You are on page 1of 214

Dla Chrisa Lo sa

Kiedyś będzie to ostatnie jutro.

Michael Landon
NIE LUBIĘ ZACZYNAĆ OD przeprosin – jest na to pewnie nawet jakaś zasada
w stylu tej, że nie zaczyna się zdania od „więc” – ale po przeczytaniu prawie
trzydziestu stron, które już napisałem, mam wrażenie, że muszę to zrobić. Chodzi
o pewne słowo, którego stale używam. Od matki nauczyłem się wielu brzydkich
wyrazów i (jak się wkrótce przekonacie) używałem ich od wczesnej młodości, ale
to słowo do nich nie należy. Chodzi o „później”, w wyrażeniach takich jak „nieco
później” albo „później dowiedziałem się”, albo „dopiero później zrozumiałem”.
Wiem, że się powtarzam, nie mam jednak wyboru, ponieważ ta historia zaczyna
się w czasach, kiedy jeszcze wierzyłem w Świętego Mikołaja i Wróżkę Zębuszkę
(choć jako sześciolatek miałem już pewne wątpliwości). Dzisiaj mam dwadzieścia
dwa lata, czyli jest później, prawda? Pewnie po czterdziestce – oczywiście pod
warunkiem, że dożyję – wspomnę coś, co wydawało mi się zrozumiałe, kiedy
byłem dwudziestodwulatkiem, i dotrze do mnie, że wielu rzeczy nie rozumiałem
w ogóle. Zawsze jest jakieś później, teraz to wiem. Przynajmniej do śmierci. Bo
wtedy wszystko inne jest już wcześniej.
Nazywam się Jamie Conklin i kiedyś wydawało mi się, że na Święto
Dziękczynienia narysowałem tak pięknego indyka, że mucha nie siada. Później –
zresztą niewiele później – okazało się, że było to raczej gówno, na którym muchy
siadają. Czasami prawda jest do dupy.
Myślę, że ta historia to horror. Posłuchajcie.
1

WRACAŁEM Z MATKĄ ZE szkoły do domu. Trzymała mnie za rękę. W drugiej


dłoni ściskałem swojego indyka, jednego z tych, które zrobiliśmy w pierwszej
klasie tydzień przed Świętem Dziękczynienia. Byłem z niego taki dumny, że
z radości prawie waliłem w gacie. Bo wiecie, kładło się rękę na kawałku brystolu
i obrysowywało świecówką. Tak powstawał ogon i tułów. Z głową każdy musiał
radzić sobie sam.
Pokazałem rysunek mamie, a ona na to, że tak, tak, tak, jasne, jasne,
naprawdę super, ale właściwie to chyba nawet go nie widziała. Pewnie myślała
o jednej z książek, które próbowała sprzedać. „Opchnąć produkt” – tak o tym
mówiła. Bo musicie wiedzieć, że mama była agentką literacką. Dawniej zajmował
się tym jej brat, wujek Harry, ale przejęła od niego interes na rok przed tym
momentem, o którym wam teraz opowiadam. To długa historia i trochę dołująca.
– Użyłem zieleni leśnej, bo to moja ulubiona kredka. Wiedziałaś o tym,
prawda? – zapytałem.
Prawie doszliśmy do naszego budynku. Znajdował się tylko trzy przecznice od
szkoły.
Ona na to, że jasne, jasne. I jeszcze:
– Młody, jak wrócimy, to pójdziesz się pobawić albo pooglądasz Barneya, albo
Magiczny autobus, bo ja muszę obdzwonić milion osób.
Wtedy to z kolei ja odpowiedziałem, że jasne, jasne, a ona szturchnęła mnie
łokciem i uśmiechnęła się. Uwielbiałem wywoływać uśmiech u matki, bo nawet
jako sześciolatek rozumiałem, że traktuje świat bardzo poważnie. Później
dowiedziałem się, że było tak między innymi z mojego powodu. Podejrzewała, że
wychowuje wariata. Dzień, o którym wam opowiadam, to ten, kiedy uznała, że
jednak nim nie jestem. Czyli w pewnym sensie musiała poczuć ulgę, a w pewnym
sensie wcale nie.
– Nie rozmawiaj o tym z nikim, młody – powiedziała mi później tamtego dnia.
– Tylko ze mną. Albo nawet ze mną nie. Dobra?
Odparłem, że dobra. Kiedy jesteś mały i chodzi o twoją mamę, na wszystko
mówisz, że dobra. Chyba że chodzi o pójście spać, ma się rozumieć. Albo
o dojedzenie brokułu.
Doszliśmy do naszego budynku. Winda dalej była zepsuta. Można by mówić, że
gdyby działała, sprawy potoczyłyby się inaczej, ale ja tak nie uważam. Uważam,
że ci wszyscy, którzy twierdzą, że o życiu decydują nasze wybory i drogi, jakimi
idziemy, pieprzą bzdury. No bo słuchajcie: czy windą, czy schodami, i tak
dotarlibyśmy na drugie piętro. Kiedy kapryśny los wskazuje cię palcem, wszystkie
drogi prowadzą w to samo miejsce, tak właśnie uważam. Może zmienię zdanie,
gdy będę starszy, ale wątpię.
– Pieprzona winda – rzuciła matka. A potem: – Nie słyszałeś tego, młody.
– Czego nie słyszałem? – zapytałem, na co znów odpowiedziała uśmiechem.
To był jej ostatni uśmiech tego popołudnia, na sto procent. Zapytałem, czy
chce, żebym poniósł jej siatkę, w której jak zwykle miała maszynopis, tego dnia
bardzo gruby, taki pięćsetstronicowy. (Kiedy była ładna pogoda, mama zawsze
czytała na ławce przed szkołą, czekając, aż wyjdę).
– Urocza propozycja – odparła. – Ale co ja ci zawsze powtarzam?
– Że każdy musi dźwigać swoje brzemię.
– Dokładniusio.
– To Regis Thomas? – zapytałem.
– Zgadza się. Stary dobry Regis, który płaci za nasz czynsz.
– Coś o kolonii Roanoke?
– Jamie, naprawdę musisz pytać?
Zachichotałem. Wszystko, co pisał stary dobry Regis, było o Roanoke. Właśnie
takie brzemię dźwigał.
Weszliśmy schodami na drugie piętro, gdzie znajdowały się dwa mieszkania
plus nasze, trzecie, na końcu korytarza. Nasze było najelegantsze. Przed
mieszkaniem 3A stali państwo Burke owie i od razu wiedziałem, że coś jest nie
tak, bo pan Burke palił papierosa, co widziałem po raz pierwszy, zresztą
w naszym budynku był zakaz palenia. Oczy miał przekrwione, a siwe włosy
sterczały mu na wszystkie strony. Zawsze mówiłem do niego „proszę pana”, choć
tak naprawdę był panem profesorem Burke em i wykładał coś bardzo mądrego
na Uniwersytecie Nowojorskim. Literaturę angielską i europejską, jak się później
dowiedziałem. Jego żona stała boso i miała na sobie koszulę nocną. Ta koszula
była bardzo cienka i było przez nią widać to i owo.
– Co się stało, Marty? – zapytała moja matka.
Zanim pan Burke zdążył odpowiedzieć, pokazałem mu swojego indyka.
Zrobiłem to, bo wyglądał smutno, więc chciałem go pocieszyć, ale także dlatego,
że byłem bardzo dumny.
– Niech pan popatrzy! Narysowałem indyka! Niech pani popatrzy!
Pokazując rysunek pani Burke , zasłoniłem nim sobie twarz, bo nie chciałem,
by myślała, że patrzę na jej to i owo.
Pan Burke w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Chyba mnie nawet nie słyszał.
– Mam okropną wiadomość, Tio. Dziś rano zmarła Mona.
Matka upuściła między stopy siatkę z maszynopisem i przyłożyła rękę do ust.
– O nie! To nie może być prawda!
Nasz sąsiad zaczął płakać.
– Wstała w nocy i powiedziała, że chce się napić wody. Z powrotem położyłem
się spać, a rano leżała na kanapie z kołdrą podciągniętą pod brodę, więc
poszedłem do kuchni na palcach i nastawiłem kawę, bo pomyślałem, że ten ładny
zapach ją o… o… obudzi…
Wtedy na dobre się rozsypał. Mama chwyciła go za ramiona, tak jak chwytała
mnie, kiedy coś sobie zrobiłem, mimo że pan Burke miał już ze sto lat
(siedemdziesiąt cztery, jak się później dowiedziałem).
Właśnie w tym momencie odezwała się do mnie jego żona. Trudno ją było
usłyszeć, ale nie tak trudno jak niektórych, bo była jeszcze w miarę świeża.
– James, indyki nie są zielone – powiedziała.
– No ale mój jest – odparłem.
Moja matka wciąż trzymała pana Burke a i tak jakby nim kołysała. Nie słyszeli
pani Burke , bo nie mogli, i nie słyszeli mnie, bo robili dorosłe rzeczy: ona go
pocieszała, a on ryczał.
– Wezwałem doktora Allena – ciągnął. – Przyjechał i stwierdził, że chyba miała
wyziew. – A przynajmniej coś takiego usłyszałem, bo tak bardzo płakał, że trudno
go było zrozumieć. – Zadzwonił do zakładu pogrzebowego. Przyjechali i ją zabrali.
Nie wiem, co ja bez niej zrobię.
– Jeżeli mój mąż nie będzie uważał, sfajczy twojej matce włosy papierosem –
stwierdziła pani Burke .
I rzeczywiście to zrobił. Poczułem swąd przypalanych włosów, taki kojarzący
się z salonem kosmetycznym. Mama była zbyt uprzejma, żeby coś powiedzieć,
ale zmusiła go, żeby ją puścił, a potem wyjęła mu z ręki papierosa, rzuciła go na
podłogę i zdeptała. Pomyślałem, że brzydko zrobiła, bo nie wolno tak śmiecić, ale
się nie odezwałem. Rozumiałem, że to wyjątkowa sytuacja.
Wiedziałem też, że mógłby się przerazić, gdybym dalej rozmawiał z jego żoną.
Mama zresztą też. Nawet małe dziecko wie parę podstawowych rzeczy, jeśli tylko
nie ma nierówno pod sufitem. Mówi się „proszę”, mówi się „dziękuję”, nie
wymachuje się ptaszkiem przy ludziach, nie żuje się jedzenia z otwartą buzią i nie
rozmawia z martwymi ludźmi, kiedy stoją tuż obok żywych, którzy właśnie
zaczynają tęsknić. Na swoją obronę chcę powiedzieć tylko tyle, że kiedy ją
zobaczyłem, nie wiedziałem, że nie żyje. Później nauczyłem się lepiej dostrzegać
różnicę, ale wtedy dopiero się tego uczyłem. To jej koszula nocna prześwitywała,
nie ona. Martwi wyglądają tak samo jak żywi, tylko że zawsze mają na sobie
ubranie, w którym umarli.
Tymczasem pan Burke opisywał wszystko po kolei. Powiedział mojej matce,
że siedział na podłodze przy kanapie i trzymał żonę za rękę, dopóki nie przyjechał
doktor, a po nim ktoś z zakładu pogrzebowego, żeby ją zabrać.
„Odtransportować” – tak konkretnie powiedział, a ja nie rozumiałem, co to
znaczy, dopóki mama mi nie wytłumaczyła. Najpierw, może z powodu zapachu
jej przypalanych włosów, myślałem, że powiedział „z zakładu pięknościowego”.
Jego płacz zdążył się już trochę uspokoić, ale teraz znowu się nasilił.
– Nie ma jej biżuterii. Ani obrączki, ani pierścionka zaręczynowego, tego
z dużym brylantem. Szukałem na szafce po jej stronie łóżka, tam gdzie zawsze je
kładzie, kiedy wciera sobie w dłonie tę śmierdzącą maść na artretyzm…
– Faktycznie cuchnie – przyznała pani Burke . – Lanolina to w zasadzie płyn do
odkażania owiec, ale naprawdę pomaga.
Kiwnąłem głową na znak, że zrozumiałem, ale nic nie mówiłem.
– …i na umywalce w łazience, bo tam je czasami zostawia… Szukałem
wszędzie!
– Na pewno się znajdą – pocieszyła pana Burke a moja matka. Teraz, gdy jej
włosy były bezpieczne, znowu wzięła go w ramiona. – Znajdą się, Marty, nie
martw się.
– Tak strasznie za nią tęsknię! Tęsknię już teraz!
Pani Burke pomachała sobie ręką przed twarzą.
– Daję mu sześć tygodni, zanim zaprosi Dolores Magowan na lunch.
Jej mąż ryczał, a mama uspokajała go po swojemu, tak jak zawsze uspokajała
mnie, kiedy obtarłem kolano albo gdy pewnego razu chciałem jej zrobić herbatę
i wylałem sobie na rękę wrzątek. Innymi słowy, robiła dużo hałasu, dlatego
zaryzykowałem, chociaż cicho:
– Gdzie jest pani biżuteria? Wie pani?
Oni po śmierci muszą mówić prawdę. Jako sześciolatek nie wiedziałem o tym;
sądziłem po prostu, że wszyscy dorośli mówią prawdę, i żywi, i martwi.
Oczywiście wtedy wydawało mi się również, że Złotowłosa z bajki o trzech
misiach była prawdziwą dziewczynką. Możecie sobie mówić, że byłem głupi.
Przynajmniej nie wierzyłem, że tamte misie naprawdę umiały mówić.
– Na górnej półce szafy w przedpokoju – odpowiedziała. – Bardzo głęboko, za
albumami.
– Dlaczego tam? – zapytałem, a matka dziwnie na mnie spojrzała.
Z jej perspektywy rozmawiałem z pustymi drzwiami… chociaż już wtedy
wiedziała, że nie jestem taki jak inne dzieci. Po tym, co wydarzyło się w Central
Parku, a nie było to przyjemne – opowiem później – usłyszałem, jak któremuś ze
znajomych redaktorów mówi przez telefon, że jestem „jasnowidzący”;
wystraszyłem się jak cholera, bo myślałem, że to znaczy, że mam coś z oczami.
– Nie mam zielonego pojęcia – odparła pani Burke . – Pewnie już wtedy
miałam wylew. Moje myśli tonęły we krwi.
„Moje myśli tonęły we krwi”. Nigdy tego nie zapomniałem.
Mama zaproponowała, żeby pan Burke przyszedł do nas na herbatę („albo
coś mocniejszego”), ale odmówił, bo chciał jeszcze raz poszukać zaginionej
biżuterii żony. Zapytała, czy chce trochę chińszczyzny, którą zamierzała zamówić
na kolację, a on na to, że bardzo chętnie, dziękuję, Tio.
Matka powiedziała de nada (co powtarzała prawie tak często jak „tak, tak, tak”
i „jasne, jasne”), a potem obiecała, że przyniesiemy mu jedzenie koło szóstej,
chyba że woli zjeść u nas, bo jeśli tak, to zapraszamy. Odpowiedział, że nie, woli u
siebie, ale chciałby, żebyśmy zjedli razem z nim. Tylko że tak naprawdę
powiedział „u nas”, jakby pani Burke ciągle żyła. A nie żyła, chociaż była obecna
przy tej rozmowie.
– Wtedy już na pewno znajdziesz jej biżuterię – dodała mama. Wzięła mnie za
rękę. – Chodź, Jamie. Z panem Burke em spotkamy się później, ale teraz
zostawmy go samego.
– Indyki nie są zielone, Jamie – powtórzyła pani Burke . – A zresztą to w ogóle
nie wygląda jak indyk. Wygląda jak kleks, z którego sterczą palce. Rembrandtem
to ty nie będziesz.
Martwi muszą mówić prawdę, co jest dobre, kiedy chce się poznać odpowiedź
na jakieś pytanie, ale jak już mówiłem, czasami prawda jest do dupy. Zaczynałem
być zły na panią Burke , potem jednak się rozpłakała, więc mi przeszło.
Odwróciła się do męża i spytała:
– Kto teraz będzie pilnował, żebyś trafił paskiem w szlu ę z tyłu spodni?
Dolores Magowan? Już to widzę! – Pocałowała go w policzek… albo raczej
pocałowała okolicę jego policzka, nie umiałem tego odróżnić. – Kochałam cię,
Marty. Dalej cię kocham.
Uniósł rękę i podrapał się w miejscu, którego dotknęła ustami, jakby go
zaswędziało. Pewnie tak o tym pomyślał.
2

NO WIĘC OWSZEM, WIDZĘ martwych ludzi. O ile pamiętam, to od zawsze. Ale


to nie tak jak w tym filmie z Bruce’em Willisem. Czasami to jest ciekawe, czasami
przerażające (jak tamten gość w Central Parku), czasami wkurzające, natomiast
zwykle po prostu… jest. To coś jak leworęczność, umiejętność gry na klasycznym
instrumencie w wieku trzech lat albo wczesny początek alzheimera, zupełnie jak
u wujka Harry’ego w wieku zaledwie czterdziestu dwóch lat. Ja miałem dopiero
sześć, więc ktoś czterdziestodwuletni wydawał mi się stary, ale nawet wtedy
rozumiałem, że to bardzo wcześnie, żeby zapomnieć, kim się jest. Albo jak się
nazywają różne rzeczy – z niewiadomego powodu właśnie to przerażało mnie
najbardziej, kiedy odwiedzaliśmy wujka Harry’ego. Jego myśli nie tonęły we krwi
z pękniętego naczynka, lecz mimo wszystko tonęły.
Poczłapaliśmy do mieszkania 3C i mama otworzyła drzwi. Trochę to trwało,
ponieważ były w nich trzy zamki. Mówiła, że taka jest cena życia w dobrym stylu.
Mieliśmy sześciopokojowe mieszkanie z widokiem na aleję. Mama nazywała je
Pałacem przy Parku. Dwa razy w tygodniu przychodziła sprzątaczka. Mama
trzymała range rovera w garażu przy Drugiej Alei i czasami jeździliśmy do wujka
Harry’ego do Speonk. Dzięki Regisowi Thomasowi i paru innym pisarzom (ale
głównie staremu dobremu Regisowi) żyliśmy pełną gębą… do czasu. Ale ten
przygnębiający rozwój wydarzeń omówię już niedługo. Z perspektywy lat mam
wrażenie, że moje życie było jak powieść Dickensa, tylko że z bluzgami.
Mama rzuciła na kanapę siatkę z maszynopisem i torebkę, a potem usiadła.
Z kanapy dobiegło pierdnięcie, które zazwyczaj nas bawiło, natomiast tego dnia
nie.
– Jezu kurwa Chryste – powiedziała mama i zaraz podniosła rękę, jakby chciała
powstrzymać te słowa. – Nie…
– Nie słyszałem tego, oczywiście.
– Dobrze. Powinnam mieć taką elektryczną obrożę, która porażałaby mnie
prądem za każdym razem, kiedy przy tobie zaklnę. Może to by mnie czegoś
nauczyło. – Wysunęła dolną wargę i zdmuchnęła grzywkę. – Mam do
przeczytania jeszcze dwieście stron nowego Regisa…
– Jaki tytuł? – zapytałem, dobrze wiedząc, że w tytule będzie Roanoke. Jak
zawsze.
– Widmowa panna z Roanoke. To jedna z jego lepszych książek, jest w niej
dużo se… dużo przytulania i całowania.
Zmarszczyłem nos.
– Sorry, młody, panie uwielbiają te bijące serca i rozgrzane uda. – Spojrzała na
siatkę z maszynopisem Widmowej panny z Roanoke, jak zwykle spiętym kilkoma
gumkami recepturkami, z których jedna zawsze pękała, a wtedy mama rzucała
najlepszymi bluzgami. Niektórych używam do dziś. – W tej chwili mam ochotę
tylko na kieliszek wina. Albo może całą butelkę. Mona Burke była wkurzająca
jak cholera, może bez niej Marty’emu będzie nawet lepiej, ale w tej chwili jest
załamany. Boże, mam nadzieję, że ma jakichś krewnych, bo bycie Naczelną
Pocieszycielką średnio mi się uśmiecha.
– Ona też go kochała – powiedziałem.
Mama popatrzyła na mnie dziwnie.
– Tak myślisz?
– Wiem to. Powiedziała coś wrednego o moim indyku, ale potem się
rozpłakała i pocałowała pana Burke a w policzek.
– James, ty to sobie wyobraziłeś – rzuciła, lecz bez przekonania.
Wtedy musiała już rozumieć coś więcej, jestem tego pewien, ale dorosłym jest
trudno uwierzyć i zaraz wam powiem dlaczego. Kiedy w dzieciństwie dowiadują
się, że Święty Mikołaj nie istnieje, Złotowłosa nie jest prawdziwa, a zając
wielkanocny to ściema – podaję tylko trzy przykłady, choć mógłbym więcej –
tworzy się pewien kompleks i przestają wierzyć w cokolwiek, czego nie mogą
zobaczyć na własne oczy.
– Wcale sobie tego nie wyobraziłem. Powiedziała, że nie będę Rembrandtem.
Kto to jest?
– Taki artysta – wyjaśniła mama i znowu zdmuchnęła grzywkę.
Nie wiem, dlaczego po prostu jej nie ścięła albo nie czesała się inaczej. Choć
mogła, bo była bardzo ładna.
– Kiedy pójdziemy do pana Burke a, ani mi się waż mówić o tym, co ci się
wydaje, że widziałeś.
– Nie powiem. Ale ona miała rację, mój indyk jest do kitu. – Było mi z tego
powodu przykro.
Mama chyba to zauważyła, bo wyciągnęła ramiona.
– Chodź tu, młody.
Podszedłem i przytuliłem się do niej.
– Twój indyk jest piękny. To najpiękniejszy indyk, jakiego w życiu widziałam.
Powieszę go na lodówce i zostanie tam na zawsze.
Uścisnąłem ją jak najmocniej i przywarłem twarzą do zagłębienia w jej
ramieniu, tak żeby poczuć jej perfumy.
– Kocham cię, mamo.
– Ja też cię kocham, Jamie, na milion procent. A teraz idź się pobaw albo coś
pooglądaj. Muszę trochę podzwonić, zanim zamówię chińszczyznę.
– Dobra. – Ruszyłem do swojego pokoju, lecz się zatrzymałem. – Położyła
biżuterię na górnej półce szafy w przedpokoju, za jakimiś albumami.
Matka patrzyła na mnie z rozdziawionymi ustami.
– Dlaczego miałaby je tam schować?
– Zapytałem, ale powiedziała, że nie wie. Mówiła, że wtedy jej myśli tonęły już
we krwi.
– O Boże – szepnęła mama i dotknęła ręką szyi.
– Kiedy pójdziemy do niego z chińszczyzną, powinnaś mu to jakoś powiedzieć.
Przestanie się martwić. Mogę zamówić kurczaka generała Tso?
– Tak. I brązowy ryż zamiast białego.
– Jasne, jasne – rzuciłem i poszedłem bawić się klockami Lego.
Budowałem robota.
3

MIESZKANIE BURKETTÓW BYŁO MNIEJSZE od naszego, ale ładne. Po kolacji,


kiedy jedliśmy ciasteczka z wróżbą (w moim było napisane: Pióro w dłoni jest
lepsze od ptaka w powietrzu, co zupełnie nie miało sensu), mama zapytała:
– Marty, szukałeś może w szafach? Tej biżuterii Mony.
– Po co miałaby chować biżuterię w szafie? – Całkiem sensowne pytanie.
– No, skoro miała wylew, mogła nie myśleć przytomnie.
Jedliśmy przy okrągłym stoliku we wnęce kuchennej. Pani Burke siedziała na
jednym ze stołków przy blacie i kiedy mama to powiedziała, zaczęła żywiołowo
kiwać głową.
– Może sprawdzę – powiedział pan Burke . Zabrzmiało to dość nieprecyzyjnie.
– Teraz jestem zbyt zmęczony i roztrzęsiony.
– Szafę w sypialni sprawdź przy okazji. Ja sprawdzę teraz tę w przedpokoju. Po
wieprzowinie w sosie słodko-kwaśnym dobrze mi zrobi trochę ruchu.
– Sama to wszystko wymyśliła? – odezwała się pani Burke . – Nie wiedziałam,
że jest taka mądra.
Zaczynałem ją słyszeć coraz słabiej. Wkrótce miałem nie słyszeć jej już w ogóle
i tylko widzieć, że porusza ustami, jakby znajdowała się za grubą szybą. Niedługo
potem miała zniknąć zupełnie.
– Moja mama jest bardzo mądra – powiedziałem.
– Nigdy nie twierdziłem, że nie – odparł pan Burke . – Ale jeśli znajdzie tę
biżuterię w przedpokoju, to mi kaktus wyrośnie.
W tej samej chwili moja matka zawołała: „Bingo!” i weszła do kuchni
z biżuterią na wyciągniętej dłoni. Obrączka wyglądała dość zwyczajnie, za to
pierścionek zaręczynowy był wielki jak gałka oczna. Mocno się świecił.
– O mój Boże! – zawołał pan Burke . – Jakim cudem…?
– Pomodliłam się do świętego Antoniego – wyjaśniła mama, zerkając przy tym
na mnie. I uśmiechając się. – „Święty Antku, spójrz tu z nieba, zgubę szybko
znaleźć trzeba!” I jak widzisz, podziałało.
Miałem ochotę przypomnieć panu Burke owi, żeby czasem podlewał tego
kaktusa, ale się powstrzymałem. To nie był dobry czas na żarty, a poza tym mama
zawsze powtarza, że nikt nie lubi przemądrzalców.
4

POGRZEB ODBYŁ SIĘ TRZY dni później. To był mój pierwszy – było ciekawie,
choć nie powiedziałbym, że fajnie. Przynajmniej matka nie musiała zostać
Naczelną Pocieszycielką, bo od tego pan Burke miał siostrę i brata. Byli starzy,
ale nie tacy starzy jak on. Pan Burke płakał przez całe nabożeństwo, a siostra
ciągle podawała mu chusteczki. W torebce musiała mieć ich pełno. Aż dziwne, że
mieściło się tam coś jeszcze.
Wieczorem zamówiliśmy z mamą pizzę z Domino’s. Ona piła wino, a ja kool-aid
w nagrodę za to, że byłem grzeczny na pogrzebie. Kiedy został nam już tylko
ostatni kawałek, zapytała, czy wydaje mi się, że pani Burke tam była.
– Tak. Siedziała na schodkach prowadzących do tego miejsca, z którego mówili
pastor i jej przyjaciele.
– Do ambony. Czy… – Podniosła ostatni kawałek pizzy, spojrzała na niego,
a potem go odłożyła i popatrzyła na mnie. – Czy widziałeś przez nią na wylot?
– To znaczy jak przez duchy na filmach?
– Tak. Chyba właśnie to mam na myśli.
– Nie. Była tam cała, ale ciągle w koszuli nocnej. Zdziwiłem się, bo przecież
umarła trzy dni temu. Normalnie tyle nie wytrzymują.
– Po prostu znikają?
Chyba próbowała to sobie poukładać. Widziałem, że nie lubi o tym mówić, lecz
cieszyłem się, że jednak się zdecydowała. Ulżyło mi.
– Tak.
– Jamie, co ona robiła?
– Po prostu siedziała. Parę razy popatrzyła na trumnę, ale głównie patrzyła na
niego.
– Na pana Burke a? Marty’ego?
– Właśnie. Raz coś powiedziała, ale nie słyszałem. Niedługo po śmierci ich głos
zaczyna znikać, jakby ktoś ściszał radio w samochodzie. Po jakimś czasie nie
słychać ich już w ogóle.
– A potem znikają.
– Tak. – Poczułem gulę w gardle, więc wypiłem resztę kool-aid, żeby je
przepłukać. – Znikają.
– Pomóż mi posprzątać – poprosiła mama. – Jak chcesz, możemy potem
obejrzeć odcinek Torchwood.
– Super!
Moim zdaniem Torchwood wcale nie było fajne, bardzo fajne było natomiast
to, że mogłem nie iść do łóżka o tak późnej porze.
– W porządku. Tylko pamiętaj, że nie może nam to wejść w nawyk. Ale
najpierw muszę ci coś powiedzieć. To bardzo poważna sprawa, więc posłuchaj
uważnie. Bardzo uważnie.
– Dobra.
Przyklęknęła na jedno kolano, tak żeby nasze twarze znalazły się mniej więcej
na jednym poziomie, a potem chwyciła mnie za ramiona, łagodnie, lecz mocno.
– James, nigdy nikomu nie mów o tych martwych ludziach. Nigdy.
– I tak by mi nie uwierzyli. Ty też nie wierzyłaś.
– W coś wierzyłam. Od tamtego razu w Central Parku. Pamiętasz? –
Zdmuchnęła grzywkę. – Jasne, że pamiętasz. Jak mógłbyś zapomnieć?
– Pamiętam. – Choć wolałbym nie.
Nadal klęczała i patrzyła mi w oczy.
– No więc posłuchaj. To dobrze, że ci nie wierzą. Ale któregoś dnia może ktoś
uwierzy. A wtedy ludzie zaczną mówić złe rzeczy i będziesz
w niebezpieczeństwie.
– Dlaczego?
– Jamie, jest takie stare powiedzenie, że martwi nie gadają. Z tobą jednak
gadają, prawda? Martwi mężczyźni i kobiety. Twierdzisz, że muszą odpowiadać
na pytania i mówić prawdę. Jakby śmierć była opentalem czy czymś takim.
Nie miałem pojęcia, co to takiego, a mama musiała to poznać po mojej twarzy,
bo powiedziała, że to nieważne, ale muszę pamiętać, co mówiła pani Burke ,
kiedy zapytałem o biżuterię.
– No i? – Lubiłem być bardzo blisko mamy, lecz nie lubiłem, kiedy tak mocno
się we mnie wpatrywała.
– Ta biżuteria była cenna, zwłaszcza pierścionek zaręczynowy. Jamie, ludzie
umierają z sekretami i zawsze znajdą się tacy, którzy będą chcieli je poznać. Nie
mam ochoty cię straszyć, tylko że czasami strach to jedyna skuteczna nauka.
Zupełnie jak widok człowieka w Central Parku był nauką, żeby uważać na ulicy,
a na rowerze zawsze jeździć w kasku, pomyślałem… ale tego nie powiedziałem.
– Nie będę o tym mówił.
– Nigdy. Tylko mnie. Jeśli już musisz.
– Dobrze.
– Świetnie. To się rozumiemy.
Wstała i poszliśmy do salonu oglądać telewizję. Kiedy serial się skończył,
wyszorowałem zęby, zrobiłem siku i umyłem ręce. Mama położyła mnie do łóżka,
pocałowała na dobranoc i powiedziała to, co zawsze: „Słodkich snów, dobrego
spania, śpi łóżeczko i ubrania”.
W zwykłe wieczory właśnie wtedy widywałem ją po raz ostatni aż do rana.
Słyszałem brzęk szkła, kiedy nalewała sobie drugi kieliszek wina (albo trzeci),
a potem cichutko puszczony jazz, gdy siadała do lektury maszynopisu. Tylko że
mamy mają chyba dodatkowy zmysł, bo tamtego wieczoru wróciła i usiadła na
moim łóżku. A może po prostu usłyszała, że płaczę, choć starałem się, żeby nie
było słychać. Bo zawsze mówiła również: Lepiej być częścią rozwiązania niż
częścią problemu.
– Co jest, Jamie? – zapytała, odgarniając mi włosy z czoła. – Myślisz
o pogrzebie? Czy o tym, że była na nim pani Burke ?
– Mamo, co by się ze mną stało, gdybyś umarła? Poszedłbym do sierocińca? –
Bo za cholerę nie chciałbym mieszkać z wujkiem Harrym.
– Oczywiście, że nie. – Nadal głaskała mnie po głowie. – Zresztą to tak zwany
temat bez znaczenia, bo ja nie umrę jeszcze długo. Mam trzydzieści pięć lat, a to
oznacza, że przede mną jeszcze ponad połowa życia.
– A co będzie, jak zachorujesz na to samo co wujek Harry i będziesz musiała
mieszkać tam gdzie on? – Łzy lały mi się po twarzy. Kiedy gładziła mnie po czole,
było mi lepiej, ale też bardziej się rozpłakałem, właściwie nie wiem dlaczego. –
Tam brzydko pachnie. Tam pachnie siuśkami!
– Prawdopodobieństwo, że tak się stanie, jest tak maleńkie, że gdybyś położył
je obok mrówki, ta mrówka wyglądałaby jak Godzilla – powiedziała mama.
Wtedy się uśmiechnąłem i rzeczywiście poczułem się lepiej. Teraz, kiedy
jestem starszy, wiem, że albo kłamała, albo dysponowała niedostateczną wiedzą,
ale gen wywołujący to, co miał wujek Harry – chorobę Alzheimera o wczesnym
początku – dzięki Bogu ją ominął.
– Ja nie umrę, ty też nie umrzesz, no i myślę, że jest spora szansa, że z wiekiem
ta twoja dziwna zdolność zaniknie. To co… mamy umowę?
– Mamy.
– Nie płacz już, Jamie. A teraz słodkich snów…
– …dobrego spania, śpi łóżeczko i ubrania – dokończyłem.
– Tak, tak, tak.
Pocałowała mnie w czoło i wyszła. Drzwi zostawiła odrobinę uchylone, tak jak
zawsze.
Nie chciałem jej mówić, że nie płakałem z powodu pogrzebu ani z powodu
pani Burke , bo ona wcale nie była straszna. Większość z nich nie jest. Ale ten
rowerzysta w Central Parku przeraził mnie jak cholera. On był makabryczny.
5

BYLIŚMY WŁAŚNIE W TUNELU pod Central Parkiem na Osiemdziesiątej Szóstej


Ulicy, jechaliśmy do Wave Hill na Bronxie na wielką imprezę urodzinową mojej
koleżanki z przedszkola. („To się nazywa rozpuścić dziecko jak dziadowski bicz”,
powiedziała mama). Na kolanach trzymałem prezent dla Lily. Wyjechaliśmy zza
zakrętu i zobaczyliśmy grupę ludzi na ulicy. Do wypadku musiało dojść przed
chwilą. Jakiś człowiek leżał częściowo na asfalcie, częściowo na chodniku, a obok
znajdował się powykręcany rower. Od góry ktoś nakrył mężczyznę kurtką. Od
dołu miał na sobie czarne spodenki rowerowe z czerwonymi paskami po bokach,
usztywniacz na kolano oraz adidasy pochlapane krwią. Krew była także na jego
skarpetkach i nogach. Słyszeliśmy wycie zbliżających się syren.
Obok stał ten sam mężczyzna w tych samych spodenkach rowerowych
i usztywniaczu. Miał siwe włosy umazane krwią. Jego twarz była wgnieciona
w samym środku, pewnie od uderzenia o krawężnik. Nos miał jakby w dwóch
kawałkach, usta też.
Samochody stawały, a mama powiedziała: „Zamknij oczy”. Oczywiście patrzyła
na mężczyznę leżącego na ziemi.
– On nie żyje! – Rozpłakałem się. – Ten pan nie żyje!
Zatrzymaliśmy się. Musieliśmy, bo zatrzymywały się auta przed nami.
– Nieprawda – rzuciła. – Tylko sobie śpi. Tak czasem bywa, kiedy ktoś mocno
się uderzy. Nic mu nie będzie. A teraz zamknij oczy.
Nie zamknąłem. Pokaleczony mężczyzna podniósł rękę i pomachał do mnie.
Oni wiedzą, kiedy ich widzę. Zawsze wiedzą.
– Ma buzię w dwóch kawałkach!
Mama raz jeszcze spojrzała w tamtą stronę, by upewnić się, że mężczyzna jest
przykryty od pasa w górę.
– Przestań się nakręcać, Jamie. Po prostu zamknij…
– On tam jest! – Pokazałem palcem. Drżała mi ręka. Cały drżałem. – O tam, stoi
obok siebie!
To ją przestraszyło. Poznałem po tym, jak zacisnęła usta. Jedną ręką zatrąbiła.
Drugą nacisnęła guzik opuszczający szybę i zaczęła machać do stojących przed
nią samochodów.
– Jazda! – krzyknęła. – Ruszcie się! Na litość boską, przestańcie się na niego
gapić, kurwa, nie jesteście na filmie!
Wszyscy ruszyli z wyjątkiem kierowcy tuż przed nami. Facet wychylał się z auta
i robił zdjęcia telefonem. Mama podjechała do przodu i stuknęła go w zderzak.
Pokazał jej faka. Trochę się cofnęła, a potem zjechała na drugi pas, żeby go
ominąć. Żałuję, że ja też nie pokazałem mu faka, ale byłem zbyt przerażony.
Mama o mały włos nie zderzyła się z radiowozem nadjeżdżającym
z naprzeciwka, po czym pojechała na drugi koniec parku najszybciej, jak mogła.
Już tam prawie byliśmy, kiedy odpiąłem pas. Krzyknęła, żebym tego nie robił, ale
i tak zrobiłem, a potem opuściłem szybę, uklęknąłem na siedzeniu i zacząłem
ha ować po całym boku karoserii. Nie mogłem tego powstrzymać. Kiedy
dojechaliśmy na zachodnią stronę Central Parku, mama zatrzymała się i wytarła
mi twarz rękawem bluzki. Może jeszcze potem tę bluzkę nosiła, nigdy jednak
tego nie widziałem.
– Boże, Jamie, jesteś blady jak ściana.
– Nie mogłem się powstrzymać. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak wyglądał.
Jemu kości sterczały z no… nosa…
Wtedy znowu rzygnąłem, ale tym razem mi się udało i większość wylądowała
na ulicy, a nie na naszym samochodzie. Poza tym nie było już tego dużo.
Pogłaskała mnie po karku, nie zważając na to, że ktoś (może tamten człowiek,
który pokazał nam środkowy palec) trąbi, wymijając nasz samochód.
– Skarbie, to tylko twoja wyobraźnia. On był przykryty.
– Nie ten na ziemi, tylko ten, który stał obok. Machał do mnie!
Długo mi się przyglądała, chyba chciała coś powiedzieć, lecz tylko zapięła mi
pas.
– Chyba powinniśmy odpuścić sobie imprezę. Co ty na to?
– Dobrze. I tak nie lubię Lily. Szczypie mnie w czasie czytania bajek.
Pojechaliśmy do domu. Mama zapytała, czy dam radę wypić kubek kakao i nie
zwymiotować, a ja powiedziałem, że tak. Razem piliśmy kakao w salonie. Ciągle
miałem prezent urodzinowy. To była mała lalka w stroju marynarza. Kiedy
w następnym tygodniu dałem ją Lily, zamiast mnie uszczypnąć, pocałowała mnie
prosto w usta. Potem się ze mnie z tego powodu naśmiewali, ale zupełnie mi to
nie przeszkadzało.
Kiedy piliśmy kakao (możliwe, że do swojego coś dolała), mama powiedziała:
– W ciąży obiecałam sobie, że nigdy nie będę okłamywać swojego dziecka,
więc posłuchaj. Tak, ten facet pewnie był martwy. – Przerwała. – Nie, na pewno
był martwy. Myślę, że nie uratowałby go nawet kask, a chyba go nie miał.
Nie, nie miał kasku. Bo gdyby miał go w chwili uderzenia (okazało się, że
potrąciła go taksówka), stałby w nim obok swojego ciała. Oni zawsze są ubrani
w to, w czym umarli.
– Ale tylko ci się wydawało, że widziałeś jego twarz. Nie mogłeś jej widzieć, bo
ktoś przykrył go kurtką. Ktoś bardzo miły.
– Miał na sobie koszulkę z latarnią morską – powiedziałem. Potem przyszło mi
do głowy coś jeszcze. Było tylko trochę pocieszające, jednak po takim przeżyciu
chwytamy się wszystkiego. – Przynajmniej był dosyć stary.
– Dlaczego tak mówisz? – Patrzyła na mnie dziwnie.
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że właśnie wtedy uwierzyła, przynajmniej
częściowo.
– Bo miał białe włosy. To znaczy nie tam, gdzie była krew.
Znowu się rozpłakałem. Matka przytuliła mnie i kołysała, a ja zasnąłem. Mówię
wam, nie ma jak bliskość matki, kiedy człowiek myśli o strasznych rzeczach.
Mieliśmy prenumeratę „New York Timesa” dostarczaną pod drzwi. Mama
zwykle czytała przy stole w szlafroku, gdy jedliśmy śniadanie, ale następnego
dnia po wydarzeniu w Central Parku zamiast gazety czytała jakiś maszynopis. Po
śniadaniu kazała mi się ubrać i powiedziała, że może popłyniemy na rejs po rzece
Hudson łodzią Circle Line, czyli musiała to być sobota. Pamiętam, jak
pomyślałem, że to pierwszy weekend, w którym człowiek z Central Parku jest
martwy. Wtedy tamto wspomnienie znów ożyło.
Zrobiłem, co mama kazała, ale najpierw poszedłem do jej pokoju, kiedy brała
prysznic. Gazeta leżała na łóżku, otwarta na tej stronie, gdzie piszą o zmarłych na
tyle znanych, żeby trafić do „Timesa”. Było tam zdjęcie mężczyzny z Central
Parku. Nazywał się Robert Harrison. Już w wieku czterech lat umiałem czytać jak
trzecioklasista, z czego mama była bardzo dumna, a w nagłówku – bo tylko to
przeczytałem – nie było żadnych trudnych słów: PREZES FUNDACJI LATARNIA
ZGINĄŁ W WYPADKU.
Potem widziałem jeszcze paru martwych ludzi – powiedzenie, że „pośrodku
życia w śmierci jesteśmy”, okazuje się prawdziwsze, niż się wielu osobom wydaje
– i czasami mówiłem mamie, ale zwykle nie, bo widziałem, że to ją martwi. Tak
naprawdę drugi raz rozmawialiśmy o tym dopiero wtedy, kiedy umarła pani
Burke , a mama znalazła jej biżuterię.
Tamtego wieczoru, kiedy wyszła z mojego pokoju, myślałem, że nie dam rady
zasnąć, a jeśli nawet, to będzie mi się śnił człowiek z Central Parku z twarzą
roztrzaskaną na pół i kośćmi sterczącymi z nosa albo może mama w trumnie,
a jednocześnie siedząca na schodkach ambony, gdzie zobaczę ją tylko ja. Jednak
o ile pamiętam, nie śniło mi się nic. Następnego dnia wstałem w dobrym
nastroju, mama też, żartowaliśmy, jak to mieliśmy w zwyczaju, ona przyczepiła
mojego indyka na lodówce i dała mu głośnego buziaka, a ja się roześmiałem.
Potem zaprowadziła mnie do szkoły, gdzie pani Tate opowiadała nam
o dinozaurach, i przez dwa lata życie toczyło się dalej dobrym torem, jak zwykle.
To znaczy do czasu, aż wszystko się posypało.
6

KIEDY MAMA ZROZUMIAŁA, ŻE jest bardzo źle, pewnego razu usłyszałem, jak
rozmawia o wujku Harrym przez telefon z którymś ze znajomych redaktorów.
– On trzeźwo nie myślał, nawet kiedy jeszcze myślał. Teraz to do mnie dotarło
– powiedziała.
Jako sześciolatek nie miałbym pojęcia, o co chodzi. Ale wtedy miałem już
osiem lat, prawie dziewięć, i rozumiałem, przynajmniej częściowo. Mówiła
o kłopotach, w jakie brat wpakował siebie – i ją – jeszcze zanim choroba
Alzheimera o wczesnym początku ukradła mu mózg niczym złodziej nocą.
Zgodziłem się z nią, oczywiście. Była przecież moją matką i tworzyliśmy
dwuosobowy zespół, sami przeciwko światu. Nienawidziłem wujka Harry’ego za
ten bałagan, w który nas wpakował. Dopiero później, kiedy miałem dwanaście,
a może czternaście lat, zrozumiałem, że matka także była częściowo winna.
Pewnie mogła się wyplątać, kiedy jeszcze był czas; chyba dałaby radę, ale tego
nie zrobiła. Tak samo jak wujek Harry, który założył Agencję Literacką Conklin,
dużo wiedziała o książkach, lecz za mało o pieniądzach.
Dostała nawet dwa ostrzeżenia. Jedno pochodziło od jej przyjaciółki Liz
Du on. Liz była śledczą z nowojorskiej policji i wielką fanką cyklu Regisa
Thomasa o Roanoke. Mama poznała ją na imprezie z okazji premiery któregoś
tomu i od razu znalazły wspólny język. Co zakończyło się niezbyt dobrze. Jeszcze
do tego dojdę, na razie wspomnę tylko, że Liz powiedziała mamie, że Fundusz
Mackenziego jest zbyt dobry, żeby był prawdziwy. To było chyba mniej więcej
wtedy, gdy zmarła pani Burke , nie jestem pewien, ale na pewno przed jesienią
2008 roku, kiedy wyłożyła się nasza gospodarka, w czym zresztą mieliśmy udział.
Wujek Harry grywał w racquetball w jakimś luksusowym klubie niedaleko
Pomostu 90, gdzie cumują duże łodzie. Jednym z jego kolegów z klubu był
broadwayowski producent, który opowiedział mu o Funduszu Mackenziego.
Nazwał go licencją na bicie pieniądza, a wujek Harry potraktował te słowa
poważnie. Bo dlaczego nie? Jego kolega wyprodukował przecież milion musicali
granych na Broadwayu przez milion lat, a do tego jeszcze w całym kraju, więc
tan emy spływały bez przerwy. (Dokładnie wiedziałem, co to są tan emy –
byłem przecież synem agentki literackiej).
Wujek Harry sprawdził to, porozmawiał z jakąś grubą rybą z Funduszu (ale nie
z samym Jamesem Mackenziem, bo patrząc z szerszej perspektywy, wujek Harry
był tylko małą rybką) i włożył w niego kupę kasy. Zyski były tak dobre, że potem
włożył jej jeszcze więcej. I więcej. Kiedy zachorował na alzheimera – i bardzo
szybko mu się pogorszyło – wszystkie rachunki przejęła moja matka i nie tylko nie
wycofała pieniędzy z Funduszu Mackenziego, ale też dołożyła jeszcze większą
sumę.
Monty Grisham, prawnik, który pomagał jej wtedy przy kontraktach, radził, by
nie wkładała w Fundusz więcej pieniędzy, co więcej, namawiał ją, żeby uciekała
stamtąd, póki jeszcze można. To było to drugie ostrzeżenie, wkrótce po tym, gdy
mama przejęła agencję Conklin. Powiedział również, że jeśli coś wygląda za
dobrze, żeby było prawdziwe, to zwykle rzeczywiście nie jest.
Opowiadam wam wszystko, czego dowiadywałem się kawałek po kawałku –
jak na przykład z tamtej zasłyszanej rozmowy mamy z kolegą redaktorem. Na
pewno to rozumiecie i nie muszę wam mówić, że Fundusz Mackenziego był jedną
wielką piramidą finansową. Działał w ten sposób, że Mackenzie i jego wesoła
gromadka złodziei inkasowali grube miliony i wypłacali duże odsetki, lecz przy
tym zagarniali dla siebie większość inwestowanej forsy. Żeby interes się kręcił,
wciągali nowych inwestorów, każdemu opowiadając, jaki to jest wyjątkowy,
ponieważ wstęp do Funduszu mieli tylko nieliczni wybrańcy. Owych nielicznych
wybrańców, jak się okazało, były tysiące, od broadwayowskich producentów aż
po zamożne wdowy, które przestawały być zamożne z dnia na dzień.
W takiej piramidzie niezbędne jest zadowolenie inwestorów ze swoich zysków,
tak by nie tylko nie wycofywali środków, ale też wpłacali nowe. Przez jakiś czas
działało to dobrze, kiedy jednak w 2008 roku załamała się gospodarka, prawie
wszyscy udziałowcy Funduszu zażądali zwrotu pieniędzy, których nie było.
Mackenzie to leszcz w porównaniu do Madoffa, króla piramid finansowych, lecz
mógł z nim rywalizować: po zainkasowaniu ponad dwudziestu miliardów
dolarów miał na swoich kontach marne piętnaście milionów. Trafił do więzienia,
co dawało pewną satysfakcję, ale jak mawiała czasem mama, „Złością się nie
najesz, a zemstą nie zapłacisz za prąd”.
– Radzimy sobie, Jamie, radzimy sobie – powiedziała, kiedy Mackenzie zaczął
się pojawiać na wszystkich kanałach w telewizji oraz w „New York Timesie”. – Nie
martw się. – Tylko że sińce pod jej oczami świadczyły o tym, że sama się martwi,
i miała ku temu powód.
Oto czego jeszcze dowiedziałem się później: mama dysponowała zaledwie
dwustoma tysiącami dolarów, włączając w to nasze polisy ubezpieczeniowe. Jeśli
natomiast chodziło o jej długi, to nawet nie chcecie wiedzieć. Pamiętajcie tylko,
że mieszkaliśmy przy Park Avenue, biuro agencji mieściło się przy Madison
Avenue, a dom opieki, w którym żył wujek Harry (już słyszę, jak moja matka
dodaje: „O ile można to nazwać życiem”), znajdował się w Pound Ridge, gdzie
jest dokładnie tak drogo, jak może się wydawać.
Pierwszym posunięciem mamy było zamknięcie biura przy Madison. Później
pracowała z naszego Pałacu przy Parku, przynajmniej przez pewien czas. Część
czynszu pokryła z góry po wypłaceniu pieniędzy z polis ubezpieczeniowych,
o których wspomniałem, w tym także swojego brata, ale to miało starczyć tylko
na osiem do dziesięciu miesięcy. Wynajęła dom wujka Harry’ego w Speonk.
Sprzedała range rovera („W mieście samochód i tak nam nie jest potrzebny,
Jamie”, powiedziała) i kolekcję pierwszych wydań różnych książek, między innymi
Spójrz ku domowi, aniele Thomasa Wolfe’a. Po sprzedaniu tej ostatniej płakała,
mówiła, że nie dostała za nią nawet połowy jej wartości, ponieważ rynek
rzadkich książek również był w czarnej dupie ze względu na mnóstwo
sprzedających, którzy potrzebowali gotówki równie rozpaczliwie jak ona. Poszedł
także nasz obraz Andrew Wyetha. No i codziennie przeklinała Jamesa
Mackenziego, tego chciwego złodziejskiego obsranego jebanego wrzoda na
dwóch nogach. Czasami przeklinała też wujka Harry’ego, mówiąc, że przed
końcem roku będzie mieszkał za śmietnikiem i dobrze mu tak. Trzeba jej
przyznać, że później przeklinała również samą siebie za to, że nie posłuchała Liz
i Monty’ego.
„Czuję się jak ten konik polny, który przez całe lato bawił się, zamiast
pracować”, zwierzyła mi się pewnego wieczoru. To był chyba styczeń albo luty
2009 roku. W tamtym okresie czasami nocowała już u nas Liz, ale akurat jej nie
było. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy zauważyłem siwe pasma w ładnych
rudych włosach mamy. Albo może zapamiętałem to dlatego, że się rozpłakała
i wtedy to ja musiałem ją pocieszać, chociaż byłem tylko małym chłopcem i nie
bardzo wiedziałem, jak to zrobić.
Tamtego lata wyprowadziliśmy się z Pałacu przy Parku i przenieśliśmy do
znacznie mniejszego mieszkania przy Dziesiątej Alei. „Nie jest to nora –
stwierdziła mama – a cena w porządku”. I dodała: „Nie ma mowy, żebym
wyprowadziła się z miasta. To tak, jakbym wciągnęła na maszt białą flagę.
Zaczęłabym tracić klientów”.
Oczywiście agencja przeniosła się razem z nami. Biuro mieściło się
w pomieszczeniu, które pewnie zostałoby moim pokojem, gdybyśmy nie byli
w tak chujowej sytuacji. Ja zamieszkałem we wnęce obok kuchni. Zimą było tam
zimno, a latem gorąco, ale przynajmniej ładnie pachniało. Chyba kiedyś
znajdowała się tam spiżarnia.
Zapraszam na exsites.pl
Mama przeniosła wujka Harry’ego do zakładu w Bayonne. Im mniej napiszę
o tym miejscu, tym lepiej. Chyba jedyny plus był taki, że biedny wujek i tak nie
wiedział, gdzie jest; w Beverly Hiltonie tak samo sikałby w gacie.
Co jeszcze pamiętam z 2009 i 2010 roku? Matka przestała chodzić do fryzjera
i na lunche z przyjaciółmi, a z klientami z agencji jadała je tylko wtedy, gdy
naprawdę musiała (bo zawsze to ona zostawała z rachunkiem do zapłacenia).
Kupowała mało nowych ubrań, a jeśli już, to z dyskontów. No i zaczęła pić więcej
wina. Dużo więcej. Były takie wieczory, kiedy ona i jej przyjaciółka Liz – ta fanka
Regisa Thomasa i śledcza, o której wam mówiłem – nieźle dawały w gaz.
Następnego dnia mama wstawała rozdrażniona i z zaczerwienionymi oczami,
a potem łaziła po biurze w piżamie. Czasami śpiewała: „To są chujowe dni, po
prostu z gówna dni”. Wtedy wyjście do szkoły było dla mnie ulgą. Oczywiście do
publicznej, bo dzięki Jamesowi Mackenziemu minęły czasy chodzenia do
prywatnej.
W całym tym mroku było kilka jasnych promyków. Może i rynek rzadkich
książek był w dupie, ale za to ludzie znowu czytali zwykłe książki – beletrystykę,
żeby uciec od rzeczywistości, i poradniki, bo nie oszukujmy się, w 2009 i 2010
roku wielu ludzi szukało porady. Mama zawsze czytała dużo kryminałów, dlatego
rozbudowywała tę część oferty, odkąd przejęła schedę po wujku Harrym. Miała
pod swoimi skrzydłami dziesięcioro czy dwanaścioro autorów i autorek. Nie były
to hitowe nazwiska, ale piętnaście procent z ich dochodów starczało na czynsz
i prąd w naszym nowym mieszkaniu.
No i była jeszcze Jane Reynolds, bibliotekarka z Karoliny Północnej. Swoją
powieść, kryminał pod tytułem Martwa czerwień, przysłała niezamówioną,
a mama dosłownie nad nią piała. O tym, kto ją wyda, zdecydowała aukcja.
Wystartowały w niej wszystkie duże wydawnictwa i prawa do książki poszły
ostatecznie za dwa miliony dolarów. Z tej kasy trzysta tysięcy należało do nas
i moja matka znowu zaczęła się uśmiechać.
– Minie jeszcze dużo czasu, zanim wrócimy na Park Avenue – powiedziała. –
I czeka nas porządna wspinaczka, zanim wygrzebiemy się z dziury, w którą
wpakował nas wujek Harry, ale może jednak się uda.
– I tak nie chcę wracać na Park Avenue – odparłem. – Tutaj mi się podoba.
Uśmiechnęła się i mnie przytuliła.
– Moje małe kochanie. – Odsunęła mnie od siebie na długość ramion i zaczęła
mi się przyglądać. – Zresztą już nie takie małe. Wiesz, jaką mam nadzieję, młody?
Pokręciłem głową.
– Że Jane Reynolds okaże się taką babką, co to robi jedną książkę rocznie. I że
na podstawie Martwej czerwieni zrobią film. Ale nawet jeżeli nie, to zawsze
pozostaje stary dobry Regis Thomas i jego saga o Roanoke. Ten facet to nasz
klejnot w koronie.
Tylko że Martwa czerwień okazała się raczej ostatnim promieniem słońca
przed nadejściem wielkiej burzy. Film nigdy nie powstał, a wydawca, który wygrał
aukcję, pomylił się, jak to czasem bywa. Książka zrobiła klapę, co nam nie
zaszkodziło finansowo – wypłata przyszła już wcześniej – wydarzyły się jednak
inne rzeczy i te trzysta tysięcy zniknęło jak sen złoty.
Najpierw mamie popsuły się zęby mądrości, więc wszystkie trzeba było
wyrwać. To nie było dobre. Potem wujek Harry, ten kłopotliwy wujek Harry,
wciąż jeszcze niespełna pięćdziesięcioletni, potknął się w domu opieki
w Bayonne i doznał pęknięcia czaszki. To było znacznie gorsze.
Mama porozmawiała z prawnikiem, który pomagał jej przy umowach na
książki (i pobierał za swoje usługi spory kawałek naszej prowizji agencyjnej).
Zarekomendował innego prawnika, specjalizującego się w pozwach
o zaniedbania. Tamten stwierdził, że mamy o co walczyć, i może faktycznie tak
było, zanim jednak sprawa zdążyła trafić do sądu, zakład w Bayonne ogłosił
bankructwo. Na całej historii zarobił tylko drogi adwokat od wypadków, który
przytulił prawie czterdzieści tysięcy dolarów.
– Cholera by wzięła te stawki godzinowe – rzuciła pewnego wieczoru mama,
kiedy razem z Liz Du on rozpijały drugą butelkę wina.
Liz roześmiała się, bo nie o jej czterdzieści tysięcy dolarów chodziło. Mama
roześmiała się, bo była wstawiona. Tylko ja nie widziałem w tym nic śmiesznego,
bo chodziło nie tylko o rachunki adwokata. Mieliśmy do zapłacenia także
rachunki za leczenie wujka Harry’ego.
Najgorsze natomiast było to, że skarbówka zaczęła ścigać mamę za podatki,
z którymi zalegał wujek Harry. Odkładał spłacenie tego drugiego wujka – Sama –
ponieważ ładował kasę w Fundusz Mackenziego. Został tylko Regis Thomas.
Nasza perła w koronie.
7

NO TO SŁUCHAJCIE TERAZ.
Mamy jesień 2009 roku. Prezydentem jest Obama, a gospodarka powoli się
podnosi. Tylko że nie dla nas. Ja chodzę do trzeciej klasy. Pani Pierce właśnie
kazała mi rozwiązać na tablicy zadanie z ułamkami, bo jestem dobry w te klocki.
Umiałem wyliczać procenty, odkąd miałem siedem lat – syn agentki literackiej,
pamiętacie? Za mną dzieci w ławkach siedzą niespokojnie, bo w szkole to taki
dziwny okres między Świętem Dziękczynienia a Bożym Narodzeniem. Zadanie
jest proste jak bułka z masłem i właśnie kończę je robić, kiedy do klasy wtyka
głowę pan Hernandez, wicedyrektor. Przez chwilę coś do siebie mamroczą
z panią Pierce, a potem ona prosi, żebym wyszedł na korytarz.
Czeka tam moja mama, blada jak szklanka mleka. I to odtłuszczonego.
W pierwszej chwili myślę, że umarł wujek Harry, któremu tymczasem wstawili
w czaszkę metalową płytkę, żeby chronić jego bezużyteczny mózg. Byłoby to na
swój sposób makabryczne, ale w sumie całkiem dobre, bo odpadłoby nam
trochę wydatków. Kiedy jednak o niego pytam, mama mówi, że wujkowi
Harry’emu – który teraz mieszka już w trzeciorzędnym domu opieki w Piscataway
(przemieszczał się coraz dalej na zachód jak jakiś popieprzony bezmózgi pionier)
– nic nie jest.
Ciągnie mnie korytarzem i wyprowadza na dwór, zanim zdążę zapytać o coś
jeszcze. Przy żółtym krawężniku, gdzie zwykle zatrzymują się rodzice podwożący
dzieci rano i odbierający je po południu, parkuje ford sedan z niebieskim
kogutem na desce rozdzielczej. Obok, ubrana w ciepłą kurtkę z logo nowojorskiej
policji, stoi Liz Du on.
Mama goni mnie do samochodu, ale ja zapieram się i zmuszam ją, żeby się
zatrzymała.
– O co chodzi? – pytam. – Powiedz! – Nie płaczę, ale niewiele mi brakuje.
Odkąd dowiedzieliśmy się o Funduszu Mackenziego, było dużo złych
wiadomości i nie wiem, czy zniosę kolejną, lecz i tak ją dostaję. Regis Thomas nie
żyje.
Z naszej korony właśnie wypadła perła.
8

W TYM MIEJSCU MUSZĘ się zatrzymać i opowiedzieć wam o Regisie Thomasie.


Moja matka mawiała, że przeciętny pisarz jest dziwny jak gówno, które świeci
w ciemności, a pan Thomas był tego doskonałym przykładem.
Kiedy umarł, saga o Roanoke – jak nazywał ten cykl – składała się z dziewięciu
książek, z których każda była gruba jak cegła. „Stary Regis zawsze serwuje
kopiaste porcje”, stwierdziła kiedyś mama. Gdy miałem osiem lat, przeczytałem
pierwszy tom, Martwe bagno Roanoke, który podwędziłem z regału w jej biurze.
Z lekturą nie miałem problemów, bo czytanie przychodziło mi równie łatwo jak
rozwiązywanie zadań z matematyki i widzenie zmarłych (to nie przechwałki,
kiedy mówi się prawdę). Poza tym nie oszukujmy się, Martwe Bagno to nie
Finneganów tren.
Nie chcę przez to powiedzieć, że książka była źle napisana, nic z tych rzeczy;
facet umiał konstruować fabułę. W jego powieściach była masa przygód, masa
strasznych scen (zwłaszcza na Martwym Bagnie), poszukiwań ukrytych skarbów
i całe mnóstwo gorącego S-E-K-S-U. Z Martwego Bagna wyniosłem więcej wiedzy
na temat prawdziwego znaczenia liczby 69, niż zapewne powinno mieć
ośmioletnie dziecko. Dowiedziałem się również czegoś jeszcze, choć dopiero
później połączyłem fakty. Chodziło o te wszystkie wieczory, kiedy nocowała u nas
przyjaciółka mamy, Liz.
W Martwym Bagnie sceny erotyczne pojawiały się mniej więcej co pięćdziesiąt
stron, w tym taka na drzewie otoczonym przez głodne aligatory. Pięćdziesiąt
twarzy Roanoke, nie przesadzam. Jako nastolatek na Regisie Thomasie uczyłem
się walić konia… Jeśli to dla was za dużo informacji, trudno, musicie z tym żyć.
Te książki rzeczywiście tworzyły sagę, to znaczy opowiadały ciągłą historię
z powtarzającymi się bohaterami. Byli wśród nich szlachetni jasnowłosi
mężczyźni o roześmianym spojrzeniu, niegodni zaufania mężczyźni
o rozbieganym spojrzeniu, szlachetni Indianie (którzy w późniejszych częściach
stali się szlachetnymi rdzennymi Amerykanami) oraz piękne kobiety o dużych,
jędrnych piersiach. I wszyscy – dobrzy, źli i z jędrnymi piersiami – cały czas byli
napaleni.
Sercem tej serii, tym, co sprawiało, że publiczność sięgała po kolejne tomy (to
znaczy oprócz pojedynków, morderstw i seksu), była wielka tajemnica zniknięcia
osadników z Roanoke. Czy przyczynił się do tego główny złoczyńca, George
Threadgill? Czy osadnicy zginęli? Czy pod Roanoke rzeczywiście znajdowało się
starożytne miasto pełne dawnej mądrości? Co miał na myśli Mar n Betancourt,
kiedy przed śmiercią powiedział, że „Czas to klucz”? Co tak naprawdę znaczyło to
enigmatyczne słowo croatoan, które znaleziono wyryte na palisadzie
opustoszałej kolonii? Miliony czytelników nie mogły się doczekać odpowiedzi na
te pytania. Jeśli czytacie to w odległej przyszłości i nie możecie uwierzyć,
proponuję poszukać książek Judith Krantz albo Harolda Robbinsa. Je także czytały
miliony.
Bohaterowie Regisa Thomasa to klasyczny przykład projekcji. Albo może
zaspokajania pragnień. Regis był drobnym zasuszonym kolesiem, którego portret
na okładkę graficy zawsze musieli przerabiać, żeby trochę mniej przypominał
skórzaną damską torebkę. Nie przyjeżdżał do Nowego Jorku, bo nie mógł. Facet
piszący o nieustraszonych mężczyznach, którzy przedzierali się z maczetami przez
śmiercionośne bagna, toczyli pojedynki i uprawiali atletyczny seks pod
gwiazdami, był mieszkającym samotnie kawalerem, cierpiącym na agorafobię.
Miał też zupełną paranoję (jak twierdziła moja matka) na punkcie swoich książek.
Nikt nie mógł ich oglądać, dopóki nie były skończone, a po tym, jak dwa pierwsze
tomy odniosły oszałamiający sukces i miesiącami nie schodziły ze szczytów list
bestsellerów, dotyczyło to również redaktorki. Regis upierał się, żeby publikować
wszystko dokładnie tak, jak napisał, słowo w słowo.
Nie należał do autorów, którzy robią jedną książkę rocznie (ktoś taki to
eldorado każdego agenta literackiego), ale można było na nim polegać –
powieści z Roanoke w tytule ukazywały się co dwa albo trzy lata. Pierwsze cztery
wyszły za kadencji wujka Harry’ego, a pięć kolejnych za kadencji mamy. W tym
Widmowa panna z Roanoke, która zgodnie z zapowiedzią Thomasa miała być
przedostatnią częścią cyklu. Ostatni tom, jak obiecywał autor, miał odpowiedzieć
na wszystkie pytania, które jego wierna publiczność zadawała sobie od czasu
pierwszych wypraw na Martwe Bagno. Miała to być również najdłuższa książka
z całej serii, być może wręcz siedmiusetstronicowa. (Co wydawcy pozwoliłoby
podnieść cenę detaliczną o dolara albo dwa). Jak Regis wyjawił mojej matce
podczas jednej z jej wizyt w jego posiadłości na północy stanu Nowy Jork, po
rozstaniu z kolonią Roanoke i jej tajemnicami zamierzał rozpocząć wielotomową
sagę poświęconą historii statku Mary Celeste.
Wszystko to brzmiało dobrze, dopóki nie padł trupem za biurkiem po
napisaniu zaledwie trzydziestu stron swego opus magnum. Wypłacono mu
okrągłe trzy miliony zaliczki, ale skoro książki nie było, należało je zwrócić,
włącznie z naszą częścią. Nasz udział zależał od wydania powieści. I tu, jak się być
może domyślacie, zaczynała się moja rola.
Dobra, wróćmy do opowieści.
9

GDY PODCHODZILIŚMY DO NIEOZNAKOWANEGO radiowozu (wiedziałem, co


to za samochód, bo widziałem go wielokrotnie, gdy parkował przed naszym
domem z tabliczką POLICJANT NA SŁUŻBIE na desce rozdzielczej), Liz odchyliła
kurtkę, żeby pokazać mi pustą kaburę. To był taki nasz żart. Żadnej broni przy
moim synu – taka była żelazna zasada mamy. Liz wielokrotnie pokazywała mi
pustą kaburę, kiedy miała ją na sobie, widywałem ją też często na stoliku
w naszym salonie. A także na szafce nocnej po tej stronie łóżka, której mama nie
używała, a ja w wieku dziewięciu lat już dość dobrze wiedziałem, co to znaczy.
W Martwym Bagnie Roanoke były gorące momenty z udziałem Laury Goodhugh
i Purity Betancourt, wdowy po Mar nie Betancourcie (która wbrew imieniu
wcale taka czysta nie była).
– Co ona tu robi? – zapytałem mamę, kiedy wsiedliśmy do samochodu.
Liz stała tuż obok, więc nie było to chyba z mojej strony zbyt miłe, a może
wręcz niegrzeczne, ale właśnie zostałem wyciągnięty z lekcji i jeszcze zanim
zdążyliśmy wyjść ze szkoły, usłyszałem, że straciliśmy źródło utrzymania.
– Wsiadaj, Mistrzu – rzuciła Liz. Zawsze mówiła do mnie „Mistrzu”. – Nie ma
czasu.
– Nie chcę. Na lunch będą paluszki rybne.
– Nie – odparła. – Jedziemy na whoppera i frytki. Ja stawiam.
– Wsiadaj – odezwała się matka. – Jamie, proszę.
No to wsiadłem z tyłu. Na podłodze leżało parę opakowań z Taco Bell, a w
powietrzu unosił się chyba zapach popcornu z mikrofalówki. Oraz jeszcze jakiś,
który kojarzył mi się z odwiedzinami u wujka Harry’ego w różnych domach
opieki, ale przynajmniej między przednim a tylnym siedzeniem nie było kratki tak
jak w niektórych serialach policyjnych, które oglądała moja matka (lubiła
zwłaszcza Prawo ulicy).
Mama wsiadła z przodu i Liz ruszyła. Zatrzymała się na pierwszych światłach,
żeby włączyć koguta na desce rozdzielczej. Zamigał i chociaż nie włączyła syreny,
ludzie zaczęli usuwać się z drogi, więc rach-ciach dojechaliśmy na FDR Drive.
Moja matka odwróciła się i spojrzała na mnie między fotelami z miną, która
mnie przestraszyła. Wyglądała na zdesperowaną.
– Jamie, czy on może być u siebie w domu? Jego ciało na pewno zabrali do
kostnicy albo domu pogrzebowego, ale czy on może tam dalej być?
Odpowiedź była taka, że nie wiedziałem, w pierwszej chwili nie powiedziałem
jednak ani tego, ani niczego innego. Byłem zbyt zaszokowany. I urażony. Może
nawet wściekły, już dokładnie nie pamiętam, natomiast szok i urazę
zapamiętałem wyraźnie. Mama kazała mi nigdy nikomu nie przyznawać się do
tego, że widzę zmarłych, więc nic o tym nie mówiłem, a potem sama to zrobiła.
Powiedziała Liz. To dlatego Liz tutaj była, dlatego za chwilę miała rozganiać
samochody na autostradzie Sprain Brook Parkway tym migającym kogutem na
desce rozdzielczej.
W końcu się odezwałem:
– Od jak dawna ona wie?
W lusterku wstecznym zobaczyłem, że Liz puszcza do mnie oko, jakby chciała
powiedzieć „Mamy sekret”. Nie podobało mi się to. To miał być sekret mój
i mamy.
Moja matka sięgnęła przez fotel i złapała mnie za nadgarstek. Miała zimną
rękę.
– To nieważne, Jamie. Chcę tylko wiedzieć, czy on może ciągle tam być.
– Chyba tak. Jeżeli tam umarł.
Puściła mnie i kazała Liz jechać szybciej, ale ta pokręciła głową.
– Kiepski pomysł. Moglibyśmy się dorobić eskorty policji, która chciałaby
wiedzieć, co to za sprawa. Mam im powiedzieć, że musimy pogadać z martwym
facetem, zanim zniknie?
Po tonie jej głosu poznawałem, że zupełnie nie wierzy w to, co usłyszała od
mojej matki. Po prostu jej ustąpiła. Drażniła się z nią. Wcale mi to nie
przeszkadzało. Z kolei mama chyba miała w nosie, co myśli Liz, byle tylko
dowiozła nas do Croton-on-Hudson.
– No to jedź najszybciej, jak możesz.
– Rozkaz, Ti .
Nigdy nie lubiłem, kiedy mówiła tak do mamy, bo niektóre dzieci z mojej klasy
używały tego słowa, kiedy chciały powiedzieć, że muszą do toalety, ale mamie to
nie przeszkadzało. Tamtego dnia chyba miałaby gdzieś, gdyby Liz zwracała się do
niej per Cycata Cindy. Pewnie nawet nie zwróciłaby na to uwagi.
– Niektórzy potrafią dotrzymać tajemnicy, a niektórzy nie – odezwałem się.
Nie umiałem się powstrzymać. Chyba byłem wściekły.
– Przestań – rzuciła matka. – Nie możesz mi teraz strzelać focha.
– Nie strzelam focha – odparłem sfochowany.
Wiedziałem, że ona i Liz są ze sobą blisko, ale ja i mama mieliśmy być jeszcze
bliżej. Mogła przynajmniej zapytać, co o tym myślę, zanim którejś nocy, po
wspięciu się na to, co Regis Thomas nazywał „drabiną namiętności”, wygadała Liz
w łóżku mój największy sekret.
– Widzę, że jesteś zły, i możesz się na mnie wkurzać później, teraz jednak cię
potrzebuję, młody.
Mówiła zupełnie tak, jakby zapomniała, że Liz z nami jedzie, ale widziałem
oczy Liz w lusterku i wiedziałem, że wsłuchuje się w każde słowo.
– Dobra, mamo. – Zaczynała mnie trochę przerażać. – Wyluzuj.
Przeczesała włosy palcami i na dodatek szarpnęła za grzywkę.
– To takie niesprawiedliwe. Wszystko, co nas spotkało… i dalej spotyka… jest
takie, kurwa, pokurwione! – Zmierzwiła mi czuprynę. – Nie słyszałeś tego.
– Właśnie że słyszałem – odparłem, ponieważ nadal byłem wściekły.
Ale miała rację. Pamiętacie, jak mówiłem, że żyłem w powieści Dickensa, tylko
że z bluzgami? A wiecie, po co ludzie czytają takie książki? Bo strasznie się cieszą,
że nie ich spotykają te wszystkie pojebane rzeczy.
– Od dwóch lat cały czas żongluję rachunkami i jeszcze nigdy nie nawaliłam.
Czasami musiałam odpuścić mniejsze, żeby opłacić większe, a czasami
odpuszczałam większe, żeby opłacić dużo mniejszych, mimo to ani razu nie
wyłączyli nam światła i zawsze mieliśmy co jeść. Prawda?
– Tak, tak, tak – odpowiedziałem, licząc na to, że może się uśmiechnie.
Nie uśmiechnęła się.
– Ale teraz… – Znowu szarpnęła się za grzywkę, aż zlepiły jej się włosy. – Teraz
mam do zapłacenia sześć rzeczy jednocześnie, z cholerną skarbówką na czele.
Tonę w długach i liczyłam na to, że uratuje mnie Regis. A ten sukinsyn umarł!
W wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat! Kto umiera w takim wieku, jeżeli nie ma
pięćdziesięciu kilogramów nadwagi albo nie bierze narkotyków?
– Ludzie chorzy na raka? – zasugerowałem.
Mama prychnęła i znów szarpnęła za swoją biedną grzywkę.
– Spokojnie, Ti – mruknęła Liz. Położyła rękę na szyi mamy, lecz ona chyba tego
nie poczuła.
– Książka może nas uratować. Książka, cała książka i tylko książka. – Wybuchła
dzikim śmiechem, który wystraszył mnie jeszcze bardziej. – Wiem, że napisał
zaledwie parę rozdziałów, ale nie ma o tym pojęcia nikt inny, bo Regis rozmawiał
tylko z moim bratem, zanim zachorował, a potem ze mną. Jamie, on nie robił
żadnych planów ani notatek, bo to podobno krępowało jego proces twórczy. No
i dlatego, że nie musiał. Zawsze wiedział, do czego zmierza.
Znowu chwyciła mnie za nadgarstek, tak mocno, że zostały siniaki.
Zauważyłem je później wieczorem.
– Może dalej wie.
10

ZJECHALIŚMY DO SAMOCHODOWEGO BURGER Kinga w Tarrytown, gdzie


zgodnie z obietnicą dostałem whoppera. Oraz shake’a czekoladowego. Mama nie
chciała się zatrzymywać, ale Liz nalegała.
– Chłopak rośnie, Ti. Może ty nie potrzebujesz jeść, ale on tak.
Lubiłem ją za to. Lubiłem ją też za inne rzeczy, ale były i takie, których u niej
nie lubiłem. Ważne rzeczy. Dojdę do tego, jeśli będzie trzeba, na razie jednak
poprzestańmy na tym, że mój stosunek do Elizabeth Du on, detektyw drugiego
stopnia nowojorskiej policji, był skomplikowany.
Zanim dojechaliśmy do Croton-on-Hudson, powiedziała coś jeszcze, i muszę tu
o tym wspomnieć. Tak tylko podtrzymywała rozmowę, ale okazało się to ważne
później (wiem, znowu to słowo). Powiedziała, że Grzmociarz w końcu kogoś zabił.
Przez ostatnie kilka lat mężczyzna nazywający siebie Grzmociarzem pojawiał
się raz po raz w lokalnych wiadomościach, zawłaszcza na kanale NY1, który moja
mama zwykle oglądała wieczorami przy robieniu kolacji (i czasami przy jedzeniu,
jeśli dzień był interesujący). Tak naprawdę „Rządy terroru” Grzmociarza – wielkie
dzięki, NY1 – zaczęły się jeszcze przed moim urodzeniem i gość stał się trochę
miejską legendą. Wiecie, coś jak Slender Man albo Hak, tyle że z ładunkami
wybuchowymi.
– Kogo? – zainteresowałem się. – Kogo zabił?
– Kiedy będziemy na miejscu? – zapytała mama. Nie interesował jej
Grzmociarz, miała własne problemy.
– Faceta, który popełnił błąd, próbując skorzystać z jednej z ostatnich budek
telefonicznych na Manha anie – odpowiedziała Liz, nie zwracając na moją matkę
uwagi. – Saperzy sądzą, że bomba wybuchła, jak tylko podniósł słuchawkę. Dwie
laski dynamitu…
– Czy musimy o tym rozmawiać? – spytała mama. – I dlaczego, do cholery,
mamy same czerwone światła?
– Dwie laski dynamitu przyklejone pod półeczką, na której ludzie mogą kłaść
drobne – dokończyła niezrażona Liz. – Zaradny sukinsyn z tego Grzmociarza, to
mu trzeba przyznać. Będą musieli zebrać kolejną grupę operacyjną, od
dziewięćdziesiątego szóstego roku już trzecią, a ja chcę się do niej zgłosić. Byłam
w poprzedniej, więc mam szansę, a przydałaby mi się kasa za nadgodziny.
– Zielone – powiedziała mama. – Jedź.
Liz ruszyła.
11

NIE DOJADŁEM JESZCZE DO końca frytek (które były już zimne, ale to mi nie
przeszkadzało), kiedy skręciliśmy w ślepą uliczkę o nazwie Cobblestone Lane.
Może i kiedyś zgodnie z nazwą były tam kocie łby, ale teraz pokrywał ją po prostu
gładki asfalt. Dom na samym końcu nosił nazwę Cobblestone Co age. Był to duży
kamienny budynek z wymyślnie rzeźbionymi okiennicami i omszałym dachem.
Tak, dobrze zrozumieliście, omszałym. Obłęd, nie? Była też brama, ale otwarta.
Na jej słupach wisiały tabliczki wykonane z tego samego szarego kamienia co
dom. Na jednej widniało hasło WSTĘP WZBRONIONY, MAMY DOŚĆ UKRYWANIA
ZWŁOK. Na drugiej znajdował się rysunek warczącego owczarka niemieckiego
i napis UWAGA! ZŁY PIES.
Liz zatrzymała się i z uniesionymi brwiami spojrzała na moją matkę.
– Jedyne zwłoki, jakie Regis kiedykolwiek pochował, należały do jego papużki,
Francisa – powiedziała mama. – Nazwanego na cześć Francisa Drake’a, tego
żeglarza. A psa nie miał nigdy w życiu.
– Alergia – wtrąciłem z tylnego siedzenia.
Liz podjechała pod dom, zatrzymała się i zgasiła migającego koguta na desce
rozdzielczej.
– Drzwi garażu zamknięte i nie widzę żadnych samochodów. Kto tu jest?
– Nikt – odparła mama. – Znalazła go jego gospodyni, pani Quayle. Davina.
Ona i ogrodnik na pół etatu to był cały personel. Miła kobieta. Zadzwoniła do
mnie zaraz po wezwaniu karetki. Ponieważ mówiła o karetce, pomyślałam, że nie
jest pewna, czy umarł, ale powiedziała, że owszem, bo zanim zatrudniła się u
Regisa, pracowała w domu starców, ciało jednak i tak najpierw musiało trafić do
szpitala. Poprosiłam, żeby poszła do domu, jak tylko je zabiorą. Była mocno
wzburzona. Pytała o Franka Wilcoxa, który jest menedżerem Regisa, więc
obiecałam, że się z nim skontaktuję. Potem to zrobię, tyle że kiedy ostatnio
rozmawiałam z Regisem, mówił, że Frank wyjechał z żoną do Grecji.
– Co z prasą? – zapytała Liz. – Był bestsellerowym pisarzem.
– Chryste Panie, nie wiem. – Mama rozejrzała się gorączkowo, jakby
spodziewała się reporterów ukrytych po krzakach. – Nikogo nie widzę.
– Może jeszcze o niczym nie wiedzą. A nawet jeśli się dowiedzieli, bo mają
nasłuch, to w pierwszej kolejności pojadą za policją i pogotowiem. Tutaj nie ma
ciała, czyli nie ma tematu. Mamy trochę czasu, więc się uspokój.
– Grozi mi bankructwo, mój brat prawdopodobnie będzie mieszkał w domu
opieki przez następne trzydzieści lat, a syn pewnie chciałby kiedyś iść na studia,
dlatego nie mów mi, żebym się uspokoiła. Widzisz go, Jamie? Wiesz, jak wygląda,
prawda? Powiedz, że go widzisz.
– Wiem, jak wygląda, ale go nie widzę – odparłem.
Mama jęknęła i uderzyła nasadą dłoni o swoją biedną zlepioną grzywkę.
Sięgnąłem w kierunku klamki, a tej – niespodzianka – nie było. Poprosiłem Liz,
żeby mnie wypuściła, więc to zrobiła. Wszyscy wysiedliśmy.
– Zapukaj do drzwi – rzuciła Liz. – Jeśli nikt nie otworzy, podejdziemy od tyłu
i podsadzimy Jamiego, żeby zajrzał przez okna.
Mogliśmy tak zrobić, ponieważ wszystkie okiennice – z tymi wymyślnymi
rzeźbionymi zawijasami – były otwarte. Matka pobiegła do drzwi, więc na chwilę
zostałem sam z Liz.
– Chyba nie wierzysz, że naprawdę widzisz martwych ludzi jak ten chłopak
z filmu, co, Mistrzu?
Nie obchodziło mnie, czy mi wierzy, ale wkurzyło mnie coś w jej tonie – jakby
traktowała to wszystko jak jeden wielki żart.
– Mama mówiła ci o biżuterii pani Burke , prawda?
Liz wzruszyła ramionami.
– Może fartownie strzeliłeś. Po drodze tutaj nie widziałeś żadnych martwych
ludzi, nie?
Powiedziałem, że nie, chociaż trudno to stwierdzić, zanim się z nimi nie
porozmawia… albo nie odezwą się sami. Pewnego dnia, kiedy jechaliśmy z mamą
autobusem, widziałem dziewczynę z tak głębokimi nacięciami na nadgarstkach,
że wyglądały jak czerwone bransoletki, i byłem przekonany, że jest martwa,
chociaż nie wyglądała tak makabrycznie jak ten człowiek w Central Parku.
Natomiast właśnie tego dnia, kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta, zauważyłem starą
kobietę w różowym szlafroku stojącą na rogu Ósmej Alei. Zapaliło się zielone
światło dla pieszych, a ona dalej stała nieruchomo i rozglądała się jak turysta. We
włosach miała wałki. Może była martwa, ale mogła też być jedną z żywych osób
włóczących się po ulicach. Mama mówiła, że czasami robił tak, nieraz w piżamie,
wujek Harry, zanim oddała go do pierwszego domu opieki. Powiedziała, że kiedy
zaczęło się to dziać, straciła nadzieję, że mu się poprawi.
– Wróżki strzelają fartownie cały czas – stwierdziła Liz. – No i jest takie stare
powiedzenie, że nawet zepsuty zegar dwa razy dziennie pokazuje właściwą
godzinę.
– Czyli uważasz, że moja matka zwariowała, a ja wspieram ją w byciu
wariatką?
Roześmiała się.
– To się nazywa pomocnictwo, Mistrzu, ale nie, wcale tak nie uważam.
Uważam, że jest zdenerwowana i chwyta się brzytwy. Wiesz, co to znaczy?
– Tak. Że zwariowała.
Liz znów pokręciła głową, tym razem z większym współczuciem.
– Jest w strasznym stresie. Ja to dokładnie rozumiem. Ale zmyślanie jej nie
pomoże. Mam nadzieję, że ty z kolei rozumiesz to.
Tymczasem wróciła mama.
– Nikt nie odpowiada, a drzwi są zamknięte. Sprawdziłam.
– Dobra – rzuciła Liz. – Chodźmy pozaglądać do okien.
Obeszliśmy dom. Mogłem popatrzeć do jadalni, ponieważ okna sięgały do
samej ziemi, byłem jednak za niski, żeby zajrzeć przez większość pozostałych. Liz
zrobiła podpórkę, żeby mnie do nich podsadzić. Zobaczyłem przestronny salon
z wielkim telewizorem i luksusowymi meblami. Zobaczyłem jadalnię ze stołem
dostatecznie długim, by zmieścił się przy nim cały podstawowy skład Metsów
i może jeszcze rezerwowi miotacze. Co zakrawało na obłęd w przypadku faceta,
który nie cierpiał towarzystwa. Zobaczyłem pokój, który mama nazywała małym
gabinetem, a z tyłu znajdowała się kuchnia. Pana Thomasa nie było w żadnym
z tych pomieszczeń.
– Może jest na górze. Nigdy tam nie byłam, ale jeśli umarł w łóżku… albo
w łazience… to może nadal…
– Wątpię, czy umarł na tronie jak Elvis, ale to w sumie niewykluczone.
Parsknąłem śmiechem, bo nazywanie ubikacji tronem zawsze mnie bawiło, ale
zamilkłem, gdy zobaczyłem twarz mamy. Tu chodziło o poważną sprawę, a ona
traciła nadzieję. Znaleźliśmy drzwi kuchenne, sprawdziła klamkę, ale okazały się
zamknięte tak samo jak frontowe.
Odwróciła się do Liz.
– Może mogłybyśmy…
– Nawet o tym nie myśl. Nie ma mowy, Ti, nie będziemy się włamywać. Mam
już dość problemów na komendzie, jeszcze tylko tego brakuje, żebym uruchomiła
alarm w posiadłości świeżo zmarłego pisarza bestsellerów i musiała się
tłumaczyć, co tu robimy, kiedy przyjadą ochroniarze z Brink’s albo ADT. Albo
miejscowi gliniarze. À propos gliniarzy… on zmarł sam, prawda? I znalazła go
gospodyni?
– Tak, pani Quayle. Zadzwoniła do mnie, przecież ci mówiłam…
– Policja będzie chciała zadać jej parę pytań. Może nawet właśnie teraz to robi.
Albo lekarz sądowy. Nie wiem, jaka jest praktyka w hrabstwie Westchester.
– Bo był znany? I sądzą, że ktoś mógł go zamordować?
– Bo to standardowa procedura. I owszem, chyba też dlatego, że był znany.
Chodzi mi o to, że kiedy się pojawią, nas nie powinno tu być.
Mama zwiesiła ramiona.
– I co, Jamie, nic? Ani śladu Regisa?
Pokręciłem głową.
Westchnęła i spojrzała na Liz.
– Może powinniśmy zajrzeć do garażu?
Liz wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „To twoja impreza”.
– Co o tym myślisz, Jamie? – spytała mama.
Nie miałem pojęcia, dlaczego pan Thomas miałby się kręcić po garażu, ale nie
dało się tego wykluczyć. Może miał ulubiony samochód.
– Chyba powinniśmy sprawdzić – odparłem. – Skoro już tu jesteśmy.
Ruszyliśmy w kierunku garażu, lecz zaraz się zatrzymałem. Po drugiej stronie
basenu ze spuszczoną wodą biegła żwirowa ścieżka. Po obu jej stronach rosły
drzewa, ale ponieważ o tej porze roku większość liści spadła, widziałem mały
zielony budynek. Wskazałem go palcem.
– Co to?
Mama znowu uderzyła się w czoło. Zaczynałem się bać, że nabawi się w ten
sposób guza mózgu.
– O Boże, La Pe te Maison dans le Bois! Dlaczego od razu o tym nie
pomyślałam?
– Co to takiego? – zapytałem.
– Jego gabinet! Właśnie tam pisze! Jeśli teraz gdzieś jest, to właśnie tam!
Chodź!
Złapała mnie za rękę i pociągnęła wzdłuż płytkiego końca basenu, ale kiedy
dobiegliśmy do żwirowej ścieżki, zaparłem się i stanąłem. Mama pędziła dalej,
więc gdyby Liz nie chwyciła mnie za ramię, pewnie wywaliłbym się na twarz.
– Mamo? Mamo!
Obróciła się zniecierpliwiona. Tylko że to niewłaściwe słowo. Sprawiała
wrażenie na wpół oszalałej.
– No, chodź! Mówię ci, że jeśli on gdzieś tu jest, to właśnie tam!
– Ti, musisz się uspokoić – wtrąciła się Liz. – Sprawdzimy ten jego roboczy
domek, a potem lepiej się zwijajmy.
– Mamo!
Moja matka nie zwracała na mnie uwagi. Zaczynała płakać, co prawie jej się
nie zdarzało. Nie płakała, kiedy dowiedziała się, ile pieniędzy żądają ci ze
skarbówki. Wtedy tylko walnęła pięściami w biurko i nazwała ich bandą
krwiożerczych sukinsynów.
– Jak chcesz, to możesz jechać, ale my tu zostaniemy, dopóki Jamie nie będzie
pewny, że nic z tego. Może dla ciebie to wesoła wycieczka, żeby zrobić
przyjemność wariatce…
– Jesteś niesprawiedliwa!
– …ale tutaj chodzi o moje życie…
– Wiem o tym…
– …i życie Jamiego, i…
– MAMO!
W dzieciństwie jedną z najgorszych rzeczy, może wręcz tą najgorszą, jest to, że
gdy dorośli się nakręcą, nie zwracają na ciebie uwagi.
– MAMO! LIZ! OBIE PRZESTAŃCIE!
Przestały. Spojrzały na mnie. Staliśmy tak – dwie kobiety i mały chłopiec
w bluzie nowojorskich Metsów z kapturem – w pochmurny listopadowy dzień
obok basenu ze spuszczoną wodą.
Wskazałem palcem na żwirową ścieżkę prowadzącą do domku w lesie, gdzie
pan Thomas pisał książki o Roanoke.
– On jest tam – powiedziałem.
12

RUSZYŁ W NASZĄ STRONĘ, co mnie nie zaskoczyło. Większość z nich, albo


wręcz wszyscy, przez krótki czas ciągnie do żywych jak owady do lampy.
Zabrzmiało to okropnie, ale inne porównanie nie przychodzi mi do głowy. Nawet
gdybym wcześniej nie wiedział, że nie żyje, zorientowałbym się po tym, w co był
ubrany. Mimo chłodu miał na sobie gładki biały T-shirt, luźne szorty oraz takie
sandały, które moja mama nazywa „jezuskami”. Było też coś jeszcze, coś
dziwnego: żółta szarfa z przypiętą do niej niebieską wstążką.
Liz właśnie mówiła mojej matce, że nikogo tam nie ma, a ja tylko udaję, ale nie
zwracałem na nią uwagi. Wyrwałem się mamie i ruszyłem w kierunku pana
Thomasa. Zatrzymał się.
– Dzień dobry panu – powiedziałem. – Nazywam się Jamie Conklin. Jestem
synem Tii. Nie miałem okazji pana poznać.
– Dajcie spokój – odezwała się za moimi plecami Liz.
– Cicho bądź – rzuciła mama, lecz udzieliła jej się odrobina sceptycyzmu
przyjaciółki, bo zapytała, czy jestem pewien, że pan Thomas tam jest.
Na nią także nie zwracałem uwagi. Zaciekawiła mnie szarfa, którą miał na
sobie. Którą miał na sobie, kiedy umarł.
– Siedziałem przy biurku – powiedział. – Zawsze zakładam szarfę, kiedy piszę.
Przynosi mi szczęście.
– Za co jest ta wstążka?
– Za wygraną w Regionalnym Konkursie Ortograficznym, kiedy byłem w szóstej
klasie. Pokonałem uczniów z dwudziestu innych szkół. Potem przegrałem
w zawodach stanowych, ale za regionalne dostałem tę wstążkę. Mama przypięła
ją do szarfy, którą mi uszyła.
Moim zdaniem było to trochę dziwne, że nadal nosił coś takiego, bo przecież
do szóstej klasy musiał chodzić milion lat temu, opowiedział o tym jednak
całkiem bez wstydu i zakłopotania. Niektórzy martwi czują miłość – pamiętacie,
jak opowiadałem, że pani Burke pocałowała męża w policzek? – oraz nienawiść
(o czym przekonałem się z czasem), ale chyba większość innych emocji znika
w chwili śmierci. Nawet ta miłość nie wydawała mi się nigdy szczególnie silna.
Przykro mi to mówić, lecz nienawiść pozostaje mocniejsza i dłużej się utrzymuje.
Gdy ludzie widzą duchy (nie mylić ze zmarłymi), to chyba dlatego, że są
nienawistne. Kiedy komuś wydaje się, że duchy są straszne, ma rację.
Odwróciłem się do mamy i Liz.
– Mamo, czy wiedziałaś, że pan Thomas zakłada szarfę, kiedy pisze?
Zrobiła wielkie oczy.
– Opowiadał o tym w wywiadzie dla Salonu z pięć czy sześć lat temu. Ma ją
teraz na sobie?
– Tak. Z niebieską wstążką za…
– Za wygraną w konkursie ortograficznym! W tym wywiadzie nazwał to
z rozbawieniem „takim swoim głupiutkim zwyczajem”.
– Może i tak – przyznał pan Thomas – ale głupiutkie zwyczaje i przesądy ma
większość pisarzy, Jimmy. Pod tym względem jesteśmy jak baseballiści. Ale kto
będzie dyskutował z dziewięcioma bestsellerami „New York Timesa” z rzędu?
– Nazywam się Jamie – powiedziałem.
– Musiałaś wspomnieć Mistrzowi o tym wywiadzie, Ti – stwierdziła Liz. – Na
pewno. Albo sam go przeczytał. Świetnie składa litery. Wiedział o szarfie i tyle,
a teraz…
– Cicho bądź! – przerwała jej wściekle mama.
Liz uniosła dłonie w geście kapitulacji.
Mama stanęła obok mnie i spojrzała na miejsce, gdzie z jej perspektywy
znajdowała się tylko pusta ścieżka. Pan Thomas stał na wprost niej z rękami
w kieszeniach szortów. Szorty były luźne i miałem nadzieję, że nie pociągnie ich
za mocno w dół, bo chyba nie miał majtek.
– Powiedz mu to, o co cię prosiłam!
Prosiła mnie, żebym mu przekazał, że musi nam pomóc, bo inaczej pęknie pod
nami kruchy finansowy lód, po którym stąpamy co najmniej od roku, a wtedy
utoniemy w morzu długów. I jeszcze że agencja zaczęła tracić klientów, bo część
pisarzy słyszała, że mamy kłopoty i może zamkniemy firmę. Szczury uciekające
z tonącego statku – tak ich nazwała pewnego wieczoru, kiedy Liz nie było, a ona
zaczynała czwarty kieliszek wina.
Tylko że ja nie bawiłem się w te wszystkie bzdury. Martwi muszą odpowiadać
na pytania – przynajmniej dopóki nie znikną – i muszą mówić prawdę. Dlatego
przeszedłem do sedna.
– Mama chce wiedzieć, o co chodzi w Sekrecie Roanoke. Chce poznać całą
fabułę. Czy pan zna całą fabułę?
– Oczywiście. – Pan Thomas wepchnął ręce głębiej do kieszeni i zobaczyłem
linię włosów biegnących od pępka w dół przez środek brzucha. Nie chciałem, ale
zobaczyłem. – Zawsze mam wszystko, zanim cokolwiek zacznę pisać.
– I wszystko ma pan tak po prostu w głowie?
– Nie mam wyboru. Inaczej ktoś by to ukradł. Opublikował w internecie.
Zepsuł niespodziankę.
Gdyby żył, sprawiałby wrażenie paranoika. Jednak po śmierci zwyczajnie
stwierdzał fakt, a przynajmniej to, co za fakt uważał. Zresztą w sumie miał rację.
Trolle internetowe stale wrzucają coś do sieci, od nudnych bzdur w stylu
politycznych tajemnic aż po rzeczy naprawdę ważne, takie jak fabuła ostatniego
odcinka Fringe.
Liz oddaliła się ode mnie i matki, usiadła na jednej z ławek nad basenem,
założyła nogę na nogę i zapaliła papierosa. Chyba postanowiła pozwolić
wariatom rządzić wariatkowem. Liz miała swoje zalety, ale tego ranka generalnie
tylko przeszkadzała.
– Mama chce, żeby mi pan wszystko powiedział – oznajmiłem panu
Thomasowi. – Ja jej to przekażę, a ona napisze ostatni tom o Roanoke. Powie, że
przed śmiercią przysłał jej pan prawie gotową książkę razem z notatkami
dotyczącymi ostatnich kilku rozdziałów.
Za życia dostałby szału na myśl o tym, że ktoś miałby dokończyć książkę za
niego; własna twórczość zajmowała w jego życiu najważniejsze miejsce i był w tej
kwes i bardzo zaborczy. Teraz jednak jego resztki leżały gdzieś na stole
w zakładzie pogrzebowym, ubrane w szorty khaki i żółtą szarfę, którą miał na
sobie, kiedy pisał swoje ostatnie zdania. Wersja, z którą rozmawiałem, nie była
już zazdrosna ani zaborcza w kwes i pisarskich tajemnic.
– Jest w stanie to zrobić? – Tylko o to jedno zapytał.
W drodze do Cobblestone Co age mama zapewniła mnie (i Liz), że tak. Regis
Thomas upierał się, że żaden redaktor nie ma prawa tknąć ani jednego
bezcennego słowa, ale w rzeczywistości mama redagowała jego książki od lat, nic
mu o tym nie mówiąc – nawet kiedy wujek Harry był jeszcze w pełni władz
umysłowych i zarządzał interesem. Niektóre zmiany były całkiem spore, pan
Thomas nigdy się jednak nie zorientował… a przynajmniej nic nie powiedział.
Jeśli ktokolwiek na świecie potrafił naśladować jego styl, to właśnie moja mama.
Ale to nie styl był problemem, lecz fabuła.
– Tak – odparłem, bo tak było łatwiej, niż mu to wszystko opowiadać.
– Kim jest ta druga kobieta? – zapytał, wskazując na Liz.
– To przyjaciółka mojej mamy. Nazywa się Liz Du on.
Liz na chwilę podniosła wzrok, a potem zapaliła kolejnego papierosa.
– Czy twoja matka i ona się pieprzą?
– Raczej na pewno.
– Tak myślałem. Widzę, jak na siebie patrzą.
– Co on powiedział? – zapytała mama nerwowo.
– Pytał, czy ty i Liz jesteście bliskimi przyjaciółkami – odparłem. Trochę to
kiepskie, ale pod presją chwili nie przyszło mi do głowy nic lepszego. – Opowie
nam pan o Sekrecie Roanoke? – zwróciłem się do pisarza. – To znaczy o całej
książce, nie tylko o samym sekrecie.
– Tak.
– Zgodził się – poinformowałem mamę, a ona wyjęła z torebki i telefon, i mały
dyktafon. Nie chciała uronić ani słowa.
– Powiedz, żeby mówił w jak największych szczegółach.
– Mama prosi…
– Słyszałem – przerwał mi pan Thomas. – Jestem martwy, a nie głuchy. – Jego
szorty były coraz niżej.
– Fajnie. Wie pan co? Niech pan podciągnie te spodenki, bo ptaszek się panu
zaziębi.
Poprawił szorty, tak że zawisły mu na kościstych biodrach.
– Jest zimno? Nie czuję. – A potem dokładnie tym samym tonem dodał: –
Jimmy, Tia zaczyna wyglądać staro.
Nie chciało mi się już powtarzać, że mam na imię Jamie. Zamiast tego
spojrzałem na matkę i… dobry Boże, rzeczywiście wyglądała staro.
A przynajmniej zaczynała tak wyglądać. Kiedy to się stało?
– Niech pan opowie nam książkę – poprosiłem. – Zaczynając od początku.
– No a od czego miałbym zacząć?
13

ZAJĘŁO NAM TO PÓŁTOREJ godziny, a kiedy skończyliśmy, byłem wyczerpany


i mama chyba też. Pan Thomas wyglądał tak samo jak wtedy, gdy zaczynaliśmy;
stał tam w tej jakoś smutnej żółtej szarfie opadającej na obwisły brzuch
i zsuwające się szorty. Liz zaparkowała samochód między słupkami bramy
i włączyła koguta na desce rozdzielczej, co było chyba dobrym pomysłem, bo
wiadomość o śmierci pisarza zaczęła się rozchodzić i przed Cobblestone Co age
pojawiali się ludzie fotografujący posiadłość. Raz wróciła do nas, żeby spytać, ile
to jeszcze potrwa, a wtedy mama pogoniła ją i kazała rozejrzeć się po terenie
albo coś, poza tym jednak Liz zachowywała cierpliwość.
Do zmęczenia dochodził stres, bo od książki pana Thomasa zależała nasza
przyszłość. To nie fair, że musiałem dźwigać taką odpowiedzialność w wieku
dziewięciu lat, nie było jednak innego wyjścia. Powtarzałem wszystko, co mówił,
mamie – albo raczej jej urządzeniom nagrywającym – a miał do powiedzenia
dużo. Kiedy twierdził, że wszystko ma w głowie, nie bujał. Na dodatek mama
ciągle zadawała pytania, głównie po to, żeby coś wyjaśnić. Panu Thomasowi to
nie przeszkadzało (w zasadzie było mu chyba wszystko jedno), mnie natomiast
zaczęło strasznie wkurzać, że mama tak przeciąga sprawę. Poza tym cholernie
zaschło mi w ustach. Kiedy Liz przyniosła mi resztkę coli z Burger Kinga, wypiłem
wszystko paroma łykami, a potem ją uściskałem.
– Dziękuję – powiedziałem, oddając papierowy kubek. – To mi było potrzebne.
– Nie ma za co.
Nie wyglądała już na znudzoną. Teraz była zamyślona. Co prawda nie widziała
pana Thomasa i chyba wciąż do końca nie wierzyła, że naprawdę tam jest, ale
wiedziała, że coś się dzieje, bo słyszała dziewięciolatka recytującego szczegóły
skomplikowanej fabuły z udziałem szóstki głównych bohaterów i co najmniej
dwudziestu paru drugoplanowych. Aha, i ze szczegółami opisującego trójkącik
(do którego doszło pod wpływem mozgi dostarczonej przez uczynnych rdzennych
Amerykanów z plemienia No oway) między Mar nem Betancourtem, Purity
Betancourt i Laurą Goodhugh. Która w rezultacie zaszła w ciążę. Biedna Laura na
wszystkim wychodziła najgorzej.
Na końcu całego streszczenia pan Thomas wyjawił wielki sekret i to była
bomba. Nie zdradzę wam, o co chodziło. Przeczytajcie książkę i przekonajcie się
sami. Chyba że już czytaliście.
– A teraz podyktuję ci ostatnie zdanie – powiedział pisarz. Wyglądał równie
świeżo jak na początku… choć „świeży” to chyba niezbyt trafne określenie
martwego człowieka. Jego głos zaczął jednak gasnąć. Tylko trochę. – Bo od niego
zawsze zaczynam. Jest latarnią morską, do której żegluję.
– Będzie ostatnie zdanie – oznajmiłem mamie.
– Dzięki Bogu – westchnęła.
Pan Thomas uniósł palec jak staroświecki aktor szykujący się do wielkiej
przemowy.
– „Tego dnia czerwone słońce zaszło nad opustoszałą osadą, a wyryte słowo,
które miało stać się zagadką dla całych pokoleń, połyskiwało niczym powleczone
krwią: CROATOAN”. Jimmy, powiedz jej, że croatoan ma być wielkimi literami.
Powiedziałem (chociaż nie do końca wiedziałem, co to znaczy „wlec krwią”),
a potem zapytałem go, czy to już wszystko. Właśnie potwierdzał, że tak, kiedy od
strony frontu rezydencji dobiegł krótki dźwięk syreny: dwa ryki i szczeknięcie.
– O Boże – rzuciła Liz, ale bez paniki w głosie; raczej tak, jakby się tego
spodziewała. – Zaczyna się.
Miała odznakę przypiętą do paska, a teraz rozpięła kurtkę, żeby było ją widać.
Ruszyła przed dom i po chwili wróciła z dwoma policjantami. Oni także mieli
ciepłe kurtki z naszywkami policji hrabstwa Westchester.
– Gliniarze, chodu! – zawołał pan Thomas, a ja tego nie zrozumiałem. Później,
kiedy zapytałem mamę, powiedziała, że kiedyś się tak mówiło.
– To jest pani Conklin – przedstawiła mamę Liz. – Moja przyjaciółka i agentka
pana Thomasa. Poprosiła, żebym ją tu podwiozła, bo bała się, że ktoś wykorzysta
sytuację do kradzieży pamiątek.
– Albo maszynopisów – dodała mama. Dyktafon leżał już bezpiecznie
w torebce, a telefon wrócił do tylnej kieszeni jej dżinsów. – Zwłaszcza jednego,
ostatniej części cyklu, którego autorem był pan Thomas.
Liz rzuciła jej spojrzenie mówiące „Daj już spokój”, ale matka ciągnęła:
– Właśnie skończył ją pisać i miliony ludzi będą chciały ją przeczytać. Uznałam,
że moją powinnością jest dopilnowanie, żeby miały okazję.
Policjanci nie wydawali się tym szczególnie zainteresowani; przyjechali
obejrzeć pomieszczenie, w którym zmarł pan Thomas. A także upewnić się, że
osoby, które zauważono na posesji, mają dobry powód, żeby tam być.
– Wydaje mi się, że zmarł w swoim gabinecie – powiedziała mama, wskazując
na La Pe te Maison.
– Mhm – mruknął jeden z policjantów. – Tak słyszeliśmy. Pójdziemy to
sprawdzić. – Żeby spojrzeć mi w twarz, musiał się pochylić, opierając ręce na
kolanach, bo w tamtych czasach byłem mikrusem. – Jak się nazywasz, synku?
– James Conklin. Jamie. – Rzuciłem panu Thomasowi znaczące spojrzenie. –
A to moja mama. – Wziąłem ją za rękę.
– Jesteś dzisiaj na wagarach, Jamie?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, gładziutko wcięła się matka:
– Zwykle sama jeżdżę po niego do szkoły, pomyślałam jednak, że dzisiaj nie
zdążę na czas, więc zabrałyśmy go po drodze. Prawda, Liz?
– Zgadza się. Panowie, nie byłyśmy w gabinecie, więc nie wiem, czy jest
zamknięty.
– Gospodyni zostawiła gabinet otwarty, z ciałem w środku – oznajmił policjant,
który do mnie zagadał. – Ale dała mi klucze, żebyśmy zamknęli, kiedy się już
rozejrzymy.
– Możesz im przekazać, że nikt mnie nie zamordował – odezwał się pan
Thomas. – Miałem zawał. Bolało jak diabli.
Nie zamierzałem mówić im takich rzeczy. Miałem dopiero dziewięć lat, ale to
nie znaczy, że byłem głupi.
– Dała wam też klucz do bramy? – zapytała Liz. Teraz już zachowywała się jak
profesjonalistka. – Bo kiedy przyjechałyśmy, była otwarta.
– Tak, zamkniemy ją, wyjeżdżając – potwierdził drugi gliniarz. – Dobry pomysł
z zastawieniem wjazdu samochodem, detektywie.
Liz rozłożyła ręce, jakby chciała powiedzieć, że po prostu zrobiła to, co do niej
należało.
– Skoro już tu jesteście, nie będziemy wam przeszkadzać – zwróciła się do
policjantów.
– Powinniśmy wiedzieć, jak ten cenny maszynopis wygląda, żeby móc
sprawdzić, czy jest bezpieczny – powiedział ten, który ze mną rozmawiał.
Teraz piłka była po stronie mamy.
– Oryginał wysłał mi w zeszłym tygodniu. Na pendrivie. Wątpię, żeby istniała
druga kopia. Miał niezłą paranoję.
– To prawda – przyznał pan Thomas. Szorty znowu mu opadały.
– Dobrze, że panie tu wszystkiego przypilnowały – stwierdził drugi
z policjantów.
Obaj uścisnęli dłonie mamie i Liz, a także mnie. Potem ruszyli żwirową ścieżką
w kierunku zielonego domku, w którym umarł pan Thomas. Później
dowiedziałem się, że bardzo wielu pisarzy umiera przy biurku. Widocznie to
zawód dla ludzi z osobowością typu A.
– Chodź, Mistrzu – odezwała się Liz. Chciała wziąć mnie za rękę, ale jej nie
pozwoliłem.
– Idźcie na chwilę nad basen – rzuciłem. – Obie.
– Dlaczego? – zapytała mama.
Spojrzałem na nią w taki sposób, jak chyba nigdy dotąd – jakby była głupia. Bo
w tym momencie tak właśnie uważałem. Obie zachowywały się jak głupie. A do
tego były kurewsko nieuprzejme.
– Bo dostałaś to, czego chciałaś, a ja muszę podziękować.
– O Boże. – Mama znowu uderzyła się w czoło. – Co ja sobie myślałam? Regis,
dziękuję. Z całego serca.
Kierowała te podziękowania do kwietnika, więc wziąłem ją za rękę i obróciłem.
– On jest tam, mamo.
Podziękowała raz jeszcze, lecz pan Thomas milczał. Było mu to chyba
obojętne. Potem odeszła do Liz, która stała nad pustym basenem i właśnie
zapalała kolejnego papierosa.
Tak naprawdę wcale nie musiałem dziękować, bo zdążyłem się przekonać, że
martwi mają to w dupie, zrobiłem to jednak tak czy inaczej. Wymagała tego
uprzejmość, a poza tym zależało mi na jeszcze jednej rzeczy.
– Liz, przyjaciółka mojej mamy… – zacząłem.
Pan Thomas nie odpowiedział, ale spojrzał w jej stronę.
– Ona dalej myśli, że tylko udaję, że z panem rozmawiam. To znaczy, wie, że
działo się coś dziwnego, bo żadne dziecko nie wymyśliłoby tej całej historii… Przy
okazji, bardzo mi się podobało to, co spotkało George’a Threadgilla…
– Dziękuję. Należało mu się.
– Ale Liz będzie to obracała w głowie i poukłada tak, jak chce.
– Wszystko sobie zracjonalizuje.
– Jeżeli tak to się nazywa.
– Owszem.
– No więc czy jest jakiś sposób, żeby pokazać jej, że pan tu jest? –
Przypomniałem sobie, jak pan Burke podrapał się w policzek, kiedy pocałowała
go żona.
– Nie wiem, Jimmy. Czy wiesz, co mnie teraz czeka?
– Przykro mi. Nie wiem.
– Pewnie się o tym przekonam.
Podszedł do basenu, w którym już nigdy nie miał pływać. Może kiedy zrobi się
ciepło, ktoś znowu go napełni, ale wtedy pana Thomasa dawno już nie będzie.
Mama i jej przyjaciółka rozmawiały cicho, paląc na spółkę papierosa Liz. Jedną
z rzeczy, których w niej nie lubiłem, było właśnie to, że z powrotem wciągnęła
mamę w palenie. Tylko trochę i tylko we dwie, ale jednak.
Pan Thomas stanął przed Liz, wziął głęboki oddech, a potem dmuchnął. Liz nie
miała grzywki, włosy nosiła mocno ściągnięte do tyłu i związane w kucyk, lecz
i tak się wzdrygnęła, mrużąc oczy tak jak wtedy, kiedy w twarz uderza nagły
powiew wiatru. Gdyby mama jej nie złapała, chyba wpadłaby do basenu.
– Poczułaś to? – zapytałem. Głupie pytanie, oczywiście, że poczuła. – To był
pan Thomas.
Który właśnie oddalał się od nas w kierunku swojego gabinetu.
– Jeszcze raz dziękuję! – zawołałem.
Nie odwrócił się, ale uniósł do mnie rękę, a potem schował ją do kieszeni
szortów. Miałem doskonały widok na jego dekolt hydraulika (tak zawsze
nazywała to mama, widząc gościa w nisko opuszczonych dżinsach); jeśli to dla
was za dużo informacji, to bardzo mi przykro. Kazaliśmy mu opowiedzieć –
w ciągu godziny! – wszystko, co wymyślał długimi miesiącami. Nie mógł nam
odmówić, więc to chyba dawało mu prawo, żeby pokazać nam dupę.
Oczywiście widziałem ją tylko ja.
14

PORA POROZMAWIAĆ O LIZ Du on, więc posłuchajcie. Posłuchajcie o niej.


Miała mniej więcej sto sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, tyle co
mama, czarne włosy do ramion (to znaczy kiedy nie były ściągnięte
w usankcjonowany przez policję kucyk) oraz takie ciało, za które paru moich
kolegów z czwartej klasy – zupełnie jakby mieli jakiekolwiek pojęcie, o czym
mówią – nazwałoby ją „gorącą laską”. Miała też piękny uśmiech i szare, zwykle
ciepłe oczy. Chyba że była wściekła. Bo kiedy była wściekła, te jej szare oczy
robiły się zimne jak śnieg z deszczem w listopadzie.
Lubiłem ją, bo potrafiła być życzliwa, tak jak wtedy, kiedy strasznie zaschło mi
w ustach i gardle, a ona przyniosła mi resztkę coli z Burger Kinga, chociaż jej o to
nie prosiłem (mamę interesowało wtedy tylko wyciągnięcie z pana Thomasa
wszystkich szczegółów nienapisanej książki). Poza tym czasami przynosiła mi
matchboxa do mojej rosnącej kolekcji i często siadała na podłodze, żeby pobawić
się ze mną samochodami. Czasami mnie przytulała i mierzwiła mi włosy. Czasami
łaskotała mnie tak długo, aż zaczynałem wrzeszczeć, żeby przestała, bo się
posiusiam – co ona nazywała „podlewaniem mi gatek”.
Nie lubiłem jej natomiast dlatego, że czasami, zwłaszcza po naszej wycieczce
do Cobblestone Co age, kiedy podnosiłem wzrok, widziałem, że przygląda mi się
jak spreparowanemu owadowi na szkiełku. Wtedy w jej szarych oczach nie było
ciepła. Czepiała się też, że mam bałagan w pokoju, co szczerze mówiąc, zwykle
odpowiadało prawdzie, tyle że mojej mamie to nie przeszkadzało. „Aż mnie oczy
bolą”, mówiła Liz. Albo: „James, czy ty chcesz tak żyć całe życie?”. Uważała
również, że jestem już za duży na palenie lampki nocnej, ale tę dyskusję ucięła
mama: „Daj mu spokój, Liz. Sam z niej zrezygnuje, kiedy będzie gotowy”.
A co było najgorsze? Że angażowała dużo uwagi i uczuć mojej mamy, które
dawniej były przeznaczone dla mnie. Znacznie później, kiedy na drugim roku
studiów na zajęciach z psychologii poczytałem trochę o teoriach Freuda, dotarło
do mnie, że jako dzieciak miałem klasyczne objawy nadmiernego przywiązania
do matki, a Liz postrzegałem jako rywalkę.
No, nic dziwnego.
To oczywiste, że byłem zazdrosny, i były ku temu powody. Nie miałem ojca, nie
miałem nawet pojęcia, co to za jeden, bo matka nigdy o nim nie mówiła. Później
dowiedziałem się, że był też powód, dla którego ona milczała, wtedy jednak
wiedziałem tylko tyle, że „jesteśmy sami przeciwko światu, Jamie”. Dopóki nie
pojawiła się Liz, właśnie tak było. Poza tym pamiętajcie, że nawet przed jej
nadejściem niewiele miałem okazji, żeby nacieszyć się mamą, bo ciągle była
zajęta ratowaniem agencji po tym, jak razem z wujkiem Harrym dali się wyruchać
Jamesowi Mackenziemu. (Nienawidziłem tego, że facet ma na imię tak samo jak
ja). Mama bez przerwy szukała skarbu w stosie niezamówionych maszynopisów,
licząc, że trafi na drugą Jane Reynolds.
Powiedziałbym, że kiedy jechaliśmy do Cobblestone Co age, moja sympa a
i antypa a do Liz były w zasadzie w równowadze, z lekką przewagą sympa i z co
najmniej czterech powodów: po pierwsze, samochody i ciężarówki Matchbox
były nie do pogardzenia, po drugie, fajnie i przytulnie było siedzieć na kanapie
między mamą a Liz i oglądać Teorię wielkiego podrywu, po trzecie, chciałem
lubić osobę, którą lubiła mama, a po czwarte, dzięki Liz mama była szczęśliwa.
Choć później (znowu to słowo) już nie bardzo.
Tamte święta były super. Od każdej z nich dostałem fajne prezenty, a potem
wpadliśmy na wczesny lunch do Chinese Tuxedo, zanim Liz musiała iść do pracy.
Bo jak powiedziała: „Zbrodnia nigdy nie robi sobie świąt”. Dlatego ja z mamą
poszliśmy do naszego dawnego domu przy Park Avenue.
Po przeprowadzce pozostała w kontakcie z panem Burke em i czasami
spędzaliśmy trochę czasu w trójkę.
– Bo jest samotny – mówiła mama. – I dlaczego jeszcze, Jamie?
– Bo go lubimy – odpowiadałem i to była prawda.
Zjedliśmy w jego mieszkaniu świąteczny obiad (a właściwie to kanapki
z indykiem i sosem żurawinowym z Zabar’s), ponieważ jego córka mieszkała na
Zachodnim Wybrzeżu i nie mogła przyjechać. Więcej na ten temat dowiedziałem
się później.
I owszem, dlatego że go lubiliśmy.
Jak wam już chyba mówiłem, pan Burke właściwie był profesorem
Burke em, obecnie emerytowanym, co jak rozumiałem, oznaczało, że niby
przeszedł na emeryturę, ale pozwalali mu się kręcić po Uniwersytecie
Nowojorskim i od czasu do czasu prowadzić zajęcia z tej jego supermądrej
dziedziny, którą była literatura angielska i europejska. Kiedyś popełniłem błąd,
mówiąc, że „siedzi w literkach”; poprawił mnie, że literki to są w elementarzu.
Tak czy inaczej, nawet bez nadzienia i z marchewkami w roli jedynych warzyw,
był to przyjemny posiłek, a potem znów wręczyliśmy sobie prezenty. Pan Burke
dostał ode mnie kulę śnieżną do swojej kolekcji. Później dowiedziałem się, że
była to kolekcja jego żony, mimo to się zachwycił, podziękował i postawił kulę
nad kominkiem obok pozostałych. Od mamy dostał dużą książkę pod tytułem
Sherlock Holmes – nowe wydanie krytyczne, bo kiedy pracował jeszcze w pełnym
wymiarze godzin, prowadził zajęcia pod tytułem „Kryminał i gotycyzm
w literaturze angielskiej”.
Pan Burke dał mamie medalion, który, jak powiedział, należał do jego żony.
Protestowała, twierdząc, że powinien go zachować dla córki, ale odparł, że
Siobhan już wcześniej dostała całą dobrą biżuterię Mony, a poza tym „kto późno
przychodzi, ten sam sobie szkodzi”. Co chyba miało znaczyć, że skoro jego córce
(słuchając, jak wymawia jej imię, myślałem, że to się pisze „Shivonn”) nie chciało
się przyjeżdżać na Wschodnie Wybrzeże, to mogła się gonić. W sumie się z nim
zgadzałem, bo kto wie, ile jej jeszcze zostało świąt z ojcem? Był stary jak
dinozaur. Poza tym czułem słabość do ojców, ponieważ sam ojca nie miałem.
Jasne, mówi się, że nie można tęsknić za tym, czego się nigdy nie miało, i jest
w tym trochę prawdy, wiedziałem jednak, że za czymś tęsknię.
Moim prezentem od pana Burke a również była książka. Nosiła tytuł
Dwadzieścia nieokrojonych bajek.
– Jamie, wiesz, co to znaczy „nieokrojony”? – Profesorem najwyraźniej jest się
zawsze i wszędzie.
Pokręciłem głową.
– A jak myślisz? – Pochylił się z uśmiechem w moją stronę, wsuwając duże
sękate dłonie między chude uda. – Czy możesz się domyślić z kontekstu?
– Bez cenzury? Takie dla dorosłych?
– Trafiony zatopiony. Brawo.
– Mam nadzieję, że nie ma w nich za dużo seksu – wtrąciła się mama. – On
umie czytać jak licealista, ale ma dopiero dziewięć lat.
– Nie ma seksu, tylko stara dobra przemoc – uspokoił ją pan Burke . (W
tamtych czasach nigdy nie nazywałem go profesorem, bo to wydawało mi się
jakieś takie nadęte). – Na przykład w oryginalnej historii o Kopciuszku, którą tutaj
znajdziesz, podłe siostry przyrodnie…
W tym miejscu mama odwróciła się do mnie i teatralnym szeptem
powiedziała:
– Uwaga, spoilery!
Pana Burke a to nie zniechęciło. Na dobre wszedł w tryb wykładowcy. Nie
miałem nic przeciwko temu, bo mówił ciekawie.
– W oryginale podłe siostry przyrodnie obcinają sobie palce u nóg, żeby
zmieścić stopę w szklany pantofelek.
– Fuj! – krzyknąłem w sposób, który oznaczał: „Obrzydliwe, mów mi więcej”.
– A szklany pantofelek wcale nie był szklany. To najprawdopodobniej błąd
w tłumaczeniu unieśmiertelniony przez Walta Disneya, tego homogenizatora
bajek. Tak naprawdę pantofelek zrobiony był z futra wiewiórki.
– Wow! – Nie było to równie ciekawe jak obcinanie sobie palców przez siostry
przyrodnie, ale chciałem, żeby nawijał dalej.
– W oryginalnej opowieści o żabim królu królewna wcale nie całuje żaby.
Zamiast tego…
– Dość – przerwała mu mama. – Dowie się, jak sam przeczyta te bajki.
– To zawsze najlepsze rozwiązanie – zgodził się z nią pan Burke . – A potem
może je omówimy.
To znaczy pan je omówi, a ja będę słuchał, pomyślałem, ale to mi
odpowiadało.
– Napijemy się gorącej czekolady? – zapytała mama. – Też jest z Zabar’s, robią
tam najlepszą. Mogę ją podgrzać raz-dwa.
– Natrzyj, Macduffie – odparł pan Burke – niech będzie przeklęty ten, który
pierwszy o litość zawoła1. – Co oznaczało zgodę, więc wypiliśmy czekoladę z bitą
śmietaną.
Pamiętam tamte święta jako najlepsze w moim dzieciństwie – od
mikołajowych pankejków, które rano zrobiła Liz, aż po gorącą czekoladę u pana
Burke a tuż obok mieszkania, w którym dawniej mieszkaliśmy z mamą.
Sylwester też był w porządku, chociaż jeszcze przed północą zasnąłem na
kanapie między mamą a Liz. Wszystko było okej. Ale w 2010 roku zaczęły się
kłótnie.
Wcześniej Liz i moja matka prowadziły czasem – jak to mama nazywała –
„ożywione dyskusje”, głównie na temat książek. Lubiły wielu tych samych pisarzy
(pamiętajcie, że połączył je Regis Thomas) i wiele tych samych filmów, Liz
uważała jednak, że mama zamiast na fabule za bardzo skupia się na rzeczach
takich jak wyniki sprzedaży, zaliczki i poczytność poszczególnych autorów. Do
tego wręcz wyśmiewała książki niektórych jej klientów, nazywając ich
półanalfabetami. Na co mama odpowiadała, że ci półanalfabeci płacą za jej
czynsz i prąd. Nie wspominając już o opłacaniu kosztów domu opieki, w którym
wujek Harry marynował się we własnych sikach.
Później sprzeczki przestały się ograniczać do stosunkowo bezpiecznego tematu
książek czy filmów i stały się bardziej zacięte. Część z nich dotyczyła polityki. Liz
uwielbiała takiego gościa z Kongresu, Johna Boehnera. Moja matka nazywała go
„John Boner”, czyli tak, jak niektóre znane mi dzieciaki mówią na stojącego
wacka. Mama z kolei była zdania, że Nancy Pelosi (też polityczka, pewnie ją
kojarzycie, bo ciągle jeszcze jest aktywna) to dzielna kobieta działająca
w „męskim klubie”. Liz uważała ją za typową lewacką idiotkę.
O politykę najostrzej pokłóciły się wtedy, kiedy Liz stwierdziła, że nie do końca
wierzy, że Obama urodził się w Ameryce. Matka nazwała ją głupią rasistką. Były
wtedy w sypialni za zamkniętymi drzwiami – właśnie tam toczyła się większość
ich kłótni – ale ich głosy bardzo się niosły, więc w salonie słyszałem każde słowo.
Parę minut później Liz wyszła, trzaskając drzwiami, i nie pojawiała się przez
tydzień. Kiedy w końcu wróciła, pogodziły się. W sypialni. Za zamkniętymi
drzwiami. To także słyszałem, bo godziły się dosyć głośno. Były jęki, śmiechy
i skrzypiące sprężyny.
Kłóciły się również o taktyki stosowane przez policję, a było to jeszcze parę lat
przed pojawieniem się ruchu Black Lives Ma er. Jak się domyślacie, dla Liz to
była wrażliwa kwes a. Mama potępiała coś, co nazywała „profilowaniem
rasowym”, na co jej przyjaciółka odpowiadała, że profil można narysować tylko
wtedy, kiedy rysy są wyraźne (nie rozumiałem tego wówczas i nie rozumiem
dzisiaj). Mama mówiła, że kiedy czarnych i białych skazuje się za to samo
przestępstwo, czarni dostają ciężkie wyroki, a biali czasem wręcz nie dostają
żadnych. „Pokaż mi w dowolnym mieście bulwar Mar na Luthera Kinga –
ripostowała Liz – a ja ci powiem, gdzie mają tam wysoką przestępczość”.
Ich kłótnie stawały cię coraz częstsze, a ja nawet mając tyle lat, ile wtedy
miałem, znałem główny powód: obie za dużo piły. Ciepłe śniadania, które kiedyś
matka robiła dwa, a nawet trzy razy w tygodniu, praktycznie się skończyły. Kiedy
rano wychodziłem z pokoju, Liz i matka siedziały w swoich szlafrokach od
kompletu, każda pochylona nad kubkiem kawy, blade, z zaczerwienionymi
oczami. W śmietniku stały trzy, czasem cztery puste butelki po winie, pełne
petów.
„Nalej sobie soku i weź płatki, Jamie, a ja się ubiorę”, mówiła mama. Liz
dodawała, żebym nie hałasował, bo aspiryna jeszcze nie zaczęła działać, pęka jej
głowa, a zaraz ma odprawę albo jedzie obserwować podejrzanego w jakimś
śledztwie. Ale nie w ramach grupy operacyjnej w sprawie Grzmociarza, bo do
niej się nie dostała.
W takie poranki piłem sok i jadłem płatki cichutko jak mysz. Żeby się ocknąć,
mama zwykle potrzebowała tyle czasu, ile zajmowało ubranie się
i przyszykowanie. Kiedy była już gotowa, by odprowadzić mnie do szkoły
(ignorując komentarze Liz, że jestem wystarczająco duży, żeby chodzić sam),
zwykle zaczynała dochodzić do siebie.
To wszystko wydawało mi się normalne. Mam wrażenie, że dopiero mając
piętnaście czy szesnaście lat, człowiek zaczyna postrzegać świat wyraźnie.
Wcześniej zwyczajnie godzi się z tym, co dostaje. Ja po prostu niektóre poranki,
a potem wręcz większość, zaczynałem od widoku dwóch skacowanych kobiet
skulonych nad kawą. Nawet nie zauważyłem, kiedy wszystko zaczął przenikać
zapach wina. Chociaż podświadomie musiałem to jednak odczuwać, bo kiedy
wiele lat później, na studiach, współlokator w naszym niewielkim mieszkaniu
rozlał na podłogę salonu butelkę zinfandela, wszystko mi się przypomniało
i nagle poczułem się tak, jakby ktoś walnął mnie deską w twarz. Splątane włosy
Liz. Zapadnięte oczy matki. Moja ostrożność, żeby cicho i powoli zamykać sza ę,
w której trzymaliśmy płatki śniadaniowe.
Powiedziałem współlokatorowi, że schodzę do sklepu po paczkę papierosów
(owszem, w końcu wpadłem w ten szczególnie nieprzyjemny nałóg), ale tak
naprawdę przede wszystkim musiałem uciec od tamtego zapachu. Gdybym miał
wybór między widzeniem zmarłych – których nadal widzę – a nawrotem
wspomnień wywołanych zapachem wina, wybrałbym pieprzonych zmarłych.
Za każdym razem.
15

MATKA SPĘDZIŁA NA PISANIU Sekretu Roanoke cztery miesiące, z wiernym


dyktafonem zawsze w zasięgu ręki. Raz zapytałem, czy pisanie książki pana
Thomasa jest jak malowanie obrazu. Zastanowiła się i powiedziała, że
przypomina raczej taki zestaw do malowania po numerach, w którym trzeba po
prostu dobierać kolory, stosując się do instrukcji, a rezultatem jest coś, co
podobno „nadaje się do oprawienia w ramkę”.
Zatrudniła asystentkę, żeby móc poświęcić się książce właściwie w pełnym
wymiarze godzin. Podczas jednego z naszych spacerów z domu do szkoły – które
zimą 2009 i 2010 roku były dla niej praktycznie jedyną okazją, żeby zaczerpnąć
świeżego powietrza – powiedziała mi, że nie stać jej na zatrudnienie asystentki,
ale również na to, by tego nie zrobić. Barbara Means właśnie skończyła
anglistykę w Vassar i chciała nabrać doświadczenia, więc była gotowa harować
w agencji za marne grosze. Do tego okazała się całkiem dobra, co bardzo się
przydało. Lubiłem jej duże zielone oczy, wydawały mi się piękne.
Przez te miesiące mama pisała, mama poprawiała, mama czytała niemal
wyłącznie książki z cyklu o Roanoke, bo chciała zanurzyć się w stylu Regisa
Thomasa. Słuchała mojego głosu. Przewijała nagranie to w tył, to w przód.
Uzupełniała obraz. Pewnego wieczoru, kiedy kończyły z Liz drugą butelkę wina,
powiedziała, że jeśli będzie musiała napisać jeszcze jedno zdanie z czymś w stylu
„jędrne, sterczące piersi zwieńczone różowiutkimi sutkami”, to chyba oszaleje.
Musiała również zmagać się z telefonami od dziennikarzy z pism branżowych –
a raz z rubryki plotkarskiej „New York Post” – pytających o stan ostatniej książki
Thomasa, ponieważ krążyły najróżniejsze plotki. (To wszystko przypomniało mi
się bardzo wyraźnie, kiedy Sue Gra on zmarła przed napisaniem ostatniego
tomu cyklu Alfabet zbrodni). Mama nie cierpiała tego, że musi kłamać.
– Ach, przecież jesteś w tym taka dobra – skwitowała to kiedyś Liz, na co moja
matka rzuciła jej lodowate spojrzenie, które w ostatnim roku ich związku
widywałem u niej coraz częściej.
Okłamała także redaktorkę Regisa, której powiedziała, że tuż przed śmiercią
polecił ukryć maszynopis Sekretu Roanoke przed wszystkimi (oczywiście
z wyjątkiem mamy) aż do 2010 roku, „żeby zwiększyć zainteresowanie”. Liz
twierdziła, że to trochę naciągane, ale mama uznała, że przejdzie.
– Fiona i tak go nigdy nie redagowała – stwierdziła. Miała na myśli Fionę
Yarbrough, zatrudnioną w Doubledayu, wydawnictwie publikującym pana
Thomasa. – Jej zadanie sprowadzało się do tego, żeby po każdym otrzymanym
maszynopisie wysyłała mu list z zapewnieniem, że tym razem przeszedł samego
siebie.
Kiedy książka w końcu poszła do wydawnictwa, mama przez tydzień krążyła po
mieszkaniu i na wszystkich warczała (mnie nie oszczędzając), bo tylko czekała, aż
zadzwoni Fiona i powie: „Regis nie napisał tej książki, to w ogóle nie jest jego
styl. Myślę, że ty ją napisałaś, Tio”. Ale wszystko skończyło się dobrze. Fiona albo
się nie zorientowała, albo się tym nie przejmowała. Z całą pewnością nie
zorientowali się recenzenci, kiedy powieść trafiła do druku i ukazała się jesienią
2010 roku.
„Publishers Weekly”: Thomas najlepsze zostawił na koniec!
„Kirkus Reviews”: Wielbiciele słodko-dzikich powieści historycznych znów
zawyją z zachwytu przy wtórze pękających gorsetów.
Dwight Garner w „New York Timesie”: Ta niezdarna, pozbawiona charakteru
proza to typowy Thomas: odpowiednik kopiastego talerza żarcia ze szwedzkiego
stołu w podejrzanej przydrożnej restauracji.
Mama nie interesowała się recenzjami; interesowały ją tylko olbrzymia
zaliczka oraz tan emy za wznowienia poprzednich tomów o Roanoke. Strasznie
narzekała, że dostaje tylko piętnaście procent, chociaż wszystko napisała sama,
trochę się jednak zemściła, dedykując książkę samej sobie.
– Bo na to zasłużyłam – powiedziała.
– Wcale nie jestem taka pewna, Ti – odparła Liz. – Jeśli się nad tym
zastanowić, robiłaś tylko za sekretarkę. Może trzeba było zadedykować książkę
Jamiemu.
Tą uwagą zarobiła na kolejne chłodne spojrzenie mamy, ja jednak uważałem,
że Liz ma trochę racji. Choć jeśli zastanowić się nad tym naprawdę dogłębnie, to
ja też robiłem tylko za sekretarza. Wciąż była to książka pana Thomasa, nawet po
jego śmierci.
16

A TERAZ SŁUCHAJCIE: PODAŁEM wam parę powodów, dlaczego lubiłem Liz,


a było jeszcze co najmniej kilka innych. Wymieniłem dużo powodów, dla których
jej nie lubiłem, i tych też znalazłoby się jeszcze trochę. Jednak dopiero później
(no tak, znowu to słowo) przyszło mi do głowy, że ona mogła nie lubić mnie. No
bo dlaczego miałem tak myśleć? Przywykłem do bycia kochanym, traktowałem to
niemal z obojętnością. Kochała mnie mama i kochali nauczyciele, zwłaszcza pani
Wilcox, moja nauczycielka w trzeciej klasie, która w ostatni dzień roku szkolnego
uściskała mnie i powiedziała, że będzie tęskniła. Kochali mnie najlepsi
przyjaciele, Frankie Ryder i Sco Abramowitz (chociaż oczywiście nie mówiliśmy
ani nawet nie myśleliśmy o tym w ten sposób). No i nie zapominajmy o Lily
Rhinehart, która pewnego razu dała mi wielkiego buziaka prosto w usta. Kiedy
zmieniałem szkołę, dała mi również kartkę ze smutnym szczeniaczkiem na
wierzchu i słowami BĘDĘ ZA TOBĄ TĘSKNIĆ KAŻDEGO DNIA w środku.
W podpisie zamiast kropki nad „i” narysowała serduszko. I dodała, że „ściska”
i „całuje”.
Liz co najmniej mnie lubiła, w każdym razie przez jakiś czas, jestem tego
pewien. Ale zaczęło się to zmieniać po Cobblestone Co age. To właśnie wtedy
zaczęła we mnie widzieć dziwadło. Myślę… nie, wiem… że zaczęła się mnie bać,
a trudno lubić coś, czego się boisz. Może jest to wręcz niemożliwe.
Chociaż uważała, że jako dziewięciolatek byłem dostatecznie duży, żeby
samodzielnie wracać ze szkoły, czasami, gdy pracowała na trzecią zmianę,
trwającą od czwartej nad ranem do południa, przyjeżdżała po mnie zamiast
mamy. Policjanci starali się unikać tej zmiany, ale Liz trafiała się ona często. To
kolejne, o czym wtedy w ogóle nie myślałem, natomiast później (znowu to słowo,
tak, tak, tak, jasne, jasne) dotarło do mnie, że szefowie raczej za nią nie
przepadali. I nie ufali jej. Nie miało to nic wspólnego z relacją Liz z moją matką;
w kwes ach seksu nowojorska policja powoli wkraczała w dwudziesty pierwszy
wiek. Nie chodziło też o picie, bo przecież nie ona jedna w tym fachu lubiła sobie
chlapnąć. Niektórzy ludzie, z którymi pracowała, zaczynali jednak podejrzewać,
że Liz jest brudnym gliną. I – uwaga, spoiler! – mieli rację.
17

MUSZĘ WAM OPOWIEDZIEĆ O dwóch przypadkach, kiedy Liz odebrała mnie ze


szkoły. W obu przyjechała swoim samochodem – nie tym, którym wybraliśmy się
do Cobblestone Co age, ale tym, który nazywała prywatnym. Pierwszy raz miał
miejsce w 2011 roku, kiedy mama i ona jeszcze były razem. Drugi raz – w 2013
roku, czyli jakiś rok po tym, jak się rozstały. Jeszcze do tego dojdę, ale wszystko
po kolei.
To był marzec. Wyszedłem ze szkoły z plecakiem przerzuconym przez jedno
ramię (bo tak nosiły go luzaki z szóstej klasy), a Liz czekała na mnie przy
krawężniku w swojej hondzie civic. Konkretnie to przy żółtej części krawężnika,
przeznaczonej dla niepełnosprawnych, lecz Liz od tego miała tę swoją tabliczkę
POLICJANT NA SŁUŻBIE… co, swoją drogą, nawet jedenastolatkowi powinno dać
trochę do myślenia na temat jej charakteru.
Wsiadłem, starając się nie krzywić za bardzo od smrodu zatęchłego dymu
papierosowego, którego nie mógł zamaskować nawet sosnowy odświeżacz
powietrza wiszący na lusterku. Dzięki Sekretowi Roanoke mieliśmy już wtedy
własne mieszkanie i nie musieliśmy mieszkać w agencji, więc spodziewałem się,
że Liz zawiezie mnie do domu. Ona jednak skręciła w stronę centrum.
– Dokąd jedziemy? – zapytałem.
– Na małą wycieczkę, Mistrzu – odparła. – Sam zobaczysz.
Okazało się to wycieczką na cmentarz Woodlawn na Bronxie, miejsce
ostatniego spoczynku między innymi Duke’a Ellingtona, Hermana Melville’a
i Bartholomew „Bata” Mastersona. Wiedziałem o tym tylko dlatego, że
sprawdziłem w internecie, a później napisałem o Woodlawn pracę w szkole. Liz
wjechała na cmentarz z Webster Avenue i po prostu zaczęła jeździć alejkami.
Było ładnie, ale trochę strasznie.
– Wiesz, ilu ludzi jest tutaj pochowanych? – zapytała, a gdy pokręciłem głową,
powiedziała: – Trzysta tysięcy. Mniej, niż wynosi ludność Tampy na Florydzie, ale
tylko nieznacznie. Sprawdziłam w Wikipedii.
– Po co tu przyjechaliśmy? To jest bardzo ciekawe, ale mam lekcje do
odrobienia.
Nie kłamałem, natomiast wystarczyłoby mi na nie góra pół godziny. Był
pogodny, słoneczny dzień, a ona zachowywała się dość normalnie – to przecież
Liz, przyjaciółka mamy – urządziła mi jednak dość dziwaczną wycieczkę.
Całkowicie zlekceważyła moją wymówkę z pracą domową.
– Tutaj cały czas kogoś chowają. Popatrz w lewo.
Wskazała w tamtym kierunku palcem, a potem zwolniła; zamiast jechać
czterdzieści na godzinę, ledwo się toczyliśmy. W miejscu, które pokazywała,
grupa ludzi gromadziła się wokół trumny nad otwartym grobem. U szczytu stał
jakiś duchowny z otwartą książką w ręce. Wiedziałem, że nie rabin, bo nie miał
czapeczki.
Liz zatrzymała samochód. Nikt z uczestników uroczystości nie zwrócił na nią
uwagi. Wszyscy byli pochłonięci tym, co mówił duchowny.
– Widzisz martwych ludzi – powiedziała Liz. – Już to zaakceptowałam. Po tym,
co stało się u Thomasa, trudno, żebym nie zaakceptowała. Tutaj też jakichś
widzisz?
– Nie – odparłem z coraz większym niepokojem.
Nie ze względu na Liz, ale ponieważ właśnie otrzymałem informację, że otacza
mnie trzysta tysięcy martwych ciał. Choć wiedziałem, że zmarli znikają po kilku
dniach – góra po tygodniu – i tak spodziewałem się, że zobaczę ich wszystkich
obok własnych grobów albo wręcz na nich stojących. A potem ruszą na nas jak
w jakimś pieprzonym filmie o zombie.
– Jesteś pewien?
Spojrzałem na pogrzeb (albo uroczystość przy grobie czy jak to jeszcze można
nazwać). Duchowny musiał rozpocząć modlitwę, bo wszyscy żałobnicy opuścili
głowy. To znaczy wszyscy z wyjątkiem jednego. Stał tam sobie tak po prostu
i beztrosko patrzył w niebo.
– Tamten facet w niebieskim garniturze – powiedziałem w końcu. – Ten bez
krawata. Może być martwy, ale nie jestem pewien. Jeżeli w chwili śmierci komuś
nic nie jest, nic widocznego, to wygląda właściwie tak samo jak wszyscy.
– Nie widzę żadnego faceta bez krawata – rzuciła Liz.
– No dobra, czyli nie żyje.
– Zawsze przychodzą na swoje pogrzeby?
– Skąd mam wiedzieć? Pierwszy raz jestem na cmentarzu. Panią Burke
widziałem na nabożeństwie, ale nie wiem, co było potem, bo na cmentarz nie
poszliśmy. Wróciliśmy z mamą do domu.
– Ty go widzisz. – Liz wpatrywała się w grupę żałobników jak w transie. –
Mógłbyś tam podejść i porozmawiać z nim tak jak wtedy z Regisem Thomasem.
– Nie pójdę tam! – Nie chcę mówić, że pisnąłem te słowa, ale w zasadzie tak
było. – Przy wszystkich jego znajomych? Przy żonie i dzieciach? Nie możesz mnie
zmusić!
– Wyluzuj, Mistrzu. – Zmierzwiła mi włosy. – Próbuję to sobie tylko poukładać.
Jak myślisz, jak on tutaj trafił? Bo raczej nie przyjechał uberem.
– Nie wiem. Chcę wracać do domu.
– Zaraz wrócimy – powiedziała Liz, po czym wznowiliśmy wycieczkę po
cmentarzu.
Mijaliśmy mauzolea, pomniki i z miliard zwyczajnych grobów. Przejechaliśmy
obok trzech trwających uroczystości żałobnych: dwóch niedużych, takich jak ta
pierwsza, w której niezauważony uczestniczył jej główny bohater, oraz jednej
olbrzymiej, na zboczu pagórka, gdzie zebrało się ze dwieście osób, a gość, który
prowadził ceremonię (ten miał czapeczkę – plus jeszcze taką fajną chustę),
posługiwał się mikrofonem. Za każdym razem Liz pytała, czy widzę zmarłego, a ja
za każdym razem mówiłem, że nie wiem.
– Myślę, że i tak byś mi nie powiedział, bo widzę, że jesteś nabzdyczony.
– Nie jestem.
Zapraszam na exsites.pl
– Właśnie że jesteś, a jeżeli powiesz Tii, że cię tu przywiozłam, pewnie się
pokłócimy. A może powiedziałbyś jej, że poszliśmy na lody, co?
Już prawie dojechaliśmy z powrotem do Webster Avenue i czułem się trochę
lepiej. Tłumaczyłem sobie, że Liz miała prawo być ciekawa, bo każdy by był.
– Może gdybyś mi je kupiła…
– Przekupstwo! Przestępstwo drugiej kategorii! – Zaśmiała się, zmierzwiła mi
włosy i znowu było między nami w porządku.
Kiedy opuściliśmy cmentarz, zobaczyłem kobietę w czarnej sukience, która
siedziała na ławce, czekając na autobus. Obok niej siedziała dziewczynka w białej
sukience i lśniących czerwonych bucikach. Miała złote włosy, różowe policzki
i dziurę w gardle. Pomachałem do niej. Liz tego nie widziała, bo czekała na
przerwę w ruchu, żeby móc skręcić. Nie powiedziałem jej o tym, co zobaczyłem.
Tego wieczoru po kolacji, gdy Liz wyszła do pracy albo do własnego domu, byłem
bliski powiedzenia matce. Ostatecznie tego nie zrobiłem. Ostatecznie
zachowałem tę złotowłosą dziewczynkę dla siebie. Później pomyślałem, że ta
dziura wzięła się stąd, że dziewczynka zakrztusiła się jedzeniem, więc rozcięli jej
gardło, żeby mogła oddychać, ale było już za późno. Siedziała tam obok matki,
a ta nic o tym nie wiedziała. Ale ja wiedziałem. Widziałem tę dziewczynkę. Kiedy
do niej pomachałem, odpowiedziała tym samym.
18

KIEDY JEDLIŚMY LODY W Lickety Split (Liz zadzwoniła do mamy, żeby dać jej
znać, gdzie jesteśmy i co robimy), nagle powiedziała: „To musi być strasznie
dziwne mieć taką umiejętność jak ty. Nie przeraża cię to?”.
Miałem ochotę ją zapytać, czy nie przeraża jej podnoszenie nocą głowy
i patrzenie w gwiazdy ze świadomością, że ciągną się w nieskończoność, ale nie
chciało mi się. Odparłem po prostu, że nie. Człowiek przyzwyczaja się do
cudownych rzeczy. Traktuje je jak coś oczywistego. Może próbować tego unikać,
lecz i tak nie da rady. Po prostu cudów jest za dużo. Są wszędzie.
19

O TYM DRUGIM RAZIE, kiedy Liz przyjechała po mnie do szkoły, opowiem wam
niedługo, ale najpierw muszę opisać dzień, w którym ze sobą zerwały. To był
przerażający poranek, możecie mi wierzyć.
Tego dnia obudziłem się jeszcze przed budzikiem, ponieważ mama krzyczała.
Zdarzało mi się słyszeć ją wściekłą, jednak nigdy nie aż tak.
– Przyniosłaś to do mojego mieszkania? W którym mieszkam z synem?
Liz coś odpowiedziała, ale mamrotała, więc nie usłyszałem.
– Myślisz, że to ma dla mnie znaczenie?! – krzyknęła mama. – W serialach
policyjnych mówią o tym „gruby towar”. Mogłabym iść do więzienia jako
współwinna!
– Nie dramatyzuj – odparła Liz. Tym razem już głośniej. – Nie było możliwości,
żeby…
– To bez znaczenia! Były tutaj! Ciągle są! Na moim kurwa stole przy mojej
kurwa cukiernicy! Przyniosłaś do mojego domu narkotyki! Gruby towar!
– Możesz przestać to powtarzać? To nie jest odcinek Prawa i porządku. – Teraz
Liz również mówiła coraz głośniej. Robiła się wściekła. Stałem z uchem
przyciśniętym do drzwi swojego pokoju, boso, w piżamie, serce zaczynało mi
walić. To nie była dyskusja czy nawet kłótnia. To było coś większego. Gorszego. –
Gdybyś nie grzebała mi w kieszeniach…
– Myślisz, że przeglądam twoje rzeczy, tak? Chciałam ci zrobić przysługę!
Chciałam oddać do pralni twoją zapasową kurtkę od munduru razem ze swoją
wełnianą spódnicą. Jak długo tam były?
– Tylko przez chwilę. Gość, do którego należą, akurat jest poza miastem. Wraca
jut…
– Jak długo?!
Odpowiedź Liz znów była za cicha, żebym ją usłyszał.
– To po co je tu przyniosłaś? Nie rozumiem. Dlaczego nie zostawiłaś u siebie
w domu w sejfie na broń?
– Bo nie… – Liz przerwała.
– Co nie?
– Nie mam sejfu na broń. A w moim budynku zdarzały się włamania. Poza tym
miałam być tutaj. Miałyśmy spędzić razem cały tydzień. Pomyślałam, że
oszczędzę sobie jazdy.
– Oszczędzisz sobie jazdy?!
Na to Liz nie odpowiedziała.
– Nie masz w mieszkaniu sejfu na broń… O czym jeszcze mi nakłamałaś?
Mama nie wydawała się już wściekła. W każdym razie nie w tym momencie.
Wydawała się urażona. Jakby chciała się rozpłakać. Miałem ochotę wyjść tam do
nich i powiedzieć Liz, żeby zostawiła moją matkę w spokoju, nawet jeśli to mama
zaczęła, bo znalazła to, co znalazła – ten gruby towar. Ale tylko stałem
i słuchałem. I trząsłem się.
Liz znów coś wymamrotała.
– Czy to dlatego masz problemy w policji? Ty to nie tylko… wozisz, nie tylko
dystrybuujesz, ale jeszcze bierzesz?
– Nie biorę i nie dystrybuuję!
– No, przekazujesz innym! – Mama znowu podniosła głos. – Dla mnie to brzmi
jak dystrybucja. – Potem wróciła do tego, co naprawdę ją dręczyło. To znaczy nie
tylko, ale to najbardziej. – Przyniosłaś to do mojego mieszkania. Gdzie mieszka
mój syn. Broń zostawiasz zamkniętą w samochodzie, zawsze tego pilnuję, a teraz
w twojej zapasowej kurtce znajduję kilogram kokainy? – Parsknęła śmiechem,
tylko że nie takim jak wtedy, gdy coś nam się wydaje śmieszne. – W twojej
zapasowej kurtce policyjnej!
– To nie jest kilogram – rzuciła Liz z żalem w głosie.
– Przez całe dzieciństwo ważyłam mięso na straganie ojca – powiedziała
mama. – Wiem, kiedy trzymam w ręce kilogram.
– Zabiorę to stąd. Natychmiast.
– Zrób to, Liz. Byle szybko. A potem możesz przyjść po swoje rzeczy. Po
wcześniejszym umówieniu. Kiedy ja tutaj będę, a Jamie nie. I później już nigdy.
– Nie mówisz poważnie – odparła Liz, ale nawet przez drzwi słyszałem, że nie
wierzy we własne słowa.
– Śmiertelnie poważnie. Zrobię ci przysługę i nie zgłoszę tego znaleziska
twojemu przełożonemu, ale jeśli po tym, jak już wrócisz po swój szajs,
kiedykolwiek się tu pokażesz, zmienię zdanie. Obiecuję.
– Wyrzucasz mnie? Naprawdę?
– Naprawdę. Bierz swoje prochy i spierdalaj.
Liz się rozpłakała. To było straszne. Potem, kiedy już wyszła, rozpłakała się
mama, i to było jeszcze straszniejsze. Wszedłem do kuchni i ją przytuliłem.
– Ile słyszałeś? – zapytała i zanim zdążyłem się odezwać, sama sobie
odpowiedziała: – Pewnie wszystko. Nie będę cię okłamywać, Jamie. Ani owijać
w bawełnę. Miała narkotyki, dużo narkotyków, i masz o tym nigdy nikomu nie
mówić, dobrze?
– To naprawdę była kokaina? – Ja też płakałem, ale zdałem sobie z tego sprawę
dopiero wtedy, gdy usłyszałem swój ochrypły głos.
– Tak. A skoro wiesz już tak dużo, równie dobrze mogę ci powiedzieć, że
próbowałam kokainy na studiach… tylko parę razy. Wzięłam na język to, co było
w woreczku, i aż mi zdębiał. To kokaina, na sto procent.
– Już jej tu nie ma. Zabrała ją.
Mamy wiedzą, czego boją się dzieci, jeśli tylko są dobrymi mamami. Krytyk
nazwałby to przekonanie romantycznym, ja jednak uważam, że to po prostu fakt.
– Zabrała i teraz jesteśmy bezpieczni. To był paskudny początek dnia, ale już po
wszystkim. Zamykamy ten rozdział i żyjemy dalej.
– Dobra, ale… Czy Liz już naprawdę nie jest twoją przyjaciółką?
Mama wytarła twarz ścierką do naczyń.
– Chyba nie była moją przyjaciółką od jakiegoś czasu, tylko o tym nie
wiedziałam. A teraz szykuj się do szkoły.
Tamtego wieczoru, kiedy siadałem do pracy domowej, usłyszałem z kuchni
bulgotanie i poczułem zapach wina. Był silniejszy niż zwykle, nawet
w porównaniu z tamtymi nocami, kiedy mama i Liz dużo żłopały. Wyszedłem
z pokoju, żeby sprawdzić, czy może stłukła butelkę (choć nie było brzęku szkła).
Mama stała z dzbankiem czerwonego wina w jednej ręce, a białego w drugiej.
Wylewała zawartość do zlewu.
– Dlaczego wylewasz wino? Zepsuło się?
– W pewnym sensie – odparła. – Chyba zaczęło się psuć z osiem miesięcy
temu. Pora z nim skończyć.
Później dowiedziałem się, że po rozstaniu z Liz mama przez jakiś czas chodziła
na mityngi AA, ale uznała, że ich nie potrzebuje. („Stare dziady użalają się nad
tym, że trzydzieści lat temu raz się napiły”, powiedziała). I chyba nie przestała pić
tak do końca, bo raz czy dwa wydawało mi się, że czułem od niej wino, gdy
całowała mnie na dobranoc. Może po jakiejś kolacji z klientem. Jeśli trzymała
w domu butelkę, to nie wiedziałem, gdzie ją chowa (nie żebym szukał zbyt
dokładnie). Wiem tylko tyle, że w kolejnych latach nigdy nie widziałem jej pijanej
ani skacowanej. To mi wystarczyło.
20

POTEM NIE WIDZIAŁEM LIZ Du on bardzo długo, przez rok albo i więcej.
Z początku za nią tęskniłem, ale szybko mi przeszło. Zawsze, kiedy rodziło się we
mnie to uczucie, po prostu przypominałem sobie, jak bardzo skrzywdziła moją
matkę. Cały czas czekałem, aż u mamy zacznie nocować nowa przyjaciółka,
jednak tak się nie stało. W sensie: nigdy. Kiedy ją o to zapytałem, powiedziała:
„Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha. Radzimy sobie, to
najważniejsze”.
I rzeczywiście sobie radziliśmy. Dzięki Regisowi Thomasowi – dwadzieścia
siedem tygodni na liście bestsellerów „New York Timesa” – i kilkorgu innych
klientów (jednego z nich odkryła Barbara Means, która pracowała już wtedy na
pełen etat, a w 2017 roku dorobiła się swojego nazwiska na drzwiach), agencja
znowu stanęła na nogi. Wujek Harry wrócił do domu opieki w Bayonne (ten sam
ośrodek, nowe kierownictwo), który nie był super, lecz lepszy niż kiedyś. Mama
przestała być co rano wkurzona i kupiła sobie trochę nowych ciuchów.
„Musiałam – powiedziała mi w tamtym roku pewnego razu. – Zrzuciłam siedem
kilo winnej wagi”.
Chodziłem już wtedy do gimnazjum, co pod pewnymi względami było do kitu,
ale pod innymi fajne, no i wiązało się z jednym świetnym bonusem: szkolni
sportowcy, którzy na ostatniej godzinie danego dnia nie mieli lekcji, mogli iść na
salę gimnastyczną, do pracowni plastycznej, muzycznej albo wracać do domu. Ja
grałem tylko w kosza w rezerwie reprezentacji szkoły, mimo to się łapałem.
Czasami zaglądałem do pracowni plastycznej, bo bywała tam taka niezła laska,
Marie O’Malley. Jeśli akurat nie pracowała nad akwarelami, szedłem do domu.
Przy ładnej pogodzie na piechotę (nie muszę mówić, że samodzielnie), a jak było
paskudnie, to jechałem autobusem.
Tego dnia, kiedy w moim życiu znów pojawiła się Liz Du on, nawet nie
szukałem Marie, bo na urodziny dostałem nowego xboxa, więc chciałem wrócić
do domu, żeby pograć. Prawie już doszedłem do chodnika, z plecakiem
założonym na plecy (dawno minęły czasy przerzucania go sobie przez ramię;
szósta klasa była prehistorią), gdy nagle mnie zawołała:
– Siemka, Mistrzu, jak leci, młodziaku?!
Opierała się o swój prywatny samochód, krzyżując kostki, ubrana w dżinsy
i bluzkę z dużym dekoltem. Nie miała na sobie grubej kurtki, lecz żakiet, ale na
piersi nadal widniała naszywka nowojorskiej policji. Po staremu odchyliła połę,
żeby pokazać mi kaburę. Tylko że tym razem nie była pusta.
– Cześć, Liz – wymamrotałem. Spuściłem wzrok na buty i skręciłem w prawo
w ulicę.
– Czekaj, muszę z tobą pogadać.
Zatrzymałem się, ale nie odwróciłem. Była jak Meduza, od jednego spojrzenia
na jej wężową głowę zmieniłbym się w kamień.
– Chyba nie powinienem z tobą rozmawiać. Mama byłaby wściekła.
– Nie musi o tym wiedzieć. Obróć się, Jamie. Proszę. Nie wytrzymam patrzenia
ci w plecy.
Powiedziała to takim głosem, jakby naprawdę czuła się z tym źle, co sprawiło,
że i ja źle się poczułem. Obróciłem się. Poła jej żakietu była już na swoim miejscu,
nadal jednak widziałem wybrzuszenie broni.
– Chcę, żebyś się ze mną przejechał.
– To nie jest dobry pomysł – odparłem.
Przypomniała mi się dziewczyna z mojej szkoły, Ramona Sheinberg. Na
początku roku szkolnego chodziła ze mną na parę lekcji, a potem zniknęła. Mój
przyjaciel Sco Abramowitz powiedział, że w czasie procesu o opiekę nad
dzieckiem ojciec porwał ją i wywiózł do jakiegoś kraju, gdzie nie ma ekstradycji.
Oby przynajmniej rosły tam palmy – podsumował Sco .
– Potrzebuję tego, co potrafisz, Mistrzu. Bardzo potrzebuję.
Nie odezwałem się, ale chyba widziała, że się waham, bo się uśmiechnęła. To
był taki miły uśmiech, który rozświetlił te jej szare oczy. Wtedy nie było w nich
ani śladu listopadowego chłodu.
– Może nic z tego nie wyjdzie, chciałabym jednak spróbować. Chciałabym,
żebyś ty spróbował.
– Czego mam spróbować?
Nie odpowiedziała, jeszcze nie wtedy, tylko wyciągnęła do mnie rękę.
– Pomogłam twojej mamie, kiedy umarł Regis Thomas. Czy ty nie mógłbyś
pomóc mi teraz?
Ściśle rzecz biorąc, wtedy to ja pomogłem mamie, a Liz tylko podwiozła nas do
Sprain Brook Parkway, ale zatrzymała się, żeby kupić mi whoppera, choć mama
chciała jechać dalej bez żadnych przystanków. No i dała mi resztkę swojej coli,
kiedy od mówienia zaschło mi w ustach. Dlatego wsiadłem do samochodu. Nie
było mi z tym dobrze, mimo to wsiadłem. Dorośli mają siłę, zwłaszcza gdy
błagają, a właśnie to robiła Liz.
Zapytałem, dokąd jedziemy, a ona odparła, że na początek do Central Parku.
Potem może w parę innych miejsc. Powiedziałem, że jeśli nie wrócę do domu
przed piątą, mama będzie się martwić. Liz obiecała, że spróbuje zdążyć do tego
czasu, ale to bardzo ważna sprawa.
A potem wyjaśniła, o co chodzi.
21

FACET, KTÓRY MÓWIŁ O SOBIE Grzmociarz, pierwszą bombę podłożył


w Eastport, miasteczku na Long Island niedaleko Speonk, gdzie znajdowała się
dawna Chata Wuja Harry’ego (żart literacki). To było w 1996 roku. Grzmociarz
wrzucił laskę dynamitu z zapalnikiem czasowym do śmietnika przed toaletami
w supermarkecie King Kullen. Zapalnik był po prostu tanim budzikiem, ale
zadziałało. Bomba wybuchła o dwudziestej pierwszej, kiedy właśnie zamykano
supermarket. Ucierpiały trzy osoby, pracownicy sklepu. Dwie odniosły tylko
powierzchowne obrażenia, lecz jeden facet w chwili wybuchu właśnie wychodził
z łazienki. Stracił oko i prawą rękę do łokcia. Dwa dni później na komendę policji
hrabstwa Suffolk dotarł list napisany na elektrycznej maszynie do pisania IBM
Selectric. Brzmiał następująco: Jak wam się podoba moje dotychczasowe dzieło?
Będzie tego więcej! Grzmociarz.
Podłożył dziewiętnaście bomb, zanim w końcu kogoś zabił.
– Dziewiętnaście! – wykrzyknęła Liz. – I to wcale nie tak, że nie próbował.
Podkładał te bomby we wszystkich pięciu okręgach Nowego Jorku, a parę jeszcze
w New Jersey: w Jersey City i Fort Lee. Wszystkie z dynamitem kanadyjskiej
produkcji.
Liczba rannych i okaleczonych była jednak duża. Kiedy w końcu zginął
człowiek, który wybrał pechową budkę telefoniczną przy Lexington Avenue,
dochodziła do pięćdziesięciu. Po każdym bum na komisariat policji
odpowiadający za dany rejon trafiał list, zawsze o tej samej treści: Jak wam się
podoba moje dotychczasowe dzieło? Będzie tego więcej! Grzmociarz.
Do czasu śmierci Richarda Scalise’a (tak nazywał się mężczyzna z budki) między
poszczególnymi eksplozjami mijało dużo czasu. Najkrótsza przerwa wynosiła
sześć tygodni. Najdłuższa – prawie rok. Jednak po Scalisie Grzmociarz
przyspieszył. Bomby stawały się większe, a zapalniki bardziej skomplikowane. Od
1996 do 2009 roku doszło do dziewiętnastu eksplozji – dwudziestu, licząc razem
z tą w budce telefonicznej. Między rokiem 2010 a owym ładnym majowym
dniem w 2013 roku, kiedy Liz ponownie pojawiła się w moim życiu, Grzmociarz
podłożył dziesięć kolejnych, zabijając trzy osoby i raniąc dwadzieścia. Wtedy już
przestał być miejską legendą albo nowojorską specjalnością; znał go cały kraj.
Dobrze sobie radził z unikaniem kamer monitoringu, a te, których uniknąć nie
zdołał, pokazywały po prostu faceta w płaszczu, okularach przeciwsłonecznych
i naciągniętej na oczy czapeczce New York Yankees. Na dodatek chodził ze
spuszczoną głową. Spod czapki wystawało trochę siwych włosów, ale to mogła
być peruka. Przez siedemnaście lat jego „rządów terroru” powołano trzy różne
grupy operacyjne, które miały go złapać. Pierwsza została rozwiązana podczas
długiej przerwy w tych jego „rządach”, gdy policja uznała, że to już koniec. Drugą
zlikwidowano po gruntownej reorganizacji w nowojorskiej policji. Trzecia
powstała w 2011 roku, kiedy stało się jasne, że Grzmociarz wrzucił wyższy bieg.
Liz nie powiedziała mi o tym wszystkim w drodze do Central Parku;
dowiedziałem się tego później, tak jak mnóstwa innych rzeczy.
Wreszcie dwa dni wcześniej nastąpił przełom w śledztwie, na który tak długo
czekali. David Berkowitz, Syn Sama, wpadł przez mandat za parkowanie, a Ted
Bundy dlatego, że zapomniał o włączeniu świateł w samochodzie. Grzmociarza –
prawdziwie imię i nazwisko: Kenneth Alan Therriault – namierzyli dzięki temu, że
dozorca w jego budynku miał mały wypadek przy wywożeniu śmieci. Pchając
wyładowany koszami wózek na miejsce odbioru, natrafił na wybój i jeden z koszy
się wywrócił. Dozorca chciał posprzątać, a wtedy w środku zobaczył kłębek
przewodów i skrawek żółtego papieru z napisem CANACO. Może nie
zawiadomiłby policji, gdyby to było już wszystko, ale znalazł coś jeszcze. Do
jednego z przewodów przyczepiona była spłonka firmy Dyno Nobel.
Dojechaliśmy do Central Parku i zaparkowaliśmy wśród zwyczajnych
radiowozów (kolejną rzeczą, o której dowiedziałem się później, było to, że
Central Park ma własny rejon policyjny – dwudziesty drugi). Liz położyła na desce
rozdzielczej swoją policyjną tabliczkę i ruszyliśmy Osiemdziesiątą Szóstą Ulicą,
a potem skręciliśmy w ścieżkę prowadzącą do pomnika Alexandra Hamiltona.
Tego jednego nie dowiedziałem się później; po prostu przeczytałem na
pieprzonej płytce. Czy tabliczce. Jak zwał, tak zwał.
– Dozorca sfotografował telefonem przewody, skrawek papieru i spłonkę, ale
niestety, grupa operacyjna dostała zdjęcie dopiero następnego dnia.
– Wczoraj – powiedziałem.
– Zgadza się. Jak tylko je zobaczyliśmy, wiedzieliśmy, że to nasz gość.
– Jasne, z powodu spłonki.
– Tak, ale nie tylko. Pamiętasz tamten skrawek papieru? Canaco to kanadyjski
producent dynamitu. Zdobyliśmy listę wszystkich lokatorów budynku i większość
z nich wyeliminowaliśmy bez ruszania w teren, bo wiedzieliśmy, że szukamy
mężczyzny, zapewne samotnego, zapewne białego. Wszystkie warunki spełniało
tylko sześć osób, a tylko jedna pracowała kiedyś w Kanadzie.
– Sprawdziliście w Google’u, co? – Zaczynało mnie to ciekawić.
– Trafiłeś. Odkryliśmy między innymi, że Kenneth Therriault ma podwójne
obywatelstwo, amerykańskie i kanadyjskie. Tam, na północy, pracował na
przeróżnych budowach i przy odwiertach gazu łupkowego. To był Grzmociarz, na
sto procent.
Zerknąłem na Alexandra Hamiltona. Zdążyłem tylko przeczytać tabliczkę
i obejrzeć jego wymyślne portki. Liz trzymała mnie za rękę i prowadziła
w kierunku ścieżki biegnącej nieco za pomnikiem. Praktycznie mnie ciągnęła.
– Weszliśmy tam z antyterrorystami, ale chałupa była pusta. To znaczy nie tak
całkiem pusta, bo były wszystkie jego rzeczy, tylko że jego nie. Dozorca, niestety,
nie zachował odkrycia dla siebie, chociaż go o to proszono. Wygadał paru
mieszkańcom i wieść się rozeszła. Jednym z przedmiotów znalezionych
w mieszkaniu był IBM selectric.
– To maszyna do pisania?
Liz kiwnęła głową.
– Te cudeńka miały różne przystawki z czcionkami. Ta w maszynie pasowała do
listów Grzmociarza.
Zanim dojdziemy do ścieżki i ławki, której tam nie było, muszę wam
opowiedzieć o paru innych rzeczach, których dowiedziałem się później. Liz
mówiła prawdę, że ostatecznie Therriault potknął się o własnego fiuta, ale cały
czas mówiła „my” – my to, my tamto – chociaż wcale nie była w grupie
operacyjnej polującej na Grzmociarza. Owszem, należała do drugiej grupy, tej,
która przestała istnieć podczas wielkiej reorganizacji w nowojorskiej policji, kiedy
wszyscy latali jak kot z pęcherzem, lecz w 2013 roku ledwo utrzymywała się
w policji, i to tylko dlatego, że gliniarze mają zajebiste związki zawodowe.
Generalnie była na wylocie. Biuro spraw wewnętrznych krążyło wokół niej jak
sęp nad świeżą padliną, więc tamtego dnia, kiedy przyjechała po mnie do szkoły,
nie przydzielono by jej nawet do grupy ścigającej ludzi seryjnie śmiecących
w miejscach publicznych. Potrzebowała cudu i tym cudem miałem być ja.
– W tej chwili nazwisko i rysopis Kennetha Therriaulta zna każdy gliniarz
w Nowym Jorku. Każdy wyjazd z miasta monitorują ludzie i kamery, a jak
z pewnością wiesz, tych drugich jest sporo. Dorwanie tego gościa, żywego lub
martwego, stało się naszym priorytetem numer jeden, ponieważ obawialiśmy
się, że może mieć ochotę odejść z hukiem. Na przykład odpalając bombę na
Piątej Alei przed Saksem albo na dworcu Grand Central. Tylko że zrobił nam
przysługę.
Zatrzymała się i wskazała palcem miejsce obok ścieżki. Zauważyłem
przydeptaną trawę, jakby niedawno stało tam dużo ludzi.
– Przyszedł do parku, usiadł na ławce i strzelił sobie w łeb z rugera
czterdziestkipiątki ACP.
Wpatrywałem się w to miejsce w oszołomieniu.
– Ławka trafiła do laboratorium policyjnego w dzielnicy Jamaica, ale zrobił to
tutaj. Więc teraz ważne pytanie: widzisz go? Jest tutaj?
Rozejrzałem się. Nie miałem pojęcia, jak wyglądał Kenneth Alan Therriault, ale
skoro strzelił sobie w łeb, raczej zwróciłbym na niego uwagę. Widziałem dzieci,
które rzucały psu frisbee (zwierzak nie był na smyczy, choć to w Central Parku
zabronione), kilka kobiet uprawiających jogging, trochę deskorolkarzy, a nieco
dalej w głąb ścieżki paru starszych panów czytających gazety, ale żadnego gościa
z dziurą w głowie. Poinformowałem o tym Liz.
– Kurwa – rzuciła. – No dobrze. Mamy jeszcze dwie możliwości, w każdym
razie te, które przychodzą mi do głowy. Pracował jako salowy w szpitalu City of
Angels przy Siedemdziesiątej Ulicy. Trochę regres w stosunku do tych wszystkich
robót na budowach, ale był już po siedemdziesiątce. Jest też budynek, w którym
mieszkał w Queens. Jak myślisz, Mistrzu?
– Myślę, że chcę wracać do domu. On może być wszędzie.
– Serio? Nie mówiłeś, że oni kręcą się w miejscach, w których spędzali czas za
życia? Zanim… no wiesz, na dobre się zwiną?
Nie przypominałem sobie, czy rzeczywiście jej tak mówiłem, było to jednak
zgodne z prawdą. Tylko że czułem się coraz bardziej jak Ramona Sheinberg.
Innymi słowy: jakbym został porwany.
– Po co zawracać sobie tym głowę? Nie żyje, prawda? Sprawa zamknięta.
– Nie do końca. – Liz pochyliła się, żeby spojrzeć mi w oczy. W 2013 roku nie
musiała się już bardzo pochylać, bo zdążyłem urosnąć. Jeszcze nie do mojego
aktualnego metra osiemdziesięciu, ale o dobre parę centymetrów. – Do kurtki
miał przypiętą kartkę. O treści: Została jeszcze jedna, i to duża. Pierdolcie się, do
zobaczenia w piekle. Podpisana była: Grzmociarz.
No, to trochę zmieniało sprawę.
22

NAJPIERW POJECHALIŚMY DO CITY of Angels, ponieważ było bliżej. Przed


wejściem nie stał żaden facet z dziurą w głowie, tylko paru palaczy, więc
weszliśmy przez drzwi oddziału urazowego. W środku siedziało sporo ludzi,
w tym jeden facet z krwawiącą raną głowy. To była raczej rana szarpana niż po
kuli, a do tego wydawał się młodszy, niż według opisu Liz powinien być Kenneth
Therriault, ale na wszelki wypadek zapytałem, czy ona go widzi. Powiedziała, że
tak.
Podeszliśmy do recepcji, gdzie pokazała odznakę i przedstawiła się jako
detektyw nowojorskiej policji. Zapytała, czy w szpitalu jest jakieś pomieszczenie,
w którym personel zostawia rzeczy i przebiera się przed rozpoczęciem zmiany.
Pani w recepcji powiedziała, że owszem, ale inni policjanci już tam byli i opróżnili
sza ę Therriaulta. Liz zapytała, czy nadal tam są, i usłyszała, że ostatni wyszli
kilka godzin wcześniej.
– Chciałabym jeszcze na chwilę tam zajrzeć – powiedziała Liz. – Wskaże mi
pani drogę?
Kobieta wyjaśniła, że trzeba zjechać na dół na poziom B, a potem skręcić
w prawo. Potem uśmiechnęła się do mnie i zapytała:
– Pomagasz mamie w śledztwie, młody człowieku?
Miałem ochotę powiedzieć, że ona wcale nie jest moją mamą, ale pomagam
jej, bo liczy na to, że zobaczę pana Therriaulta, jeśli jeszcze się tu kręci. To
oczywiście by nie przeszło, dlatego zabrakło mi odpowiedzi.
Liz nie zabrakło. Odparła, że według szkolnej pielęgniarki mogę mieć
mononukleozę, więc była to dobra okazja, żeby za jednym zamachem zawieźć
mnie do lekarza i odwiedzić miejsce pracy Therriaulta. Upiec dwie pieczenie na
jednym ogniu.
– Chyba lepiej będzie, jeśli weźmie go pani do lekarza rodzinnego – poradziła
jej recepcjonistka. – Tutaj jest dzisiaj dom wariatów. Będzie pani czekać
godzinami.
– Chyba rzeczywiście – zgodziła się Liz.
Byłem pod wrażeniem tego, jaka jest naturalna, jak gładko przychodzą jej
kłamstwa. Nie umiałem się zdecydować, czy czuję obrzydzenie, czy zachwyt.
Chyba częściowo i jedno, i drugie.
Pani z recepcji pochyliła się do przodu. Patrzyłem zafascynowany, jak jej
gigantyczne bufory przesuwają papiery na ladzie. Przypomniał mi się lodołamacz,
który widziałem na jakimś filmie. Zniżyła głos.
– Mówię pani, wszyscy byliśmy w szoku. Ken to był najstarszy z naszych
salowych i najsympatyczniejszy. Pracowity i serdeczny. Jeśli ktoś go o coś
poprosił, zawsze chętnie to robił. I to z uśmiechem. Pomyśleć, że pracowaliśmy
z mordercą! Wie pani, czego to dowodzi?
Liz pokręciła głową, wyraźnie zniecierpliwiona, ponieważ chciała już ruszać.
– Że nigdy nie wiadomo – skwitowała recepcjonistka tonem kogoś, kto dzieli
się wielką mądrością. – Nic nigdy nie wiadomo!
– Dobrze się kamuflował, trzeba przyznać – stwierdziła Liz, a ja pomyślałem, że
swój swego pozna.
– Skoro należysz do grupy operacyjnej, to dlaczego nie jesteś teraz z nią? –
zapytałem w windzie.
– Nie bądź głupi, Mistrzu. Miałam cię do nich zabrać? Wystarczy, że musiałam
zmyślić historyjkę na recepcji. – Winda się zatrzymała. – Jak będą o ciebie pytać,
pamiętaj, dlaczego tu jesteś.
– Mononukleoza.
– Właśnie.
Ale nie miał kto pytać. Pokój personelu był pusty. Wejście przesłaniała żółta
taśma z napisem DOCHODZENIE POLICYJNE. ZAKAZ WSTĘPU. Oboje z Liz, która
trzymała mnie za rękę, przykucnęliśmy, żeby pod nią przejść. W środku stały
ławki, kilka krzeseł i dwadzieścia parę szafek. A także lodówka, mikrofalówka
i opiekacz. Obok niego leżało otwarte pudełko ciastek Pop Tarts, a ja
pomyślałem, że chętnie bym jedno zjadł. Nie było jednak Kennetha Therriaulta.
Na drzwiczkach szafek widniały taśmy z wytłaczarki z nazwiskami. Liz,
otwierając sza ę Therriaulta, z powodu resztek proszku daktyloskopijnego
posłużyła się chusteczką. Zrobiła to powoli, jakby myślała, że Grzmociarz będzie
się tam chował jak jakiś potwór w dziecięcej szafie. Rzeczywiście był trochę jak
złe licho, ale nie siedział w środku. Sza a okazała się pusta. Wszystko zabrali
policjanci.
Liz znowu powiedziała „kurwa”. Sprawdziłem godzinę w telefonie. Było
dwadzieścia po trzeciej.
– Wiem, wiem – powiedziała.
Stała przygarbiona i choć nie podobało mi się, że zabrała mnie spod szkoły
i przywiozła tutaj, mimo wszystko trochę jej współczułem. Przypomniałem sobie,
jak pan Thomas mówił, że mama wygląda starzej, a teraz pomyślałem to samo
o jej dawnej przyjaciółce. I schudła. Musiałem przyznać, że trochę ją jednak
podziwiałem, bo starała się robić to, co należy, i ratować ludzi. Była jak bohater
na filmach, który usiłuje rozgryźć sprawę w pojedynkę. Może naprawdę zależało
jej na niewinnych ofiarach, które unicestwi ostatnia bomba Grzmociarza. Pewnie
tak. Teraz wiem, że zależało jej również na ratowaniu posady. Nie chcę myśleć, że
właśnie to było dla niej najważniejsze, ale w świetle późniejszych wydarzeń – do
których jeszcze dojdę – nie mogę myśleć inaczej.
– Dobra, ostatnia próba – rzuciła. – I przestań ciągle patrzeć na ten głupi
telefon. Wiem, która godzina. Myślisz, że to ty będziesz miał kłopoty, ale jeśli nie
odstawię cię do domu, zanim wróci twoja matka, ja będę miała większe.
– Wcześniej pewnie i tak pójdzie z Barbarą na drinka. Barbara pracuje teraz
w agencji.
Właściwie nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Ja też chciałem ratować
niewinnych ludzi, ale wydawało mi się to dość teoretyczną kwes ą, ponieważ
uważałem, że nie znajdziemy Kennetha Therriaulta. Powiedziałem to chyba
dlatego, że Liz była załamana. Zapędzona pod ścianę.
– No to mamy farta – odparła. – Teraz niech nas tylko nie opuszcza.
23

FREDERICK ARMS BYŁ GMACHEM z szarej cegły, mającym od dwunastu do


czternastu pięter oraz kraty w oknach na parterze i pierwszym piętrze.
Chłopakowi wychowanemu w Pałacu przy Parku przypominał raczej więzienie ze
Skazanych na Shawshank niż budynek mieszkalny. Liz od razu zrozumiała, że nie
dostaniemy się do środka, a co dopiero do mieszkania Kennetha Therriaulta.
Roiło się tam od gliniarzy. Gapie stali na środku jezdni, jak najbliżej policyjnych
barierek, i trzaskali zdjęcia. Po obu stronach ulicy parkowały furgonetki ekip
telewizyjnych, wszędzie sterczały ich anteny i wiły się kable. W górze krążył
nawet helikopter Channel 4.
– Patrz – powiedziałem. – Stacy-Anne Conway! Ona jest z NY Jeden!
– Zgadnij, czy mnie to obchodzi.
Nie musiałem zgadywać.
Mieliśmy szczęście nie natknąć się na reporterów w Central Parku i City of
Angels, teraz jednak zrozumiałem, że to tylko dlatego, że wszyscy byli tutaj.
Spojrzałem na Liz i zobaczyłem łzę cieknącą po jej policzku.
– Moglibyśmy pójść na jego pogrzeb – odezwałem się. – Może tam będzie.
– Pewnie go skremują. Bez świadków, na koszt miasta. Nie ma krewnych, bo
wszystkich przeżył. Zawiozę cię do domu, Mistrzu. Przepraszam, że ciągnęłam cię
aż tutaj.
– Nie ma za co – odparłem i pogładziłem ją po dłoni. Wiem, że mamie nie
spodobałoby się, że to zrobiłem, ale mamy tu nie było.
Liz zawróciła i ruszyła z powrotem w kierunku mostu Queensboro. Jedną
przecznicę od Frederick Arms zerknąłem na mały sklep spożywczy po mojej
stronie ulicy.
– O Boże! On tam jest! – zawołałem.
Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Jesteś pewien? Jamie, jesteś pewien?
Pochyliłem się i zwymiotowałem na podłogę między swoimi butami. To
wystarczyło jej za odpowiedź.
24

NIE POTRAFIĘ POWIEDZIEĆ, CZY wyglądał równie strasznie jak tamten


człowiek w Central Parku, bo tamten był dawno temu. Nie wiem nawet, czy nie
gorzej. Kiedy raz się zobaczyło, co może spotkać ludzkie ciało dotknięte aktem
przemocy – wypadkiem, samobójstwem, morderstwem – to już pewnie nie ma
znaczenia. Kenneth Therriault, alias Grzmociarz, wyglądał strasznie, okej?
Naprawdę strasznie.
Po obu stronach drzwi do sklepu stały ławki, pewnie po to, żeby można tam
było jeść przekąski kupione w środku. Na jednej z nich siedział Therriault
z rękami złożonymi na nogach w spodniach w kolorze khaki. Mijali go ludzie
zmierzający tam, dokąd zmierzali. Do sklepu wszedł czarnoskóry chłopak
z deskorolką pod pachą. Wyszła kobieta z papierowym kubkiem parującej kawy.
Żadne z nich nie spojrzało na ławkę, na której siedział Therriault.
Musiał być praworęczny, bo prawa strona jego głowy nie wyglądała źle. Miał
otwór w skroni, może wielkości dziesięciocentówki albo trochę mniejszy, okolony
ciemną aureolą sińca albo prochu. Pewnie prochu. Jego ciało raczej nie zdążyło
zgromadzić dość krwi, żeby wystąpiło sinienie.
Prawdziwe obrażenia znajdowały się po lewej stronie, tam gdzie wyszła kula.
Ta rana miała rozmiar niemal talerza deserowego i okalały ją nieregularne ostre
kawałki kości. Ciało na twarzy było spuchnięte jak od straszliwej infekcji. Lewe
oko, wyszarpnięte na bok, wychodziło z oczodołu. Najgorsza ze wszystkiego była
szara masa, która ściekła mu na policzek. To był jego mózg.
– Nie zatrzymuj się – rzuciłem. – Jedź dalej. – W nozdrzach miałem silny smród
wymiotów, a w ustach ich oślizgły smak. – Liz, błagam, nie dam rady.
Zjechała jednak do krawężnika przed poprzeczną ulicą i zaparkowała obok
hydrantu.
– Musisz. I ja też. Przykro mi, Mistrzu, ale musimy wiedzieć. A teraz weź się
w garść, bo ludzie pomyślą, że cię krzywdzę.
No bo krzywdzisz, pomyślałem. I nie przestaniesz, dopóki nie dostaniesz tego,
czego chcesz.
Ten smak, który czułem w ustach, to było ravioli ze szkolnej stołówki. Gdy tylko
to zrozumiałem, otworzyłem drzwi, wychyliłem się i ponownie zwymiotowałem.
Tak jak wtedy w Central Parku, gdy ostatecznie nie dotarłem na urodziny Lily
w lansiarskim Wave Hill. Zdecydowanie mogłem się obyć bez takiego déjà vu.
– Mistrzu? Mistrzu?!
Odwróciłem się i zobaczyłem, że Liz podaje mi zwitek chusteczek higienicznych
(pokażcie mi kobietę, która nie miałaby paczki chusteczek w torebce).
– Wytrzyj usta i wysiadaj. Spróbuj zachowywać się normalnie. Miejmy to już za
sobą.
Widziałem, że nie żartuje – że nie odjedziemy, dopóki nie będzie miała, czego
chce. Weź się w garść, pomyślałem. Dasz radę. Musisz, bo tutaj chodzi o ludzkie
życie.
Wytarłem usta i wysiadłem. Liz położyła na desce rozdzielczej swoją tabliczkę –
policyjny odpowiednik karty „Wychodzisz z więzienia” – a potem obeszła
samochód i stanęła obok mnie na chodniku. Wpatrywałem się w szybę pralni
samoobsługowej, gdzie jakaś kobieta składała ubranie, co nie było wcale
interesujące, ale pozwalało nie patrzeć na zmasakrowanego mężczyznę, który
siedział kawałek dalej. Przynajmniej chwilowo. Wkrótce i tak musiałem to zrobić.
Co gorsza – Boże! – musiałem z nim porozmawiać. O ile w ogóle był w stanie
mówić.
Bez zastanowienia wyciągnąłem dłoń. W wieku trzynastu lat byłem już pewnie
za duży, żeby chodzić za rękę z kobietą, którą przechodnie brali za moją matkę
(jeśli w ogóle chciało im się o nas myśleć), ale kiedy ją chwyciła, ucieszyłem się.
Ucieszyłem się jak diabli.
Ruszyliśmy w kierunku sklepu. Chciałem mieć do przejścia całe kilometry, lecz
to było tylko pół przecznicy.
– Gdzie on dokładnie jest? – zapytała cicho Liz.
Zaryzykowałem spojrzenie, żeby mieć pewność, że się nie ruszył. Nie, wciąż
siedział na ławce, a teraz mogłem zajrzeć wprost do krateru, w którym kiedyś
mieściły się jego myśli. Wciąż miał ucho, ale przekrzywione – przypomniała mi się
figurka Pana Bulwy, którą miałem jako cztero- czy pięciolatek. Znowu poczułem
mdłości.
– Weź się w garść, Mistrzu.
– Przestań mnie tak nazywać – udało mi się powiedzieć. – Nie cierpię tego.
– Będę pamiętała. Gdzie on jest?
– Siedzi na ławce.
– Po tej stronie drzwi czy…
– Tak, po tej.
Znowu na niego patrzyłem – byliśmy tak blisko, że nie mogłem tego uniknąć –
i zobaczyłem coś ciekawego. Ze sklepu wyszedł człowiek z gazetą pod pachą i hot
dogiem w ręce. Hot dog był zawinięty w torebkę z folii, która niby ma
utrzymywać ciepło. (Jeśli w to wierzycie, uwierzycie w każdą bujdę). Już chciał
usiąść na drugiej ławce, właśnie wyciągał jedzenie z torebki, lecz się zatrzymał.
Spojrzał albo na Liz i na mnie, albo na drugą ławkę, po czym poszedł dalej, żeby
zjeść hot doga gdzie indziej. Nie widział Therriaulta – gdyby go zobaczył, na
pewno uciekłby z krzykiem – myślę jednak, że go wyczuł. Nie, nie myślę, tylko
wiem. Żałuję, że wtedy nie zwróciłem na to większej uwagi, ale byłem
zdenerwowany, co z pewnością rozumiecie. Bo jeśli nie, jesteście idiotami.
Therriault obrócił głowę. Poczułem ulgę, bo dzięki temu przestałem widzieć
najgorszy fragment rany wylotowej. Niestety, tylko niewielką, ponieważ jego
twarz po jednej stronie była normalna, natomiast po drugiej spęczniała
i bezkształtna jak u tego gościa Dwie Twarze z komiksów o Batmanie. Najgorsze
zaś było to, że Therriault patrzył na mnie.
Widzę ich, a oni o tym wiedzą. Zawsze tak było.
– Zapytaj go, gdzie jest bomba – powiedziała Liz. Wycedziła to półgębkiem jak
szpieg w jakiejś komedii.
Chodnikiem z naprzeciwka szła kobieta z dzieckiem w nosidełku. Spojrzała na
mnie nieufnie, być może z powodu mojej dziwnej miny, a może dlatego, że
jechało ode mnie rzygami. Albo jedno i drugie. Przestało mnie to obchodzić.
Teraz chciałem już tylko zrobić to, czego oczekiwała ode mnie Liz Du on,
a potem spierdalać. Poczekałem, aż kobieta z dzieckiem wejdzie do sklepu.
– Gdzie jest bomba, panie Therriault? Gdzie ta ostatnia bomba?
Milczał, więc z początku pomyślałem: No dobrze, nie ma mózgu, jest tu, ale
nie może mówić, koniec tematu. A potem się odezwał. Słowa nie do końca
pasowały do ruchu ust i przyszło mi do głowy, że mówi z opóźnieniem z jakiegoś
innego miejsca, na przykład z piekła. Przeraziło mnie to jak cholera. Gdybym
wiedział, że właśnie wtedy wstąpiło w niego coś straszliwego, byłoby jeszcze
gorzej. Tylko czy to wiem naprawdę? To znaczy na sto procent? Nie, ale prawie.
– Nie chcę ci powiedzieć.
Te słowa tak mnie oszołomiły, że zamilkłem. Jeszcze nigdy żaden martwy nie
odpowiedział mi w ten sposób. To fakt, że miałem w tej kwes i ograniczone
doświadczenie, dotąd jednak byłem pewien, że muszą mówić prawdę zawsze
i od razu.
– Co powiedział? – zapytała Liz. Nadal mamrotała półgębkiem.
Zignorowałem ją i znów odezwałem się do Therriaulta. Ponieważ nikogo nie
było w pobliżu, mówiłem głośniej, mocno akcentując każde słowo, jak do kogoś
niesłyszącego albo słabo władającego językiem.
– Gdzie… jest… ostatnia… bomba?
Dotąd również byłem pewien, że martwi nie czują bólu, że mają to już za sobą.
I rzeczywiście Therriault chyba nie cierpiał od straszliwej rany głowy, którą zadał
sobie sam, teraz jednak jego na wpół rozdętą twarz wykrzywił grymas, jakbym
nie zadał mu zwykłego pytania, ale go przypalał albo wbijał mu nóż w brzuch.
– Nie chcę ci powiedzieć!
– Co on… – zaczęła Liz.
Wtedy jednak ze sklepu wyszła tamta kobieta z dzieckiem. Miała w ręce kupon
na loterię, a maluch w nosidełku trzymał kit-kata i rozmazywał sobie czekoladę
po twarzy. Potem popatrzył na ławkę, na której siedział Therriault, i zaczął
płakać. Matka na pewno pomyślała, że dziecko patrzy na mnie, bo rzuciła mi
kolejne spojrzenie, tym razem meganieufne, a potem szybko odeszła.
– Mistrzu… to znaczy Jamie…
– Zamknij się – rzuciłem. Ponieważ mama byłaby zła, że odezwałem się w ten
sposób do kogoś dorosłego, zaraz dodałem: – Proszę.
Popatrzyłem znowu na Therriaulta. Grymas bólu sprawiał, że jego
zmasakrowana twarz wydawała się jeszcze bardziej zmasakrowana, a ja nagle
uznałem, że to mnie nie obchodzi. Okaleczył tylu ludzi, że można by nimi zapełnić
cały oddział szpitalny, wielu zabił, a jeśli wiadomość na kartce przypiętej do
kurtki była prawdziwa, zamierzał zabić jeszcze więcej. Miałem nadzieję, że cierpi.
– Gdzie… ona… jest… ty… skurwysynu?
Złapał się za brzuch, jakby miał skurcze, i jęknął. Potem wreszcie to powiedział:
– King Kullen. Supermarket King Kullen w Eastport.
– Dlaczego?
– Pomyślałem, że dobrze będzie skończyć tam, gdzie zacząłem – odparł
i zakreślił palcem kółko w powietrzu. – Domknąć cykl.
– Nie. Pytam, dlaczego to wszystko? Po co te bomby?
Uśmiechnął się i w tym momencie rozdęta strona jego twarzy jakby mlasnęła.
Ciągle to widzę i chyba nigdy nie przestanę.
– Bo tak.
– Bo co?
– Bo miałem ochotę.
25

KIEDY POWTÓRZYŁEM LIZ WSZYSTKO, co mówił Therriault, po prostu się


ucieszyła. Rozumiałem to, bo w końcu ona nie widziała człowieka, który
praktycznie odstrzelił sobie pół głowy. Powiedziała, że musi wejść po coś do
sklepu.
– I zostawisz mnie tu z nim?!
– Nie, możesz wracać. Zaczekaj przy samochodzie. To mi zajmie minutkę.
Therriault siedział na ławce i patrzył na mnie tym okiem, które było w miarę
normalne, oraz tym rozciągniętym. Czułem jego spojrzenie. Przypomniało mi się,
jak kiedyś pojechałem na obóz, oblazły mnie wszy i musiałem pięć razy dziennie
myć się śmierdzącym szamponem, zanim w końcu się wszystkich pozbyłem.
Tego, co czułem w obecności Therriaulta, nie zagłuszyłby żaden szampon.
Pomóc mogło tylko odejście jak najdalej, więc zrobiłem to, co kazała Liz.
Dotarłem aż do pralni, a potem popatrzyłem na kobietę, która nadal składała
ubrania. Zobaczyła mnie i pomachała. Wtedy przypomniała mi się dziewczynka
z dziurą w gardle, która również do mnie machała. Przez jeden straszny moment
wydawało mi się, że kobieta w pralni także nie żyje, ale przecież martwi ludzie
nie składają ubrań, oni tylko stoją. Albo siedzą, jak Therriault. Dlatego ja też do
niej pomachałem, a nawet spróbowałem się uśmiechnąć.
Potem obejrzałem się w stronę sklepu. Mówiłem sobie, że chcę zobaczyć, czy
Liz już wyszła, lecz nie dlatego to zrobiłem. Obejrzałem się, by sprawdzić, czy
Therriault ciągle na mnie patrzy. Patrzył. Uniósł rękę wnętrzem dłoni do góry, trzy
palce złożył, jeden wyprostował. Zgiął go raz, potem drugi. Bardzo powoli. Chodź
tu, chłopczyku.
Ruszyłem z powrotem. Nogi jakby same mnie niosły. Nie chciałem do niego
iść, nie mogłem się jednak powstrzymać.
– Nic jej nie obchodzisz – powiedział Kenneth Therriault. – Nic a nic.
Wykorzystuje cię, chłopczyku.
– Spierdalaj, ratujemy ludzi. – Akurat nikt nie przechodził, ale nawet gdyby
ktoś mnie mijał, nie usłyszałby tego. Therriault wykradł mi cały głos, został tylko
cichy szept.
– Ona ratuje swoją posadę.
– Wcale tego nie wiesz, jesteś tylko zwykłym psycholem. – Nadal szeptałem,
lecz mało brakowało, żebym się posikał.
Therriault nie odezwał się, tylko się uśmiechnął. To była jego odpowiedź.
Ze sklepu wyszła Liz. Niosła tanią reklamówkę, jakie wtedy dawali w sklepach.
Popatrzyła na ławkę, na której nie widziała zmasakrowanego mężczyzny, a potem
na mnie.
– Co tu robisz, Mi… Jamie? Przecież mówiłam, żebyś czekał przy samochodzie.
– I zanim zdążyłem odpowiedzieć, dodała szybko, ostro, jakbym był podejrzanym
na sali przesłuchań w serialu policyjnym. – Powiedział ci coś jeszcze?
Miałem ochotę odpowiedzieć: „Tak, że obchodzi cię tylko ratowanie swojej
posady”, ale to już chyba wiedziałem sam.
– Nie. Liz, chcę wracać do domu.
– Wrócimy, wrócimy. Jak tylko zrobimy jeszcze jedną rzecz. A właściwie dwie,
bo trzeba posprzątać samochód z twoich wymiocin.
Objęła mnie ramieniem (jak zrobiłaby każda dobra mama) i poprowadziła
obok pralni. Znowu pomachałbym pani składającej ubrania, tylko że akurat była
odwrócona plecami.
– Ustawiłam jedną rzecz. Nie myślałam, że mi się przyda, ale dzięki tobie…
Kiedy doszliśmy do samochodu, wyjęła z reklamówki telefon z klapką. Wciąż
jeszcze był w opakowaniu. Oparłem się o witrynę zakładu szewskiego
i patrzyłem, jak Liz gmera przy aparacie, a wreszcie go uruchamia. Było
piętnaście po czwartej. Jeśli mama poszła z Barbarą na drinka, to nadal miałem
szansę wrócić do domu przed nią… lecz czy miałem również szansę zachować
dzisiejsze przygody dla siebie? Tego nie wiedziałem i w tej chwili nie wydawało
się to zbyt ważne. Żałowałem, że Liz nie podjechała przynajmniej za róg, bo po
tym, co dla niej zrobiłem, chyba zniosłaby przez chwilę woń moich wymiocin,
była jednak zbyt nakręcona. Poza tym należało pamiętać o bombie.
Przypomniałem sobie wszystkie filmy, w których zegar zbliża się do zera,
a bohater zastanawia się, czy przeciąć czerwony, czy niebieski przewód.
Ona tymczasem dzwoniła.
– Colton? Tak, to j… Zamknij się i słuchaj. Czas, żebyś zrobił to, co miałeś
zrobić. Masz u mnie dług, i to duży, a ja właśnie się o niego upominam. Powiem
ci dokładnie, co masz mówić. No to sobie nagraj… Powiedziałam, żebyś się
zamknął!
Brzmiała tak napastliwie, że aż się cofnąłem. Jeszcze nigdy nie słyszałem u niej
takiego tonu i uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy oglądam ją w jej drugim
życiu. W policyjnym życiu, w którym styka się z kanaliami.
– Nagraj sobie, spisz, a potem do mnie oddzwoń. Zrób to natychmiast. –
Czekała. Ukradkiem zerknąłem z powrotem w kierunku sklepu. Obie ławki były
puste. Powinienem poczuć ulgę, ale jakimś cudem wcale mi nie ulżyło. –
Gotowy? Dobra. – Liz zamknęła oczy, odsuwając od siebie wszystko oprócz tego,
co zamierzała powiedzieć. Potem zaczęła mówić powoli i wyraźnie. – „Jeżeli Ken
Therriault naprawdę był Grzmociarzem”… Tutaj ci przerwę i powiem, że chcę to
nagrać. Poczekasz, aż powiem: „Dobrze, zacznij jeszcze raz”. – Poczekała, aż
Colton, kimkolwiek był, potwierdzi, że rozumie. – Powiesz: „Jeżeli Ken Therriault
naprawdę był Grzmociarzem, to zawsze powtarzał, że chce skończyć tam, gdzie
zaczął. Dzwonię do pani, bo rozmawialiśmy w dwa tysiące ósmym. Zachowałem
sobie pani wizytówkę”. Masz to? – Znowu cisza. Liz pokiwała głową. – Dobrze. Ja
zapytam, kto dzwoni, a ty się rozłączysz. Zrób to natychmiast, tutaj liczy się czas.
Jak to schrzanisz, równo cię upierdolę. Wiesz, że mogę.
Zakończyła połączenie. Chodziła po chodniku tam i z powrotem. Jeszcze raz
zerknąłem na ławki. Puste. Może Therriault – to, co z niego zostało – właśnie
wracał do domu, żeby sprawdzić sytuację w starym dobrym Frederick Arms.
Z kieszeni żakietu Liz dobiegł dźwięk bębnów z początku Rumour Has It.
Wyjęła swój zwykły telefon i odebrała. Słuchała przez chwilę, a potem
powiedziała: „Poczekaj, chcę to nagrać”. Po chwili dodała: „Dobrze, zacznij
jeszcze raz”.
Kiedy odegrali cały scenariusz, zakończyła rozmowę i schowała telefon.
– To nie było takie mocne, jak bym chciała – stwierdziła. – Czy będzie im to
przeszkadzać?
– Pewnie nie, kiedy już znajdą bombę – odparłem.
Liz wzdrygnęła się i zrozumiałem, że mówiła do siebie. Odkąd zrobiłem to,
czego chciała, byłem tylko balastem.
W siatce miała rolkę ręcznika papierowego oraz puszkę z odświeżaczem
powietrza. Wytarła moje wymiociny i wyrzuciła ręcznik do rynsztoka (sto
dolarów kary za śmiecenie, jak się później dowiedziałem), po czym spryskała
kabinę zapachem kwiatowym.
– Wsiadaj – rzuciła.
Byłem odwrócony do niej plecami, żeby nie oglądać resztek ravioli ze swojego
lunchu (jeśli chodziło o sprzątnięcie moich rzygów, uważałem, że jest mi to
winna), ale kiedy się obejrzałem, zobaczyłem Kennetha Therriaulta. Stał obok
bagażnika, tak blisko, że mógłby mnie dotknąć, i dalej się uśmiechał.
Krzyknąłbym, lecz kiedy go ujrzałem, akurat wypuszczałem powietrze, i potem
nie byłem w stanie wziąć kolejnego wdechu. Zupełnie jakby wszystkie mięśnie
klatki piersiowej omdlały.
– Widzimy się później – powiedział Therriault. Uśmiechnął się jeszcze szerzej
i zobaczyłem grudę zaschniętej krwi między jego zębami a policzkiem. – Mistrzu.
26

PRZEJECHALIŚMY TYLKO TRZY PRZECZNICE, a potem Liz znowu się zatrzymała.


Wyjęła telefon (ten prawdziwy, nie jednorazówkę), spojrzała na mnie i zobaczyła,
że się trzęsę. Chyba potrzebowałem, żeby ktoś mnie przytulił, doczekałem się
jednak tylko poklepania po ramieniu, zapewne ze współczuciem.
– Opóźniona reakcja, młody. Znam to dobrze. Przejdzie ci.
Potem gdzieś zadzwoniła, przedstawiła się jako detektyw Du on i poprosiła
o rozmowę z Gordonem Bishopem. Musieli jej powiedzieć, że jest w terenie, bo
odparła:
– Może być i na Marsie, nic mnie to nie obchodzi. Proszę mnie połączyć, nie
ma pilniejszej sprawy. – Oczekując, bębniła o kierownicę palcami wolnej ręki.
Potem się wyprostowała. – Gordo, mówi Du on… Nie, wiem, że nie jestem
w zespole, ale musisz mnie posłuchać. Zadzwonił do mnie w sprawie Therriaulta
ktoś, kogo przesłuchiwałam, kiedy byłam… Nie, nie wiem kto. Trzeba sprawdzić
supermarket King Kullen w Eastport… Zgadza się, ten, od którego się zaczęło.
Jeśli się zastanowić, ma to sporo sensu. – Słuchała. A potem rzuciła: – Żartujesz?
Ile osób wtedy przesłuchaliśmy? Sto? Dwieście? Słuchaj, puszczę ci tę rozmowę.
Mam ją nagraną, jeżeli mój telefon zadziałał. – Wiedziała, że zadziałał, bo
sprawdziła to przed chwilą podczas krótkiej jazdy. – Gordo? Czy ty… Cholera. –
Zakończyła rozmowę. – Rozłączył się. – Potem rzuciła mi ponury uśmiech. – On
mnie szczerze nienawidzi, ale to sprawdzi. Wie, że gdyby tego nie zrobił, byłaby
to jego wina.
Detektyw Bishop rzeczywiście to sprawdził, ponieważ zespół zaczął już grzebać
w przeszłości Grzmociarza i odkrył pewną informację pasującą do
„anonimowego cynku” Liz. Na długo zanim Therriault rozpoczął karierę
w budowlance, a potem na emeryturze podjął pracę jako salowy w City of
Angels, wychowywał się w miasteczku Westport, które leży obok Eastport.
W ostatniej klasie szkoły średniej pracował w King Kullen przy pakowaniu
zakupów i wykładaniu towarów. Przyłapano go tam na kradzieży. Za pierwszym
razem dostał tylko ostrzeżenie, ale za drugim został zwolniony. Jak się okazuje,
kradzież to jednak taki nawyk, z którym trudno zerwać. Później przekwalifikował
się na dynamit i spłonki. Spory zapas obu tych artykułów znaleziono potem
w boksie magazynowym w Queens. Wszystkie były stare i wszystkie z Kanady.
Najwidoczniej w tamtych czasach kontrole graniczne przeprowadzano dużo
mniej szczegółowo.
– Możemy już wracać do domu? – zapytałem Liz. – Proszę.
– Tak. Powiesz o tym matce?
– Nie wiem.
Uśmiechnęła się.
– To było pytanie retoryczne. Oczywiście, że powiesz. To nic, zupełnie mi to nie
przeszkadza. A wiesz dlaczego?
– Bo nikt w to nie uwierzy.
Pogładziła mnie po dłoni.
– Brawo, Mistrzu. Trafiłeś w dziesiątkę.
27

LIZ PODWIOZŁA MNIE NA róg ulicy i odjechała. Ruszyłem piechotą do naszego


budynku. Mama jednak nie poszła z Barbarą na drinka. Barb była przeziębiona,
więc po pracy wróciła prosto do domu. Mama stała na schodkach z telefonem
w ręce.
Na mój widok zbiegła z nich, przytuliła mnie gorączkowo i tak ścisnęła, że
zabrakło mi tchu.
– James, gdzieś ty był, do kurwy nędzy? – Jak zapewne możecie się domyślić,
mówiła do mnie „James” tylko wtedy, gdy była superwkurzona. – Jak mogłeś mi
to zrobić? Dzwoniłam już do wszystkich, zaczynałam myśleć, że cię porwali,
chciałam nawet zadzwonić do…
Zwolniła uścisk i odsunęła mnie na długość ramion. Widziałem, że płakała
i zaraz rozpłacze się znowu. Było mi z tym okropnie, choć to przecież w ogóle nie
moja wina. Chyba tylko matka umie sprawić, żebyś poczuł się gorzej niż ostatnie
gówno.
– Czy to była Liz? – Nie czekając na odpowiedź, rzuciła: – Oczywiście, że tak. –
I wreszcie cichym, morderczym głosem: – A to suka.
– Musiałem z nią pojechać, mamo. Naprawdę musiałem.
I wtedy ja też się rozpłakałem.
28

POSZLIŚMY NA GÓRĘ. MAMA zaparzyła kawę i podała mi kubek. To była moja


pierwsza kawa w życiu; od tamtej pory jestem od niej uzależniony.
Opowiedziałem wszystko. Jak Liz czekała pod szkołą. Jak powiedziała, że od
znalezienia ostatniej bomby Grzmociarza zależy życie wielu ludzi. Jak
pojechaliśmy do szpitala, a potem do domu Therriaulta. A nawet o tym, jak
strasznie wyglądał z odstrzeloną połową głowy. Nie wspomniałem tylko o tym, że
zobaczyłem go obok samochodu Liz, tak blisko, że mógł mnie złapać za rękę –
jeżeli martwi to potrafią, o czym nie chciałem się przekonać nigdy w życiu. Ani
o tym, co do mnie powiedział, ale tamtej nocy jego słowa brzęczały mi w głowie
jak pęknięty dzwon: Do zobaczenia… Mistrzu.
Mama powtarzała „okej” i „rozumiem”, z każdą chwilą coraz bardziej
zdenerwowana. Musiała się jednak dowiedzieć, co się dzieje na Long Island, ja
zresztą też. Włączyła telewizję i razem usiedliśmy na kanapie. Lewis Dodley z NY1
nadawał z ulicy przegrodzonej policyjnymi barierkami.
„Wygląda na to, że policja traktuje tę informację bardzo poważnie – mówił. –
Według źródła z policji hrabstwa Suffolk…”
Przypomniałem sobie helikopter latający nad Frederick Arms i uznałem, że
pewnie zdążył już dotrzeć na Long Island, dlatego zabrałem mamie pilota
i przełączyłem na Channel 4. I rzeczywiście, na ekranie pojawił się dach King
Kullen. Parking był pełen radiowozów. Przed głównym wejściem stała duża
furgonetka, która na pewno należała do brygady saperów. Zobaczyłem, jak do
supermarketu wchodzą dwaj policjanci w hełmach i z psami na smyczy.
Śmigłowiec znajdował się za wysoko, żeby widzieć, czy oprócz hełmów saperzy
mają na sobie kamizelki kuloodporne i kombinezony antyodłamkowe, ale byłem
pewien, że tak. Psy oczywiście nie. Gdyby były w środku w chwili wybuchu
bomby Grzmociarza, zostałaby z nich miazga.
„Zostaliśmy poinformowani, że wszystkich klientów oraz personel sklepu
bezpiecznie ewakuowano. Choć niewykluczone, że to tylko kolejny fałszywy
alarm, jakich było już wiele w czasie rządów terroru Grzmociarza – dziennikarz
naprawdę użył tego wyrażenia – każde doniesienie należy traktować poważnie.
W tej chwili wiemy tylko tyle, że właśnie tutaj wybuchła pierwsza bomba
Grzmociarza i że dotąd nie znaleziono żadnego ładunku. Oddaję głos do studia”.
Na grafice za prezenterami widniało zdjęcie Therriaulta, być może pochodzące
z jego identyfikatora z City of Angels, bo wydawał się na nim dosyć stary. Może
nie nadawał się na gwiazdora filmowego, ale na tej fotografii wyglądał o niebo
lepiej niż na ławce przed sklepem. Cynk spreparowany przez Liz może nie
zostałby potraktowany poważnie, gdyby jeden ze starszych policyjnych
detektywów nie przypomniał sobie sprawy z czasów dzieciństwa. George
Metesky, nazywany przez prasę Szalonym Bombiarzem, w okresie swoich rządów
terroru trwających od 1940 do 1956 roku podłożył trzydzieści pięć bomb
rurowych, a zaczęło się od podobnej urazy, w jego przypadku wobec firmy
Consolidated Edison.
Zapraszam na exsites.pl
Te dwie sprawy skojarzył również jakiś bystry researcher w redakcji
informacyjnej, bo na grafice za prezenterami pojawiła się twarz Metesky’ego, ale
mama nie miała ochoty patrzeć na tego starego dziada… który, jak przyszło mi do
głowy, dziwnie przypominał Therriaulta w stroju salowego. Wzięła telefon
i mamrocząc pod nosem, poszła do sypialni po notes, bo numer Liz pewnie
skasowała po kłótni o „gruby towar”.
W telewizji leciała akurat reklama jakichś pigułek, więc zakradłem się pod
drzwi mamy, żeby posłuchać. Inaczej gówno bym usłyszał, bo rozmowa nie
trwała długo.
– Liz, mówi Tia. Posłuchaj mnie i nie odzywaj się. Zachowam tę sprawę dla
siebie z powodów, które powinny być dla ciebie oczywiste. Ale jeżeli dalej
będziesz nachodzić mojego syna, jeżeli jeszcze choć raz cię zobaczy, puszczę
twoje życie z dymem. Wiesz, że mogę to zrobić. Wystarczy jeden ruch. Trzymaj
się od Jamiego z daleka!
Pobiegłem z powrotem na kanapę i udawałem zafascynowanego kolejną
reklamą. Co zresztą i tak okazało się psu na budę.
– Słyszałeś to?
Oczy mamy płonęły, mówiły, żebym nie kłamał. Kiwnąłem głową.
– I dobrze. Jeżeli jeszcze kiedyś ją zobaczysz, czym prędzej uciekaj. Do domu.
I powiedz mi o tym. Rozumiesz?
Znowu przytaknąłem.
– Dobra, jasne, jasne. Zamawiam żarcie. Chcesz pizzę czy chińszczyznę?
29

POLICJANCI ZNALEŹLI I ROZBROILI ostatnią bombę Grzmociarza w tamtą środę


około godziny ósmej. Oglądałem z mamą w telewizji odcinek Impersonalnych,
kiedy nagle przerwano program, żeby nadać specjalne wydanie wiadomości. Psy
węszące przeszły po całym sklepie wiele razy, niczego nie znajdując, dlatego ich
opiekunowie z brygady saperów właśnie zamierzali wyprowadzić je na dwór,
kiedy w dziale gospodarstwa domowego któreś zwierzę nagle się ożywiło. Byli
tam już wcześniej kilka razy i na półkach nie było miejsca na ukrycie bomby, teraz
jednak jeden z policjantów spojrzał w górę i zauważył lekko przesunięty panel
sufitowy. Bomba znajdowała się właśnie tam, między sufitem a dachem,
przywiązana do dźwigara elastycznym pomarańczowym sznurem, jakiego używa
się do skoków na bungee.
Tym razem Therriault naprawdę dowalił do pieca – szesnaście lasek dynamitu
i dwanaście spłonek. Etap budzików dawno miał za sobą; tę bombę podłączył do
elektronicznego zapalnika, bardzo podobnego do takich, jakie kojarzyłem
z filmów. (Po rozbrojeniu jeden z policjantów zrobił zdjęcie, które nazajutrz
pojawiło się w „New York Timesie”). Ładunek miał wybuchnąć w piątek
o siedemnastej, kiedy w sklepie zawsze jest najwięcej ludzi. Następnego dnia
w NY1 (wróciliśmy na ulubiony kanał mamy) saper wyjaśnił, że od eksplozji
zawaliłby się cały dach. Zapytany, ilu ludzi mogłoby zginąć, tylko pokręcił głową.
– Zrobiłeś dobrą rzecz, Jamie – powiedziała mama w czwartek przy kolacji. –
Świetną rzecz. Liz też, bez względu na to, co jej przyświecało. Przypomniało mi
się coś, co kiedyś mówił Marty. – Miała na myśli pana Burke a, czyli tak
naprawdę profesora Burke a, nadal emerytowanego i nadal trzymającego się
nieźle.
– Co takiego?
– „Czasami Bóg używa zepsutego narzędzia”. To cytat z jednego z tych starych
angielskich pisarzy, o których miał wykłady.
– Ciągle mnie pyta, czego się uczę w szkole, a potem kręci głową, jakby
uważał, że kiepsko mnie edukują.
Mama się roześmiała.
– To naprawdę uczony człowiek, a do tego nadal absolutnie trzeźwy
i przytomny. Pamiętasz, jak byliśmy u niego na świątecznym obiedzie?
– Jasne, kanapki z indykiem i sosem żurawinowym, najlepsze! I gorąca
czekolada!
– Tak, to był fajny wieczór. Będzie smutno, kiedy go zabraknie. Zajadaj, na
deser mamy jabłka pod kruszonką. Barbara zrobiła. Aha, Jamie…
Spojrzałem na nią.
– Możemy o tym więcej nie rozmawiać? Tak po prostu… zostawić to za sobą?
Wydawało mi się, że nie chodzi jej o Liz ani nawet o Therriaulta, ale w ogóle
o to, że widzę martwych ludzi. Mój nauczyciel informatyki nazwałby coś takiego
„globalnym żądaniem”, a mnie to całkiem pasowało. W zasadzie nawet bardziej
niż całkiem.
– Jasne – powiedziałem.
W tym momencie, jedząc pizzę w naszej jasno oświetlonej kuchni, naprawdę
myślałem, że zostawimy to za sobą. Tylko że się myliłem. Nie spotkałem Liz
Du on przez kolejne dwa lata i prawie o niej nie myślałem, ale jeszcze tej samej
nocy zobaczyłem Kena Therriaulta.
Jak mówiłem na początku, ta historia to horror.
30

JUŻ PRAWIE ZASYPIAŁEM, KIEDY nagle dwa koty zaczęły miauczeć


wniebogłosy, więc poderwałem się w pełni rozbudzony. Mieszkaliśmy na
czwartym piętrze, dlatego pewnie bym ich nie usłyszał – ani chwilę później
brzęku śmietnika – gdyby nie to, że okno było uchylone, aby wpuścić trochę
powietrza. Wstałem, żeby je zamknąć, i znieruchomiałem z rękami na ramie. Po
drugiej stronie ulicy w rozlanym blasku latarni stał Therriault, a ja od razu
wiedziałem, że koty wcale nie miauczały dlatego, że się biły. Miauczały ze
strachu. Wcześniej zobaczyło go dziecko w nosidełku, a teraz one. Celowo je
wystraszył. Wiedział, że podejdę do okna, tak jak wiedział, że Liz mówi do mnie
„Mistrzu”.
Uśmiechnął się na wpół zmasakrowaną twarzą.
Pokiwał palcem.
Zamknąłem okno i zastanawiałem się, czy nie pójść do mamy do łóżka, ale
byłem już za duży, więc zaczęłaby zadawać pytania. Wobec tego tylko
zaciągnąłem zasłonę. Wróciłem do własnego łóżka, położyłem się i patrzyłem
w ciemny sufit. Dotąd nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło. Żaden zmarły nie
poszedł za mną do domu jak jakiś pieprzony bezpański pies.
Mniejsza z tym, pomyślałem. Za parę dni już go nie będzie, tak jak wszystkich
pozostałych. Góra za tydzień. Poza tym przecież nie może mnie skrzywdzić.
Ale czy byłem tego pewien? Leżąc tak po ciemku, uświadomiłem sobie, że
wcale nie. To, że widziałem martwych ludzi, nie oznaczało jeszcze, że coś o nich
wiedziałem.
W końcu wróciłem do okna i wyjrzałem zza zasłony, przekonany, że on dalej
tam będzie. Może nawet znów pokiwa na mnie palcem. Wyprostuje jeden…
a potem go zegnie. Chodź tu. Chodź do mnie, Mistrzu.
Pod latarnią nie było nikogo. Zniknął. Wróciłem do łóżka, ale długo jeszcze nie
mogłem zasnąć.
31

PONOWNIE ZOBACZYŁEM GO W piątek pod szkołą. Sporo rodziców czekało


tam na dzieci – jak zawsze w piątek, pewnie dlatego, że wyjeżdżali na weekend –
i co prawda nie widzieli Therriaulta, ale musieli go poczuć, bo wszyscy szerokim
łukiem omijali miejsce, w którym stał. Nie przechodził tamtędy nikt z wózkiem
dziecięcym, wiedziałem jednak, że gdyby przeszedł, dziecko wpatrywałoby się
w puste miejsce na chodniku i ryczało na całe gardło.
Wróciłem do środka i zacząłem oglądać plakaty przed sekretariatem,
zastanawiając się, co robić. Uznałem, że pewnie muszę z nim porozmawiać,
dowiedzieć się, czego chce, i postanowiłem zrobić to natychmiast, kiedy
w pobliżu są ludzie. Sądziłem, że nie może mnie skrzywdzić, lecz nie byłem tego
pewien.
Najpierw poszedłem do ubikacji, bo nagle bardzo zachciało mi się sikać, ale
kiedy stanąłem nad pisuarem, nie mogłem wycisnąć ani kropli. Wobec tego
wyszedłem, trzymając plecak za pasek zamiast na ramieniu. Nigdy, ani razu, nie
dotknął mnie żaden zmarły, więc nie wiedziałem, czy mogą to zrobić, gdyby
jednak Therriault spróbował mnie dotknąć – lub złapać – zamierzałem przywalić
mu plecakiem pełnym książek.
Tylko że jego nie było.
Minął tydzień, potem drugi. Odprężyłem się, uznawszy, że upłynęła jego data
ważności.
Należałem do drużyny pływackiej juniorów w YMCA. W pewną sobotę pod
koniec maja mieliśmy ostatni trening przed zawodami na Brooklynie, które miały
się odbyć w następny weekend. Mama dała mi dziesięć dolarów, żebym zjadł coś
po treningu, i powiedziała – tak jak zawsze – że mam dobrze zamknąć sza ę
w szatni, bo inaczej ktoś ukradnie mi zegarek i pieniądze (chociaż zupełnie nie
wiem, dlaczego ktoś miałby ukraść marnego mexa). Zapytałem, czy przyjdzie na
zawody. Podniosła wzrok znad maszynopisu, który właśnie czytała, i odparła:
– Tak, Jamie, mówię ci to po raz czwarty. Przyjdę na zawody. Mam to zapisane
w kalendarzu.
Pytałem ją dopiero po raz drugi (no, może trzeci), ale nie powiedziałem tego,
tylko pocałowałem ją w policzek i pobiegłem korytarzem do windy. Kiedy drzwi
się otworzyły, w środku stał Therriault; z tym swoim uśmiechem wpatrywał się
we mnie normalnym okiem i tym drugim, rozciągniętym.
– Twoja matka ma raka, Mistrzu. Od papierosów. Za pół roku będzie martwa.
Znieruchomiałem z rozdziawionymi ustami.
Drzwi windy się zamknęły. Wydałem jakiś dźwięk – pisk, jęk, nie wiem –
i oparłem się o ścianę, żeby się nie przewrócić.
Oni muszą mówić prawdę, pomyślałem. Moja mama umrze.
Potem jednak trochę przejaśniło mi się w głowie i coś mi zaświtało. Uczepiłem
się tej myśli jak tonący kawałka drewna unoszącego się na wodzie. Być może
muszą mówić prawdę, tylko odpowiadając na pytania. A inaczej mogą wciskać
każde gówno.
Nie miałem już ochoty iść na trening, tylko że wtedy trener pewnie
zadzwoniłby do mamy i zapytałby, gdzie byłem. A ona o to samo zapytałaby
mnie, i co bym wtedy powiedział? Że boję się Grzmociarza, który może na mnie
czekać na rogu? Albo w holu YMCA? Albo (to z jakiegoś powodu było
najstraszniejsze) pod prysznicami, gdzie nie będą go widzieli nadzy chłopcy
zmywający z siebie chlor?
Miałem jej, kurwa, powiedzieć, że ma raka?
Dlatego poszedłem na trening i jak możecie się domyślić, poszło mi do dupy.
Trener kazał mi się ogarnąć, a ja musiałem szczypać się w pachę, żeby nie zacząć
płakać. Musiałem szczypać się bardzo mocno.
Kiedy wróciłem do domu, mama nadal zagłębiała się w maszynopisie. Od
rozstania z Liz nigdy nie widziałem jej z papierosem, wiedziałem natomiast, że
gdy mnie nie ma, czasem pije – ze swoimi autorami i różnymi redaktorami –
dlatego całując ją, pociągnąłem nosem, ale nie poczułem niczego oprócz lekkich
perfum. Albo może kremu do twarzy, ponieważ była sobota. W każdym razie
czegoś kobiecego.
– Zaziębiłeś się, Jamie? Dobrze się wytarłeś po basenie?
– Tak, mamo. Już nie palisz, prawda?
– A więc o to chodzi. – Odłożyła maszynopis i przeciągnęła się. – Nie,
przestałam palić, kiedy Liz odeszła.
Kiedy ją wyrzuciłaś, przemknęło mi przez głowę.
– Byłaś ostatnio u lekarza? Żeby się zbadać?
Spojrzała na mnie pytająco.
– O co chodzi? Masz tę swoją zmarszczkę na czole.
– No bo z dwojga rodziców mam tylko ciebie – powiedziałem. – Gdyby coś ci
się stało, nie mógłbym przecież zamieszkać z wujkiem Harrym, prawda?
Zrobiła dziwną minę, a potem roześmiała się i mnie przytuliła.
– Nic mi nie jest, młody. Tak się składa, że dwa miesiące temu byłam na
corocznym badaniu. Zdałam śpiewająco.
Rzeczywiście wyglądała dobrze. Okaz zdrowia, jak to się mówi. Nie widziałem,
żeby bardziej schudła, nie wypluwała też płuc w atakach kaszlu. Tyle że rak
atakuje nie tylko płuca i gardło, wiedziałem o tym.
– Aha… dobrze. Cieszę się.
– No to jest nas dwoje. A teraz zrób mamie kubek kawy i daj skończyć ten
maszynopis.
– Coś dobrego?
– Akurat owszem.
– Lepsze niż książki pana Thomasa o Roanoke?
– Dużo lepsze, ale niestety, mniej komercyjne.
– Ja też mogę kubek kawy?
Westchnęła.
– Pół kubka. I daj mi poczytać.
32

KIEDY WYJRZAŁEM PRZEZ OKNO podczas ostatniego w roku szkolnym testu


z matematyki, zobaczyłem Kennetha Therriaulta na boisku do koszykówki. Znowu
się uśmiechał i kiwał palcem. Spuściłem wzrok na kartkę, a potem podniosłem.
Nadal tam był, tylko bliżej. Obrócił głowę, żebym mógł się dobrze przyjrzeć sino-
czarnemu kraterowi i ostrym kawałkom kości, które sterczały dookoła. Znowu
spojrzałem na kartkę, a kiedy podniosłem wzrok po raz trzeci, jego już nie było.
Ale wiedziałem, że wróci. Nie był taki jak inni. W żadnym razie.
Kiedy pan Laghari kazał oddać kartki, miałem jeszcze pięć nierozwiązanych
zadań. Z testu dostałem dwa z minusem oraz adnotację: Jamie, jestem
rozczarowany. To się musi poprawić. Co wam powtarzam na każdej lekcji? Pan
Laghari powtarzał, że jeśli na matematyce ktoś narobi sobie zaległości, już ich nie
nadrobi.
Matematyka wcale nie była pod tym względem wyjątkowa, nawet jeśli jemu
tak się wydawało. To samo dotyczyło większości przedmiotów. Jakby na
potwierdzenie tej prawdy, następnego dnia zawaliłem test z historii. Nie dlatego,
że Therriault stał pod tablicą albo coś w tym stylu, tylko dlatego, że nie mogłem
przestać myśleć o tym, że mógłby.
Przyszło mi do głowy, że chce, żebym dostawał złe oceny. Możecie się śmiać,
ale inne stare powiedzenie mówi, że nie jest paranoją to, co okazuje się prawdą.
Parę skopanych testów tuż przed końcem roku nie mogło mi przeszkodzić
w zdaniu do następnej klasy, a potem zaczynały się wakacje, lecz co w przyszłym
roku, gdyby Therriault dalej się pojawiał?
A jeśli na dodatek stawałby się silniejszy? Nie chciałem w to wierzyć, jednak
już samo to, że wciąż nie zniknął, sugerowało, że może tak być. Że pewnie tak
jest.
Może ulżyłoby mi, gdybym komuś się z tego zwierzył. Logicznie byłoby
powiedzieć mamie, uwierzyłaby, ale nie chciałem jej straszyć. Dość się już bała,
gdy sądziła, że agencja upadnie, a ona nie da rady zaopiekować się mną i swoim
bratem. Z tamtych tarapatów pomogłem jej wybrnąć, lecz przez to mogła
obwiniać się za te, w które obecnie wpadłem. Mnie wydawało się to bez sensu,
dla niej jednak mogło być inaczej. Poza tym całe to widzenie zmarłych chciała już
mieć za sobą. No i wreszcie: co by zrobiła, gdybym jej powiedział? Obwiniałaby
Liz o to, że miałem kontakt z Therriaultem, i nic poza tym.
Przeszło mi przez myśl, żeby porozmawiać z panią Peterson, szkolną
psycholożką, ale uznałaby, że mam halucynacje, a może wręcz załamanie
nerwowe. Powiadomiłaby mamę. Chciałem się nawet odezwać do Liz, tylko co
ona mogła zrobić? Wyciągnęłaby broń i zastrzeliła Therriaulta? Powodzenia,
przecież już był martwy. Poza tym zakończyłem znajomość z Liz, a przynajmniej
tak mi się wydawało. Byłem zdany na siebie, samotny i wystraszony.
Matka przyszła na zawody, na których dałem dupy w każdej konkurencji.
W drodze do domu przytuliła mnie i powiedziała, że nie ja jeden miałem kiepski
dzień i następnym razem pójdzie mi lepiej. Wtedy o mały włos nie wygadałem
wszystkiego, włącznie z moją obawą – która teraz wydawała mi się już dość
uzasadniona – że Kenneth Therriault chce zniszczyć mi życie, żeby zemścić się za
udaremnienie ostatniego – największego – ataku. Gdybyśmy nie jechali
taksówką, pewnie bym jej powiedział, a tak tylko położyłem głowę na ramieniu
mamy jak wtedy, kiedy byłem mały i myślałem, że mój indyk z odrysowanej dłoni
to największe dzieło sztuki od czasu Mona Lisy. Wiecie co? Najgorsze
w dorastaniu jest to, że zamyka człowiekowi usta.
33

KIEDY WYSZEDŁEM Z MIESZKANIA ostatniego dnia szkoły, Therriault znowu był


w windzie. Uśmiechał się i kiwał palcem. Pewnie sądził, że odskoczę tak jak
wtedy, gdy zobaczyłem go tam po raz pierwszy, lecz ja tego nie zrobiłem. Jasne,
bałem się, ale nie aż tak bardzo, bo zaczynałem się do niego przyzwyczajać,
trochę jak do narośli albo znamienia na twarzy, nawet jeśli są brzydkie. Tym
razem bardziej niż wystraszony byłem wściekły, że nie chce się ode mnie
odpierdolić.
Zamiast odskoczyć, rzuciłem się naprzód i wyciągnąłem rękę, by zatrzymać
drzwi windy. Nie chciałem z nim wsiadać – Chryste, nie! – jednak nie
zamierzałem też pozwolić, żeby drzwi się zamknęły, zanim nie uzyskam kilku
odpowiedzi.
– Czy moja matka naprawdę ma raka?
Jego twarz znowu się wykrzywiła, jakbym zadawał mu ból, a ja znowu miałem
nadzieję, że to prawda.
– Czy moja matka ma raka?!
– Nie wiem.
Patrzył na mnie tak, że… Znacie to powiedzenie: „Gdyby wzrok mógł zabijać”?
– To dlaczego tak powiedziałeś?
Stał pod ścianą windy i przyciskał ręce do piersi, jakby to on bał się mnie.
Obrócił głowę, żeby pokazać mi olbrzymią ranę wylotową, ale jeśli myślał, że
z tego powodu zabiorę rękę i cofnę się, to był w błędzie. Wyglądała strasznie,
zdążyłem jednak się do niej przyzwyczaić.
– Dlaczego tak powiedziałeś?!
– Bo cię nienawidzę. – Obnażył zęby.
– Dlaczego ciągle tu jesteś? Jak to możliwe?
– Nie wiem.
– Idź sobie.
Milczał.
– Idź sobie!
– Nie odejdę. Nigdy nie odejdę.
To mnie cholernie wystraszyło. Opuściłem rękę, jakby nagle nabrała ciężaru.
– Do zobaczenia, Mistrzu.
Drzwi się zamknęły, lecz winda nie odjechała, bo w środku nie miał kto
nacisnąć guzika. Kiedy nacisnąłem ten po swojej stronie, otworzyło się przede
mną puste wnętrze, ale i tak poszedłem schodami.
Przyzwyczaję się do niego, pomyślałem. Tak jak przyzwyczaiłem się do jego
dziury w głowie. Nie może mi przecież zrobić krzywdy.
Tylko że w pewnym sensie już ją zrobił: dwója z minusem z matematyki
i zawalone zawody pływackie to tylko dwa przykłady. Kiepsko spałem (mama
zaczęła już komentować moje sińce pod oczami) i potrafił mnie spłoszyć
najdrobniejszy dźwięk – wystarczyło, że w sali do cichej nauki komuś upadła
książka. Cały czas wyobrażałem sobie, że otworzę szafę, żeby wyjąć koszulkę,
a on będzie w środku, ten mój osobisty potwór. Albo pod łóżkiem – i co się
stanie, jeśli chwyci mnie za rękę czy nogę, kiedy będę spał? Wydawało mi się, że
nie może mnie chwycić, ale i tego nie byłem pewien, zwłaszcza skoro stawał się
silniejszy.
A jeśli kiedyś się obudzę, a on będzie leżał razem ze mną w łóżku? Może nawet
złapie mnie za interes?
To była taka myśl, która raz przychodzi do głowy i już nie da się o niej
zapomnieć.
No i jeszcze coś, coś znacznie gorszego. Co będzie, jeśli on nie przestanie mnie
nawiedzać – bo tak to należało nazwać – jako dwudziestolatka?
I czterdziestolatka? Jeśli będzie czekał, aż umrę w wieku osiemdziesięciu
dziewięciu lat, powita mnie w zaświatach i zacznie dalej nękać już po śmieci?
Jeśli taka jest nagroda za dobry uczynek, pomyślałem pewnej nocy, patrząc,
jak Grzmociarz stoi pod latarnią po drugiej stronie ulicy, to już nigdy więcej nie
chcę żadnego zrobić.
34

POD KONIEC CZERWCA, JAK co miesiąc, pojechaliśmy z mamą w odwiedziny


do wujka Harry’ego. Niewiele się już wtedy odzywał i prawie nie bywał w sali
wspólnej. Nie skończył nawet pięćdziesiątki, ale włosy miał białe jak śnieg.
– Harry, Jamie przyniósł ci rugelach z Zabar’s. Chcesz trochę?
Stojąc w progu (nie bardzo chciałem wchodzić do środka), uniosłem siatkę
i uśmiechnąłem się – przez co poczułem się jak modelka w teleturnieju Dobra
cena.
Wujek Harry powiedział „tyg”.
– To znaczy tak? – zapytała mama.
Powiedział „ng” i machnął w moim kierunku rękami. Nie trzeba było czytać mu
w myślach, aby zrozumieć, że to znaczy „Żadnych kurwa rogalików”.
– Chcesz wyjść na dwór? Jest pięknie.
Nie byłem pewien, czy wujek Harry wciąż jeszcze wie, co to znaczy „na dwór”.
– Pomogę ci wstać – powiedziała mama, biorąc go za ramię.
– Nie! – Nie „ng”, nie „tyg”, nie „ug”, tylko „nie”. Jasno i wyraźnie. Oczy miał
wielkie i zachodziły mu wodą. A potem, równie jasno i wyraźnie: – Kto to jest?
– To jest Jamie. Znasz Jamiego, Harry.
Tylko że on mnie nie znał, już nie, a poza tym nie patrzył na mnie. Patrzył mi
przez ramię. Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, co tam zobaczę, ale i tak
się odwróciłem.
– To, na co on choruje, jest dziedziczne – powiedział Therriault. – W męskiej
linii. Będziesz taki jak on, Mistrzu. Będziesz taki jak on, zanim się obejrzysz.
– Jamie? Wszystko dobrze? – spytała mama.
– Tak – odparłem, patrząc na Therriaulta. – Wszystko w porządku.
Nie było w porządku, a jego uśmiech oznaczał, że i on to wie.
– Precz! – odezwał się wujek Harry. – Precz, precz, precz!
Więc poszliśmy.
Wszyscy troje.
35

JUŻ WŁAŚCIWIE POSTANOWIŁEM, ŻE powiem wszystko mamie – musiałem to


z siebie wyrzucić, nawet jeśli miała się przestraszyć i być nieszczęśliwa – ale los,
że tak powiem, wziął sprawy w swoje ręce. To było w lipcu 2013 roku, jakieś trzy
tygodnie po wizycie u wujka Harry’ego.
Pewnego dnia wcześnie rano, kiedy mama szykowała się do wyjścia do biura,
odebrała telefon. Ja siedziałem przy stole w kuchni, wciąż trochę zaspany,
i wsuwałem cheeriosy. Mama wyszła z sypialni, zapinając spódnicę.
– Wczoraj wieczorem Marty Burke miał mały wypadek. O coś się potknął,
pewnie w drodze do toalety, i stłukł sobie biodro. Mówi, że nic mu nie jest,
i może to prawda, a może po prostu zgrywa macho.
– No – odpowiedziałem, głównie dlatego, że zawsze bezpieczniej było zgadzać
się z mamą, gdy latała po domu, usiłując robić trzy rzeczy naraz.
W duchu uważałem, że pan Burke jest trochę za stary na bycie macho,
chociaż z drugiej strony z rozbawieniem wyobraziłem go sobie w roli głównej
w filmie typu Terminator: Czas emerytów. Już widziałem, jak wymachując laską,
oznajmia: „Jeszcze tu wrócę”. Wziąłem do ręki miskę i zacząłem siorbać mleko.
– Jamie, ile razy ci mówiłam, żebyś tego nie robił?
Nie pamiętałem, czy rzeczywiście tak mówiła, bo umykało mi całkiem sporo
rodzicielskich edyktów, zwłaszcza tych dotyczących zachowania przy stole.
– Jak inaczej mam dopić do końca?
Mama westchnęła.
– Nieważne. Na kolację zrobiłam zapiekankę, ale możemy zamówić burgery. To
znaczy pod warunkiem, że w swoim napiętym grafiku, wypełnionym oglądaniem
telewizji i graniem na telefonie, znalazłbyś chwilę, żeby ją zanieść Marty’emu. Ja
nie dam rady, mam za dużo pracy. Nie chciałbyś się do niego przejść? A potem
zadzwonić do mnie i powiedzieć, jak się czuje?
W pierwszej chwili nie odpowiedziałem. Poczułem się tak, jakby ktoś dał mi
w głowę młotkiem. Z niektórymi pomysłami tak jest. A poza tym czułem się jak
ostatni dureń. Dlaczego dotąd nie pomyślałem o panu Burketcie?
– Jamie? Ziemia do Jamiego.
– Jasne – odpowiedziałem. – Bardzo chętnie.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Jesteś chory? Masz gorączkę?
– Ha, ha. Zabawne jak podstawienie nogi niewidomemu.
Mama złapała torebkę.
– Dam ci na taksówkę…
– Nie trzeba, włóż zapiekankę do torby. Pójdę pieszo.
– Naprawdę? – powtórzyła zaskoczona. – Aż na Park Avenue?
– Jasne. Przyda mi się trochę ruchu.
Nie do końca była to prawda. Potrzebowałem czasu do namysłu, żeby upewnić
się, że dobrze robię, i obmyślić, jak wszystko opowiem.
36

OD TEJ CHWILI ZACZNĘ nazywać pana Burke a profesorem Burke em, bo


tamtego dnia czegoś mnie nauczył. Czegoś bardzo ważnego. Ale najpierw mnie
wysłuchał. Już mówiłem, że potrzebowałem z kimś porozmawiać, nie wiedziałem
natomiast, jaką ulgą będzie wyrzucenie z siebie tego wszystkiego, dopóki tego
nie zrobiłem.
Dokuśtykał do drzwi, podpierając się nie jedną laską, jak widziałem
dotychczas, lecz dwiema. Na mój widok twarz mu się rozpromieniła, więc chyba
ucieszył się z towarzystwa. Dzieci to egoiści (o czym na pewno wiecie, jeśli sami
kiedyś nimi byliście, ha, ha), więc dopiero później uświadomiłem sobie, że przez
te lata od śmierci Mony musiał być bardzo samotny. Miał córkę na Zachodnim
Wybrzeżu, ale jeśli kiedykolwiek go odwiedzała, ja tego nie widziałem; patrz
wyżej na temat dzieci i egoizmu.
– Jamie! Przychodzisz z darami!
– Tylko z zapiekanką – powiedziałem. – To podobno zapiekanka paserska.
– Chyba pasterska. Na pewno pyszna. Czy będziesz tak miły i wstawisz mi ją do
chłodziarki? Mam te… – Uniósł obie laski i przez jedną straszną chwilę
pomyślałem, że na moich oczach wyrżnie twarzą o podłogę, ale w porę postawił
je z powrotem.
– Jasne – odparłem i poszedłem do kuchni.
Strasznie mnie kręciło, że na lodówkę mówił „chłodziarka”, a na samochody –
„automobile”. Był totalnie oldskulowy. Aha, i jeszcze na telefon mówił
„telefajans”. Tak mi się to słowo spodobało, że sam zacząłem go używać. Robię to
do dziś.
Wstawienie zapiekanki do chłodziarki nie stanowiło problemu, ponieważ była
prawie pusta. Poczłapał za mną i spytał, jak się miewam. Zamknąłem drzwi
chłodziarki, odwróciłem się i powiedziałem:
– Nie za dobrze.
Uniósł krzaczaste brwi.
– Nie? Co się stało?
– To dosyć długa historia i pewnie pan pomyśli, że zwariowałem, ale muszę się
komuś wygadać i wybrałem pana.
– Chodzi o biżuterię Mony?
Opadła mi szczęka. Profesor Burke się uśmiechnął.
– Nigdy tak do końca nie uwierzyłem, że twoja matka po prostu znalazła ją
w szafie. Byłby to zbyt fortunny zbieg okoliczności. Zdecydowanie zbyt fortunny.
Przeszło mi przez głowę, że sama ją tam położyła, ale każde ludzkie działanie
wymaga motywu i sposobności, a twojej matce brakowało i jednego, i drugiego.
A ja tamtego popołudnia byłem za bardzo zdenerwowany, żeby dobrze się nad
tym zastanowić.
– Bo właśnie zmarła panu żona.
– W rzeczy samej. – Uniósł jedną laskę na tyle wysoko, żeby dotknąć ręką do
serca. Zrobiło mi się go żal. – Co się wtedy stało, Jamie? Domyślam się, że teraz
to już stare dzieje, ale jako wieloletni czytelnik powieści detektywistycznych lubię
poznawać odpowiedzi na tego typu pytania.
– Powiedziała mi pana żona – odparłem. Profesor Burke patrzył na mnie
przez całą kuchnię. – Widzę martwych ludzi.
Nie odpowiadał tak długo, że zacząłem się bać.
– Chyba potrzebuję czegoś z kofeiną – odezwał się w końcu. – Myślę, że obu
nam się przyda. A potem opowiesz mi wszystko, co leży ci na wątrobie. Pragnę to
usłyszeć.
37

PROFESOR BURKETT BYŁ TAK oldskulowy, że nie miał nawet herbaty


w torebkach, tylko taką sypaną w pojemniku. Kiedy czekałem, aż woda
w czajniku się zagotuje, wyjaśnił mi, gdzie znajdę to, co nazywał „kulką do
herbaty”, i poinstruował, ile dokładnie trzeba wsypać. Parzenie herbaty to
ciekawy proces. Zawsze będę wolał kawę, czasami jednak dzbanek herbaty to
jest to. Nie wiem czemu, ale jej przygotowywanie wydaje się czymś… oficjalnym.
Powiedział, że herbata musi się parzyć pięć minut w świeżo zagotowanej
wodzie – nie krócej i nie dłużej. Nastawił minutnik, pokazał, gdzie są filiżanki,
i pokuśtykał do salonu. Usłyszałem westchnienie ulgi, kiedy usiadł w swoim
ulubionym fotelu. Oraz pierdnięcie. Nie takie jak ryk trąby, bardziej jak dźwięk
oboju.
Zrobiłem dwie filiżanki herbaty i postawiłem je na tacy razem z cukiernicą
i półtłustym mlekiem z chłodziarki (z którego żaden z nas nie skorzystał i chyba
całe szczęście, bo termin przydatności minął miesiąc wcześniej). Profesor Burke
trochę upił i po pierwszym łyku zacmokał.
– Moje gratulacje, Jamie. Idealna za pierwszym podejściem.
– Dziękuję.
Swoją mocno posłodziłem. Przy trzeciej łyżeczce mama zaczęłaby krzyczeć, ale
on nie powiedział ani słowa.
– A teraz snuj swoją opowieść. Czasu mam aż nadto.
– Wierzy mi pan? Z tą biżuterią?
– No cóż, wierzę, że ty w to wierzysz. I wiem, że biżuteria się znalazła. Leży
teraz w mojej skrytce w banku. Powiedz, Jamie, czy gdybym zapytał twoją matkę,
potwierdziłaby tę wersję?
– Tak, ale proszę, niech pan tego nie robi. Postanowiłem porozmawiać
z panem, bo nie chcę rozmawiać z nią. Zdenerwowałaby się.
Uniósł filiżankę do ust lekko drżącą dłonią, po czym ją odstawił i spojrzał na
mnie. A może raczej we mnie. Wciąż widzę te jego jasnoniebieskie oczy
wyzierające spod krzaczastych brwi, które sterczały na wszystkie strony.
– No to mów. Przekonaj mnie.
Ponieważ przećwiczyłem tę opowieść, idąc przez miasto, udało mi się mówić
w miarę spójnie. Zacząłem od Roberta Harrisona – wiecie, tego człowieka
z Central Parku – potem przeszedłem do tego, jak zobaczyłem panią Burke ,
a następnie opowiedziałem o całej reszcie. Trochę to trwało. Kiedy skończyłem,
moja herbata była ledwie letnia (albo i zimniejsza), ale i tak wypiłem jej sporo, bo
zaschło mi w gardle.
Profesor Burke zastanawiał się chwilę.
– Jamie, czy możesz pójść do mojej sypialni i przynieść mi iPada? – odezwał się
w końcu. – Leży na szafce przy łóżku.
W jego sypialni pachniało trochę jak w pokoju wujka Harry’ego w domu opieki,
lecz dochodziła do tego jakaś ostra woń, pewnie maść na stłuczone biodro.
Wziąłem iPada i zaniosłem do salonu. Profesor Burke nie miał iPhone’a, tylko
stacjonarny telefajans, który wisiał na kuchennej ścianie jak w jakimś starym
filmie, uwielbiał natomiast swój tablet. Kiedy mu go podałem, otworzył go (na
ekranie startowym widniało zdjęcie młodej pary w strojach ślubnych, zapewne
państwa Burke ów) i od razu zaczął stukać w ekran.
– Szuka pan Therriaulta?
Pokręcił głową, nie podnosząc wzroku.
– Nie, twojego faceta z Central Parku. Mówisz, że byłeś wtedy w przedszkolu?
– Tak.
– Czyli musiał to być dwa tysiące trzeci… może dwa tysiące czwarty… O, jest. –
Czytał, pochylony nad tabletem, raz po raz odgarniając włosy z oczu (miał ich
naprawdę dużo). W końcu podniósł głowę. – Widziałeś, jak leży martwy,
a jednocześnie stał obok własnego ciała. Czy to też potwierdzi twoja mama?
– Zrozumiała, że nie kłamię, bo wiedziałem, w co był ubrany od góry, chociaż
ktoś go przykrył. Ale naprawdę nie chciałbym…
– Zrozumiano. Doskonale zrozumiano. Przejdźmy do ostatniej książki Regisa
Thomasa. Nie była jeszcze napisana…
– Tak, chyba oprócz pierwszych paru rozdziałów.
– Twoja matka uzyskała jednak dość szczegółów, żeby resztę napisać sama,
wykorzystując ciebie jako medium.
Dotąd nie myślałem o sobie w ten sposób, ale w pewnym sensie miał rację.
– Chyba tak. Coś jak w Obecności. – Na widok jego zdezorientowanej miny
dodałem: – To taki film. Czy pan… pan profesor… myśli, że zwariowałem? –
Właściwie mnie to nie obchodziło, bo czułem tak wielką ulgę, że wszystko
z siebie wyrzuciłem.
– Nie – odparł, lecz coś, być może wyraz ulgi na mojej twarzy, sprawiło, że
ostrzegawczo uniósł palec. – Ale to jeszcze nie znaczy, że wierzę w twoją historię,
przynajmniej bez potwierdzenia jej z twoją matką, a tego obiecałem nie robić.
Postawię sprawę tak: nie mogę powiedzieć, że na pewno ci nie wierzę. Głównie
z powodu biżuterii, a także dlatego, że ostatnia książka Thomasa istnieje. Nie
żebym ją czytał. – Skrzywił się lekko. – Powiadasz, że przyjaciółka twojej mamy,
to znaczy eksprzyjaciółka, również może potwierdzić ostatnią, najbarwniejszą,
część tej historii.
– Tak, ale…
Uniósł dłoń, jak musiał robić tysiące razy przy studentach, którzy gadali na
zajęciach.
– Chcesz, żebym z nią również nie rozmawiał, i potrafię to zrozumieć.
Spotkałem ją tylko raz i nie byłem zachwycony. Czy naprawdę przyniosła
narkotyki do waszego domu?
– Ja ich nie widziałem, ale skoro mama mówi, że tak, to tak.
Odłożył iPada i pogłaskał swoją laskę zakończoną dużą białą gałką.
– W takim razie Tia słusznie się jej pozbyła. A ten Therriault, który, jak mówisz,
cię prześladuje… Czy jest teraz tutaj?
– Nie. – Rozejrzałem się jednak, żeby sprawdzić.
– Oczywiście chcesz się go pozbyć.
– Chcę, tylko że nie wiem jak.
Profesor wypił łyk kawy, z namysłem pochylił się nad filiżanką, w końcu ją
odstawił i znowu wbił we mnie te swoje niebieskie oczy. On był stary, ale one nie.
– To ciekawy problem, zwłaszcza dla starszego jegomościa, który w swoim
czytelniczym życiu napotkał najróżniejsze istoty nadprzyrodzone. Literatura
gotycka jest ich pełna… potwór Frankensteina i hrabia Dracula to zaledwie
dwójka, która najczęściej występuje na kinowych afiszach. W europejskiej
literaturze i baśniach jest ich znacznie więcej. Przyjmijmy, przynajmniej
chwilowo, że ten Therriault jest nie tylko w twojej głowie. Przyjmijmy, że istnieje
naprawdę.
Musiałem powstrzymać się przed zaprotestowaniem, że nie musimy tego
przyjmować, bo istnieje. Ale przecież profesor już wiedział, że w to wierzę, sam
o tym mówił.
– Pójdźmy o krok dalej – ciągnął. – Wnioskując z tego, co opowiedziałeś mi
o widzeniu innych martwych ludzi, w tym mojej żony, wszyscy znikają po kilku
dniach. Odchodzą – machnął ręką – gdzieś tam. Ale nie ten Therriault. On ciągle
tu jest. Sądzisz wręcz, że staje się silniejszy.
– Jestem tego pewien.
– Skoro tak, być może to już wcale nie jest Kenneth Therriault. Może to, co
zostało z niego po śmierci, zostało opanowane, bo tak właśnie brzmi prawidłowy
termin, a nie „opętane”, przez demona. – Chyba zobaczył moją minę, bo prędko
dodał: – Jamie, my tu tylko spekulujemy. Powiem ci szczerze: sądzę, że to raczej
odmiana częściowego stanu fugi, wywołująca halucynacje.
– Innymi słowy, zwariowałem. – W tym momencie i tak cieszyłem się, że mu
o wszystkim powiedziałem, ale jego konkluzja była przygnębiająca jak nie wiem,
mimo że się jej spodziewałem.
Profesor Burke machnął ręką.
– Nonsens. Wcale tak nie uważam. Widać wyraźnie, że w realnym świecie
funkcjonujesz równie dobrze jak zawsze. Muszę też przyznać, że twoja opowieść
jest pełna elementów, które trudno wyjaśnić w pełni racjonalnie. Nie wątpię, że
pojechałeś z mamą i jej eksprzyjaciółką do domu pana Thomasa. Ani że detektyw
Du on zabrała cię do miejsca pracy Therriaulta oraz pod jego dom. Wczuję się
tutaj w Ellery’ego Queena, jednego z moich ulubionych apostołów dedukcji:
skoro to zrobiła, musiała wierzyć w twoje zdolności mediumiczne. A to z kolei
każe nam wrócić do domu pana Thomasa, gdzie detektyw Du on musiała
zobaczyć coś, co ją do tego przekonało.
– Zgubiłem się – powiedziałem.
– Mniejsza z tym. – Profesor pochylił się w fotelu. – Chcę powiedzieć tylko tyle,
że o ile zawsze skłaniam się ku temu, co racjonalne, znane, empiryczne, nigdy nie
widziałem ducha ani nie miałem przebłysku prekognicji, o tyle muszę przyznać,
że pewnych elementów twojej opowieści nie mogę z miejsca zlekceważyć.
Powiedzmy zatem, że Therriault, albo coś paskudnego, co zamieszkało w jego
pozostałościach, rzeczywiście istnieje. Pozostaje wówczas pytanie, jak się go
pozbyć.
Teraz ja też się pochyliłem. Myślałem o książce, którą podarował mi profesor
Burke , pełnej bajek tak naprawdę będących horrorami, zwykle bez happy
endów. Siostry przyrodnie obcięły sobie palce u nóg, księżniczka rzuciła żabą
o ścianę – plask! – zamiast ją pocałować, a Czerwony Kapturek zachęcał wilka do
zjedzenia babci, żeby odziedziczyć jej majątek.
– Czy w ogóle mogę się go pozbyć? Pan czytał te wszystkie książki, na pewno
w którejś z nich jest jakiś sposób! Albo… – Nagle coś mi przyszło do głowy. –
Egzorcyzmy! Może to?
– Raczej kiepski pomysł – stwierdził profesor Burke . – Myślę, że ksiądz
prędzej wysłałby cię do psychiatry dziecięcego niż do egzorcysty. Jeśli ten twój
Therriault istnieje, możliwe, że jesteś na niego zdany.
Patrzyłem na niego z konsternacją.
– Ale może to jest w porządku – powiedział.
– W porządku? Jak to może być w porządku?
Uniósł filiżankę, napił się herbaty i ją odstawił.
– Słyszałeś kiedyś o rytuale Chüd?
38

TERAZ MAM DWADZIEŚCIA DWA lata – prawie dwadzieścia trzy – i żyję


w krainie „później”. Mogę głosować, mogę kupić alkohol i papierosy (których
palenie zamierzam wkrótce rzucić). Rozumiem, że nadal jestem jeszcze bardzo
młody, a wspominając te czasy, kiedyś na pewno będę zaskoczony (oby nie
zdegustowany) tym, jaki byłem naiwny i nieopierzony. Dwudziestodwu-
i trzynastolatka dzielą jednak lata świetlne. Teraz wiem więcej, ale wierzę
w mniej. Dzisiaj profesor Burke nigdy w życiu nie mógłby na mnie użyć takiej
magii jak wtedy. Nie żebym się skarżył! Kenneth Therriault – nie wiem, czym był
naprawdę, więc chwilowo trzymajmy się tego nazwiska – usiłował zniszczyć moją
poczytalność. Uratowała ją magia profesora. Może nawet uratowała mi życie.
Później, kiedy badałem ten temat na studiach do referatu z antropologii (na
Uniwersytecie Nowojorskim, oczywiście), odkryłem, że połowa z tego, co mi
wtedy powiedział, była prawdą. Druga połowa to brednie. Muszę jednak
pochwalić go za inwencję (maksymalna nota, jak powiedziałaby jedna z pisarek
mojej mamy, Philippa Stephens, autorka romansów). Posłuchajcie i doceńcie
ironię losu: mój wujek Harry nie miał nawet pięćdziesięciu lat, a był już
kompletnie zdziecinniały, natomiast Mar n Burke , grubo po osiemdziesiątce,
nadal potrafił spontanicznie zdobyć się na kreatywność… i to wszystko dla
niespokojnego chłopca, który pojawił się u niego bez zapowiedzi, z zapiekanką
i dziwną historią.
Rytuał Chüd, jak powiedział profesor, praktykowany był przez pewien odłam
buddystów w Tybecie i Nepalu (prawda).
Jego celem było osiągnięcie doskonałej nicości, dającej spokój i duchową
jasność (prawda).
Uważano, że jest on przydatny również w walce z demonami, zarówno tymi
w umyśle, jak i nadprzyrodzonymi, atakującymi z zewnątrz (szara strefa).
– To dla ciebie idealne rozwiązanie, Jamie, bo obejmuje wszystkie możliwości.
– Chce pan przez to powiedzieć, że rytuał może zadziałać nawet wtedy, jeśli
Therriault nie istnieje, a ja jestem świrem.
Profesor rzucił mi spojrzenie łączące naganę ze zniecierpliwieniem,
doprowadzone zapewne do perfekcji przez długie lata nauczania.
– Przestań mówić i spróbuj posłuchać, jeśli łaska.
– Przepraszam. – Piłem już drugą filiżankę herbaty i byłem nakręcony.
Przygotowawszy grunt, profesor Burke przeniósł się w krainę fantazji – nie
żebym dostrzegł szczególną różnicę. Powiedział, że Chüd bywał szczególnie
przydatny, kiedy któryś z górskich buddystów spotykał ye , znanego również jako
człowiek śniegu.
– One istnieją naprawdę? – zapytałem.
– Tak jak w przypadku twojego pana Therriaulta, nie jestem w stanie tego
stwierdzić z pewnością. Ale podobnie jak w jego przypadku wiem, że
Tybetańczycy w to wierzą.
Potem powiedział, że jeśli ktoś miał pecha spotkać ye , był nawiedzany przez
tę istotę już do końca życia. Chyba że zmierzył się z nią w rytuale Chüd i ją
pokonał.
Zapraszam na exsites.pl
Jeśli za tym wszystkim nadążacie, to sami wiecie, że gdyby pieprzenie bzdur
było dyscypliną olimpijską, za ten występ profesor Burke dostałby od sędziów
same dziesiątki. Ja jednak miałem dopiero trzynaście lat i byłem w podłej
sytuacji, innymi słowy – kupiłem to w całości. Nawet jeśli w głębi duszy
domyślałem się, co profesor kombinuje – nie pamiętam tego zbyt dobrze –
zdusiłem tę myśl. Nie potrafiłem sobie wyobrazić nic straszniejszego niż to, że
Kenneth Therriault alias Grzmociarz będzie za mną chodził do końca życia – że
będzie mnie nawiedzał, posługując się określeniem profesora.
– Jak działa ten rytuał? – zapytałem.
– O, spodoba ci się. To coś wyjętego żywcem z niecenzurowanych bajek, które
ode mnie dostałeś. Według opowieści człowiek i demon wiążą się, wgryzając się
wzajemnie w swoje języki.
Powiedział to jakby z lubością, a ja pomyślałem: Spodoba mi się? Dlaczego
miałoby mi się to spodobać?
– Po osiągnięciu jedności następuje próba silnej woli. Jak mniemam, odbywa
się ona telepatycznie, bo raczej trudno mówić podczas… hm… gryzienia się
w języki. Kto pierwszy się cofnie, traci wszelką władzę nad zwycięzcą.
Patrzyłem na niego z rozdziawionymi ustami. Mama wychowała mnie tak,
żebym był grzeczny, zwłaszcza wobec jej klientów i znajomych, ale czułem teraz
zbyt duże obrzydzenie, żeby myśleć o regułach towarzyskich.
– Jeśli pan sądzi, że będę się z tym gościem… nie wiem… całował z języczkiem,
to pan chyba oszalał! Po pierwsze, on nie żyje… Czy to do pana nie dotarło?
– Owszem, Jamie, sądzę, że dotarło.
– A poza tym jak miałbym to zrobić? Co bym mu powiedział? Ken, kochanie,
chodź tu do mnie, będziemy się lizać?
– Skończyłeś już? – spytał łagodnie profesor Burke , przez co znowu poczułem
się jak najgłupszy uczeń w klasie. – Sądzę, że to gryzienie się w języki jest
symboliczne. Trochę tak, jak kawałek krojonego chleba i naparstek wina
symbolizują ostatnią wieczerzę Jezusa z uczniami. – Nie zrozumiałem, co miał na
myśli, bo raczej nie chodziłem do kościoła, siedziałem więc cicho. – Posłuchaj
mnie, Jamie. Posłuchaj bardzo uważnie.
Słuchałem go tak, jakby zależało od tego moje życie. Bo wydawało mi się, że
naprawdę zależy.
39

KIEDY SZYKOWAŁEM SIĘ DO wyjścia (wyuczona grzeczność powróciła, dlatego


nie zapomniałem podziękować), profesor zapytał, czy jego żona mówiła coś
jeszcze. To znaczy oprócz tego, gdzie jest biżuteria.
W wieku trzynastu lat nie pamiętamy już chyba większości rzeczy, które
wydarzyły się, kiedy mieliśmy lat sześć – to przecież ponad połowę życia temu! –
tamten dzień przypominałem sobie jednak bez trudu. Mógłbym opowiedzieć
profesorowi, jak pani Burke zjechała mojego zielonego indyka, uznałem jednak,
że to go nie zainteresuje. Chciał wiedzieć, czy mówiła coś o nim, a nie czy
w ogóle mówiła coś do mnie.
– Przytulał pan moją mamę, a pana żona ostrzegała, że zaraz przypali jej pan
włosy papierosem. I tak się stało. Już pan nie pali, prawda?
– Pozwalam sobie na trzy papierosy dziennie. Pewnie mógłbym wypalić
więcej, bo w końcu i tak już nie odejdę w kwiecie wieku, ale najwyraźniej trzy mi
wystarczą. Mówiła coś jeszcze?
– No… że za miesiąc albo dwa pójdzie pan na lunch z jakąś kobietą. Debbie,
Dianą albo jakoś tak…
– Dolores? Czy chodziło o Dolores Magowan?
Teraz patrzył na mnie zupełnie inaczej i natychmiast pożałowałem, że nie
zaczęliśmy od tego całej rozmowy. Stanowczo zyskałbym na wiarygodności.
– Możliwe – rzuciłem.
Pokręcił głową.
– Mona zawsze myślała, że wzdycham do tej kobiety, Bóg raczy wiedzieć
dlaczego.
– Mówiła jeszcze o wcieraniu w ręce płynu do odkażania owiec…
– Lanoliny – wtrącił. – Na jej spuchnięte stawy. Niech mnie!
– I jeszcze coś. Że pan nigdy nie trafia paskiem w szlu ę z tyłu spodni. Chyba
powiedziała: „I kto będzie tego teraz pilnował?”.
– Mój Boże – westchnął cicho profesor Burke . – Mój Boże, Jamie.
– Aha, no i pana pocałowała. W policzek.
To był tylko lekki pocałunek, na dodatek wiele lat temu, lecz przypieczętował
sprawę. Bo profesor chyba też chciał wierzyć. Jeśli nie we wszystko, to
przynajmniej w nią. W ten pocałunek. W to, że wtedy tam była.
Pożegnałem się, dopóki dobrze mi szło.
40

W DRODZE DO DOMU wypatrywałem Therriaulta – zdążyło mi to wejść


w nawyk – ale go nie zauważyłem. To świetnie, lecz pożegnałem się z nadzieją, że
odszedł na dobre. Był jak zły szeląg, więc musiał jeszcze wrócić. Liczyłem tylko, że
wtedy będę na niego gotowy.
Wieczorem dostałem mejl od profesora Burke a: Poszukałem trochę, efekty
są ciekawe. Pomyślałem, że Ciebie też zainteresują. Były trzy załączniki – recenzje
ostatniej książki Regisa Thomasa. Profesor zakreślił zdania, które go zaciekawiły,
pozwalając, żebym wyciągnął własne wnioski. Co też zrobiłem.
Z „Times Book Review”: Łabędzi śpiew Regisa Thomasa to typowy miszmasz
seksu i przygód na bagnach, ale ta proza jest precyzyjniejsza niż dotychczas; tu
i ówdzie można dostrzec przebłyski prawdziwego pisarstwa.
Z „Guardiana”: Co prawda z dawna zapowiadane odkrycie sekretu Roanoke
raczej nie zaskoczy czytelników cyklu (którzy na pewno się go spodziewali), lecz
narracja Thomasa ma w sobie więcej życia, niż można by oczekiwać na
podstawie poprzednich tomów, w których fragmenty napuszonej ekspozycji
przeplatały się z płomiennymi, a czasem komicznymi scenami erotycznymi.
Z „Miami Herald”: Dialogi są cięte, tempo wartkie, a lesbijskie napięcie między
Laurą Goodhugh a Purity Betancourt wreszcie wydaje się autentyczne
i wzruszające, nie jest już tylko lubieżnym żartem ani fantazją onanisty. Thomas
zostawił najlepsze na koniec.
Nie mogłem pokazać tych recenzji mamie – wywołałyby zbyt wiele pytań – ale
na pewno już je widziała i ucieszyły ją tak samo jak mnie. Nie tylko wszystko
uszło jej na sucho, ale też podreperowała nadszarpniętą reputację Regisa
Thomasa.
Od czasu pierwszego spotkania z Kennethem Therriaultem wiele było takich
nocy, kiedy kładłem się spać nieszczęśliwy i wystraszony. Ta do nich nie należała.
41

NIE JESTEM PEWIEN, ILE razy widziałem go przez resztę lata, co powinno wam
wiele mówić. Jeśli nie mówi, to tłumaczę na prosty język: zaczynałem się do
niego przyzwyczajać. Nigdy bym w to nie uwierzył, kiedy odwróciłem się
i zobaczyłem go przy bagażniku samochodu Liz Du on tak blisko, że mógłby mnie
dotknąć. Ani tamtego dnia, kiedy otworzyły się drzwi windy, a on stał w środku
i oznajmił, że moja matka ma raka, i uśmiechał się przy tym tak, jakby
przekazywał najweselszą wiadomość pod słońcem. Ale jak mawiają,
przyzwyczajenie rodzi lekceważenie, i w moim przypadku to się potwierdzało.
Nie bez znaczenia okazało się to, że nigdy nie pojawił się w mojej szafie ani
pod łóżkiem (co byłoby jeszcze gorsze, bo jako maluch byłem przekonany, że
chowa się tam potwór, który tylko czeka, żeby złapać mnie za zwisającą rękę albo
nogę). Tamtego lata przeczytałem Draculę – no dobra, nie samą książkę, tylko
zajebistą powieść graficzną kupioną w Forbidden Planet. Jest tam scena, w której
Van Helsing mówi, że wampirowi nie wolno wejść, dopóki nie zostanie
zaproszony. Skoro dotyczyło to wampirów, logika (przynajmniej ta, którą
kierowałem się jako trzynastolatek) nakazywała, żeby dotyczyło również
wszystkich innych istot nadprzyrodzonych. Takich jak ta wewnątrz Therriaulta,
niepozwalająca mu zniknąć po kilku dniach, w przeciwieństwie do całej reszty
zmarłych. Sprawdziłem w Wikipedii, czy pan Stoker nie wymyślił tego sam, ale
nie. Motyw pojawiał się w wielu legendach o wampirach. Dzisiaj (później!)
dostrzegam, że ma to sens symboliczny. Skoro posiadamy wolną wolę, sami
musimy zaprosić zło.
I jeszcze coś. Praktycznie przestał kiwać na mnie palcem. Przez prawie całe lato
tylko stał i się gapił. Jedyny przypadek, kiedy widziałem, że mnie przyzywa, był
trochę śmieszny. Oczywiście pod warunkiem, że można nazwać śmiesznym
cokolwiek, co dotyczy tego nieumarłego skurwysyna.
Mama zdobyła dla nas bilety na mecz Metsów z Tigersami w ostatnią niedzielę
sierpnia. Metsi przegrali z kretesem, mnie to jednak nie przeszkadzało, bo jeden
z jej przyjaciół wydawców (wbrew powszechnemu przekonaniu, agenci literaccy
też mają przyjaciół) załatwił nam świetne miejsca: po stronie trzeciej bazy, tylko
dwa rzędy nad płytą boiska. Therriaulta zobaczyłem podczas siódmej zmiany,
kiedy Metsi dotrzymywali jeszcze kroku rywalom. Rozejrzałem się za sprzedawcą
hot dogów, a gdy znowu odwróciłem głowę, mój kumpel Grzmociarz stał
nieopodal stanowiska trenera przy trzeciej bazie. Te same spodnie khaki. Ta sama
koszula ochlapana krwią po lewej stronie. Głowa rozwalona, jakby do środka ktoś
wsadził petardę. I owszem, kiwał palcem.
Obrońcy Tigersów właśnie przekazywali sobie piłkę i tuż po tym, jak
zobaczyłem Therriaulta, łącznik kompletnie zepsuł podanie do trzeciobazowego.
Kibice zawyli, zaczęli wykrzykiwać typowe wyzwiska – „Niezły rzut, amatorze,
moja babcia lepiej potrafi” – lecz ja siedziałem nieruchomo, zaciskając dłonie tak
mocno, że paznokcie wbijały mi się w skórę. Łącznik nie widział Therriaulta
(gdyby go zobaczył, uciekłby z krzykiem aż na pole zewnętrzne), jednak go
poczuł. Wiem, że tak.
I jeszcze coś: trener przy trzeciej bazie ruszył po piłkę, ale cofnął się i pozwolił,
żeby stoczyła się do ławki rezerwowych. Gdyby za nią pogonił, znalazłby się tuż
obok tego, co tylko ja widziałem. Czy wyczuł plamę chłodu jak w filmie
o duchach? Chyba nie. Myślę, że przez sekundę lub dwie czuł, że świat wokół
niego drży. Że wibruje jak struna gitary. Mam powody, żeby tak sądzić.
– Wszystko w porządku, Jamie? – zapytała mama. – Nie dostaniesz mi tu udaru
słonecznego, prawda?
– Nic mi nie jest – odpowiedziałem, bo nie licząc zaciśniętych rąk, rzeczywiście
nic mi nie było. – Widziałaś gdzieś faceta z hot dogami?
Mama odwróciła się i pomachała do najbliższego sprzedawcy. Dla mnie była to
okazja, żeby pokazać Therriaultowi środkowy palec. Jego uśmiech zmienił się
wtedy w grymas obnażający wszystkie zęby. Potem Therriault zszedł do ławki
rezerwowych drużyny gości. Na pewno wszyscy zawodnicy, których w tym
momencie nie było na boisku, wiercili się, by usunąć mu się z drogi, chociaż nie
mieli pojęcia, dlaczego to robią.
Rozsiadłem się z uśmiechem. Co prawda nie byłem jeszcze gotów sądzić, że go
pokonałem – nie krucyfiksem ani wodą święconą, ale pokazując mu faka –
jednak ta myśl zaczynała mi świtać.
Ludzie zaczęli wychodzić w pierwszej połowie dziewiątej zmiany, kiedy Tigersi
zdobyli siedem punktów i mecz był już rozstrzygnięty. Mama zapytała, czy chcę
zostać i obejrzeć Bieg z Panem Metem, lecz pokręciłem głową. To takie
wydarzenie dla małych dzieci, którym wolno wtedy obiec wszystkie bazy. Raz
wziąłem w nim udział, zanim jeszcze pojawiła się Liz, zanim ten skurwiel James
Mackenzie ukradł nasze pieniądze w piramidzie finansowej, a nawet zanim Mona
Burke powiedziała mi, że indyki nie są zielone. Kiedy byłem jeszcze małym
dzieckiem i cały świat stał przede mną otworem.
Wydawało się, że było to tak bardzo dawno temu.
42

BYĆ MOŻE ZADAJECIE SOBIE pytanie, którego ja sobie wtedy nie zadawałem:
dlaczego ja? Dlaczego Jamie Conklin? Zadawałem je sobie później, lecz nadal nie
wiem. Mogę się tylko domyślać. Chyba dlatego, że byłem inny i z tego powodu to
coś wewnątrz skorupy Therriaulta mnie nienawidziło, wręcz zniszczyłoby mnie,
gdyby tylko mogło. Możecie twierdzić, że oszalałem, ale chyba czymś to
uraziłem. A być może w grę wchodziło coś jeszcze. Może – nie mam pewności –
rytuał Chüd już wtedy się rozpoczął.
Wydaje mi się, że odkąd to coś zaczęło się do mnie dopierdalać, nie mogło
przestać.
Powtarzam: tylko się domyślam. Mogło mieć inne pobudki, równie mi
nieznane. I równie potworne. Jak mówiłem, ta historia to horror.
43

NADAL BAŁEM SIĘ THERRIAULTA, ale przestałem myśleć o tym, że mógłbym


stchórzyć, gdyby pojawiła się okazja do wcielenia w życie rytuału profesora
Burke a. Po prostu musiałem być gotowy. Żeby przeprowadzić rytuał, Therriault
powinien znaleźć się blisko, czyli nie po drugiej stronie ulicy ani przy trzeciej
bazie na stadionie Ci Field.
Szansa nadarzyła się w pewną sobotę w październiku. Właśnie szedłem do
Grover Park, żeby pograć w futbol dotykowy z kolegami ze szkoły. Mama
zostawiła mi kartkę z wiadomością, że położyła się bardzo późno, bo czytała
najnowsze dzieło Philippy Stephens, dlatego musi odespać. Miałem po cichu
zrobić sobie śniadanie i nie wypić więcej niż pół kubka kawy. Miałem dobrze się
bawić i nie wrócić ze złamaną ręką ani wstrząśnieniem mózgu. Miałem być
w domu najpóźniej o drugiej. Starannie złożyłem zostawione przez nią pieniądze
na lunch i schowałem je do kieszeni. Dodała też postscriptum: Czy tylko
zmarnuję czas, jeśli poproszę, żebyś zjadł coś zielonego, choćby kawałek sałaty
w hamburgerze?
Możliwe, mamo, możliwe, pomyślałem, a potem nalałem sobie mleka do
miski, nasypałem cheeriosów i je zjadłem (po cichu).
Wychodząc z mieszkania, nie myślałem o Therriaulcie. Pojawiał się w moich
myślach coraz rzadziej, więc zaoszczędzony czas wykorzystywałem na
rozmyślanie o innych sprawach, głównie o dziewczynach. Kiedy szedłem do
windy, głowę zaprzątała mi akurat Valeria Gomez. Czy Therriault postanowił
zbliżyć się do mnie właśnie wtedy, ponieważ miał swobodniejszy dostęp do mojej
głowy i wiedział, że moje myśli są daleko od niego? Czy było to coś w rodzaju
niskopoziomowej telepa i? Tego także nie wiem.
Nacisnąłem przycisk przywołujący windę, rozmyślając o tym, czy Valeria
przyjdzie na mecz. Było to dość prawdopodobne, bo miał w nim zagrać jej brat
Pablo. Pogrążałem się w fantazji o tym, jak przyjmuję podanie, wymijam
wszystkich obrońców i unosząc piłkę wysoko w powietrzu, wpadam do strefy
końcowej, ale kiedy winda przyjechała i tak się cofnąłem – weszło mi to już
w nawyk. Kabina była pusta. Wcisnąłem guzik parteru. Winda ruszyła w dół,
a potem się otworzyła. Na zewnątrz znajdował się krótki korytarz, a potem drzwi
zamykane od środka, prowadzące do niedużego holu. Drzwi na dwór były
niezamknięte, żeby mógł wchodzić listonosz i zostawiać listy w skrzynkach.
Gdyby Therriault stał właśnie tam, w holu, nie mógłbym zrobić tego, co zrobiłem.
Ale nie było go w holu. Był na końcu korytarza i uśmiechał się od ucha do ucha,
jakby pojutrze mieli tego zabronić.
Zaczął coś mówić, być może była to któraś z tych jego bzdurnych
przepowiedni, a gdybym wtedy myślał o nim, zamiast o Valerii, pewnie
stanąłbym jak wryty albo zatoczył się z powrotem do windy i wciskał z całej siły
guzik zamykania drzwi. Ale wkurzyłem się, bo zakłócił moją fantazję, i wiem tylko
tyle, że przypomniałem sobie, co mówił profesor Burke , kiedy przyniosłem mu
zapiekankę:
„Gryzienie języka w rytuale Chüd to tylko jedna z ceremonii poprzedzających
konfrontację z wrogiem. Jest wiele innych. Stając twarzą w twarz
z przeciwnikiem, Maorysi wykonują taniec wojenny. Piloci kamikaze wznosili sake
toasty za siebie i fotografie swoich celów, wierząc, że ten trunek jest magiczny.
W starożytnym Egipcie członkowie wrogich rodów uderzali się nawzajem
w czoło, a dopiero potem sięgali po noże, włócznie i łuki. Zapaśnicy sumo klepią
się po ramionach. Wszystko sprowadza się do jednego: »Mierzę się z tobą
w walce, w której jeden z nas pokona drugiego«. Innymi słowy, Jamie, nie
zawracaj sobie głowy wystawianiem języka. Po prostu chwyć swojego demona
i trzymaj go z całej siły”.
Zamiast znieruchomieć albo uciec, niewiele myśląc, wystrzeliłem naprzód
z wyciągniętymi rękami, jakbym chciał uściskać długo niewidzianego przyjaciela.
Krzyczałem, ale chyba tylko w myślach, bo z żadnego mieszkania na parterze nikt
nie wyjrzał, żeby sprawdzić, co się dzieje. Uśmiech Therriaulta – ten, który
zawsze odsłaniał grudę zaschniętej krwi między zębami a policzkiem – zniknął
i zobaczyłem coś niesamowitego, wspaniałego: on się mnie bał. Cofnął się aż pod
drzwi do holu, lecz otwierały się do wewnątrz, więc był osaczony. Chwyciłem go.
Nie umiem opisać, jak to się potoczyło. Chyba nie udałoby się to nawet komuś,
kto potrafi pisać dużo lepiej niż ja, zrobię jednak, co mogę. Pamiętacie, co
mówiłem o drżeniu całego świata albo wibrowaniu jak struna gitary? Tak właśnie
było na zewnątrz Therriaulta i wszędzie wokół niego. Czułem, jak dzwonią mi
zęby i drgają gałki oczne. Ale było coś jeszcze, coś wewnątrz Therriaulta. Coś, co
wykorzystywało go jako narzędzie i nie pozwalało odejść tam, dokąd odchodzą
zmarli, kiedy ich więź z naszym światem ostatecznie się rozpadnie.
To było coś bardzo złego i teraz wrzeszczało, żebym je puścił. Albo żebym
puścił Therriaulta. Może zresztą wychodziło na jedno. Było na mnie wściekłe,
a także wystraszone, ale przede wszystkim zaskoczone. To, że je złapię, było
ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewało.
Szarpało się i zdołałoby się wyrwać, gdyby nie to, że Therriault był przyparty
do drzwi. Jestem tego pewien. Byłem chudym chłopakiem, Therriault przerastał
mnie o dobre kilkanaście centymetrów i ważyłby co najmniej czterdzieści
kilogramów więcej, gdyby żył, choć nie żył. Żyło w nim to coś i jestem właściwie
przekonany, że weszło w niego właśnie wtedy, gdy zmusiłem go do odpowiedzi
na moje pytania przed sklepikiem.
Wibracje się nasilały. Płynęły spod podłogi. Płynęły z sufitu. Lampa w górze
drżała i rzucała chwiejne cienie. Ściany zdawały się pełznąć to w jedną, to
w drugą stronę.
– Puść mnie – powiedział Therriault i nawet jego głos wibrował. Brzmiał tak,
jakby ktoś przyłożył do grzebienia papier woskowany, a potem dmuchnął.
Therriault szeroko rozłożył ramiona, a potem zacisnął mi je na plecach.
Natychmiast zacząłem oddychać z trudem. – Puść mnie, to ja też cię puszczę.
– Nie – odparłem, ściskając go mocniej.
Pamiętam, że pomyślałem: To jest to. To jest Chüd. Toczę walkę na śmierć
i życie z demonem, tu i teraz, w korytarzu swojego domu w Nowym Jorku.
– Pozbawię cię ostatniego tchu – powiedziało to coś.
– Nie jesteś w stanie – odparłem z nadzieją, że to prawda.
Wciąż udawało mi się oddychać, choć był to strasznie krótki oddech. Nabrałem
wrażenia, że mogę zajrzeć do wnętrza Therriaulta. Może to tylko skutek
halucynacji wywołanej wibracjami i poczuciem, że cały świat zaraz rozpryśnie się
jak delikatny kieliszek do wina, ale nie sądzę. Nie widziałem jego flaków, lecz
światło. Zarazem jasne i ciemne. To było coś spoza świata. To było coś
okropnego.
Jak długo tak staliśmy, spleceni w uścisku? Może pięć godzin, a może tylko
dziewięćdziesiąt sekund. Można by stwierdzić, że na pewno nie pięć godzin, bo
przecież ktoś by tamtędy przechodził, myślę jednak… właściwie wiem… że
znajdowaliśmy się poza czasem. Z całą pewnością mogę powiedzieć tylko tyle, że
drzwi windy nie zamknęły się tak, jak powinny, pięć sekund po wyjściu
pasażerów. Nad ramieniem Therriaulta widziałem odbicie kabiny i drzwi przez
cały czas były otwarte.
W końcu to powiedziało:
– Puść mnie, a już nigdy nie wrócę.
Ta perspektywa była niezwykle smakowita i na pewno rozumiecie, że
zgodziłbym się, gdyby profesor nie przygotował mnie również na to.
„Będzie próbowało się targować – uprzedził. – Nie pozwól mu”. A potem
wyjaśnił, co mam robić, bo zapewne sądził, że czeka mnie tylko konfrontacja
z neurozą, kompleksem albo innym zjawiskiem psychologicznym.
– To za mało – odparłem i ściskałem dalej.
Coraz lepiej widziałem wnętrze Therriaulta i uświadomiłem sobie, że on
rzeczywiście jest duchem. Pewnie są nimi wszyscy martwi ludzie, a ja tylko
widziałem ich jako materialnych. Im bardziej stawał się bezcielesny, tym jaśniej
świeciło to ciemne światło – trupie światło. Nie mam pojęcia, czym było to coś.
Wiem tylko, że to złapałem, a jest takie stare powiedzenie: „Kto chwyci tygrysa
za ogon, boi się go puścić”.
To coś wewnątrz Therriaulta było gorsze niż każdy tygrys.
– Czego chcesz?
Therriault wydyszał te słowa. Nie oddychał, bo inaczej na pewno poczułbym
jego oddech na szyi i policzku, ale i tak je wydyszał. Chociaż może był w gorszej
formie od mnie.
– To, że przestaniesz mnie nękać, nie wystarczy.
Wziąłem głęboki wdech, a potem powtórzyłem to, co kazał mi powiedzieć
profesor Burke , jeśli uda mi się zmierzyć z nieprzyjacielem w rytuale Chüd.
I choć świat drżał wokół mnie, choć to coś trzymało mnie w śmiertelnym uścisku,
wypowiedzenie tych słów sprawiło mi przyjemność. Wielką przyjemność.
Przyjemność wojownika.
– Teraz ja będę nękał ciebie.
– Nie! – To coś ścisnęło mnie mocniej.
Przywierałem do Therriaulta, mimo że był już tylko nadprzyrodzonym
hologramem.
– Tak. – Profesor Burke kazał mi, gdyby nadarzyła się szansa, powiedzieć coś
jeszcze. Później się dowiedziałem, że to parafraza tytułu znanej opowieści
o duchach, co było bardzo na miejscu. – Zagwiżdżę, chłopcze, a przybędziesz do
mnie.
– Nie!
Szarpało się. To wstrętne pulsujące światło doprowadzało mnie do mdłości,
mimo to nie puszczałem.
– Tak. Będę cię nękał, ile zechcę i kiedy zechcę, a jeżeli się nie zgodzisz, będę
cię trzymał tak długo, aż umrzesz.
– Nie mogę umrzeć! Ale ty możesz!
Niewątpliwie była to prawda, lecz nigdy w życiu nie czułem się silniejszy. Poza
tym Therriault coraz bardziej znikał, a to on był zaczepieniem trupiego światła
w naszym świecie.
Nic nie mówiłem. Tylko ściskałem. A Therriault ściskał mnie. I tak to trwało.
Robiło mi się zimno, traciłem czucie w rękach i nogach, ale nie puszczałem.
Zamierzałem trzymać go tak wiecznie, gdyby było trzeba. Przerażało mnie to coś
wewnątrz Therriaulta, było jednak uwięzione. Oczywiście ja też byłem uwięziony.
Na tym polegał rytuał. Gdybym puścił, to coś wygrałoby.
– Zgadzam się na twoje warunki – odezwało się w końcu.
Poluźniłem uchwyt, ale tylko trochę.
– Kłamiesz? – Można to uznać za głupie pytanie, tylko że wcale takie nie było.
– Nie mogę kłamać – odparło jakby z urazą w głosie. – Wiesz, że nie mogę.
– Powtórz to. Powtórz, że się zgadzasz.
– Zgadzam się na twoje warunki.
– Wiesz, że mogę cię nękać?
– Wiem, ale nie boję się ciebie.
Śmiałe słowa, lecz jak się już przekonałem, Therriault mógł wypowiedzieć tyle
fałszywych stwierdzeń, ile tylko chciał – to znaczy ile chciało to coś. Stwierdzenia
to nie odpowiedzi na pytania. A każdy, kto musi mówić, że się nie boi, kłamie.
Żeby się o tym przekonać, nie musiałem czekać do później – wiedziałem to już
jako trzynastolatek.
– Boisz się mnie?
Znowu zobaczyłem ten grymas na twarzy Therriaulta, jakby miał w ustach coś
kwaśnego i nieprzyjemnego. Bo pewnie właśnie tym dla tego nędznego
sukinsyna była prawda.
– Tak. Nie jesteś taki jak inni. Ty widzisz.
– Co „Tak”?
– Tak, boję się ciebie!
Super!
Puściłem go.
– Wynoś się, czymkolwiek jesteś, i wracaj tam, gdzie twoje miejsce. Tylko
pamiętaj, że przybędziesz na moje wezwanie.
Okręcił się, pozwalając mi jeszcze raz przyjrzeć się tej jego ziejącej ranie po
lewej stronie głowy. Wyciągnął rękę do gałki w drzwiach. Jego dłoń przeszła przez
nią na wylot i nie przeszła. Jednocześnie. Wiem, że to obłęd, paradoks, ale tak
było. Sam widziałem. Gałka się obróciła i drzwi otworzyły się. W tej samej chwili
z żarówki pod sufitem posypało się szkło. Otworzyła się połowa z kilkunastu
skrzynek pocztowych w holu. Therriault rzucił mi ostatnie nienawistne spojrzenie
przez zakrwawione ramię, a potem zniknął, zostawiając za sobą otwarte drzwi
wejściowe. Widziałem go na schodkach – nie tyle po nich zbiegł, ile jakby
zanurkował. Rozpędzony facet na rowerze, pewnie kurier, stracił równowagę
i przeklinając, runął jak długi na ulicę.
Wiedziałem, że martwi mogą wpływać na żywych, to mnie nie dziwiło.
Widziałem to już wcześniej, zawsze jednak chodziło o drobne rzeczy. Profesor
Burke poczuł pocałunek żony. Liz poczuła na twarzy dmuchnięcie Regisa
Thomasa. Ale to, co zobaczyłem przed chwilą – eksplodująca żarówka,
rozedrgana, wibrująca gałka, która się obróciła, kurier spadający z roweru – to
przykłady zupełnie innej skali.
Dopóki trzymałem Therriaulta, to coś, co nazywam trupim światłem, prawie
już straciło żywiciela, ale gdy puściłem, nie tylko go odzyskało, lecz także nabrało
większej siły. Musiała pochodzić ode mnie, choć wcale nie czułem się słabszy (jak
biedna Lucy Westenra, kiedy hrabia Dracula wykorzystywał ją w roli osobistego
bufetu). Co więcej, czułem się lepiej niż kiedykolwiek, odświeżony i pełen
wigoru.
To coś było silniejsze, ale co z tego? Wziąłem to w posiadanie, było teraz moją
suką.
Po raz pierwszy, odkąd Liz przyjechała po mnie pod szkołę i zabrała na
polowanie na Therriaulta, znowu czułem się dobrze. Jak ktoś, kto ciężko
chorował i wreszcie zaczęło mu się polepszać.
44

WRÓCIŁEM DO DOMU MNIEJ więcej piętnaście po drugiej, czyli trochę się


spóźniłem, ale nie na tyle, żeby uruchomić protokół „Gdzieś ty był, tak się
zamartwiałam”. Miałem długie zadrapanie na ramieniu i rozdartą nogawkę, bo
runąłem na ziemię, kiedy na meczu wpadł na mnie jeden z chłopaków z liceum,
ogólnie jednak czułem się super. Valerii nie było, ale przyszły jej dwie koleżanki.
Jedna powiedziała, że Valeria mnie lubi, a druga – że powinienem z nią pogadać,
na przykład przysiąść się do niej na lunchu.
Boże, ile możliwości!
Kiedy wszedłem do budynku, zobaczyłem, że ktoś – pewnie pan Provenza,
nasz dozorca – pozamykał skrzynki, które otworzyły się, kiedy odchodził
Therriault. Albo raczej: kiedy zwiało to coś. Pan Provenza zamiótł również
potłuczone szkło i powiesił na windzie kartkę CHWILOWO NIECZYNNE.
Przypomniał mi się tamten dzień, kiedy wróciliśmy z mamą ze szkoły, ja ściskałem
swojego zielonego indyka, a winda w Pałacu przy Parku okazała się nieczynna.
„Pieprzona winda”, powiedziała mama. A potem: „Nie słyszałeś tego, młody”.
Stare dzieje.
Poszedłem schodami i otworzyłem drzwi mieszkania. Okazało się, że mama
przysunęła fotel z gabinetu pod okno w salonie i czytała, pijąc kawę.
– Właśnie miałam do ciebie dzwonić – odezwała się. Potem spojrzała w dół. –
Boże, to były nowe dżinsy!
– Przepraszam. Może je załatasz.
– Mam wiele talentów, ale szycie do nich nie należy. Zaniosę je do pani
Abelson z Dandy Cleaners. Co jadłeś na lunch?
– Burgera. Z sałatą i pomidorem.
– Mówisz prawdę?
– Nie potrafię kłamać – odparłem i oczywiście pomyślałem o Therriaulcie, więc
trochę się wzdrygnąłem.
– Pokaż rękę. Chodź tutaj, żebym dobrze się przyjrzała. – Podszedłem do
mamy i zademonstrowałem swoją bitewną bliznę. – Chyba nie trzeba zaklejać
plastrem, ale posmaruj neosporinem.
– Mogę potem pooglądać sport na ESPN?
– Mógłbyś, gdybyśmy mieli prąd. Jak myślisz, dlaczego czytam przy oknie, a nie
przy biurku?
– Aha, to pewnie dlatego winda nie działa.
– Twoja zdolność dedukcji mnie oszałamia, Sherlocku. – Jeden z literackich
żartów mojej mamy. Miała ich dziesiątki. Może setki. – Prąd wysiadł tylko
w naszym budynku. Pan Provenza mówi, że coś wywaliło wszystkie korki. Jakiś
nagły skok napięcia. Podobno nigdy czegoś takiego nie widział. Spróbuje
naprawić to jeszcze przed nocą, ale przypuszczam, że po zmroku będziemy
chodzili ze świecami i latarkami.
Therriault, pomyślałem, tylko że to oczywiście nie on był przyczyną. Tylko
trupie światło, które go teraz zamieszkiwało. Odchodząc, wysadziło żarówkę,
otworzyło część skrzynek i jeszcze na dodatek sfajczyło korki.
Poszedłem do łazienki po neosporin. W środku było ciemno, więc
spróbowałem włączyć światło. Siła nawyku, co nie? Usiadłem na kanapie, żeby
posmarować ranę maścią z antybiotykiem, patrzyłem na zgaszony telewizor
i zastanawiałem się, ile korków jest w takim budynku i jakiej potrzeba mocy, żeby
je wszystkie spalić.
Mogłem na to coś zagwizdać. Czy wtedy przyszłoby do Jamiego Conklina? To
duża moc jak na chłopca, który jeszcze przez trzy lata nie mógł wyrobić sobie
prawa jazdy.
– Mamo?
– Co?
– Myślisz, że w moim wieku mogę już mieć dziewczynę?
– Nie, kochanie. – Nie podniosła wzroku znad maszynopisu.
– A kiedy będę mógł?
– Może być po skończeniu dwudziestu pięciu lat?
Roześmiała się, a ja razem z nią. Pomyślałem, że może kiedy skończę ze
dwadzieścia pięć lat, wezwę Therriaulta i każę sobie przynieść szklankę wody.
Chociaż z drugiej strony, wszystko, co przyniosłoby mi to coś, mogłoby się okazać
trucizną. No więc może dla jaj powiem, że ma postawić tę szklankę na głowie
Therriaulta, zrobić szpagat albo przejść się po suficie. Albo mógłbym to coś
wypuścić. Kazać mu spadać na drzewo. Oczywiście w tym celu nie musiałem
czekać, aż skończę dwadzieścia pięć lat, mogłem to zrobić w każdej chwili. Tylko
że nie chciałem. Niech to przez jakiś czas pobędzie moim więźniem. Okropne,
straszliwe światło sprowadzone do roli robaczka świętojańskiego w słoiku.
Zobaczymy, jak mu się to spodoba.
Prąd wrócił o dziesiątej wieczorem i wszystko na tym świecie było jak trzeba.
45

W NIEDZIELĘ MAMA ZAPROPONOWAŁA, żebyśmy odwiedzili profesora


Burke a, sprawdzili, co u niego, i odebrali naczynie żaroodporne po zapiekance.
„No i moglibyśmy mu zanieść parę croissantów z Haber’s”.
Odparłem, że chętnie. Mama zadzwoniła do profesora, a ten powiedział, że
będzie mu bardzo miło, więc wybraliśmy się do cukierni i złapaliśmy taksówkę.
Mama odmawiała korzystania z ubera. Mówiła, że nie jest nowojorski.
Nowojorskie są taksówki.
Wygląda na to, że cudowne ozdrowienie jest możliwe nawet w starszym
wieku, bo profesor Burke podpierał się już tylko jedną laską i całkiem nieźle się
poruszał. Co prawda raczej nie miał szans na ponowny start w Maratonie
Nowojorskim (zakładając, że kiedykolwiek w nim startował), ale uściskał mamę
w progu, a gdy podał mi rękę, nie bałem się, że wywali się na twarz. Przyjrzał mi
się bacznie, ja lekko kiwnąłem głową, a on się uśmiechnął. Zrozumieliśmy się.
Mama krzątała się przy rozkładaniu croissantów, kosteczek masła i malutkich
pojemników z dżemem kupionych w zestawie. Jedliśmy w kuchni, a przez okno
padały ukośne promienie porannego słońca. To był przyjemny posiłek. Kiedy
skończyliśmy, mama przełożyła resztę zapiekanki (czyli większość; starsi ludzie
chyba rzeczywiście mało jedzą) do pojemnika Tupperware i umyła naczynie.
Odstawiła je do wyschnięcia, po czym wyszła do łazienki.
Gdy tylko zniknęła, profesor Burke nachylił się przez stół.
– I co się stało?
– Był wczoraj w holu, kiedy wyszedłem z windy. Nie zastanawiałem się, tylko
ruszyłem do przodu i go złapałem.
– Był tam? Ten Therriault? Widziałeś go? Poczułeś go?
Wiecie, wciąż nie do końca miał przekonanie, że to wszystko nie działo się
tylko w mojej głowie. Widziałem to na jego twarzy, no i szczerze mówiąc, trudno
mu się było dziwić.
– Tak. Tylko że to nie jest Therriault, już nie. To coś w środku było światłem.
Próbowało uciec, ale trzymałem mocno. Bałem się, wiedziałem jednak, że jak
puszczę, to będzie niedobrze. Wreszcie, kiedy widziałem, że Therriault znika, to
coś…
Usłyszałem odgłos spuszczanej wody. Wiedziałem, że mama nie wróci, zanim
nie umyje rąk, lecz nie potrwa to długo.
– Powiedziałem mu to, co pan kazał. Że kiedy zagwiżdżę, musi do mnie
przybyć. I że teraz to ja będę to nękał. Zgodziło się. Kazałem mu powtórzyć
głośno i powtórzyło.
Mama wróciła, zanim profesor zdążył zapytać o coś jeszcze, ale widziałem, że
jest zatroskany i nadal sądzi, że cała ta konfrontacja rozegrała się tylko w mojej
głowie. Docierało to do mnie, mimo to trochę mnie wkurzało – bo przecież on
wiedział różne rzeczy, o biżuterii i o książce pana Thomasa – ale z perspektywy
czasu to rozumiem. Wiara jest dużą przeszkodą do pokonania, a dla mądrych
ludzi chyba jeszcze większą. Mądrzy wiedzą dużo i pewnie dlatego wydaje im się,
że wiedzą wszystko.
– Jamie, powinniśmy już iść – powiedziała mama. – Muszę dokończyć
maszynopis.
– Zawsze musisz dokończyć jakiś maszynopis – odparłem, a ona się roześmiała,
bo to była prawda. Stosy tekstów do przeczytania leżały zarówno w jej biurze
w agencji, jak i w domowym gabinecie, i oba zawsze się piętrzyły. – Zanim
pójdziemy, opowiedz panu profesorowi, co się wczoraj stało w naszym bloku.
Mama odwróciła się do profesora Burke a.
– To było bardzo dziwne, Marty. Poszły wszystkie korki w całym budynku.
Jednocześnie! Pan Provenza, nasz dozorca, twierdzi, że to musiał być jakiś nagły
skok napięcia. Podobno nigdy czegoś takiego nie widział.
Profesor miał zaskoczoną minę.
– Tylko w waszym budynku?
– Tylko w naszym – potwierdziła. – Chodź, Jamie. Dajmy Marty’emu odpocząć.
Pożegnanie było niemal dokładną powtórką z przywitania. Profesor Burke
przyjrzał mi się bacznie, a ja lekko kiwnąłem głową.
Zrozumieliśmy się.
46

TEGO WIECZORU DOSTAŁEM OD niego mejl napisany na iPadzie. Profesor


Burke był jedyną znaną mi osobą, która rozpoczynała mejle od powitania
i używała normalnych słów zamiast skrótów (literek) w stylu pzdr, ROFL i IMHO.
Drogi Jamie,
dziś rano po Waszym wyjściu poczytałem trochę o odnalezieniu bomby
w supermarkecie w Eastport, co powinienem był zrobić już dawno. Zaciekawiło
mnie, że w prawie żadnym artykule nie pojawia się Elizabeth Du on. Większość
zasług przyznano brygadzie saperów (a zwłaszcza psom, bo ludzie kochają psy;
któremuś z nich burmistrz przyznał chyba nawet medal). Wspomniano o niej
wyłącznie jako o „śledczej, która otrzymała cynk z dawnego źródła”. Wydało mi
się osobliwe, że nie uczestniczyła w konferencji prasowej po rozbrojeniu bomby
ani nie otrzymała oficjalnej pochwały. Udało jej się natomiast zachować posadę.
Może to jedyna nagroda, na jakiej jej zależało i na jaką zdaniem przełożonych
zasłużyła.
Zważywszy na wynik moich poszukiwań wiadomości na ten temat, dziwną
awarię prądu w Waszym budynku w momencie Twojej konfrontacji
z Therriaultem, a także inne rzeczy, które uświadomiłem sobie za Twoją sprawą,
nie mogę nie wierzyć w to, co mi opowiedziałeś.
Muszę natomiast dodać kilka słów przestrogi. Nie spodobał mi się wyraz
pewności siebie na Twojej twarzy, kiedy powiedziałeś, że teraz Twoja kolej, żeby
nękać to coś, a kiedy zagwiżdżesz, ono do Ciebie przybędzie. Możliwe, że tak, ale
PROSZĘ CIĘ, ŻEBYŚ TEGO NIE ROBIŁ. Linoskoczkowie czasem spadają.
Poskramiacze lwów zostają poturbowani przez koty, które uważali za zupełnie
oswojone. W pewnych okolicznościach nawet najlepiej ułożony pies może
pogryźć swojego pana.
Moja rada, Jamie, jest taka, żebyś zostawił to coś w spokoju.
Z najserdeczniejszymi życzeniami od przyjaciela
prof. Mar n Burke (Marty)
PS Bardzo ciekawią mnie szczegóły Twojego niezwykłego doświadczenia.
Gdybyś przyszedł z wizytą, wysłucham ich z wielkim zainteresowaniem.
Zakładam, że nadal nie chcesz obarczać tym tematem mamy, skoro znalazł on
najwyraźniej szczęśliwe zakończenie.
Odpisałem natychmiast. Moja odpowiedź była dużo krótsza, ale zadbałem
o to, żeby miała podobną formę, całkiem jak tradycyjny list.
Szanowny Panie Profesorze,
bardzo chętnie, ale dopiero w środę, bo w poniedziałek mamy wycieczkę do
Metropolitan Museum of Art, a we wtorek szkolny mecz siatkówki chłopaki
kontra dziewczyny. Jeżeli środa Panu pasuje, to przyjdę po szkole, gdzieś o 15.30.
Mogę jednak zostać tylko z godzinę. Powiem mamie, że po prostu chciałem Pana
odwiedzić, co jest prawdą.
Oddany w przyjaźni
James Conklin
Profesor Burke na pewno trzymał iPada na kolanach (wyobrażałem sobie, jak
siedzi w swoim salonie, otoczony tymi wszystkimi fotografiami z dawnych
czasów), bo odpowiedział od razu.
Drogi Jamie,
środa będzie w sam raz. Czekam o wpół do czwartej, zadbam o ciasteczka
z rodzynkami. Czy wolisz do nich herbatę, czy jakiś napój gazowany?
Twój
Marty Burke
Nie chciało mi się już formatować odpowiedzi jak tradycyjnego listu,
napisałem więc tylko: Chętnie napiję się kawy. Po namyśle dodałem jeszcze:
Mama mi pozwala. Co nie było tak do końca kłamstwem, a on w reakcji przysłał
mi ikonkę kciuka do góry. Wydało mi się to całkiem cool.
Kiedy jednak przyszło do kolejnej rozmowy z profesorem Burke em, nie było
napojów ani przekąsek. Nie korzystał już z takich rzeczy, ponieważ nie żył.
47

WE WTOREK RANO DOSTAŁEM od niego następny mejl. Dostała go również


matka oraz kilka innych osób.
Drodzy przyjaciele i współpracownicy,
otrzymałem bardzo złą wiadomość. Wczoraj wieczorem David Robertson –
mój serdeczny przyjaciel, kolega i były dziekan naszego wydziału – dostał udaru
w domu spokojnej starości na Siesta Key na Florydzie i obecnie przebywa
w szpitalu w Sarasocie. Lekarze nie dają mu szans na przeżycie, a nawet na
odzyskanie przytomności, ale znam Dave’a i jego cudowną żonę Marie od ponad
czterdziestu lat, więc mimo że nie chcę, muszę tam pojechać, choćby tylko po to,
by dodać otuchy Marie i wziąć udział w pogrzebie, jeśli tak to się skończy.
Wszystkie umówione spotkania odkładam do mojego powrotu.
Na czas pobytu na Florydzie zatrzymam się w Bentley’s Bou que Hotel (co za
nazwa!) w Osprey. Można się tam będzie ze mną skontaktować, ale najlepszy
w tym celu pozostaje e-mail. Jak większości z Was wiadomo, nie posiadam
przenośnego telefonu. Przepraszam za niedogodności.
Z poważaniem
prof. Mar n F. Burke (emerytowany)
– Ale on jest oldskulowy! – powiedziałem do mamy, gdy jedliśmy śniadanie:
ona jogurt z grejpfrutem, a ja cheeriosy.
Skinęła głową.
– Rzeczywiście. I mało już zostało ludzi takich jak on. Żeby w tym wieku
popędzić do umierającego przyjaciela… – Pokręciła głową. – Nadzwyczajne.
Imponujące. I jeszcze ten mejl!
– Profesor Burke nie pisze mejli – odparłem. – On pisze listy.
– To prawda, ale miałam na myśli co innego. No bo jak myślisz, ile w tym wieku
mógł mieć umówionych spotkań?
Co najmniej jedno, pomyślałem, nie powiedziałem jednak tego głośno.
48

NIE WIEM, CZY PRZYJACIEL profesora umarł, czy nie, wiem natomiast, że umarł
profesor. Dostał zawału w samolocie i kiedy lądowali, już nie żył. Miał jeszcze
jednego wieloletniego przyjaciela, będącego jego prawnikiem – on również
otrzymał ostatni mejl od profesora – i to właśnie do niego zadzwoniono. Zajął się
sprowadzeniem ciała, ale potem o całą resztę zatroszczyła się moja mama.
Zamknęła biuro, żeby zorganizować pogrzeb. Byłem z niej bardzo dumny. Płakała
i smuciła się, ponieważ straciła przyjaciela. Ja również się smuciłem, bo jej
przyjaciel stał się też moim. Odkąd zabrakło Liz, profesor był jedynym dorosłym,
z którym się przyjaźniłem.
Msza żałobna odbyła się w kościele prezbiteriańskim przy Park Avenue, w tym
samym co nabożeństwo po śmierci Mony Burke siedem lat wcześniej. Moja
matka była oburzona, że ich córka – ta z Zachodniego Wybrzeża – nie przyleciała
na pogrzeb. Później z ciekawości zajrzałem do ostatniego mejla od profesora
Burke a i zobaczyłem, że nie było jej wśród adresatów. Jedynymi kobietami, do
których wysłał wiadomość, były moja mama, pani Richards (staruszka z trzeciego
piętra Pałacu przy Parku, z którą się przyjaźnił) oraz Dolores Magowan, kobieta,
z którą zdaniem pani Burke jej mąż wdowiec miał umawiać się na lunche
wkrótce po jej śmierci.
Szukałem profesora na nabożeństwie, sądząc, że skoro jego żona była na
swoim, to i on pojawi się na swoim. Nie przyszedł, potem jednak udaliśmy się na
uroczystość na cmentarzu i tam go zobaczyłem. Siedział na jednym z nagrobków,
pięć, może dziesięć metrów od żałobników, ale dostatecznie blisko, żeby
wszystko słyszeć. Podczas modlitwy lekko uniosłem rękę i dyskretnie mu
pomachałem. Ledwie pokiwałem palcami, jednak zobaczył to, uśmiechnął się
i także do mnie pomachał. Był zwykłym zmarłym, nie potworem jak Kenneth
Therriault, i wtedy się rozpłakałem.
Mama objęła mnie ramieniem.
49

TO BYŁO W PONIEDZIAŁEK, więc nie poszedłem z klasą do muzeum. Dostałem


wolne ze szkoły, żeby iść na pogrzeb, a kiedy wróciliśmy do domu, powiedziałem
mamie, że chcę wybrać się na spacer. Że muszę pomyśleć.
– Dobrze… Jeżeli nic ci nie jest. Nic ci nie jest, Jamie?
– Nie – odpowiedziałem i na dowód tego się uśmiechnąłem.
– Wróć przed piątą albo zacznę się martwić.
– Wrócę.
Zdążyłem dojść do drzwi, kiedy zadała mi pytanie, na które czekałem:
– Był tam?
Przeszło mi przez głowę, żeby skłamać, bo może w ten sposób bym ją
oszczędził, lecz uznałem, że może właśnie dzięki prawdzie poczuje się lepiej.
– Tak. Nie w kościele, ale na cmentarzu.
– Jak… jak wyglądał?
Powiedziałem, że wyglądał dobrze, co było zgodne z prawdą. Oni zawsze mają
na sobie ubranie, w którym umarli, czyli w przypadku profesora Burke a –
brązowy garnitur, nieco za duży, ale moim skromnym zdaniem i tak wyglądał
w nim całkiem fajnie. Podobało mi się, że na podróż samolotem włożył garnitur,
bo to też było oldskulowe. Nie miał laski, może dlatego, że nie trzymał jej w ręce,
kiedy umarł, albo wypuścił ją w momencie zawału.
– Jamie? Przytulisz swoją starą matkę, zanim wyjdziesz na spacer?
Przytulałem ją bardzo długo.
50

POSZEDŁEM DO PAŁACU PRZY Parku, teraz już dużo starszy i wyższy niż tamten
mały chłopiec, który pewnego jesiennego dnia wrócił ze szkoły, trzymając mamę
za rękę, a w drugiej ściskając zielonego indyka. Starszy, wyższy, może nawet
mądrzejszy, ale wciąż ten sam. Zmieniamy się i zarazem się nie zmieniamy. Nie
umiem tego wyjaśnić. To tajemnica.
Nie mogłem wejść do budynku. Nie miałem klucza, ale go nie potrzebowałem,
bo profesor Burke siedział na schodkach w swoim brązowym garniturze
podróżnym. Usiadłem obok. Minęła nas starsza pani z kudłatym pieskiem.
Zwierzak popatrzył na profesora. Starsza pani nie.
– Dzień dobry, panie profesorze.
– Dzień dobry, Jamie.
Minęło pięć dni od jego śmierci w samolocie i jego głos gasł, jak to zwykle
bywa. Tak jakby profesor mówił do mnie z daleka i oddalał się coraz bardziej.
I choć był równie serdeczny jak zawsze, wydawał się również trochę… no, nie
wiem… obojętny. Większość z nich taka jest. Nawet pani Burke , chociaż ona
była wyjątkowo rozmowna (niektórzy w ogóle się nie odzywają, chyba że zada im
się pytanie). Czy to dlatego, że obserwują paradę, zamiast w niej maszerować?
Blisko, ale to nie do końca jest to. Sprawiają wrażenie, jakby zaprzątały ich inne,
ważniejsze, sprawy, i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że dla niego mój głos
na pewno też gaśnie. Że gaśnie cały świat.
– Wszystko w porządku?
– Tak.
– Bolało? To znaczy zawał.
– Tak, ale szybko było po wszystkim. – Patrzył na ulicę, nie na mnie. Jakby
zapisywał ją w pamięci.
– Czy mogę coś dla pana zrobić?
– Tylko jedno. Nigdy nie wzywaj Therriaulta. Bo Therriaulta już nie ma.
Przybyłoby to coś, co go opętało. O ile mi wiadomo, w literaturze przedmiotu
określa się to mianem fenomenu gości.
– Nie wezwę, obiecuję. Panie profesorze, dlaczego to w ogóle mogło go
opętać? Bo od początku był zły? O to chodzi?
– Nie wiem, ale wydaje się to prawdopodobne.
– Czy nadal chce pan usłyszeć, co dokładnie się stało, kiedy go chwyciłem? –
zapytałem, przypominając sobie jego mejl. – Ze szczegółami?
– Nie. – To mnie rozczarowało, lecz nie zaskoczyło. Zmarli tracą
zainteresowanie sprawami żywych. – Tylko pamiętaj, co ci powiedziałem.
– Będę pamiętał, niech się pan nie martwi.
W głosie profesora usłyszałem nutkę irytacji.
– Tak się zastanawiam… Byłeś niezwykle dzielny, miałeś jednak również
niezwykłe szczęście. Nie rozumiesz tego, bo jesteś tylko dzieckiem, ale możesz mi
wierzyć. To coś przybyło spoza wszechświata. Istnieją koszmary, których nikt
sobie nie wyobraża. Jeśli wejdziesz z tym w konszachty, ryzykujesz śmierć, obłęd
albo unicestwienie własnej duszy.
Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił o „konszachtach” – to pewnie
kolejne oldskulowe słowo profesora, takie jak „chłodziarka” na określenie
lodówki – ale z grubsza domyśliłem się, o co chodzi. Jeśli chciał mnie wystraszyć,
to mu się udało. Unicestwienie własnej duszy? Jezu!
– Nie wezwę go – powiedziałem. – Naprawdę nie wezwę.
Nie odpowiedział. Patrzył tylko na ulicę z rękami na kolanach.
– Będę za panem tęsknił, profesorze.
– W porządku. – Jego głos stawał się coraz cichszy. Wkrótce miałem go już
w ogóle nie słyszeć i tylko widzieć, że rusza ustami.
– Mogę pana zapytać o coś jeszcze? – Głupie pytanie. Kiedy się ich pyta, muszą
odpowiedzieć, chociaż ta odpowiedź nie zawsze się nam spodoba.
– Tak.
Zadałem więc swoje pytanie.
51

KIEDY WRÓCIŁEM DO DOMU, mama robiła łososia, tak jak lubiliśmy,


owiniętego mokrym papierowym ręcznikiem i gotowanego na parze
w mikrofalówce. Nikt by nie zgadł, że coś tak prostego może być takie smaczne,
ale to prawda.
– W samą porę – rzuciła. – Mamy paczkowaną sałatkę Cezar. Mógłbyś ją
przygotować?
– Dobrze.
Podszedłem do lodówki – chłodziarki – a potem otworzyłem paczkę.
– Nie zapomnij umyć. Na opakowaniu piszą, że jest już myta, ale im nie ufam.
Weź durszlak.
Wyjąłem durszlak, włożyłem do niego sałatę i zacząłem ją płukać.
– Poszedłem do naszego starego budynku – powiedziałem. Nie patrzyłem na
mamę, koncentrowałem się na pracy.
– Tak przypuszczałam. Był tam?
– Tak. Zapytałem, dlaczego córka nigdy go nie odwiedzała i nie przyjechała
nawet na pogrzeb. – Zakręciłem kran. – Mamo, ona jest w szpitalu
psychiatrycznym. Profesor ma nadzieję, że zostanie tam do końca życia. Zabiła
swoje dziecko, a potem próbowała zabić siebie.
Mama właśnie miała włożyć łososia do mikrofalówki, ale zamiast tego położyła
go na blacie i osunęła się na jeden ze stołków.
– O Boże. Mona mówiła, że ich córka jest asystentką w laboratorium
biologicznym w Kalifornijskim Instytucie Technicznym. Wydawała się z niej taka
dumna.
– Profesor Burke powiedział, że ma kata… coś tam.
– Katatonię.
– O właśnie.
Moja matka patrzyła na naszą przyszłą kolację – różowe mięso łososia
przeświecało przez całun z papierowych ręczników. Wyglądało na to, że mama
zastanawia się nad czymś bardzo intensywnie. Potem pionowa linia między jej
brwiami się wygładziła.
– Czyli teraz wiemy coś, czego pewnie nie powinniśmy wiedzieć. Co się stało,
to się nie odstanie. Każdy ma sekrety, Jamie. Sam się o tym kiedyś dowiesz.
Już się dowiedziałem, dzięki Liz i Kennethowi Therriaultowi. Dowiedziałem się
także o sekrecie mojej matki.
Później.
52

KENNETH THERRIAULT ZNIKNĄŁ Z wiadomości, zastąpiony przez inne potwory.


A ponieważ przestał mnie nękać, zniknął także z eksponowanego miejsca
w moich myślach. Kiedy jesień zmieniła się w chłodną zimę, wciąż jeszcze miałem
w nawyku cofać się o krok, gdy otwierała się winda, ale zanim skończyłem
czternaście lat, już przestałem.
Od czasu do czasu widywałem też innych zmarłych (a niektórych pewnie
przegapiłem, bo wyglądali jak zwykli ludzie, chyba że zginęli od obrażeń albo
podszedłem blisko). Opowiem wam o jednym z nich, choć nie ma to żadnego
związku z główną historią. To był mały chłopiec, nie starszy niż ja w dniu,
w którym zobaczyłem panią Burke . Stał na pasie dzielącym jezdnie, który
biegnie przez środek Park Avenue, ubrany w czerwone szorty i koszulkę
z Gwiezdnymi wojnami. Był blady jak ściana. Miał sine usta. I chyba próbował
płakać, ale brakowało mu łez. Ponieważ wyglądał odrobinę znajomo,
przeszedłem przez ulicę i zapytałem, w czym problem. To znaczy oprócz tego, że
nie żyje.
– Nie mogę znaleźć drogi do domu!
– Znasz adres?
– Mieszkam przy Drugiej Alei czterysta dziewięćdziesiąt, mieszkanie numer
szesnaście B – wyrecytował jak z nagrania.
– Dobrze, to całkiem blisko – powiedziałem. – Chodź, mały. Zaprowadzę cię.
Pod tym adresem znajdował się budynek o nazwie Kips Bay Court. Kiedy
dotarliśmy na miejsce, chłopiec po prostu usiadł na krawężniku. Już nie płakał
i zaczynał wyglądać, jakby odpływał, zupełnie jak oni wszyscy. Nie chciałem go
tam zostawiać, ale nie wiedziałem, co jeszcze mogę zrobić. Zanim odszedłem,
zapytałem, jak się nazywa, a on odpowiedział, że Richard Scarla . Wtedy
zrozumiałem, skąd go znam. Widziałem jego zdjęcie w NY1. Starsi chłopcy utopili
go w Swan Lake w Central Parku. Potem ryczeli jak pojebani i mówili, że to były
tylko wygłupy. Może rzeczywiście były. Może zrozumiem to wszystko później, ale
raczej wątpię.
53

WTEDY JUŻ POWODZIŁO NAM się na tyle dobrze, że mogłem pójść do


prywatnej szkoły. Matka pokazała mi broszury z Dalton School i Friends
Seminary, ale ja postanowiłem chodzić do szkoły publicznej, do Roosevelta, gdzie
grała drużyna Mustangów. Było w porządku. Dla mamy i dla mnie to były dobre
lata. Mamie trafił się wielki klient, który pisał o trollach, leśnych elfach oraz
szlachetnych gościach i ich wyprawach. Mnie trafiła się dziewczyna, tak jakby.
Mary Lou Stein, mimo nazwiska typowej dziewczyny z sąsiedztwa, była gotką
intelektualistką i wielką kinomanką. Praktycznie co tydzień chodziliśmy do kina
Angelika, siadaliśmy w tylnym rzędzie i oglądaliśmy filmy z napisami.
Pewnego dnia tuż po moich urodzinach (osiągnąłem wspaniały wiek piętnastu
lat) mama przysłała mi esemesa z prośbą, żebym po szkole, zamiast iść wprost do
domu, wpadł do niej do agencji – jak napisała, nie chodziło o nic wielkiego, ale
chciała powiedzieć mi o czymś osobiście.
Kiedy tam przyszedłem, nalała mi kawy – co, chociaż rzadkie, nie było już
wtedy niespotykane – i zapytała, czy pamiętam Jesusa Hernandeza.
Powiedziałem, że tak. Przez parę lat był partnerem Liz i mama kilka razy brała
mnie ze sobą, kiedy razem z Liz szły na kolację z detektywem Hernandezem i jego
żoną. To było dość dawno temu, trudno jednak zapomnieć dwumetrowego
policjanta o imieniu Jesus, nawet jeśli wymawia się je „Hej-sus”.
– Miał bardzo fajne dredy – powiedziałem. – Były super.
– Zadzwonił z wiadomością, że Liz straciła pracę. – Rozstały się już dawno, ale
mama i tak wyglądała na smutną. – W końcu złapali ją na transportowaniu
narkotyków. Jesus mówi, że chodziło o sporą ilość heroiny.
Mocno mnie to uderzyło. Od pewnego momentu Liz nie była dobra dla mamy,
a już za cholerę nie była dobra dla mnie, mimo to zabolało. Pamiętałem, jak mnie
łaskotała, aż prawie sikałem, jak siedzieliśmy z nią i mamą na kanapie, głupio
dowcipkując z programów w telewizji, albo jak kiedyś zabrała mnie do zoo na
Bronxie i kupiła mi porcję waty cukrowej większą niż moja głowa. A do tego nie
zapominajmy, że uratowała pięćdziesiąt albo nawet sto osób, które zginęłyby,
gdyby wybuchła ostatnia bomba Grzmociarza. Może miała dobrą motywację,
a może złą, lecz ci ludzie tak czy inaczej przeżyli.
Przypomniałem sobie tamto określenie z ich ostatniej kłótni. „Gruby towar” –
tak powiedziała mama.
– Nie pójdzie do więzienia, prawda?
– No cóż, na razie wyszła za kaucją, ale ostatecznie… chyba jest spora szansa,
że tam trafi, kochanie.
– O kurwa.
Wyobraziłem sobie Liz w pomarańczowym kombinezonie, jakie noszą kobiety
w serialu na Ne lixie, który czasem oglądała mama.
Wzięła mnie za rękę.
– Jasne, jasne.
54

LIZ PORWAŁA MNIE DWA albo trzy tygodnie później. Można powiedzieć, że
pierwszy raz porwała mnie przy sprawie z Therriaultem, tylko że wtedy to było
„na miękko”. A tym razem na całego. Nie wepchnęła mnie siłą do samochodu,
ale i tak mnie zmusiła, żebym do niego wsiadł. Co na mój gust kwalifikuje się jako
porwanie.
Grałem w drużynie tenisowej i właśnie wracałem do domu z meczów
eliminacyjnych. Na plecach miałem plecak, a w ręce torbę sportową. W drodze
na przystanek autobusowy zobaczyłem kobietę opierającą się o poobijaną toyotę
i wpatrującą się w telefon. Minąłem ją, nawet się nie oglądając. Nie przyszło mi
do głowy, że ta chuda laska – słomkowe włosy rozrzucone wokół kołnierza
rozpiętej budrysówki, za duża szara bluza, podniszczone kowbojki schowane pod
workowatymi dżinsami – to dawna przyjaciółka mojej mamy. Dawna przyjaciółka
mojej mamy gustowała w zwężanych spodniach z materiału i jedwabnych
bluzkach z dużym dekoltem. Dawna przyjaciółka mojej mamy włosy nosiła
zaczesane do tyłu i ściągnięte w krótki kucyk. Dawna przyjaciółka mojej mamy
wyglądała zdrowo.
– Hej, Mistrzu, nawet się nie przywitasz ze starą kumpelą?
Zatrzymałem się i obróciłem. Przez chwilę jej nie poznawałem. Twarz miała
bladą i kościstą. Jej czoło, nietknięte make-upem, pokrywały wypryski. Wszystkie
krągłości, które tak mi się podobały – oczywiście po chłopięcemu – zniknęły. Za
duża bluza pod kurtką tylko zdradzała ślad niegdyś obfitych piersi. Ta kobieta była
teraz ze dwadzieścia kilogramów chudsza i wydawała się dwadzieścia lat starsza.
– Liz?
– We własnej osobie. – Rzuciła mi uśmiech, ale zaraz go zasłoniła, bo wytarła
nos nasadą dłoni.
Na głodzie, pomyślałem. Ona jest na głodzie.
– Jak się masz? – Nie było to może najmądrzejsze pytanie, lecz w tych
okolicznościach tylko ono przyszło mi do głowy.
Trzymałem się od niej na bezpieczny dystans, jak mi się wydawało, tak aby dać
radę uciec, gdyby zrobiła coś dziwnego. Co wydawało się prawdopodobne,
ponieważ wyglądała dziwnie. Nie jak aktorzy udający narkomanów w telewizji,
ale jak ci prawdziwi, których widuje się czasem na ławkach w parku albo na
progach opuszczonych budynków. W Nowym Jorku jest już chyba znacznie lepiej
niż kiedyś, jednak ćpuny i tak bywają częścią krajobrazu.
– Jak wyglądam? – Zaśmiała się, choć niewesoło. – Nie odpowiadaj. Słuchaj,
zaliczyliśmy kiedyś dobry uczynek, co nie? Zasłużyłam wtedy na większe uznanie,
ale co tam, ważne, że uratowaliśmy sporo ludzi.
Pomyślałem o wszystkim, co przez nią przeszedłem. I to nie tylko w związku
z Therriaultem. Liz Du on spieprzyła także życie mojej mamie. Naraziła nas na
wiele złych przeżyć, a teraz znów się pojawiła. Jak zły szeląg, który wraca, gdy się
tego najmniej spodziewasz. Zdenerwowałem się.
– W ogóle nie zasłużyłaś na uznanie. To ja go zmusiłem do gadania.
I zapłaciłem za to cenę. Nie chcesz wiedzieć jaką.
Przechyliła głowę.
– Jasne, że chcę. Opowiedz mi o cenie, jaką zapłaciłeś, Mistrzu. Parę złych
snów przez tę dziurę w głowie? Jak chcesz mieć złe sny, to polecam widok trójki
skwarek w spalonym SUV-ie, z których jedna to małe dziecko w foteliku. No to
jaką cenę zapłaciłeś?
– Nieważne – rzuciłem i ruszyłem dalej.
Wyciągnęła rękę i chwyciła za pasek mojej torby.
– Nie tak szybko, Mistrzu. Jesteś mi znowu potrzebny. Wsiadaj.
– Nie ma mowy. I puść moją torbę.
Nie puściła, więc szarpnąłem. Nie miała siły, dlatego upadła na kolana, cicho
jęknęła i puściła pasek.
Przechodzący mężczyzna zatrzymał się i rzucił mi takie spojrzenie, jakim
dorośli obdarzają dzieci, które zrobią coś podłego.
– Tak się nie robi kobiecie, młody.
– Spierdalaj – rzuciła Liz, wstając z ziemi. – Jestem z policji.
– Dobra, dobra – odparł tamten i ruszył przed siebie. Już się nie oglądał.
– Już nie jesteś z policji – powiedziałem. – A ja nigdzie z tobą nie pójdę. Nie
chcę z tobą nawet rozmawiać, więc zostaw mnie w spokoju.
Mimo wszystko było mi trochę głupio, że szarpnąłem ją aż tak mocno, że
upadła na kolana. Pamiętałem ją na kolanach w naszym mieszkaniu, ale wtedy
bawiła się ze mną matchboxami. Próbowałem sobie wyjaśnić, że było to w innym
życiu; nie podziałało, ponieważ to wcale nie było inne życie. To było moje życie.
– Ależ oczywiście, że pójdziesz. To znaczy jeżeli nie chcesz, żeby świat usłyszał,
kto tak naprawdę napisał ostatnią książkę Regisa Thomasa. Wiesz, ten bestseller,
który w samą porę uratował Tię przed bankructwem. Pośmiertny bestseller.
– Nie zrobiłabyś tego. – A potem, kiedy szok wywołany jej słowami nieco
minął: – Nie możesz tego zrobić. Byłoby tylko twoje słowo przeciwko słowu
mamy. Słowo handlarki narkotykami. I narkomanki, z tego, co widzę, więc kto by
ci uwierzył? Nikt!
Wcześniej schowała telefon do tylnej kieszeni. Teraz go wyjęła.
– Nie tylko Tia wtedy nagrywała. Posłuchaj tego.
Przez to, co usłyszałem, ścisnęło mnie w żołądku. To był mój głos – dużo
młodszy, ale mój – opowiadający mamie, że klucz, którego szuka Purity, znajduje
się pod przegniłym pniem po drodze do jeziora Roanoke.
Mama: Skąd ona pozna, pod którym pniem?
Przerwa.
Ja: Mar n Betancourt narysował na nim kredą krzyżyk.
Mama: I co ona z nim robi?
Przerwa.
Ja: Zanosi go do Hanny Royden. Razem idą na bagna i znajdują jaskinię.
Mama: Hanna przygotowała ogień poszukiwania? Zrobiła to, za co prawie ją
powiesili jako wiedźmę?
Przerwa.
Ja: Zgadza się. On mówi, że za nimi skrada się George Threadgill. I że na widok
Hanny dostaje wzwodu. Co to znaczy, mamo?
Mama: Niewa…
W tym momencie Liz zatrzymała nagranie.
– Jest tego dużo więcej. Nie całość, ale co najmniej godzina. Nie ma
wątpliwości: opowiadasz matce treść książki, którą napisała. Ty byłbyś zresztą
ważniejszym elementem tej historii. James Conklin, chłopiec medium.
Patrzyłem na nią ze zwieszonymi ramionami.
– Dlaczego nie puściłaś mi tego wcześniej? Kiedy pojechaliśmy szukać
Therriaulta?
Spojrzała na mnie jak na głupiego. Pewnie dlatego, że byłem głupi.
– Bo nie musiałam. Wtedy byłeś po prostu uroczym chłopcem, który chciał
postąpić jak należy. Teraz masz piętnaście lat, czyli dość, żeby być wrzodem na
dupie. Do czego jako nastolatek pewnie masz prawo, ale to temat na inną
rozmowę. Teraz pytanie brzmi: wsiądziesz do samochodu i pojedziesz ze mną na
wycieczkę, czy mam się wybrać do znajomego reportera z „New York Post”
i sprzedać mu soczystą opowieść o agentce literackiej, która zmyśliła ostatnią
książkę martwego klienta z pomocą syna obdarzonego postrzeganiem
pozazmysłowym?
– Dokąd ta wycieczka?
– To tajemnica, Mistrzu. Przekonasz się, jak wsiądziesz.
Nie widziałem innego wyjścia.
– Dobrze, ale najpierw jedna sprawa. Przestań do mnie mówić „Mistrzu” jak
do konia.
– Dobra, Mistrzu. – Uśmiechnęła się. – Żartuję, żartuję. Wsiadaj, Jamie.
Wsiadłem.
55

– Z JAKIM ZMARŁYM mam tym razem porozmawiać? Kimkolwiek jest


i cokolwiek wie, raczej nie uratuje cię przed więzieniem.
– O, ja nie pójdę do więzienia – odparła. – Nie spodobałoby mi się tam
jedzenie, a co dopiero towarzystwo.
Minęliśmy drogowskaz na most Cuomo, który wszyscy w Nowym Jorku nadal
nazywają mostem Tappan Zee albo po prostu Tap. Nie podobało mi się to.
– Dokąd jedziemy?
– Do Renfield.
Znałem tylko Renfielda z Draculi, pomocnika hrabiego, który zjadał muchy.
– Gdzie to jest? Gdzieś w Tarrytown?
– Nie. To mała miejscowość na północ od New Paltz. Jazda potrwa ze dwie,
trzy godziny, więc rozsiądź się wygodnie i ciesz się podróżą.
Patrzyłem na nią już nie zaniepokojony, ale przerażony.
– Chyba żartujesz! Muszę być w domu na kolację!
– Wygląda na to, że Tia spożyje dzisiejszą wieczerzę samotnie.
Z kieszeni budrysówki Liz wyjęła słoiczek z żółtawo-białym proszkiem, taki
z małą złotą łyżeczką przyczepioną do zakrętki. Odkręciła naczynie jedną ręką,
wysypała trochę proszku na wierzch dłoni, którą trzymała kierownicę, i wciągnęła
go nosem. Zakręciła słoiczek – nadal jedną ręką – po czym schowała go do
kieszeni. Szybkość i sprawność świadczyły o dużej wprawie.
Na widok mojej miny uśmiechnęła się. W jej oczach pojawił się nowy blask.
– Jeszcze nigdy nie widziałeś, jak ktoś to robi? Żyłeś pod kloszem, Jamie.
Widziałem, jak dzieciaki palą zioło, sam nawet próbowałem. Ale mocniejsze
rzeczy? Nie. Kiedyś na szkolnej dyskotece ktoś zaproponował mi ecstasy
i odmówiłem.
Liz znowu przejechała dłonią po nosie, co nie było zbyt atrakcyjnym gestem.
– Poczęstowałabym cię, bo uważam, że należy się dzielić, ale to moja
wyjątkowa mieszanka: koks i heroina w proporcji dwa do jednego, z odrobiną
fentanylu. Ja sobie wyrobiłam tolerancję, tobie jednak urwałoby głowę.
Może i faktycznie miała tolerancję, ale wyraźnie poznałem, kiedy towar
wszedł. Wyprostowała się i zaczęła mówić szybciej, lecz przynajmniej nadal
jechała prosto przed siebie i nie przekraczała dozwolonej prędkości.
– Wiesz, to wina twojej matki. Przez lata tylko przenosiłam prochy z punktu A,
czyli zwykle z przystani przy Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy albo
z międzynarodowego lotniska Stewarta, do punktu B, czyli w dowolne miejsce
w Nowym Jorku. Na początku to była głównie kokaina, tyle że czasy się zmieniły,
kiedy pojawił się OxyCon n. To gówno błyskawicznie uzależnia. Bum i gotowe.
Kiedy lekarze przestali go przepisywać, ćpuny zaczęły kupować na ulicy. A potem
ceny poszły w górę i ludzie zorientowali się, że prawie takiego samego kopa, do
tego taniej, załatwi im pielęgniara. No więc poszło w tym kierunku. Właśnie taki
towar dostarczał człowiek, do którego jedziemy.
– Człowiek, który nie żyje.
Zmarszczyła czoło.
– Nie przerywaj, młody. Chciałeś wiedzieć, to mówię.
Jeśli dobrze pamiętałem, chciałem tylko wiedzieć, dokąd jedziemy, lecz nie
powiedziałem tego. Próbowałem się nie bać. Trochę się udało, bo to jednak była
Liz, tyle że nie do końca, bo zupełnie nie przypominała tej Liz, którą znałem.
– Nie ćpaj własnego towaru, tak zawsze mówią ludzie, powtarzają to jak
mantrę, ale kiedy Tia mnie wyrzuciła, zaczęłam trochę podbierać. Bo nie
chciałam chodzić taka przygnębiona. Potem zaczęłam podbierać więcej. A po
jakimś czasie to już nie było podbieranie, regularnie brałam.
– Mama wyrzuciła cię, bo przyniosłaś ten syf do domu – powiedziałem. – To
była twoja wina.
Pewnie mądrzej byłoby milczeć, nie mogłem się jednak powstrzymać.
Próbując zrzucić na moją matkę winę za to, co ją spotkało, Liz znowu mnie
wkurzyła. Nie zwróciła na mnie uwagi.
– Ale jedno ci powiem, Mi… Jamie. Nigdy nie dawałam w kanał. – Powiedziała
to ze swoistą buńczuczną dumą. – Ani razu. Bo dopóki wciągasz, masz szansę
wyjść na prostą. Ale jak zaczniesz dawać w kanał, to się już nie wygrzebiesz.
– Krew ci leci z nosa. – To była tylko strużka, płynęła kanalikiem między nosem
a górną wargą.
– Tak? Dzięki. – Ponownie wytarła się nasadą dłoni, a potem odwróciła się do
mnie. – Wszystko starłam?
– Aha. A teraz patrz na drogę.
– Tak jest, panie Drugi Kierowco! – odparła i na moment zabrzmiała jak dawna
Liz. Nie złamało mi to serca, ale trochę je ścisnęło.
Jechaliśmy. Ruch nie był najgorszy jak na popołudnie w dzień powszedni.
Myślałem o matce. Na razie jeszcze była w agencji, ale wkrótce wróci do domu.
Z początku nie będzie się martwić. Potem będzie martwiła się trochę. A potem
bardzo.
– Mogę zadzwonić do mamy? Nie powiem jej, gdzie jestem, tylko że nic mi nie
jest.
– Jasne, dzwoń.
Wyjąłem telefon z kieszeni i już zaraz go nie miałem. Liz złapała go z szybkością
jaszczurki polującej na owada. Zanim w ogóle zdążyłem zrozumieć, co się dzieje,
otworzyła okno i wyrzuciła telefon na jezdnię.
– Dlaczego to zrobiłaś?! – krzyknąłem. – To był mój telefon!
– Dobrze, że mi o nim przypomniałeś. – Jechaliśmy teraz zgodnie
z drogowskazami na autostradę I-87. – Zupełnie zapomniałam. Co te narkotyki
robią z człowiekiem! – Roześmiała się.
Uderzyłem ją w ramię. Samochód gwałtownie skręcił, a potem wrócił na swój
pas. Ktoś zatrąbił. Liz znów rzuciła mi spojrzenie, ale już się nie uśmiechała. Miała
teraz taką minę, z jaką pewnie odczytywała ludziom ich prawa. No wiecie,
przestępcom.
– Jamie, jak jeszcze raz mnie uderzysz, to ja uderzę cię w jaja tak mocno, że się
zrzygasz. Bóg mi świadkiem, nie ty pierwszy zrzygasz się w tym rzęchu.
– Będziesz się ze mną biła w trakcie prowadzenia samochodu?
Teraz już uśmiech wrócił, usta rozchyliły się dokładnie na tyle, żeby odsłonić
czubki zębów.
– Chcesz się przekonać?
Nie chciałem. Nie spróbowałem niczego, włącznie (jeśli to was ciekawi)
z wezwaniem istoty zamieszkującej Therriaulta, chociaż teoretycznie była teraz
pod moją kontrolą – Zagwiżdżę, chłopcze, a przybędziesz do mnie, pamiętacie?
Prawda jest taka, że nawet o nim, czy raczej o tym czymś, nie pomyślałem.
Zapomniałem, tak samo jak Liz początkowo zapomniała o moim telefonie, z tym
że ja nawet nie mogłem zwalić winy na nos pełen prochów. Zresztą pewnie i tak
bym tego nie wezwał. Kto wie, czy rzeczywiście by przyszło? A jeśli tak… no cóż,
bałem się Liz, ale jeszcze bardziej bałem się tego czegoś w trupim świetle.
„Śmierć, obłęd albo unicestwienie własnej duszy”, mówił profesor.
– Zastanów się, młody. Myślisz, że gdybyś zadzwonił do matki i dał jej znać, że
wybrałeś się na przejażdżkę ze swoją starą przyjaciółką Liz, ona odpowiedziałaby:
„Dobrze, Jamie, to świetnie, niech ci kupi obiad”?
Nic nie powiedziałem.
– Zadzwoniłaby na policję. Ale nie to jest najważniejsze. Powinnam była od
razu pozbyć się twojej komórki, bo ona ją śledzi.
Szeroko otworzyłem oczy.
– Pieprzysz!
Pokiwała głową i znów się uśmiechnęła. Właśnie wyprzedzaliśmy ciężarówkę
z dwiema naczepami i Liz nie spuszczała wzroku z jezdni.
– Zainstalowała aplikację lokalizującą na pierwszym telefonie, który ci dała,
kiedy miałeś dziesięć lat. To ja jej pokazałam, jak to ukryć, żebyś jej nie znalazł
i nie zaczął zrzędzić.
– Od dwóch lat mam nowy telefon – wymamrotałem.
W kącikach oczu miałem łzy, nie wiem czemu. Czułem się… sam nie wiem, jak
to nazwać. Zaraz, chyba wiem. Wzięty w dwa ognie. Zgadza się: czułem się
wzięty w dwa ognie.
– Myślisz, że na nowym też jej nie zainstalowała? – Liz zaśmiała się ostro. –
Żartujesz? Jesteś jej oczkiem w głowie, młody. Jej książątkiem. Za dziesięć lat,
kiedy już weźmiesz ślub i będziesz zmieniał pieluchy swojemu pierwszemu
dziecku, ona dalej będzie cię śledzić.
– Pieprzona kłamczucha – rzuciłem, jednak do własnych kolan.
Kiedy na dobre wyjechaliśmy z miasta, wciągnęła jeszcze trochę swojej
wyjątkowej mieszanki. Jej ruchy były równie wprawne i zwinne jak poprzednio,
ale tym razem samochodem trochę zaniosło i znów ktoś na nas zatrąbił.
Zastanawiałem się, co by było, gdyby chciał nas zatrzymać jakiś gliniarz.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to dobrze, bo skończyłby się ten koszmar,
choć może wcale nie. Liz była taka nakręcona, że w tym stanie mogłaby
próbować uciec policji i zabiłaby nas oboje. Przypomniałem sobie człowieka
z Central Parku. Ktoś przykrył kurtką jego twarz i tułów, żeby gapie nie zobaczyli
najgorszego, ale ja to widziałem.
Liz znowu się rozpromieniła.
– Niezły byłby z ciebie detektyw, Jamie. Z tą swoją umiejętnością byłbyś
gwiazdą. Nie uciekłby ci żaden zabójca, bo możesz gadać z ofiarami.
Szczerze mówiąc, parę razy przeszło mi to przez głowę. James Conklin,
detektyw zmarłych. Albo może detektyw dla zmarłych. Nie zdecydowałem, która
wersja lepiej brzmi.
– Ale nie w policji – mówiła dalej. – Jebać sukinsynów. Otwórz prywatne biuro.
Już widzę twoje nazwisko na drzwiach. – Na chwilę uniosła obie ręce nad
kierownicę, żeby zrobić z nich ramkę.
Znowu ktoś zatrąbił.
– Pilnuj pieprzonej kierownicy – powiedziałem, starając się, żeby w moim
głosie nie było słychać nerwów. Pewnie mi nie wyszło, bo się denerwowałem.
– O mnie się nie martw, Mistrzu. Tak dobrze, jak ja jeżdżę, to ty się nigdy nie
nauczysz.
– Znowu leci ci krew z nosa.
Otarła go nasadą dłoni i wytarła ją w bluzę. Wyraźnie nie po raz pierwszy.
– Przegroda spieprzona – wyjaśniła. – Wyleczę ją. Jak będę czysta.
Potem przez jakiś czas milczeliśmy.
56

KIEDY WJECHALIŚMY NA I-87, Liz poczęstowała się jeszcze jedną porcją swojej
wyjątkowej mieszanki. Powiedziałbym, że zaczynała mnie przerażać, tylko że ten
etap mieliśmy dawno za sobą.
– Chcesz wiedzieć, jak się tu znaleźliśmy? Ty i ja, Holmes i Watson, wyruszający
na kolejną przygodę? – zapytała. Nie użyłbym tutaj słowa „przygoda”, ale nie
powiedziałem tego głośno. – Po twojej minie widzę, że nie. To nic. Historia jest
długa i mało ciekawa, więc powiem ci tyle: żadne dziecko nigdy nie chce
wyrosnąć na menela, rektora uczelni czy brudnego glinę. Ani zbierać śmieci
w hrabstwie Westchester, a właśnie tym zajmuje się teraz mój szwagier. –
Zaśmiała się, choć ja w pracy śmieciarza nie widziałem nic śmiesznego. – A to
z kolei pewnie cię zainteresuje. Przetransportowałam z punktu A do punktu B
sporo prochów i płacili mi za to. Ale koks, który twoja matka znalazła w mojej
kurtce, to akurat była darmówka dla znajomego. Ironia losu, jak się nad tym
zastanowić. Wtedy biuro spraw wewnętrznych miało mnie już na oku. Nie byli
pewni, niewiele im jednak brakowało. Byłam śmiertelnie przerażona, że Ti się
wygada. Wtedy należało się z tego wymiksować, ale już nie mogłam. – Przerwała
na chwilę, by się zastanowić. – Albo nie chciałam. Z perspektywy czasu trudno to
odróżnić. W każdym razie przypomina mi się coś, co powiedział Chet Atkins.
Słyszałeś o Checie Atkinsie?
Pokręciłem głową.
– Jakże szybko wielcy idą w niepamięć. Wygoogluj go, jak wrócisz do domu.
Doskonały gitarzysta, na miarę Claptona i Knopflera. Kiedyś opowiadał, że był do
dupy w strojeniu instrumentu: „Zanim do mnie dotarło, że w tej części swojego
fachu jestem beznadziejny, byłem już zbyt bogaty, żeby się wycofać”. Tak samo
było ze mną i karierą kurierki. Powiem ci coś jeszcze, skoro tak sobie gadamy dla
zabicia czasu w drodze. Myślisz, że tylko twoja matka ucierpiała, kiedy w dwa
tysiące ósmym wypieprzyła się gospodarka? Nieprawda. Miałam por el akcji,
malutki, ale mój. Wziął i zniknął.
Liz wyprzedziła kolejną ciężarówkę z podwójną naczepą. Pilnowała przy tym,
żeby włączyć kierunkowskaz, zmieniając pas, a potem raz jeszcze, gdy wracała na
prawy. Biorąc pod uwagę, ile wciągnęła prochów, byłem oszołomiony. Oraz
wdzięczny. Nie chciałem z nią jechać, jeszcze bardziej jednak nie chciałem z nią
umrzeć.
– Ale najgorzej miała moja siostra Bess. Wyszła za mąż za faceta, który
pracował w dużej firmie inwestycyjnej. O Bear Stearns pewnie nie słyszałeś, tak
samo jak o Checie Atkinsie?
Nie wiedziałem, czy kiwnąć, czy pokręcić głową, więc po prostu siedziałem bez
ruchu.
– Kiedy Danny, to znaczy mój szwagier, który aktualnie robi specjalizację
z zarządzania odpadami, żenił się z Bess, dopiero tam zaczynał, ale miał przed
sobą wyraźną drogę awansu. Rysowała się przed nim przyszłość tak świetlana, że
musiał nosić okulary przeciwsłoneczne, jeśli mogę zacytować pewną starą
piosenkę. Kupili dom w Tuckahoe Village. Wzięli duży kredyt, ale wszyscy…
włącznie ze mną, tyle warte moje przewidywania… zapewniali ich, że
nieruchomości w tamtej okolicy będą tylko drożeć. Zupełnie jak akcje na giełdzie.
Zatrudnili opiekunkę do dziecka. Wykupili członkostwo w country clubie. Czy
przegięli? Jeszcze, kurwa, jak! Czy Bessie mogła patrzeć z wyższością na moje
nędzne siedemdziesiąt kafli rocznie? Oczywiście. A wiesz, co mawiał mój ojciec?
Niby skąd miałbym wiedzieć? – pomyślałem.
– Mawiał, że jeśli ktoś próbuje przegonić własny cień, w końcu wywali się na
twarz. Danny i Bess właśnie planowali budowę basenu w ogrodzie, kiedy nagle
wszystko się zawaliło. Bear Stearns specjalizował się w papierach hipotecznych.
Z dnia na dzień były warte tyle co sam papier.
Rozmyślała nad tym, gdy mijaliśmy drogowskaz z napisem NEW PALTZ 95,
POUGHKEEPSIE 127 i RENFIELD 125. Została nam jeszcze mniej więcej godzina do
miejsca przeznaczenia, a ja na samą myśl miałem ciarki, bo to słowo od razu
kojarzyło mi się z filmem Oszukać przeznaczenie, wyjątkowo krwawym horrorem,
który kiedyś oglądałem z kolegami. Do tych z serii Piła trochę mu brakowało, ale
i tak był zajebiście mroczny.
– Bear Stearns? Śmiech na sali. Te same akcje, które jeszcze przed chwilą
chodziły po sto siedemdziesiąt dolarów, teraz były warte dziesięć. Resztki
pozbierał JP Morgan. Inne firmy spotkał ten sam kiepski los. Goście na górze
sobie poradzili, bo oni zawsze sobie radzą. Ale ci mali nie za bardzo. Wejdź na
YouTube’a, Jamie, znajdziesz tam filmy z ludźmi wychodzącymi z eleganckich
biurowców na środkowym Manha anie z całą swoją karierą spakowaną
w kartony. Danny Miller był jednym z nich. Pół roku po zapisaniu się do country
clubu Green Hills jeździł śmieciarką Greenwise. Zresztą jemu i tak się
poszczęściło. A ich kredyt? Pod wodą. Wiesz, co to znaczy?
Tak się składało, że akurat wiedziałem.
– To znaczy, że ich zobowiązania były większe niż wartość domu –
powiedziałem.
– Piątka z plusem, Mi… Jamie. Siadaj w pierwszej ławce. Tyle tylko, że dom był
ich jedynym majątkiem, nie wspominając już o tym, że dzięki niemu Bess, Danny
i moja siostrzenica Francine mieli gdzie spać. Bess miała znajomą, która
nocowała w kamperze. Jak myślisz, kto sypnął kasą, żeby stać ich było na
spłacanie tego grzmota z czterema sypialniami?
– Domyślam się, że ty.
– Brawo. Bess przestała patrzeć z wyższością na moje siedemdziesiąt kafli
rocznie, tyle ci powiem. Ale czy było mnie stać na spłacanie ich kredytu z samej
pensji i uciułanych nadgodzin? Nigdy w życiu. Albo dzięki temu, że dorywczo
pracowałam w ochronie paru klubów? Też nie. Poznałam tam jednak ludzi,
nawiązałam kontakty, dostałam propozycje. Niektóre branże są odporne na
recesję. Domy pogrzebowe zawsze sobie poradzą. Firmy przejmujące zadłużone
mienie i wnoszące kaucje za aresztowanych też. Sklepy monopolowe. No
i narkobiznes. Bo niezależnie od tego, czy czasy są dobre, czy złe, ludzie chcą się
narąbać. Dobra, lubię ładne rzeczy. Nie będę za to przepraszać. Podnoszą mnie
na duchu i uważałam, że na nie zasługuję. Zapewniałam rodzinie mojej siostry
dach nad głową po tylu latach traktowania mnie z pogardą przez to, że była
ładniejsza, mądrzejsza, poszła na prawdziwe studia, a nie do szkoły policealnej.
No i oczywiście była hetero. – To ostatnie zdanie Liz praktycznie wysyczała.
– Co się stało? – zapytałem. – Jak straciłaś pracę?
– Biuro spraw wewnętrznych wzięło mnie z zaskoczenia. Zrobili mi badanie
moczu, na które nie byłam gotowa. Nie żeby nie wiedzieli o wszystkim od
początku, tylko że nie mogli się mnie pozbyć od razu po tym, jak dorzuciłam
swoją cegiełkę do sprawy Therriaulta. Źle by to wyglądało. Dlatego trochę
odczekali, co chyba sensowne, i kiedy już przyparli mnie do muru, a przynajmniej
tak im się wydawało, próbowali mnie przekabacić. Namówić do noszenia
podsłuchu i reszty szlachetnych numerów wyjętych żywcem z Serpico. Ale jest
jeszcze inne powiedzenie, którego dla odmiany nie nauczyłam się od ojca: „Kto
donosi, do piachu się prosi”. Poza tym oni nie wiedzieli, że mam asa w rękawie.
– Jakiego asa? – Jeśli chcecie, możecie mówić, że jestem głupi, ale to
naprawdę było szczere pytanie.
– Ciebie, Jamie. Ty jesteś moim asem. I od czasu Therriaulta wiedziałam, że
kiedyś go zagram.
57

PRZEJECHALIŚMY PRZEZ CENTRUM RENFIELD, gdzie musiało mieszkać sporo


studentów, sądząc po wielu barach, księgarniach i fast foodach przy głównej
ulicy. Po drugiej stronie miasta droga skręcała na zachód i zaczynała piąć się
w góry Catskill. Po jakichś pięciu kilometrach dotarliśmy do strefy piknikowej
z widokiem na rzekę Wallkill. Liz wjechała na parking i zgasiła silnik. Byliśmy tam
tylko my. Wyciągnęła słoiczek swojej wyjątkowej mieszanki i już miała odkręcić
nakrętkę, ale zrezygnowała i schowała go. Kiedy rozchyliła poły kurtki, znów
zobaczyłem więcej plam krwi na jej bluzie. Przypomniałem sobie, jak mówiła, że
ma spieprzoną przegrodę. Myśl, że ten cały proszek, który wciągała, zżerał jej
ciało, była dużo gorsza niż wszystkie filmy z serii Oszukać przeznaczenie i Piła
razem wzięte, bo prawdziwa.
– Pora, żebyś się dowiedział, po co cię tu przywiozłam, młody. Musisz
wiedzieć, czego się spodziewać i czego ja spodziewam się po tobie. Nie sądzę,
żebyśmy rozstali się jako przyjaciele, ale możemy się rozstać w stosunkowo
dobrych stosunkach.
„Wątpię” to kolejne słowo, którego nie powiedziałem.
– Jeżeli chcesz wiedzieć, jak działa narkobiznes, obejrzyj sobie Prawo ulicy.
Rozgrywa się w Bal more, a nie w Nowym Jorku, ale branża wszędzie działa
praktycznie tak samo. To jest piramida, jak każdy interes, w którym chodzi o duże
pieniądze. Na samym dole masz młodszych dilerów, którzy zwykle faktycznie są
młodociani, więc jeśli ktoś ich zwinie, będą sądzeni jako nieletni. Jednego dnia
stają przed sądem rodzinnym, a następnego wracają na róg ulicy. Wyżej są starsi
dilerzy obsługujący kluby. To właśnie tacy mnie zwerbowali. A dalej grube ryby,
które oszczędzają kasę i kupują hurtem. – Roześmiała się i znowu nie wiedziałem,
co w tym śmiesznego. – Jeżeli spojrzysz trochę wyżej, znajdziesz dostawców,
młodszą kadrę kierowniczą dbającą o to, żeby wszystko przebiegało sprawnie,
księgowych, prawników i wreszcie tych na szczycie. Obowiązuje ścisła
kategoryzacja. Ci na dole wiedzą, kto jest bezpośrednio nad nimi, i nic poza tym.
Ci pośrodku znają wszystkich poniżej, ale tylko jeden poziom wyżej. Ja byłam
inna. Poza piramidą. Poza… no, hierarchią.
– Bo byłaś kurierką. Jak w tym filmie z Jasonem Stathamem.
– Mniej więcej. Kurierzy powinni znać tylko dwie osoby: tę, od której odbierają
towar w punkcie A, i tę, której przekazują go w punkcie B. Ci w punkcie B to starsi
dostawcy, którzy uruchamiają przepływ prochów w dół piramidy aż do
ostatecznego miejsca przeznaczenia, czyli do konsumentów.
Miejsce przeznaczenia. Znowu to określenie.
– Tylko że jako glina, co prawda brudny, ale jednak glina, ja na wszystko
zwracam uwagę. Nie zadaję wielu pytań, bo to niebezpieczne, ale słucham. No
i mam, a w każdym razie miałam dostęp do baz danych nowojorskiej policji
i Agencji do Walki z Narkotykami. Nietrudno było rozpracować tę piramidę aż do
samego czubka. Trzy główne typy narkotyków importuje na terytorium stanu
Nowy Jork i Nowej Anglii kilkunastu ludzi, ale ten, dla którego ja pracowałam,
mieszka tutaj, w Renfield. To znaczy mieszkał. Nazywa się Donald Marsden.
W zeznaniach podatkowych jako swój dawny zawód podawał „deweloper”,
a jako obecny „emeryt”. No to teraz już naprawdę odszedł na emeryturę.
„To znaczy mieszkał”. „Odszedł na emeryturę”. Znowu to samo co z Kennethem
Therriaultem.
– Chłopak załapał! – zawołała Liz. – Fantastycznie. Mogę sobie zapalić. Nie
powinnam wciągać następnej porcji, dopóki tu nie skończymy. Ale potem
w nagrodę strzelę sobie dwie. Porządnie podbiję sobie ciśnienie.
Nie czekała na moją zgodę, tylko zapaliła papierosa. Przynajmniej opuściła
szybę, żeby wydmuchnąć dym. W każdym razie większość.
– Donnie Marsden był znany wśród kolegów, to znaczy w swojej ekipie, jako
Duży Donnie, i to nie bez kozery. Ależ to była gruba świnia, że pozwolę sobie na
brak poprawności politycznej. Sto pięćdziesiąt kilo to mało, raczej ze dwieście.
Sam się o to prosił i wczoraj w końcu się doczekał: wylew krwi do mózgu.
Rozwalił sobie łeb i nawet nie potrzebował do tego gnata.
Mocno zaciągnęła się papierosem i wydmuchnęła dym przez okno. Dzień
wciąż jeszcze był jasny, lecz cienie już się wydłużały. Wkrótce miało zacząć się
ściemniać.
– Na tydzień przed wylewem od dwóch moich dawnych kontaktów, czyli gości
z punktu B, z którymi się zaprzyjaźniłam, dostałam cynk, że Donnie dostał
transport z Chin. Podobno ogromny. Nie proszek, tylko pigułki. Podrabiany
OxyCon n, głównie do osobistej sprzedaży Donniego. Może w ramach bonusu.
Tak się w każdym razie domyślam, bo ta piramida w rzeczywistości nie ma
czubka. Nawet bossi mają bossów.
Przypomniała mi się rymowanka, którą czasami skandowała mama razem
z wujkiem Harrym. Nauczyli się jej w dzieciństwie i wujek musiał ją zapamiętać,
kiedy już wszystko co ważne wyleciało mu z głowy. „Duże pchły mają małe pchły
na grzbiecie i to nie jest mitem, że małe pchły mają jeszcze mniejsze pchły i tak
ad infinitum”. Pomyślałem, że może i ja nauczę jej moje dzieci. Oczywiście pod
warunkiem, że będzie mi dane ich doczekać.
– Pigułki, Jamie! Pigułki! – Liz wydawała się oczarowana, co brzmiało mocno
upiornie. – Łatwe do przewozu i jeszcze łatwiejsze w sprzedaży! „Ogromny
transport” to mogą być dwa albo trzy tysiące sztuk, a może nawet dziesięć
tysięcy. Rico, jeden z gości z punktu B, mówi, że to są czterdziestki. Wiesz, po ile
czterdziestki chodzą na mieście? Nieważne, oczywiście, że nie wiesz. Po
osiemdziesiąt dolców za sztukę. No i koniec z tachaniem heroiny w plas kowych
workach na śmieci. Proszki mogłabym nosić w pieprzonej walizce. – Spomiędzy
jej warg wypływał dym i wił się w powietrzu. Patrzyła, jak sunie w kierunku
barierek z tabliczką ostrzegawczą NIE ZBLIŻAĆ SIĘ DO KRAWĘDZI. – Zdobędziemy
te pigułki, Jamie. Dowiesz się, gdzie je trzymał. Moi ludzie prosili, żebym ich
wciągnęła, jeżeli coś zwęszę, a ja oczywiście powiedziałam, że tak, ale to mój
deal. Poza tym może tam wcale nie ma dziesięciu tysięcy sztuk. Może jest tylko
osiem tysięcy. Albo osiemset. – Przechyliła głowę, a potem nią pokręciła. Jakby
sprzeczała się sama ze sobą. – Będzie parę tysięcy. Co najmniej parę, na pewno.
Premia dla Donniego za dobrą obsługę nowojorskiej klienteli. Gdyby jednak
zacząć to dzielić, szybko zostałyby marne ochłapy. A ja nie jestem głupia. Mam
drobny problem narkotykowy, ale to nie znaczy, że jestem głupia. Wiesz, co
zrobię, Jamie?
Pokręciłem głową.
– Wyjadę na Zachodnie Wybrzeże. Na zawsze zniknę z tej części świata. Nowe
ciuchy, nowy kolor włosów, nowa ja. Znajdę tam kogoś, kto mi nagra sprzedaż
oxy. Może nie dostanę aż osiemdziesięciu dolców za sztukę, ale i tak dużo, bo oxy
to nadal złoty standard, a ten chiński towar jest równie dobry jak autentyk.
Wtedy do nowych ciuchów i włosów dorzucę ładną nową tożsamość. Zapiszę się
na odwyk, będę czysta. Znajdę sobie pracę, może taką, w której mogłabym
zadośćuczynić za swoją przeszłość. Katolicy nazywają to pokutą. Jak ci to brzmi?
Jak mrzonka, pomyślałem.
Musiała to wyczytać z mojej twarzy, bo radosny uśmiech zamarł jej na ustach.
– Myślisz, że nie? Dobra. Sam zobaczysz.
– Nie chcę cię oglądać – odparłem. – Chcę być od ciebie, jak najdalej się da.
Podniosła rękę, a ja się skuliłem, bo myślałem, że chce mnie uderzyć, lecz tylko
westchnęła i znowu otarła nos.
– Nie dziwię ci się. Więc do roboty. Podjedziemy pod jego dom, to ten ostatni
przy Renfield Road, stojący osobno. I wtedy go zapytasz, gdzie w tej chwili
znajdują się proszki. Domyślam się, że w jego sejfie. Jeśli tak, poprosisz o szyfr.
Będzie ci musiał powiedzieć, bo martwi nie mogą kłamać.
– Tego nie mogę być pewien. – To kłamstwo dowodziło, że nadal jestem żywy.
– Przecież nie przepytywałem setek takich osób. Generalnie w ogóle nie chcę
z nimi rozmawiać. Bo po co? Oni są martwi.
– Ale Therriault powiedział ci, gdzie była bomba, mimo że nie chciał.
Nie mogłem z tym polemizować, ale istniała jeszcze jedna możliwość.
– A jeśli tego twojego gościa tam nie będzie? Może jest tam, dokąd zabrali
jego ciało? Albo… nie wiem… odwiedza rodziców na Florydzie? Być może zmarli
potrafią się teleportować, dokąd chcą.
Myślałem, że to ją ruszy, lecz w ogóle nie wydawała się zdenerwowana.
– Thomas był u siebie, prawda?
– Liz, to nie znaczy, że wszyscy będą!
– Jestem pewna, że Marsden będzie. – Wydawała się bardzo pewna siebie. Nie
rozumiała, że umarli bywają nieprzewidywalni. – Do roboty. Potem spełnię twoje
największe życzenie. Nie będziesz mnie musiał nigdy więcej oglądać.
Powiedziała to ze smutkiem, jakbym powinien jej współczuć, ale nie
współczułem. W tej chwili odczuwałem tylko strach.
58

DROGA BIEGŁA W GÓRĘ łagodnymi serpentynami. Na początku były przy niej


domy i skrzynki pocztowe, ale dalej stawały się coraz rzadsze. Drzewa zaczęły
gęstnieć, ich cienie spotykały się i sprawiały, że godzina wydawała się późniejsza
niż w rzeczywistości.
– Jak myślisz, ilu takich jest? – zapytała Liz.
– Hę?
– Ludzi takich jak ty. Którzy widzą zmarłych.
– Skąd mam wiedzieć?
– Spotkałeś kiedyś kogoś takiego?
– Nie, ale to raczej nie jest coś, o czym się opowiada. Nikt nie zaczyna
rozmowy od „Cześć, widzisz martwych ludzi?”.
– Chyba rzeczywiście. Na pewno nie masz tego po matce. – Powiedziała to tak,
jakby chodziło o kolor oczu albo moje kręcone włosy. – A po ojcu?
– Nie wiem, kto nim jest. Albo był. Albo… – Mówiąc o ojcu, czułem się
nieswojo, pewnie dlatego, że matka nie chciała o nim mówić.
– Nie pytałeś?
– Jasne, że pytałem. Nie chciała powiedzieć. – Obróciłem się na siedzeniu,
żeby spojrzeć na Liz. – Nie opowiadała nigdy o tym… o nim… tobie?
– Pytałam, ale z takim samym skutkiem. Odbijałam się od ściany. To zupełnie
nie w jej stylu.
Coraz więcej zakrętów i coraz ostrzejsze. Rzeka Wallkill płynęła daleko pod
nami, połyskiwała w późnopopołudniowym słońcu. A może był już wczesny
wieczór. Zegarek na rękę zostawiłem na szafce przy łóżku, a zegar na desce
rozdzielczej pokazywał ósmą piętnaście, więc musiał być spieprzony. Tymczasem
droga była coraz gorszej jakości. Samochód podskakiwał na kawałach
rozsypującego się asfaltu i wpadał w koleiny.
– Może była tak pijana, że nie pamięta. Albo ktoś ją zgwałcił – powiedziała Liz.
Żaden z tych pomysłów nie wpadł mi nigdy do głowy i aż się wzdrygnąłem.
– Nie bądź taki zszokowany. Tylko zgaduję. A masz już dość lat, żeby
przynajmniej zastanowić się nad tym, co mogła przeżyć twoja mama.
Nie zaprzeczyłem na głos, ale w myślach owszem. Pomyślałem, że gówno
prawda. Czy ktokolwiek ma dość lat, żeby zastanawiać się, czy jego życie jest
wynikiem seksu uprawianego w zamroczeniu na tylnym siedzeniu samochodu
jakiegoś nieznajomego człowieka albo tego, że matkę ktoś zaciągnął w boczną
uliczkę i zgwałcił? Nie sądzę. To, że Liz tak sądziła, mówiło chyba wszystko o tym,
kim się stała. Albo kim była od początku.
– Może zawdzięczasz ten talent tatuśkowi. Szkoda, że nie możesz go zapytać.
Pomyślałem, że gdybym go spotkał, o nic bym nie pytał. Pomyślałem, że
dałbym mu w mordę.
– Ale mógł też wziąć się znikąd – dodała. – Wychowałam się w takim małym
miasteczku w New Jersey, obok nas mieszkali Jonesowie. Mąż, żona i piątka
dzieci w rozklekotanej przyczepie. Rodzice byli tępi jak nogi stołowe, czworo
dzieciaków też. A piąty okazał się pieprzonym geniuszem. W wieku sześciu lat
nauczył się grać na gitarze, przeskoczył dwie klasy, do liceum poszedł jako
dwunastolatek. Skąd mu się to wzięło? Ja nie wiem.
– Może pani Jones uprawiała seks z listonoszem – zasugerowałem. Ten tekst
usłyszałem kiedyś w szkole.
Liz się roześmiała.
– Niezły z ciebie numer, Jamie. Szkoda, że nie jesteśmy już przyjaciółmi.
– Trzeba było zachowywać się jak przyjaciółka.
59

ASFALT SKOŃCZYŁ SIĘ NAGLE, ale nawierzchnia ziemna okazała się lepsza –
utwardzona, mocno ubita, gładka. Zobaczyliśmy dużą pomarańczową tablicę
DROGA PRYWATNA. WSTĘP WZBRONIONY.
– A jeśli tam będą jacyś goście? – zapytałem. – No wiesz, ochroniarze?
– Gdyby byli, pilnowaliby ciała. Ale ciała już tam nie ma, więc nawet facet
strzegący bramy musiał się zmyć. Nie było tu nikogo oprócz ogrodnika
i gospodyni. Jeśli wyobrażasz sobie scenariusz jak z filmu sensacyjnego, w którym
bossa pilnują kolesie z bronią automatyczną, ubrani w czarne garnitury i w
okularach przeciwsłonecznych, to zapomnij. Jedynym uzbrojonym był ten przy
bramie, Teddy, a nawet gdyby jeszcze tu był, to mnie zna.
– A żona pana Marsdena?
– Żony nie ma. Odeszła pięć lat temu. – Liz pstryknęła palcami. – Rozpłynęła
się na wietrze. Puf!
Wjechaliśmy w kolejny zakręt. Przed nami wznosiła się góra kudłata od jodeł,
przesłaniająca zachodnią część nieba. Słońce świeciło w zagłębieniu doliny, ale
wkrótce miało zniknąć. Przed nami znajdowała się brama z żelaznych prętów.
Zamknięta. Po jednej stronie umieszczono domofon i klawiaturę z cyframi. Po
drugiej, za bramą, stała budka, w której zapewne spędzał czas stróż.
Liz zatrzymała się, zgasiła silnik i schowała klucze do kieszeni.
– Nie ruszaj się, Jamie. Będzie po wszystkim, zanim się obejrzysz.
Policzki miała zarumienione, oczy jej się świeciły. Otarła ręką krew cieknącą
z nosa. Wysiadła, podeszła do domofonu, ale szyby w samochodzie nie były
opuszczone, więc nie usłyszałem, co mówi. Potem przeszła na stronę budki i tym
razem już ją słyszałem, bo podniosła głos:
– Teddy? Jesteś tam? Tu twoja kumpela Liz. Chcę oddać hołd zmarłemu, ale
muszę się dowiedzieć, gdzie go szukać!
Nikt nie odpowiedział i nikt nie wyszedł. Liz wróciła na drugą stronę bramy.
Wyjęła kartkę z tylnej kieszeni, spojrzała na nią i wstukała jakieś cyfry na
klawiaturze. Brama powoli się otworzyła. Liz z uśmiechem na ustach wsiadła do
samochodu.
– Wygląda na to, że mamy całą miejscówkę dla siebie.
Wjechała na teren posiadłości. Podjazd, gładki jak szkło, był wylany asfaltem.
Przed nami biegła kolejna serpentyna, a gdy Liz na nią wjechała, zapaliły się
elektryczne pochodnie po obu stronach drogi. Później poznałem słowo „żagwie”,
jednak może tak nazywa się tylko takie pochodnie, którymi wymachuje tłum,
szturmując zamek w starych filmach o Frankensteinie.
– Ładne – powiedziałem.
– Aha, ale tylko popatrz na to kurewstwo!
Na drugim końcu serpentyny wyrósł przed nami dom Marsdena. To była taka
rezydencja jak te na Hollywood Hills, które ogląda się w filmach: wielka i wisząca
nad przepaścią. Strona, na którą teraz patrzyliśmy, była cała ze szkła.
Wyobraziłem sobie, jak Marsden pije tu rano kawę, oglądając wschód słońca. Na
pewno rozciągał się stąd widok aż do Poughkeepsie, a może jeszcze dalej. Choć
z drugiej strony… widok na Poughkeepsie? Raczej nie rewelacja.
– Dom, który zbudowała heroina. – Liz powiedziała to ze złością. – Ze
wszystkimi bajerami plus mercedes i porsche boxster w garażu. To dla tych rzeczy
straciłam pracę.
Kusiło mnie, żeby powiedzieć „Miałaś wybór”, bo tak zawsze powtarzała moja
mama, kiedy dałem ciała, ale utrzymałem język za zębami. Liz była naładowana
jak bomba Grzmociarza i nie chciałem, żeby wybuchła.
Jeszcze jeden zakręt i dotarliśmy do brukowanego dziedzińca przed domem.
Liz go objechała, a ja zobaczyłem mężczyznę stojącego przed podwójnym
garażem, w którym znajdowały się luksusowe auta Marsdena (Dużego Donniego
na pewno nie zawieźli do kostnicy w boxsterze). Już chciałem powiedzieć, że to
na pewno Teddy, strażnik – był chudy, więc nie mógł to być Marsden – gdy
zobaczyłem, że on nie ma ust.
– Boxster jest tam? – zapytałem z nadzieją, że mój głos brzmi w miarę
normalnie.
Wskazałem palcem na garaż i mężczyznę, który przed nim stał. Zerknęła
w tamtą stronę.
– Aha. Ale jeśli chciałeś się przejechać albo chociaż go obejrzeć, to cię
rozczaruję. Musimy zająć się robotą.
Nie widziała go. Tylko ja go widziałem. A biorąc pod uwagę czerwoną dziurę
w miejscu, gdzie kiedyś były jego usta, nie umarł śmiercią naturalną.
Jak mówiłem, ta historia to horror.
60

LIZ ZGASIŁA SILNIK I wysiadła. Zobaczyła, że nadal siedzę w samochodzie


z nogami wśród papierków po przekąskach, i potrząsnęła mnie za ramię.
– Chodź, Jamie. Musisz zrobić swoje. Potem będziesz wolny.
Wysiadłem i poszedłem za nią do drzwi wejściowych. Po drodze jeszcze raz
zerknąłem na mężczyznę przed podwójnym garażem. Musiał wiedzieć, że go
widzę, bo podniósł rękę. Upewniłem się, że Liz nie patrzy, i pozdrowiłem go tak
samo.
Łupkowe schodki prowadziły do wysokich drewnianych drzwi z kołatką
w kształcie lwiego łba. Liz nie zawracała sobie nią głowy, tylko znowu wyjęła
kartkę z kieszeni i wstukała kolejny kod. Czerwona lampka zmieniła się na zieloną
i usłyszeliśmy stukot otwierającego się zamka.
Czy Marsden dał te numery zwykłej kurierce? Nie sądziłem. Wątpiłem też,
żeby dysponował nimi ten ktoś, od kogo dowiedziała się o proszkach. Nie
podobało mi się, że je miała, i po raz pierwszy pomyślałem o Therriaulcie… albo
o tym, co zamieszkiwało teraz jego resztki. Pokonałem to w rytuale Chüd, więc
być może przybyłoby do mnie, oczywiście przy założeniu, że było zobowiązane
uszanować naszą umowę. Pozostawało to jednak niesprawdzone. Zresztą na ten
krok zdecydowałbym się tylko w ostateczności, ponieważ śmiertelnie bałem się
tego czegoś.
– Wchodź – powiedziała Liz, chowając kartkę do tylnej kieszeni dżinsów,
a potem włożyła rękę do kieszeni kurtki.
Jeszcze raz zerknąłem na mężczyznę przed garażem – Teddy’ego, jak sądziłem.
Popatrzyłem na krwawą dziurę w miejscu ust i pomyślałem o plamach na bluzie
Liz. Może wzięły się od wycierania nosa.
A może nie.
– Mówiłam, żebyś wszedł. – Nie było to zaproszenie.
Otworzyłem drzwi. Nie zobaczyłem przedsionka ani holu, tylko wielkie główne
pomieszczenie. Pośrodku mieściła się obniżona przestrzeń z kanapami i fotelami.
Później dowiedziałem się, że coś takiego nazywa się zagłębionym salonem.
Wokół tej przestrzeni znajdowało się jeszcze więcej drogich mebli (może po to,
żeby ludzie mogli śledzić rozmowy toczące się poniżej), barek, który był chyba na
kółkach, oraz rzeczy na ścianach. Kiedy mówię „rzeczy”, to dlatego, że nie
wyglądały mi na dzieła sztuki, tylko na jakieś plamy i zawijasy, ale oprawiono je
w ramy, więc chyba dla Marsdena była to jednak sztuka. Nad zagłębionym
salonem wisiał żyrandol, który ważył chyba co najmniej dwieście pięćdziesiąt
kilogramów, więc nie chciałbym pod nim siedzieć. Za zagłębieniem, po drugiej
stronie salonu, wznosiły się szerokie podwójne schody. Podobne na własne oczy,
a nie w kinie czy w telewizji, widziałem tylko w sklepie Apple’a przy Piątej Alei.
– Niezła chałupa, co? – powiedziała Liz.
Zamknęła drzwi – ŁUP! – i walnęła nasadą dłoni w panel włączników światła
tuż obok nich. Zajaśniały kolejne żagwie plus żyrandol. Był piękny i dawał piękne
światło, nie miałem jednak nastroju, żeby go podziwiać. Nabierałem coraz
większego przekonania, że Liz była tu już wcześniej i zastrzeliła Teddy’ego, zanim
po mnie przyjechała.
Powiedziałem sobie, że mnie nie będzie musiała zastrzelić, jeśli nie dowie się,
że go widziałem, ale choć miało to sporo sensu, nie mogłem ufać, że ta logika
mnie ocali. Liz była napruta jak bąk, praktycznie wibrowała. Znów pomyślałem
o bombach Grzmociarza.
– Nie zapytałaś mnie – odezwałem się.
– O co?
– Czy on tu jest.
– A jest?
Nie zadała tego pytania z prawdziwym zainteresowaniem, raczej tak, jakby to
była formalność. Co to miało znaczyć?
– Nie – odparłem.
Nie wydawała się zmartwiona tak jak wtedy, gdy polowaliśmy na Therriaulta.
– Sprawdźmy na piętrze. Może jest w głównej sypialni i wspomina szczęśliwe
czasy, kiedy pukał tam swoje kurwy. Sporo ich było od odejścia Madeline. Zresztą
wcześniej pewnie też.
– Nie chcę tam iść.
– Dlaczego? Przecież ten dom nie jest nawiedzony.
– Jeśli on jest na górze, to owszem.
Zastanowiła się nad tym, a potem parsknęła śmiechem. Rękę nadal trzymała
w kieszeni kurtki.
– Może i masz rację, ale skoro to jego szukamy, idziemy na górę. Ándale,
ándale.
Wskazałem ręką korytarz odchodzący na prawo od wielkiego pomieszczenia.
– Może jest w kuchni.
– I poszedł tam po przekąskę? Wątpię. Myślę, że jest na górze. Chodź.
Przemknęło mi przez głowę, żeby kontynuować dyskusję albo kategorycznie
odmówić, tylko że wtedy Liz mogłaby wyjąć rękę z kieszeni, a raczej domyślałem
się, co w niej trzymała. Ruszyłem więc po schodach po prawej stronie. Balustrada
wykonana była z matowego zielonego szkła, gładkiego i chłodnego. Schody
zrobiono z zielonego kamienia. Stopni było w sumie czterdzieści siedem,
policzyłem, i każdy zapewne wart tyle co nowa kia.
Na ścianie u szczytu schodów wisiało lustro w pozłacanej ramie, które musiało
mieć ponad dwa metry wysokości. Drugie takie znajdowało się po przeciwnej
stronie. Oglądałem w nim siebie wchodzącego po stopniach oraz Liz patrzącą mi
przez ramię.
– Twój nos – powiedziałem.
– Widzę. – Teraz krew ciekła jej z obu dziurek. Otarła nos i wytarła rękę
w bluzę. – To przez stres. Wszystko przez ten stres, bo naczynia włosowate
w nosie są bardzo delikatne. Kiedy znajdziemy Marsdena i powie nam, gdzie są
proszki, stres minie.
Czy kiedy zastrzeliłaś Teddy’ego, też krwawiło ci z nosa? – pomyślałem. Czy to
też było stresujące?
Korytarz na górze okazał się kolistym balkonem, niemal pomostem,
z balustradą do pasa. Kiedy nad nią wyjrzałem, zrobiło mi się dziwnie w żołądku.
Gdyby ktoś stąd spadł – albo został zepchnięty – zleciałby wprost na środek
zagłębionego salonu, gdzie kolorowy dywan nie zdołałby zamortyzować upadku
na kamienną posadzkę pod spodem.
– Jamie, skręcamy w lewo.
Czyli na szczęście oddalamy się od balustrady. Ruszyliśmy długim korytarzem
z drzwiami rozmieszczonymi tylko po lewej stronie, tak aby z każdego pokoju
można było podziwiać widok. Jedyne otwarte drzwi znajdowały się w połowie
drogi. Za nimi mieściła się okrągła biblioteka z regałami pełnymi książek. Moja
matka zemdlałaby ze szczęścia. Przed jedyną ścianą bez książek stały fotele
i kanapa. Ta ściana była oczywiście ze szkła; za półkolistą szybą rozciągał się
krajobraz, który właśnie siniał o zmierzchu. Widziałem skupisko świateł – to było
z pewnością Renfield, a ja dałbym prawie wszystko, żeby się tam teraz znaleźć.
Liz nie zapytała, czy Marsden jest w bibliotece. Nawet tam nie zajrzała. Gdy
doszliśmy do końca korytarza, ręką, której nie trzymała w kieszeni, wskazała
ostatnie drzwi.
– Jestem pewna, że znajdziemy go tam. Otwórz.
Otworzyłem i rzeczywiście, Donald Marsden leżał rozciągnięty na łóżku, które
nie wyglądało na podwójne, ale na potrójne albo i poczwórne. Sam także był
poczwórny, Liz mówiła prawdę. Patrzyłem na niego oczami dziecka, dla którego
takie gabaryty wydawały się niemal halucynacją. Dobry garnitur mógłby ukryć
przynajmniej część tłuszczu, ale Marsden nie miał na sobie garnituru. Leżał
ubrany wyłącznie w gigantyczne bokserki i nic poza tym. Jego wielkie cielsko,
masywne męskie piersi i sflaczałe ramiona, pokrywały płytkie nacięcia. Twarz jak
księżyc w pełni była posiniaczona, a jedno oko – zamknięte od opuchlizny. W usta
mężczyzna miał wepchnięte coś dziwnego – później dowiedziałem się (z jednej
ze stron internetowych, o których nie powinna wiedzieć matka), że był to knebel
kulkowy. Ręce miał przykute kajdankami do słupków łóżka. Liz musiała wziąć ze
sobą tylko dwie pary kajdanek, bo nogi w kostkach przykleiła taśmą naprawczą.
Użyła chyba po jednej rolce na nogę.
– Przedstawiam gospodarza domu – powiedziała.
Zamrugał zdrowym okiem. Pewnie powinienem był się zorientować po
kajdankach i taśmie. Powinienem był się zorientować, bo z niektórych ran nadal
sączyła się krew. Ale się nie zorientowałem. Byłem w szoku i się nie
zorientowałem. Aż do tego pojedynczego mrugnięcia.
– On żyje!
– To się da naprawić – odparła Liz.
Wyjęła pistolet z kieszeni kurtki i strzeliła mu w głowę.
61

KREW I MÓZG BLUZNĘŁY na ścianę za łóżkiem. Wrzasnąłem, wypadłem


z pokoju, pobiegłem po schodach, przez drzwi, obok Teddy’ego i w dół wzgórza.
Dotarłem aż do Renfield. Wszystko to w sekundę. Potem Liz chwyciła mnie
ramionami.
– Spokojnie, młody. Spokoj…
Uderzyłem ją pięścią w brzuch i usłyszałem, jak zaskoczona, wypuszcza
powietrze. Obróciła mnie i wykręciła mi rękę za plecami. Bolało jak skurwysyn,
więc znowu wrzeszczałem. Nagle nogi już mnie nie trzymały. Podcięła mnie
i runąłem na kolana, wydzierając się ile tchu, z ręką wywiniętą tak wysoko, że
nadgarstek dotykał łopatki.
– Stul pysk! – Jej głos, właściwie warkot, słyszałem tuż przy uchu. To była ta
sama kobieta, która kiedyś bawiła się ze mną matchboxami, oboje klęczeliśmy
wtedy na podłodze, a w kuchni mama mieszała sos do spaghe , słuchając
złotych przebojów na Pandorze. – Przestań się drzeć, to cię puszczę!
Zrobiłem, co powiedziała, i ona też. Wpatrywałem się teraz na czworakach
w dywan, cały dygocząc.
– Wstawaj, Jamie.
Udało mi się podnieść, ciągle jednak gapiłem się w dywan. Nie chciałem
patrzeć na grubego mężczyznę bez połowy głowy.
– Jest tutaj?
Patrzyłem w dywan i nic nie mówiłem. Włosy spadały mi na oczy. Ramię
pulsowało.
– Jest tutaj?! Rozejrzyj się!
Podniosłem głowę i usłyszałem, że strzeliło mi w karku. Zamiast patrzeć wprost
na Marsdena – choć i tak go widziałem, bo był za duży, żeby go przegapić –
wbiłem wzrok w stolik przy jego łóżku. Znajdowała się tam garstka proszków.
A także duża kanapka i butelka wody źródlanej.
– Jest tutaj?! – Liz uderzyła mnie dłonią w tył głowy.
Obejrzałem pokój. Nie było tam nikogo oprócz nas i zwłok grubasa. Teraz
widziałem w życiu już dwóch ludzi, którym ktoś strzelił w głowę. Therriault
wyglądał okropnie, ale przynajmniej nie zginął na moich oczach.
– Nie ma nikogo – powiedziałem.
– Dlaczego? Dlaczego go tu nie ma?
Była rozgorączkowana. Wtedy nie bardzo dawałem radę myśleć, bo byłem
zajebiście przerażony. Dopiero później, w nieskończoność odtwarzając w myślach
te pięć minut w pokoju Marsdena, zrozumiałem, że ona we wszystko wątpiła.
Mimo Regisa Thomasa i jego książki, mimo bomby w supermarkecie, bała się, że
wcale nie widzę martwych ludzi, a ona zabiła jedynego człowieka, który wiedział,
gdzie są proszki.
– Nie wiem. Nigdy nie byłem przy czyjejś śmierci. Może potrzeba trochę czasu.
Naprawdę nie wiem, Liz.
– W porządku – rzuciła. – Zaczekamy.
– Ale nie tutaj, dobrze? Błagam, Liz, nie tutaj, gdzie muszę na niego patrzeć.
– No to w korytarzu. Czy jak cię puszczę, będziesz grzeczny?
– Tak.
– Nie będziesz próbował uciekać?
– Nie.
– Mam nadzieję, bo bardzo nie chciałabym cię postrzelić w łydkę albo stopę.
To byłby koniec twojej kariery tenisisty. Wycofaj się.
Wyszedłem tyłem z sypialni, a ona razem ze mną, żeby odciąć mi drogę,
gdybym próbował zwiewać. Gdy znaleźliśmy się w korytarzu, jeszcze raz kazała
mi się rozejrzeć. Tak zrobiłem. Marsdena nie było, więc poinformowałem ją
o tym.
– Cholera. – A potem: – Widziałeś kanapkę, prawda?
Kiwnąłem głową. Kanapka i butelka wody dla człowieka przywiązanego do
wielkiego łóżka. Przywiązanego za ręce i nogi.
– Uwielbiał jedzenie. Byłam z nim kiedyś w restauracji. Powinni dać mu szuflę
zamiast widelca i noża. Co za świnia!
– Dlaczego zostawiłaś mu kanapkę, której nie mógł zjeść?
– Chciałam, żeby na nią patrzył. Żeby po prostu patrzył. Przez cały dzień, kiedy
ja pojechałam po ciebie. I możesz mi wierzyć, że kulka w głowę to dokładnie to,
na co zasłużył. Masz pojęcie, ilu ludzi zabił tą swoją… trucizną szczęścia?
A kto mu pomagał? – pomyślałem, ale oczywiście nie powiedziałem tego
głośno.
– Zresztą czy myślisz, że długo by jeszcze pożył? Ze dwa lata? Pięć? Byłam
w jego łazience. On ma deskę sedesową podwójnej szerokości! – Wydała z siebie
dźwięk będący połączeniem śmiechu i parsknięcia. – Dobra, przejdźmy się na
balkon. Zobaczymy, czy jest w dużej sali. Powoli.
Nie mógłbym iść szybko, nawet gdybym chciał, bo kolana mi drżały, a nogi
miałem jak z waty.
– Wiesz, skąd miałam kod do bramy? Od kuriera Marsdena z UPS. Gość jest
ostro uzależniony od koksu. Mogłabym przespać się z jego żoną, chętnie by mi ją
dostarczył, bylebym ja dostarczała mu towar. Kod do domu dostałam od
Teddy’ego.
– Zanim go zabiłaś.
– A co miałam zrobić? – Powiedziała to tak, jakbym był najgłupszym uczniem
w klasie. – Mógł mnie zidentyfikować.
Ja też mogę, pomyślałem i od razu przypomniało mi się to, co mogłem wezwać
gwizdnięciem. Musiałem to zrobić, lecz nadal nie chciałem. Ponieważ mogło się
nie udać? Owszem, ale to nie wszystko. Jeśli dzięki magicznej lampie można
wezwać dżina, to super, bardzo fajnie. Jeśli jednak można wezwać demona –
trupie światło – wtedy Bóg jeden wie, co może się stać, ja natomiast nie
wiedziałem.
Dotarliśmy do balkonu z niską balustradą, za którą była pustka. Wyjrzałem na
dół.
– Jest tam?
– Nie.
Lufa pistoletu szturchnęła mnie w plecy.
– Kłamiesz?
– Nie!
Westchnęła przenikliwie.
– Nie tak to miało pójść.
– Nie wiem, jak miało pójść. Równie dobrze może być teraz na dworze
i rozmawiać z T… – Urwałem.
Złapała mnie za ramię i obróciła. Krew miała teraz na całej górnej wardze –
stres musiał być duży – ale się uśmiechała.
– Widziałeś Teddy’ego?
Spuściłem wzrok. Co wystarczyło za odpowiedź.
– Ty szczwany lisie. – Wręcz się zaśmiała. – Jeżeli Marsden się tu nie pojawi,
wyjdziemy na dwór i sprawdzimy, ale na razie jeszcze trochę zaczekajmy.
Możemy sobie na to pozwolić. Jego najnowsza kurwa pojechała do krewnych na
Jamajce, Barbadosie czy jakiejś innej wyspie z palmami, a w tygodniu nikt go nie
odwiedza, bo w dzisiejszych czasach wszystko załatwia przez telefon. Kiedy
przyszłam, leżał sobie w łóżku i oglądał w telewizji program sądowy John Law.
Chryste, mógłby przynajmniej nosić piżamę, nie?
Milczałem.
– Powiedział, że nie ma żadnych proszków, ale po jego twarzy widziałam, że
kłamie, więc go unieruchomiłam, a potem trochę pocięłam. Myślałam, że to mu
nieco rozwiąże język, a wiesz, co zrobił? Wyśmiał mnie! Powiedział, że owszem,
ma oxy, i to dużo, ale nie powie gdzie. „Bo niby dlaczego? – zapytał. – I tak mnie
zabijesz”. I wtedy doznałam olśnienia. Nie mogłam uwierzyć, że wcześniej o tym
nie pomyślałam. Idiotka! – Uderzyła się w skroń ręką, w której trzymała pistolet.
– O mnie. To ja byłem tym olśnieniem.
– Zgadza się. Dlatego zostawiłam mu kanapkę i butelkę wody, żeby miał na co
patrzeć, i pojechałam po ciebie do Nowego Jorku, wróciliśmy tu, przez ten czas
nikt się nie pojawił, a teraz czekamy tutaj, więc gdzie on, kurwa, jest?
– Tam – powiedziałem.
– Co? Gdzie?!
Wskazałem palcem. Odwróciła się i oczywiście nic nie zobaczyła, ale ja
widziałem za nas dwoje. Donald Marsden, alias Duży Donnie, stał w drzwiach
swej okrągłej biblioteki. Miał na sobie tylko bokserki, brakowało mu praktycznie
całej góry głowy, a jego ramiona były zalane krwią, lecz patrzył na mnie tym
okiem, które nie było opuchnięte od wściekłego, rozpaczliwego uderzenia Liz.
Nieśmiało podniosłem rękę, żeby go pozdrowić. On zrobił to samo.
62

– ZAPYTAJ GO!
Wbijała mi palce w ramię i dyszała prosto w twarz. Jedno i drugie było
nieprzyjemne, ale oddech gorszy.
– Puść mnie, to zapytam.
Powoli podszedłem do Marsdena. Liz nie odstępowała mnie na krok. Czułem,
jak nade mną stoi.
Zatrzymałem się z półtora metra od niego.
– Gdzie są proszki?
Odpowiedział bez wahania, w taki sam sposób jak pozostali – oprócz
Therriaulta, ma się rozumieć – czyli tak, jakby nie miało to znaczenia. No bo jakie
mogło mieć? Nie potrzebował już proszków, ani tam, gdzie teraz był, ani tam,
dokąd się wybierał. Zakładając, że wybierał się dokądkolwiek.
– Część na stoliku przy moim łóżku, ale większość w apteczce. Topomax,
marinox, inderal, pepcid, flomax… – Plus jeszcze z sześć innych. Recytował te
nazwy jak listę zakupów.
– Co on…
– Cicho bądź – przerwałem jej. Przez chwilę to ja tu rządziłem, choć
wiedziałem, że nie potrwa to długo. Czy gdybym przyzwał to coś, co
zamieszkiwało Therriaulta, nadal bym rządził? Tego nie wiedziałem. – Zadałem
złe pytanie – doszedłem do wniosku. Odwróciłem się i spojrzałem na Liz. – Mogę
zadać dobre, ale najpierw musisz mi obiecać, że mnie puścisz, kiedy dostaniesz
to, po co przyszłaś.
– Oczywiście, że cię puszczę, Jamie – powiedziała, a ja wiedziałem, że kłamie.
Nie do końca jestem pewien, skąd wiedziałem, nie było w tym logiki, jednak
nie zdecydowała o tym również czysta intuicja. Chyba przesądziło to, że
wypowiadając moje imię, Liz uciekła wzrokiem.
Wtedy zrozumiałem, że muszę zagwizdać.
Donald Marsden wciąż stał przy drzwiach do biblioteki. Przez moment
zastanawiałem się, czy naprawdę czytał książki, które się tam znajdowały, czy
były one tylko na pokaz.
– Jej nie interesują twoje leki na receptę, tylko oxy. Gdzie to masz?
To, co stało się potem, wcześniej zdarzyło się tylko raz. Wtedy, gdy zapytałem
Therriaulta, gdzie podłożył bombę. Słowa Marsdena przestały pasować do ruchu
ust, tak jakby walczył z przymusem udzielenia odpowiedzi.
– Nie chcę ci powiedzieć.
Dokładnie to samo mówił Therriault.
– Jamie! Co…
– Powiedziałem, żebyś była cicho. Daj mi szansę! – A potem do niego: – Gdzie
jest oxy?
Kiedy przycisnąłem Therriaulta, wyglądał tak, jakby odczuwał ból, i chyba
właśnie wtedy – nie wiem, ale tak myślę – wstąpiło w niego trupie światło.
Marsden nie zdradzał oznak fizycznego bólu, lecz gotowały się w nim jakieś
emocje, chociaż nie żył. Zakrył twarz dłońmi jak dziecko, które zrobiło coś złego,
i powiedział:
– W schronie.
– Jak to? W jakim schronie?
– W pomieszczeniu, w którym mogłem się ukryć w przypadku napadu. –
Emocje zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. Marsden znowu mówił tak,
jakby czytał listę zakupów. – Mam wrogów. Ona była jednym z nich. Tylko że
o tym nie wiedziałem.
– Zapytaj, gdzie to jest! – nalegała Liz.
Byłem prawie pewny, że wiem, mimo to spytałem. Wskazał na bibliotekę.
– To ukryte pomieszczenie – stwierdziłem, a ponieważ nie było to pytanie, on
nie odpowiedział. – Czy to ukryte pomieszczenie?
– Tak.
– Pokaż.
Wszedł do biblioteki, w której teraz panował cień. Martwi właściwie nie są
duchami, ale kiedy Marsden wszedł w mrok, właśnie tak wyglądał. Włącznika,
który uruchomił lampę pod sufitem i kolejne żagwie, Liz musiała szukać po
omacku, a to oznaczało, że choć lubiła czytać, nigdy nie była w tej bibliotece. Ile
razy naprawdę odwiedziła ten dom? Może raz czy dwa, a może w ogóle. Może
znała go tylko dzięki fotografiom i bardzo starannemu zadawaniu pytań ludziom,
którzy kiedyś tu byli.
Marsden wskazał na regał z książkami. Ponieważ Liz go nie widziała,
powtórzyłem ten gest i powiedziałem:
– Ten.
Podeszła do regału. Może wtedy bym uciekł, tylko że pociągnęła mnie za sobą.
Była nawalona i nabuzowana z podniecenia, zachowała jednak przynajmniej
część policyjnych odruchów. Wolną ręką szarpnęła kilka półek, ale nic się nie
wydarzyło. Zaklęła i odwróciła się do mnie.
Żeby uniknąć kolejnego potrząsania albo wykręcenia ręki, zadałem
Marsdenowi oczywiste pytanie:
– Czy trzeba otworzyć jakiś zatrzask?
– Tak.
– Co on mówi, Jamie? Co on mówi, do cholery?
Nie dość, że mnie przerażała, to jeszcze wkurwiała ciągłymi pytaniami.
Zapomniała wytrzeć nos, więc świeża krew spływała jej teraz po całej górnej
wardze. Wyglądała przez to jak wampir u Brama Stokera, którym zresztą moim
zdaniem w gruncie rzeczy była.
– Liz, daj mi szansę. – A potem do Marsdena: – Gdzie ten zatrzask?
– Górna półka, po prawej – odpowiedział.
Powtórzyłem jej to. Wspięła się na palce, znowu pomacała i wreszcie coś
pstryknęło. Tym razem, kiedy pociągnęła regał, odchylił się na niewidocznych
zawiasach, odsłaniając stalowe drzwi, kolejną klawiaturę oraz małą czerwoną
lampkę nad cyframi. Liz nie musiała mówić, o co teraz mam spytać.
– Jaki jest kod?
Marsden znowu zakrył oczy dłońmi w dziecinnym geście typu „Jeśli ja cię nie
widzę, to ty mnie też”. To był smutny gest, ale nie umiałem się zdobyć na
wzruszenie, i to nie tylko dlatego, że chodziło o barona narkotykowego, którego
towar zabił z pewnością setki, jeśli nie tysiące osób, a uzależnił tysiące kolejnych.
Za dużo miałem własnych problemów.
– Jaki… jest… kod?
Wypowiedziałem to pytanie, akcentując każde słowo, tak jak w przypadku
Therriaulta. Teraz było inaczej, a zarazem tak samo.
Powiedział mi. Musiał.
– Siedemdziesiąt trzy sześćset dwanaście – powtórzyłem.
Liz wprowadziła cyfry, wciąż trzymając mnie za ramię. Niemal spodziewałem
się łupnięcia i syku, jak przy otwieraniu śluzy w filmach science fic on, lecz
nastąpiła tylko zmiana czerwonej lampki na zieloną. Nie było klamki ani gałki,
więc Liz pchnęła drzwi, a one się otworzyły. W pomieszczeniu po drugiej stronie
było czarno jak u czarnego kota w dupie.
– Zapytaj go, gdzie jest włącznik światła.
Zapytałem i Marsden odpowiedział:
– Nie ma.
Zdążył opuścić ręce. Jego głos zaczynał już gasnąć. W tamtej chwili
pomyślałem, że znika tak szybko, bo nie umarł śmiercią naturalną ani nie zginął
w wypadku, ale został zamordowany. Później zmieniłem zdanie. Myślę, że chciał
odejść, zanim odkryjemy, co tam jest.
– Spróbuj po prostu wejść do środka – powiedziałem.
Nie puszczając mnie ani na moment, Liz zrobiła nieśmiały krok w ciemność i w
tym momencie zapaliła się jarzeniówka pod sufitem. Pomieszczenie było surowe.
Pod przeciwległą ścianą stały chłodziarka (w myślach usłyszałem głos profesora
Burke a), płyta grzewcza oraz mikrofalówka. Po lewej i prawej stronie
znajdowały się półki z tanim żarciem w puszkach w stylu mielonki, gulaszu
wołowego Dinty Moore czy sardynek King Oscar. Leżały tam również torebki
z innym jedzeniem (później dowiedziałem się, że w wojsku nazywa się to
indywidualnymi racjami żywnościowymi) oraz sześciopaki wody i piwa. Na jednej
z dolnych półek był stacjonarny telefajans. Środek pomieszczenia zajmował
prosty drewniany stół. Stały na nim komputer, drukarka i zapięta na suwak
saszetka z artykułami do golenia.
– Gdzie jest oxy?
Powtórzyłem to pytanie.
– Mówi, że w piterku, cokolwiek to jest.
Liz chwyciła saszetkę, otworzyła i odwróciła do góry nogami. Wypadło z niej
kilka słoiczków z proszkami oraz dwie czy trzy paczuszki owinięte folią spożywczą.
Trudno to nazwać wielkim skarbem.
– Co to kurwa jest?! – wrzasnęła Liz.
Ledwo ją słyszałem. Przed chwilą otworzyłem teczkę, która leżała obok
komputera. Zrobiłem to właściwie tylko dlatego, że tam leżała, a teraz byłem
w szoku. Z początku czułem się tak, jakbym wcale nie wiedział, na co patrzę, ale
oczywiście wiedziałem. I wiedziałem, dlaczego Marsden nie chciał, żebyśmy tu
weszli, dlaczego odczuwał wstyd, mimo że był martwy. To nie miało żadnego
związku z narkotykami. Zastanawiałem się, czy w ustach kobiety, na którą
właśnie patrzyłem, znajdował się ten sam knebel. Jeśli tak, to sprawiedliwości
stało się zadość.
– Liz… – odezwałem się.
Wargi miałem odrętwiałe, jakbym dostał zastrzyk nowokainy u dentysty.
– To wszystko?! – krzyknęła. – Ani się waż mówić, że to kurwa wszystko! –
Otworzyła jeden z pojemników z lekarstwami i wysypała zawartość. W środku
było ze dwadzieścia pastylek. – To nawet nie jest oxy, tylko kurwa darvon!
Puściła mnie i mogłem wtedy uciec, ale nawet nie przyszło mi to do głowy.
Przestałem nawet myśleć o gwizdnięciu na Therriaulta.
– Liz… – powtórzyłem.
Nie zwracała na mnie uwagi. Otwierała słoiczki jeden po drugim. Były w nich
różne proszki, lecz w żadnym zbyt wiele. Wpatrywała się właśnie w jakieś
niebieskie pigułki.
– No dobra, roxy, tyle że góra dziesięć sztuk! Zapytaj go, gdzie reszta!
– Liz, popatrz na to. – Głos był mój, ale zdawał się dochodzić z daleka.
– Powiedziałam, żebyś zapytał… – Odwróciła się i urwała, bo wreszcie
popatrzyła na to samo co ja.
Tym czymś była fotografia na błyszczącym papierze, leżąca na szczycie
cienkiego stosiku podobnych. Przedstawiała trzy osoby: dwóch mężczyzn
i kobietę. Jednym z mężczyzn był Marsden. Nie miał na sobie nawet bokserek.
Drugi również był nagi. Robili tej zakneblowanej kobiecie różne rzeczy. Nie chcę
mówić jakie, ale Marsden trzymał małą lampę lutowniczą, a ten drugi widelec do
mięsa z dwoma zębami.
– Cholera – szepnęła Liz. – O cholera. – Przejrzała parę innych zdjęć. Były nie
do opisania. Zamknęła teczkę. – To ona.
– Kto?
– Maddie. Jego żona. Czyli chyba jednak nie uciekła.
Marsden wciąż stał na zewnątrz, w bibliotece, ale odwrócony od nas. Tył jego
głowy był zmasakrowany, tak samo jak lewa strona głowy Therriaulta, ledwie to
jednak zauważałem. Są rzeczy gorsze od ran postrzałowych, o czym
dowiedziałem się właśnie tego wieczoru.
– Torturowali ją i zamęczyli na śmierć – powiedziałem.
– Tak, i dobrze się przy tym bawili. Popatrz na te szerokie uśmiechy. Dalej ci
żal, że go zabiłam?
– Nie zabiłaś go przez to, co zrobił swojej żonie – odparłem. – Nie wiedziałaś
o tym. Zabiłaś go dla narkotyków.
Wzruszyła ramionami, jakby nie miało to znaczenia, bo pewnie dla niej
rzeczywiście nie miało. Wyjrzała ze schronu, do którego Marsden przychodził
oglądać swoje okropne zdjęcia, i popatrzyła przez całą bibliotekę w stronę
korytarza.
– On dalej tam jest?
– Tak. W drzwiach.
– Najpierw mówił, że nie ma żadnych proszków, ale wiedziałam, że kłamie.
Potem powiedział, że jest ich dużo. Dużo!
– Może wtedy też kłamał. Mógł kłamać, bo nie był jeszcze martwy.
– Ale tobie powiedział, że są w schronie! A wtedy już nie żył.
– Nie powiedział ile. To już wszystkie proszki? – zapytałem Marsdena.
– Wszystkie – odparł. Jego głos zaczynał odpływać.
– Jej powiedziałeś, że masz dużo!
Wzruszył zakrwawionymi ramionami.
– Myślałem, że dopóki będzie wierzyła, że mam to, na czym jej zależy, utrzyma
mnie przy życiu.
– Przecież dostała cynk, że odebrałeś duży prywatny transport…
– To były zwykłe brednie. Dużo ich w tej branży. Ludzie pieprzą najróżniejsze
bzdury, byle tylko posłuchać własnego głosu.
Kiedy powtórzyłem to Liz, pokręciła głową. Nie wierzyła. Nie chciała wierzyć,
bo gdyby to była prawda, oznaczałoby to, że plany wyjazdu na Zachodnie
Wybrzeże wzięły w łeb. Oznaczałoby, że Liz dała się nabrać.
– On coś ukrywa – nie ustępowała. – Gdzieś, jakimś cudem. Zapytaj jeszcze
raz, gdzie jest reszta.
Otworzyłem usta, żeby powiedzieć, że gdyby miał coś więcej, już by mi
powiedział. I wtedy – pewnie dlatego, że widok straszliwych zdjęć obudził
otępiałą część mojego mózgu – coś przyszło mi do głowy. Może ja też mógłbym ją
trochę nabrać, bo wyraźnie była na to gotowa. Gdyby się udało, być może
zdołałbym jej uciec, nie przyzywając demona.
Złapała mnie za ramiona i potrząsnęła.
– Masz go zapytać!
Więc zapytałem:
– Gdzie jest reszta narkotyków?
– Już powiedziałem, że to wszystko. – Jego głos gasł coraz bardziej i bardziej. –
Trzymam trochę na podorędziu dla Marii, ale ona jest na Bahamach. Na Bimini.
– Aha, dobrze. Od razu lepiej. – Wskazałem półki z puszkami jedzenia. –
Widzisz na górnej półce te puszki ze spaghe ? – Nie mogła przegapić, bo było
ich co najmniej trzydzieści. Duży Donnie musiał je naprawdę lubić. – Mówi, że
tam trochę ukrył. Nie oxy, ale coś innego.
Liz mogłaby pociągnąć mnie tam ze sobą, liczyłem jednak, że okaże się zbyt
niecierpliwa, i miałem rację. Podbiegła do regału z puszkami. Poczekałem, aż
stanie na palcach i sięgnie w górę. Wtedy wystrzeliłem biegiem ze schronu
i popędziłem przez bibliotekę. Mogłem zatrzasnąć drzwi, ale niestety o tym nie
pomyślałem. Marsden stał w wejściu i wyglądał na całkiem materialnego,
przeszedłem jednak przez niego na wylot. Na moment poczułem lodowaty chłód,
a moje usta wypełnił oleisty smak, chyba pepperoni. Potem gnałem już do
schodów.
Za sobą usłyszałem brzęk spadających puszek.
– Wracaj tu, Jamie! Wracaj tu!
Ruszyła za mną. Słyszałem ją. Dotarłem do miejsca, w którym schody spływały
w dół, i obejrzałem się przez ramię. To był błąd. Potknąłem się i upadłem. Z braku
innych opcji ścisnąłem wargi, żeby zagwizdać, lecz tylko wydmuchnąłem
powietrze. Miałem zbyt wyschnięte usta. Wobec tego krzyknąłem.
– THERRIAULT!
Zacząłem czołgać się po schodach głową w przód, z włosami na oczach, lecz Liz
złapała mnie za kostkę.
– THERRIAULT, POMÓŻ! ZABIERZ JĄ ODE MNIE!
Nagle wszystko – nie tylko balkon, nie tylko schody, ale też całą przestrzeń nad
wielkim pomieszczeniem i zagłębionym salonem – wypełniło białe światło.
W tym momencie właśnie oglądałem się na Liz. Zmrużyłem oczy, praktycznie
oślepiony blaskiem. Wylewał się z wysokiego lustra, a jeszcze więcej – z lustra po
drugiej stronie balkonu.
Uchwyt Liz zelżał. Chwyciłem jeden z łupkowych stopni i szarpnąłem najsilniej,
jak mogłem. Pojechałem w dół na brzuchu jak dzieciak zjeżdżający na sankach
z najbardziej wyboistej górki świata. Zatrzymałem się mniej więcej w jednej
czwartej długości. Za mną Liz wrzeszczała. Obejrzałem się na nią, patrząc między
ręką a bokiem, i w tej pozycji widziałem ją do góry nogami. Stała przed lustrem.
Nie wiem, co dokładnie widziała, i całe szczęście, bo inaczej może już nigdy
w życiu bym nie zasnął. Wystarczyło mi światło – to olśniewające bezbarwne
światło promieniejące z lustra niczym rozbłysk słoneczny.
Trupie światło.
Potem zobaczyłem – chyba zobaczyłem – rękę, która wyszła z lustra i chwyciła
Liz za kark. Szarpnięciem przyciągnęła ją do szkła i usłyszałem trzask. Liz nadal
wrzeszczała.
Wszystkie światła zgasły.
Wciąż jeszcze zmierzchało, dlatego w domu nie było całkiem ciemno, niewiele
jednak brakowało. Pokój pode mną był studnią cieni. Z tyłu, na szczycie
skręcających schodów, Liz wrzeszczała i wrzeszczała. Podciągnąłem się na nogi,
wsparty na gładkiej szklanej balustradzie, a potem zdołałem pokuśtykać na
parter, nie upadając.
Tymczasem Liz przestała wrzeszczeć i zaczęła się śmiać. Obróciłem się
i zobaczyłem, że zbiega po schodach – ciemny kształt chichoczący jak Joker
w kreskówkach o Batmanie. Biegła zdecydowanie za szybko i nie patrzyła dokąd.
Chwiała się na boki, odbijała od barierek, oglądając się przez ramię na lustro,
w którym światło właśnie gasło jak pręciki w dawnej żarówce zaraz po zgaszeniu.
– Liz, uważaj!
Wykrzyknąłem te słowa, choć zależało mi tylko na tym, żeby od niej uciec.
Ostrzeżenie wyrwało mi się instynktownie i na nic się nie zdało. Liz straciła
równowagę, poleciała do przodu, uderzyła o schody, przetoczyła się, uderzyła raz
jeszcze, znowu przekoziołkowała i zsunęła się na sam dół. Po pierwszym
uderzeniu śmiała się dalej, ale po drugim przestała. Jak radio, które ktoś nagle
wyłączył. Leżała twarzą do góry u stóp schodów, z przekrzywioną szyją, nosem
wygiętym w bok i ramieniem wykręconym do góry aż za kark. Jej oczy
wpatrywały się w mrok.
– Liz?
Nic.
– Liz, nic ci nie jest?
Co za głupie pytanie, a zresztą dlaczego mnie to obchodziło? Na to ostatnie
pytanie mogłem akurat odpowiedzieć. Chciałem, żeby żyła, ponieważ za mną coś
było. Nie słyszałem tego, ale wiedziałem, że tam jest.
Przyklęknąłem obok Liz i przyłożyłem dłoń do jej zakrwawionych ust. Nie
wyczułem oddechu. Nie zamrugała. Była martwa. Podniosłem się, obróciłem
i zobaczyłem dokładnie to, czego się spodziewałem: Liz stojącą w rozpiętej
budrysówce i bluzie umazanej krwią. Nie patrzyła na mnie. Patrzyła mi przez
ramię. Uniosła rękę i wskazała coś palcem. Nawet w tej straszliwej chwili
kojarzyła mi się z Duchem Przyszłych Świąt wskazującym na nagrobek Scrooge’a.
Po schodach schodził Kenneth Therriault – a przynajmniej to, co z niego
zostało.
63

BYŁ JAK SPALONE POLANO, w którym wciąż żarzy się ogień. Nie wiem, jak to
opisać inaczej. Zrobił się cały czarny, ale jego skórę pokrywały dziesiątki pęknięć,
przez które przebijało olśniewające trupie światło. Wydobywało mu się z nosa,
z oczu, nawet z uszu. Kiedy otworzył usta, wydobyło się również z nich.
Uśmiechnął się i uniósł ręce.
– Spróbujmy jeszcze raz rytuału i przekonajmy się, kto tym razem wygra.
Myślę, że jesteś mi to winien, skoro uratowałem cię przed nią.
Zbiegł ku mnie po schodach, gotów na spotkanie. Instynkt podpowiadał mi, by
odwrócić się i zwiewać, ale coś głębszego kazało mi wytrwać, choćbym nie wiem
jak bardzo chciał uciekać przed tym nadciągającym koszmarem. Gdybym uciekł,
to coś złapałoby mnie od tyłu, oplotło zwęglonymi ramionami i taki byłby koniec.
Wygrałoby, a ja stałbym się jego niewolnikiem zmuszonym przybyć na wezwanie.
Posiadłoby mnie żywcem, tak jak posiadło Therriaulta po śmierci, a to byłoby
jeszcze gorsze.
– Stój – powiedziałem i poczerniała skorupa Therriaulta zatrzymała się na dole
schodów. Jej wyciągnięte ramiona znajdowały się niespełna pół metra ode mnie.
– Odejdź. Skończyłem z tobą. Na zawsze.
– Tutaj nigdy nie będzie końca. – A potem dodał jeszcze jedno słowo, które
sprawiło, że ciarki przeszły mi po plecach, a włosy na karku stanęły dęba. –
Mistrzu.
– To się jeszcze okaże – rzuciłem. Śmiałe słowa, nie potrafiłem jednak
powstrzymać drżenia głosu.
Te ręce wciąż były wyciągnięte, poczerniałe dłonie ze świetlistymi pęknięciami,
zaledwie centymetry od mojej szyi.
– Jeśli naprawdę chcesz się mnie pozbyć, to mnie chwyć. Powtórzymy rytuał,
ale tym razem będzie sprawiedliwiej, bo jestem na ciebie gotowy.
Dziwnie mnie to kusiło, nie pytajcie czemu, lecz zwyciężyła cząstka mnie
głębsza niż instynkt i silniejsza niż ego. Można wygrać z diabłem raz – dzięki
zrządzeniu opatrzności, odwadze, głupiemu szczęściu albo mieszance wszystkich
tych rzeczy – ale nie dwa razy. Chyba nikt oprócz świętych nie pokonał diabła
dwukrotnie, a być może nawet oni nie.
– Odejdź. – Teraz to ja wskazałem palcem jak ostatni duch odwiedzający
Scrooge’a. Wskazałem na drzwi.
To coś uniosło zwęgloną i osmaloną wargę Therriaulta w drwiącym uśmieszku.
– Nie możesz mnie odesłać, Jamie. Jeszcze tego nie zrozumiałeś? Jesteśmy ze
sobą związani. Nie pomyślałeś o konsekwencjach. No i proszę bardzo.
Powtórzyłem to moje jedno słowo. Tylko tyle mogłem wydusić przez gardło,
które nagle wydawało się wąskie jak szpilka.
Ciało Therriaulta chyba było gotowe przebyć dzielący nas dystans, rzucić się na
mnie i ścisnąć mnie w straszliwych objęciach, ale tego nie zrobiło. Może nie
mogło.
Liz cofnęła się, kiedy ją mijało. Spodziewałem się, że to coś przejdzie przez
drzwi – jak ja przeszedłem przez Marsdena – ale czymkolwiek było, nie było
duchem. Zacisnęło dłoń na gałce i ją obróciło. Skóra na dłoni popękała jeszcze
bardziej, a przez szpary jeszcze mocniej zajaśniało światło. Drzwi się otworzyły.
To odwróciło się do mnie.
– Zagwiżdż, chłopcze, a przybędę do ciebie.
Potem odeszło.
64

NOGI SIĘ PODE MNĄ uginały, ale choć schody były blisko, nie zamierzałem na
nich siadać, kiedy pod nimi leżało połamane ciało Liz. Powlokłem się w kierunku
zagłębionego salonu i runąłem na jeden z foteli nieopodal. Spuściłem głowę
i zapłakałem. To były łzy przerażenia i histerii, lecz chyba także – choć nie
pamiętam już tego z całą pewnością – łzy radości. Żyłem. Znajdowałem się
w ciemnym domu na końcu prywatnej drogi z dwoma zwłokami i dwojgiem
zostałych (Marsden patrzył na mnie w dół z balkonu), ale żyłem.
– Trzema – powiedziałem. – Z trzema zwłokami i trojgiem zostałych. Nie
zapominajmy o Teddym.
Zacząłem się śmiać, potem jednak przypomniałem sobie, że Liz tuż przed
śmiercią śmiała się właściwie tak samo, więc natychmiast przestałem.
Próbowałem wymyślić, co zrobić. Postanowiłem, że w pierwszej kolejności
zamknę te pieprzone drzwi wejściowe. Obecność dwóch gapiących się na mnie
fantomów (to słowo poznałem – dobrze się domyślacie – później) nie była
przyjemna, ale przywykłem do tego, że martwi widzą mnie, a ja ich. Znacznie
bardziej nie podobała mi się świadomość, że gdzieś tam jest Therriault, a trupie
światło przebija przez jego gnijącą skórę. Kazałem mu odejść i odszedł… tylko co
będzie, jak wróci?
Minąłem Liz i zamknąłem drzwi. W drodze powrotnej zapytałem ją, co
powinienem zrobić. Nie spodziewałem się odpowiedzi, mimo to ją otrzymałem.
– Zadzwoń do matki.
Przypomniałem sobie o telefonie stacjonarnym w schronie, ale nie było mowy,
żebym wrócił po schodach do tego pomieszczenia. Nawet za milion dolców.
– Liz, masz przy sobie telefon?
– Tak.
Powiedziała to niezainteresowanym tonem, tak samo jak większość z nich.
Chociaż nie wszyscy; pani Burke miała w sobie dość życia, żeby skomentować
wartość artystyczną mojego indyka. A Duży Donnie próbował ukryć swoją
kolekcję sadystycznej pornografii.
– Gdzie?
– W kieszeni kurtki.
Podszedłem do jej ciała i sięgnąłem do prawej kieszeni budrysówki. Otarłem
dłonią o rękojeść pistoletu, z którego odebrała życie Donaldowi Marsdenowi,
i cofnąłem rękę, jakbym dotknął czegoś gorącego. Spróbowałem w drugiej
kieszeni i tam znalazłem telefon. Włączyłem go.
– Jaki masz PIN?
– Dwa sześć sześć pięć.
Wstukałem go, wprowadziłem numer kierunkowy Nowego Jorku i pierwsze
trzy cyfry telefonu mamy, a potem zmieniłem zdanie i zadzwoniłem pod inny
numer.
– Tu dziewięćset jedenaście, w czym możemy pomóc?
– Jestem w domu z dwojgiem martwych ludzi – powiedziałem. – Jedna osoba
została zamordowana, a druga spadła ze schodów.
– Synku, czy to jakiś żart?
– Chciałbym. Ta kobieta, która spadła ze schodów, porwała mnie i przywiozła
tutaj.
– Gdzie teraz jesteś? – Kobieta w słuchawce wreszcie się zainteresowała.
– Na końcu prywatnej drogi pod Renfield, proszę pani. Nie wiem, jak daleko
stąd do miasta ani czy tutaj jest jakiś adres. – Potem przyszło mi do głowy coś, od
czego powinienem był zacząć. – To dom Donalda Marsdena. Właśnie jego
zamordowała ta kobieta. A potem spadła ze schodów. Nazywa się Liz Du on.
Elizabeth.
Dyspozytorka zapytała, czy nic mi nie jest, a potem kazała nigdzie się nie
ruszać i obiecała, że funkcjonariusze są już w drodze. Nigdzie się nie ruszyłem
i zadzwoniłem do matki. Ta rozmowa była dużo dłuższa i nie zawsze zrozumiała,
bo oboje ryczeliśmy. Opowiedziałem mamie o wszystkim oprócz trupiego
światła. Uwierzyłaby mi, ale wystarczyło, że jedno z nas miało koszmary.
Powiedziałem tylko tyle, że goniąc za mną, Liz potknęła się, spadła ze schodów
i skręciła kark.
W trakcie rozmowy Donald Marsden zszedł ze schodów i stanął przy ścianie.
Jeden trup bez połowy głowy, drugi z głową wykręconą na bok. Niezła z nich była
para. Mówiłem wam, że ta historia to horror, zostaliście ostrzeżeni, patrzyłem
jednak na nich bez większych emocji, bo najgorszy horror już minął. Chyba że
chciałem, żeby wrócił. Bo gdybym chciał, przybyłby na wezwanie.
Wystarczyło, żebym zagwizdał.
Po piętnastu bardzo długich minutach usłyszałem w oddali wycie syren. Po
dwudziestu pięciu okna wypełnił czerwono-niebieski blask. Przyjechało z sześciu
gliniarzy, prawdziwy oddział. Z początku byli tylko ciemnymi kształtami, które
wypełniły drzwi, przesłaniając resztki światła dziennego, jeżeli jeszcze jakieś
zostały. Jeden z policjantów zapytał, gdzie się włącza światło, do cholery. Drugi
powiedział: „Tutaj”, a potem zaklął, kiedy nic się nie wydarzyło.
– Jest tam kto?! – zawołał kolejny. – Ktokolwiek tu jest, proszę się przedstawić!
Wstałem i podniosłem ręce, choć wątpiłem, czy zobaczą cokolwiek poza
poruszającym się ciemnym kształtem.
– Jestem tutaj! Mam ręce w górze! Światło wysiadło! To ja jestem tym
chłopakiem, który dzwonił!
Włączyli latarki. Konkurujące ze sobą snopy światła kręciły się po pokoju,
a wreszcie skupiły się na mnie. Jeden z funkcjonariuszy ruszył naprzód. Okazało
się, że to kobieta. Wyminęła stojącą Liz, na pewno bez świadomości, dlaczego to
robi. Z początku opierała dłoń na rękojeści broni w kaburze, ale na mój widok ją
cofnęła. Od razu mi ulżyło.
Przyklęknęła.
– Jesteś tu sam, synu?
Spojrzałem na Liz. Spojrzałem na Marsdena, stojącego spory kawałek od
kobiety, która go zabiła. Pojawił się nawet Teddy. Zatrzymał się na progu
opuszczonym przez policjantów. Może przyszedł zwabiony zamieszaniem, a może
tak po prostu. Nieumarłe Zakręcone Trio.
– Tak – odparłem. – Jestem tu tylko ja.
65

POLICJANTKA OBJĘŁA MNIE RAMIENIEM i wyprowadziła na dwór. Zacząłem się


trząść. Pewnie myślała, że to od nocnego chłodu, ale oczywiście nie od tego.
Zdjęła swoją kurtkę i narzuciła mi ją na plecy, lecz to nie wystarczyło. Wsunąłem
ręce do zbyt długich rękawów i otuliłem się mocno. Kurtka była ciężka od
różnych policyjnych rzeczy w kieszeniach, to mi jednak nie przeszkadzało. Ciężar
był dobry.
Na podwórku stały trzy radiowozy: dwa po bokach małego auta Liz oraz jeden
za nim. Kiedy tam staliśmy, zajechał kolejny samochód, SUV z napisem
KOMENDANT POLICJI RENFIELD na boku. Domyślałem się, że tego dnia pijacy
i ścigani mieli w centrum miasta święto, bo większość komendy przyjechała tutaj.
Z domu wyszedł kolejny gliniarz i dołączył do policjantki.
– Co tam się stało, młody?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, funkcjonariuszka przyłożyła mi palec do ust.
Nie miałem nic przeciwko temu, było to nawet przyjemne.
– Żadnych pytań, Dwight. Chłopak jest w szoku. Wymaga opieki medycznej.
Z SUV-a wysiadł tęgi mężczyzna w białej koszuli z odznaką zawieszoną na szyi –
komendant, jak się domyślałem – i podszedł do nas w samą porę, żeby usłyszeć
te ostatnie słowa.
– Zabierz go, Caroline. Niech go obejrzą. Są jacyś potwierdzeni zmarli?
– U stóp schodów leży ciało. Wygląda na kobietę. Nie mogę potwierdzić, że nie
żyje, ale biorąc pod uwagę, jak ma wykręconą szyję…
– Nie żyje na sto procent – potwierdziłem i zacząłem płakać.
– Jedź, Caro – powiedział komendant. – Tylko nie aż do szpitala. Zawieź go do
MedNow. Żadnych pytań, dopóki nie przyjadę. I dopóki nie znajdziemy prawnego
opiekuna chłopca. Masz jego nazwisko?
– Jeszcze nie – odpowiedziała funkcjonariuszka Caroline. – To jest obłęd.
Światło nie działa.
Komendant nachylił się do mnie, opierając dłonie na udach, przez co znowu
poczułem się, jakbym miał pięć lat.
– Jak się nazywasz, synu?
Ładne mi „żadnych pytań”, pomyślałem.
– Jamie Conklin, a moja mama, Tia Conklin, już tu jedzie. Dzwoniłem do niej.
– Aha. – Komendant odwrócił się do Dwighta. – Dlaczego tam nie ma światła?
We wszystkich domach po drodze jest.
– Nie wiem, szefie.
– Zgasło, kiedy biegła za mną po schodach. Chyba dlatego spadła –
powiedziałem.
Widziałem, że komendant chce mnie spytać o coś jeszcze, ale tego nie zrobił,
tylko kazał funkcjonariuszce Caroline ruszać. Kiedy wyjechała z podwórka
i ruszyła łukowatym podjazdem, namacałem w kieszeniach telefon Liz, chociaż
nie pamiętałem, żebym go tam wkładał.
– Mogę jeszcze raz zadzwonić do mamy i powiedzieć, że jedziemy do kliniki?
– Jasne.
Dzwoniąc, uświadomiłem sobie, że gdyby policjantka zorientowała się, że
używam telefonu Liz, mógłbym mieć kłopoty. Pewnie zapytałaby, skąd znam PIN
zmarłej, a ja nie umiałbym udzielić dobrej odpowiedzi. No ale nie zapytała.
Mama powiedziała, że jedzie uberem (który musiał kosztować małą fortunę,
więc całe szczęście, że agencja znów przynosiła zyski) i że szybko im idzie.
Zapytała, czy naprawdę nic mi nie jest. Powiedziałem, że nie, a funkcjonariuszka
Caroline wiezie mnie do MedNow w Renfield tylko po to, żeby mnie obejrzeli.
Mama kazała mi nie odpowiadać na żadne pytania, dopóki nie przyjedzie, a ja jej
to obiecałem.
– Zadzwonię do Monty’ego Grishama – dodała. – Nie zajmuje się tego typu
sprawami, ale na pewno kogoś zna.
– Mamo, ja nie potrzebuję prawnika. – Kiedy to powiedziałem,
funkcjonariuszka Caroline zerknęła na mnie kątem oka. – Nic nie zrobiłem.
– Jeżeli Liz kogoś zamordowała, a ty przy tym byłeś, to potrzebujesz. Będzie
dochodzenie… prasa… nie wiem, co jeszcze. To moja wina. Wprowadziłam tę
sukę do naszego domu. – Potem parsknęła: – Pieprzona Liz!
– Kiedyś była w porządku. – Powiedziałem prawdę, nagle jednak poczułem się
bardzo, bardzo zmęczony. – Zobaczymy się, jak przyjedziesz.
Zakończyłem rozmowę i zapytałem policjantkę, jak długo będziemy jechali do
kliniki. Odparła, że dwadzieścia minut. Obejrzałem się przez ramię, przez siatkę
odgradzającą od tylnego siedzenia, przekonany, że zobaczę na nim Liz. Albo – co
dużo gorsze – Therriaulta. Ale siedzenie było puste.
– Jesteśmy tu sami, Jamie – powiedziała funkcjonariuszka Caroline. – Nie
martw się.
– Nie martwię się – odparłem, lecz była jedna rzecz, o którą się martwiłem.
Dzięki Bogu, że sobie o niej przypomniałem, inaczej ja i mama mielibyśmy
poważne kłopoty. Przyłożyłem głowę do szyby i na wpół odwróciłem się od
policjantki. – Trochę się zdrzemnę.
– Koniecznie. – W jej głosie usłyszałem uśmiech.
I rzeczywiście się zdrzemnąłem. Najpierw jednak włączyłem telefon Liz,
osłaniając go swoim ciałem, i skasowałem nagranie, na którym przekazywałem
mamie całą fabułę Sekretu Roanoke. Gdyby wzięli ode mnie telefon
i zorientowali się, że nie jest mój, coś bym zmyślił. Albo powiedział, że nic nie
pamiętam, co na pewno byłoby bezpieczniejsze. Ale nagrania nie mogli usłyszeć.
Za nic w świecie.
66

KOMENDANT I DWAJ INNI policjanci przybyli do MedNow z godzinę po tym,


jak przyjechaliśmy tam z funkcjonariuszką Caroline. Towarzyszył im facet
w garniturze, który przedstawił się jako prokurator hrabstwa. Zbadał mnie lekarz,
po czym stwierdził, że w zasadzie nic mi nie jest, mam tylko dość wysokie
ciśnienie, ale to nic dziwnego po tym, co przeżyłem. Był przekonany, że do rana
będę jak nowy, i określił mnie mianem „zwykłego zdrowego nastolatka”. Tak się
składało, że byłem zwykłym zdrowym nastolatkiem, który widzi zmarłych, nie
wchodziłem jednak w ten temat.
Razem z policjantami i prokuratorem poszliśmy do pokoju socjalnego dla
pracowników kliniki, żeby zaczekać tam na moją mamę, a gdy tylko dotarła,
zaczęły się pytania. Noc spędziliśmy w motelu Renfield Stardust, a rano pytań
było jeszcze więcej. Moja matka sama poinformowała, że była w związku
z Elizabeth Du on aż do odkrycia, że Liz jest zamieszana w handel narkotykami.
Ja natomiast opisałem, jak Liz zabrała mnie po treningu i zawiozła do Renfield,
gdzie zamierzała wykraść duży transport oxy z domu pana Marsdena. Ten
w końcu wyjawił, gdzie są narkotyki, a ona go zabiła, albo dlatego, że była
rozczarowana ich ilością, albo z powodu innych rzeczy, które znalazła w schronie.
Czyli zdjęć.
– Jednego nie rozumiem – powiedziała funkcjonariuszka Caroline, kiedy
oddawałem jej kurtkę, którą dotąd cały czas miałem na sobie. Mama rzuciła jej
nieufne spojrzenie wilczycy gotowej chronić swoje szczenię, ale policjantka tego
nie zauważyła. Patrzyła na mnie. – Związała faceta…
– Powiedziała, że go zabezpieczyła. Takiego słowa użyła. Pewnie dlatego, że
kiedyś była gliną.
– Dobrze, zabezpieczyła go. I zgodnie z tym, co ci powiedziała oraz co
znaleźliśmy na górze, trochę go pomęczyła. Ale nie za bardzo.
– Czy może pani przejść do sedna? – odezwała się mama. – Mój syn przeżył
coś strasznego i jest wyczerpany.
Funkcjonariuszka Caroline nie zwracała na nią uwagi. Patrzyła na mnie i bardzo
lśniły jej oczy.
– Mogła mu zrobić o wiele więcej. Mogła torturować go tak długo, aż
dowiedziałaby się wszystkiego, ona jednak go zostawiła i pojechała aż do
Nowego Jorku, żeby porwać ciebie, a potem wróciła. Dlaczego?
– Nie wiem.
– Jechaliście samochodem dwie godziny i nic nie wspomniała?
– Mówiła tylko, że cieszy się, że mnie widzi.
Nie przypominałem sobie, czy rzeczywiście tak powiedziała, więc formalnie
było to kłamstwo, tyle że nie wydawało mi się, że skłamałem. Pomyślałem o tych
wszystkich wieczorach spędzonych na kanapie między mamą a Liz, kiedy
oglądaliśmy razem Teorię wielkiego podrywu, zaśmiewając się do rozpuku,
i wtedy się rozpłakałem. Dzięki czemu wyszliśmy na zewnątrz.
Kiedy dotarliśmy do motelu i zamknęliśmy drzwi na klucz, mama powiedziała:
– Jeśli znowu cię o to zapytają, może powiedz, że chciała zabrać cię ze sobą,
kiedy pojedzie na zachód. Możesz tak zrobić?
– Tak – odparłem.
Zastanawiałem się, czy ta myśl mogła kołatać się w głowie Liz od początku. Nie
był to przyjemny temat spekulacji, ale lepszy niż to, o czym myślałem wcześniej (i
o czym myślę aż do dziś): że zamierzała mnie zabić.
Nie poszedłem spać w pokoju przylegającym do pokoju mamy. Zasnąłem u niej
na kanapie. Śniło mi się, że szedłem pustą wiejską drogą pod sierpem księżyca.
Nie gwiżdż, nie gwiżdż, powtarzałem sobie, ale w końcu zagwizdałem. Nie
mogłem się powstrzymać. Zagwizdałem Let It Be. Pamiętam to bardzo wyraźnie.
Zdążyłem dotrzeć do szóstej czy może ósmej nuty, kiedy za plecami usłyszałem
kroki.
Obudziłem się, zakrywając usta dłońmi, jakbym chciał stłumić krzyk. Od tamtej
pory przez kolejne lata budziłem się tak jeszcze kilka razy, ale to nie krzyku się
boję. Boję się, że obudzę się, gwiżdżąc, a trupie światło już tam będzie.
Z ramionami wyciągniętymi do uścisku.
67

BYCIE DZIECKIEM MA WIELE wad; sami posłuchajcie. Pryszcze, rozterki


związane z wyborem właściwych ciuchów do szkoły, tak żeby się z ciebie nie
śmiali, oraz wielka tajemnica dziewczyn to tylko trzy z nich. Po mojej wycieczce
do domu Donalda Marsdena (po moim porwaniu, nazywając rzecz po imieniu)
dowiedziałem się, że istnieją również zalety.
Jedną z nich było to, że podczas dochodzenia nie przeciskałem się przez tłum
reporterów, bo nie musiałem zeznawać osobiście. Zamiast tego złożyłem
zeznanie na wideo. Obok mnie z jednej strony siedział prawnik, którego znalazł
mi Monty Grisham, a z drugiej siedziała mama. Prasa wiedziała, kim jestem, lecz
moje nazwisko nigdy nie pojawiło się w mediach, bo byłem ową magiczną istotą:
nieletnim. Koledzy w szkole dowiedzieli się o sprawie (koledzy w szkole prawie
zawsze się o wszystkim dowiadują), nikt jednak po mnie nie jeździł. Wręcz
przeciwnie, okazywali mi szacunek. Nie musiałem się uczyć zagadywania do
dziewczyn, bo same podchodziły do mojej sza i, żeby porozmawiać.
Najlepszy był natomiast brak problemów z moim telefonem – który tak
naprawdę był telefonem Liz. Mama wrzuciła go do pieca, bon voyage, a gdyby
ktoś pytał, kazała mówić, że go zgubiłem. Nikt nie pytał. A jeśli chodzi o to,
dlaczego Liz przyjechała po mnie do Nowego Jorku, policja samodzielnie doszła
do tego samego wniosku, który wcześniej zasugerowała mama: Liz chciała
pojawić się ze mną na Zachodnim Wybrzeżu, bo być może wychodziła
z założenia, że kobieta z dzieckiem nie zwraca na siebie uwagi. Nikomu chyba nie
przyszło do głowy, że kiedy zatrzymalibyśmy się na tankowanie i jedzenie
w Pensylwanii, Indianie czy Montanie, próbowałbym uciekać albo przynajmniej
wzywać pomocy. Oczywiście, że nie. Byłbym grzeczną, potulną ofiarą porwania,
zupełnie jak Elizabeth Smart. Ponieważ byłem dzieckiem.
Gazety grzały temat przez mniej więcej tydzień, zwłaszcza tabloidy, częściowo
dlatego, że Marsden był „baronem narkotykowym”, głównie jednak z powodu
zdjęć znalezionych w jego schronie. Liz wyszła trochę na bohaterkę – dziwne, ale
prawdziwe. Jak ogłosiło „Daily News”: BYŁA POLICJANTKA GINIE PO ZGŁADZENIU
DONA SADYSTYCZNEGO PORNO. Ani słowa o tym, że straciła pracę w wyniku
dochodzenia biura spraw wewnętrznych i pozytywnego wyniku testu
narkotykowego. Wspomnieli natomiast o kluczowej roli Liz w odnalezieniu
ostatniej bomby Grzmociarza, zanim ta zabiła ludzi w sklepie. Reporter „New
York Post” musiał się dostać do domu Marsdena („Karaluchy dostaną się
wszędzie”, skomentowała mama) albo może dysponowali fotografiami
z rezydencji w Renfield, bo opublikowali artykuł pod tytułem W DOMU
HORRORÓW DUŻEGO DONNIE’GO. Mama roześmiała się, gdy to zobaczyła;
stwierdziła, że pojęcie redaktorów „Post” o użyciu apostrofów jest dobrą
analogią do ich pojęcia o amerykańskiej polityce.
– Nie „Donnie-apostrof-go”, tylko „Donniego”, bez apostrofu – wyjaśniła, gdy
o to zapytałem.
Dobra, mamo. Wszystko jedno.
68

WKRÓTCE DOM HORRORÓW DUŻEGO Donniego zepchnęły z pierwszych stron


tabloidów inne wiadomości, a moja szkolna sława przygasła. Przypomniało mi
się, co Liz mówiła o Checie Atkinsie: Jakże szybko ludzie odchodzą w niepamięć.
Znowu mierzyłem się z problemem zagadywania do dziewczyn, bo nie mogłem
już czekać, aż same do mnie przyjdą z tymi swoimi oczami okrągłymi od mascary
i wybłyszczykowanymi ustami w dzióbek. Grałem w tenisa i zgłosiłem się na
cas ng do szkolnego przedstawienia. Dali mi rolę z zaledwie dwiema linijkami
tekstu, ale włożyłem w te linijki całe serce. Grałem na konsoli z kolegami.
Zabrałem Mary Lou Stein do kina i pocałowałem ją. A ona pocałowała mnie, co
było świetne.
Tu jest miejsce na stosowną montażówkę z przewracanymi kartkami
z kalendarza. Najpierw rok 2016, a potem 2017. Czasami śniło mi się, że jestem
na tamtej wiejskiej drodze, a wtedy budziłem się z rękami na ustach
i zastanawiałem się: Czy zagwizdałem? Boże, czy ja zagwizdałem? Te sny zdarzały
się jednak coraz rzadziej. Niekiedy widziałem umarłych, ale niezbyt często i nie
byli straszni. Kiedyś mama zapytała, czy jeszcze ich widzę, a ja odparłem, że
prawie nigdy, bo wiedziałem, że dzięki temu lepiej się poczuje. Zależało mi na
tym, bo i ona przeżyła straszne rzeczy, a ja to rozumiałem.
– Może z tego wyrastasz – powiedziała.
– Może – rzuciłem.
W ten oto sposób dochodzimy do roku 2018, w którym nasz bohater, Jamie
Conklin, ma już ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, jest w stanie zapuścić kozią
bródkę (której moja matka kurewsko nie cierpiała), przyjęto go na Uniwersytet
Nowojorski i już prawie może głosować. Wiedziałem, że głosować będę mógł
w listopadzie, kiedy odbędą się wybory.
Siedziałem w swoim pokoju i uczyłem się do egzaminów, gdy nagle zabzyczała
moja komórka. Dzwoniła mama z kolejnego ubera, tym razem jadącego do
Tenafly, gdzie obecnie mieszkał wujek Harry.
– Znowu ma zapalenie płuc – powiedziała. – I tym razem chyba już nie
wydobrzeje. Kazali mi przyjechać, a tak robią tylko wtedy, gdy sprawa jest
naprawdę poważna. – Zawiesiła głos, po czym dodała: – Śmiertelna.
– Przyjadę najszybciej, jak się da.
– Nie musisz tego robić.
Podtekst był taki, że i tak go właściwie nie znałem, w każdym razie nie jako
bystrego faceta budującego karierę własną oraz siostry w trudnym świecie
nowojorskiej branży wydawniczej. A to rzeczywiście bywa trudny świat. Teraz,
kiedy i ja pracowałem w agencji – tylko parę godzin w tygodniu, głównie przy
porządkowaniu papierów – wiedziałem, że to prawda. Było również prawdą, że
tego bystrego gościa, który powinien był pozostać bystry znacznie dłużej,
rzeczywiście pamiętałem jak przez mgłę, ale to nie dla niego się tam wybierałem.
– Pojadę autobusem.
Mogłem to zrobić z łatwością, bo właśnie autobusem jeździliśmy zawsze do
New Jersey w czasach, kiedy nie stać nas było na ubera czy ly a.
– Twoje egzaminy… musisz się uczyć…
– Książki są wybitnie przenośnymi czarami. Gdzieś to przeczytałem. Wezmę je
ze sobą. Do zobaczenia na miejscu.
– Może trzeba będzie zostać na noc. Jesteś pewien?
Powiedziałem, że tak.
Nie wiem, gdzie dokładnie byłem, kiedy umarł wujek Harry. Może w New
Jersey, może właśnie jechałem przez rzekę Hudson, a może za obsraną przez
ptaki szybą autobusu wciąż jeszcze widziałem Yankee Stadium. Wiem tylko tyle,
że mama czekała na mnie na ławce pod drzewem przed domem opieki – jego
ostatnim. Oczy miała suche, ale paliła papierosa, czego nie widziałem u niej już
od dawna. Mocno mnie uścisnęła, a ja ją równie mocno. Czułem jej perfumy, ten
stary słodki zapach La Vie est Belle, który zawsze przenosił mnie w czasy
dzieciństwa. W czasy tamtego małego chłopca, który myślał, że narysował tak
pięknego zielonego indyka, że mucha nie siada. Nie musiałem pytać.
– Niecałe dziesięć minut przed moim przyjazdem – powiedziała.
– Dobrze się czujesz?
– Tak. Smutno mi, ale czuję ulgę, że jest już po wszystkim. Wytrzymał znacznie
dłużej niż większość ludzi, którzy cierpią na to co on. Wiesz, siedzę sobie tutaj
i myślę o graniu w baseball. Inni chłopcy nie dawali mi grać, bo byłam
dziewczyną, ale Harry powiedział, że jak mnie nie pozwolą, to on też nie będzie
grał. A był popularny. Zawsze najpopularniejszy. Dlatego zostałam, jak to mówią,
jedyną dziewczyną w grze.
– Byłaś dobra?
– Byłam świetna – odparła ze śmiechem. Potem otarła oko. Czyli jednak
płakała. – Słuchaj, muszę porozmawiać z panią Ackerman, która tutaj rządzi,
i podpisać trochę papierów. Potem pójdę do jego pokoju i sprawdzę, czy coś
trzeba stamtąd zabrać natychmiast. Chociaż wątpię.
Poczułem ukłucie niepokoju.
– On nie jest już…
– Nie, kochanie. Mają tu dom pogrzebowy. Jutro załatwię przewiezienie go do
Nowego Jorku i… no wiesz, ostatnie sprawy. – Na chwilę zamilkła. – Jamie?
Spojrzałem na nią.
– Ty go nie… widzisz, prawda?
Uśmiechnąłem się.
– Nie, mama.
Chwyciła mnie za brodę.
– Ile razy ci powtarzałam, żebyś tak nie mówił?
– Jasne, jasne.
Wtedy się roześmiała.
– Zaczekaj na mnie, skarbie. To nie potrwa długo.
Weszła do środka, a ja spojrzałem na wujka Harry’ego, który stał niespełna trzy
metry dalej. Był tam od początku, ubrany w piżamę, w której umarł.
– Cześć, wujku – powiedziałem.
Nie odezwał się. Ale patrzył na mnie.
– Wciąż masz alzheimera?
– Nie.
– Więc jesteś już zdrowy?
Zerknął na mnie z ledwo dostrzegalnym rozbawieniem.
– Chyba tak, jeżeli w twoją definicję zdrowia wpisuje się bycie martwym.
– Ona będzie za tobą tęsknić, wujku.
Nic nie powiedział, czego się spodziewałem, bo nie było to pytanie. Miałem
natomiast jedno w zanadrzu. Pewnie nie znał odpowiedzi, ale jest takie stare
powiedzenie, że kto nie pyta, ten się nie dowie.
– Wiesz, kto jest moim ojcem?
– Tak.
– Naprawdę? Kto?
– Ja – powiedział wujek Harry.
69

TO JUŻ PRAWIE KONIEC (pomyśleć, że były czasy, kiedy wydawało mi się, że


nawet trzydzieści stron to dużo!), ale jeszcze nie całkiem, więc nie poddawajcie
się, dopóki nie posłuchacie tego:
Moi dziadkowie – jedyni dziadkowie, jak się okazuje – zginęli w drodze na
imprezę gwiazdkową. Jakiś facet, który zbyt wesoło oblewał święta, przejechał
przez trzy pasy czteropasmowej drogi i zderzył się z nimi czołowo. Pijak przeżył,
jak to często bywa. Kiedy dowiedział się o tym mój wujek (a zarazem mój ojciec,
jak się okazuje), był w Nowym Jorku, gdzie sam właśnie krążył po paru imprezach
gwiazdkowych i spoufalał się z wydawcami, redaktorami i pisarzami. Jego
agencja powstała dopiero niedawno, a wujek Harry (mój drogi tatko!) był jak
facet w głębi lasu pilnujący kupki płonących gałązek z nadzieją, że będzie z nich
ognisko.
Wrócił do domu rodzinnego w Arcoli – to takie miasteczko w Illinois – na
pogrzeb. Po uroczystości odbyła się stypa u Conklinów. Lester i Norma byli
lubiani, dlatego przyszło wiele osób. Niektórzy przynieśli jedzenie. Inni – alkohol,
który jest ojcem chrzestnym tak wielu niespodziewanych dzieci. Tia Conklin,
wtedy tuż po studiach i zatrudniona w biurze rachunkowym, swojej pierwszej
firmie w życiu, wypiła sporo. Jej brat też. Ups, co nie?
No więc kiedy wszyscy wyszli, Harry znalazł Tię w jej pokoju, gdzie leżała na
łóżku w halce, wypłakując oczy. Położył się obok niej i wziął ją w ramiona. Tak
żeby ją pocieszyć, rozumiecie, ale z jednego pocieszenia zrobiło się inne. Tylko
ten jeden raz, ale raz wystarczy, a sześć tygodni później Harry – z powrotem
w Nowym Jorku – odebrał telefon. Wkrótce potem moja ciężarna matka
dołączyła do jego firmy.
Czy bez niej Agencja Literacka Conklin odniosłaby sukces w tej trudnej,
konkurencyjnej branży, czy może z kupki gałązek i liści poszedłby jeszcze tylko
cienki biały dymek, a potem zgasłby, zanim mój ojciec/wujek zdążyłby dołożyć
pierwsze większe kawałki drewna? Trudno stwierdzić. Kiedy biznes ruszył na
dobre, leżałem w kołysce, siusiałem w pampersy i robiłem gu-gu. Ale mama była
dobra w tej robocie, to wiem na pewno. Inaczej agencja splajtowałaby później,
kiedy rynki finansowe się wyłożyły.
Powiem wam, że na temat dzieci z kazirodztwa krąży masa bzdurnych mitów,
zwłaszcza w przypadku relacji ojca z córką albo brata z siostrą. Owszem, mogą
wystąpić problemy medyczne i w przypadku kazirodztwa ich
prawdopodobieństwo rzeczywiście jest nieco większe, ale że niby większość
takich dzieci rodzi się upośledzona na umyśle, z jednym okiem albo szpotawą
stopą? Gówno prawda. Dowiedziałem się za to, że jedną z najczęstszych wad u
dzieci z kazirodztwa są zrośnięte palce rąk lub nóg. Po wewnętrznej stronie palca
wskazującego i środkowego lewej dłoni mam blizny po operacji ich rozdzielenia
w niemowlęctwie. Kiedy po raz pierwszy o to zapytałem – nie mogłem mieć
wtedy więcej niż cztery czy pięć lat – mama wyjaśniła, że lekarze przeprowadzili
operację, zanim wróciła ze mną ze szpitala. „Bułka z masłem”, powiedziała.
No i oczywiście jest jeszcze coś, z czym się urodziłem, co może mieć związek
z tym, że pewnego dnia pod wpływem rozpaczy i alkoholu moi rodzice zbliżyli się
do siebie nieco bardziej, niż rodzeństwo powinno. A może zdolność widzenia
martwych ludzi nie ma z tym nic wspólnego. Dziecko rodziców, którym słoń
nadepnął na ucho, może się okazać genialnym muzykiem; analfabetom może się
urodzić wielka pisarka. Czasami talent bierze się znikąd, a przynajmniej tak się
wydaje.
Tylko że zaraz, wstrzymajcie się chwilę.
Ta cała historia to fikcja.
Nie wiem, jak Tia i Harry spłodzili rumianego chłopczyka, Jamesa Lee Conklina,
ponieważ nie zapytałem wujka o żadne szczegóły. Powiedziałby mi wszystko – jak
już chyba ustaliliśmy, zmarli nie mogą kłamać – ale nie chciałem tego wiedzieć.
Gdy tylko wypowiedział to jedno słowo: „ja”, odwróciłem się i wszedłem do
domu opieki, żeby odszukać matkę. Nie poszedł za mną i nie widziałem go nigdy
więcej. Myślałem, że pojawi się na pogrzebie, ale go nie było.
W drodze powrotnej do miasta (autobusem, jak za dawnych czasów) mama
spytała, czy coś nie tak. Odparłem, że nie, po prostu staram się pogodzić z myślą,
że wujka Harry’ego naprawdę już nie ma.
– Czuję się tak jak wtedy, kiedy wypadł mi mleczny ząb – dodałem. – Mam
w sobie dziurę i cały czas na nią trafiam.
– Wiem. – Przytuliła mnie. – Mam tak samo. Ale nie jestem smutna.
Spodziewałam się, że nie będę, i nie jestem. Bo tak naprawdę nie było go już od
dawna.
Dobrze było się przytulić. Kochałem mamę i nadal ją kocham, ale tamtego dnia
ją okłamałem, i to nie przez niedomówienie. To wcale nie było tak, jakby wypadł
ząb; coś, czego się wtedy dowiedziałem, przypominało wyrośnięcie nowego
zęba, na który brakuje miejsca w ustach.
Pewne elementy uprawdopodobniają historię, którą wam właśnie
opowiedziałem. Lester i Norma Conklinowie naprawdę zginęli zabici przez
pijanego kierowcę w drodze na imprezę gwiazdkową. Harry naprawdę przyjechał
do Illinois na pogrzeb; w artykule z wydawanej w Arcoli gazety „Record Herald”
znalazłem informację, że wygłosił mowę pogrzebową. Tia Conklin naprawdę na
początku roku rzuciła pracę i pojechała do Nowego Jorku, żeby pomóc bratu
w prowadzeniu nowej agencji literackiej. A James Lee Conklin naprawdę
zadebiutował w szpitalu Lenox Hill mniej więcej dziewięć miesięcy po pogrzebie.
No więc tak, tak, tak, jasne, jasne, mogło być dokładnie tak, jak wam
napisałem. Przemawia za tym sporo logiki. Ale mogło być też zupełnie inaczej, co
znacznie mniej mi się podoba. Mogło na przykład dojść do gwałtu na młodej
kobiecie, która upiła się do nieprzytomności, dokonanego przez jej pijanego,
napalonego starszego brata. Powód, dla którego nie zapytałem, był prosty: nie
chciałem wiedzieć. Czy zastanawiam się, czy rozważali aborcję? Czasami. Czy
martwię się, że odziedziczyłem po wujku/ojcu coś jeszcze oprócz dołeczków
w policzkach, kiedy się uśmiecham, oraz pierwszych śladów siwizny, które
pojawiają się w moich ciemnych włosach w wieku zaledwie dwudziestu dwóch
lat? Mówiąc wprost: czy boję się, że w wieku zaledwie trzydziestu, trzydziestu
pięciu albo czterdziestu lat zacznę tracić rozum? Tak. Oczywiście. Jak mówi
internet, Harry cierpiał na rodzinną chorobę Alzheimera o wczesnym początku.
Choroba ta zaczaja się w genach PSEN1 i PSEN2, dlatego istnieje na nią test:
wystarczy napluć do probówki i poczekać na wynik. Może go sobie zrobię.
Później.
Powiem wam coś zabawnego: kiedy przeglądam kolejne kartki, dochodzę do
wniosku, że z czasem to pisanie szło mi coraz lepiej. Nie twierdzę, że mogę się
równać z Faulknerem czy Updikiem; mówię tylko, że doskonaliłem się dzięki
praktyce, co w życiu sprawdza się chyba w większości kwes i. Muszę mieć
nadzieję, że będę lepszy i silniejszy również pod innym względem, kiedy
ponownie spotkam to, co posiadło Therriaulta. Bo spotkam. Nie widziałem go od
tamtej nocy w domu Marsdena, kiedy Liz zobaczyła coś w lustrze i popadła
w obłęd, ale ono czeka. Czuję to. A właściwie wiem, choć nie mam pojęcia, czym
jest.
To bez znaczenia: nie będę żył ani w cieniu pytania, czy stracę rozum
w średnim wieku, ani w cieniu tego czegoś. Wyssało barwę ze zbyt wielu dni.
Bycie dzieckiem z kazirodztwa wydaje się śmiesznie nieistotne w porównaniu
z czarną skorupą Therriaulta z pęknięciami w skórze, przez które przebija trupie
światło.
Przez lata, które upłynęły od chwili, kiedy to coś próbowało namówić mnie na
powtórkę pojedynku, na kolejny rytuał Chüd, sporo czytałem. Natrafiłem na dużo
dziwnych przesądów i osobliwych legend – na rzeczy, które nie znalazły się
w książkach Regisa Thomasa o Roanoke ani w Draculi Stokera – i choć wiele
z nich dotyczy opętania żywych przez demony, nie spotkałem się jeszcze ze
wzmianką o istocie zdolnej do opętania zmarłych. Najbliższe czegoś takiego są
opowieści o złośliwych duchach, ale to zupełnie nie to samo. Nie mam więc
pojęcia, z czym się mierzę. Wiem tylko, że muszę się z tym zmierzyć. Zagwiżdżę,
a to przybędzie do mnie, spleciemy się we wzajemnym uścisku, zamiast rytualnie
gryźć się w języki, a wtedy… no cóż. Wtedy się okaże, prawda?
Owszem. Okaże się.
Później.
Przypisy

1 William Szekspir, Makbet, przełożył Maciej Słomczyński.

You might also like