Professional Documents
Culture Documents
Stephen King - Później PDF
Stephen King - Później PDF
Michael Landon
NIE LUBIĘ ZACZYNAĆ OD przeprosin – jest na to pewnie nawet jakaś zasada
w stylu tej, że nie zaczyna się zdania od „więc” – ale po przeczytaniu prawie
trzydziestu stron, które już napisałem, mam wrażenie, że muszę to zrobić. Chodzi
o pewne słowo, którego stale używam. Od matki nauczyłem się wielu brzydkich
wyrazów i (jak się wkrótce przekonacie) używałem ich od wczesnej młodości, ale
to słowo do nich nie należy. Chodzi o „później”, w wyrażeniach takich jak „nieco
później” albo „później dowiedziałem się”, albo „dopiero później zrozumiałem”.
Wiem, że się powtarzam, nie mam jednak wyboru, ponieważ ta historia zaczyna
się w czasach, kiedy jeszcze wierzyłem w Świętego Mikołaja i Wróżkę Zębuszkę
(choć jako sześciolatek miałem już pewne wątpliwości). Dzisiaj mam dwadzieścia
dwa lata, czyli jest później, prawda? Pewnie po czterdziestce – oczywiście pod
warunkiem, że dożyję – wspomnę coś, co wydawało mi się zrozumiałe, kiedy
byłem dwudziestodwulatkiem, i dotrze do mnie, że wielu rzeczy nie rozumiałem
w ogóle. Zawsze jest jakieś później, teraz to wiem. Przynajmniej do śmierci. Bo
wtedy wszystko inne jest już wcześniej.
Nazywam się Jamie Conklin i kiedyś wydawało mi się, że na Święto
Dziękczynienia narysowałem tak pięknego indyka, że mucha nie siada. Później –
zresztą niewiele później – okazało się, że było to raczej gówno, na którym muchy
siadają. Czasami prawda jest do dupy.
Myślę, że ta historia to horror. Posłuchajcie.
1
POGRZEB ODBYŁ SIĘ TRZY dni później. To był mój pierwszy – było ciekawie,
choć nie powiedziałbym, że fajnie. Przynajmniej matka nie musiała zostać
Naczelną Pocieszycielką, bo od tego pan Burke miał siostrę i brata. Byli starzy,
ale nie tacy starzy jak on. Pan Burke płakał przez całe nabożeństwo, a siostra
ciągle podawała mu chusteczki. W torebce musiała mieć ich pełno. Aż dziwne, że
mieściło się tam coś jeszcze.
Wieczorem zamówiliśmy z mamą pizzę z Domino’s. Ona piła wino, a ja kool-aid
w nagrodę za to, że byłem grzeczny na pogrzebie. Kiedy został nam już tylko
ostatni kawałek, zapytała, czy wydaje mi się, że pani Burke tam była.
– Tak. Siedziała na schodkach prowadzących do tego miejsca, z którego mówili
pastor i jej przyjaciele.
– Do ambony. Czy… – Podniosła ostatni kawałek pizzy, spojrzała na niego,
a potem go odłożyła i popatrzyła na mnie. – Czy widziałeś przez nią na wylot?
– To znaczy jak przez duchy na filmach?
– Tak. Chyba właśnie to mam na myśli.
– Nie. Była tam cała, ale ciągle w koszuli nocnej. Zdziwiłem się, bo przecież
umarła trzy dni temu. Normalnie tyle nie wytrzymują.
– Po prostu znikają?
Chyba próbowała to sobie poukładać. Widziałem, że nie lubi o tym mówić, lecz
cieszyłem się, że jednak się zdecydowała. Ulżyło mi.
– Tak.
– Jamie, co ona robiła?
– Po prostu siedziała. Parę razy popatrzyła na trumnę, ale głównie patrzyła na
niego.
– Na pana Burke a? Marty’ego?
– Właśnie. Raz coś powiedziała, ale nie słyszałem. Niedługo po śmierci ich głos
zaczyna znikać, jakby ktoś ściszał radio w samochodzie. Po jakimś czasie nie
słychać ich już w ogóle.
– A potem znikają.
– Tak. – Poczułem gulę w gardle, więc wypiłem resztę kool-aid, żeby je
przepłukać. – Znikają.
– Pomóż mi posprzątać – poprosiła mama. – Jak chcesz, możemy potem
obejrzeć odcinek Torchwood.
– Super!
Moim zdaniem Torchwood wcale nie było fajne, bardzo fajne było natomiast
to, że mogłem nie iść do łóżka o tak późnej porze.
– W porządku. Tylko pamiętaj, że nie może nam to wejść w nawyk. Ale
najpierw muszę ci coś powiedzieć. To bardzo poważna sprawa, więc posłuchaj
uważnie. Bardzo uważnie.
– Dobra.
Przyklęknęła na jedno kolano, tak żeby nasze twarze znalazły się mniej więcej
na jednym poziomie, a potem chwyciła mnie za ramiona, łagodnie, lecz mocno.
– James, nigdy nikomu nie mów o tych martwych ludziach. Nigdy.
– I tak by mi nie uwierzyli. Ty też nie wierzyłaś.
– W coś wierzyłam. Od tamtego razu w Central Parku. Pamiętasz? –
Zdmuchnęła grzywkę. – Jasne, że pamiętasz. Jak mógłbyś zapomnieć?
– Pamiętam. – Choć wolałbym nie.
Nadal klęczała i patrzyła mi w oczy.
– No więc posłuchaj. To dobrze, że ci nie wierzą. Ale któregoś dnia może ktoś
uwierzy. A wtedy ludzie zaczną mówić złe rzeczy i będziesz
w niebezpieczeństwie.
– Dlaczego?
– Jamie, jest takie stare powiedzenie, że martwi nie gadają. Z tobą jednak
gadają, prawda? Martwi mężczyźni i kobiety. Twierdzisz, że muszą odpowiadać
na pytania i mówić prawdę. Jakby śmierć była opentalem czy czymś takim.
Nie miałem pojęcia, co to takiego, a mama musiała to poznać po mojej twarzy,
bo powiedziała, że to nieważne, ale muszę pamiętać, co mówiła pani Burke ,
kiedy zapytałem o biżuterię.
– No i? – Lubiłem być bardzo blisko mamy, lecz nie lubiłem, kiedy tak mocno
się we mnie wpatrywała.
– Ta biżuteria była cenna, zwłaszcza pierścionek zaręczynowy. Jamie, ludzie
umierają z sekretami i zawsze znajdą się tacy, którzy będą chcieli je poznać. Nie
mam ochoty cię straszyć, tylko że czasami strach to jedyna skuteczna nauka.
Zupełnie jak widok człowieka w Central Parku był nauką, żeby uważać na ulicy,
a na rowerze zawsze jeździć w kasku, pomyślałem… ale tego nie powiedziałem.
– Nie będę o tym mówił.
– Nigdy. Tylko mnie. Jeśli już musisz.
– Dobrze.
– Świetnie. To się rozumiemy.
Wstała i poszliśmy do salonu oglądać telewizję. Kiedy serial się skończył,
wyszorowałem zęby, zrobiłem siku i umyłem ręce. Mama położyła mnie do łóżka,
pocałowała na dobranoc i powiedziała to, co zawsze: „Słodkich snów, dobrego
spania, śpi łóżeczko i ubrania”.
W zwykłe wieczory właśnie wtedy widywałem ją po raz ostatni aż do rana.
Słyszałem brzęk szkła, kiedy nalewała sobie drugi kieliszek wina (albo trzeci),
a potem cichutko puszczony jazz, gdy siadała do lektury maszynopisu. Tylko że
mamy mają chyba dodatkowy zmysł, bo tamtego wieczoru wróciła i usiadła na
moim łóżku. A może po prostu usłyszała, że płaczę, choć starałem się, żeby nie
było słychać. Bo zawsze mówiła również: Lepiej być częścią rozwiązania niż
częścią problemu.
– Co jest, Jamie? – zapytała, odgarniając mi włosy z czoła. – Myślisz
o pogrzebie? Czy o tym, że była na nim pani Burke ?
– Mamo, co by się ze mną stało, gdybyś umarła? Poszedłbym do sierocińca? –
Bo za cholerę nie chciałbym mieszkać z wujkiem Harrym.
– Oczywiście, że nie. – Nadal głaskała mnie po głowie. – Zresztą to tak zwany
temat bez znaczenia, bo ja nie umrę jeszcze długo. Mam trzydzieści pięć lat, a to
oznacza, że przede mną jeszcze ponad połowa życia.
– A co będzie, jak zachorujesz na to samo co wujek Harry i będziesz musiała
mieszkać tam gdzie on? – Łzy lały mi się po twarzy. Kiedy gładziła mnie po czole,
było mi lepiej, ale też bardziej się rozpłakałem, właściwie nie wiem dlaczego. –
Tam brzydko pachnie. Tam pachnie siuśkami!
– Prawdopodobieństwo, że tak się stanie, jest tak maleńkie, że gdybyś położył
je obok mrówki, ta mrówka wyglądałaby jak Godzilla – powiedziała mama.
Wtedy się uśmiechnąłem i rzeczywiście poczułem się lepiej. Teraz, kiedy
jestem starszy, wiem, że albo kłamała, albo dysponowała niedostateczną wiedzą,
ale gen wywołujący to, co miał wujek Harry – chorobę Alzheimera o wczesnym
początku – dzięki Bogu ją ominął.
– Ja nie umrę, ty też nie umrzesz, no i myślę, że jest spora szansa, że z wiekiem
ta twoja dziwna zdolność zaniknie. To co… mamy umowę?
– Mamy.
– Nie płacz już, Jamie. A teraz słodkich snów…
– …dobrego spania, śpi łóżeczko i ubrania – dokończyłem.
– Tak, tak, tak.
Pocałowała mnie w czoło i wyszła. Drzwi zostawiła odrobinę uchylone, tak jak
zawsze.
Nie chciałem jej mówić, że nie płakałem z powodu pogrzebu ani z powodu
pani Burke , bo ona wcale nie była straszna. Większość z nich nie jest. Ale ten
rowerzysta w Central Parku przeraził mnie jak cholera. On był makabryczny.
5
KIEDY MAMA ZROZUMIAŁA, ŻE jest bardzo źle, pewnego razu usłyszałem, jak
rozmawia o wujku Harrym przez telefon z którymś ze znajomych redaktorów.
– On trzeźwo nie myślał, nawet kiedy jeszcze myślał. Teraz to do mnie dotarło
– powiedziała.
Jako sześciolatek nie miałbym pojęcia, o co chodzi. Ale wtedy miałem już
osiem lat, prawie dziewięć, i rozumiałem, przynajmniej częściowo. Mówiła
o kłopotach, w jakie brat wpakował siebie – i ją – jeszcze zanim choroba
Alzheimera o wczesnym początku ukradła mu mózg niczym złodziej nocą.
Zgodziłem się z nią, oczywiście. Była przecież moją matką i tworzyliśmy
dwuosobowy zespół, sami przeciwko światu. Nienawidziłem wujka Harry’ego za
ten bałagan, w który nas wpakował. Dopiero później, kiedy miałem dwanaście,
a może czternaście lat, zrozumiałem, że matka także była częściowo winna.
Pewnie mogła się wyplątać, kiedy jeszcze był czas; chyba dałaby radę, ale tego
nie zrobiła. Tak samo jak wujek Harry, który założył Agencję Literacką Conklin,
dużo wiedziała o książkach, lecz za mało o pieniądzach.
Dostała nawet dwa ostrzeżenia. Jedno pochodziło od jej przyjaciółki Liz
Du on. Liz była śledczą z nowojorskiej policji i wielką fanką cyklu Regisa
Thomasa o Roanoke. Mama poznała ją na imprezie z okazji premiery któregoś
tomu i od razu znalazły wspólny język. Co zakończyło się niezbyt dobrze. Jeszcze
do tego dojdę, na razie wspomnę tylko, że Liz powiedziała mamie, że Fundusz
Mackenziego jest zbyt dobry, żeby był prawdziwy. To było chyba mniej więcej
wtedy, gdy zmarła pani Burke , nie jestem pewien, ale na pewno przed jesienią
2008 roku, kiedy wyłożyła się nasza gospodarka, w czym zresztą mieliśmy udział.
Wujek Harry grywał w racquetball w jakimś luksusowym klubie niedaleko
Pomostu 90, gdzie cumują duże łodzie. Jednym z jego kolegów z klubu był
broadwayowski producent, który opowiedział mu o Funduszu Mackenziego.
Nazwał go licencją na bicie pieniądza, a wujek Harry potraktował te słowa
poważnie. Bo dlaczego nie? Jego kolega wyprodukował przecież milion musicali
granych na Broadwayu przez milion lat, a do tego jeszcze w całym kraju, więc
tan emy spływały bez przerwy. (Dokładnie wiedziałem, co to są tan emy –
byłem przecież synem agentki literackiej).
Wujek Harry sprawdził to, porozmawiał z jakąś grubą rybą z Funduszu (ale nie
z samym Jamesem Mackenziem, bo patrząc z szerszej perspektywy, wujek Harry
był tylko małą rybką) i włożył w niego kupę kasy. Zyski były tak dobre, że potem
włożył jej jeszcze więcej. I więcej. Kiedy zachorował na alzheimera – i bardzo
szybko mu się pogorszyło – wszystkie rachunki przejęła moja matka i nie tylko nie
wycofała pieniędzy z Funduszu Mackenziego, ale też dołożyła jeszcze większą
sumę.
Monty Grisham, prawnik, który pomagał jej wtedy przy kontraktach, radził, by
nie wkładała w Fundusz więcej pieniędzy, co więcej, namawiał ją, żeby uciekała
stamtąd, póki jeszcze można. To było to drugie ostrzeżenie, wkrótce po tym, gdy
mama przejęła agencję Conklin. Powiedział również, że jeśli coś wygląda za
dobrze, żeby było prawdziwe, to zwykle rzeczywiście nie jest.
Opowiadam wam wszystko, czego dowiadywałem się kawałek po kawałku –
jak na przykład z tamtej zasłyszanej rozmowy mamy z kolegą redaktorem. Na
pewno to rozumiecie i nie muszę wam mówić, że Fundusz Mackenziego był jedną
wielką piramidą finansową. Działał w ten sposób, że Mackenzie i jego wesoła
gromadka złodziei inkasowali grube miliony i wypłacali duże odsetki, lecz przy
tym zagarniali dla siebie większość inwestowanej forsy. Żeby interes się kręcił,
wciągali nowych inwestorów, każdemu opowiadając, jaki to jest wyjątkowy,
ponieważ wstęp do Funduszu mieli tylko nieliczni wybrańcy. Owych nielicznych
wybrańców, jak się okazało, były tysiące, od broadwayowskich producentów aż
po zamożne wdowy, które przestawały być zamożne z dnia na dzień.
W takiej piramidzie niezbędne jest zadowolenie inwestorów ze swoich zysków,
tak by nie tylko nie wycofywali środków, ale też wpłacali nowe. Przez jakiś czas
działało to dobrze, kiedy jednak w 2008 roku załamała się gospodarka, prawie
wszyscy udziałowcy Funduszu zażądali zwrotu pieniędzy, których nie było.
Mackenzie to leszcz w porównaniu do Madoffa, króla piramid finansowych, lecz
mógł z nim rywalizować: po zainkasowaniu ponad dwudziestu miliardów
dolarów miał na swoich kontach marne piętnaście milionów. Trafił do więzienia,
co dawało pewną satysfakcję, ale jak mawiała czasem mama, „Złością się nie
najesz, a zemstą nie zapłacisz za prąd”.
– Radzimy sobie, Jamie, radzimy sobie – powiedziała, kiedy Mackenzie zaczął
się pojawiać na wszystkich kanałach w telewizji oraz w „New York Timesie”. – Nie
martw się. – Tylko że sińce pod jej oczami świadczyły o tym, że sama się martwi,
i miała ku temu powód.
Oto czego jeszcze dowiedziałem się później: mama dysponowała zaledwie
dwustoma tysiącami dolarów, włączając w to nasze polisy ubezpieczeniowe. Jeśli
natomiast chodziło o jej długi, to nawet nie chcecie wiedzieć. Pamiętajcie tylko,
że mieszkaliśmy przy Park Avenue, biuro agencji mieściło się przy Madison
Avenue, a dom opieki, w którym żył wujek Harry (już słyszę, jak moja matka
dodaje: „O ile można to nazwać życiem”), znajdował się w Pound Ridge, gdzie
jest dokładnie tak drogo, jak może się wydawać.
Pierwszym posunięciem mamy było zamknięcie biura przy Madison. Później
pracowała z naszego Pałacu przy Parku, przynajmniej przez pewien czas. Część
czynszu pokryła z góry po wypłaceniu pieniędzy z polis ubezpieczeniowych,
o których wspomniałem, w tym także swojego brata, ale to miało starczyć tylko
na osiem do dziesięciu miesięcy. Wynajęła dom wujka Harry’ego w Speonk.
Sprzedała range rovera („W mieście samochód i tak nam nie jest potrzebny,
Jamie”, powiedziała) i kolekcję pierwszych wydań różnych książek, między innymi
Spójrz ku domowi, aniele Thomasa Wolfe’a. Po sprzedaniu tej ostatniej płakała,
mówiła, że nie dostała za nią nawet połowy jej wartości, ponieważ rynek
rzadkich książek również był w czarnej dupie ze względu na mnóstwo
sprzedających, którzy potrzebowali gotówki równie rozpaczliwie jak ona. Poszedł
także nasz obraz Andrew Wyetha. No i codziennie przeklinała Jamesa
Mackenziego, tego chciwego złodziejskiego obsranego jebanego wrzoda na
dwóch nogach. Czasami przeklinała też wujka Harry’ego, mówiąc, że przed
końcem roku będzie mieszkał za śmietnikiem i dobrze mu tak. Trzeba jej
przyznać, że później przeklinała również samą siebie za to, że nie posłuchała Liz
i Monty’ego.
„Czuję się jak ten konik polny, który przez całe lato bawił się, zamiast
pracować”, zwierzyła mi się pewnego wieczoru. To był chyba styczeń albo luty
2009 roku. W tamtym okresie czasami nocowała już u nas Liz, ale akurat jej nie
było. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy zauważyłem siwe pasma w ładnych
rudych włosach mamy. Albo może zapamiętałem to dlatego, że się rozpłakała
i wtedy to ja musiałem ją pocieszać, chociaż byłem tylko małym chłopcem i nie
bardzo wiedziałem, jak to zrobić.
Tamtego lata wyprowadziliśmy się z Pałacu przy Parku i przenieśliśmy do
znacznie mniejszego mieszkania przy Dziesiątej Alei. „Nie jest to nora –
stwierdziła mama – a cena w porządku”. I dodała: „Nie ma mowy, żebym
wyprowadziła się z miasta. To tak, jakbym wciągnęła na maszt białą flagę.
Zaczęłabym tracić klientów”.
Oczywiście agencja przeniosła się razem z nami. Biuro mieściło się
w pomieszczeniu, które pewnie zostałoby moim pokojem, gdybyśmy nie byli
w tak chujowej sytuacji. Ja zamieszkałem we wnęce obok kuchni. Zimą było tam
zimno, a latem gorąco, ale przynajmniej ładnie pachniało. Chyba kiedyś
znajdowała się tam spiżarnia.
Zapraszam na exsites.pl
Mama przeniosła wujka Harry’ego do zakładu w Bayonne. Im mniej napiszę
o tym miejscu, tym lepiej. Chyba jedyny plus był taki, że biedny wujek i tak nie
wiedział, gdzie jest; w Beverly Hiltonie tak samo sikałby w gacie.
Co jeszcze pamiętam z 2009 i 2010 roku? Matka przestała chodzić do fryzjera
i na lunche z przyjaciółmi, a z klientami z agencji jadała je tylko wtedy, gdy
naprawdę musiała (bo zawsze to ona zostawała z rachunkiem do zapłacenia).
Kupowała mało nowych ubrań, a jeśli już, to z dyskontów. No i zaczęła pić więcej
wina. Dużo więcej. Były takie wieczory, kiedy ona i jej przyjaciółka Liz – ta fanka
Regisa Thomasa i śledcza, o której wam mówiłem – nieźle dawały w gaz.
Następnego dnia mama wstawała rozdrażniona i z zaczerwienionymi oczami,
a potem łaziła po biurze w piżamie. Czasami śpiewała: „To są chujowe dni, po
prostu z gówna dni”. Wtedy wyjście do szkoły było dla mnie ulgą. Oczywiście do
publicznej, bo dzięki Jamesowi Mackenziemu minęły czasy chodzenia do
prywatnej.
W całym tym mroku było kilka jasnych promyków. Może i rynek rzadkich
książek był w dupie, ale za to ludzie znowu czytali zwykłe książki – beletrystykę,
żeby uciec od rzeczywistości, i poradniki, bo nie oszukujmy się, w 2009 i 2010
roku wielu ludzi szukało porady. Mama zawsze czytała dużo kryminałów, dlatego
rozbudowywała tę część oferty, odkąd przejęła schedę po wujku Harrym. Miała
pod swoimi skrzydłami dziesięcioro czy dwanaścioro autorów i autorek. Nie były
to hitowe nazwiska, ale piętnaście procent z ich dochodów starczało na czynsz
i prąd w naszym nowym mieszkaniu.
No i była jeszcze Jane Reynolds, bibliotekarka z Karoliny Północnej. Swoją
powieść, kryminał pod tytułem Martwa czerwień, przysłała niezamówioną,
a mama dosłownie nad nią piała. O tym, kto ją wyda, zdecydowała aukcja.
Wystartowały w niej wszystkie duże wydawnictwa i prawa do książki poszły
ostatecznie za dwa miliony dolarów. Z tej kasy trzysta tysięcy należało do nas
i moja matka znowu zaczęła się uśmiechać.
– Minie jeszcze dużo czasu, zanim wrócimy na Park Avenue – powiedziała. –
I czeka nas porządna wspinaczka, zanim wygrzebiemy się z dziury, w którą
wpakował nas wujek Harry, ale może jednak się uda.
– I tak nie chcę wracać na Park Avenue – odparłem. – Tutaj mi się podoba.
Uśmiechnęła się i mnie przytuliła.
– Moje małe kochanie. – Odsunęła mnie od siebie na długość ramion i zaczęła
mi się przyglądać. – Zresztą już nie takie małe. Wiesz, jaką mam nadzieję, młody?
Pokręciłem głową.
– Że Jane Reynolds okaże się taką babką, co to robi jedną książkę rocznie. I że
na podstawie Martwej czerwieni zrobią film. Ale nawet jeżeli nie, to zawsze
pozostaje stary dobry Regis Thomas i jego saga o Roanoke. Ten facet to nasz
klejnot w koronie.
Tylko że Martwa czerwień okazała się raczej ostatnim promieniem słońca
przed nadejściem wielkiej burzy. Film nigdy nie powstał, a wydawca, który wygrał
aukcję, pomylił się, jak to czasem bywa. Książka zrobiła klapę, co nam nie
zaszkodziło finansowo – wypłata przyszła już wcześniej – wydarzyły się jednak
inne rzeczy i te trzysta tysięcy zniknęło jak sen złoty.
Najpierw mamie popsuły się zęby mądrości, więc wszystkie trzeba było
wyrwać. To nie było dobre. Potem wujek Harry, ten kłopotliwy wujek Harry,
wciąż jeszcze niespełna pięćdziesięcioletni, potknął się w domu opieki
w Bayonne i doznał pęknięcia czaszki. To było znacznie gorsze.
Mama porozmawiała z prawnikiem, który pomagał jej przy umowach na
książki (i pobierał za swoje usługi spory kawałek naszej prowizji agencyjnej).
Zarekomendował innego prawnika, specjalizującego się w pozwach
o zaniedbania. Tamten stwierdził, że mamy o co walczyć, i może faktycznie tak
było, zanim jednak sprawa zdążyła trafić do sądu, zakład w Bayonne ogłosił
bankructwo. Na całej historii zarobił tylko drogi adwokat od wypadków, który
przytulił prawie czterdzieści tysięcy dolarów.
– Cholera by wzięła te stawki godzinowe – rzuciła pewnego wieczoru mama,
kiedy razem z Liz Du on rozpijały drugą butelkę wina.
Liz roześmiała się, bo nie o jej czterdzieści tysięcy dolarów chodziło. Mama
roześmiała się, bo była wstawiona. Tylko ja nie widziałem w tym nic śmiesznego,
bo chodziło nie tylko o rachunki adwokata. Mieliśmy do zapłacenia także
rachunki za leczenie wujka Harry’ego.
Najgorsze natomiast było to, że skarbówka zaczęła ścigać mamę za podatki,
z którymi zalegał wujek Harry. Odkładał spłacenie tego drugiego wujka – Sama –
ponieważ ładował kasę w Fundusz Mackenziego. Został tylko Regis Thomas.
Nasza perła w koronie.
7
NO TO SŁUCHAJCIE TERAZ.
Mamy jesień 2009 roku. Prezydentem jest Obama, a gospodarka powoli się
podnosi. Tylko że nie dla nas. Ja chodzę do trzeciej klasy. Pani Pierce właśnie
kazała mi rozwiązać na tablicy zadanie z ułamkami, bo jestem dobry w te klocki.
Umiałem wyliczać procenty, odkąd miałem siedem lat – syn agentki literackiej,
pamiętacie? Za mną dzieci w ławkach siedzą niespokojnie, bo w szkole to taki
dziwny okres między Świętem Dziękczynienia a Bożym Narodzeniem. Zadanie
jest proste jak bułka z masłem i właśnie kończę je robić, kiedy do klasy wtyka
głowę pan Hernandez, wicedyrektor. Przez chwilę coś do siebie mamroczą
z panią Pierce, a potem ona prosi, żebym wyszedł na korytarz.
Czeka tam moja mama, blada jak szklanka mleka. I to odtłuszczonego.
W pierwszej chwili myślę, że umarł wujek Harry, któremu tymczasem wstawili
w czaszkę metalową płytkę, żeby chronić jego bezużyteczny mózg. Byłoby to na
swój sposób makabryczne, ale w sumie całkiem dobre, bo odpadłoby nam
trochę wydatków. Kiedy jednak o niego pytam, mama mówi, że wujkowi
Harry’emu – który teraz mieszka już w trzeciorzędnym domu opieki w Piscataway
(przemieszczał się coraz dalej na zachód jak jakiś popieprzony bezmózgi pionier)
– nic nie jest.
Ciągnie mnie korytarzem i wyprowadza na dwór, zanim zdążę zapytać o coś
jeszcze. Przy żółtym krawężniku, gdzie zwykle zatrzymują się rodzice podwożący
dzieci rano i odbierający je po południu, parkuje ford sedan z niebieskim
kogutem na desce rozdzielczej. Obok, ubrana w ciepłą kurtkę z logo nowojorskiej
policji, stoi Liz Du on.
Mama goni mnie do samochodu, ale ja zapieram się i zmuszam ją, żeby się
zatrzymała.
– O co chodzi? – pytam. – Powiedz! – Nie płaczę, ale niewiele mi brakuje.
Odkąd dowiedzieliśmy się o Funduszu Mackenziego, było dużo złych
wiadomości i nie wiem, czy zniosę kolejną, lecz i tak ją dostaję. Regis Thomas nie
żyje.
Z naszej korony właśnie wypadła perła.
8
NIE DOJADŁEM JESZCZE DO końca frytek (które były już zimne, ale to mi nie
przeszkadzało), kiedy skręciliśmy w ślepą uliczkę o nazwie Cobblestone Lane.
Może i kiedyś zgodnie z nazwą były tam kocie łby, ale teraz pokrywał ją po prostu
gładki asfalt. Dom na samym końcu nosił nazwę Cobblestone Co age. Był to duży
kamienny budynek z wymyślnie rzeźbionymi okiennicami i omszałym dachem.
Tak, dobrze zrozumieliście, omszałym. Obłęd, nie? Była też brama, ale otwarta.
Na jej słupach wisiały tabliczki wykonane z tego samego szarego kamienia co
dom. Na jednej widniało hasło WSTĘP WZBRONIONY, MAMY DOŚĆ UKRYWANIA
ZWŁOK. Na drugiej znajdował się rysunek warczącego owczarka niemieckiego
i napis UWAGA! ZŁY PIES.
Liz zatrzymała się i z uniesionymi brwiami spojrzała na moją matkę.
– Jedyne zwłoki, jakie Regis kiedykolwiek pochował, należały do jego papużki,
Francisa – powiedziała mama. – Nazwanego na cześć Francisa Drake’a, tego
żeglarza. A psa nie miał nigdy w życiu.
– Alergia – wtrąciłem z tylnego siedzenia.
Liz podjechała pod dom, zatrzymała się i zgasiła migającego koguta na desce
rozdzielczej.
– Drzwi garażu zamknięte i nie widzę żadnych samochodów. Kto tu jest?
– Nikt – odparła mama. – Znalazła go jego gospodyni, pani Quayle. Davina.
Ona i ogrodnik na pół etatu to był cały personel. Miła kobieta. Zadzwoniła do
mnie zaraz po wezwaniu karetki. Ponieważ mówiła o karetce, pomyślałam, że nie
jest pewna, czy umarł, ale powiedziała, że owszem, bo zanim zatrudniła się u
Regisa, pracowała w domu starców, ciało jednak i tak najpierw musiało trafić do
szpitala. Poprosiłam, żeby poszła do domu, jak tylko je zabiorą. Była mocno
wzburzona. Pytała o Franka Wilcoxa, który jest menedżerem Regisa, więc
obiecałam, że się z nim skontaktuję. Potem to zrobię, tyle że kiedy ostatnio
rozmawiałam z Regisem, mówił, że Frank wyjechał z żoną do Grecji.
– Co z prasą? – zapytała Liz. – Był bestsellerowym pisarzem.
– Chryste Panie, nie wiem. – Mama rozejrzała się gorączkowo, jakby
spodziewała się reporterów ukrytych po krzakach. – Nikogo nie widzę.
– Może jeszcze o niczym nie wiedzą. A nawet jeśli się dowiedzieli, bo mają
nasłuch, to w pierwszej kolejności pojadą za policją i pogotowiem. Tutaj nie ma
ciała, czyli nie ma tematu. Mamy trochę czasu, więc się uspokój.
– Grozi mi bankructwo, mój brat prawdopodobnie będzie mieszkał w domu
opieki przez następne trzydzieści lat, a syn pewnie chciałby kiedyś iść na studia,
dlatego nie mów mi, żebym się uspokoiła. Widzisz go, Jamie? Wiesz, jak wygląda,
prawda? Powiedz, że go widzisz.
– Wiem, jak wygląda, ale go nie widzę – odparłem.
Mama jęknęła i uderzyła nasadą dłoni o swoją biedną zlepioną grzywkę.
Sięgnąłem w kierunku klamki, a tej – niespodzianka – nie było. Poprosiłem Liz,
żeby mnie wypuściła, więc to zrobiła. Wszyscy wysiedliśmy.
– Zapukaj do drzwi – rzuciła Liz. – Jeśli nikt nie otworzy, podejdziemy od tyłu
i podsadzimy Jamiego, żeby zajrzał przez okna.
Mogliśmy tak zrobić, ponieważ wszystkie okiennice – z tymi wymyślnymi
rzeźbionymi zawijasami – były otwarte. Matka pobiegła do drzwi, więc na chwilę
zostałem sam z Liz.
– Chyba nie wierzysz, że naprawdę widzisz martwych ludzi jak ten chłopak
z filmu, co, Mistrzu?
Nie obchodziło mnie, czy mi wierzy, ale wkurzyło mnie coś w jej tonie – jakby
traktowała to wszystko jak jeden wielki żart.
– Mama mówiła ci o biżuterii pani Burke , prawda?
Liz wzruszyła ramionami.
– Może fartownie strzeliłeś. Po drodze tutaj nie widziałeś żadnych martwych
ludzi, nie?
Powiedziałem, że nie, chociaż trudno to stwierdzić, zanim się z nimi nie
porozmawia… albo nie odezwą się sami. Pewnego dnia, kiedy jechaliśmy z mamą
autobusem, widziałem dziewczynę z tak głębokimi nacięciami na nadgarstkach,
że wyglądały jak czerwone bransoletki, i byłem przekonany, że jest martwa,
chociaż nie wyglądała tak makabrycznie jak ten człowiek w Central Parku.
Natomiast właśnie tego dnia, kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta, zauważyłem starą
kobietę w różowym szlafroku stojącą na rogu Ósmej Alei. Zapaliło się zielone
światło dla pieszych, a ona dalej stała nieruchomo i rozglądała się jak turysta. We
włosach miała wałki. Może była martwa, ale mogła też być jedną z żywych osób
włóczących się po ulicach. Mama mówiła, że czasami robił tak, nieraz w piżamie,
wujek Harry, zanim oddała go do pierwszego domu opieki. Powiedziała, że kiedy
zaczęło się to dziać, straciła nadzieję, że mu się poprawi.
– Wróżki strzelają fartownie cały czas – stwierdziła Liz. – No i jest takie stare
powiedzenie, że nawet zepsuty zegar dwa razy dziennie pokazuje właściwą
godzinę.
– Czyli uważasz, że moja matka zwariowała, a ja wspieram ją w byciu
wariatką?
Roześmiała się.
– To się nazywa pomocnictwo, Mistrzu, ale nie, wcale tak nie uważam.
Uważam, że jest zdenerwowana i chwyta się brzytwy. Wiesz, co to znaczy?
– Tak. Że zwariowała.
Liz znów pokręciła głową, tym razem z większym współczuciem.
– Jest w strasznym stresie. Ja to dokładnie rozumiem. Ale zmyślanie jej nie
pomoże. Mam nadzieję, że ty z kolei rozumiesz to.
Tymczasem wróciła mama.
– Nikt nie odpowiada, a drzwi są zamknięte. Sprawdziłam.
– Dobra – rzuciła Liz. – Chodźmy pozaglądać do okien.
Obeszliśmy dom. Mogłem popatrzeć do jadalni, ponieważ okna sięgały do
samej ziemi, byłem jednak za niski, żeby zajrzeć przez większość pozostałych. Liz
zrobiła podpórkę, żeby mnie do nich podsadzić. Zobaczyłem przestronny salon
z wielkim telewizorem i luksusowymi meblami. Zobaczyłem jadalnię ze stołem
dostatecznie długim, by zmieścił się przy nim cały podstawowy skład Metsów
i może jeszcze rezerwowi miotacze. Co zakrawało na obłęd w przypadku faceta,
który nie cierpiał towarzystwa. Zobaczyłem pokój, który mama nazywała małym
gabinetem, a z tyłu znajdowała się kuchnia. Pana Thomasa nie było w żadnym
z tych pomieszczeń.
– Może jest na górze. Nigdy tam nie byłam, ale jeśli umarł w łóżku… albo
w łazience… to może nadal…
– Wątpię, czy umarł na tronie jak Elvis, ale to w sumie niewykluczone.
Parsknąłem śmiechem, bo nazywanie ubikacji tronem zawsze mnie bawiło, ale
zamilkłem, gdy zobaczyłem twarz mamy. Tu chodziło o poważną sprawę, a ona
traciła nadzieję. Znaleźliśmy drzwi kuchenne, sprawdziła klamkę, ale okazały się
zamknięte tak samo jak frontowe.
Odwróciła się do Liz.
– Może mogłybyśmy…
– Nawet o tym nie myśl. Nie ma mowy, Ti, nie będziemy się włamywać. Mam
już dość problemów na komendzie, jeszcze tylko tego brakuje, żebym uruchomiła
alarm w posiadłości świeżo zmarłego pisarza bestsellerów i musiała się
tłumaczyć, co tu robimy, kiedy przyjadą ochroniarze z Brink’s albo ADT. Albo
miejscowi gliniarze. À propos gliniarzy… on zmarł sam, prawda? I znalazła go
gospodyni?
– Tak, pani Quayle. Zadzwoniła do mnie, przecież ci mówiłam…
– Policja będzie chciała zadać jej parę pytań. Może nawet właśnie teraz to robi.
Albo lekarz sądowy. Nie wiem, jaka jest praktyka w hrabstwie Westchester.
– Bo był znany? I sądzą, że ktoś mógł go zamordować?
– Bo to standardowa procedura. I owszem, chyba też dlatego, że był znany.
Chodzi mi o to, że kiedy się pojawią, nas nie powinno tu być.
Mama zwiesiła ramiona.
– I co, Jamie, nic? Ani śladu Regisa?
Pokręciłem głową.
Westchnęła i spojrzała na Liz.
– Może powinniśmy zajrzeć do garażu?
Liz wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „To twoja impreza”.
– Co o tym myślisz, Jamie? – spytała mama.
Nie miałem pojęcia, dlaczego pan Thomas miałby się kręcić po garażu, ale nie
dało się tego wykluczyć. Może miał ulubiony samochód.
– Chyba powinniśmy sprawdzić – odparłem. – Skoro już tu jesteśmy.
Ruszyliśmy w kierunku garażu, lecz zaraz się zatrzymałem. Po drugiej stronie
basenu ze spuszczoną wodą biegła żwirowa ścieżka. Po obu jej stronach rosły
drzewa, ale ponieważ o tej porze roku większość liści spadła, widziałem mały
zielony budynek. Wskazałem go palcem.
– Co to?
Mama znowu uderzyła się w czoło. Zaczynałem się bać, że nabawi się w ten
sposób guza mózgu.
– O Boże, La Pe te Maison dans le Bois! Dlaczego od razu o tym nie
pomyślałam?
– Co to takiego? – zapytałem.
– Jego gabinet! Właśnie tam pisze! Jeśli teraz gdzieś jest, to właśnie tam!
Chodź!
Złapała mnie za rękę i pociągnęła wzdłuż płytkiego końca basenu, ale kiedy
dobiegliśmy do żwirowej ścieżki, zaparłem się i stanąłem. Mama pędziła dalej,
więc gdyby Liz nie chwyciła mnie za ramię, pewnie wywaliłbym się na twarz.
– Mamo? Mamo!
Obróciła się zniecierpliwiona. Tylko że to niewłaściwe słowo. Sprawiała
wrażenie na wpół oszalałej.
– No, chodź! Mówię ci, że jeśli on gdzieś tu jest, to właśnie tam!
– Ti, musisz się uspokoić – wtrąciła się Liz. – Sprawdzimy ten jego roboczy
domek, a potem lepiej się zwijajmy.
– Mamo!
Moja matka nie zwracała na mnie uwagi. Zaczynała płakać, co prawie jej się
nie zdarzało. Nie płakała, kiedy dowiedziała się, ile pieniędzy żądają ci ze
skarbówki. Wtedy tylko walnęła pięściami w biurko i nazwała ich bandą
krwiożerczych sukinsynów.
– Jak chcesz, to możesz jechać, ale my tu zostaniemy, dopóki Jamie nie będzie
pewny, że nic z tego. Może dla ciebie to wesoła wycieczka, żeby zrobić
przyjemność wariatce…
– Jesteś niesprawiedliwa!
– …ale tutaj chodzi o moje życie…
– Wiem o tym…
– …i życie Jamiego, i…
– MAMO!
W dzieciństwie jedną z najgorszych rzeczy, może wręcz tą najgorszą, jest to, że
gdy dorośli się nakręcą, nie zwracają na ciebie uwagi.
– MAMO! LIZ! OBIE PRZESTAŃCIE!
Przestały. Spojrzały na mnie. Staliśmy tak – dwie kobiety i mały chłopiec
w bluzie nowojorskich Metsów z kapturem – w pochmurny listopadowy dzień
obok basenu ze spuszczoną wodą.
Wskazałem palcem na żwirową ścieżkę prowadzącą do domku w lesie, gdzie
pan Thomas pisał książki o Roanoke.
– On jest tam – powiedziałem.
12
KIEDY JEDLIŚMY LODY W Lickety Split (Liz zadzwoniła do mamy, żeby dać jej
znać, gdzie jesteśmy i co robimy), nagle powiedziała: „To musi być strasznie
dziwne mieć taką umiejętność jak ty. Nie przeraża cię to?”.
Miałem ochotę ją zapytać, czy nie przeraża jej podnoszenie nocą głowy
i patrzenie w gwiazdy ze świadomością, że ciągną się w nieskończoność, ale nie
chciało mi się. Odparłem po prostu, że nie. Człowiek przyzwyczaja się do
cudownych rzeczy. Traktuje je jak coś oczywistego. Może próbować tego unikać,
lecz i tak nie da rady. Po prostu cudów jest za dużo. Są wszędzie.
19
O TYM DRUGIM RAZIE, kiedy Liz przyjechała po mnie do szkoły, opowiem wam
niedługo, ale najpierw muszę opisać dzień, w którym ze sobą zerwały. To był
przerażający poranek, możecie mi wierzyć.
Tego dnia obudziłem się jeszcze przed budzikiem, ponieważ mama krzyczała.
Zdarzało mi się słyszeć ją wściekłą, jednak nigdy nie aż tak.
– Przyniosłaś to do mojego mieszkania? W którym mieszkam z synem?
Liz coś odpowiedziała, ale mamrotała, więc nie usłyszałem.
– Myślisz, że to ma dla mnie znaczenie?! – krzyknęła mama. – W serialach
policyjnych mówią o tym „gruby towar”. Mogłabym iść do więzienia jako
współwinna!
– Nie dramatyzuj – odparła Liz. Tym razem już głośniej. – Nie było możliwości,
żeby…
– To bez znaczenia! Były tutaj! Ciągle są! Na moim kurwa stole przy mojej
kurwa cukiernicy! Przyniosłaś do mojego domu narkotyki! Gruby towar!
– Możesz przestać to powtarzać? To nie jest odcinek Prawa i porządku. – Teraz
Liz również mówiła coraz głośniej. Robiła się wściekła. Stałem z uchem
przyciśniętym do drzwi swojego pokoju, boso, w piżamie, serce zaczynało mi
walić. To nie była dyskusja czy nawet kłótnia. To było coś większego. Gorszego. –
Gdybyś nie grzebała mi w kieszeniach…
– Myślisz, że przeglądam twoje rzeczy, tak? Chciałam ci zrobić przysługę!
Chciałam oddać do pralni twoją zapasową kurtkę od munduru razem ze swoją
wełnianą spódnicą. Jak długo tam były?
– Tylko przez chwilę. Gość, do którego należą, akurat jest poza miastem. Wraca
jut…
– Jak długo?!
Odpowiedź Liz znów była za cicha, żebym ją usłyszał.
– To po co je tu przyniosłaś? Nie rozumiem. Dlaczego nie zostawiłaś u siebie
w domu w sejfie na broń?
– Bo nie… – Liz przerwała.
– Co nie?
– Nie mam sejfu na broń. A w moim budynku zdarzały się włamania. Poza tym
miałam być tutaj. Miałyśmy spędzić razem cały tydzień. Pomyślałam, że
oszczędzę sobie jazdy.
– Oszczędzisz sobie jazdy?!
Na to Liz nie odpowiedziała.
– Nie masz w mieszkaniu sejfu na broń… O czym jeszcze mi nakłamałaś?
Mama nie wydawała się już wściekła. W każdym razie nie w tym momencie.
Wydawała się urażona. Jakby chciała się rozpłakać. Miałem ochotę wyjść tam do
nich i powiedzieć Liz, żeby zostawiła moją matkę w spokoju, nawet jeśli to mama
zaczęła, bo znalazła to, co znalazła – ten gruby towar. Ale tylko stałem
i słuchałem. I trząsłem się.
Liz znów coś wymamrotała.
– Czy to dlatego masz problemy w policji? Ty to nie tylko… wozisz, nie tylko
dystrybuujesz, ale jeszcze bierzesz?
– Nie biorę i nie dystrybuuję!
– No, przekazujesz innym! – Mama znowu podniosła głos. – Dla mnie to brzmi
jak dystrybucja. – Potem wróciła do tego, co naprawdę ją dręczyło. To znaczy nie
tylko, ale to najbardziej. – Przyniosłaś to do mojego mieszkania. Gdzie mieszka
mój syn. Broń zostawiasz zamkniętą w samochodzie, zawsze tego pilnuję, a teraz
w twojej zapasowej kurtce znajduję kilogram kokainy? – Parsknęła śmiechem,
tylko że nie takim jak wtedy, gdy coś nam się wydaje śmieszne. – W twojej
zapasowej kurtce policyjnej!
– To nie jest kilogram – rzuciła Liz z żalem w głosie.
– Przez całe dzieciństwo ważyłam mięso na straganie ojca – powiedziała
mama. – Wiem, kiedy trzymam w ręce kilogram.
– Zabiorę to stąd. Natychmiast.
– Zrób to, Liz. Byle szybko. A potem możesz przyjść po swoje rzeczy. Po
wcześniejszym umówieniu. Kiedy ja tutaj będę, a Jamie nie. I później już nigdy.
– Nie mówisz poważnie – odparła Liz, ale nawet przez drzwi słyszałem, że nie
wierzy we własne słowa.
– Śmiertelnie poważnie. Zrobię ci przysługę i nie zgłoszę tego znaleziska
twojemu przełożonemu, ale jeśli po tym, jak już wrócisz po swój szajs,
kiedykolwiek się tu pokażesz, zmienię zdanie. Obiecuję.
– Wyrzucasz mnie? Naprawdę?
– Naprawdę. Bierz swoje prochy i spierdalaj.
Liz się rozpłakała. To było straszne. Potem, kiedy już wyszła, rozpłakała się
mama, i to było jeszcze straszniejsze. Wszedłem do kuchni i ją przytuliłem.
– Ile słyszałeś? – zapytała i zanim zdążyłem się odezwać, sama sobie
odpowiedziała: – Pewnie wszystko. Nie będę cię okłamywać, Jamie. Ani owijać
w bawełnę. Miała narkotyki, dużo narkotyków, i masz o tym nigdy nikomu nie
mówić, dobrze?
– To naprawdę była kokaina? – Ja też płakałem, ale zdałem sobie z tego sprawę
dopiero wtedy, gdy usłyszałem swój ochrypły głos.
– Tak. A skoro wiesz już tak dużo, równie dobrze mogę ci powiedzieć, że
próbowałam kokainy na studiach… tylko parę razy. Wzięłam na język to, co było
w woreczku, i aż mi zdębiał. To kokaina, na sto procent.
– Już jej tu nie ma. Zabrała ją.
Mamy wiedzą, czego boją się dzieci, jeśli tylko są dobrymi mamami. Krytyk
nazwałby to przekonanie romantycznym, ja jednak uważam, że to po prostu fakt.
– Zabrała i teraz jesteśmy bezpieczni. To był paskudny początek dnia, ale już po
wszystkim. Zamykamy ten rozdział i żyjemy dalej.
– Dobra, ale… Czy Liz już naprawdę nie jest twoją przyjaciółką?
Mama wytarła twarz ścierką do naczyń.
– Chyba nie była moją przyjaciółką od jakiegoś czasu, tylko o tym nie
wiedziałam. A teraz szykuj się do szkoły.
Tamtego wieczoru, kiedy siadałem do pracy domowej, usłyszałem z kuchni
bulgotanie i poczułem zapach wina. Był silniejszy niż zwykle, nawet
w porównaniu z tamtymi nocami, kiedy mama i Liz dużo żłopały. Wyszedłem
z pokoju, żeby sprawdzić, czy może stłukła butelkę (choć nie było brzęku szkła).
Mama stała z dzbankiem czerwonego wina w jednej ręce, a białego w drugiej.
Wylewała zawartość do zlewu.
– Dlaczego wylewasz wino? Zepsuło się?
– W pewnym sensie – odparła. – Chyba zaczęło się psuć z osiem miesięcy
temu. Pora z nim skończyć.
Później dowiedziałem się, że po rozstaniu z Liz mama przez jakiś czas chodziła
na mityngi AA, ale uznała, że ich nie potrzebuje. („Stare dziady użalają się nad
tym, że trzydzieści lat temu raz się napiły”, powiedziała). I chyba nie przestała pić
tak do końca, bo raz czy dwa wydawało mi się, że czułem od niej wino, gdy
całowała mnie na dobranoc. Może po jakiejś kolacji z klientem. Jeśli trzymała
w domu butelkę, to nie wiedziałem, gdzie ją chowa (nie żebym szukał zbyt
dokładnie). Wiem tylko tyle, że w kolejnych latach nigdy nie widziałem jej pijanej
ani skacowanej. To mi wystarczyło.
20
POTEM NIE WIDZIAŁEM LIZ Du on bardzo długo, przez rok albo i więcej.
Z początku za nią tęskniłem, ale szybko mi przeszło. Zawsze, kiedy rodziło się we
mnie to uczucie, po prostu przypominałem sobie, jak bardzo skrzywdziła moją
matkę. Cały czas czekałem, aż u mamy zacznie nocować nowa przyjaciółka,
jednak tak się nie stało. W sensie: nigdy. Kiedy ją o to zapytałem, powiedziała:
„Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha. Radzimy sobie, to
najważniejsze”.
I rzeczywiście sobie radziliśmy. Dzięki Regisowi Thomasowi – dwadzieścia
siedem tygodni na liście bestsellerów „New York Timesa” – i kilkorgu innych
klientów (jednego z nich odkryła Barbara Means, która pracowała już wtedy na
pełen etat, a w 2017 roku dorobiła się swojego nazwiska na drzwiach), agencja
znowu stanęła na nogi. Wujek Harry wrócił do domu opieki w Bayonne (ten sam
ośrodek, nowe kierownictwo), który nie był super, lecz lepszy niż kiedyś. Mama
przestała być co rano wkurzona i kupiła sobie trochę nowych ciuchów.
„Musiałam – powiedziała mi w tamtym roku pewnego razu. – Zrzuciłam siedem
kilo winnej wagi”.
Chodziłem już wtedy do gimnazjum, co pod pewnymi względami było do kitu,
ale pod innymi fajne, no i wiązało się z jednym świetnym bonusem: szkolni
sportowcy, którzy na ostatniej godzinie danego dnia nie mieli lekcji, mogli iść na
salę gimnastyczną, do pracowni plastycznej, muzycznej albo wracać do domu. Ja
grałem tylko w kosza w rezerwie reprezentacji szkoły, mimo to się łapałem.
Czasami zaglądałem do pracowni plastycznej, bo bywała tam taka niezła laska,
Marie O’Malley. Jeśli akurat nie pracowała nad akwarelami, szedłem do domu.
Przy ładnej pogodzie na piechotę (nie muszę mówić, że samodzielnie), a jak było
paskudnie, to jechałem autobusem.
Tego dnia, kiedy w moim życiu znów pojawiła się Liz Du on, nawet nie
szukałem Marie, bo na urodziny dostałem nowego xboxa, więc chciałem wrócić
do domu, żeby pograć. Prawie już doszedłem do chodnika, z plecakiem
założonym na plecy (dawno minęły czasy przerzucania go sobie przez ramię;
szósta klasa była prehistorią), gdy nagle mnie zawołała:
– Siemka, Mistrzu, jak leci, młodziaku?!
Opierała się o swój prywatny samochód, krzyżując kostki, ubrana w dżinsy
i bluzkę z dużym dekoltem. Nie miała na sobie grubej kurtki, lecz żakiet, ale na
piersi nadal widniała naszywka nowojorskiej policji. Po staremu odchyliła połę,
żeby pokazać mi kaburę. Tylko że tym razem nie była pusta.
– Cześć, Liz – wymamrotałem. Spuściłem wzrok na buty i skręciłem w prawo
w ulicę.
– Czekaj, muszę z tobą pogadać.
Zatrzymałem się, ale nie odwróciłem. Była jak Meduza, od jednego spojrzenia
na jej wężową głowę zmieniłbym się w kamień.
– Chyba nie powinienem z tobą rozmawiać. Mama byłaby wściekła.
– Nie musi o tym wiedzieć. Obróć się, Jamie. Proszę. Nie wytrzymam patrzenia
ci w plecy.
Powiedziała to takim głosem, jakby naprawdę czuła się z tym źle, co sprawiło,
że i ja źle się poczułem. Obróciłem się. Poła jej żakietu była już na swoim miejscu,
nadal jednak widziałem wybrzuszenie broni.
– Chcę, żebyś się ze mną przejechał.
– To nie jest dobry pomysł – odparłem.
Przypomniała mi się dziewczyna z mojej szkoły, Ramona Sheinberg. Na
początku roku szkolnego chodziła ze mną na parę lekcji, a potem zniknęła. Mój
przyjaciel Sco Abramowitz powiedział, że w czasie procesu o opiekę nad
dzieckiem ojciec porwał ją i wywiózł do jakiegoś kraju, gdzie nie ma ekstradycji.
Oby przynajmniej rosły tam palmy – podsumował Sco .
– Potrzebuję tego, co potrafisz, Mistrzu. Bardzo potrzebuję.
Nie odezwałem się, ale chyba widziała, że się waham, bo się uśmiechnęła. To
był taki miły uśmiech, który rozświetlił te jej szare oczy. Wtedy nie było w nich
ani śladu listopadowego chłodu.
– Może nic z tego nie wyjdzie, chciałabym jednak spróbować. Chciałabym,
żebyś ty spróbował.
– Czego mam spróbować?
Nie odpowiedziała, jeszcze nie wtedy, tylko wyciągnęła do mnie rękę.
– Pomogłam twojej mamie, kiedy umarł Regis Thomas. Czy ty nie mógłbyś
pomóc mi teraz?
Ściśle rzecz biorąc, wtedy to ja pomogłem mamie, a Liz tylko podwiozła nas do
Sprain Brook Parkway, ale zatrzymała się, żeby kupić mi whoppera, choć mama
chciała jechać dalej bez żadnych przystanków. No i dała mi resztkę swojej coli,
kiedy od mówienia zaschło mi w ustach. Dlatego wsiadłem do samochodu. Nie
było mi z tym dobrze, mimo to wsiadłem. Dorośli mają siłę, zwłaszcza gdy
błagają, a właśnie to robiła Liz.
Zapytałem, dokąd jedziemy, a ona odparła, że na początek do Central Parku.
Potem może w parę innych miejsc. Powiedziałem, że jeśli nie wrócę do domu
przed piątą, mama będzie się martwić. Liz obiecała, że spróbuje zdążyć do tego
czasu, ale to bardzo ważna sprawa.
A potem wyjaśniła, o co chodzi.
21
NIE JESTEM PEWIEN, ILE razy widziałem go przez resztę lata, co powinno wam
wiele mówić. Jeśli nie mówi, to tłumaczę na prosty język: zaczynałem się do
niego przyzwyczajać. Nigdy bym w to nie uwierzył, kiedy odwróciłem się
i zobaczyłem go przy bagażniku samochodu Liz Du on tak blisko, że mógłby mnie
dotknąć. Ani tamtego dnia, kiedy otworzyły się drzwi windy, a on stał w środku
i oznajmił, że moja matka ma raka, i uśmiechał się przy tym tak, jakby
przekazywał najweselszą wiadomość pod słońcem. Ale jak mawiają,
przyzwyczajenie rodzi lekceważenie, i w moim przypadku to się potwierdzało.
Nie bez znaczenia okazało się to, że nigdy nie pojawił się w mojej szafie ani
pod łóżkiem (co byłoby jeszcze gorsze, bo jako maluch byłem przekonany, że
chowa się tam potwór, który tylko czeka, żeby złapać mnie za zwisającą rękę albo
nogę). Tamtego lata przeczytałem Draculę – no dobra, nie samą książkę, tylko
zajebistą powieść graficzną kupioną w Forbidden Planet. Jest tam scena, w której
Van Helsing mówi, że wampirowi nie wolno wejść, dopóki nie zostanie
zaproszony. Skoro dotyczyło to wampirów, logika (przynajmniej ta, którą
kierowałem się jako trzynastolatek) nakazywała, żeby dotyczyło również
wszystkich innych istot nadprzyrodzonych. Takich jak ta wewnątrz Therriaulta,
niepozwalająca mu zniknąć po kilku dniach, w przeciwieństwie do całej reszty
zmarłych. Sprawdziłem w Wikipedii, czy pan Stoker nie wymyślił tego sam, ale
nie. Motyw pojawiał się w wielu legendach o wampirach. Dzisiaj (później!)
dostrzegam, że ma to sens symboliczny. Skoro posiadamy wolną wolę, sami
musimy zaprosić zło.
I jeszcze coś. Praktycznie przestał kiwać na mnie palcem. Przez prawie całe lato
tylko stał i się gapił. Jedyny przypadek, kiedy widziałem, że mnie przyzywa, był
trochę śmieszny. Oczywiście pod warunkiem, że można nazwać śmiesznym
cokolwiek, co dotyczy tego nieumarłego skurwysyna.
Mama zdobyła dla nas bilety na mecz Metsów z Tigersami w ostatnią niedzielę
sierpnia. Metsi przegrali z kretesem, mnie to jednak nie przeszkadzało, bo jeden
z jej przyjaciół wydawców (wbrew powszechnemu przekonaniu, agenci literaccy
też mają przyjaciół) załatwił nam świetne miejsca: po stronie trzeciej bazy, tylko
dwa rzędy nad płytą boiska. Therriaulta zobaczyłem podczas siódmej zmiany,
kiedy Metsi dotrzymywali jeszcze kroku rywalom. Rozejrzałem się za sprzedawcą
hot dogów, a gdy znowu odwróciłem głowę, mój kumpel Grzmociarz stał
nieopodal stanowiska trenera przy trzeciej bazie. Te same spodnie khaki. Ta sama
koszula ochlapana krwią po lewej stronie. Głowa rozwalona, jakby do środka ktoś
wsadził petardę. I owszem, kiwał palcem.
Obrońcy Tigersów właśnie przekazywali sobie piłkę i tuż po tym, jak
zobaczyłem Therriaulta, łącznik kompletnie zepsuł podanie do trzeciobazowego.
Kibice zawyli, zaczęli wykrzykiwać typowe wyzwiska – „Niezły rzut, amatorze,
moja babcia lepiej potrafi” – lecz ja siedziałem nieruchomo, zaciskając dłonie tak
mocno, że paznokcie wbijały mi się w skórę. Łącznik nie widział Therriaulta
(gdyby go zobaczył, uciekłby z krzykiem aż na pole zewnętrzne), jednak go
poczuł. Wiem, że tak.
I jeszcze coś: trener przy trzeciej bazie ruszył po piłkę, ale cofnął się i pozwolił,
żeby stoczyła się do ławki rezerwowych. Gdyby za nią pogonił, znalazłby się tuż
obok tego, co tylko ja widziałem. Czy wyczuł plamę chłodu jak w filmie
o duchach? Chyba nie. Myślę, że przez sekundę lub dwie czuł, że świat wokół
niego drży. Że wibruje jak struna gitary. Mam powody, żeby tak sądzić.
– Wszystko w porządku, Jamie? – zapytała mama. – Nie dostaniesz mi tu udaru
słonecznego, prawda?
– Nic mi nie jest – odpowiedziałem, bo nie licząc zaciśniętych rąk, rzeczywiście
nic mi nie było. – Widziałaś gdzieś faceta z hot dogami?
Mama odwróciła się i pomachała do najbliższego sprzedawcy. Dla mnie była to
okazja, żeby pokazać Therriaultowi środkowy palec. Jego uśmiech zmienił się
wtedy w grymas obnażający wszystkie zęby. Potem Therriault zszedł do ławki
rezerwowych drużyny gości. Na pewno wszyscy zawodnicy, których w tym
momencie nie było na boisku, wiercili się, by usunąć mu się z drogi, chociaż nie
mieli pojęcia, dlaczego to robią.
Rozsiadłem się z uśmiechem. Co prawda nie byłem jeszcze gotów sądzić, że go
pokonałem – nie krucyfiksem ani wodą święconą, ale pokazując mu faka –
jednak ta myśl zaczynała mi świtać.
Ludzie zaczęli wychodzić w pierwszej połowie dziewiątej zmiany, kiedy Tigersi
zdobyli siedem punktów i mecz był już rozstrzygnięty. Mama zapytała, czy chcę
zostać i obejrzeć Bieg z Panem Metem, lecz pokręciłem głową. To takie
wydarzenie dla małych dzieci, którym wolno wtedy obiec wszystkie bazy. Raz
wziąłem w nim udział, zanim jeszcze pojawiła się Liz, zanim ten skurwiel James
Mackenzie ukradł nasze pieniądze w piramidzie finansowej, a nawet zanim Mona
Burke powiedziała mi, że indyki nie są zielone. Kiedy byłem jeszcze małym
dzieckiem i cały świat stał przede mną otworem.
Wydawało się, że było to tak bardzo dawno temu.
42
BYĆ MOŻE ZADAJECIE SOBIE pytanie, którego ja sobie wtedy nie zadawałem:
dlaczego ja? Dlaczego Jamie Conklin? Zadawałem je sobie później, lecz nadal nie
wiem. Mogę się tylko domyślać. Chyba dlatego, że byłem inny i z tego powodu to
coś wewnątrz skorupy Therriaulta mnie nienawidziło, wręcz zniszczyłoby mnie,
gdyby tylko mogło. Możecie twierdzić, że oszalałem, ale chyba czymś to
uraziłem. A być może w grę wchodziło coś jeszcze. Może – nie mam pewności –
rytuał Chüd już wtedy się rozpoczął.
Wydaje mi się, że odkąd to coś zaczęło się do mnie dopierdalać, nie mogło
przestać.
Powtarzam: tylko się domyślam. Mogło mieć inne pobudki, równie mi
nieznane. I równie potworne. Jak mówiłem, ta historia to horror.
43
NIE WIEM, CZY PRZYJACIEL profesora umarł, czy nie, wiem natomiast, że umarł
profesor. Dostał zawału w samolocie i kiedy lądowali, już nie żył. Miał jeszcze
jednego wieloletniego przyjaciela, będącego jego prawnikiem – on również
otrzymał ostatni mejl od profesora – i to właśnie do niego zadzwoniono. Zajął się
sprowadzeniem ciała, ale potem o całą resztę zatroszczyła się moja mama.
Zamknęła biuro, żeby zorganizować pogrzeb. Byłem z niej bardzo dumny. Płakała
i smuciła się, ponieważ straciła przyjaciela. Ja również się smuciłem, bo jej
przyjaciel stał się też moim. Odkąd zabrakło Liz, profesor był jedynym dorosłym,
z którym się przyjaźniłem.
Msza żałobna odbyła się w kościele prezbiteriańskim przy Park Avenue, w tym
samym co nabożeństwo po śmierci Mony Burke siedem lat wcześniej. Moja
matka była oburzona, że ich córka – ta z Zachodniego Wybrzeża – nie przyleciała
na pogrzeb. Później z ciekawości zajrzałem do ostatniego mejla od profesora
Burke a i zobaczyłem, że nie było jej wśród adresatów. Jedynymi kobietami, do
których wysłał wiadomość, były moja mama, pani Richards (staruszka z trzeciego
piętra Pałacu przy Parku, z którą się przyjaźnił) oraz Dolores Magowan, kobieta,
z którą zdaniem pani Burke jej mąż wdowiec miał umawiać się na lunche
wkrótce po jej śmierci.
Szukałem profesora na nabożeństwie, sądząc, że skoro jego żona była na
swoim, to i on pojawi się na swoim. Nie przyszedł, potem jednak udaliśmy się na
uroczystość na cmentarzu i tam go zobaczyłem. Siedział na jednym z nagrobków,
pięć, może dziesięć metrów od żałobników, ale dostatecznie blisko, żeby
wszystko słyszeć. Podczas modlitwy lekko uniosłem rękę i dyskretnie mu
pomachałem. Ledwie pokiwałem palcami, jednak zobaczył to, uśmiechnął się
i także do mnie pomachał. Był zwykłym zmarłym, nie potworem jak Kenneth
Therriault, i wtedy się rozpłakałem.
Mama objęła mnie ramieniem.
49
POSZEDŁEM DO PAŁACU PRZY Parku, teraz już dużo starszy i wyższy niż tamten
mały chłopiec, który pewnego jesiennego dnia wrócił ze szkoły, trzymając mamę
za rękę, a w drugiej ściskając zielonego indyka. Starszy, wyższy, może nawet
mądrzejszy, ale wciąż ten sam. Zmieniamy się i zarazem się nie zmieniamy. Nie
umiem tego wyjaśnić. To tajemnica.
Nie mogłem wejść do budynku. Nie miałem klucza, ale go nie potrzebowałem,
bo profesor Burke siedział na schodkach w swoim brązowym garniturze
podróżnym. Usiadłem obok. Minęła nas starsza pani z kudłatym pieskiem.
Zwierzak popatrzył na profesora. Starsza pani nie.
– Dzień dobry, panie profesorze.
– Dzień dobry, Jamie.
Minęło pięć dni od jego śmierci w samolocie i jego głos gasł, jak to zwykle
bywa. Tak jakby profesor mówił do mnie z daleka i oddalał się coraz bardziej.
I choć był równie serdeczny jak zawsze, wydawał się również trochę… no, nie
wiem… obojętny. Większość z nich taka jest. Nawet pani Burke , chociaż ona
była wyjątkowo rozmowna (niektórzy w ogóle się nie odzywają, chyba że zada im
się pytanie). Czy to dlatego, że obserwują paradę, zamiast w niej maszerować?
Blisko, ale to nie do końca jest to. Sprawiają wrażenie, jakby zaprzątały ich inne,
ważniejsze, sprawy, i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że dla niego mój głos
na pewno też gaśnie. Że gaśnie cały świat.
– Wszystko w porządku?
– Tak.
– Bolało? To znaczy zawał.
– Tak, ale szybko było po wszystkim. – Patrzył na ulicę, nie na mnie. Jakby
zapisywał ją w pamięci.
– Czy mogę coś dla pana zrobić?
– Tylko jedno. Nigdy nie wzywaj Therriaulta. Bo Therriaulta już nie ma.
Przybyłoby to coś, co go opętało. O ile mi wiadomo, w literaturze przedmiotu
określa się to mianem fenomenu gości.
– Nie wezwę, obiecuję. Panie profesorze, dlaczego to w ogóle mogło go
opętać? Bo od początku był zły? O to chodzi?
– Nie wiem, ale wydaje się to prawdopodobne.
– Czy nadal chce pan usłyszeć, co dokładnie się stało, kiedy go chwyciłem? –
zapytałem, przypominając sobie jego mejl. – Ze szczegółami?
– Nie. – To mnie rozczarowało, lecz nie zaskoczyło. Zmarli tracą
zainteresowanie sprawami żywych. – Tylko pamiętaj, co ci powiedziałem.
– Będę pamiętał, niech się pan nie martwi.
W głosie profesora usłyszałem nutkę irytacji.
– Tak się zastanawiam… Byłeś niezwykle dzielny, miałeś jednak również
niezwykłe szczęście. Nie rozumiesz tego, bo jesteś tylko dzieckiem, ale możesz mi
wierzyć. To coś przybyło spoza wszechświata. Istnieją koszmary, których nikt
sobie nie wyobraża. Jeśli wejdziesz z tym w konszachty, ryzykujesz śmierć, obłęd
albo unicestwienie własnej duszy.
Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił o „konszachtach” – to pewnie
kolejne oldskulowe słowo profesora, takie jak „chłodziarka” na określenie
lodówki – ale z grubsza domyśliłem się, o co chodzi. Jeśli chciał mnie wystraszyć,
to mu się udało. Unicestwienie własnej duszy? Jezu!
– Nie wezwę go – powiedziałem. – Naprawdę nie wezwę.
Nie odpowiedział. Patrzył tylko na ulicę z rękami na kolanach.
– Będę za panem tęsknił, profesorze.
– W porządku. – Jego głos stawał się coraz cichszy. Wkrótce miałem go już
w ogóle nie słyszeć i tylko widzieć, że rusza ustami.
– Mogę pana zapytać o coś jeszcze? – Głupie pytanie. Kiedy się ich pyta, muszą
odpowiedzieć, chociaż ta odpowiedź nie zawsze się nam spodoba.
– Tak.
Zadałem więc swoje pytanie.
51
LIZ PORWAŁA MNIE DWA albo trzy tygodnie później. Można powiedzieć, że
pierwszy raz porwała mnie przy sprawie z Therriaultem, tylko że wtedy to było
„na miękko”. A tym razem na całego. Nie wepchnęła mnie siłą do samochodu,
ale i tak mnie zmusiła, żebym do niego wsiadł. Co na mój gust kwalifikuje się jako
porwanie.
Grałem w drużynie tenisowej i właśnie wracałem do domu z meczów
eliminacyjnych. Na plecach miałem plecak, a w ręce torbę sportową. W drodze
na przystanek autobusowy zobaczyłem kobietę opierającą się o poobijaną toyotę
i wpatrującą się w telefon. Minąłem ją, nawet się nie oglądając. Nie przyszło mi
do głowy, że ta chuda laska – słomkowe włosy rozrzucone wokół kołnierza
rozpiętej budrysówki, za duża szara bluza, podniszczone kowbojki schowane pod
workowatymi dżinsami – to dawna przyjaciółka mojej mamy. Dawna przyjaciółka
mojej mamy gustowała w zwężanych spodniach z materiału i jedwabnych
bluzkach z dużym dekoltem. Dawna przyjaciółka mojej mamy włosy nosiła
zaczesane do tyłu i ściągnięte w krótki kucyk. Dawna przyjaciółka mojej mamy
wyglądała zdrowo.
– Hej, Mistrzu, nawet się nie przywitasz ze starą kumpelą?
Zatrzymałem się i obróciłem. Przez chwilę jej nie poznawałem. Twarz miała
bladą i kościstą. Jej czoło, nietknięte make-upem, pokrywały wypryski. Wszystkie
krągłości, które tak mi się podobały – oczywiście po chłopięcemu – zniknęły. Za
duża bluza pod kurtką tylko zdradzała ślad niegdyś obfitych piersi. Ta kobieta była
teraz ze dwadzieścia kilogramów chudsza i wydawała się dwadzieścia lat starsza.
– Liz?
– We własnej osobie. – Rzuciła mi uśmiech, ale zaraz go zasłoniła, bo wytarła
nos nasadą dłoni.
Na głodzie, pomyślałem. Ona jest na głodzie.
– Jak się masz? – Nie było to może najmądrzejsze pytanie, lecz w tych
okolicznościach tylko ono przyszło mi do głowy.
Trzymałem się od niej na bezpieczny dystans, jak mi się wydawało, tak aby dać
radę uciec, gdyby zrobiła coś dziwnego. Co wydawało się prawdopodobne,
ponieważ wyglądała dziwnie. Nie jak aktorzy udający narkomanów w telewizji,
ale jak ci prawdziwi, których widuje się czasem na ławkach w parku albo na
progach opuszczonych budynków. W Nowym Jorku jest już chyba znacznie lepiej
niż kiedyś, jednak ćpuny i tak bywają częścią krajobrazu.
– Jak wyglądam? – Zaśmiała się, choć niewesoło. – Nie odpowiadaj. Słuchaj,
zaliczyliśmy kiedyś dobry uczynek, co nie? Zasłużyłam wtedy na większe uznanie,
ale co tam, ważne, że uratowaliśmy sporo ludzi.
Pomyślałem o wszystkim, co przez nią przeszedłem. I to nie tylko w związku
z Therriaultem. Liz Du on spieprzyła także życie mojej mamie. Naraziła nas na
wiele złych przeżyć, a teraz znów się pojawiła. Jak zły szeląg, który wraca, gdy się
tego najmniej spodziewasz. Zdenerwowałem się.
– W ogóle nie zasłużyłaś na uznanie. To ja go zmusiłem do gadania.
I zapłaciłem za to cenę. Nie chcesz wiedzieć jaką.
Przechyliła głowę.
– Jasne, że chcę. Opowiedz mi o cenie, jaką zapłaciłeś, Mistrzu. Parę złych
snów przez tę dziurę w głowie? Jak chcesz mieć złe sny, to polecam widok trójki
skwarek w spalonym SUV-ie, z których jedna to małe dziecko w foteliku. No to
jaką cenę zapłaciłeś?
– Nieważne – rzuciłem i ruszyłem dalej.
Wyciągnęła rękę i chwyciła za pasek mojej torby.
– Nie tak szybko, Mistrzu. Jesteś mi znowu potrzebny. Wsiadaj.
– Nie ma mowy. I puść moją torbę.
Nie puściła, więc szarpnąłem. Nie miała siły, dlatego upadła na kolana, cicho
jęknęła i puściła pasek.
Przechodzący mężczyzna zatrzymał się i rzucił mi takie spojrzenie, jakim
dorośli obdarzają dzieci, które zrobią coś podłego.
– Tak się nie robi kobiecie, młody.
– Spierdalaj – rzuciła Liz, wstając z ziemi. – Jestem z policji.
– Dobra, dobra – odparł tamten i ruszył przed siebie. Już się nie oglądał.
– Już nie jesteś z policji – powiedziałem. – A ja nigdzie z tobą nie pójdę. Nie
chcę z tobą nawet rozmawiać, więc zostaw mnie w spokoju.
Mimo wszystko było mi trochę głupio, że szarpnąłem ją aż tak mocno, że
upadła na kolana. Pamiętałem ją na kolanach w naszym mieszkaniu, ale wtedy
bawiła się ze mną matchboxami. Próbowałem sobie wyjaśnić, że było to w innym
życiu; nie podziałało, ponieważ to wcale nie było inne życie. To było moje życie.
– Ależ oczywiście, że pójdziesz. To znaczy jeżeli nie chcesz, żeby świat usłyszał,
kto tak naprawdę napisał ostatnią książkę Regisa Thomasa. Wiesz, ten bestseller,
który w samą porę uratował Tię przed bankructwem. Pośmiertny bestseller.
– Nie zrobiłabyś tego. – A potem, kiedy szok wywołany jej słowami nieco
minął: – Nie możesz tego zrobić. Byłoby tylko twoje słowo przeciwko słowu
mamy. Słowo handlarki narkotykami. I narkomanki, z tego, co widzę, więc kto by
ci uwierzył? Nikt!
Wcześniej schowała telefon do tylnej kieszeni. Teraz go wyjęła.
– Nie tylko Tia wtedy nagrywała. Posłuchaj tego.
Przez to, co usłyszałem, ścisnęło mnie w żołądku. To był mój głos – dużo
młodszy, ale mój – opowiadający mamie, że klucz, którego szuka Purity, znajduje
się pod przegniłym pniem po drodze do jeziora Roanoke.
Mama: Skąd ona pozna, pod którym pniem?
Przerwa.
Ja: Mar n Betancourt narysował na nim kredą krzyżyk.
Mama: I co ona z nim robi?
Przerwa.
Ja: Zanosi go do Hanny Royden. Razem idą na bagna i znajdują jaskinię.
Mama: Hanna przygotowała ogień poszukiwania? Zrobiła to, za co prawie ją
powiesili jako wiedźmę?
Przerwa.
Ja: Zgadza się. On mówi, że za nimi skrada się George Threadgill. I że na widok
Hanny dostaje wzwodu. Co to znaczy, mamo?
Mama: Niewa…
W tym momencie Liz zatrzymała nagranie.
– Jest tego dużo więcej. Nie całość, ale co najmniej godzina. Nie ma
wątpliwości: opowiadasz matce treść książki, którą napisała. Ty byłbyś zresztą
ważniejszym elementem tej historii. James Conklin, chłopiec medium.
Patrzyłem na nią ze zwieszonymi ramionami.
– Dlaczego nie puściłaś mi tego wcześniej? Kiedy pojechaliśmy szukać
Therriaulta?
Spojrzała na mnie jak na głupiego. Pewnie dlatego, że byłem głupi.
– Bo nie musiałam. Wtedy byłeś po prostu uroczym chłopcem, który chciał
postąpić jak należy. Teraz masz piętnaście lat, czyli dość, żeby być wrzodem na
dupie. Do czego jako nastolatek pewnie masz prawo, ale to temat na inną
rozmowę. Teraz pytanie brzmi: wsiądziesz do samochodu i pojedziesz ze mną na
wycieczkę, czy mam się wybrać do znajomego reportera z „New York Post”
i sprzedać mu soczystą opowieść o agentce literackiej, która zmyśliła ostatnią
książkę martwego klienta z pomocą syna obdarzonego postrzeganiem
pozazmysłowym?
– Dokąd ta wycieczka?
– To tajemnica, Mistrzu. Przekonasz się, jak wsiądziesz.
Nie widziałem innego wyjścia.
– Dobrze, ale najpierw jedna sprawa. Przestań do mnie mówić „Mistrzu” jak
do konia.
– Dobra, Mistrzu. – Uśmiechnęła się. – Żartuję, żartuję. Wsiadaj, Jamie.
Wsiadłem.
55
KIEDY WJECHALIŚMY NA I-87, Liz poczęstowała się jeszcze jedną porcją swojej
wyjątkowej mieszanki. Powiedziałbym, że zaczynała mnie przerażać, tylko że ten
etap mieliśmy dawno za sobą.
– Chcesz wiedzieć, jak się tu znaleźliśmy? Ty i ja, Holmes i Watson, wyruszający
na kolejną przygodę? – zapytała. Nie użyłbym tutaj słowa „przygoda”, ale nie
powiedziałem tego głośno. – Po twojej minie widzę, że nie. To nic. Historia jest
długa i mało ciekawa, więc powiem ci tyle: żadne dziecko nigdy nie chce
wyrosnąć na menela, rektora uczelni czy brudnego glinę. Ani zbierać śmieci
w hrabstwie Westchester, a właśnie tym zajmuje się teraz mój szwagier. –
Zaśmiała się, choć ja w pracy śmieciarza nie widziałem nic śmiesznego. – A to
z kolei pewnie cię zainteresuje. Przetransportowałam z punktu A do punktu B
sporo prochów i płacili mi za to. Ale koks, który twoja matka znalazła w mojej
kurtce, to akurat była darmówka dla znajomego. Ironia losu, jak się nad tym
zastanowić. Wtedy biuro spraw wewnętrznych miało mnie już na oku. Nie byli
pewni, niewiele im jednak brakowało. Byłam śmiertelnie przerażona, że Ti się
wygada. Wtedy należało się z tego wymiksować, ale już nie mogłam. – Przerwała
na chwilę, by się zastanowić. – Albo nie chciałam. Z perspektywy czasu trudno to
odróżnić. W każdym razie przypomina mi się coś, co powiedział Chet Atkins.
Słyszałeś o Checie Atkinsie?
Pokręciłem głową.
– Jakże szybko wielcy idą w niepamięć. Wygoogluj go, jak wrócisz do domu.
Doskonały gitarzysta, na miarę Claptona i Knopflera. Kiedyś opowiadał, że był do
dupy w strojeniu instrumentu: „Zanim do mnie dotarło, że w tej części swojego
fachu jestem beznadziejny, byłem już zbyt bogaty, żeby się wycofać”. Tak samo
było ze mną i karierą kurierki. Powiem ci coś jeszcze, skoro tak sobie gadamy dla
zabicia czasu w drodze. Myślisz, że tylko twoja matka ucierpiała, kiedy w dwa
tysiące ósmym wypieprzyła się gospodarka? Nieprawda. Miałam por el akcji,
malutki, ale mój. Wziął i zniknął.
Liz wyprzedziła kolejną ciężarówkę z podwójną naczepą. Pilnowała przy tym,
żeby włączyć kierunkowskaz, zmieniając pas, a potem raz jeszcze, gdy wracała na
prawy. Biorąc pod uwagę, ile wciągnęła prochów, byłem oszołomiony. Oraz
wdzięczny. Nie chciałem z nią jechać, jeszcze bardziej jednak nie chciałem z nią
umrzeć.
– Ale najgorzej miała moja siostra Bess. Wyszła za mąż za faceta, który
pracował w dużej firmie inwestycyjnej. O Bear Stearns pewnie nie słyszałeś, tak
samo jak o Checie Atkinsie?
Nie wiedziałem, czy kiwnąć, czy pokręcić głową, więc po prostu siedziałem bez
ruchu.
– Kiedy Danny, to znaczy mój szwagier, który aktualnie robi specjalizację
z zarządzania odpadami, żenił się z Bess, dopiero tam zaczynał, ale miał przed
sobą wyraźną drogę awansu. Rysowała się przed nim przyszłość tak świetlana, że
musiał nosić okulary przeciwsłoneczne, jeśli mogę zacytować pewną starą
piosenkę. Kupili dom w Tuckahoe Village. Wzięli duży kredyt, ale wszyscy…
włącznie ze mną, tyle warte moje przewidywania… zapewniali ich, że
nieruchomości w tamtej okolicy będą tylko drożeć. Zupełnie jak akcje na giełdzie.
Zatrudnili opiekunkę do dziecka. Wykupili członkostwo w country clubie. Czy
przegięli? Jeszcze, kurwa, jak! Czy Bessie mogła patrzeć z wyższością na moje
nędzne siedemdziesiąt kafli rocznie? Oczywiście. A wiesz, co mawiał mój ojciec?
Niby skąd miałbym wiedzieć? – pomyślałem.
– Mawiał, że jeśli ktoś próbuje przegonić własny cień, w końcu wywali się na
twarz. Danny i Bess właśnie planowali budowę basenu w ogrodzie, kiedy nagle
wszystko się zawaliło. Bear Stearns specjalizował się w papierach hipotecznych.
Z dnia na dzień były warte tyle co sam papier.
Rozmyślała nad tym, gdy mijaliśmy drogowskaz z napisem NEW PALTZ 95,
POUGHKEEPSIE 127 i RENFIELD 125. Została nam jeszcze mniej więcej godzina do
miejsca przeznaczenia, a ja na samą myśl miałem ciarki, bo to słowo od razu
kojarzyło mi się z filmem Oszukać przeznaczenie, wyjątkowo krwawym horrorem,
który kiedyś oglądałem z kolegami. Do tych z serii Piła trochę mu brakowało, ale
i tak był zajebiście mroczny.
– Bear Stearns? Śmiech na sali. Te same akcje, które jeszcze przed chwilą
chodziły po sto siedemdziesiąt dolarów, teraz były warte dziesięć. Resztki
pozbierał JP Morgan. Inne firmy spotkał ten sam kiepski los. Goście na górze
sobie poradzili, bo oni zawsze sobie radzą. Ale ci mali nie za bardzo. Wejdź na
YouTube’a, Jamie, znajdziesz tam filmy z ludźmi wychodzącymi z eleganckich
biurowców na środkowym Manha anie z całą swoją karierą spakowaną
w kartony. Danny Miller był jednym z nich. Pół roku po zapisaniu się do country
clubu Green Hills jeździł śmieciarką Greenwise. Zresztą jemu i tak się
poszczęściło. A ich kredyt? Pod wodą. Wiesz, co to znaczy?
Tak się składało, że akurat wiedziałem.
– To znaczy, że ich zobowiązania były większe niż wartość domu –
powiedziałem.
– Piątka z plusem, Mi… Jamie. Siadaj w pierwszej ławce. Tyle tylko, że dom był
ich jedynym majątkiem, nie wspominając już o tym, że dzięki niemu Bess, Danny
i moja siostrzenica Francine mieli gdzie spać. Bess miała znajomą, która
nocowała w kamperze. Jak myślisz, kto sypnął kasą, żeby stać ich było na
spłacanie tego grzmota z czterema sypialniami?
– Domyślam się, że ty.
– Brawo. Bess przestała patrzeć z wyższością na moje siedemdziesiąt kafli
rocznie, tyle ci powiem. Ale czy było mnie stać na spłacanie ich kredytu z samej
pensji i uciułanych nadgodzin? Nigdy w życiu. Albo dzięki temu, że dorywczo
pracowałam w ochronie paru klubów? Też nie. Poznałam tam jednak ludzi,
nawiązałam kontakty, dostałam propozycje. Niektóre branże są odporne na
recesję. Domy pogrzebowe zawsze sobie poradzą. Firmy przejmujące zadłużone
mienie i wnoszące kaucje za aresztowanych też. Sklepy monopolowe. No
i narkobiznes. Bo niezależnie od tego, czy czasy są dobre, czy złe, ludzie chcą się
narąbać. Dobra, lubię ładne rzeczy. Nie będę za to przepraszać. Podnoszą mnie
na duchu i uważałam, że na nie zasługuję. Zapewniałam rodzinie mojej siostry
dach nad głową po tylu latach traktowania mnie z pogardą przez to, że była
ładniejsza, mądrzejsza, poszła na prawdziwe studia, a nie do szkoły policealnej.
No i oczywiście była hetero. – To ostatnie zdanie Liz praktycznie wysyczała.
– Co się stało? – zapytałem. – Jak straciłaś pracę?
– Biuro spraw wewnętrznych wzięło mnie z zaskoczenia. Zrobili mi badanie
moczu, na które nie byłam gotowa. Nie żeby nie wiedzieli o wszystkim od
początku, tylko że nie mogli się mnie pozbyć od razu po tym, jak dorzuciłam
swoją cegiełkę do sprawy Therriaulta. Źle by to wyglądało. Dlatego trochę
odczekali, co chyba sensowne, i kiedy już przyparli mnie do muru, a przynajmniej
tak im się wydawało, próbowali mnie przekabacić. Namówić do noszenia
podsłuchu i reszty szlachetnych numerów wyjętych żywcem z Serpico. Ale jest
jeszcze inne powiedzenie, którego dla odmiany nie nauczyłam się od ojca: „Kto
donosi, do piachu się prosi”. Poza tym oni nie wiedzieli, że mam asa w rękawie.
– Jakiego asa? – Jeśli chcecie, możecie mówić, że jestem głupi, ale to
naprawdę było szczere pytanie.
– Ciebie, Jamie. Ty jesteś moim asem. I od czasu Therriaulta wiedziałam, że
kiedyś go zagram.
57
ASFALT SKOŃCZYŁ SIĘ NAGLE, ale nawierzchnia ziemna okazała się lepsza –
utwardzona, mocno ubita, gładka. Zobaczyliśmy dużą pomarańczową tablicę
DROGA PRYWATNA. WSTĘP WZBRONIONY.
– A jeśli tam będą jacyś goście? – zapytałem. – No wiesz, ochroniarze?
– Gdyby byli, pilnowaliby ciała. Ale ciała już tam nie ma, więc nawet facet
strzegący bramy musiał się zmyć. Nie było tu nikogo oprócz ogrodnika
i gospodyni. Jeśli wyobrażasz sobie scenariusz jak z filmu sensacyjnego, w którym
bossa pilnują kolesie z bronią automatyczną, ubrani w czarne garnitury i w
okularach przeciwsłonecznych, to zapomnij. Jedynym uzbrojonym był ten przy
bramie, Teddy, a nawet gdyby jeszcze tu był, to mnie zna.
– A żona pana Marsdena?
– Żony nie ma. Odeszła pięć lat temu. – Liz pstryknęła palcami. – Rozpłynęła
się na wietrze. Puf!
Wjechaliśmy w kolejny zakręt. Przed nami wznosiła się góra kudłata od jodeł,
przesłaniająca zachodnią część nieba. Słońce świeciło w zagłębieniu doliny, ale
wkrótce miało zniknąć. Przed nami znajdowała się brama z żelaznych prętów.
Zamknięta. Po jednej stronie umieszczono domofon i klawiaturę z cyframi. Po
drugiej, za bramą, stała budka, w której zapewne spędzał czas stróż.
Liz zatrzymała się, zgasiła silnik i schowała klucze do kieszeni.
– Nie ruszaj się, Jamie. Będzie po wszystkim, zanim się obejrzysz.
Policzki miała zarumienione, oczy jej się świeciły. Otarła ręką krew cieknącą
z nosa. Wysiadła, podeszła do domofonu, ale szyby w samochodzie nie były
opuszczone, więc nie usłyszałem, co mówi. Potem przeszła na stronę budki i tym
razem już ją słyszałem, bo podniosła głos:
– Teddy? Jesteś tam? Tu twoja kumpela Liz. Chcę oddać hołd zmarłemu, ale
muszę się dowiedzieć, gdzie go szukać!
Nikt nie odpowiedział i nikt nie wyszedł. Liz wróciła na drugą stronę bramy.
Wyjęła kartkę z tylnej kieszeni, spojrzała na nią i wstukała jakieś cyfry na
klawiaturze. Brama powoli się otworzyła. Liz z uśmiechem na ustach wsiadła do
samochodu.
– Wygląda na to, że mamy całą miejscówkę dla siebie.
Wjechała na teren posiadłości. Podjazd, gładki jak szkło, był wylany asfaltem.
Przed nami biegła kolejna serpentyna, a gdy Liz na nią wjechała, zapaliły się
elektryczne pochodnie po obu stronach drogi. Później poznałem słowo „żagwie”,
jednak może tak nazywa się tylko takie pochodnie, którymi wymachuje tłum,
szturmując zamek w starych filmach o Frankensteinie.
– Ładne – powiedziałem.
– Aha, ale tylko popatrz na to kurewstwo!
Na drugim końcu serpentyny wyrósł przed nami dom Marsdena. To była taka
rezydencja jak te na Hollywood Hills, które ogląda się w filmach: wielka i wisząca
nad przepaścią. Strona, na którą teraz patrzyliśmy, była cała ze szkła.
Wyobraziłem sobie, jak Marsden pije tu rano kawę, oglądając wschód słońca. Na
pewno rozciągał się stąd widok aż do Poughkeepsie, a może jeszcze dalej. Choć
z drugiej strony… widok na Poughkeepsie? Raczej nie rewelacja.
– Dom, który zbudowała heroina. – Liz powiedziała to ze złością. – Ze
wszystkimi bajerami plus mercedes i porsche boxster w garażu. To dla tych rzeczy
straciłam pracę.
Kusiło mnie, żeby powiedzieć „Miałaś wybór”, bo tak zawsze powtarzała moja
mama, kiedy dałem ciała, ale utrzymałem język za zębami. Liz była naładowana
jak bomba Grzmociarza i nie chciałem, żeby wybuchła.
Jeszcze jeden zakręt i dotarliśmy do brukowanego dziedzińca przed domem.
Liz go objechała, a ja zobaczyłem mężczyznę stojącego przed podwójnym
garażem, w którym znajdowały się luksusowe auta Marsdena (Dużego Donniego
na pewno nie zawieźli do kostnicy w boxsterze). Już chciałem powiedzieć, że to
na pewno Teddy, strażnik – był chudy, więc nie mógł to być Marsden – gdy
zobaczyłem, że on nie ma ust.
– Boxster jest tam? – zapytałem z nadzieją, że mój głos brzmi w miarę
normalnie.
Wskazałem palcem na garaż i mężczyznę, który przed nim stał. Zerknęła
w tamtą stronę.
– Aha. Ale jeśli chciałeś się przejechać albo chociaż go obejrzeć, to cię
rozczaruję. Musimy zająć się robotą.
Nie widziała go. Tylko ja go widziałem. A biorąc pod uwagę czerwoną dziurę
w miejscu, gdzie kiedyś były jego usta, nie umarł śmiercią naturalną.
Jak mówiłem, ta historia to horror.
60
– ZAPYTAJ GO!
Wbijała mi palce w ramię i dyszała prosto w twarz. Jedno i drugie było
nieprzyjemne, ale oddech gorszy.
– Puść mnie, to zapytam.
Powoli podszedłem do Marsdena. Liz nie odstępowała mnie na krok. Czułem,
jak nade mną stoi.
Zatrzymałem się z półtora metra od niego.
– Gdzie są proszki?
Odpowiedział bez wahania, w taki sam sposób jak pozostali – oprócz
Therriaulta, ma się rozumieć – czyli tak, jakby nie miało to znaczenia. No bo jakie
mogło mieć? Nie potrzebował już proszków, ani tam, gdzie teraz był, ani tam,
dokąd się wybierał. Zakładając, że wybierał się dokądkolwiek.
– Część na stoliku przy moim łóżku, ale większość w apteczce. Topomax,
marinox, inderal, pepcid, flomax… – Plus jeszcze z sześć innych. Recytował te
nazwy jak listę zakupów.
– Co on…
– Cicho bądź – przerwałem jej. Przez chwilę to ja tu rządziłem, choć
wiedziałem, że nie potrwa to długo. Czy gdybym przyzwał to coś, co
zamieszkiwało Therriaulta, nadal bym rządził? Tego nie wiedziałem. – Zadałem
złe pytanie – doszedłem do wniosku. Odwróciłem się i spojrzałem na Liz. – Mogę
zadać dobre, ale najpierw musisz mi obiecać, że mnie puścisz, kiedy dostaniesz
to, po co przyszłaś.
– Oczywiście, że cię puszczę, Jamie – powiedziała, a ja wiedziałem, że kłamie.
Nie do końca jestem pewien, skąd wiedziałem, nie było w tym logiki, jednak
nie zdecydowała o tym również czysta intuicja. Chyba przesądziło to, że
wypowiadając moje imię, Liz uciekła wzrokiem.
Wtedy zrozumiałem, że muszę zagwizdać.
Donald Marsden wciąż stał przy drzwiach do biblioteki. Przez moment
zastanawiałem się, czy naprawdę czytał książki, które się tam znajdowały, czy
były one tylko na pokaz.
– Jej nie interesują twoje leki na receptę, tylko oxy. Gdzie to masz?
To, co stało się potem, wcześniej zdarzyło się tylko raz. Wtedy, gdy zapytałem
Therriaulta, gdzie podłożył bombę. Słowa Marsdena przestały pasować do ruchu
ust, tak jakby walczył z przymusem udzielenia odpowiedzi.
– Nie chcę ci powiedzieć.
Dokładnie to samo mówił Therriault.
– Jamie! Co…
– Powiedziałem, żebyś była cicho. Daj mi szansę! – A potem do niego: – Gdzie
jest oxy?
Kiedy przycisnąłem Therriaulta, wyglądał tak, jakby odczuwał ból, i chyba
właśnie wtedy – nie wiem, ale tak myślę – wstąpiło w niego trupie światło.
Marsden nie zdradzał oznak fizycznego bólu, lecz gotowały się w nim jakieś
emocje, chociaż nie żył. Zakrył twarz dłońmi jak dziecko, które zrobiło coś złego,
i powiedział:
– W schronie.
– Jak to? W jakim schronie?
– W pomieszczeniu, w którym mogłem się ukryć w przypadku napadu. –
Emocje zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. Marsden znowu mówił tak,
jakby czytał listę zakupów. – Mam wrogów. Ona była jednym z nich. Tylko że
o tym nie wiedziałem.
– Zapytaj, gdzie to jest! – nalegała Liz.
Byłem prawie pewny, że wiem, mimo to spytałem. Wskazał na bibliotekę.
– To ukryte pomieszczenie – stwierdziłem, a ponieważ nie było to pytanie, on
nie odpowiedział. – Czy to ukryte pomieszczenie?
– Tak.
– Pokaż.
Wszedł do biblioteki, w której teraz panował cień. Martwi właściwie nie są
duchami, ale kiedy Marsden wszedł w mrok, właśnie tak wyglądał. Włącznika,
który uruchomił lampę pod sufitem i kolejne żagwie, Liz musiała szukać po
omacku, a to oznaczało, że choć lubiła czytać, nigdy nie była w tej bibliotece. Ile
razy naprawdę odwiedziła ten dom? Może raz czy dwa, a może w ogóle. Może
znała go tylko dzięki fotografiom i bardzo starannemu zadawaniu pytań ludziom,
którzy kiedyś tu byli.
Marsden wskazał na regał z książkami. Ponieważ Liz go nie widziała,
powtórzyłem ten gest i powiedziałem:
– Ten.
Podeszła do regału. Może wtedy bym uciekł, tylko że pociągnęła mnie za sobą.
Była nawalona i nabuzowana z podniecenia, zachowała jednak przynajmniej
część policyjnych odruchów. Wolną ręką szarpnęła kilka półek, ale nic się nie
wydarzyło. Zaklęła i odwróciła się do mnie.
Żeby uniknąć kolejnego potrząsania albo wykręcenia ręki, zadałem
Marsdenowi oczywiste pytanie:
– Czy trzeba otworzyć jakiś zatrzask?
– Tak.
– Co on mówi, Jamie? Co on mówi, do cholery?
Nie dość, że mnie przerażała, to jeszcze wkurwiała ciągłymi pytaniami.
Zapomniała wytrzeć nos, więc świeża krew spływała jej teraz po całej górnej
wardze. Wyglądała przez to jak wampir u Brama Stokera, którym zresztą moim
zdaniem w gruncie rzeczy była.
– Liz, daj mi szansę. – A potem do Marsdena: – Gdzie ten zatrzask?
– Górna półka, po prawej – odpowiedział.
Powtórzyłem jej to. Wspięła się na palce, znowu pomacała i wreszcie coś
pstryknęło. Tym razem, kiedy pociągnęła regał, odchylił się na niewidocznych
zawiasach, odsłaniając stalowe drzwi, kolejną klawiaturę oraz małą czerwoną
lampkę nad cyframi. Liz nie musiała mówić, o co teraz mam spytać.
– Jaki jest kod?
Marsden znowu zakrył oczy dłońmi w dziecinnym geście typu „Jeśli ja cię nie
widzę, to ty mnie też”. To był smutny gest, ale nie umiałem się zdobyć na
wzruszenie, i to nie tylko dlatego, że chodziło o barona narkotykowego, którego
towar zabił z pewnością setki, jeśli nie tysiące osób, a uzależnił tysiące kolejnych.
Za dużo miałem własnych problemów.
– Jaki… jest… kod?
Wypowiedziałem to pytanie, akcentując każde słowo, tak jak w przypadku
Therriaulta. Teraz było inaczej, a zarazem tak samo.
Powiedział mi. Musiał.
– Siedemdziesiąt trzy sześćset dwanaście – powtórzyłem.
Liz wprowadziła cyfry, wciąż trzymając mnie za ramię. Niemal spodziewałem
się łupnięcia i syku, jak przy otwieraniu śluzy w filmach science fic on, lecz
nastąpiła tylko zmiana czerwonej lampki na zieloną. Nie było klamki ani gałki,
więc Liz pchnęła drzwi, a one się otworzyły. W pomieszczeniu po drugiej stronie
było czarno jak u czarnego kota w dupie.
– Zapytaj go, gdzie jest włącznik światła.
Zapytałem i Marsden odpowiedział:
– Nie ma.
Zdążył opuścić ręce. Jego głos zaczynał już gasnąć. W tamtej chwili
pomyślałem, że znika tak szybko, bo nie umarł śmiercią naturalną ani nie zginął
w wypadku, ale został zamordowany. Później zmieniłem zdanie. Myślę, że chciał
odejść, zanim odkryjemy, co tam jest.
– Spróbuj po prostu wejść do środka – powiedziałem.
Nie puszczając mnie ani na moment, Liz zrobiła nieśmiały krok w ciemność i w
tym momencie zapaliła się jarzeniówka pod sufitem. Pomieszczenie było surowe.
Pod przeciwległą ścianą stały chłodziarka (w myślach usłyszałem głos profesora
Burke a), płyta grzewcza oraz mikrofalówka. Po lewej i prawej stronie
znajdowały się półki z tanim żarciem w puszkach w stylu mielonki, gulaszu
wołowego Dinty Moore czy sardynek King Oscar. Leżały tam również torebki
z innym jedzeniem (później dowiedziałem się, że w wojsku nazywa się to
indywidualnymi racjami żywnościowymi) oraz sześciopaki wody i piwa. Na jednej
z dolnych półek był stacjonarny telefajans. Środek pomieszczenia zajmował
prosty drewniany stół. Stały na nim komputer, drukarka i zapięta na suwak
saszetka z artykułami do golenia.
– Gdzie jest oxy?
Powtórzyłem to pytanie.
– Mówi, że w piterku, cokolwiek to jest.
Liz chwyciła saszetkę, otworzyła i odwróciła do góry nogami. Wypadło z niej
kilka słoiczków z proszkami oraz dwie czy trzy paczuszki owinięte folią spożywczą.
Trudno to nazwać wielkim skarbem.
– Co to kurwa jest?! – wrzasnęła Liz.
Ledwo ją słyszałem. Przed chwilą otworzyłem teczkę, która leżała obok
komputera. Zrobiłem to właściwie tylko dlatego, że tam leżała, a teraz byłem
w szoku. Z początku czułem się tak, jakbym wcale nie wiedział, na co patrzę, ale
oczywiście wiedziałem. I wiedziałem, dlaczego Marsden nie chciał, żebyśmy tu
weszli, dlaczego odczuwał wstyd, mimo że był martwy. To nie miało żadnego
związku z narkotykami. Zastanawiałem się, czy w ustach kobiety, na którą
właśnie patrzyłem, znajdował się ten sam knebel. Jeśli tak, to sprawiedliwości
stało się zadość.
– Liz… – odezwałem się.
Wargi miałem odrętwiałe, jakbym dostał zastrzyk nowokainy u dentysty.
– To wszystko?! – krzyknęła. – Ani się waż mówić, że to kurwa wszystko! –
Otworzyła jeden z pojemników z lekarstwami i wysypała zawartość. W środku
było ze dwadzieścia pastylek. – To nawet nie jest oxy, tylko kurwa darvon!
Puściła mnie i mogłem wtedy uciec, ale nawet nie przyszło mi to do głowy.
Przestałem nawet myśleć o gwizdnięciu na Therriaulta.
– Liz… – powtórzyłem.
Nie zwracała na mnie uwagi. Otwierała słoiczki jeden po drugim. Były w nich
różne proszki, lecz w żadnym zbyt wiele. Wpatrywała się właśnie w jakieś
niebieskie pigułki.
– No dobra, roxy, tyle że góra dziesięć sztuk! Zapytaj go, gdzie reszta!
– Liz, popatrz na to. – Głos był mój, ale zdawał się dochodzić z daleka.
– Powiedziałam, żebyś zapytał… – Odwróciła się i urwała, bo wreszcie
popatrzyła na to samo co ja.
Tym czymś była fotografia na błyszczącym papierze, leżąca na szczycie
cienkiego stosiku podobnych. Przedstawiała trzy osoby: dwóch mężczyzn
i kobietę. Jednym z mężczyzn był Marsden. Nie miał na sobie nawet bokserek.
Drugi również był nagi. Robili tej zakneblowanej kobiecie różne rzeczy. Nie chcę
mówić jakie, ale Marsden trzymał małą lampę lutowniczą, a ten drugi widelec do
mięsa z dwoma zębami.
– Cholera – szepnęła Liz. – O cholera. – Przejrzała parę innych zdjęć. Były nie
do opisania. Zamknęła teczkę. – To ona.
– Kto?
– Maddie. Jego żona. Czyli chyba jednak nie uciekła.
Marsden wciąż stał na zewnątrz, w bibliotece, ale odwrócony od nas. Tył jego
głowy był zmasakrowany, tak samo jak lewa strona głowy Therriaulta, ledwie to
jednak zauważałem. Są rzeczy gorsze od ran postrzałowych, o czym
dowiedziałem się właśnie tego wieczoru.
– Torturowali ją i zamęczyli na śmierć – powiedziałem.
– Tak, i dobrze się przy tym bawili. Popatrz na te szerokie uśmiechy. Dalej ci
żal, że go zabiłam?
– Nie zabiłaś go przez to, co zrobił swojej żonie – odparłem. – Nie wiedziałaś
o tym. Zabiłaś go dla narkotyków.
Wzruszyła ramionami, jakby nie miało to znaczenia, bo pewnie dla niej
rzeczywiście nie miało. Wyjrzała ze schronu, do którego Marsden przychodził
oglądać swoje okropne zdjęcia, i popatrzyła przez całą bibliotekę w stronę
korytarza.
– On dalej tam jest?
– Tak. W drzwiach.
– Najpierw mówił, że nie ma żadnych proszków, ale wiedziałam, że kłamie.
Potem powiedział, że jest ich dużo. Dużo!
– Może wtedy też kłamał. Mógł kłamać, bo nie był jeszcze martwy.
– Ale tobie powiedział, że są w schronie! A wtedy już nie żył.
– Nie powiedział ile. To już wszystkie proszki? – zapytałem Marsdena.
– Wszystkie – odparł. Jego głos zaczynał odpływać.
– Jej powiedziałeś, że masz dużo!
Wzruszył zakrwawionymi ramionami.
– Myślałem, że dopóki będzie wierzyła, że mam to, na czym jej zależy, utrzyma
mnie przy życiu.
– Przecież dostała cynk, że odebrałeś duży prywatny transport…
– To były zwykłe brednie. Dużo ich w tej branży. Ludzie pieprzą najróżniejsze
bzdury, byle tylko posłuchać własnego głosu.
Kiedy powtórzyłem to Liz, pokręciła głową. Nie wierzyła. Nie chciała wierzyć,
bo gdyby to była prawda, oznaczałoby to, że plany wyjazdu na Zachodnie
Wybrzeże wzięły w łeb. Oznaczałoby, że Liz dała się nabrać.
– On coś ukrywa – nie ustępowała. – Gdzieś, jakimś cudem. Zapytaj jeszcze
raz, gdzie jest reszta.
Otworzyłem usta, żeby powiedzieć, że gdyby miał coś więcej, już by mi
powiedział. I wtedy – pewnie dlatego, że widok straszliwych zdjęć obudził
otępiałą część mojego mózgu – coś przyszło mi do głowy. Może ja też mógłbym ją
trochę nabrać, bo wyraźnie była na to gotowa. Gdyby się udało, być może
zdołałbym jej uciec, nie przyzywając demona.
Złapała mnie za ramiona i potrząsnęła.
– Masz go zapytać!
Więc zapytałem:
– Gdzie jest reszta narkotyków?
– Już powiedziałem, że to wszystko. – Jego głos gasł coraz bardziej i bardziej. –
Trzymam trochę na podorędziu dla Marii, ale ona jest na Bahamach. Na Bimini.
– Aha, dobrze. Od razu lepiej. – Wskazałem półki z puszkami jedzenia. –
Widzisz na górnej półce te puszki ze spaghe ? – Nie mogła przegapić, bo było
ich co najmniej trzydzieści. Duży Donnie musiał je naprawdę lubić. – Mówi, że
tam trochę ukrył. Nie oxy, ale coś innego.
Liz mogłaby pociągnąć mnie tam ze sobą, liczyłem jednak, że okaże się zbyt
niecierpliwa, i miałem rację. Podbiegła do regału z puszkami. Poczekałem, aż
stanie na palcach i sięgnie w górę. Wtedy wystrzeliłem biegiem ze schronu
i popędziłem przez bibliotekę. Mogłem zatrzasnąć drzwi, ale niestety o tym nie
pomyślałem. Marsden stał w wejściu i wyglądał na całkiem materialnego,
przeszedłem jednak przez niego na wylot. Na moment poczułem lodowaty chłód,
a moje usta wypełnił oleisty smak, chyba pepperoni. Potem gnałem już do
schodów.
Za sobą usłyszałem brzęk spadających puszek.
– Wracaj tu, Jamie! Wracaj tu!
Ruszyła za mną. Słyszałem ją. Dotarłem do miejsca, w którym schody spływały
w dół, i obejrzałem się przez ramię. To był błąd. Potknąłem się i upadłem. Z braku
innych opcji ścisnąłem wargi, żeby zagwizdać, lecz tylko wydmuchnąłem
powietrze. Miałem zbyt wyschnięte usta. Wobec tego krzyknąłem.
– THERRIAULT!
Zacząłem czołgać się po schodach głową w przód, z włosami na oczach, lecz Liz
złapała mnie za kostkę.
– THERRIAULT, POMÓŻ! ZABIERZ JĄ ODE MNIE!
Nagle wszystko – nie tylko balkon, nie tylko schody, ale też całą przestrzeń nad
wielkim pomieszczeniem i zagłębionym salonem – wypełniło białe światło.
W tym momencie właśnie oglądałem się na Liz. Zmrużyłem oczy, praktycznie
oślepiony blaskiem. Wylewał się z wysokiego lustra, a jeszcze więcej – z lustra po
drugiej stronie balkonu.
Uchwyt Liz zelżał. Chwyciłem jeden z łupkowych stopni i szarpnąłem najsilniej,
jak mogłem. Pojechałem w dół na brzuchu jak dzieciak zjeżdżający na sankach
z najbardziej wyboistej górki świata. Zatrzymałem się mniej więcej w jednej
czwartej długości. Za mną Liz wrzeszczała. Obejrzałem się na nią, patrząc między
ręką a bokiem, i w tej pozycji widziałem ją do góry nogami. Stała przed lustrem.
Nie wiem, co dokładnie widziała, i całe szczęście, bo inaczej może już nigdy
w życiu bym nie zasnął. Wystarczyło mi światło – to olśniewające bezbarwne
światło promieniejące z lustra niczym rozbłysk słoneczny.
Trupie światło.
Potem zobaczyłem – chyba zobaczyłem – rękę, która wyszła z lustra i chwyciła
Liz za kark. Szarpnięciem przyciągnęła ją do szkła i usłyszałem trzask. Liz nadal
wrzeszczała.
Wszystkie światła zgasły.
Wciąż jeszcze zmierzchało, dlatego w domu nie było całkiem ciemno, niewiele
jednak brakowało. Pokój pode mną był studnią cieni. Z tyłu, na szczycie
skręcających schodów, Liz wrzeszczała i wrzeszczała. Podciągnąłem się na nogi,
wsparty na gładkiej szklanej balustradzie, a potem zdołałem pokuśtykać na
parter, nie upadając.
Tymczasem Liz przestała wrzeszczeć i zaczęła się śmiać. Obróciłem się
i zobaczyłem, że zbiega po schodach – ciemny kształt chichoczący jak Joker
w kreskówkach o Batmanie. Biegła zdecydowanie za szybko i nie patrzyła dokąd.
Chwiała się na boki, odbijała od barierek, oglądając się przez ramię na lustro,
w którym światło właśnie gasło jak pręciki w dawnej żarówce zaraz po zgaszeniu.
– Liz, uważaj!
Wykrzyknąłem te słowa, choć zależało mi tylko na tym, żeby od niej uciec.
Ostrzeżenie wyrwało mi się instynktownie i na nic się nie zdało. Liz straciła
równowagę, poleciała do przodu, uderzyła o schody, przetoczyła się, uderzyła raz
jeszcze, znowu przekoziołkowała i zsunęła się na sam dół. Po pierwszym
uderzeniu śmiała się dalej, ale po drugim przestała. Jak radio, które ktoś nagle
wyłączył. Leżała twarzą do góry u stóp schodów, z przekrzywioną szyją, nosem
wygiętym w bok i ramieniem wykręconym do góry aż za kark. Jej oczy
wpatrywały się w mrok.
– Liz?
Nic.
– Liz, nic ci nie jest?
Co za głupie pytanie, a zresztą dlaczego mnie to obchodziło? Na to ostatnie
pytanie mogłem akurat odpowiedzieć. Chciałem, żeby żyła, ponieważ za mną coś
było. Nie słyszałem tego, ale wiedziałem, że tam jest.
Przyklęknąłem obok Liz i przyłożyłem dłoń do jej zakrwawionych ust. Nie
wyczułem oddechu. Nie zamrugała. Była martwa. Podniosłem się, obróciłem
i zobaczyłem dokładnie to, czego się spodziewałem: Liz stojącą w rozpiętej
budrysówce i bluzie umazanej krwią. Nie patrzyła na mnie. Patrzyła mi przez
ramię. Uniosła rękę i wskazała coś palcem. Nawet w tej straszliwej chwili
kojarzyła mi się z Duchem Przyszłych Świąt wskazującym na nagrobek Scrooge’a.
Po schodach schodził Kenneth Therriault – a przynajmniej to, co z niego
zostało.
63
BYŁ JAK SPALONE POLANO, w którym wciąż żarzy się ogień. Nie wiem, jak to
opisać inaczej. Zrobił się cały czarny, ale jego skórę pokrywały dziesiątki pęknięć,
przez które przebijało olśniewające trupie światło. Wydobywało mu się z nosa,
z oczu, nawet z uszu. Kiedy otworzył usta, wydobyło się również z nich.
Uśmiechnął się i uniósł ręce.
– Spróbujmy jeszcze raz rytuału i przekonajmy się, kto tym razem wygra.
Myślę, że jesteś mi to winien, skoro uratowałem cię przed nią.
Zbiegł ku mnie po schodach, gotów na spotkanie. Instynkt podpowiadał mi, by
odwrócić się i zwiewać, ale coś głębszego kazało mi wytrwać, choćbym nie wiem
jak bardzo chciał uciekać przed tym nadciągającym koszmarem. Gdybym uciekł,
to coś złapałoby mnie od tyłu, oplotło zwęglonymi ramionami i taki byłby koniec.
Wygrałoby, a ja stałbym się jego niewolnikiem zmuszonym przybyć na wezwanie.
Posiadłoby mnie żywcem, tak jak posiadło Therriaulta po śmierci, a to byłoby
jeszcze gorsze.
– Stój – powiedziałem i poczerniała skorupa Therriaulta zatrzymała się na dole
schodów. Jej wyciągnięte ramiona znajdowały się niespełna pół metra ode mnie.
– Odejdź. Skończyłem z tobą. Na zawsze.
– Tutaj nigdy nie będzie końca. – A potem dodał jeszcze jedno słowo, które
sprawiło, że ciarki przeszły mi po plecach, a włosy na karku stanęły dęba. –
Mistrzu.
– To się jeszcze okaże – rzuciłem. Śmiałe słowa, nie potrafiłem jednak
powstrzymać drżenia głosu.
Te ręce wciąż były wyciągnięte, poczerniałe dłonie ze świetlistymi pęknięciami,
zaledwie centymetry od mojej szyi.
– Jeśli naprawdę chcesz się mnie pozbyć, to mnie chwyć. Powtórzymy rytuał,
ale tym razem będzie sprawiedliwiej, bo jestem na ciebie gotowy.
Dziwnie mnie to kusiło, nie pytajcie czemu, lecz zwyciężyła cząstka mnie
głębsza niż instynkt i silniejsza niż ego. Można wygrać z diabłem raz – dzięki
zrządzeniu opatrzności, odwadze, głupiemu szczęściu albo mieszance wszystkich
tych rzeczy – ale nie dwa razy. Chyba nikt oprócz świętych nie pokonał diabła
dwukrotnie, a być może nawet oni nie.
– Odejdź. – Teraz to ja wskazałem palcem jak ostatni duch odwiedzający
Scrooge’a. Wskazałem na drzwi.
To coś uniosło zwęgloną i osmaloną wargę Therriaulta w drwiącym uśmieszku.
– Nie możesz mnie odesłać, Jamie. Jeszcze tego nie zrozumiałeś? Jesteśmy ze
sobą związani. Nie pomyślałeś o konsekwencjach. No i proszę bardzo.
Powtórzyłem to moje jedno słowo. Tylko tyle mogłem wydusić przez gardło,
które nagle wydawało się wąskie jak szpilka.
Ciało Therriaulta chyba było gotowe przebyć dzielący nas dystans, rzucić się na
mnie i ścisnąć mnie w straszliwych objęciach, ale tego nie zrobiło. Może nie
mogło.
Liz cofnęła się, kiedy ją mijało. Spodziewałem się, że to coś przejdzie przez
drzwi – jak ja przeszedłem przez Marsdena – ale czymkolwiek było, nie było
duchem. Zacisnęło dłoń na gałce i ją obróciło. Skóra na dłoni popękała jeszcze
bardziej, a przez szpary jeszcze mocniej zajaśniało światło. Drzwi się otworzyły.
To odwróciło się do mnie.
– Zagwiżdż, chłopcze, a przybędę do ciebie.
Potem odeszło.
64
NOGI SIĘ PODE MNĄ uginały, ale choć schody były blisko, nie zamierzałem na
nich siadać, kiedy pod nimi leżało połamane ciało Liz. Powlokłem się w kierunku
zagłębionego salonu i runąłem na jeden z foteli nieopodal. Spuściłem głowę
i zapłakałem. To były łzy przerażenia i histerii, lecz chyba także – choć nie
pamiętam już tego z całą pewnością – łzy radości. Żyłem. Znajdowałem się
w ciemnym domu na końcu prywatnej drogi z dwoma zwłokami i dwojgiem
zostałych (Marsden patrzył na mnie w dół z balkonu), ale żyłem.
– Trzema – powiedziałem. – Z trzema zwłokami i trojgiem zostałych. Nie
zapominajmy o Teddym.
Zacząłem się śmiać, potem jednak przypomniałem sobie, że Liz tuż przed
śmiercią śmiała się właściwie tak samo, więc natychmiast przestałem.
Próbowałem wymyślić, co zrobić. Postanowiłem, że w pierwszej kolejności
zamknę te pieprzone drzwi wejściowe. Obecność dwóch gapiących się na mnie
fantomów (to słowo poznałem – dobrze się domyślacie – później) nie była
przyjemna, ale przywykłem do tego, że martwi widzą mnie, a ja ich. Znacznie
bardziej nie podobała mi się świadomość, że gdzieś tam jest Therriault, a trupie
światło przebija przez jego gnijącą skórę. Kazałem mu odejść i odszedł… tylko co
będzie, jak wróci?
Minąłem Liz i zamknąłem drzwi. W drodze powrotnej zapytałem ją, co
powinienem zrobić. Nie spodziewałem się odpowiedzi, mimo to ją otrzymałem.
– Zadzwoń do matki.
Przypomniałem sobie o telefonie stacjonarnym w schronie, ale nie było mowy,
żebym wrócił po schodach do tego pomieszczenia. Nawet za milion dolców.
– Liz, masz przy sobie telefon?
– Tak.
Powiedziała to niezainteresowanym tonem, tak samo jak większość z nich.
Chociaż nie wszyscy; pani Burke miała w sobie dość życia, żeby skomentować
wartość artystyczną mojego indyka. A Duży Donnie próbował ukryć swoją
kolekcję sadystycznej pornografii.
– Gdzie?
– W kieszeni kurtki.
Podszedłem do jej ciała i sięgnąłem do prawej kieszeni budrysówki. Otarłem
dłonią o rękojeść pistoletu, z którego odebrała życie Donaldowi Marsdenowi,
i cofnąłem rękę, jakbym dotknął czegoś gorącego. Spróbowałem w drugiej
kieszeni i tam znalazłem telefon. Włączyłem go.
– Jaki masz PIN?
– Dwa sześć sześć pięć.
Wstukałem go, wprowadziłem numer kierunkowy Nowego Jorku i pierwsze
trzy cyfry telefonu mamy, a potem zmieniłem zdanie i zadzwoniłem pod inny
numer.
– Tu dziewięćset jedenaście, w czym możemy pomóc?
– Jestem w domu z dwojgiem martwych ludzi – powiedziałem. – Jedna osoba
została zamordowana, a druga spadła ze schodów.
– Synku, czy to jakiś żart?
– Chciałbym. Ta kobieta, która spadła ze schodów, porwała mnie i przywiozła
tutaj.
– Gdzie teraz jesteś? – Kobieta w słuchawce wreszcie się zainteresowała.
– Na końcu prywatnej drogi pod Renfield, proszę pani. Nie wiem, jak daleko
stąd do miasta ani czy tutaj jest jakiś adres. – Potem przyszło mi do głowy coś, od
czego powinienem był zacząć. – To dom Donalda Marsdena. Właśnie jego
zamordowała ta kobieta. A potem spadła ze schodów. Nazywa się Liz Du on.
Elizabeth.
Dyspozytorka zapytała, czy nic mi nie jest, a potem kazała nigdzie się nie
ruszać i obiecała, że funkcjonariusze są już w drodze. Nigdzie się nie ruszyłem
i zadzwoniłem do matki. Ta rozmowa była dużo dłuższa i nie zawsze zrozumiała,
bo oboje ryczeliśmy. Opowiedziałem mamie o wszystkim oprócz trupiego
światła. Uwierzyłaby mi, ale wystarczyło, że jedno z nas miało koszmary.
Powiedziałem tylko tyle, że goniąc za mną, Liz potknęła się, spadła ze schodów
i skręciła kark.
W trakcie rozmowy Donald Marsden zszedł ze schodów i stanął przy ścianie.
Jeden trup bez połowy głowy, drugi z głową wykręconą na bok. Niezła z nich była
para. Mówiłem wam, że ta historia to horror, zostaliście ostrzeżeni, patrzyłem
jednak na nich bez większych emocji, bo najgorszy horror już minął. Chyba że
chciałem, żeby wrócił. Bo gdybym chciał, przybyłby na wezwanie.
Wystarczyło, żebym zagwizdał.
Po piętnastu bardzo długich minutach usłyszałem w oddali wycie syren. Po
dwudziestu pięciu okna wypełnił czerwono-niebieski blask. Przyjechało z sześciu
gliniarzy, prawdziwy oddział. Z początku byli tylko ciemnymi kształtami, które
wypełniły drzwi, przesłaniając resztki światła dziennego, jeżeli jeszcze jakieś
zostały. Jeden z policjantów zapytał, gdzie się włącza światło, do cholery. Drugi
powiedział: „Tutaj”, a potem zaklął, kiedy nic się nie wydarzyło.
– Jest tam kto?! – zawołał kolejny. – Ktokolwiek tu jest, proszę się przedstawić!
Wstałem i podniosłem ręce, choć wątpiłem, czy zobaczą cokolwiek poza
poruszającym się ciemnym kształtem.
– Jestem tutaj! Mam ręce w górze! Światło wysiadło! To ja jestem tym
chłopakiem, który dzwonił!
Włączyli latarki. Konkurujące ze sobą snopy światła kręciły się po pokoju,
a wreszcie skupiły się na mnie. Jeden z funkcjonariuszy ruszył naprzód. Okazało
się, że to kobieta. Wyminęła stojącą Liz, na pewno bez świadomości, dlaczego to
robi. Z początku opierała dłoń na rękojeści broni w kaburze, ale na mój widok ją
cofnęła. Od razu mi ulżyło.
Przyklęknęła.
– Jesteś tu sam, synu?
Spojrzałem na Liz. Spojrzałem na Marsdena, stojącego spory kawałek od
kobiety, która go zabiła. Pojawił się nawet Teddy. Zatrzymał się na progu
opuszczonym przez policjantów. Może przyszedł zwabiony zamieszaniem, a może
tak po prostu. Nieumarłe Zakręcone Trio.
– Tak – odparłem. – Jestem tu tylko ja.
65