie!
– Co???
– Wa-ria-cieeeeeee!!!!!
Pająk znów przyciągnął ją do siebie. Pocałował dokładnie tak
samo, jak Bernard Stawicki pocałował Renatę, poszukując
zrozumienia i ciepła. Choć mróz przeszywał ich na wskroś, ich usta
były gorące, idealnie dopasowane.

10
Funkcjonariusze policji równocześnie wprowadzili magazynki do
gniazd glocków 17, przeładowali, wymierzyli broń i wystrzelili serię
pocisków. Rozległ się huk. Po chwili na transporterach podjechały
do nich tarcze strzelnicze.
– Zajebistość dziesięć! – skwitował Kita, zdejmując słuchawki.
Na samym środku jego tarczy widniało pięć dziur.
–  Easy-peasy, kurwa. – Umięśniony brunet, mister sopockiej
komendy, aspirant Bartosz Cybut vel Cybutek odłożył broń, bardzo
z siebie zadowolony.
–  W  imię zasad, skurwysynu! – Nikt tak dobrze jak Romek
Warlecki nie naśladował Bogusława Lindy.
–  A  ty jak tam, Pająk? – Kowalewski wychylił się ze swojej
kabiny.
Zielono-żółte ściany odbijające światło re ektorów sprawiały, że
jego twarz miała trupi kolor.
– W kitę – odparł zgryźliwie Pająk.
– Tak to jest, jak się człowiek zakocha. – Kita zaczął się śmiać.
–  A  co, Pająk sobie duże lustro sprawił? – Otyły podinspektor
Warlecki zaciekawiony zerknął na kolegów.
–  Jakie tam lustro! Pająk ma dziewczynę! – pospieszył
z  informacją Kita. – I  to od ponad miesiąca! Nie widzisz, jakie
kolorowe motyle wokół niego polatują!
– W dupę, nie na sanki! – Zdziwiony Warlecki zrobił minę pełną
uznania. – No Pająk, myślałem, że już jesteś w  tym temacie
stracony. – Podszedł do Pągowskiego i  przybił z  nim siarczystą
piątkę. – To może jakaś połóweczka, co? No taka okazja…
–  Ja odpadam. – Pająk rozłożył ręce. – Marianna zaprosiła mnie
na kolację.
– Romek, od miesiąca się próbuję z nim umówić, bez szans. Ciągle
tylko Marianna to, Marianna tamto. Przepadł chłopak – włączył się
Kita.
–  Na początku zawsze jest słodko, a  potem słodko-pierdząco –
zauważył Cybut. – Najpierw udają, że są takie wyluzowane, że nie
mają nic przeciwko temu, że dużo pracujesz, same ci wódkę leją, jak
z roboty wracasz, a potem buła, łokieć, łokieć, żyć nie dają.
– Marianna taka nie jest. – Pągowski się uśmiechnął.
– Wszystkie takie są, Pająk. Jeszcze się nie nauczyłeś? – Warlecki
pokręcił głową. – Babę to trzeba od początku krótko, bo jak smycz
poluźnisz, to zaczyna kąsać. Znacie to? Jak spośród stu kobiet
wybrać tę, z  którą się nie dogadasz? Losowo! – Podinspektor
wybuchnął tubalnym śmiechem.
– A dlaczego kobiety mają stopy mniejsze od mężczyzn? Żeby stać
bliżej zlewozmywaka – podchwycił Bartosz Cybut.
– Dziesięć kobiet połączonych uszami: tunel próżniowy! – popisał
się Kowalewski.
Wesołość się wzmogła. Warlecki złapał się za brzuch, nie mógł
przestać się śmiać.
–  A  słuchajcie tego. – Kita otarł mokre oczy. – Co zrobić, żeby
w  oczach kobiety pojawił się blask? – Popatrzył wyczekująco po
kolegach. – Zaświecić jej latarką do ucha!
Policjanci znów się zatrzęśli.
–  Dobra, psy. Ja spadam. – Pająk pokręcił głową, podniósł rękę
w pożegnalnym geście i ruszył do wyjścia.
–  Spadaj, spadaj, ale pamiętaj, że najpiękniejszy romans to ze
sobą samym – zawołał za nim rozbawiony Cybut i  przejechał po
bokach głowy małym grzebykiem, który wydobył z  tylnej kieszeni
spodni.
– Nie no, Pająk, też musisz do konia czymś rzucić! – krzyknął za
odchodzącym nadkomisarzem Warlecki.
Paweł Pągowski przystanął, odwrócił się do reszty i  spokojnym
głosem zapytał:
– Co wyjdzie z krzyżówki blondynki z psem husky?
– No, dawaj! – krzyknął Cybutek.
– Albo najgłupszy pies świata, albo kurwa odporna na mróz.
Funkcjonariusze ryknęli.
–  Hahaha, nasz sensei przyłożył! – pochwalił, krztusząc się,
Warlecki.
– Marianna jest brunetką. – Pająk przekornie wzruszył ramionami
i wyszedł.
Zmienił ubranie w  szatni, włożył żółtą puchówkę i  caterpillary.
Na dworze było bezwietrznie. Latarnie rzucały światło na świeży
śnieg, który pokrywał podjazd. Pająk wyciągnął z  hondy szczotkę
i oczyścił z puchu szyby. Wsiadł do auta i odpalił silnik. Z głośników
popłynął jazz. Sleep Safe and Warm – kawałek w  wykonaniu
kwintetu Wojtka Mazolewskiego oparty na temacie z  Dziecka
Rosemary płynął spokojnie jak rzeka, unosił go przez zimę, która
w  tym roku nie wydawała mu się surowa i  ciężka, lecz czysta
i kojąca. To właśnie ten utwór puściła Marianna, gdy spędził u niej
pierwszą wspólną noc. Rozłożona sofa w  salonie, szarość poranka,
leniwie opadający za oknem śnieg i  muzyka, która otuliła ich
skołowane umysły. Czas przestał istnieć, rozpłynął się po ścianach,
rozszedł po podłodze, zniknął.
Pająk powoli wjechał na rondo, lecz i  tak tył samochodu lekko
zarzuciło. Koła zabuksowały. Gładko wyprowadził hondę na prostą
i  zjechał na 23 Marca. Instrumentalna muzyka sprawiła, że poczuł
się jak detektyw z amerykańskich lmów; miał przez chwilę ochotę
przekrzywić wyobrażony brązowy kapelusz na głowie. Uśmiechnął
się do swojego odbicia we wstecznym lusterku.
Zaparkował przed domem i  sprężystym krokiem wbiegł na
schody. Po chwili Marianna otworzyła drzwi. Ubrana na czarno,
błyszczała i nie trzeba było świecić jej do ucha.
– Cześć – powiedziała i nieśmiało pocałowała go w policzek.
Choć od miesiąca byli niemal nierozłączni, nadal czuli się jak
uczniaki. To wszystko było tak nowe i niezwykłe, że zawstydzali się
niemal każdym gestem.
– Cześć – szepnął Pająk i wszedł do środka.
–  Przyniósłbyś drewna z  piwnicy? Napalimy w  kominku –
poprosiła.
– Pewnie!
– Pod schodami! – krzyknęła, gdy schodził na dół.
Piwnica pachniała żywicą. Pod ścianą we wnęce złożono równej
wielkości polana. Wysoki Pająk musiał przykucnąć, żeby po nie
sięgnąć. Zaczął układać kawałki drewna w zagięciu łokcia, by wziąć
jak najwięcej na raz. Gdy wstawał z kolan, zachwiał się i zatoczył do
tyłu. Uderzył ciałem w  skrzyniową zamrażarkę, lekko ją
przesuwając.
–  Szlag – stęknął pod nosem, gdy jedna ze szczap spadła na
podłogę.
Z trudem się po nią schylił.
I wtedy coś przykuło jego wzrok. Ciemna plama na kafelku, który
musiał się odsłonić, gdy Pająk walnął w bok skrzyni.
Ostrożnie odłożył drewno.
Był śledczym od dwudziestu pięciu lat. Nie musiał sprawdzać, by
wiedzieć, co to jest. A jednak przejechał palcem po gęstej mazi, a ta
została na jego skórze. Roztarł ją między opuszkami.
Wstał i spojrzał na zamrażarkę. Była duża i pojemna. Wiedział, że
w  gastronomii mówiono na takie trumna. Nie chciał jej otwierać,
a jednak wiedział, że musi. Sięgnął do wieka i je uniósł.
Mrożonki. Groszek z  marchewką, pyzy, truskawki, ryby
w przezroczystych woreczkach.
Przerzucił kilka opakowań. Pomiędzy nimi pojawiła się twarz.
Niebieskawy odcień skóry, szeroko otwarte oczy, ciemne oszronione
brwi.
Usłyszał za sobą jakiś dźwięk.
Tuż za nim stała Marianna. Patrzyła to na niego, to na oniemiałą
twarz męża wystającą spośród zamrożonych produktów
spożywczych.
Szeroko otworzyła usta. Nic nie mówiła. Dopiero po chwili
zaczęła krzyczeć. Przeraźliwie, wysoko, ostro.
–  Nie pamiętałam. Nie pamiętałam tego. Nie pamiętałam –
szeptała, gdy Pająk wziął ją w ramiona.

11
Powoli schodziła na dół. Schody prowadzące do piwnicy jeszcze
nigdy nie wydawały jej się tak długie i strome. Szła i szła, brnęła jak
przez mgłę, a stopnie się mnożyły jak w złym śnie.
„Umarła – nadal słyszała w  głowie głos Renaty. – Mama umarła
przed chwilą w  szpitalu. Akurat do niej przyjechałam. Spała od
czternastu godzin i po prostu przestała oddychać”.
Marianna też przecież miała tam właśnie pojechać. Już
przygotowała rosół do wzięcia. Wyparzyła słoik, wlała do niego
gorącą zupę, zakręciła i  odwróciła do góry dnem. Pasteryzacja na
sucho. Tak jak uczyła ją mama. Miała być w  szpitalu dosłownie za
kwadrans. Ale mama nie poczekała. Umarła przy Renacie.
W  końcu Marianna stanęła na posadzce. Zobaczyła plecy
Bernarda. Miodowa koszula, ciemne gęste włosy w  nieładzie.
Schylał się nad otwartą zamrażarką.
– A! Jesteś! – powiedział.
Nie widział, w  jakim jest stanie. Już dawno przestał na nią
patrzeć.
–  Gdzie są agnolotti z  duszoną wołowiną? Szukam i  szukam, ale
nie widzę.
– Chyba nie ma – odparła automatycznie.
– Jak to nie ma?! – W końcu się do niej odwrócił.
Miał zaciśnięte usta.
– Nie wiem, chyba zapomniałam kupić. – Jej głos był bezbarwny.
–  Zapomniałaś kupić. Przecież cię prosiłem! Prosiłem czy nie
prosiłem? No powiedz! Wszędzie te mrożone ryby, które możemy
mieć codziennie świeże! Tego to w bród. Ale jak człowiek ma ochotę
na agnolotti, które miałaś kupić, to nie ma! – Z  hukiem zatrzasnął
klapę zamrażarki. – Wszystko robisz źle! Nawet siekiery nie
potra sz odłożyć na miejsce! Zawsze muszę jej szukać!
–  Może zostało jakieś opakowanie na dnie – wypowiadała słowa
bezwiednie, zupełnie jakby ciało nie należało do niej.
– Tak? To znajdź! Proszę! – Znów otworzył wieko trumny. – Sama
sobie grzeb w tym gównie!
– Mama nie żyje – powiedziała.
Zdanie wydało jej się absurdalne. Zupełnie nie pasowało do tej
sytuacji, do tego miejsca.
– Co?
– Mama nie żyje – powtórzyła.
Nie czuła niczego. Pewnie byłoby inaczej, gdyby tam wtedy
z  mamą była. Trzymałaby ją za rękę. Gładziła po policzku. Może
pogłaskałaby ją po głowie, a  mamie od razu zrobiłoby się lepiej.
Otworzyłaby oczy. Znów byłaby dla niej.
– Boże – sapnął Bernard. – Kiedy pogrzeb?
– Za dwa dni.
Nie wyobrażała sobie tego dnia. Pochowają mamę. Jej ciało pod
ciężką mokrą gliną. Mama nie lubiła pogrzebów. Przeważnie
wysyłała na nie tatę. „Idź, Tadzik, reprezentuj rodzinę” – mawiała.
–  Za dwa dni. – Bernard z  niedowierzaniem pokręcił głową. –
Dwudziestego drugiego.
–  Tak – westchnęła. – Nie wyobrażam sobie tego, nie
wyobrażam…
Nie potra ła tego przyjąć do wiadomości.
–  Ludzie umierają. To normalne. Wszyscy kiedyś umrzemy. I  ja,
i ty. – Głos Bernarda był cierpki, cyniczny.
Czy opowiadała mu o  Renacie? Czy powiedziała mu, jak
dowiedziała się, że ludzie odchodzą? Nie pamiętała. Ale
nienawidziła go teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Bernard znów odwrócił się w  stronę zamrażarki. Dłonie położył
na jej brzegach. Opuścił głowę.
Marianna wymacała ręką przedmiot leżący na szafce. Siekiera
była lekka, poręczna, taka, by i  ona mogła przerąbać drwa, gdy
chciała napalić w kominku.
Nie pamięta, jak zbliżyła się do męża. Nie wie, czy wydała
z  siebie jakiś dźwięk, czy zrobiła to bezszelestnie. Przystojny
policjant o brązowych włosach, który spisywał zeznania, powiedział,
że ostrze weszło gładko i głęboko.
Krew wytarła szmatami, których spalone strzępy wraz
z nadpalonymi biletami na pociąg znaleziono w kominku. Siekierki
nie wytarła. Odwiesiła ją na ścianę, tam gdzie jej miejsce.
Starała sobie wszystko przypomnieć, ale obrazy ulatywały, nie
chciały ułożyć się w całość. Patrzyła na światełka na małej sztucznej
choince wciąż stojącej w  rogu pokoju przesłuchań, choć dziś
wypadało święto Matki Bożej Gromnicznej.
Uśmiechała się lekko.
To były najlepsze święta od lat.

Babka migdałowa z białą czekoladą i cytrynowym lukrem


Składniki na ciasto:
• 130 g białej czekolady
• 80 g masła
• 4 łyżki cukru
• 3 jajka
• 140 g mąki
• 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
• paczka zmielonych migdałów

Składniki na lukier cytrynowy:


• 1 szklanka cukru pudru
• 1 łyżka soku z cytryny
• woda

Przygotowanie:
Niewielką formę na babkę wysmaruj masłem, dno wysyp cienko
zmielonymi migdałami. Piekarnik nagrzej do 180 stopni. Do
miseczki wrzuć połamaną na kostki białą czekoladę i  pokrojone
w kostkę masło. Miseczkę zawieś na garnku z małą ilością gotującej
się wody i mieszaj składniki do momentu uzyskania jednolitej masy.
Dodaj cukier oraz żółtka, wymieszaj. Zdejmij miseczkę z  garnka
i dodaj do niej przesianą mąkę wraz z proszkiem do pieczenia oraz
resztą zmielonych migdałów. Wymieszaj łyżką.
Następnie ubij pianę z  białek i  delikatnie połącz ją z  masą
czekoladowo-migdałową. Przełóż do przygotowanej formy i  piecz
przez mniej więcej 40 minut. Sprawdź patyczkiem, czy ciasto jest
gotowe. Wyjmij babkę z piekarnika, ostudzoną wyłóż na paterę lub
talerz.
Wsyp do miski przesiany przez sitko cukier puder. Dolej sok
z  cytryny, trochę wody i  delikatnie utrzyj łyżką. Gdy uzyskasz
gładką, jednolitą, niezbyt rzadką konsystencję, udekoruj ciasto.
Smacznego!

Małgorzata Oliwia Sobczak – pisarka, z  wykształcenia


kulturoznawczyni i  dziennikarka. Pochodzi z  Trójmiasta, w  którym
spędziła niemal całe życie. Autorka baśni Mali, Boli i Królowa Mrozu
i  powieści obyczajowej Ona i  dom, który tańczy. W  2019 roku
wydała doskonale przyjętą Czerwień, pierwszą część kryminalnego
cyklu Kolory zła. W 2020 roku ukazała się kontynuacja serii – Czerń.
Obecnie autorka pracuje nad trzecim tomem.
1
 Łk 2,12–14, Biblia Tysiąclecia.
2
 Pisownia oryginalna na podstawie wydania z 1860 roku.
Redaktor inicjujący: Agnieszka Trzeszkowska
Redaktor prowadzący: Magdalena Matuszewska

Redakcja: Maria Wirchanowska, Małgorzata Tougri


Korekta: Anna Dworak, Magdalena Matuszewska

Projekt okładki: Anna Gaik-Czasak


Zdjęcia wykorzystane na I stronie okładki: © martynmarin/Shutterstock; ©
stockcreations/Shutterstock

Skład i łamanie: www.pagegraph.pl

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.


02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48
tel. (22) 828 98 08
faks (22) 395 75 78
biuro@gwfoksal.pl
www.gwfoksal.pl

ISBN 978-83-280-8707-1

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

You might also like