You are on page 1of 606

1

WSZĘDZIE W DOMU, 

ALE DOBRZE NAJLEPIEJ


AUTORKA: DODO KNITTER

WYDAWNICTWO: JĘZYKOWA SIŁKA

Copyright © 2020 by Dominika Knitter, wszelkie prawa zastrzeżone



Wydanie I,

Warszawa 2020

Treść: Dodo Knitter


Projekt okładki: Dodo Knitter
Ilustracje: Dodo Knitter

Opracowanie redakcyjne: Manufaktura Tekstu Monika Kardasz


Skład: Wydawnictwo Językowa Siłka
Korekta: Wydawnictwo Językowa Siłka
Wyłączna dystrybucja: https://jezykowysklep.pl

Copyright © Wydanie I, Językowa Siłka Patryk Topoliński, 



Warszawa 2020, wszelkie prawa zastrzeżone


https://jezykowasilka.pl

2
INFORMACJA DOTYCZĄCA PRAW AUTORSKICH

Właścicielem autorskich praw majątkowych do niniejszego utworu


jest Autor - Dominika Knitter. Właścicielem praw wydawniczych oraz
wyłącznej licencji na wydanie i dystrybucję utworu jest Wydawca:
firma Językowa Siłka Patryk Topoliński, NIP 5342589926.

Plik ten jest przeznaczony do wyłącznego użytkowania osoby, która


zakupiła ten produkt na stronie jezykowysklep.pl. Klient ma
możliwość pobrania pliku we wszyskich formatach (PDF, EPUB,
MOBI) i może zgrać plik na dowolną liczbę urządzeń do użytku
własnego. W razie jakichkolwiek wątpliwości zapraszamy do
kontaktu z Wydawnictwem. 


Zabrania się rozpowszechniania utworu bez zgody wydawcy
w internecie oraz osobom trzecim. Wyjątek stanowi sytuacja, kiedy
klient pragnie opublikować zrzut ekranu z eBooka w swoich
mediach społecznościowych lub chce wykorzystać drobny fragment
n a p ra wa c h c y t a t u w c e l u r e c e n z j i . W w y p a d k u c h ę c i
opublikowania szerszego fragmentu treści, konieczny jest kontakt
z Wydawnictwem.


Plik jest zabezpieczony, umożliwiając jednocześnie czytelnikowi
bezpieczne i wygodne korzystanie z niego. W przypadku naruszenia
praw autorskich i/lub wydawniczych, wydawca będzie dochodził
zadośćuczynienia dla Autora oraz Wydawnictwa na drodze sądowej.

3
SPIS TREŚCI:

1. WSTĘP
2. PIERWSZA PODRÓŻ
3. NA POŁUDNIE
4. DANIA
5. NA PRZEKÓR
6. MARSZ
7. CZEGO JESZCZE NIE BYŁO?
8. ZAKUP BILETU
9. CAMINO PORTUGALSKIE
10. CO TERAZ?
11. WINOBRANIE
12. LECĘ DO AZJI!


4
5
WSTĘP

Ostatnio usłyszałam pytanie, którego nikt wcześniej mi nie zadał.


Absolutnie się go nie spodziewałam. Może inaczej: nie sądziłam, że
odpowiedź na tak prosto sformułowane pytanie sprawi mi taką
trudność. Zamilkłam, a nie jestem osobą, której łatwo to
przychodzi, gdy tylko ktoś chce mnie słuchać. Lubię mówić,
opowiadać, gawędzić, wracać pamięcią do dawnych chwil. To
pytanie brzmiało: „Dlaczego podróże są dla ciebie ważne?”. Oczy
skakały mi na boki, od prawej do lewej i od lewej do prawej. Żeby
zagłuszyć krępującą ciszę, mówiłam coś od rzeczy, coś o tym, że to
trudne pytanie, że się nie spodziewałam, że proszę o chwilę.
Dlaczego podróże są dla mnie ważne? Co to ma być?! Próbowałam
sklecić jakieś mądre zdanie o tym, jakie korzyści przynosi mi życie
w trasie, ale zwyczajnie nie potrafiłam. Wszystko brzmiało
infantylnie i banalnie. Nie byłam w stanie ująć w paru słowach
wszystkiego, co chciałam przekazać. W ostatnich latach podróże
stały się dla mnie niezbędną częścią życia. Po prostu są ważne. Tak
jak ważna jest rodzina, bo jest rodziną. Tak jak ważna jest smaczna
pizza, bo jest smaczna. Podróże są ważne, bo są podróżami –
najzwyczajniej. Czy to nie ma sensu? Też tak myślę, dlatego będę
mówić, opowiadać, gawędzić, wracać pamięcią do minionych chwil,
aż znajdę odpowiedź, której oczekiwał mój rozmówca i której
poszukiwania nie dają mi spać.

6

Doskonale pamiętam pierwsze złapane na stopa auto. Miałam może
czternaście lat, jeśli właśnie tyle ma się w gimnazjum. Czekałam na
przystanku autobusowym na transport do Chojnic na zbiórkę
harcerską. Łapanie stopa teoretycznie nie było mi obce. Robiło to
wielu moich szkolnych kolegów, którzy mieszkali w okolicznych
wioskach. Obecność autostopowicza nigdy nie zaskakiwała. Ja do
tej pory byłam wierna pociągom i autobusom, ale coś mnie
podkusiło, coś sprawiło, że zechciałam wstać z ławki, wystawić
kciuk i te dwadzieścia pięć kilometrów pokonać w czyimś aucie.
Najpierw zadzwoniłam do mamy i powiedziałam, że uciekł mi
autobus i pojadę autostopem – oczywiście nie będę sama,
towarzyszy mi kolega. Przedłużającą się ciszę w słuchawce
przerwało zdanie, którego nie zapomnę i które z perspektywy czasu
mnie bawi: „Dobrze, ale łap tylko auta na tablicach GCH”. Wtedy
żadna z nas nie przypuszczała, że osiem lat później na chojnickich
tablicach dojadę własnym autem do Gambii.

Stopa złapałam szybko, sprawnie, bezboleśnie. To było też


pierwsze auto w moim życiu, które miało kierownicę po prawej
stronie. Niepewnie wsiadłam na fotel po lewej. Musiałam mówić,
kiedy możemy wyprzedzać, a kiedy nie. Czułam się, jakbym
ryzykowała nasze życie. Wtedy zadzwonił mój tata. Bez zająknięcia
skłamałam, że nie jestem sama, lecz z kolegą. Kierowca się
zaśmiał, a gdy tylko schowałam komórkę do kieszeni, spytał o moje
nazwisko.

– Knitter – odpowiedziałam, nie decydując się na kłamstwo.

– Aaaa, to ja znam twojego tatę! Krzychu, prawda? On mi


kiedyś auto sprowadzał.

7
Kolejne miesiące minęły w stresie, że rodzice dowiedzą się
o tym pierwszym autostopowym kłamstwie. Trochę czasu upłynęło,
nim znów stanęłam na bruskim przystanku, w duchu przeklinając
fakt, że mieszkam w tak małym miasteczku.


Jako licealistka autostopowałam znacznie więcej. Do szkoły miałam


ponad dwadzieścia kilometrów, a liczba kursujących autobusów była
raczej uboga. Bywało nawet, że nie wszyscy uczniowie mieścili się
w środku i czasem zostawaliśmy na lodzie. Dosłownie, bo
najczęściej dochodziło do tego zimą. Jednak siedzenie w autobusie
nie przynosiło szczególnej ulgi. Jeden z modeli naszych PKS-ów był
otwierany na klamkę, a przez szczeliny w dachu do środka wpadał
śnieg. Wierzcie mi lub nie: zawsze najmocniej padało na mnie.
Złapanie stopa było często rozwiązaniem rozsądniejszym
i wygodniejszym. I przynosiło mi tak potrzebny zastrzyk adrenaliny,
aż stało się absolutnym uzależnieniem, z którym nie chciałam
walczyć.

Siedemnaście lat i pięćdziesiąt złotych – tyle miałam, gdy


chwyciłam plecak, w którym były tylko ubrania i śpiwór, i ruszyłam
w pierwszą autostopową podróż. W towarzystwie przyjaciółki, która
też jeszcze nie osiągnęła pełnoletności. To był moment, gdy dotarło
do nas, że skoro możemy przejechać autostopem z domu do szkoły,
to równie dobrze możemy się wybrać z Brus do Warszawy. A potem
do Zamościa, Łodzi, Poznania i wrócić do domu. Magda wówczas
pierwszy raz była w stolicy. Po raz pierwszy znalazłyśmy się tak
daleko od domu. Dopiero co przeżywałam pierwszą podróż
pociągiem bez rodziców, a teraz byłam sama, odpowiedzialna za
siebie w kilkumilionowym mieście. Poruszałyśmy się tylko

8
autostopem, jak ognia unikałyśmy nieznanego nam metra, nie
miałyśmy mapy, poza taką małą umieszczoną w kalendarzu.
Naszym celem był Zamość i spotkanie z internetowym znajomym
oraz wypicie taniego wina o smaku gruszki. Wszystko się udało –
bez namiotu i internetu. Kierowały nami młodzieńcza odwaga,
porywczość oraz nastoletnia naiwność. Teraz wiem, jakie to było
kosmicznie nierozsądne, ale chyba musiało takie być, byśmy
zdecydowały się podjąć kolejne kroki.

9
10
PIERWSZA PODRÓŻ

Niecierpliwie czekałam na odbiór dowodu osobistego. To był mój


bilet do podróży w odległe zakątki świata. Jedyny, jakiego wtedy
potrzebowałam. Pełnoletność wydawała mi się cudowną nową
rzeczywistością, w której mogę decydować za siebie. Prawdziwa
wolność! Oczywiście czas zweryfikował wiele z tych iluzorycznych
marzeń, ale jedno było prawdą – mogłam podróżować i podczas
tych podróży decydować za siebie. Nie potrzebowałam żadnych
zgód, a w razie kłopotów nikt nie informował rodziców. Moje
problemy miały być już tylko moimi problemami, z którymi
musiałam radzić sobie ja, nikt inny. Na tym zależało mi najbardziej
i to wtedy wydawało mi się sytuacją idealną.
Ostatniego dnia maja podarowano mi wolność w postaci
plastikowego dokumentu. Miesiąc później miałam już spakowany
plecak i mapę z oznaczonymi miastami, które chciałam zobaczyć.
Wyszłam z domu w dziurawych czerwonych trampkach, które
pożyczyłam od siostry, nic jej nie mówiąc. Niedługo później
zrozumiałam, że cienka warstwa gumy nie chroni przed maleńkimi
kamieniami, i co chwilę czułam intensywne ukłucia. Jednak nie
cofnęłam się, nie miałam wyjścia, bo wszystkie pieniądze, jakie
posiadałam – sto euro – przeznaczyłam na tę miesięczną przygodę.
Byłam w stanie znieść trochę bólu w zamian za kilka dni wyprawy.
W plecaku miałam też ulubione koszulki po bracie. Szczególnie
ważna była szara z Simpsonami, którą dostosowałam do swojego
wizerunku, obcinając jej rękawy. Wycięłam je tak głęboko, że
odsłaniała mi żebra. Najbardziej wypasiony miałam plecak.
Czerwony, taki konkretny, z wieloma klamrami – dostałam go od

11
przyjaciół na osiemnastkowej imprezie. Sprezentowano mi również
jednoosobowy namiot z marketu i to właśnie ten dom miał
pomieścić mnie i Magdalenę.
Magda niecierpliwiła się tak samo jak ja. Już od roku była
pełnoletnia, więc w zasadzie czekała tylko na mnie. Mnie trudno
było wytrzymać miesiąc, a ona czekała niemal rok.

Miałyśmy przy sobie dwa telefony. Ja starą rozsuwaną nokię,


której bateria wytrzymywała dwa tygodnie, o ile nie grało się
w węża. Sprzęt mojej kompanki był w podobnym stylu. Na koncie
miałyśmy kilkadziesiąt złotych – wystarczająco, by wysyłać dwa
SMS-y dziennie do rodziców. Taka była umowa, ale wiedziałyśmy, że
te dwie wiadomości nie usuną ich obaw. Miałyśmy ogromne
szczęście – rodzice nas wspierali, choć zaciskali przy tym zęby.
W głębi serca chcieli, byśmy realizowały swoje marzenia, lecz nie
ulegało wątpliwości, że jest to dla nich trudne. A marzeń miałyśmy
wiele! Spokojnie mogłybyśmy obdarować nimi kilka osób.
Pragnęłyśmy zobaczyć Paryż, Madryt, dojechać do Portugalii i ujrzeć
ocean! Nauczyć się angielskiego, spróbować francuskich
makaroników i hiszpańskich pomidorów. Lista marzeń wydłużała się
z każdym dniem, odkąd tylko wiedziałyśmy, że ruszymy
w autostopową podróż.

Na papierowej mapie Europy zakreśliłyśmy kilka stolic i mniej


więcej ustaliłyśmy, ile przystanków możemy zrobić, żeby wrócić do
kraju na czas. Palcem śledziłyśmy nieznane nam drogi,
zapamiętywałyśmy numery autostrad i zastanawiałyśmy się, kiedy
zobaczymy pierwsze palmy i krajobraz się zmieni. Kiedy znikną lasy
sosnowe, a pojawią się pustynne połacie. Kiedy zmieni się zapach
powietrza, a temperatura podskoczy tak, że będziemy się męczyć,

12
leżąc. To miały być nowe doświadczenia, a nam – dwóm
blondynkom o łącznej wadze stu kilogramów – wydawało się, że
jesteśmy gotowe na wszystko. Świat stał przed nami otworem.

Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy miałyśmy problem, by


wyjechać autostopem z rodzinnej miejscowości. Zapakowane jak na
wojnę, z plecakami wystającymi ponad czubki głów i kończącymi się
poniżej pośladków, stałyśmy w bezruchu i ciszy, nie mogąc się
doczekać, aż ktoś nas zabierze. Czułyśmy się jak wtedy, gdy
jesteśmy gotowi na imprezę, odpicowani na maksa, ale wciąż
siedzimy na kanapie obok rodziców i czekamy na transport do
klubu. Takie oczekiwanie się ciągnie i ciągnie. I tak ciągnęły się
minuty na przystanku autobusowym. Stres narastał, a w głowie
dudniło: „Taaa, miały dojechać nad ocean, a utknęły w Brusach. Co
my sobie myślałyśmy?”. Niewiele wtedy mówiłyśmy, bo przełyki,
żołądki i zęby miałyśmy ściśnięte ze zdenerwowania i niepokoju
przed nieznanym. Mijali nas przechodnie, którzy uśmiechali się pod
nosem, widząc nasz ekwipunek. W Brusach wszyscy się znają, więc
rumieńce na naszych twarzach były coraz większe i wyraźniejsze.
Z każdą minutą traciłyśmy wiarę w siebie, a samochody mijały nas
bez zainteresowania. Każde przejeżdżające obok nas auto niemal
fizycznie kłuło w serce. Przecież zrobiłyśmy wszystko jak należy!
Założyłyśmy jasne koszulki, miałyśmy plecaki podróżnicze,
schowałyśmy okulary przeciwsłoneczne i uśmiechałyśmy się
z całych sił. Wszystko zgodnie z zasadami z poradników o tanim
podróżowaniu. Jednak efektów nie było. Zaczęłyśmy się obawiać, że
tego dnia wrócimy do domu jak córki marnotrawne, z nosami na
kwintę i wstydem porażki. Nic nie bolałoby mnie tak, jak rezygnacja
i przyznanie komuś, że taka podróż to idiotyzm.

13
Kierowca włączył kierunkowskaz i zjechał w zatoczkę
autobusową. Udało się. Teraz już będziemy tylko dalej, nikt nas nie
będzie znał, a my niczego nie będziemy się wstydzić. Przecież
głupotą było czerwienienie się z powodu wiary we własne marzenia.
Zadowolone dosłownie podbiegłyśmy do auta. Gdy wsiadłam,
zapisałam w pamiętniku:

Ahoj, przygodo!

***


14

To była nasza pierwsza samotna noc poza Polską. Pierwszy nocleg,
który zorganizowałyśmy same, bez pomocy rodziny czy przyjaciół.
Ba! Bez pomocy internetu, bo w kieszeniach naszych bynajmniej
nie podróżniczych kurtek miałyśmy maleńkie komórki. Wcześniej
dwie noce spędziłyśmy w Berlinie, u przyjaciółki mojej siostry. To
była druga w moim życiu stolica, co nie zaskakuje, gdy dodam, że
po raz pierwszy byłam poza Polską. W Berlinie fascynowały mnie
nawet przejścia dla pieszych, rozbudowane ścieżki rowerowe,
wielkie budynki, jedzenie sprzedawane na ulicy. Nie smakowały mi
serowe frytki, ale za to bawiły mnie i rozczulały kolorowe misie
ustawione przy każdej z centralnych ulic. O ból głowy przyprawiały
mnie ceny biletów komunikacji miejskiej. Nie było jeszcze palm, ale
okazało się, że „nowości” możemy znaleźć tuż za zachodnią granicą.
Nawet w postaci pierwszego w życiu ukąszenia przez pszczołę.

15
Zostawiłyśmy Niemcy za sobą i byłyśmy w centrum Amsterdamu.
Usiadłyśmy na jednej z ławek przy kanale i rozpoczęłyśmy ucztę.
Chwilę wcześniej w markecie kupiłyśmy bułki i butelkę wina. Z dna
plecaków wygrzebałyśmy konserwy, które wiozłyśmy z Polski.
Pasztety, paprykarze i jedna zupka chińska na specjalną okazję.
Pojawił się problem: czy w Amsterdamie można pić w miejscu
publicznym?

Odpowiedź siedziała zaraz obok, na sąsiedniej ławce. A był to


młody, choć starszy od nas mężczyzna. Podeszłam i bez ogródek
zapytałam, czy mogę tutaj napić się alkoholu. Nie wiedział, ale
chętnie do nas dołączył. Butelkę otworzyłam maskarą, wbijając ją
w średniej jakości korek. Tim był Anglikiem i z powodzeniem
mógłby grać w boysbandzie. Na przedramionach wytatuowane
gwiazdy, w dolnej wardze kolczyk, farbowane na blond włosy. Od
razu zgadł, że jesteśmy z Polski, i ochoczo podciągnął rękaw, żeby
pokazać ramię, na którym widniał orzełek w biało-czerwonych
barwach oraz warszawska Syrenka. W dowodzie miał ewidentnie
polskie, pełne polskich znaków nazwisko, które nosił dzięki swoim
polskim dziadkom.

Nasza impreza na ławce dopiero się zaczęła. Czym byłaby


wizyta w Amsterdamie bez choćby krótkiej wizyty w coffee shopie?
To był ważny punkt naszej wyprawowej listy marzeń. Wybraliśmy
najbliższy, na rogu. Gdy ostrożnie popchnęłam szklane drzwi,
uderzyła mnie chmura gęstego białego dymu. Uśmiechnięta
kasjerka podała nam menu i kazała wybrać gatunek. Przed oczami
mieniły nam się nieznane nazwy konopi – każda z nich odpowiadała
ściśle określonym emocjom. Radość, zamyślenie, konsternacja,

16
śmiech. Gdyby była tam opcja „pech”, uwierzyłabym, że właśnie
taki nam podłożono i taki spaliliśmy. Wieczór dopiero się rozkręcał.

Przespacerowaliśmy się czerwoną ulicą. W witrynach prężyły się


zgrabne kobiety w perukach i kozakach za kolano. Palcem
zapraszały do siebie i posyłały zalotne uśmiechy. Część z nich
siedziała w głębi, widocznie znudzona ciekawskimi spojrzeniami
przechodniów. Czekały na swoją kolej, na klientów. Cóż, nie tym
razem. Lekko zniesmaczeni tym ludzkim zoo ruszyliśmy w stronę
hostelu Tima. Chciał odprowadzić nas do naszego, ale duma nie
pozwoliła nam przyznać, że na hostele zwyczajnie nas nie stać, więc
wykręciłyśmy się, mówiąc, że dla nas impreza nadal trwa.
Pożegnaliśmy się grubo po północy. Znów byłyśmy same w centrum
europejskiej stolicy.

Ze zbyt ciężkimi plecakami włóczyłyśmy się po uliczkach. Nie


byłyśmy szczególnie przestraszone. Plecaki dawały nam poczucie,
że jesteśmy odważne i niezależne. Bez nich byłyśmy nikim. Plecak
zawsze niesie za sobą historię, a my mimo marnego doświadczenia
czułyśmy się jak wielcy odkrywcy. Do dziś, gdy mam na plecach
duży bagaż, wyżej podnoszę brodę i czuję się silniejsza niż
w obcasach i sukience. Spacerowałyśmy energicznie, aż w końcu go
dostrzegłyśmy – dom na drzewie. To było tak abstrakcyjne, że aż
nierealne. Duży plac zabaw, ogromne drzewo, a na nim
dwupiętrowy drewniany domek. Tego typu dom był naszym
wspólnym marzeniem i naprawdę nie sądziłyśmy, że pierwszą noc
w takim miejscu spędzimy właśnie w Amsterdamie. Weszłyśmy na
poddasze i zgodnie stwierdziłyśmy, że lepiej nie mogłyśmy trafić.
Rozłożyłyśmy na podłodze plandekę, wskoczyłyśmy w śpiwory
i szybko usnęłyśmy.

17
Jednak nie na długo. Obudził nas ulewny deszcz, co
prawdopodobnie nie zaskoczyłoby żadnego podróżnika godnego
immunitetu w postaci plecaka, ale nas owszem. Plandeka
ogrodnicza spod tyłka powędrowała nad nasze głowy i lekko
zmoknięte postanowiłyśmy spać dalej. Plandeka to niesamowicie
przydatna część ekwipunku. Można jej użyć jako karimaty, dachu
nad głową, przedsionka w namiocie, stołu, krzesła, ochrony przed
deszczem. Podejrzewam, że gdyby była taka potrzeba,
sprawdziłaby się jako spadochron i ponton. Obym nie musiała tego
sprawdzać.

18
Sen przyszedł ponownie, ale znów na bardzo krótko. Tym razem
zbudziły nas grzmoty i to chyba one pchnęły w nas odrobinę
rozsądku. Szybka kalkulacja: czubek drzewa, burza, piorun równa
się zły pomysł. W popłochu wyszłyśmy z naszego schronu, ciągnąc
za sobą przemoczone śpiwory i plandekę. I tak wystrojone
wróciłyśmy na ulice Amsterdamu. Minął nas ktoś na rowerze
i w tym rowerowym pędzie wręczył mi ogromną niebieską
parasolkę. „Nie ma za co” – krzyknął tylko, samemu okropnie
moknąc. Było nieco lepiej, ale deszcz nie ustawał. Jedyne, czego
wtedy potrzebowałyśmy, to zadaszenie, którego jak na złość nie
mogłyśmy nigdzie znaleźć. Maleńki daszek wystający z fasady
budynku byłby dla nas spełnieniem marzeń. Przemokłyśmy już do
suchej nitki, gdy ujrzałyśmy ogromny budynek z dużą zadaszoną
przestrzenią od frontu. Nie zastanawiając się zbyt długo,
zbudowałyśmy przy nim naszą sypialnię. Oparłyśmy się o plecaki
i czekałyśmy na sen.

„Wczorajsza noc była najgorsza, mokra, zimna, nawet siatki


z Biedry przemokły” – napisała Magda w pamiętniku o poranku,
chwilę po tym, jak zorientowałyśmy się, że spałyśmy obok jakiegoś
bardzo ważnego budynku, o czym świadczyły liczne tablice
z gwiazdkami Unii Europejskiej. Zwinęłyśmy się o świcie i czym
prędzej popędziłyśmy w stronę wylotówki, pytając zakłopotanych
przechodniów, jak dotrzeć na autostradę. Wtedy było to dla nas
całkiem normalne i naturalne pytanie i sądziłyśmy, że gdy zapytamy
o autostradę A2, każdy bez zastanowienia wskaże nam kierunek.
Niestety tak nie było, więc najczęściej pomagały nam znaki
drogowe, mapa i orientacja w terenie, która nawet w mieście
pozwalała nam ustalić kierunek północny. Jako dziecko dużo

19
chodziłam po lesie i nawet kiedy dotarłam do nowych miejsc,
potrafiłam bez problemu wrócić, bo zawsze czułam, z której strony
jest morze, mimo że było oddalone o ponad sto kilometrów. Jako
dziesięciolatka poprawiłam mamę, gdy pomyliła trasę, i z atlasem
drogowym w rękach wytłumaczyłam jej błąd. Mapy kocham od
zawsze, a szukanie drogi jest jak gra przygodowa z najlepszą
grafiką. Zagubiona w świecie czuję się jak ryba w wodzie.

Zdecydowanie bardziej oderwana od rzeczywistości była nasza


pani kierowca, która podczas ulewy zostawiła nas na autostradzie,
zaraz za łukiem. Wiedziałyśmy z książek i poradników, że takie
sytuacje się zdarzają i że trzeba… ich unikać. Nie wolno spacerować
po autostradzie, dlatego nad naszymi głowami wisiało widmo
mandatu. Ulewa też nie pomagała – wyglądałyśmy żałośnie. Po
lewej lądowały samoloty, a po prawej pędziły auta, które nawet
w normalnych warunkach pogodowych nie byłyby w stanie się
zatrzymać. Tkwiłyśmy tuż za zakrętem. Wiatr porwał nam parasolkę
i wywinął ją na drugą stronę, a krople siekły nasze ciała i twarze.
Woda wlewała nam się przez dziury w podeszwach. Plandeką
zabezpieczyłyśmy plecaki, które wyglądały jak zwłoki okryte folią.
W zasadzie to nawet chciałyśmy, żeby przyjechała policja. Każda
sekunda w tamtym miejscu przybliżała nas do tragedii.

Na przybycie potrzebowali może dziesięć minut.

– Proszę się odsunąć! – powiedzieli, widząc tajemniczą


niebieską górę, na której zbierała się woda.

Zrobiłyśmy krok w tył, jednocześnie pokazując im dłonie.


Widziałyśmy to w filmach, więc to był naturalny odruch. Jeden
z policjantów, trzymając pałkę, podszedł do plandeki i delikatnie ją
uniósł, przez co po naszych plecakach spłynęło kilka litrów wody.

20
– Co tu robicie?

– Jesteśmy autostopowiczkami. Kierowca nas tu zostawił –


powiedziałam, przybierając najbardziej niewinny wyraz twarzy.

– Wsiadajcie.

Niczym zmokłe kury wsiadłyśmy, a woda z naszych ciał


utworzyła kałużę na plastikowej kanapie radiowozu. Mundurowi
byli uprzejmi, zaciekawieni, a nie zdenerwowani dodatkowym
zgłoszeniem. Odwieźli nas na dworzec i życzyli miłego dnia. Jak
tylko dojechałyśmy do nieznanej nam miejscowości w okolicy
Amsterdamu, na niebie pojawiło się słońce i rozpoczęłyśmy etap
suszenia. Łapałyśmy każdy promień, licząc na wysuszenie choć
kilku nitek naszych ubrań. Zmiana skarpet na suche na niewiele się
zdała, bo włożone do tych samych butów stopy po chwili były tak
samo zimne.

Z tablicy wynikało, że bilet do Amsterdamu kosztuje ponad


sto złotych. Było to rozwiązanie o tyle głupie, że przecież
zamierzałyśmy z tego Amsterdamu znowu się wydostać, a co
gorsza – czekałaby nas kolejna noc w stolicy. Oczywiście
zdecydowałyśmy się kontynuować autostopową przygodę. Tylko nie
bardzo wiedziałyśmy, w którą stronę iść. Droga nie była zbyt
ruchliwa i żaden z drogowskazów nie wskazywał kierunku.
Najdogodniejsze miejsce do łapania stopa nie gwarantowało nam
bezpieczeństwa, ale po trzygodzinnych próbach zdecydowałyśmy
się ruszyć w nowym kierunku.

Był to długi zjazd dla autobusu. Sto metrów otoczonej murkiem


drogi, na końcu której znajdowało się zadaszenie dla oczekujących.
Musiałyśmy się dostać na sam początek tej wąziutkiej drogi. Gdy

21
byłyśmy już blisko końca, zobaczyłyśmy nadjeżdżający autobus.
Znalazłyśmy się w potrzasku. Wzięłyśmy nogi za pas i co sił
biegłyśmy przed siebie, żeby schować się w budce. Autobus zwolnił,
ale wciąż jechał tuż za nami. Magda niczym parkourowiec
przeskoczyła przez murek i wylądowała w długich i kłujących
mokrych zaroślach. Ja nadal biegłam, a kątem oka widziałam
zaskoczonego, ale i rozbawionego sytuacją kierowcę. Wreszcie
dobiegłam do celu i jak gdyby nigdy nic, usiadłam na ławce. W tym
momencie kierowca mógłby wstać i zacząć klaskać, bo to było
chyba najbardziej komiczne wydarzenie mojego życia. Żywcem
wyjęte ze średniej klasy angielskiej komedii albo sitcomu.

22
Zrezygnowałyśmy z tego pomysłu i próbowałyśmy w kolejnych
zatoczkach – bezskutecznie. Kilka godzin i nic. Wreszcie olśnienie –
chodźmy się umyć. Znalazłyśmy stację benzynową z w miarę pustą
łazienką. Tam zmieniłyśmy ubrania, odświeżyłyśmy się i jako
podróżnicze księżniczki zrobiłyśmy sobie nawet makijaż. Wyszłyśmy
świeże, piękne, pachnące i… złapałyśmy na stopa pierwsze auto
wyjeżdżające ze stacji. Ku Francji! 


Jechaliśmy przez tunel, którego światła równomiernie trafiały
w auto. W głośnikach La foule Édith Piaf. Na rękach miałam gęsią
skórkę. Gdy wyjechaliśmy z tunelu, oślepiło mnie światło dziennie.
A kiedy mój wzrok się przyzwyczaił, ujrzałam ozdobne kamienice,
szalone uliczki i klimatyczne kawiarnie. Zaskoczyła mnie liczba
czarnoskórych osób oraz stylowo ubranych kobiet. Ten tunel
przeniósł nas do innego świata. Spoglądałam na szyldy, których nie
sposób było rozczytać, aż wreszcie zobaczyłam wieżę Eiffla,
zaledwie jej czubek. I po policzkach popłynęły mi łzy. W aucie
wszyscy milczeliśmy. Kierowca chyba wyczuł napięcie i powagę tej
chwili, bo nic nie mówił. Labib, który prowadził auto, jechał okrężną
trasą, żeby pokazać nam wszystko. Wszystko, co znałyśmy tylko
z książek. Widoki, które były znane od dzieciństwa, a mimo to
tak odległe. Dopiero wtedy poczułyśmy, że faktycznie jesteśmy
w podróży. Że jesteśmy tak daleko i realizujemy swoje marzenia.
Byłam wzruszona, a moja gęsia skóra migrowała już z rąk na uda.
Nie odrywałam wzroku od szyby, miałam wrażenie, że niesie nas
muzyka. To był jeden z tych idealnych momentów w życiu, którym
niczego nie brakuje, które są perfekcyjne. W takich chwilach nie

23
myśli się o niczym innym. Ani o studiach, ani o obowiązkach.
Istnieje tylko wspaniałe tu i teraz.

Objechaliśmy wieżę Eiffla, łuk triumfalny i gmach opery.


Zobaczyliśmy Sekwanę, a w radiu wciąż leciała francuska muzyka,
która dodawała tej sytuacji jakiejś magii. Miałam wrażenie, że ktoś
mnie wrzucił w ciało i życie innej osoby. Jakim prawem byłam tam
właśnie ja? Do tej chwili uważałam, że podróżowanie to luksus
dla osób z dużą ilością gotówki. Oczywiście słyszałam i czytałam
o podróżach niskobudżetowych, ale tłumaczyłam sobie, że ci ludzie
muszą być niewyobrażalnie odważni. Z pewnością mają świetny
ekwipunek, doświadczenie przekazane przez rodziców i po prostu
wiedzą, jak sobie poradzić. Na pewno nie boją się metra, nie
pochodzą z kosmicznie małej wioski, wiele razy byli za granicą, nie
mają dziurawych butów i prowadzi ich ultranowoczesna nawigacja.
Cały czas sobie wmawiałam, że to nie może być ktoś tak
nieogarnięty i nieprzygotowany jak ja. A jednak. Byłam w Paryżu,
a przede mną stała budowla, którą układałam z zapałek na konkurs
plastyczny w podstawówce. Była znacznie wyższa, niż sądziłam,
i zdecydowanie mniej zjawiskowa niż w podręczniku. Ale była i ja
tam byłam – to właśnie miało dla mnie znaczenie. Francja, Paryż,
a w tym wszystkim Dodo. Byłam dumna, cholera, naprawdę dumna.

Labib, nasz kierowca, z zawodu policjant, podróżował ze swoim


psem, złotym labradorem. Pies przez całą drogę aż od Lille opierał
pysk o moje udo, a nieufna Magda siedziała na przednim siedzeniu
i próbowała dogadać się z kierowcą o gładkiej, czarnej jak popiół
skórze. Magda w szkole uczyła się języka niemieckiego. Ja jestem
zaledwie o rok młodsza, ale w tej samej szkole miałam angielski.
Mimo to zawsze czułam lęk przed odzywaniem się w obcej mowie.

24
Nawet kiedy mówię w języku polskim, seplenię i uciekają mi głoski,
co sama słyszę, ale nie potrafię nad tym zapanować. Problem nasilił
się, gdy nosiłam aparat ortodontyczny – po jego zdjęciu mój język
już nie wiedział, jak powinien się układać i jak radzić sobie z nowym
otoczeniem. Jeżeli chodzi o lekcje angielskiego, zawsze miałam
dobre stopnie. Potrafiłam wykuć się regułek i zastosować je na
testach. Potrafiłam też się odezwać, ale daleko mi było do
swobodnej rozmowy o wszystkim i o niczym. Do podróży
przekonałam rodziców właśnie tym argumentem – chciałam pozbyć
się wstydu jeszcze przed maturą ustną. Nie sądzę, żeby to na nich
działało, ale było prawdą. Taki skok na głęboką wodę sprawił, że
pozbyłam się obaw, poczułam się swobodniej i zaczęłam nawet
eksperymentować, tworząc skróty oraz upraszczając formy. Każda
pochwała moich umiejętności od kierowców dodawała mi skrzydeł.
A każde „nie mów jak naukowiec” sprawiało, że zapominałam
o skomplikowanych formach i przestałam blokować się po
wyłapaniu małych błędów. Każdego dnia mówiłam lepiej.

Magda rozumiała wszystko, ale wciąż nie potrafiła wybąkać ani


słowa. Blokowało ją to, że obok ma osobę, która w razie wypadku
może przetłumaczyć. Nie musiała nawet się skupiać, więc nauka
była bezskuteczna. Jednak tym razem nie było odwrotu, bo jej
strach przed pyszczkiem czworonożnego potwora był silniejszy niż
lęk przed językiem angielskim. Siedziała z przodu, a ja z tyłu
udawałam, że nic nie słyszę. Włączałam się tylko w wyjątkowych
sytuacjach, na przykład wtedy gdy usłyszałam:

– Potrzebujecie prysznica?

„Czekaj, co?”.

25
To pytanie było tak zaskakujące, że pochyliłam się do przodu,
aż moja twarz wylądowała między policjantem a Magdalenką. Nie
byłam pewna, czy pytanie padło z jego ust tak bez kontekstu, czy
moja koleżanka powiedziała coś, co mogło zostać źle odebrane.
Zamieniłam się w słuch.

– Możecie być moimi gośćmi. Odpoczniecie, a rano zawiozę was


do centrum i pozwiedzacie.

Najpierw odmówiłyśmy, ale ostatecznie przystałyśmy tylko na


propozycję obiadu i ciepłej kąpieli. Stanowczo odmówiłyśmy
nocowania, a Paryż chciałyśmy zwiedzić jeszcze tego dnia. Labib
kiwnięciem głowy zaklepał pomysł i jechaliśmy dalej, rozprawiając
na przeróżne tematy – od muzyki Whitney Houston aż po
gospodarkę w Polsce. Więcej, choć i tak niewiele, wiedziałyśmy na
ten pierwszy temat.

Dojechaliśmy na oddalone od centrum osiedle. Na powitanie


wyszedł nam niziutki Francuz z maleńkimi okularami na nosie. Miał
siwe włosy i za długie spodnie, a czarny T-shirt opinał jego kościste
ramiona.

– Bonjour! – powiedział zmieszany, a ja poczułam, że to typ


człowieka, który z Magdą dogada się bez słów. Oboje nie mówili po
angielsku.

Weszłyśmy do bardzo skromnego mieszkania Sebastiana. Na


ścianach wisiały zdjęcia jego siedmioletniego syna. Z meczu,
wspólnego wypadu na ryby, ze szkolnego przedstawienia. Nie było
miejsca w domu, gdzie nie można by znaleźć twarzy tego dziecka.
Sebuś przygotował dla nas kawę. Najpierw poszła się umyć Magda.
Ja chciałam w tym czasie lepiej poznać gospodarza i ustalić

26
z Labibem plan działania. Ten prysznic trwał wieczność. Wcale nie
dlatego, że miałam niemiłych rozmówców, po prostu Magda chyba
chciała się umyć na zapas. Gdy wyszła, jej głowa parowała od
gorącej wody, a do moich nozdrzy dotarł przyjemny zapach
mydełka. Zamieniłyśmy się miejscami, a Labib opuścił mieszkanie.
Magda i Sebuś zostali sami, podczas gdy ja korzystałam
z dobrodziejstw prywatności i gorącej bieżącej wody. Podczas
prysznica w podróży przymyka się oczy z rozkoszy. Jakby był
w stanie zmyć z nas całe zmęczenie. Stałam przez chwilę
w bezruchu, woda silnym strumieniem smagała moją twarz, aż
czułam, jak odżywam. Gdy zakręciłam kurek, usłyszałam śmiech
Magdy i Sebka. Raz chichotała ona, raz on. Osuszałam głowę
i słuchałam ich niepodrabialnej konwersacji w trzech językach.
Dogadali się! Wyszłam z łazienki nowa, zadowolona, pachnąca
i parująca jak moja przyjaciółka.

– On jest genialny! – Magda wciąż miała czerwone policzki, ale


nie byłam pewna, czy od temperatury wody, czy z rozbawienia.
Sebuś wyglądał podobnie, nieco zawstydzony chował wzrok.

Wrócił Labib z małą torbą zakupów.

– Dziewczyny, robi się późno. Na pewno nie chcecie zostać? –


zapytał. – Mogę zrobić nam obiad, ale jeśli będziemy mieć więcej
czasu, to pojedziemy do Auchan… Macie w Polsce Auchan? I wtedy
zrobimy naprawdę pyszną kolację!

Miałyśmy do wyboru kolejną noc w centrum stolicy albo


wygodne łóżka. Zamiast konserw mogłyśmy coś ugotować, a rano
znowu wziąć prysznic zamiast zmarznięte po nocy dłonie myć na
stacji benzynowej. Sebuś i Labib nas do siebie przekonali. Byli
ciekawą parą przyjaciół. Wątły i nieśmiały nauczyciel historii oraz

27
przypakowany, łysy, wysoki policjant, który nie wstydził się tańczyć
i śpiewać do Whitney. Decyzja była łatwa, ale nie natychmiastowa.
W końcu się zgodziłyśmy i przeniosłyśmy swoje rzeczy do pokoju
syna Seby. Ostatnio w łóżkach spałyśmy w Niemczech, więc
poczułyśmy się jak w gabinecie odnowy biologicznej. Po szybkiej
kawie wsiedliśmy do auta, ale już bez psa, bo właściciel zawiózł go
do domu, i udaliśmy się do marketu.

– A macie Carrefour? – pytał Labib. – Naprawdę? I Auchan też?


To wy wszystko macie w tej Polsce!

To były bardzo długie zakupy, podejrzewam, że trudno


o bardziej zdezorientowaną i niezdecydowaną grupę. Od ryb
przechodziliśmy do makaronów, od makaronów do mrożonek, a od
mrożonek do mięs, za każdym razem mijając alejkę z serami
i wybierając kolejny rodzaj. Nie znałam tych serów, wszystko mi
tam śmierdziało. Moim ulubionym był „ten bez dziur”, bo „ten
z dziurami” już mi trochę zajeżdżał. A tutaj miałam przed sobą całe
lodówki przeróżnych gatunków – żółtych, białych i tych
niebieskawych, pleśniowych. Ludzie swobodnie lawirowali między
stertami produktów i bez problemu wybierali sery, podając trudne
nazwy. Największe wzięcie miały te najjaśniejsze, okrągłe, ze
skórką, na jakie ja bym się nigdy nie zdecydowała. Za to te, które
dla mnie były najbezpieczniejsze, leżały gdzieś w rogach lodówek
i nikt nie zwracał na nie uwagi. Dla mnie to była czarna magia.
Magią były też kosmiczne ceny i produkty, które widziałam po raz
pierwszy. Zaskoczyły mnie wina w kartonie, które w Polsce kojarzą
się z tanim trunkiem, tutaj były kupowane przez rodziny bez
najmniejszego wstydu. Też takie kupiliśmy, dzięki czemu moja
ciekawość została zaspokojona.

28
Na kolację podano krwiste steki. Magda nie wiedziała, jak radzić
sobie z tak surowym mięsem, ale odważnie zabrała się za
ociekający krwią kawał. Widziałam, że to dla niej nowość, lecz bez
wahania włożyła widelec do ust i z aprobatą pokiwała głową. Nie
było w tym ani odrobiny fałszu. Ja dostałam rybę i bagietkę
z musztardą z Dijon. Mięso rozpływało mi się w ustach, a bagietka
przyjemnie chrupała. Nie sądziłam, że białe pieczywo może być tak
smaczne i sycące. Do kolacji podano rzecz jasna czerwone wino.
Wbiliśmy korek w karton, a chwilę później wszyscy mieliśmy pełne
kieliszki. W tle leciała muzyka wspomnianej już Édith Piaf.

29
Po posiłku przeszliśmy na balkon, żeby stamtąd obserwować
pięknie podświetloną wieżę Eiffla i dalej rozkoszować się
winem, które nie miało nic wspólnego z siarkowym polskim
odpowiednikiem. Wieczór upłynął nam na długich rozmowach, aż
nasze opadające powieki podpowiedziały gospodarzowi, że pora
spać.

Kolejnego ranka zgodnie z obietnicą Seba i Labib odwieźli nas do


samego centrum. Przy okazji wpakowali się w wielki korek i trzy
razy utknęli w ślepej uliczce. Nigdy wcześniej nie widziałam tak
chaotycznego ruchu ulicznego. Pożegnaliśmy się pod wieżą Eiffla,
po godzinie poszukiwań odpowiedniego miejsca do zaparkowania na
minutę.

Moim wielkim pragnieniem było dotknięcie wieży. Nawet nie


wejście na nią, bo kolejki były słynne jak ona sama i nie miałam
ochoty tracić na to czasu. Dlatego moje marzenie ograniczało się do
dotknięcia metalowej konstrukcji. Podeszłyśmy blisko, jeszcze
bliżej, aż w końcu tak blisko, że opadły mi ramiona. Nikt mi nie
powiedział, że wieża stoi na ogromnych betonowych klocach,
znacznie wyższych niż człowiek. Dotknięcie zimnego metalu nie było
możliwe bez ustawienia się w kilometrowej kolejce. Musiałam
obejść się smakiem.

Nasz wczorajszy zapał ostygł i trzeźwym okiem patrzyłyśmy na


miasto. Zobaczyłyśmy to, czego dzień wcześniej nie byłyśmy
w stanie dostrzec, i usłyszałyśmy to, co wczoraj zagłuszały śpiewy
Édith. Miasto było… brudne. I zatłoczone, okropnie zatłoczone.
Każdy na każdego trąbił, ludzie przepychali się na przejściach i do
siebie krzyczeli. Wcale nie było tutaj tyle zieleni, jak mi się

30
wcześniej wydawało. Jakoś Paryż przestał mi się podobać.
Obeszłyśmy wszystko wokół i zgodnie stwierdziliśmy, że na nas
pora. Może innym razem zostaniemy na dłużej.

Poprzednia noc nie należała do najprzyjemniejszych. Rozłożyłyśmy


namiot na stacji benzynowej w lesie niedaleko przejścia
granicznego w Irunie. Dwa lata później dowiem się, że z tej stacji
jest bezpośrednie zejście na dziką plażę, ale wtedy nie miałam
o tym pojęcia, więc namiot stanął w lesie. Jak na osiemnastoletnie
żółtodzioby przystało, zdecydowałyśmy się na niesamowicie
skuteczny kamuflaż – z leżących gałęzi. Bardzo bałyśmy się, że ktoś
nas zauważy i zadzwoni na policję, a ta wystawi nam mandat. Gdy
niezbyt szczęśliwe szłyśmy spać, owinęłyśmy nasze obuwie
plandeką. Podróżowałyśmy z jednoosobowym namiotem, który
musiał pomieścić nas dwie oraz plecaki i nie było szans na
upchnięcie w środku dwóch par butów. Z plandeki zrobił się brodzik
pełen rosy, pośrodku którego leżały moje dziurawe trampki.
O piątej rano – gdy obudziłyśmy się, zanim złapał nas świt –
nałożyłam różowe japonki z Biedronki.

Niespodziewanie świt nastał dopiero o ósmej, więc przez trzy


godziny koczowałyśmy przed wejściem do stacji. Cisza raczej nigdy
nie była nam bliska, dlatego jadłyśmy rybne konserwy, co chwila
wybuchając śmiechem. Wreszcie stanęłam w tych japonkach, by
złapać stopa, i chwilę później naszym oczom ukazał się pas
Pirenejów.

Wjechałyśmy do Hiszpanii i to były chwile pełne wzruszenia.


Gdy przekraczałam granicę kolejnego, nowego dla mnie państwa,
żułam gumę o smaku arbuzowym, którą dał nam kierowca

31
ciężarówki i która w tamtym momencie smakowała jak najdroższy
afrodyzjak. Kiedy znaki stały się bardziej czytelne niż francuskie,
zdałam sobie sprawę, że nie spróbowałam makaroników.
Dotarłyśmy do San Sebastián, miasta, którego zwiedzenie polecił
nam ojczym Magdy.

Tego dnia po raz pierwszy ujrzałam ocean, ignorując fakt, że od


strony Zatoki Biskajskiej. To było moje wielkie marzenie – zobaczyć
ocean. To już nie tylko morze, to coś większego. Coś pomiędzy
kontynentami, odległe, rozległe, bardzo zimne i tajemnicze. Ocean
kojarzył mi się z surfingiem, egzotyką oraz filmami o życiu na
wybrzeżu. Morze znałam doskonale, ale ocean to było coś!
Stałyśmy na moście w San Sebastián i obserwowałyśmy zatokę.
Szczęki nam opadły, mimo że to przecież nie był jakiś wyjątkowo
bajkowy widok. Przechodnie mijali to miejsce niewzruszeni, ale dla
nas była to wręcz okazja do świętowania.

32
Kupiłyśmy pomidora i wino. To nam wystarczyło, by uczynić ten
dzień niezwykle luksusowym i wypasionym. Przykucnęłyśmy pod
zadaszeniem przy plaży, bo pogoda była dość kapryśna.
Rozłożyłyśmy na deptaku mapę, wydarłyśmy z pamiętnika kawałek
kartki w kratkę, oznaczyłyśmy jeden centymetr i zaczęłyśmy liczyć,
ile kilometrów już przemierzyłyśmy. Nie zwracałyśmy uwagi na
przyglądających się nam ludzi. Przeciągałyśmy kawałek papieru
po nakreślonej markerem linii, nie dowierzając, że za nami
już niemal trzy tysiące kilometrów. Linia zdawała się ciągnąć
w nieskończoność. Musiałam się uszczypnąć kilkanaście razy, nim
uwierzyłam, że rzeczywiście znajduję się w tym punkcie na mapie.
W Hiszpanii. Ja, Dodo, w Hiszpanii!

Musiałyśmy zacząć myśleć o wieczorze i nocy. Trudno było


znaleźć miejsce, które nadawałoby się do rozbicia namiotu. Malutką
plażę otaczało miasto i wzgórza. Nie bacząc na ten problem, za
pomocą markera otworzyłyśmy butelkę wina, a na okładce
pamiętnika narysowałyśmy las, wodę oraz namiot. Miało nam to
pomóc podczas pytania ludzi o dobre miejsce kempingowe.

Po opróżnieniu butelki i zjedzeniu tylko połowy pomidora, bo


nasze skurczone żołądki nie były w stanie przyjąć więcej, poszłyśmy
na spacer po okolicy. Zaczęłyśmy od plaży, z nadzieją, że na jej
końcu znajdziemy małą zatoczkę, zaciszne miejsce bez turystów,
gdzie będziemy mogły w pełni cieszyć się oceanem. Nie uszłyśmy
daleko, bo już w połowie plaży zobaczyłyśmy siedzącą parę.
Starszy, mocno opalony mężczyzna i kobieta – młodsza, zadbana,
z burzą lśniących czarnych loków. Zaintrygowała nas ich pozycja.
Jako jedyni siedzieli odwróceni plecami do wody. I jako jedyni
śmiali się w głos. Podeszłyśmy do nich ze starannie wykonaną

33
ilustracją. Pokręcili głowami, widząc nasze nocne plany, ale nalegali,
byśmy z nimi usiadły. Nakarmili nas gulaszem z kostkami sojowymi
i świeżym melonem – pierwszym w życiu, który faktycznie mi
smakował. Już zawsze wszystkie melony będę porównywała z tym
zjedzonym na plaży w San Sebastián razem z Ignaciem i Beatriz.

Ignacio i Beatriz to ludzie, o których trudno zapomnieć. Ba! To


ludzie, których za żadne skarby nie chciałabym wymazać z pamięci.
Ignacio zdążył wyjść z wprawy w mowie po angielsku, ale za
wszelką cenę próbował nam opowiedzieć o swoich podróżniczych
przygodach z młodości. Wspierała go w tym Beatriz, która
ogromnymi czarnymi oczami przyglądała się przyjacielowi z wielkim
rozmarzeniem. Mężczyzna miał tak szeroki uśmiech, że między

34
kącikiem jego ust a uchem doliczyłam się siedmiu głębokich
zmarszczek tworzących kolejne fałdy na twarzy. Podobnie było
z jego oczami, wokół których ciągnęły się długie kurze łapki,
łączące się z siwymi włosami na głowie. Zmarszczek natomiast
zabrakło nad nosem i na czole, co wskazywało, że Ignacio nie
zamartwia się zbyt często. Lubię przyglądać się bruzdom na
twarzach, bo najlepiej świadczą o naszym podejściu do życia
i o samym życiu. Ludzie obojętni mają twarze gładkie, napięte,
jakby ktoś spinką zebrał im nadmiar skóry z tyłu głowy. Nie ufam
tym, których jedyne zmarszczki to te od złości, i do aut tych ludzi
wolę nie wsiadać, nawet jeśli zaryzykowałabym tylko spadkiem
samopoczucia. Ignacio od razu skradł moje serce. Jego
zabałaganionym słownie opowieściom towarzyszyły gesty. Setki
malutkich gestów. Uroczo wykręcał nadgarstki, a gdy się śmiał,
wyginał kręgosłup w lędźwiach i unosił brodę do nieba. Jego emocje
brały górę nad całym ciałem. On był emocją. Miał na sobie tylko
czarne slipki i koszulkę z logo Iron Maiden. Kiedy tak wypinał pupę
do tyłu, wydawało się, że jest nagusieńki. Tak nagusieńki nie był
tylko na pozór, bo jestem pewna, że otworzył się przed nami
całkowicie i nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie niczego przed
nami ukryć.

Beatriz miała zbyt mocno przypudrowane okrągłe policzki,


których jej zazdrościłam. Była blada, co zabawnie łączyło się
z różowym ubraniem. Czarne loki opadały jej na czoło. Podobnie jak
u Ignacia uśmiech nie schodził jej z twarzy, ale nie byłam pewna,
czy tak jest również bez jego obecności. Mimo że była wyraźnie
młodsza, to ona rządziła w tym związku i kontrolowała sytuację.
Ona była mózgiem, a on sercem. Wspólnie tworzyli mieszankę,

35
która działała niczym miód na moje serce. Po chwili rozmowy
zaprosili nas do swojego busa, gdzie mogłyśmy przenocować. Nie
zamierzałyśmy odmawiać.

Zaniosłyśmy plecaki do ich samochodu. Zanim ruszyliśmy na krótki


spacer po górach, poszliśmy na kawę. Ignacio trzymał filiżankę
espresso dwoma palcami, a ten najmniejszy nienaturalnie odstawał
od reszty i to na jego czubku mężczyzna skupiał wzrok, gdy unosił
ją do ust. Nonszalancko opierał się o podłokietnik, a biodrem
dotykał przeciwnej strony krzesła. Gdybym ja tak usiadła, po kilku
sekundach poczułabym dyskomfort. On jednak w tej dziwacznej
pozie wyglądał na totalnie wyluzowanego i zrelaksowanego. Taki
właśnie był Ignacio, a espresso jeszcze dodało mu energii, którą
próbował rozładować podczas spaceru.

Ignacio szedł pierwszy, a my ledwo go doganiałyśmy, idąc pod


stromą górę. Udawało nam się go złapać tylko wtedy, gdy pełen
zachwytu kontemplował jakiś obiekt natury. Dotykał mchu, po czym
głaskał nasze twarze, mówiąc, że są równie przyjemne. Kazał nam
się przytulać do drzew i sam dawał przykład. Kiedy robił nam
zdjęcia, nalegał, byśmy patrzyły w dal rozmarzonym wzrokiem albo
ramionami obejmowały pnie drzew. Emanowało od niego pozytywne
nastawienie do życia, dosłownie do wszystkiego, co go otaczało.
Beatriz czasem kręciła głową, widząc, jak ten nie najmłodszy
mężczyzna pędem zbiega ze wzgórza, śmiejąc się przy tym jak
beztroskie dziecko. Najczęściej jednak chichotała razem z nami, gdy
poważny Ignacio tworzył zmyślne epitety. Spacer przerwała nagła
zmiana pogody, więc zeszliśmy na dół, z bardziej obolałymi
przeponami od śmiechu niż nogami.

36
To nie był koniec dnia – wreszcie przyszedł czas na rozrywkę
godną Beatriz. Fiesta. W busie znalazła dla nas ubrania, na które
sama nigdy bym się nie zdecydowała. Mnie trafiła się sukienka
w groszki z kilkunastoma halkami, ale zaprotestowałam przed
włożeniem groszkowych pantofelków i pozostałam przy trampkach.
Natomiast Magda nie wymigała się od butów wiązanych skórzanymi
paseczkami aż po kolana i koronkowego kombinezonu. Beatriz
nałożyła nam na twarze puder, którego wcześniej jej zazdrościłam,
i wylała na nas po kilkanaście mililitrów tanich perfum. Byłyśmy
gotowe na pierwszą fiestę i to na wybrzeżu. Bawiłyśmy się przy
głośnej muzyce i fajerwerkach. Na niebie światła układały się
w fikuśne kwiaty, geometryczne wzory, coraz bardziej kolorowe
i coraz większe. Stałam z kielichem piwa i obserwowałam to
wszystko, nie wierząc we własne szczęście. Obok mnie tańczyli
Argentyńczycy i Hiszpanie, którzy nie zwracali uwagi na
płyny opuszczające ich szkło przy energicznych podskokach. My
też tańczyłyśmy lekko ośmielone chmielowym napojem.
Spacerowaliśmy ulicami pełnymi roześmianych ludzi, co chwilę ktoś
wyrywał nas do tańca, czemu się specjalnie nie opierałyśmy.
Korzystałyśmy z tego beztroskiego czasu, poczułyśmy hiszpański
klimat i pstrykałyśmy palcami do energicznych tupnięć
towarzystwa. Skończyłyśmy chwilę przed świtem, kiedy zapał
ostygł, ulice opustoszały, a nam zaczęły opadać powieki. Dotarliśmy
do busa, który Ignacio specjalnie przestawił tak, byśmy rano po
otwarciu bagażnika ujrzeli ocean. Nie przejmował się wypitym
wcześniej alkoholem, przekonując, że „police is sleeping”, choć
byłam pewna, że pierwsze piwo było jego ostatnim, bo absolutnie
nie potrzebował procentów, by cieszyć się chwilą. Zalegliśmy

37
w bagażniku kolorowego vana, ściśnięci jak sardynki, ale zupełnie
nam to nie przeszkadzało. Zbudziło nas dopiero poranne słońce
i szum wody. Nastał kolejny piękny dzień.

Na pożegnanie Ignacio wręczył nam puszkę sardynek i kawałek


aloesu, żebyśmy uleczyły swoje spalone, czerwone i wysuszone na
wiór nosy. Zabawa trwała do późna w nocy, więc nie spałyśmy zbyt
długo. Byłyśmy zmęczone i spragnione leniwego odpoczynku na
plaży, opalania oraz babskich plotek. Na mapie znalazłyśmy punkt
wielkości naszych rodzinnych Brus. Wiedziałyśmy, że trwa sezon na
imprezy i festiwale, ale ta mieścina wydawała się bardzo spokojna
i jawiła się jako rozsądniejszy wybór niż Santander czy Oviedo. Tyle
że autostop w Hiszpanii to autostop w Hiszpanii. Jeśli chcesz
przejechać północne wybrzeże, musisz liczyć się z faktem, że
odwiedzisz każde miasteczko na trasie. Między innymi z tego słynie
ten kraj. Autostop nie działa tu najlepiej i trzeba się nastawić na
krzywe, zdziwione spojrzenia. Fakt, zdarzało się, że udało mi się
przejechać całą Hiszpanię w jeden dzień, ale gdy przechodzimy do
stopowania po drogach krajowych, a nie autostradach – statystyka
się pogarsza. Podczas wyprawy z Magdą ledwo udawało nam się
przejechać dwieście kilometrów w ciągu doby. Ale nie smuciło nas
to – czerpałyśmy z tego garściami, to nie był wyścig. Minęłyśmy
Bilbao, utknęłyśmy w Santander i w końcu łapałyśmy stopa
w kierunku miasta o skomplikowanej nazwie Torrelavega.

I tego łapania stopa nie zapomnę. Byłyśmy na przystanku


autobusowym kawałek za Santander. Zatrzymało się auto –
w środku trzech młodych i przystojnych chłopaków. Głupie byśmy
były, gdybyśmy w tamtym momencie nie przeanalizowały własnego

38
wyglądu. Chłopcy potwierdzili, że jadą do Torrelavegi, ale muszą
coś jeszcze załatwić i zaraz po nas wrócą. Co w takiej sytuacji robią
dwie osiemnastolatki? Oczywiście, że decydują się na depilację nóg.
Z otchłani plecaka Magda wyciągnęła saszetkę z (jak twierdziła)
balsamem do ciała. Wycisnęłyśmy całe opakowanie na nogi
i naprędce zaczęłyśmy masować i wcierać, i znowu masować.
A balsam się nie wchłaniał, tylko zaczął pienić. Nogi miałyśmy białe,
jakby zostały posypane wapnem, a zostało nam tylko pół butelki
wody. Wcierałyśmy to, lecz bez skutku. W całym tym zamieszaniu
usiadłam na długopisie, tusz rozlał się na moich pośladkach
i ubrudził uda. W ruch poszły koszulki, którymi zebrałyśmy z ciał
nadmiar kosmetyku. Poddałyśmy się, ponownie wyciągnęłyśmy
kciuk i odjechałyśmy ze starszym panem, który na pewno nie
zwrócił uwagi na intensywną woń, plamę na tyłku i ciemne włoski
na nogach.

Jednak tego dnia trafiła nam się jeszcze jedna szansa, której
nie zepsułyśmy nagłą chęcią poprawy swojego wizerunku. Myślę, że
pewność siebie związaną z urodą zapewniło mi właśnie
niskobudżetowe podróżowanie. Kiedy wracam pamięcią do sytuacji,
gdy z czerwonymi policzkami kuliłam nieogolone kolana lub chustą
zakrywałam wypryski na szyi, czuję lekkie zażenowanie. Ale jeszcze
większe odczuwam, gdy myślę o tym, że brałam wtedy ze sobą
fluid, maskarę i eyeliner, że nie wsiadłam do auta sympatycznych
chłopaków, bo miałam brudne spodnie i nieogolone nogi. W trasie
trudno mi było odnaleźć w sobie kobiecość i piękno. Jednak dziś
wiem, że to nie makijaż przyciągał do mnie dobrych ludzi, lecz
uśmiech, zmarszczki wokół oczu i przyjazne nastawienie. Z tymi
cechami będę miała prawdziwych przyjaciół i otaczała się ludźmi,

39
jakimi chcę się otaczać. Prawdziwymi. I lepiej mi w życiu, gdy
myślę, że mogę iść na pierwszą randkę na basen albo pływać
w wodospadzie o każdej porze dnia i nocy bez nerwowego
pocierania rozmazanych powiek. A i bagaż jest mniejszy, lżejszy
i bezpieczniejszy, bo nie muszę się obawiać, że wyleje mi się
podkład albo wyschnie maskara. Dziś nie przejęłabym się
pryszczem na twarzy i tłustymi włosami, bo to naturalne, ale wtedy
dopiero się tego uczyłam i dopiero poznawałam siebie oraz swoje
niedoskonałe ciało.

Za rondem, bo wyjątkowo często łapałyśmy stopa na rondach,


wbrew autostopowym regułom zatrzymało się małe czarne auto.
I wysiadł on – Adiś.

– Hi guys! Let’s go to Llanes! – powiedział, odgarniając włosy


z czoła.

Szczęki nam opadły i to nie jest przenośnia. Dzięki


porozumiewawczemu spojrzeniu zauważyłam, że na Magdę jego
błysk w oku zadziałał tak samo jak na mnie. Był przystojny, bardzo.
Towarzyszył mu Grześ, który mimo że nie był tak urodziwy jak jego
kolega, zdobył moją sympatię uśmiechem i wzorową porządnością.
On był po prostu dobry, ułożony, inteligentny i to jego towarzystwo
bardziej przypadło mi do gustu.

– Jedziecie na fiestę do Llanes? – zapytał Adiś, przypadkiem


ukazując swoje umięśnione plecy przy ściąganiu swetra. Chwilę
nam zajęło, zanim zrozumiałyśmy pytanie.

– Fiestę? – zapytałam, czując, że krew odpływa mi z twarzy.


Fiesta nie brzmiała jak idealny wieczór do zrobienia prania. Fiesta

40
nie brzmiała jak odpoczynek i wcale tego nie oznaczała. Fiesta
brzmiała jak kolejna nieprzespana noc w ulicznym gwarze.

„Drogi pamiętniczku, dziś chyba będzie impreza, bo wczoraj nie


było”, napisała któregoś dnia Magdalena i to krótkie zdanie idealnie
opisywało nasz podróżniczy niefart.

– Tak, dziś jest ogromna impreza w Llanes! Właśnie po to tam


jedziemy – dodał Grześ i klamka zapadła. Jechałyśmy na fiestę
i tapas.

Muzykę słychać było z daleka. Na miejscu ujrzałyśmy kolorowe


namioty, lampki i stoiska, na których można było kupić nie tylko
kiczowate upominki, ale też pokaźne kawałki szynki, domowe cydry
i ręcznie robione torebki. Z ogromnych garów wystawały ociekające
tłuszczem i warzywnym wywarem macki ośmiornic, a obok nich
obijały się o siebie duże kawałki byczych nóg. Na oplecionych wokół
nich sznurkach siadały pojedyncze muszki. Usiedliśmy na
krawężniku naprzeciwko stoisk z kubeczkami i butelką kupionego
wcześniej cydru. Chłopaki wciąż byli z nami i pokazali nam, jak
prawidłowo taki lekki alkohol nalewać. Poczuliśmy na sobie
nieprzyjemny wzrok ludzi wokół, gdy tylko Adiś przechylił butelkę
przysuniętą do krawędzi szklanki. Kiedy ją podniósł ponad głowę
i przechylił, trafiając płynem do środka naczynia, wszyscy
z aprobatą pokiwali głowami. Nie uronił przy tym ani kropli i wręczył
nam dwa pełne kubki. Próbowałyśmy tego same, ale niestety nie
byłyśmy aż tak zwinne i wprawione. Drżały nam ręce, ale i tak
byłyśmy oklaskiwane za próbę naśladowania obcej tradycji. Żadna
plama na tyłku nie psuła mi zabawy. Kolejne tańce, kolejne
fajerwerki.

41
Jednak potrzebowałyśmy snu, dlatego zwinęłyśmy się stamtąd.
Adiś i Grześ postanowili pomóc nam znaleźć odpowiednie miejsce
na nocleg. Chcieli się upewnić, że jesteśmy bezpieczne. Oddaliliśmy
się od gwarnego centrum i wspięliśmy się na klif. Czuliśmy na
twarzy chłodny powiew oceanu i uderzenia maleńkich kropel. Przed
nami wyrósł niski murek w kształcie koła. Wskoczyliśmy do środka
i zgodnie uznaliśmy, że to miejsce idealnie ochroni nasz
jednoosobowy namiot od wiatru. Usiedliśmy wewnątrz okręgu
i wyciągnęliśmy kolejną butelkę, którą otworzyłam drutem parasola,
tego z Amsterdamu. Tym razem nie używaliśmy kubków, bo wokół
nie było nikogo, kto mógłby nas skarcić lub pochwalić. Wypiliśmy
cydr we troje, bo Grześ nie pił wcale i nigdy nawet nie próbował
napojów procentowych. To tylko sprawiało, że lubiłam go jeszcze
bardziej i miałam ochotę ścisnąć palcami jego pulchne policzki.
Długo patrzyliśmy w gwiazdy, aż wreszcie chłopaki odjechali
w stronę León. Wówczas wskoczyłyśmy do namiotu i zasnęłyśmy
jak zmęczone całodziennym graniem w berka dzieci. Jednak to
poranek w tej historii jest najważniejszy.

Wygramoliłam się z łóżka jako pierwsza. Zdecydowanie więcej


cydru wylałyśmy, niż wlałyśmy w siebie, więc czułam się znacznie
lepiej niż dzień wcześniej. Po otwarciu namiotu poczułam chłodną
bryzę, usłyszałam przebiegającą obok osobę i zobaczyłam widok,
którego nigdy nie zapomnę.

– O cholera – powiedziałam, czym wywołałam delikatny ruch


wciąż śpiącej Magdy. – O cholera, cholera, oż, kurna!

– Co jest? Daj mi jeszcze pospać. – Przyjaciółka obróciła się na


drugi bok, a ja stałam wyprostowana i w tym murowanym okręgu

42
kręciłam się wokół własnej osi, próbując nie mrugać, żeby nie
utracić ani sekundy z tej chwili.

– Wstawaj. Musisz to zobaczyć.

Magda uznała, że to zapowiedź czegoś złego. Pewnie w ciągu


tych kilkunastu sekund w głowie układał jej się przykry obraz śmieci
albo pomyślała, że spałyśmy wśród karaluchów. Nie chciałam jej nic
mówić, żeby przeżyła zaskoczenie i zachwyt jak ja.

– O cholera.

I stałyśmy tak obie, śmiejąc się. Razem ze ścianą naszego


muru obronnego kończył się klif, który stromo spadał wprost do
wzburzonego oceanu, za naszymi plecami ciągnęło się pasmo gór,
a w dole widziałyśmy wciąż śpiące, wczoraj tak żywe miasteczko. To
wszystko przykryte było ciepłym kolorem wschodu słońca. Miejsce
było po prostu idealne. I w tym miejscu zjadłyśmy śniadanie,
a nasze stopy swobodnie zwisały nad przepaścią. Tak po prostu.

Takich chwil i tak spontanicznych doznań nie kupi się za żadne


pieniądze. Można podróżować, planować i cieszyć się tym, ale
w moim odczuciu nic nie zastąpi doznania, gdy trafiam w jakieś
miejsce zupełnie przypadkowo. Gdyby nie autostop, nie
poznałabym wielu ludzi, nie poznałabym Adiego i Grzesia. Nie
nauczyłabym się lać cydru, nie trafiłbym na kolację z ośmiornicami
i nie byłabym w wielu miejscach, które odwiedziłam. Jako licealistka
nie mogłam sobie pozwolić na loty samolotem i hotele. Dziś
w sumie mnie to cieszy, bo może nigdy nie spróbowałabym tego
sposobu na podróżowanie – pełnego ludzi, niezwykłych widoków,
małych wiosek i wielkich stolic. Poza niewielką gotówką wystarczała
mi odwaga, determinacja i prawdziwa, najprawdziwsza chęć

43
realizacji marzenia. Z taką myślą ruszyłyśmy dalej, kierując się na
zachód, z ramionami otwartymi na nowe, jakże zaskakujące
przygody.

Dotarłyśmy do La Coruñy. To oczywiście nie był nasz plan, ale nie


narzekałyśmy na sytuację. Właściwie to miałyśmy dużo szczęścia.
Przywiózł nas tutaj bardzo elegancki i elokwentny mężczyzna.
W drodze słuchaliśmy muzyki klasycznej, która tylko zwiększała
częstotliwość opadania mojej śpiącej głowy. To jest mój duży
problem – trudno mi zapanować nad zmęczeniem, a jednocześnie
nie chcę spać w czyimś aucie, i prowadzę nierówną walkę
z własnymi powiekami. Zawsze mam w nerce ratunkowe gumy do
żucia albo landrynki, które ssę, gdy zaczynam przegrywać. Ze
wszystkich odwiedzanych kawiarni zabieram dodatkowy cukier do
kawy, który potem zjadam prosto z torebki, co daje mi dodatkowy
zastrzyk energii. Kiedy zabraknie tego wszystkiego, nabieram wody
w usta i trzymam. Wtedy zaczyna działać adrenalina, bo ostatnie,
co chcę zrobić, to opluć się wodą w samochodzie nieznajomego.

Tym razem nie miałam cukierków, cukru, gum do żucia, a woda


nie wchodziła w grę, bo kierowca między kolejnymi utworami
Mozarta zadawał mi pytania. To był interesujący, inteligentny
i zabawny mężczyzna, ale czułam się wtedy okropnie zmęczona
minionym dniem. Dowiedziałam się, że żona kierowcy pracuje
w operze i właśnie wyjechała służbowo. Grali koncert w Madrycie,
podobno ważne wydarzenie. Wykonał do niej szybki telefon. Po
niezrozumiałej kilkuminutowej paplaninie odłożył słuchawkę
i zwrócił się do nas:

44
– Możecie spać u mnie w domu, oczywiście jeśli chcecie.
Dostaniecie osobny pokój. To propozycja mojej żony – powiedział,
a mnie po raz tysięczny w ciągu jednego dnia zaskoczyła ludzka
otwartość.

Początkowo chciałyśmy jechać dalej, w kierunku Santiago, bo


czas naglił. Kierowca pokazał nam, gdzie mieszka, i powiedział, że
możemy wrócić, jeśli nie uda nam się niczego złapać. Ruszyłyśmy
na wylotówkę, jednak nagle straciłyśmy zapał. Świadomość, że
łóżko jest blisko, była tak kusząca, że trudno nam było odnaleźć
motywację do rzucenia się w nieznane. Mogła nas przecież czekać
noc na stacji benzynowej, szczury na jakiejś plaży albo, co
najgorsze, mogłyśmy trafić w sam środek jakiegoś miasta.
Usiadłyśmy na murku i zjadłyśmy chleb tostowy z konserwą
z Polski. To była makrela w sosie pomidorowym. Nasze guilty
pleasure, śmierdzący przysmak, który nawet jako wegetarianka
będę wspominać z wypiekami na twarzy. Niechętnie wystawiłyśmy
kciuk w myśl zasady „co ma być, to będzie”. Zatrzymało się auto,
busik. W środku dwóch Hiszpanów, którzy ewidentnie na kilka dni
zapomnieli o maszynkach do golenia.

– Jedziecie w stronę Santiago?

– W stronę Santiago? W sumie to tak!

Wsiadłyśmy z lekkim żalem, żegnając nasze utopijne sypialnie.


Jednak nie zdążyłyśmy się dobrze rozsiąść, gdy auto stanęło.
Przejechaliśmy może pięćset metrów.

– Zapraszamy do baru! Najbliższy w drodze do Santiago!

Szczerze mówiąc, zaimponowało mi to zagranie – wyjątkowo


udane. Nie trzeba było nas długo namawiać. Pozwoliłyśmy się

45
zaprosić i razem z dwoma przystojniakami wypiliśmy Galicię, która
wtedy zadowoliła moje niewyrafinowane kubki smakowe. Nie
zabawiłyśmy jednak długo w barze, pożegnałyśmy się i wróciłyśmy
pod drzwi naszego kierowcy. Przez okno widziałyśmy, jak razem
z synem przygotowuje kolację. Zadzwoniłyśmy do bramy.

– Myślałem już, że nie wrócicie! Wchodźcie!

Dom był nowoczesny, na pewno nie najtańszy. Mahoniowe


schody prowadziły na piętro, gdzie znajdowała się osobna sypialnia
jego żony – to tam pozwoliła nam przenocować. W środku ogromne
łóżko z najwygodniejszym materacem, na jakim leżałam. W pokoju
była łazienka z dużą wanną, a na półeczkach stała kolekcja olejków
eterycznych do kąpieli. „Korzystajcie do woli” – powiedział
gospodarz i zamknął za sobą drzwi. Klucze do pokoju zostawił na
bielutkiej pościeli. To był raj. Tego potrzebowałyśmy i nie było słów,
które mogłyby opisać, jak bardzo nas to cieszyło. Urządziłyśmy
sobie długie, gorące kąpiele. Niedługo później po domu rozniósł się
zapach owoców morza. Zawołano nas na kolację.

46
Na stole stała ogromna misa nieobranych krewetek, a obok dwa
sosy. Każdy z nas miał przed sobą pokaźny kubek bez ucha,
bardziej przypominający miskę, po brzegi wypełniony białą kawą.

– Jezu, Magda, co my mamy z tym zrobić?

Nie sądziłam, że komplikacje pojawią się już podczas picia


kawy, a czekało nas jeszcze obieranie krewetek. To był dla mnie
nowy, inny świat. Podróżowałam po raz pierwszy w życiu i w wielu
sytuacjach nie wiedziałam, jak się zachować. Krewetki? Owszem,
jadłam. Ale takie, wiecie, obrane i już na pizzy. Prędzej
uruchomiłabym kombajn, niż obrała jakiekolwiek owoce morza.
W ogóle jedzenie nigdy mnie specjalnie nie interesowało. Uwielbiam
kanapki z chipsami i makaron z pesto. Nie lubię sosów słodko-
kwaśnych i mieszania ostrego ze słodkim. Prosta ze mnie
dziewczyna. Zestresowałam się, jakbym zasiadła przy tym stole
z królową Elżbietą i jej mężem Filipem.

Gospodarz zauważył nasze zakłopotanie, pierwszy chwycił


michę z gorącym napojem i zbliżył ją do ust. „Dziwni ci Hiszpanie” –
pomyślałam, ale pewnie uniosłam naczynie i wreszcie wypełniłam
żołądek życiodajnym płynem. Pozostał problem krewetek, lecz
szczerze przyznałam, że nie potrafię ich obrać. Syn gospodarza
stanął obok, zgniótł w dwóch palcach zwierzątko i skorupa pękła.
Odchylił głowę krewetki i jednym zwinnym ruchem wyciągnął
wszystkie niejadalne części. Nie wyglądało to źle. Kierując się jego
radami, chwyciłam jedną z krewetek, zgniotłam, a z jej wnętrza na
mój palec wypadły krewetkowe wnętrzności. Cofnęłam ruch,
nałożyłam głowę z powrotem, jakby miało jej to zwrócić życie. Tego
dnia wyeliminowałam owoce morza ze swojej diety. Na obiad
dostałyśmy pulpety i kanapki. Byłyśmy zachwycone.

47
W domu naszego gospodarza poza siłownią i biblioteką była
pralnia. Taka z prawdziwego zdarzenia – ogromne pralki i jeszcze
większe suszarki. Do tych pierwszych wrzuciłyśmy całą zawartość
naszych plecaków, a nocny budzik przypomniał nam o przerzuceniu
ich do suszarki. Gospodarz zbudził nas wcześnie rano, gdyż musiał
jechać do pracy. W popłochu wrzuciłyśmy wszystko do plecaków
i nie zastanawiając się zbytnio, co gdzie się znalazło, pojechałyśmy
na wylotówkę. W planach miałyśmy w miarę prędkie
przepakowanie, lecz zimny i wilgotny poranek w Galicji nie
pomagał, więc zdecydowałyśmy poczekać, aż pogoda się poprawi.
Czyste ubrania były jak świętość i nie mogłyśmy ich pobrudzić na
mokrej ziemi.

Stałyśmy na stacji benzynowej Repsol. Wyspane, najedzone


i bardzo zadowolone z powrotu do formy, która po kilku dniach
w trasie znacznie osłabła. Byłyśmy już tak blisko naszego marzenia.
Blisko Portugalii. Z niedowierzaniem patrzyłyśmy na papierową
mapę, gdy uświadamiałyśmy sobie, jak daleko od domu jesteśmy.
To było uczucie dumy, ale połączonej ze stresem. Pierwszy raz
zasmakowałyśmy całkowitej niezależności, bez poduszki
bezpieczeństwa, którą przez osiemnaście lat byli rodzice. Czułyśmy
się przeszczęśliwe, aż przebierałyśmy nóżkami, gdy
obserwowałyśmy wschodzące nad pagórkami słońce. Było pięknie.

Zatrzymało się pierwsze auto. Ogórek, volkswagen naszych


marzeń. Wtedy nie śmiałyśmy jeszcze planować zakupu podobnego,
ale od dawna pragnęłyśmy w nim chociaż usiąść. Pomalowany był
na piękny, głęboki seledynowy kolor. Z przodu dwóch chłopaków,
nieznacznie starszych od nas. Jeden miał bujne brązowe loki,
a drugi – kierowca – mocno zarysowaną szczękę i krótko ścięte

48
włosy. Byli nieziemsko przystojni. Miałam szczęście z nimi
rozmawiać. Ten z lokami miał na ramieniu tatuaż, który dobrze
znałam. To były symbole zespołu Led Zeppelin. Uwielbiam tę grupę
od czasów szkoły podstawowej. W gimnazjum obniżono mi ocenę,
bo prezentację na informatykę zrobiłam o zespole metalowym, a to
przecież nie wypada. W każdym razie zespół znam dobrze,
uwielbiam i słucham. I nie mam pojęcia, co mi strzeliło do głowy,
ale powiedziałam:

– O, też słucham Pink Floyd.

PINK FLOYD. Nie wiem, gdzie w drodze od mózgu do języka


nastąpił zgrzyt i zamiast Led Zeppelin z moich ust wyszło coś
zupełnie innego. Mam magiczną zdolność do tego typu pomyłek, ale
nie opanowałam jeszcze umiejętności zgrabnego tuszowania błędu.
Zamiast tego czerwienię się i szybko zmieniam temat – i nawet tak
durna droga ucieczki była prawie niemożliwa przy tych przystojnych
mężczyznach. Pasowało tam wszystko. Ich wygląd, to, że
podróżowali, że słuchali tej samej muzyki, że na lusterku wisiał
łapacz snów. Nawet to, że w ich aucie nie było firanek, a ja zawsze
chciałam firanki uszyć. Kątem oka obserwowałam Magdę, której
szczęka lekko opadła, a kolana się ugięły. W tym idealnym obrazku
zabrakło jednego. Chłopaki jechali w przeciwnym kierunku, do León
– tak samo jak Adiś i Grześ. Możliwe, że było to wynikiem
ogarniającej mnie żenady albo po raz pierwszy i chyba ostatni
w życiu posłuchałam zdrowego rozsądku, bo im odmówiłam. Nie
sądziłam, że zdrowy rozsądek może narobić takiego problemu.

– Jechali do León – powiedziałam.

Magda wyglądała, jakby nie wierzyła własnym oczom, gdy auto


oddalało się i znikało za zakrętem.

49
– Cholera, Dodo, z nimi to ja bym nawet do Rosji pojechała.

Kolejne auto już „pasowało”. Początkowo nie wywołało w nas


takich emocji. Również dwóch mężczyzn, ale wyraźnie zmęczonych
życiem. Nie tryskali energią, choć zmuszali się do sympatycznych
uśmiechów. Jeden z nich miał wytatuowanego Jezusa, który rzucił
mi się w oczy, gdy pakowali nasze plecaki do bagażnika. Drugi –
ciemną plamkę na oku, niepokojąco dużą. „To nie jest źrenica” –
napisałam w pamiętniku. Usiadłyśmy na tylnym siedzeniu zielonej
alfy romeo. Tym razem zamiast łapacza snów przy lusterku bujał się
drewniany różaniec ze srebrnym krzyżem. Przyglądałam się
tatuażom pasażera. Jezus, zegar, dłoń, liść marihuany. To nie były
dzieła sztuki. W kilku miejscach igła została wbita zbyt głęboko,
przez co powstały rozlane plamy. W uszach obaj mieli kolczyki
kółeczka. Jeden w lewym, a drugi w prawym. Jak tak siedzieli obok
siebie, to mój wewnętrzy dzikus w wyobraźni łączył ich uszy
trytytką. Z ogromnym zaciekawieniem przyglądałam się „dziurze”
w oku kierowcy, a ten kilkukrotnie złapał mój wzrok w lusterku.
Poczęstowali nas blantem i choć trudno w to uwierzyć, nie miałyśmy
wtedy pojęcia, czym jest ogrzewana w ich palcach ciemna
plastelina. Palili haszysz. Zjechali na stację benzynową,
zaproponowali papierosa, coca-colę albo batona. Odmówiłyśmy, ale
uznałyśmy to za miły gest. Przecież nie będziemy nikogo skreślać
za blanta, prawda?

Łamanym angielskim poradzili nam odwiedzenie katedry


w Santiago de Compostela, ale nie ma takiej siły, która zaciągnie
nas do kościoła, gdy tak blisko jest wyśnione portugalskie
wybrzeże. Okazało się, że chłopaki jadą nieco dalej. Palcem
wskazali na mapie swoje rodzinne miasto, które faktycznie było na

50
trasie do granicy. Pojechałyśmy. Między nami leżała butelka wody,
aparat, stary telefon i mapa oraz kilka wiader, szpachle i farby.
Ekwipunek do pracy. Magda trzymała na nogach pamiętniczek
podróżny, w którym próbowała coś napisać.

– To tutaj.

Znajdowałyśmy się na trasie, owszem, ale wokół był tylko las.


Szczególnie nam to nie przeszkadzało, bo nie musiałyśmy już iść na
żadną wylotówkę. Na koniec zapytali nas o imiona, po czym
uścisnęliśmy sobie dłonie. Ten z tatuażem Jezusa wyszedł z auta,
a zaraz po nim zrobiłyśmy to my i stanęłyśmy przy bagażniku.
Mężczyzna kilka razy szarpnął za tył, a następnie wrócił do drzwi
pasażera. Byłyśmy pewne, że musi powiedzieć koledze, że ma
problem z bagażnikiem, albo poprosić o wciśnięcie magicznego
przycisku, który by zwolnił blokadę. Tak nie było. Wskoczył do
środka i odjechali, zostawiając nas z tym, co miałyśmy w dłoniach.

Ostatni zapisek sprzed kradzieży, zrobiony w pamiętniczku na


kolanach, brzmiał:

51
Magdę zamurowało. Nie drgnęła o milimetr, a jej szczęka opadła
jeszcze niżej niż na widok pasażerów ogórka. Ja natomiast
ruszyłam w pościg. Proszę państwa! Pościg! Biegiem za
samochodem, szanse miałam ogromne. I zamiast w tym biegu
zapamiętać tablice rejestracyjne – bardzo rezolutnie i filmowo –
zastanawiałam się, czy trafię w tylną szybę nożem. Auto z pękniętą
tylną szybą zostanie zatrzymanie przez najbliższy patrol policyjny,
wówczas złapanie sprawców będzie błahostką, czyż nie? Wtedy nie
tylko pobiłam rekord prędkości na setkę, ale też wysiliłam mózg
najmocniej w całym swoim życiu. Droga była pusta. Wracałam do
przyjaciółki, idąc środkiem. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Dopiero
gdy byłam blisko Magdy, powróciła jej zdolność mowy i poruszania
się. Przeklinałyśmy. Dużo.

W drogę, na której się znajdowałyśmy, zaczęła skręcać


ciężarówka. Sunęła powoli, co pozwoliło mi na… wskoczenie na nią.
Adrenalina zrobiła swoje i na pewno pozbawiła mnie umiejętności
racjonalnej oceny sytuacji. Wskoczyłam na schodki i nagle moja
twarz przykleiła się do szyby kabiny. Do dziś martwię się, że
pasażer doznał jakiegoś uszczerbku na zdrowiu psychicznym, bo na
mój widok podskoczył na fotelu. Zatrzymali się i otworzyli drzwi.
Weszłam do środka i rozpoczęłam swoją wiązankę słów. Gdybym
tak potrafiła na licealnych lekcjach, na pewno byłabym prymuską.
Mam wrażenie, że opowiedziałam im historię całego swego życia.
Wymieniłam też wszystko, co złodzieje nam zakosili. Po prostu
gadałam jak najęta, aż usłyszałam głos Magdy, która nie mówiła
wtedy po angielsku: „Police, police”. I zakumali. Zadzwonili
i poczekali z nami na przyjazd radiowozu. Ale ten radiowóz wcale
nie rozwiązał sprawy.

52
– Where are you? – zapytał policjant, stojąc ze mną twarzą
w twarz. Jego „R” długo brzęczało mi w uszach. – Where. Are. You?

– No „here”, kurwa.

– Dodo, chyba chodzi o „from”… – dodała nagle mówiąca


w obcym języku Magdalena.

– From Poland. Polonia.

Potem nastąpiła gadanina, w której kilkukrotnie pojawił się


zwrot „czikas polakas”. Ruchem ręki zaprosili nas do radiowozu, a ja
wciąż byłam w bojowym nastroju, gotowa do pościgu niczym Vin
Diesel w Szybkich i wściekłych. Policjanci skręcili w boczną drogę,
nie zwracając uwagi na moje „rady”.

– Cholera, teraz nie mam dwóch butów – powiedziała Magda.

To zdanie rozładowało atmosferę. Weszłyśmy w etap


„głupawka” i na plastikowych tylnych siedzeniach radiowozu
śmiałyśmy się przez łzy. Magda pierwszego buta zgubiła podczas
imprezy w Belgii. Miała ze sobą dodatkową parę conversów i jeden
z nich zniknął nam sprzed namiotu. Z jakiegoś irracjonalnego
powodu drugi but dalej z nią podróżował – do czasu.

– Mogłyśmy jechać z tymi przystojniakami, widzisz? –


powiedziała moja przyjaciółka.

– To kara za to, że nie dojadłaś pomidora.

– Ej, znam jedno słowo po hiszpańsku i to jest „ubezpieczenie”!


Przypadek? Panowie, mamy seguros.

Policjanci tylko na nas zerkali. Prawdopodobnie głowili się,


dlaczego mimo wszystko dopisują nam humory. Dojechaliśmy na
posterunek policji i władowali nas do jednej z sal, gdzie usiadłyśmy
na twardych krzesłach. Nikt z obecnych nie mówił po angielsku.

53
Policjanci przejrzeli dane osób mieszkających w okolicy i okazało
się, że jest tam jedna Polka. Dziewięćdziesięciopięcioletnia.
Darowali sobie ten pomysł i standardowo odpalili internetowy
tłumacz. Wciąż nie potrafiłam opanować śmiechu, więc wstukałam
na klawiaturze: „Kierowca wyglądał jak Aladyn”. Nie wiem, co mną
kierowało, ale spowodowało to duże zamieszanie i wszyscy zaczęli
wskazywać policjanta, który przywiózł nas na posterunek. „On
wygląda jak Aladyn?” – pytali.

Cóż, w taki sposób niczego nie ustalimy. Ktoś wcisnął nam


w rękę telefon i kazał mówić. Po drugiej stronie był prawdopodobnie
daleki kuzyn przyjaciela jednego z nich, czyli najbliższa znana
osoba mówiąca po angielsku. Słuchawka wędrowała z rąk do rąk,
a ja słyszałam coraz to nowe pytania. O markę auta, o numery
tablic, o wygląd sprawców, o miejsce, z którego wyjechałyśmy.
Zielona alfa romeo, numerów nie znałyśmy, ale doskonale

54
pamiętałyśmy stację Repsol, skąd zgarnęło nas to auto. Na nasze
nieszczęście nie było na niej kamer. Kolejnym punktem zaczepienia
była stacja Shell, gdzie zatrzymaliśmy się, by kupić coca-colę.
Okazało się, że od początku planowali kradzież. Kiedy wjechaliśmy
na stację, ominęliśmy monitoring. Może gdybyśmy wtedy nie
odmówiły napoju, któraś z kamer uchwyciłaby wchodzącego do
środka sprawcę. Nie mogłyśmy już nic zrobić. Resztką sił i nadziei,
korzystając z ostatnich podrygów dobrego humoru, narysowałyśmy
w zeszycie portrety pamięciowe sprawców i japonka. Ukradli mi
moje różowe japonki z Biedronki, co za strata!

55
– Musicie powiadomić rodzinę.

Nie było takiej opcji. Poinformowanie rodziców o naszej sytuacji


mijało się z celem. Byłyśmy trzy tysiące kilometrów od domu, nie
miałyśmy kart kredytowych, nie było nas stać na bilet powrotny.
Jedyne, co posiadałyśmy, to krótkie spodenki i T-shirty na sobie,
aparat bez ładowarki, telefony, mapę, pamiętniczek, dokumenty
Magdy, pół butelki wody i siedemdziesiąt euro. Rodzice nie mogli się
o tym dowiedzieć.

Pamiętnik nie miał chwili wytchnienia, był dla nas jedynym


sposobem, by wyładować emocje, opisać lęki i przemyślenia, które
z biegiem czasu – mimo że chaotyczne – stały się wspaniałą
pamiątką.

„Jestem ociupinkę przerażona, hej!” – napisała Magdalena na


komisariacie.

56
Wysłałam SMS do swojej siostry i chłopaka. Potem do brata. To
były jedyne osoby, które wiedziały, co się wydarzyło. Wyjaśniłam im
sytuację, prosząc o dyskrecję.

– Rodzina już wie – przekazałam policjantowi, który wydawał


się zadowolony z tego faktu.

Kolejnym punktem był telefon do ambasady. Straciłam


paszport, dowód osobisty, kopię paszportu, a nawet prawo jazdy
i kartę zdrowia. Żeby wrócić do Polski, musiałam sobie wyrobić
paszport tymczasowy. Policja zadzwoniła do ambasady w Madrycie,
a następnie w Lizbonie. Przekazano nam informację, że
w ambasadzie Polski otrzymamy pomoc, zorganizują wyrobienie
dokumentu i nasz powrót do kraju. Byłyśmy młode, głupie
i spokojne.

Policjanci zaprowadzili nas do dużej hali sportowej, gdzie


miałyśmy spędzić noc. Sprawiali wrażenie, jakby ta sytuacja ich
przerastała. Nagle kilku dorosłych mężczyzn zostało z dwiema
polskimi nastolatkami, które zostały okradzione i nie mają jak
wrócić do domu. To my musiałyśmy ich uspokajać, nie oni nas.
Podarowali nam jeden ręcznik i trzy karimaty. Spałyśmy obok siebie
okryte mokrym po kąpieli ręcznikiem i dodatkową matą. Okropnie
zmarzłyśmy.

Następnego dnia powiedzieli nam, że rozpoczęli poszukiwania


naszych plecaków. Sprawcy prawdopodobnie porzucili je na
poboczu, gdy zorientowali się, że nie ma tam nic wartościowego.
I faktycznie, dwa lata później otrzymam na Facebooku wiadomość
od nieznajomego, że w galicyjskim lesie odnalazł moje dokumenty.
Tymczasem czekała nas jeszcze jedna doba na hali. Rozpoczęłyśmy

57
organizowanie planu awaryjnego. Rozłożyłyśmy na podłodze
p a p i e r o w ą m a p ę , n a k t ó r e j by ł a n a k r e ś l o n a m a r ke r e m
dotychczasowa trasa, i długopisem zaznaczyłyśmy nową, tę „dla
mamy”. Wysłałyśmy rodzicom takie same SMS-y: „Jesteśmy na
plaży w Portugalii. Jest super. Wszystko okej, mamy gdzie spać.
Buziaki, kochamy”. A w tamtym momencie byłyśmy same, w Caldas
de Reis w Hiszpanii. Obok mapy rozłożyłyśmy to, co kryło się
w ocalałej nerce Magdy. Kapsel po piwie, nóż, gaz pieprzowy
(w Hiszpanii nielegalny) oraz kilka centów.
– Myślisz, że starczy na bilet autobusowy?

Nie mogłyśmy nic poradzić. Wybrałyśmy się do marketu


i kupiłyśmy najtańszy chleb, serek topiony oraz okropnie słodkie
pomidory. Dla higieny jedna butelka szamponu. Na poprawę
humoru orzechowe wafelki i oczywiście butelka wina za
jedno euro. Byłyśmy uboższe o dziesięć. Na hali rozłożyłyśmy
znaleziony w kantorku stolik, ustroiłyśmy go gazetkami ze sklepu
i rozpoczęłyśmy naszą tragiczno-komiczną kolację. Jedna butelka
wystarczyła, żeby zakręciło nam się w głowach – w końcu od dawna
nie zjadłyśmy konkretnego, ciepłego posiłku.

Kolejnego dnia spakowałyśmy cały swój dobytek do dwóch


foliówek z Repsola i poszłyśmy się pożegnać z policjantami.
Podjęłyśmy decyzję – jedziemy do Portugalii. To był nasz cel, plan
i marzenie. Nic nie mogło nas powstrzymać przed jego realizacją.
Wybrałyśmy ambasadę w Lizbonie i ruszyłyśmy do niej autostopem.
To znaczy takie było założenie. Już bardzo blisko granicy zatrzymała
się przemiła Portugalka. Jej auto zawalone było słownikami
i książkami do nauki angielskiego. Kierowcy zatrzymują się
z różnych powodów – niektórzy potrzebują się wygadać obcemu,

58
inni po prostu chcą pomóc, część chce poznać historię
autostopowicza, a inni szukają okazji do rozmowy w obcym języku.
Ta pani należała do ostatniej grupy. Oczywistym było, że zdziwił ją
nasz ubogi bagaż, ale nie mogła zrozumieć, co się wydarzyło.
Dopiero gdy powiedziałyśmy, że jesteśmy z Polski, zaświeciły jej się
oczy:

– My best friend Helenka!

Wyciągnęła telefon i zaczęła wstukiwać numer. Podała mi


słuchawkę.

– Dzień dobry? – powiedziałam.

Po drugiej stronie była Polka mieszkająca w Portugalii od wielu


lat. Słuchawka bardzo sprawnie wędrowała między mną
a charyzmatyczną Portugalką. Opisałam naszą sytuację
i usłyszałam: „Mamy taki pomysł, że z przyjaciółkami złożymy się
na wasz bilet do Lizbony. Nas jest dużo, każda da dwa euro
i będziemy szczęśliwe, że mogłyśmy komuś pomóc. Nie martwcie
się, dziewczyny. Moja koleżanka zrobi wam zdjęcie, a my wyślemy
je pozostałym koleżankom, żeby im było miło”. Byłyśmy w szoku
i naprawdę nie wiedziałyśmy, co powiedzieć. Ale to były kobiety,
z którymi nie dało się dyskutować. Prawdziwy południowy
temperament. I tym sposobem „czikas polakas” wylądowały na
przystanku autobusowym w upragnionej Portugalii z dwoma
biletami w dłoni. Nie tak to miało wyglądać.

W toalecie na przystanku umyłyśmy włosy i zaczęłyśmy


opisywać przygody w pamiętniczku – najbardziej wartościowej
rzeczy, jaka ocalała podczas kradzieży. Pracownik stacji chyba się
zorientował, skąd jesteśmy, a może powiedziała mu o tym nasza

59
portugalska wybawczyni, bo w pewnym momencie poczekalnię
wypełniły polskie dźwięki. Polska muzyka była dla nas ukojeniem
i pierwszy raz od kilku dni poczułyśmy się bezpiecznie.

Pierwsza w życiu zmiana strefy czasowej trochę namąciła nam


w głowach, ale wreszcie udało nam się trafić do właściwego
autobusu i zająć swoje miejsca. Oczywiście nie obyło się bez
wielkiej irytacji i oburzenia, że autobusy spóźniają się nie tylko
w Polsce. Ciepłe wnętrze i miękkie fotele sprawiły, że zdałyśmy
sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy zmęczone. Wiedziałyśmy, że do
stolicy dotrzemy w nocy, czyli czekała nas kolejna doba bez snu.
Korzystałyśmy z wygód, póki mogłyśmy.

„U nas wszystko super! Pojechałyśmy dalej na południe. Ocean


jest piękny, a pogoda dopisuje. Mamy gdzie spać. Buziaki!” –
napisałyśmy rodzicom. W odpowiedzi otrzymałyśmy: „Ale macie
fajnie! Kocham, mama”.

Obudziłyśmy się w Porto, gdzie czekała nas przesiadka.


Zwróciłyśmy uwagę na przyglądającego się nam mężczyznę. Niski,
łysy, nic nadzwyczajnego, ale ewidentnie się na nas gapił. Gdy
nasze oczy się spotkały, podszedł i zapytał, czy nie chcemy usiąść
obok niego. Nie, nie chciałyśmy, ale powiedziałyśmy mu, że się
zastanowimy. Na tym się nie skończyło. Za plecami Magdy stanął
postawny czarnoskóry mężczyzna. Wysoki jak brzoza! Kiedy się
odwróciła, jej twarz była zdecydowanie zbyt blisko jego, więc
odskoczyła z piskiem. Ten zaczął się śmiać i skwitował sytuację
słowami: „Masz śmieszną twarz”. I odszedł. Potem okazało się, że
to był bardzo istotny epizod w naszej podróży.

60
Otworzyłyśmy pamiętnik i zaczęłyśmy wspominać ostatnie dwa
tygodnie. Nie było sensu się smucić i załamywać. Przecież tak czy
inaczej przeżyłyśmy największą przygodę swojego życia.
Poznałyśmy mnóstwo bardzo pomocnych i sympatycznych ludzi. Nie
mogłyśmy tego czasu skreślać z powodu ostatnich wydarzeń.
Czytałyśmy pamiętnik i wspominałyśmy najbardziej szalone,
najlepsze dni naszego życia. Naszym salwom śmiechu przeszkadzał
zaczepny kolega o imieniu Rui, który co chwilę przychodził do nas
i zapraszał na tyły busa, gdzie mieliśmy się razem świetnie bawić.
Nie potrzebowałyśmy tego, bo idealnie bawiłyśmy się we własnym
towarzystwie. Po piątej próbie uległyśmy jednak i przeniosłyśmy się
na kanapę w głębi pojazdu. Rui nie był sam – towarzyszył mu
czarnoskóry Chris. Ekipa z Porto była już razem. Rui wracał
z festiwalu muzyki elektro, gdzie grał, i w autobusie zajmował się
montażem, cały czas klikając na swoim cieniutkim laptopie. Chris
nie przestawał się uśmiechać. Opowiadał dużo żartów, a gdy się
śmiał, unosił nogę i przyklaskiwał nad głową. Policzki bolały nas od
jego optymizmu! Rui miał rację – powinniśmy dołączyć do niego na
samym początku. Sunęliśmy bardzo powoli, słońce już dawno
zaszło, a my zaczęliśmy sobie opowiadać różne historie.
Powiedziałyśmy im, po co jedziemy do Lizbony, zdradziłyśmy, co się
wydarzyło, i cieszyłyśmy się, że już rozumieją, dlaczego wyglądamy
tak a nie inaczej. Było zimno, okropnie zimno, a my miałyśmy na
sobie letnie ubrania. Nasze włosy były nieuczesane, a oczy
podkrążone ze zmęczenia.

Chłopaki się przejęli – to oczywiste. A jeszcze bardziej, gdy


dowiedzieli się, że nie mamy smartfonów i dokumentów
niezbędnych do zakwaterowania w hostelu. My nie odczuwałyśmy

61
ich braku aż tak bardzo, przywykłyśmy, że naszym przewodnikiem
jest koniec języka, a noce w mieście wcale nas nie przerażały. Rui
zaproponował nocleg u siebie. Kiedy wyszliśmy z autobusu, Chris
dał mi swój numer i powiedział, bym zadzwoniła, gdybym
potrzebowała pomocy albo gdybyśmy jednak nie chciały spać
u nowego znajomego. Byłam mu za to bardzo wdzięczna. Z dworca
odebrał nas współlokator Ruiego – w bardzo imprezowym humorze.
Zabrali nas do centrum Lizbony, gdzie piliśmy tequilę, tańczyliśmy,
a nawet odwiedziliśmy burdel przerobiony na klub. Samuel, kolega
Ruiego, zaskoczył nas swoją znajomością języka polskiego. „Zawsze
mam dla ciebie czas, kochanie”, powiedział, gdy spytałyśmy, czy na
pewno nie będziemy dla nich ciężarem. Pojechaliśmy nad rzekę,
a następnie do ich mieszkania. Pościelili dla nas łóżko i co
najzabawniejsze – podzielili się z nami ubraniami. Dostałyśmy po
parze ś w i e ż y c h męskich bokserek i skarpet. Te bokserki służyły
mi bardzo długo jako ulubione spodenki sportowe.

Rano zawieźli nas pod polską ambasadę. Mocno się


uściskaliśmy i pożegnaliśmy. Mieliśmy się nigdy więcej nie spotkać.

Długo dobijałyśmy się do bramy. Domofon nieznośnie piszczał,


ale nikt nie podnosił słuchawki. Samuel już dawno odjechał
i zostałyśmy same na dziwnej ulicy Vasco da Gama, pełnej palm
i złotych ogrodzeń. Były tu ambasady wielu państw – Chin, Niemiec
i Belgii. Polska nie różniła się od pozostałych. Otoczony egzotyczną
roślinnością luksusowy budynek powalał na kolana. Nad białymi
murami dumnie powiewała polska flaga. Byłyśmy uratowane.

– Yes?

Cholera, powinnam mówić po polsku czy po angielsku?

62
– Dzień dobry?

– Dzień dobry.

– Zostałyśmy okradzione.

Nie miałam pojęcia, co się w takiej sytuacji mówi, więc jak


zwykle powiedziałam pierwsze, co mi przyszło do głowy. Rozległ się
jeszcze głośniejszy pisk i brama się uchyliła. W sterylnym otoczeniu
ambasady czułyśmy się jeszcze brudniejsze. To był któryś z kolei
dzień w tych samych ubraniach. Dodatkowo męskie bokserki sięgały
mi talii, więc były widoczne, bo jedyna koszulka, jaką miałam, to ta
po bracie, z obciętymi rękawami. Marmurowe schody doprowadziły
nas do lśniących drzwi, przekręciłam błyszczącą złotą klamkę,
sprawdzając kilkukrotnie, czy moje dłonie nie zostawią na niej
tłustych śladów. Czułyśmy się niekomfortowo, brudniej i biedniej niż
kiedykolwiek. W środku siedziała kobieta – młoda blondynka
w białej koszuli i eleganckich czarnych spodniach. Na nadgarstku
miała zegarek, a w uszach delikatne, maleńkie kolczyki. Zmierzyła
nas od dołu do góry. Dzieliła nas gruba szyba, z trudem się
słyszałyśmy.

– W czym mogę pomóc? – zapytała.

Opowiedziałyśmy jej swoją historię, od początku aż do


chwili dotarcia pod drzwi ambasady. Wyjaśniłyśmy problem
z dokumentami i przyznałyśmy, ile zostało nam gotówki.

– Wyrobienie dokumentu kosztuje czterdzieści euro. Zdjęcie


dziesięć euro, możecie zrobić u fotografa na sąsiedniej ulicy. Proszę
podać dane.

Twarz kobiety ani drgnęła. Wyrecytowała kwoty i wstukała na


komputerze moje dane osobowe. Zachowywała się jak bezduszny

63
robot, nie znalazła w sobie nawet odrobiny empatii. Brzmiała jak
komputer, a w tej chwili na duchu podniosłaby nas ciepła herbata,
poklepanie po ramieniu, słowo wsparcia. Nie mogłyśmy na to liczyć.

– Przykro mi, ale nie jestem w stanie wyrobić pani dokumentu.


Nie mam potwierdzenia pani danych.

Zdjęcie w moim starym paszporcie zostało zrobione, gdy


miałam pięć lat. Pięć lat. To było jedyne, co widniało w ich bazie
danych.

– Na podstawie tego zdjęcia nie jestem w stanie stwierdzić, czy


to na pewno pani. Musi pani poprosić kogoś z rodziny o przesłanie
właściwych dokumentów.

Miałam dość.

– A co potem? – zapytałam.

– Potem rodzina musi zapłacić za lot do kraju. Najbliższy jest za


półtora tygodnia. Koszt to tysiąc dwieście złotych za osobę.
Przesiadka w Londynie.

Nie wytrzymałam. To żadna tajemnica, że jestem nerwusem.


To rodzinne, wszyscy w domu jesteśmy nadzwyczajnie wrażliwi
i lepiej z nami nie zadzierać. Zdajemy sobie sprawę, że jest to
nasza wada, ale niesamowicie trudno ją kontrolować. Wtedy
wybuchnęłam i jasno dałam do zrozumienia panience z okienka, że
za tę „pieprzoną złotą klamkę” mogłabym kupić nam nie tylko bilety
do Polski, a ona nie jest w stanie dać mi „zasranej herbaty” i na
dodatek oskarża mnie o kłamstwo.

Podziałało. Poprosiła, bym wróciła ze zdjęciem, ugrałam nowy


paszport. Chociaż tyle.

64
Wyszłyśmy z ambasady i przed bramą poleciały mi łzy. Ale nie tak
delikatnie. Płakałam konkretnie, bez ograniczeń. Na tej ulicy dałam
upust emocjom, które gnieździły się we mnie od tamtego feralnego
dnia. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Po zapłaceniu za paszport
i zdjęcie zostawało nam po pięć euro na głowę. Czułam się winna,
to były przecież moje dokumenty i mój błąd, a płaciłyśmy za niego
obie. Magda wtedy po raz pierwszy widziała, jak płaczę, choć
przyjaźniłyśmy się połowę życia. Widziałam, że ona też po raz
pierwszy naprawdę się przeraziła i we wszystko zwątpiła.
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.

– Chodźmy.

Znalazłyśmy studio fotograficzne. Usiadłam na taborecie.


Zapłakana, z czerwonymi oczami i równie czerwoną twarzą.

– Uśmiech proszę!

Zmusiłam się do grymasu. Za dziesięć euro dostałyśmy sześć


zdjęć, na których wyglądałam jak przestępca lub ktoś chwilę przed
przyjęciem na odwyk. Zaniosłyśmy je do ambasady, zostawiłyśmy
szanownej panience z okienka czterdzieści euro i wyszłyśmy.
Paszport tymczasowy miał być gotowy za cztery godziny.

65
Niedaleko był McDonald i to tam postanowiłyśmy poczekać.
Miałyśmy dziesięć euro i żołądki skręcone z głodu. Nie mogłyśmy
nic kupić, ale tam była chociaż łazienka i schronienie przed upałem.
Obserwowałyśmy ludzi wyrzucających niedokończone frytki,
burgery, ciastka i napoje do śmietników. Widziałyśmy, jak
w koszach ląduje góra jedzenia. Góra rosła z godziny na godzinę.
Wstyd nie pozwalał nam poprosić o resztki, ale w głowie
kilkukrotnie pojawiała się ta sama wizja: wkładam tam rękę
i wyciągam kartonik z frytkami. Przecież nawet go nie otworzyli.
Frytki zaspokoiłyby nasz głód. Zamiast tego zapełniałyśmy swoje
brzuchy wodą z kranu, licząc, że uciszy ona burczenie, które
wywoływało na naszych twarzach rumieńce wstydu. Ludzie omijali
nas szerokim łukiem.

„Dziś poznaliśmy świetnych ludzi! Trochę padało, ale znów jest


pięknie. Jesteśmy bezpieczne, śpimy na plaży. Pozdrów tatę.
Buziaki!”

„Ale Wam zazdroszczę! Bawcie się dobrze!”

66
Analizowałyśmy w tym McDonaldzie swoje położenie. Magda
musiała być w Polsce za dziesięć dni, żeby złożyć dokumenty na
studia. Nie mogłyśmy lecieć samolotem, nie było nas nawet stać na
przetrwanie tylu dni w stolicy. Zastanawiałyśmy się, jak zareagują
rodzice, gdy się dowiedzą. Czy będą źli? Czy powiedzą, że się
doigrałyśmy? Czy kiedykolwiek ruszymy w podobną podróż, czy nas
to do reszty zniechęci?

O dziewiętnastej mój nowy paszport był gotowy. Wręczono mi


go bez słowa i podano długopis, bym własnym podpisem
potwierdziła odbiór dokumentu. Na twarzy urzędniczki pojawił się
półsekundowy uśmiech, po czym spojrzała w dół i wróciła do
stukania w klawiaturę.

– To tyle?

– Powodzenia, dziewczyny. Miłej podróży.

Usiadłyśmy na przystanku naprzeciwko ambasady. Długo


przyglądałyśmy się w ciszy powiewającej biało-czerwonej fladze.
Jeszcze kilka godzin wcześniej wywołała u nas ogromny entuzjazm,
a teraz kojarzyła nam się tylko z ogromnym rozczarowaniem.
Naprawdę nie miałyśmy pojęcia, co zrobić.

– Wstawaj, wracamy autostopem – powiedziałam, wyciągnęłam


komórkę i wybrałam numer Chrisa.





67
POWRÓT

Z Chrisem wymieniłyśmy tego dnia kilkadziesiąt SMS-ów.


Co dziesięć minut wysyłał wiadomość z kontrolnym pytaniem, czy
u nas wszystko w porządku. Gdy już było naprawdę źle,
postanowiłam do niego zadzwonić – odebrał po pierwszym sygnale.
Pół godziny później stał obok nas gotowy do działania i wyciągania
nas z tarapatów. Obwiózł nas po Lizbonie, pokazał najdłuższy most
w Europie i zawiózł na stację benzynową, gdzie zatrzymywało się
mnóstwo ciężarówek. Wręczył nam paczkę ciastek owsianych, które
oszczędnie dzieliłyśmy między sobą przez kolejne dni. Zapytał kilku
kierowców, czy jadą w stronę Badajoz – bez skutku. Kolejne uściski,
kolejne pożegnania i znowu brak pewności, czy jeszcze
kiedykolwiek się spotkamy.

Znów zostałyśmy same. Było ciemno i zimno. Siadałyśmy na


nagrzanym za dnia asfalcie, żeby poczuć choć odrobinę ciepła.
Rozkoszowałyśmy się przejeżdżającymi obok nas ciężarówkami,
które pozostawiały za sobą powiew gorącego powietrza. Dwie
sekundy, podczas których przymykałyśmy oczy z zadowolenia.

Kilka aut później dotarłyśmy na stację, która… była po złej


stronie autostrady. Kierowcy się pomyliło i zostawił nas w środku
nocy w miejscu, skąd mogłyśmy złapać stopa tylko do Lizbony.
Usiadłam na krawężniku, między uda a brzuch włożyłam
reklamówkę z całym dobytkiem, głowę złożyłam na kolanach
i usnęłam. Tak po prostu, na siedząco, w pozycji, która pozwalała
mi zatrzymać jak najwięcej ciepełka. Oczekując cudu, bez pomysłu
i bez sił. Gęsia skórka przypominała o braku maszynki do golenia,
a bolące oczy pragnęły odpoczynku od soczewek. Nie wiem, jak

68
długo spałam. Przebudziłam się i zobaczyłam, że Magda grzeje się
na stacji obok ogromnej wędzonej szynki. Stała w bezruchu,
możliwe, że udało jej się opanować sztukę drzemania na stojąco.
Była sztywna, a jej szczęka zaciśnięta. Wstałam, weszłam do
ciepłego wnętrza i ją przytuliłam.

Obok znajdowała się knajpa, z której korzystało wielu


kierowców. Usiadłyśmy przy barze i wydałyśmy dwa euro na dwa
ciastka i dwie kawy. Przemyłam w zlewie swoje soczewki, co
nieznacznie ulżyło moim zaczerwienionym oczom. Myłam ręce
mydłem przez kilka minut z nadzieją, że różany zapach zostanie na
mojej skórze na dłużej. Umyłam też twarz, kark i ramiona. To był
prysznic brany partiami.

Na stacji pracował pewien staruszek. Jego osoba zdecydowanie


zasłużyła na ilustrację w „pamiętniczku”. Sprzątał toalety, mył
podłogi i blaty. W prawej ręce dźwigał ogromne wiadro wody, a pod
pachą dwa detergenty. Przez ramię przewiesił szmatę. Jego
przydługie i za luźne spodnie ciągnęły się po podłodze. Był
zabawnie niski i prawie łysy. Zaledwie kilka siwych włosów układało
się na jego głowie we wszystkie strony. Miał najszerszy
i najszczerszy uśmiech, jaki widziałam. Mimo godziny, mimo
ciężkiej pracy, jaką wykonywał, było widać, że niczego mu nie brak.
Cieszył się chwilą i za każdym razem, gdy złapał nas na
przypatrywaniu mu się, puszczał nam oczko. Wciąż można było
wyczuć u niego młodzieńczy temperament. To on najbardziej się
zaangażował, by dowiedzieć się, kim jesteśmy.

W tej knajpie znali się chyba wszyscy. Było gwarno, niepokojąco


tłoczno i głośno. Barmanka, na wyraźną prośbę staruszka, zaczęła
prowadzić z nami rozmowę. Staruszek przyglądał się nam

69
z drugiego końca baru. Opowiedziałyśmy o wszystkim, początkowo
pomijając kradzież. Jednak nie dało się inaczej wyjaśnić braku
ekwipunku, więc i ten temat musiałyśmy ostatecznie poruszyć.
Wszyscy ucichli i zwrócili się w naszą stronę, próbując wyłapać
strzępy informacji. Co kilka zdań przerywała nam barmanka, głośno
tłumacząc na język portugalski wszystko, co mówiłyśmy. Słuchacze,
niczym uczniowie, grzecznie kiwali głowami. Potem zaczęli do nas
podchodzić pojedynczo, przepraszając i tłumacząc, że jadą w innym
kierunku. Siedziałyśmy tak kilka godzin i w gruncie rzeczy dobrze
się bawiłyśmy. Każda wchodząca do baru osoba była pytana, czy
przypadkiem nie jedzie w stronę Madrytu. I każda nowa osoba
przynosiła wiele nadziei, a potem jeszcze większe rozczarowanie.

Magda w pamiętniku zaczęła notować zalety naszej sytuacji:

70
Około piątej rano do knajpy wszedł ktoś, kto wywołał spore
zamieszanie i radość, a nawet pojawiły się oklaski. „Czikas polakas”
padło wtedy jednocześnie z wielu ust. Wszyscy już wiedzieli, że ów
klient jedzie w odpowiednim dla nas kierunku. Kolejne uściski,
kolejne podziękowania i byłyśmy w aucie, które uratowało całą
sytuację. My, osiem euro i dwie siatki z Repsola ruszyłyśmy
w stronę kraju. Potem było już tylko lepiej i odzyskałyśmy energię
do działania.

„Dziś wstałyśmy wcześniej, ale kierujemy się już do domu.


Znowu Hiszpania. Jest pięknie. Wkrótce zobaczysz zdjęcia. Pa!” –
przeczytała moja mama tamtego poranka, nieświadoma, z jaką
sytuacją musiała zmierzyć się jej córka. Ale tym razem ani
troszeczkę nie skłamałam.

71
Akurat trwał sezon na pomidory, więc to był główny składnik naszej
diety. Co drugi kierowca wręczał nam kilka sztuk, aż nie byłyśmy
w stanie nadążyć z ich zjadaniem. Bardzo nie lubimy marnować
jedzenia i uparcie twierdziłyśmy, że okradziono nas właśnie dlatego,
że w San Sebastián nie dojadłyśmy pomidora. By uniknąć powtórki,
postanowiłyśmy zjadać dwa pomidory za każdym razem, gdy
wyjdziemy z czyjegoś auta. Pożerałyśmy je bez smaku, znudzone,
ale to było jedyne, co miałyśmy, więc przesadnie nie narzekałyśmy.
Ba! Byłyśmy wdzięczne, że mamy czym napełnić brzuchy. Jednak
bywało i tak, że gdy zjadłyśmy dziesięć pomidorów, zatrzymywało
się auto, którego kierowca bez słowa wręczał nam kolejny worek
tych czerwonych owoców.

Hiszpania mnie urzekła. Takich sytuacji z zatrzymywaniem się


i wręczaniem podarków przeżyłyśmy wiele. Nie wiem, czy było to
spowodowane tym, że wyglądałyśmy na zagubione, czy tym, że
Hiszpanie z natury są bardzo uprzejmi i gościnni. Zwłaszcza jednej
sytuacji nie zapomnę, bo w dużej mierze wypłynęła ona na nasz
komfort powrotu do domu.

Byłyśmy przed Madrytem, gdy zatrzymało się auto. Podeszłam,


by zapytać, dokąd zmierza kierowca, ale on tylko bardzo
chaotycznie wymachiwał rękoma i krzyczał „bus, bus!”.
Odmawiałam, odmawiałam, aż wreszcie wysiadł z auta, dał nam
dwie reklamówki pomidorów, wizytówkę i… wręczył pięćdziesiąt
euro. Bez słowa, bez pytania. Nie wiedział o nas nic, nie miał
pojęcia, że nas okradziono. Zasadę mam prostą. Jeśli ktoś
proponuje kawę, odmawiam dwa razy. Jeśli posiłek – trzy razy. Jeśli
proponuje nocleg – cztery razy. A jeśli są to pieniądze – to pięć.
Jeżeli ta osoba nadal naciska, to przyjmuję – prosta zasada, a jakże

72
pomocna w sytuacjach, gdy naprawdę nie wiadomo, jak się
zachować! Ten mężczyzna był nieugięty, szybko wskoczył do auta
i odjechał, zostawiając nas z kosmicznie dużą gotówką. Pięćdziesiąt
euro. To nas ratowało.

Następnie zatrzymała się przepiękna dziewczyna.


Wysoka, szczupła Mulatka. Była niesamowicie urodziwa. Rosjanie
powiedzieliby o niej „nienagladnaja” – tak piękna, że nie można się
napatrzeć, a chciałoby się patrzeć przez całą wieczność. Bił od niej
ogrom pozytywnej energii. Mówiła bez przerwy, z gracją ruszała się
w swoim maleńkim aucie. Jedną dłonią sięgała po telefon
i ustawiała nawigację, a drugą zapinała pas. Gdybym ja próbowała
tak lawirować, najprawdopodobniej otworzyłabym maskę i włączyła
radio łokciem. Ona dosłownie płynęła, czym mnie onieśmielała.
Kiedy już skupiła się na drodze, a nie na zarządzaniu wnętrzem
małego czerwonego fiata, dostrzegła nasze braki w bagażu.
Opowiedziałyśmy jej, co się stało. Od razu zaprosiła nas do siebie
do domu, lecz mimo że wizja basenu na tarasie bardzo kusiła, to
dzień wciąż był młody, a my nie mogłyśmy przedłużać naszego
powrotu, nie mając zabezpieczenia finansowego. Zamiast tego
poprosiłyśmy, by w centrum Madrytu wyrzuciła nas niedaleko galerii
handlowej. Jechała brawurowo i płynnie wymijała auta jadące po
sąsiednich pasach, ale nie szczędziła przekleństw, gdy inni kierowcy
jeździli gorzej niż ona. Pokazała nam domy celebrytów, w tym ten,
którego właścicielem był Cristiano Ronaldo, opowiadała o swojej
pracy, aż wreszcie zatrzymała auto przed ogromnym gmachem
centrum handlowego.

73
W środku ustaliłyśmy, że każda z nas może wydać dziesięć
euro, za które kupimy czyste ubrania, cieplejsze niż te, które mamy
na sobie. Obie zdecydowałyśmy się na parę jeansów i koszulkę na
ramiączkach. Te same modele – różne kolory. Jasny jeans wydawał
się tak nienaturalnie czysty, że nie mogłam się na siebie napatrzeć
w lustrze. Wybrałam też beżową górę. Byłam czysta, wyglądałam
normalnie, wręcz wtapiałam się w tłum. Z perspektywy czasu nie
wiem, co nami kierowało, ale za jedno euro kupiłyśmy eyeliner
i zrobiłyśmy sobie prowizoryczny makijaż. To były nasze priorytety.

Świętowanie zakończyłyśmy ciepłym posiłkiem. Przy wyjściu


z galerii była niewielka budka z kebabem i falafelem. Postawiłyśmy
na zestaw z colą oraz frytkami i jadłyśmy, jadłyśmy, delektując się
każdym kęsem, ze świadomością, że kolejna taka chwila nadejdzie
dopiero w Polsce.

Myliłyśmy się. Tego dnia miałyśmy więcej szczęścia, niż ktokolwiek


mógłby się spodziewać. Na ciepłym falafelu i zimnej coca-coli się
nie skończyło. Spod galerii zgarnęła nas policja i zawiozła na
przystanek autobusowy. Wnętrza radiowozów znamy bardzo
dobrze. Plastikowa kanapa z tyłu i szyba odgradzająca nas od
dwóch policjantów. Nie wolno zapinać pasów, bo ich odpięcie jest
potem niemożliwe. Ale przyzwyczajenie zrobiło swoje i Magda
automatycznie wpięła metalową klamrę w ogromną plastikową
osłonę. W napływie głupiej energii spowodowanej prawdopodobnie
zastrzykiem kalorycznym zaczęła przepychać przez szklaną osłonę
raport policyjny, żeby zobaczyli, że faktycznie skradziono jej one
shoe. Nasz humor udzielił się policjantom i aktywnie uczestniczyli
w tym dziwnym wydarzeniu. Do tego stopnia, że nie odpięli pasa

74
Magdy i musiała się uwolnić z pułapki dziwnymi wygibasami. Myślę,
że nadal jest głównym tematem pracowniczych anegdot tych
panów.

Na wylocie z Madrytu zatrzymała się przemiła rodzina.


Małżeństwo z dwiema córkami. Jechali na swoją wieś w okolicach
Saragossy. Matka od razu zaprosiła nas do siebie na noc i nie
przyjmowała odmowy. Chociaż w tamtym momencie nie wiem, czy
byłabym w stanie odmówić. Po poprzedniej nocy na stacji naprawdę
pragnęłam konkretnego wypoczynku, a nie przysypiania na
krawężniku. Gdy jechałyśmy z nimi, napisałam:

Zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy do maleńkiej wioski. Po


raz pierwszy widziałam takie miejsce – wąskie uliczki z wysokimi
białymi murami, które po obu stronach niebezpiecznie otaczały
auto, a ja zastanawiałam się, jakim cudem lusterka nie ocierają się
na zakrętach. Było tam nieco górzyście, nie widziałam ani jednej,

75
całkowicie płaskiej alejki. Wjeżdżaliśmy w górę, żeby później znów
zjechać w dół i zaryzykować porysowanie auta na ostrym zakręcie.
Zdawało się, że wszyscy znają tam tę rodzinę. Każdy nam machał,
uśmiechał się i mimo że już zapadł zmrok, mieszkańcy z daleka
rozpoznawali, kto się zbliża. Zatrzymaliśmy się przy jednym
z barów, którego właściciel wyszedł, trzymając w dłoniach
pożyczony od nich czajnik. Kilka osób zatrzymało auto, żeby o coś
zapytać. Wszystkim rozmowom towarzyszyły szerokie uśmiechy.
Było w tym coś wspaniałego, rodzinnego i bezinteresownego.

Dojechaliśmy do najwyższego punktu wioski, gdzie znajdował


się piękny dom naszych gospodarzy. Drewniany wewnątrz, a od
zewnątrz wyłożony dużymi, łupanymi kamieniami. Przed domem był
taras, a na nim wiklinowe meble z ogromnymi, miękkimi
poduszkami. W środku duży salon z kuchnią i kominkiem. To tam
zjedliśmy sytą kolację – były krewetki (których tym razem nie
próbowałam), ale też risotto i smażona ośmiornica. Miałam
wrażenie, że z każdym kęsem do domu przybywała nowa osoba.
Kuzyn, stryj, daleka ciotka lub sąsiadka. Każdy chciał poznać
historię nowo przybyłych dziewcząt, a my co chwila wstawałyśmy
od stołu, żeby zapozować do zdjęcia, mimo że wolałyśmy, by nikt
nie pamiętał o nas z takim wyglądem. Kolacja ciągnęła się
w nieskończoność. Gdy skończyła się ośmiornica, pani domu
przyniosła bardziej tradycyjne dla nas danie, czyli jajecznicę ze
szczypiorkiem. Były też sałatki i mnóstwo składników do zrobienia
wypasionych kanapek. Jadłyśmy i piłyśmy białe wino oraz zimne
piwo. Świetnie się bawiliśmy, a ekipa wciąż się powiększała. Drzwi
do tego domu były otwarte dla wszystkich, dzięki czemu również
my czułyśmy się komfortowo.

76
Pan domu przyniósł nam dwie swoje koszulki, żebyśmy miały
w czym spać. Wzięłyśmy długi prysznic, pierwszy od dawna,
i wystroiłyśmy się w pachnące ubrania – po raz drugi w ciągu doby.
Dostałyśmy pokój z dwoma łóżkami o chyba najgrubszych
materacach. Myślę, że księżniczka od ziarnka grochu nie wyczułaby
nic, nawet gdyby pod grubą warstwą sprężyn i materiałów
znajdowała się kostka Rubika. Spałyśmy równie długo, co jadłyśmy
kolację, trochę zapominając o wcześniejszym planie jak
najszybszego dotarcia do ojczyzny. A rano rodzina odwiozła nas
w okolice wjazdu na autostradę. Historia się powtórzyła – nie
znamy ani nazwiska tych ludzi, ani nazwy wioski. Jednak jestem
pewna, że nasze zdjęcie trafiło do ich rodzinnego albumu, podobnie
jak zdjęcie ich rodziny znalazło specjalne miejsce w moim albumie
podróżniczym.

„Moje buty ulegają gwałtownemu rozkładowi albo ktoś mi je powoli


kradnie” – napisałam rano w pamiętniku. Siedziałyśmy w aucie
trzech mężczyzn, którzy jechali do Andory. Chłopcy byli zachwyceni
naszym pozytywnym podejściem do dyskusyjnie wesołej sytuacji,
jaką była kradzież. Ale my zbliżałyśmy się do Francji i wiedziałyśmy,
że dom jest coraz bliżej. Kolejne dni mijały bez większych
problemów. Jadłyśmy lunch nad pięknym jeziorem, byłyśmy
w maleńkim kraju, jakim jest Andora, jechałyśmy krętymi górskimi
drogami. Takie trasy widziałam tylko w filmach i zawsze były tłem
dla scen, w których samochody albo duże autobusy spadają
ze skarpy. Lecą w dół i najczęściej wszystko kończy się
spektakularnym wybuchem. Myślałam, że takie widoki są
rzadkością, a nie typową trasą przez Pireneje. Na naszych kolegach

77
krajobraz nie robił wrażenia. Za to moja twarz była przyklejona do
szyby. Dosłownie nie wierzyłam, że jedziemy w obłokach.
W niektórych momentach biały puch znajdował się pod nami
i unosił bezwładnie w dolinach. To było niewyobrażalnie piękne.

A potem opuściłyśmy Andorę i zatrzymał się jeden


z nudniejszych kierowców w naszym życiu. Było już po zmroku.
Miałyśmy na sobie ogromne kamizelki odblaskowe – dostałyśmy je
od poprzedniego kierowcy. Te n kierowca był wyraźnie przerażony
i dopiero po szybkim przeanalizowaniu sytuacji zdałam sobie
sprawę, że mógł nas wziąć za pomoc drogową. W zasadzie nie miał
prawa podejrzewać nas o podróżowanie i poczułam wyrzut
sumienia, że zatrzymał się dla nas przez przypadek.

– Jedzie pan może w stronę Niemiec?

– Jadę do Niemiec – powiedział przerażony. Oczy miał wielkości


kapsli od piwa. Wyglądał, jakby zobaczył ducha. Mówił po angielsku
z silnym akcentem, bardzo niemieckim, dziwnie poruszając
wargami. Wyglądał, jakby odpowiadał na pytanie zadane przez
surowego nauczyciela. – Pokażecie mi swoje paszporty?

Teraz to my byłyśmy w szoku, bo nikt wcześniej nas o to nie


prosił. Ale przystałyśmy na tę prośbę. Zrobił zdjęcia naszych
dokumentów i wysłał je swoim znajomym. Trwało to długo, a my
w tym czasie mokłyśmy na zewnątrz. Pozwolił nam wejść do środka
dopiero, gdy jego misja została wykonana, a na nas nie było suchej
nitki. Na początku nawet chętnie rozmawiał. Pytał, odpowiadał na
pytania – nie było źle. Nawet nie chciało mi się spać. Ale nie
ujechaliśmy zbyt wiele, bo po kilkunastu minutach powiedział:

– Muszę się przespać. Możecie spać w aucie, na fotelach.

78
„No pięknie”, pomyślałam.

Zatrzymaliśmy się na parkingu obok marketu. Kierowca w aucie


typu kombi rozłożył duży materac. Słowo daję, łóżko było ogromne,
a materac grubości mojego uda. Wyczarował skądś puszystą pościel
i wskoczył w nią. A my próbowałyśmy przymknąć oczy na ciasnych
fotelach. To nie było nasze auto, więc nie miałyśmy odwagi, by
położyć stopy na desce rozdzielczej albo chociaż na fotelu.
Starałyśmy się zasnąć w pozycji siedzącej, ignorując pochrapywania
Niemca. Nie było najwygodniej, a w zasadzie wcale nie spałyśmy,
ale wszystko było lepsze od sterczenia na deszczu. Mogłyśmy uznać
tę noc za sukces.

Kolejnego dnia ruszyliśmy dalej i chyba dopiero w tym


momencie jestem w stanie wytłumaczyć, z czego wynikało nasze
znudzenie. Rano kierowca założył słuchawki i włączył sobie
audiobook, a my siedziałyśmy w całkowitej ciszy. Bez radia
i rozmów, bo nie chciałyśmy mu przeszkadzać. A co najgorsze,
jechał ze stałą prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę –
na autostradzie. Wyprzedzały nas wszystkie ciężarówki. Dosłownie
wlekliśmy się przez Francję. Za każdym razem, gdy wyjmował
słuchawkę z ucha, dawał mi nadzieję, że zaczniemy rozmawiać, ale
on tylko machał rękami i mówił: „dis rołd is a bulszyt!”. I cały czas
tak przeklinał, a to na rzekę w Lyonie, a to na znaki drogowe. Poza
„bulszyt” nie mówił do nas nic. Poważnie rozważałyśmy wyjście
z auta i zmianę, bo ta podwózka nie dawała nam żadnych korzyści
poza pokonaniem kolejnych kilometrów. Ale wytrwałyśmy
kilkanaście godzin i dojechałyśmy do granicy… ze Szwajcarią.

79
Po przygodzie z „bulszytem” łaknęłyśmy przygody i rozrywki,
a najbardziej przebudzenia, bo te kilkanaście godzin drogi
wprowadziło nas w jakiś senny trans. Co mogło nam dać potrzebny
zastrzyk adrenaliny? Doskonale wiedziałyśmy, dlatego spontanicznie
wjechałyśmy do najdroższego państwa w Europie i w samym
centrum koczowałyśmy w porsche z algierskimi chłopakami. Było
w nich coś niesamowicie niewinnego, co otwierało serduszka. To był
nasz pierwszy kontakt z osobami innego wyznania, na dodatek
takiego, które nie cieszy się najlepszą reputacją. Przyglądałyśmy
się, jak piszą nasze imiona dziwnymi symbolami, od prawej do
lewej. Pytałyśmy o język, który był całkowicie niezrozumiały.
Znaczenia żadnego ze słów nie można było się domyślić z ich
brzmienia. Do tego na imprezie w Zurychu piłyśmy nektar jabłkowy.
Zupełnie odmienny styl, ale jakże interesujący!

Usnęłyśmy na tylnym siedzeniu, a chłopaki poszli do hotelu.


Bez obaw zostawili nas w tym luksusowym aucie. Rano obudzili nas
słowami: „We need discover water” – co prawdopodobnie miało
oznaczać, że muszą znaleźć nam prysznic. Ale z tym poradziłyśmy
sobie same i czym prędzej wyjechałyśmy z kraju, gdzie posiłek
w restauracji pod Złotymi Łukami kosztuje kilkadziesiąt euro.

Nasze mamy były w szoku, że odwiedziłyśmy to państwo. „Ale


jesteście oszczędne!” – napisała moja mama, nie mając pojęcia, że
w Szwajcarii nie wydałyśmy ani grosza, bo żywiłyśmy się tym, co
wiozłyśmy z Hiszpanii i Francji. A przed nami były tylko tańsze
państwa, czułyśmy się spokojne. Polska znajdowała się już blisko,
a wciąż miałyśmy dość gotówki. W zasadzie to pieniądze od
kierowcy nam ciążyły i chciałyśmy wydać wszystko przed powrotem
do domu. Chciałyśmy, by ostatnia noc była wyjątkowa. Trochę

80
bałyśmy się wyznać rodzicom prawdę, miałyśmy wrażenie, że będą
zawiedzeni. Że stwierdzą, iż mieli rację, i nie będą zwracać uwagi
na nasze piękne, wesołe historie, których uzbierałyśmy cały wór.
Obawiałam się, że skreślą nasze doświadczenia przez ten jeden
incydent, który – owszem – był stresujący i niepotrzebny, ale też
nas czegoś nauczył. Dlatego chciałyśmy maksymalnie wykorzystać
ostatni dzień bez dogryzek i uszczypliwości.

Postanowiłyśmy pojechać do Pragi. W stronę Czech sunęłyśmy


ciężarówką. Była noc i okropnie lało. Magda siedziała na fotelu, a ja
na łóżku między nią a kierowcą. Kabinę wypełniała turecka muzyka.
Mężczyzna mruczał coś pod nosem w swoim języku. Brzmiało to jak
modły. W dłoni obracał koraliki podobne do różańca, ale zakończone
kolorowym frędzlem, a nie krzyżykiem. Poprzednią noc spędziłam
z dwoma muzułmanami, jednak to nie wystarczyło, bym na zawsze
pozbyła się krzywdzących stereotypów. Imię Allaha i Mahometa
sprawiało, że płuca zapadały mi się z lęku i ciężko mi było uspokoić
oddech.

81
Uważnie obserwowałam kierowcę. Starałam się myśleć logicznie
i nie kierować się wyobraźnią w swojej ocenie. „Dziewczyno! Gdyby
odmawiał pacierz, to byś się cieszyła, że taki religijny!” –
powtarzałam w myślach. Przed oczyma stanął mi kołyszący się na
boki krzyżyk w zielonej alfie romeo, której pasażerowie nas okradli.
To wszystko miało sens i powinno mnie uspokoić, ale nie działało.
Sytuacja pogorszyła się, gdy zobaczyłam, jak turecki kierowca
spogląda na Magdę. Kilka razy przyłapałam go na patrzeniu w jej
kierunku. Dostrzegłam jej nagie uda i zestresowałam się jeszcze
bardziej. Co kilkanaście sekund rzucał jej krótkie spojrzenie. Bałam
się. W mojej głowie od razu pojawiły się chore, straszne wizje.
Porwanie, gwałt, kradzież, bójka. „Na bank nas gdzieś wywiezie” –
myślałam. Próbowałam dostrzec numery tablic, ale byłam zbyt
daleko, żeby je odczytać. A potem poczułam muśnięcie na łydce.
Jego dłoń powędrowała w moją stronę i otarła mi się o nogi.
Podskoczyłam i krzyknęłam, budząc Magdę.

– Ona jest bardzo zmęczona – powiedział do mnie. – Za twoimi


nogami są napoje gazowane i energetyki. Częstujcie się.

Poczułam się okropnie głupio. Turecki kierowca spoglądał na


opadającą głowę Magdy, bo zasłaniała lusterko, co utrudniało mu
trzymanie się drogi. Na zewnątrz wciąż hulał wiatr i lał siarczysty
deszcz. Ciężarówka kołysała się na boki. Kierowca, którego
pochopnie oceniłam przez pryzmat wiary, chciał dla nas dobrze.
Chciał nas bezpiecznie dowieźć, a na dodatek poczęstować tym, co
miał. Gdy wychodziłyśmy z auta, wręczył nam torbę cukierków.
Zostawił nas na parkingu z ogromnym wyrzutem sumienia. Jak
głupia wtedy byłam i o ile mądrzejsza stałam się z czasem!

82
Nadal padało. Próbowałyśmy złapać stopa, stojąc pod parasolką,
którą dostałyśmy od innego kierowcy, bo ta z Amsterdamu
oczywiście została w Hiszpanii. Właściwie z każdym dniem nasz
ekwipunek się powiększał. Miałyśmy już kupione we francuskim
outlecie bluzy, kamizelki odblaskowe, parasolkę, nowy długopis oraz
marker. Brakowało nam coraz mniej, ale też nasze potrzeby były
coraz mniejsze. Łapałyśmy stopa, trzymając w dłoniach ogromny
karton z napisem „Praha”. Zatrzymało się auto, ale nim zdążyłyśmy
do niego dobiec, przez okno wyjrzała rozbawiona kobieta:

– Nie jedziemy do Pragi, ale na tą stację podrzuciłyśmy dwóch


autostopowiczów z Polski i też kierują się do stolicy! Powinniście
porozmawiać. – I odjechali, radośnie machając.

Dwa razy nie trzeba było nam powtarzać. Uwielbiałam spotykać


innych podróżników na trasie, a spotkanie na stacji podczas
deszczu w nocy graniczyło z cudem. Dlatego narzuciłyśmy kamizelki
odblaskowe i z kartonem w ręku oraz dwiema reklamówkami
z Repsola ruszyłyśmy w kierunku Shella. Zobaczyłyśmy ich
z daleka, jak przepakowywali plecaki pod maleńkim zadaszeniem.
Pomachałyśmy im radośnie. Odmachali, ale z wyraźnie mniejszym
zaangażowaniem. Zdecydowanie wpłynął na to fakt, że wzięli nas za
dwie bezdomne. Nasz podróżniczy look był przeszłością. Miałam na
sobie bluzę z napisem po francusku „l’amour”, jasne jeansy, które
ubrudziłam pomidorami, trampki i kamizelkę odblaskową, a zamiast
plecaka reklamówkę. I karton w ręku. Magda przewiesiła przez
ramię niebieską torbę z Ikei – prezent od Algierczyków. Nie
wzbudzałyśmy zaufania autostopowiczów i nie mogłyśmy ich za to
winić. Przecież przed chwilą same pochopnie oceniłyśmy biednego
kierowcę z Turcji. Karma wróciła szybciej, niż się spodziewałyśmy.

83
– Myśleliśmy, że tu pracujecie! – powiedział jeden z nich.

– Gdzie są wasze plecaki? – zapytał drugi.

– Okradziono nas w Hiszpanii – powiedziała Magda w taki


sposób, jakby to była nasza codzienność i zwyczajna sytuacja.
Uśmiechałyśmy się, powieki nam nie drgnęły i nawet nie
czekałyśmy na ich reakcję. Od wyjazdu z Portugalii powtórzyłyśmy
to setki razy. Gdyby widzieli jedynie nasze twarze, a nie całą resztę,
w życiu by nie uwierzyli, że przytrafiło nam się coś takiego.

Zjedliśmy razem kolację na stacji benzynowej, wyczarowaną


z tego, co mieliśmy. Chłopcy jeździli równie długo jak my, ale nie
zapuścili się w tak dalekie rejony, choć mieli to w planach. Im
autostop szedł trochę wolniej i oporniej niż nam – dwóm
dziewczynom. Nie przejmowali się tym szczególnie i pokonywali
kilometry w swoim tempie.

84
– Nas przynajmniej nikt nie okradł – powiedział jeden z nich.

Słuszne stwierdzenie, takiego humoru mi wtedy było trzeba!

Nie miałyśmy namiotu, więc chciałyśmy przenocować na stacji.


Wydawało się, że pracowników nie irytuje nasza obecność, ale nasi
towarzysze mieli inny pomysł.

– Nasz namiot jest duży, możecie spać z nami.

Faktycznie, namiot mieli spory – na cztery, a nawet pięć osób.


Skorzystałyśmy z zaproszenia. Namiot rozbili na widoku, na stacji
benzynowej. Przypomniało mi się, jak układałam gałązki na
namiocie w Hiszpanii, żeby przypadkiem nikt go nie zauważył. A oni
rozstawili się na przystrzyżonym trawniku, zaraz obok budynku
Shella. Trochę mi zajęło, nim sama się na to zdecydowałam.

Oponowałyśmy, ale bezskutecznie, bo i tak oddali nam swoje


śpiwory oraz karimaty. Noc była zimna, lecz nie pozwolili nam się
podzielić okryciem. Przecież mnie i Magdzie wystarczyłby jeden
śpiwór. Ale nie zgadzali się – założyli wszystkie ubrania, jakie mieli,
i zwinęli się w dwa kłębki, by zatrzymać jak najwięcej ciepła. Mieli
swoje zasady. Trochę się podśmiechiwałam, gdy odskakiwali,
jak moje ciało dotknęło ciała jednego z nich. Zaczęli drżeć
w najzimniejszym momencie nocy, około trzeciej. Na szczęście
chłód nie trwał zbyt długo.

Dawno nie spało nam się tak dobrze. Obudziłyśmy się wyspane
i niepołamane, jak to bywało po spędzeniu nocy w aucie. Magda
wyskoczyła rano z namiotu i przeciągnęła się teatralnie, a wtedy
usłyszała za sobą klaskanie. Szybko wskoczyła do środka
i niepewnie wystawiła samą głowę. Za naszym namiotem
stał autokar pełen niemieckich turystów. Zwykle budziłyśmy się

85
w odosobnieniu, a teraz byłyśmy w samym centrum tłumnego
zainteresowania. Wszystkich zaciekawił niepasujący do otoczenia
obiekt, więc przypatrywali nam się intensywnie. Główną reakcją po
wyjściu Magdy było właśnie klaskanie i śmiech. Już wcześniej
zauważyłam, że Niemcy bardzo pozytywnie reagują na ludzi
preferujących mój nowy styl podróży. Z tęsknotą wypowiadali się
o autostopie, nigdy nie mieli problemów z nocowaniem na dziko
i jedyne, co wyrażali, to podziw i zdrowa zazdrość. Ten autokar był
idealnym przykładem. Natomiast w Polsce zdarzyło mi się usłyszeć
obelgi, kiedy ktoś mijał mnie, gdy łapałam stopa. Matki ostrzegały
swoje dzieci, żeby się uczyły, bo skończą jak ja. Starsze panie
wyzywały od dziewcząt lekkich obyczajów. Częściej słyszałam
„doigrasz się” niż „korzystaj”. Częściej mówiono „ja bym córki tak
nie puścił” niż „chciałbym, żeby moje dzieci miały tyle odwagi”.
Wtedy poczułam nieprzyjemne ukłucie na myśl, że niedługo wrócę
do kraju. Jak pisał Paul Bowles, „podróżnik do żadnego miejsca nie
pragnie należeć bardziej niż do innego”. Czułam pewną gorycz, ale
było w tym mnóstwo prawdy, mimo że wciąż nie miałam odwagi
nazwać siebie podróżniczką. Jednak połknęłam podróżniczego
bakcyla i potrzebowałam więcej. Wiedziałam, że znajdę kiedyś
miejsce, gdzie poczuję się w stu procentach dobrze, swobodnie,
gdzie nie będę musiała być kimś, będę po prostu sobą.

W Pradze zjadłyśmy dwie duże pizze, wypiłyśmy piwo w barze


i zwiedzałyśmy miasto – jak zwykle pieszo. Nieopisaną zaletą straty
bagażu była swoboda, z jaką mogłyśmy spacerować. A po Pradze
nadszedł czas na Polskę, powrót do domu i konfrontację
z rodzicami.

86
Do Brus dojechałyśmy w nocy. Mama podjechała autem do
jedynego ronda, jakie znajduje się w naszym miasteczku. Zawsze
mnie stamtąd odbierała, gdy wracałam ze szkoły. I tam mnie
zawoziła, kiedy gdzieś się wybierałam. Samochód stał zaparkowany
jak zwykle, ale tym razem mama nie czekała w środku. Wyszła
z auta i podbiegła, robiąc słodkie małe kroczki, żeby nas wyściskać.
Nie zauważyła braków, po prostu cieszyła się chwilą. Miała córkę
w objęciach, znów bezpieczną. Trzymała mnie długo, aż mi
napłynęły łzy do oczu, choć bardzo nie lubię uzewnętrzniać się
w ten sposób. Była niesamowicie szczęśliwa. Podeszła do auta, żeby
otworzyć bagażnik i wyjąć nasze plecaki.

– Mamo… – zaczęłam. – Nie otwieraj.

Szerzej otworzyła oczy i przestała się uśmiechać. Obiegła nas


dokoła, jakbyśmy mogły za swymi patykowatymi nogami schować
sześćdziesięciolitrowe plecaki.

– Okradziono nas. W Hiszpanii – powiedziałam wreszcie.


Oczekiwanie na reakcję mamy ciągnęło się w nieskończoność.

– W drodze do czy z Portugalii?

– W drodze do.

– I byłyście jeszcze w Szwajcarii i Czechach?

– Nic nie mówiłyśmy, żeby was nie martwić. – Poczułam ulgę,


że nie muszę już niczego przed nią ukrywać, że wie, gdzie
naprawdę jestem, że nie muszę już kreślić na mapie swojego
fałszywego położenia. Mogłam mówić prawdę.

Mama przytuliła nas raz jeszcze i powiedziała to, czego się nie
spodziewałyśmy, a czego tak bardzo potrzebowałyśmy:

– Jestem z was dumna.

87
Zawiozłyśmy Magdę pod jej blok, a mnie jeszcze czekała rozmowa
z tatą. W drodze do domu zrobiłam mamie skrót informacyjny. Nie
mogła uwierzyć, że naprawdę poradziłyśmy sobie same.

Tata spał. Weszłam do sypialni i go zbudziłam.

– Cześć, tato.

– Cześć, córko. – Ojciec był mniej wylewny, ale wiedziałam, że


też czuje ogromną ulgę, widząc mnie po takim czasie. To nie była
pora na długie opowieści. Chciałam powiedzieć mu tylko jedno
i zrzucić z siebie ten ciężar:

– Okradli nas w Hiszpanii. Nie mówiłyśmy nic, żeby was nie


martwić, ale wszystko w porządku.

– Dobrze zrobiłyście. – Te słowa z jego ust znaczyły najwięcej.

Wzięłam prysznic, położyłam się w łóżku i po policzku poleciała


mi łza. Wróciłam do domu. Odkryłam w sobie niesamowitą pasję.
Okazało się, że potrafię być samodzielna. Dałam sobie radę. Nie
poddałam się. Mam kochającą rodzinę. Jestem w swoim łóżku.
Miękkim i bezpiecznym. Zasnęłam. I ku zdziwieniu wszystkich
następnego dnia wstałam skoro świt.


88
89
NA POŁUDNIE

Po wydarzeniach na Półwyspie Iberyjskim nie brakło zdziwionych


min, gdy powiedziałyśmy bliskim, że tego lata ponownie ruszamy
w podróż. „Jeszcze się nie doigrałyście?”, najczęściej powtarzała
babcia, ale my problemy z poprzedniej wyprawy uznałyśmy za
lekcję i nasz zapał bynajmniej nie ostygł. Byłyśmy nawet bardziej
chętne do wyjazdu, bo wiedziałyśmy, ile da nam to radości. Nawet
jeśli (odpukać) znów nas okradną. Znajomi obstawiali zakłady, jak
szybko znowu dojdzie do takiego wypadku i stracimy bagaż. My się
z tego śmiałyśmy, ale miałyśmy nadzieję, że to nie są prorocze
słowa i tym razem wrócimy z dumą i podniesioną głową. Miałyśmy
plan dotrzeć do Grecji. Organizacja wyglądała podobnie jak
ostatnio, ale tym razem nauczone poprzednimi wakacjami
postanowiłyśmy zakupić namiot dwuosobowy, laminowaną mapę,
a nawet smartfony, które miały nam pomóc w prowadzeniu bloga.
Przed wyjazdem założyłyśmy na Facebooku profil Auto-non-stop,
który miał ułatwić kontakty ze znajomymi i rodziną. Taki był
plan. Umieściłyśmy tam zdjęcie, na którym rozchichotane
analizujemy mapę Europy – jeszcze czyste, umalowane, uczesane
i w kwiecistych sukienkach. Pod spodem zamieszczono komentarz:
„Ciekawe, czy was okradną”. Cóż, też byłyśmy ciekawe. Nie
pozostawało nic innego, jak jechać i sprawdzić.

Do naszego ekwipunku dołączył też selfie stick, z którego byłam


bardzo dumna i który uwielbiałam. Obchodziłam się z nim jak ze
świętością – miał nam przecież pomóc w fotografowaniu.
Z ostatniego wyjazdu przywiozłyśmy zaledwie kilka zdjęć i tym
razem zamierzałyśmy fotografować więcej, lepiej i odważniej.

90
Jakby tego było mało, zainwestowałam w buty (podobno)
trekkingowe. Przed kostkę, szare z niebieskimi sznurówkami.
Okropnie śmierdziały i pociły się w nich stopy, ale w porównaniu do
przemoczonych czerwonych trampek były luksusem. Chodziłam
w nich sprężyściej, odważniej, pewniej. Tak jakby rodzaj obuwia
wpłynął na mój podróżniczy status, podobnie jak działał plecak. Tak
najwyraźniej jest. Skoro obcasy są w stanie zrobić z nas
bizneswoman, tanie szare buty z niebieskimi sznurówkami mogły ze
mnie zrobić obieżyświatkę.

Grecja stanowiła bardzo niezobowiązujący cel. Owszem,


chciałyśmy tam dotrzeć, ale nie był to warunek udanego wojażu.
Wybrałyśmy Grecję ze względu na kierunek, bo zamierzałyśmy
jechać na południe – zobaczyć Bałkany i „nowe” morze. Tym razem
na mapie nie zakreślałyśmy żadnych miejsc, dałyśmy się ponieść
przygodzie. Oj, tak!

Niespecjalnie wierzę w znaki, ale chyba powinnam zacząć. Nasz


poranny start był opóźniony przez problemy ze zwierzętami
w gospodarstwie moich rodziców. Wreszcie dotarłam do Magdy,
a ona powitała mnie katarem, kaszlem i czerwonym nosem.
Zignorowałyśmy te znaki, ale później nie było lepiej. Na pierwszej
wylotówce złamały mi się okulary przeciwsłoneczne i spotkałyśmy
kobietę, której nie chciałyśmy spotkać. Na to również machnęłyśmy
ręką. Dopiero gdy pod Wrocławiem stanęłyśmy w ogromnym korku
na trasie, gdzie (według kierowcy) nigdy nie ma utrudnień, trochę
zwątpiłyśmy. Jednak nie jesteśmy typem osób, które powiedzą
„a” i zająkną się przy „b”. Dzielnie brnęłyśmy w kierunku granicy,
mając nadzieję, że to tylko przykry zbieg okoliczności.

91
Blisko wieczora zatrzymałyśmy na stopa Bartka w Dredach
i jego dwóch kolegów, których imion nie pamiętamy. Chłopaki byli
z tamtych okolic, z Sudetów Wschodnich, i podzielili się z nami
wieloma miejscówkami oraz poradami. Bartek również podróżował
autostopem, więc wymieniliśmy się doświadczeniami. Pojechaliśmy
nad jezioro, gdzie wypiliśmy po jednym piwie bezalkoholowym.
Bartek opowiadał o pani Helence, mieszkance Międzygórza, blisko
czeskiej granicy. Poznał ją podczas jednej z podróży autostopem.
Pani Helenka przyjęła go do swego schroniska w zamian za
wykonanie podstawowych prac w ogrodzie. Spędził u niej kilka
tygodni i zostali dobrymi przyjaciółmi. Kierowane jego
skomplikowanymi wskazówkami ruszyłyśmy do Międzygórza. Do
wioski dotarłyśmy po zmroku.

O panią Helenkę zapytałyśmy przechodniów. Kilka osób


pokręciło głowami, mówiąc, że dotarcie tam o tej porze, w dodatku
po raz pierwszy, jest niemożliwe i nierozsądne. „Czyli takie jak
lubimy najbardziej” – pomyślałam i ruszyłyśmy drogą, którą
wskazali. A ona urwała się nagle na leśnej ścianie. Wyciągnęłyśmy
z nerek latarki. Moją nerką była torba na granaty, którą kupiłam
w sklepie wojskowym. Ale latarki już by się nie przydały na
poligonie ani w innych wymagających warunkach. Snop światła
znikał dwa metry przed nami. Jednak szłyśmy pod górę, jak nam
radzono. Dreptałyśmy po lekko wydeptanej ścieżce, wzdłuż
spływającego strumienia – bez problemu mogłyśmy znaleźć drogę
powrotną. Kiepska kondycja dawała nam się we znaki i zamiast
leśnych nocnych odgłosów słyszałyśmy tylko własne ciężkie
i przyspieszone oddechy. Wystraszyłyśmy się, gdy minął nas pies,
a później podążająca za nim właścicielka. Starsza kobieta nie była

92
zbyt rozmowna, ale burknięciem potwierdziła, że zmierzamy
w dobrym kierunku.

Wreszcie teren stał się bardziej równy i stanęłyśmy na dużej


polanie. Wyrosło na niej kilka małych budynków, podobnych do
miniaturowych stodółek. Zapukałyśmy do pierwszego z nich, jednak
bezskutecznie. Kolejne drzwi i dalsze nawoływania nie przyniosły
oczekiwanego rezultatu. Spróbowałyśmy w sąsiednim budynku, ale
efekt był ten sam. Cisza. Odpuściłyśmy pukanie i zaczęłyśmy
wykrzykiwać między dwoma mniejszymi domkami:

– Pani Helenko! – niosło się przez góry z kilkukrotnym echem.


Przestałyśmy się łudzić i zrozumiałyśmy, że po prostu nikogo tam
nie ma. Miejsce jest opuszczone.

Skorzystałyśmy z dobrodziejstwa nowo nabytych telefonów


z dużym wyświetlaczem i w wyszukiwarce internetowej
wstukałyśmy nazwę ośrodka wraz z imieniem właścicielki. Internet
nie rozpieszczał. Wyprostowaną w łokciu ręką wymachiwałam
telefonem nad głową, próbując wychwycić lepszy podmuch sieci.
Powolutku ładowały się kolejne dane. Jak na złość najpierw
pokazały się wszystkie logotypy, dopiero później podkategorie, a na
samym końcu to, czego potrzebowałyśmy, czyli numer telefonu.

– Dzień dobry…

– Dobry wieczór – odpowiedział starszy mężczyzna. Był


wyraźnie zaskoczony telefonem o tej porze.

– Czy rozmawiam z właścicielem Stodoły? – zapytałam, mając


nadzieję, że uprzejmy pan przerwie rozmowę, mówiąc, że jest
w jednym z budynków. Tak się nie stało. – Czy mogę rozmawiać
z panią Helenką?

93
– Heleeeeena! – poniosło się tak głośno, że musiałam odsunąć
słuchawkę od ucha. Małżonkowie krzyczeli między sobą przez dobre
kilka minut, nim doszli do porozumienia. Teraz już byłam pewna, że
nie ma ich w okolicy, bo ich krzyki usłyszałabym nie tylko przez
słuchawkę.

– Tak? – powiedziała pani Helenka, a ja byłam w szoku, że głos


kobiety potrafi się tak zmienić. Dopiero co słyszałam jej
krzyk i wyobrażałam ją sobie jako niską, zgarbioną kobiecinę
z haczykowatym nosem. Tymczasem to „tak” było do tego
stopnia uprzejme, że w głowie od razu wyposażyłam jej osobę
w umalowane policzki i sznurek sztucznych pereł na szyi.

– Dobry wieczór. – Tym razem przywitałam się poprawnie. –


Pani Helenka? Jesteśmy od Bartka w Dredach, polecił nam pani
miejsce na nocleg.

– Oj, kochaniutka, mnie tam teraz nie ma! – Cóż,


próbowałyśmy. – Ale to absolutnie żaden problem. Podejdź, proszę,
do głównego wejścia.

Zrobiłam, jak kazała, a nieświadoma Magda dreptała za mną


maleńkimi krokami, uważając, by nie potknąć się na nierównej
polanie. Stanęłam przed dużymi drewnianymi drzwiami
i nacisnęłam klamkę. Zamknięte.

– Odwróć się. – Podążałam za jej wskazówkami. – Przejdź


dziesięć kroków.

– Dużych czy małych?

– Normalnych, idź. – Raz, dwa, trzy, cztery, liczyłam w głowie,


pięć, sześć, siedem, osiem, wokół nie widziałam nic, wszystko

94
tonęło w ciemności, a latarkę miałam skierowaną w podłogę.
Dziewięć, dziesięć. – Jesteś? Spójrz w lewo.

Podniosłam latarkę i zaświeciłam w kierunku wskazanym przez


panią Helenkę. Stałam między dwiema wysokimi ścianami. Cegły
miały spore ubytki i u moich stóp leżał gruz.

– W ścianie jest okienko, a w okienku kamyk. Widzisz kamyk? –


Kamykiem był duży odłamek betonowej bryły. – Pod kamyczkiem
leży kluczyk.

Czułam się jak w grze przygodowej. Jej instrukcje były idealne,


a kroki wymierzone. Pod kamykiem faktycznie był klucz i tym
samym pani Helenka powierzyła nam cały dobytek. A przecież
wcale nas nie widziała, nic o nas nie wiedziała. Nawet nie zapytała
o imię. Obyło się bez kontroli dokumentów i podawania PESEL-u.

– Wejdźcie do środka. Znajdziecie tam wszystko, co potrzebne.


Jak będzie zimno, to napalcie w kominku. Do kiedy zostajecie?

– Do jutra. – Ta informacja nie ucieszyła gospodyni, bo nasza


poranna ucieczka oznaczała, że się nie spotkamy. – Ile pieniędzy
mamy zostawić?

Weszłyśmy do środka. Wnętrze było piękne, drewniane.


W głównym pomieszczeniu stał kominek, którego oczywiście nie
odważyłyśmy się ruszyć. Miałyśmy do dyspozycji ogromną kuchnię,
gdzie przygotowałyśmy danie szefa kuchni – dwie zupki chińskie.
Połączyłyśmy łóżka piętrowe, budując sobie ogromną bazę na
wysokości. Cały hostel był tylko dla nas, podobnie jak ogromna
łazienka z gorącą wodą. Za tę przyjemność pani Helenka zażyczyła
sobie pięć złotych od osoby – i to po długich dyskusjach oraz moich
próbach zmuszenia jej do ustalenia ceny. Pięć złotych. Pomijając

95
fakt, że ryzykowała, wpuszczając nas do środka, pięć złotych jest
śmieszną kwotą za takie warunki.

Dopiero o poranku mogłyśmy zobaczyć okolicę. Budynek był


utrzymany w dawnej wiejskiej stylistyce. Biała farba kontrastowała
z ciemnym drewnianym zadaszeniem. Na parapetach stały donice
z różowymi pelargoniami, a pod ścianą ławki z widokiem na walące
się ściany, gdzie został ukryty klucz. Okolica była przepiękna –
spokojna polana na wzniesieniu w lesie. Musiałybyśmy się bardzo
wysilić, by usłyszeć coś poza śpiewem ptaków i echem własnych
głosów.

Rozsunęłyśmy łóżka, zjadłyśmy śniadanie i wypiłyśmy kawę.


Kawa również była nowością podczas tej podróży, ale wiedziałyśmy,
jak bardzo własny zapas obniży koszty wyprawy. Za równowartość
dwóch kaw kupionych na stacji benzynowej mogłyśmy mieć
wystarczająco dużo kawy w torebce, by w trasie nie kupić ani
jednej. Pani Helence zostawiłyśmy list z podziękowaniami
i koślawymi ilustracjami, a także ustalone pieniądze wraz ze
skromnym, ale uczciwym dodatkiem.

Zamknęłyśmy drzwi na klucz, odwróciłyśmy się, zrobiłyśmy


dziesięć kroków, spojrzałyśmy w lewo i ukryłyśmy klucz pod
kamykiem.

Każdy autostopowicz ma swoją pulę „podwózkowych” marzeń.


Chyba na liście każdego są limuzyna, wóz strażacki, hipisowski
kamper, samolot, a nawet karawan. Na mojej była też między
innymi multipla i paka auta terenowego. Jazda na pace kojarzyła mi
się z wolnością i beztroską, pewnie też dlatego, że nie jest legalna.

96
O tej pace sporo rozmawiałyśmy i jakbyśmy miały obstawiać, do
naszej pierwszej przejażdżki doszłoby w Azji albo na Bałkanach, na
pewno nie w Polsce.

Nie pierwszy raz się myliłyśmy. Malutki jeep bez dachu,


z zaledwie dwoma miejscami siedzącymi zatrzymał się, zanim
jeszcze wystawiłyśmy kciuk. Było to blisko czeskiej granicy.
Kierowca miał okulary pilotki, czapkę z daszkiem w moro
i granatową koszulę, której przód zdobiła flaga brytyjska. W jego
burczącym aucie podskakiwały wędki, a na siedzeniu pasażera
leżały skrzynki z przynętami. Wrzuciłyśmy plecaki i pokracznie
wskoczyłyśmy na pakę. Kierowca ruszył, nim zdążyłyśmy się
porządnie rozsiąść. Nasze ciała bezwładnie odchyliły się w tył.

Kierowca zdecydowanie cieszył się chwilą. Jechał na ryby do


Czech. Wybierał boczne, kręte i malownicze drogi. Śmiał się w głos,
my również. Wiatr targał nam włosy, lecz patrzyłyśmy na siebie
radosne jak nigdy. W tej jeździe na pace faktycznie coś jest.
Przekonałam się o tym wtedy i przekonam jeszcze wiele razy
w przyszłości. Ten wiatr, zapach powietrza, a nawet wyboje
sprawiają, że człowiek czuje się wolny. Nawet jeśli to tylko iluzja,
warto dać się tak czasem oszukać.

97
– Dziewczyny, chcecie towarzystwa?

Na poboczu stało dwóch autostopowiczów. Mieli ogromne


plecaki, znacznie większe niż nasze. Stali jeden za drugim, obaj
wystawiali kciuki – na różnych wysokościach, tak żeby oba były
widoczne. W razie gdyby jeden nie przekonał kierowcy. Uczono nas,
by do łapania stopa ubierać się w jasne kolory, które wzbudzają
zaufanie. Ale oni byli ubrani cali na czarno. Od stóp do głów,
z małym wyjątkiem na szyi. Tym wyjątkiem była koloratka.

– Chcemy!

Księża również byli z Polski. Ucieszyło ich spotkanie z rodakami.


Jeden z nich wcisnął się obok przynęt, a drugi usiadł przy Magdzie.
Ponownie ruszyliśmy o kilka sekund za wcześnie i nasze
nieprzygotowane ciała rzuciło do tyłu. Nogami trzymaliśmy
unoszący się niebezpiecznie wysoko bagaż. Zaczęliśmy rozmowę,

98
gdy już znaleźliśmy bezpieczne pozycje i nasze mięśnie wreszcie się
rozluźniły.

Księża jechali autostopem do Turcji i to była ich pierwsza taka


podróż. Przekonali nas, że czerń wcale nie odstrasza, bo do granicy
udało im się dojechać bardzo szybko i bez problemów. Mimo
wszystko chętnie przyjmowali wszelkie porady – pytali o nasz
bagaż, autostopową technikę, gadżety kempingowe. Na wszystkie
pytania reagowałyśmy wzruszeniem ramion, a klimat jazdy sprawił,
że przekonywałyśmy chłopaków, że nic więcej do szczęścia poza tą
chwilą nie jest im potrzebne. A tych chwil będzie tyle, że ich nie
zliczą. Podzieliłyśmy się też naszą zeszłoroczną przygodą
z kradzieżą i niczym starsze siostry zalecałyśmy rozsądek oraz
ostrożność. Puentą wypowiedzi okazał się minimalizm i refleksja
o ogólnej bezużyteczności drogich gadżetów. Myślę, że to ich
uspokoiło. Pożegnaliśmy się niedługo później.

Na stacji pod Brnem zdecydowałyśmy się na przerwę obiadową.


Usiadłyśmy na naszych plecakach w ukryciu i na kartonie z napisem
„Brno” rozłożyłyśmy chleb oraz konserwy. Taki obiad w zupełności
nam wystarczał. Emocje ograniczały uczucie głodu i nie
potrzebowałyśmy zachwycać się dodatkowo jedzeniem, gdy wokół
miałyśmy tyle innych bodźców. Od tego mogłyby nam wybuchnąć
serca.

Nie zdążyłyśmy nawet otworzyć puszek, kiedy zobaczyłyśmy


zbliżającego się do nas mężczyznę. Ten olbrzym mierzył dwa metry.
Miał koszulkę z obciętymi rękawami, jak te moje bluzki
z pierwszego wojażu, i poszarpane spodenki. Na jego bicepsach
widniały czarne obręcze tatuaży, grube na szerokość kciuka. Na szyi

99
miał kilka grubych łańcuchów z doczepionymi krzyżami, w wardze
dwa kolczyki, jeden w nosie, a w lewej brwi szerokie kółko. Na
kolanach zaś wytatuowane czaszki, demony i nieznane mi symbole.
Do tego niezawiązane glany, których sznurówki obijały się o skórę
buta z nieprzyjemnym dźwiękiem. Twarz mężczyzny również nie
wzbudzała zaufania. Poza licznymi kolczykami miał złamany nos,
podkrążone oczy, a wzrostu dodawał mu jeszcze maleńki irokez na
czubku głowy. Zbliżał się powoli, mocno i pewnie stawiając kroki.
Ręce odstawały od ciała wystarczająco, by pod pachami zmieścić
dwie piłki lekarskie. Wymachiwał nimi, raz prawą, raz lewą.
Wreszcie stanął nad nami.

– Kam jedesz? – zapytał, a ja pomyślałam, że w jego ustach


czeski traci cały urok i zabawność. Bardziej skojarzył mi się
z rosyjskim mafiosem niż z krecikiem.

– Do Brna – odpowiedziałyśmy chórem, a towarzysz tylko


skinął.

Chwycił nasze plecaki, jakby były atrapami wypełnionymi


puchem, jeden w jedną, drugi w drugą dłoń. Szeroko rozstawione
ramiona i ręce pozwoliły mu nieść je na wysokości kolan, co nie
przeszkadzało stawiającym słoniowe kroki nogom. Ruszyłyśmy za
nim, bezskutecznie próbując dotrzymać mu tempa. Kroczył przed
siebie, a my – z konserwami w rękach – podbiegałyśmy do niego,
żeby chociaż mieć wrażenie kontroli nad sytuacją. Nie odwrócił się
ani razu, nie pisnął nawet słowa. Niósł plecaki jak Terminator,
podczas gdy my byłyśmy jednocześnie przerażone i zaintrygowane.
Raczej nic nam tam nie groziło – na stacji poza tłumem ludzi było
kilka kamer. Jednak nie ufałyśmy nowemu koledze, a jego wygląd
wcale nie pomagał.

100
Podeszliśmy do jednego z aut i wtedy zeszło z nas całe
ciśnienie. Niziutki mężczyzna w kolorowym stroju tankował małego
fiata. Miał splątane dredy, a część z nich łączyła się, tworząc dredy
giganty. Towarzyszyła mu kobieta, którą mogłabym opisać
dokładnie tymi samymi słowami. Powitali nas ciepłymi uśmiechami,
a ich kundelek zamerdał na nasz widok. Wsiedliśmy do auta. Gigant
ustąpił dziewczynie miejsce z przodu i usiadł razem z nami na tylnej
kanapie. Sam zajmował połowę siedzenia i przez cały czas był
zgarbiony. Na kolanach trzymał transporter, a w nim trzy małe
kocięta.

101
– Moje koticzki, moje koticzki – powtarzał całą drogę, gładząc
ich pyszczki. – Moje koticzki.

Jego wielkie palce nie krzywdziły stworzeń, na które patrzył


z miłością. Podawał nam je i z dumą pokazywał, jak reagują na
smyranie brzuszków. Dwa koty mieściły się na jednej jego dłoni.

– Koticzki – dodał po cichu, a ja wyciągnęłam kolejną lekcję.


Nie oceniać po ubiorze. Nigdy.

Wyszłyśmy z auta na stacji benzynowej. Byłyśmy pod Wiedniem


i jak najszybciej chciałyśmy dotrzeć nad morze. Autostopowanie
wzdłuż wybrzeża to najprzyjemniejsza z opcji. Łatwo o miejsce
noclegowe, o piękne widoki również, a co najważniejsze – znacznie
łatwiej utrzymać higienę osobistą. Byłyśmy już w Austrii, więc przy
dobrych wiatrach jeszcze tej nocy mogłyśmy zasypiać, słuchając
szumu morza.

Jednak na stacji nie byłyśmy same. Zauważyłyśmy dwóch


chłopaków trzymających karton z tym samym co my napisem –
„GRAZ”. Najważniejszą z zasad autostopowych, w takim
niepisanym, nieistniejącym kodeksie autostopowicza, jest
niewpraszanie się komuś w miejsce łapania stopa. Należy czekać,
aż inna osoba złapie i dopiero próbować swoich sił. Myślę, że
kolejną z zasad mogłoby być rozmawianie ze spotkanymi
podróżnikami, dlatego podeszłyśmy do autostopowiczów, by się
przedstawić. Chłopcy byli z Polski, co nieszczególnie nas zaskoczyło.
Autostop to rozrywka chyba najbardziej popularna wśród naszych
rodaków. Powiedzieli, że możemy łapać stopa przy drugim
wyjeździe ze stacji i tak zrobiłyśmy. Cały czas byliśmy w zasięgu

102
wzroku. Sytuacja przybrała zaskakujący obrót, gdy dojechała
kolejna para z takim samym kartonem. Tym razem Czesi. Oni
z kolei obrali taktykę, której ja nie lubię i do której nie mogę się
zmusić, czyli poszli pytać kierowców ciężarówek, czy ich zabiorą. No
to mieliśmy mały wyścig.

Bardzo powolny wyścig. Minęła godzina, a potem kolejna i wiele


następnych. Zdążyłyśmy zjeść chleb z tuńczykiem oraz dwa batony
i nic się nie wydarzyło. Gdy tylko zapadł zmrok, para Czechów
rozbiła namiot gdzieś między ciężarówkami. Chłopaki z Polski
zamieniali się – jeden spał, a drugi czatował na nadjeżdżające auta.
Tylko my byłyśmy prawdziwie wytrwałe. Od wymuszonych
uśmiechów bolały nas policzki. Naprawdę chciałyśmy już opuścić tę
stację. Minęło osiem godzin i to był nasz absolutny rekord. Zapadł
zmrok, a kierowcy zachowywali się tak, jakbyśmy były niewidzialne.
Brak reakcji jest w takiej sytuacji gorszy od wyraźnej odmowy.
Minuty mijały jedna po drugiej. Z nudów kilkukrotnie weszłyśmy do
budynku stacji tylko po to, by sprawdzić ceny i uświadomić sobie,
że chipsy za kilka euro nie poprawią naszej sytuacji.

Polacy się poddali. Po dziesięciu godzinach obaj poszli spać. My


usiadłyśmy przed wejściem na stację i tam czekałyśmy jak na
zbawienie, bo inaczej nie mogłyśmy tego nazwać. Przez te
kilkanaście godzin zaledwie dwóch kierowców zapytało, dokąd
jedziemy – i w obu przypadkach nasz kierunek był inny niż ich.
Traciłyśmy nadzieję szybciej niż energię. Spędziłyśmy na tej stacji
połowę doby. To było bardzo ruchliwe miejsce – co chwilę
przyjeżdżały i odjeżdżały nowe auta. Nawet w nocy ruch był
ogromny, co najwyraźniej wcale nie pomagało. To tylko pogłębiało
nasze zniechęcenie.

103
Po czternastu godzinach zaczął z nami rozmowę pewien Polak
jadący do… Krakowa. Byłyśmy już zniechęcone wyjazdem
i zmęczenie zrobiło swoje. Wizja powrotu do Polski stała się
przyjemna.

Otrzeźwiałyśmy i przeanalizowałyśmy inne opcje. Razem z tym


panem i jego żoną pojechałyśmy w przeciwną stronę, na granicę
austriacko-czeską. Miałyśmy nadzieję, że tam złapiemy na
stopa auto, dzięki któremu ominiemy tę nieszczęsną stację.
Odjeżdżałyśmy bez żalu, ale z niepokojem, czy naszym
autostopowym znajomym uda się wyjechać w ciągu kolejnej doby.
Oczy mi się kleiły i ledwo trzymałam głowę prosto. Z Magdą nie
było lepiej, bo jej głowa już beztrosko kiwała się na boki.
Małżeństwo za to okazało się bardzo gadatliwe – zadawali pytanie
za pytaniem, a ja zasypiałam, nim zdążyli je dokończyć, i czułam
się z tym koszmarnie. Nie działały żadne z moich antyśpiących
sposobów. Wyciągnęłam pamiętnik i napisałam:

104
I w tym miejscu pojawia się długa linia przez całą kartkę –
moja głowa ponownie opadła. Poddałam się i zasnęłam. Sen
w samochodzie to najlepsza w moim odczuciu forma snu. Tak
nielegalna i niebezpieczna, a jednocześnie kusząca! Zawsze marzy
mi się, żeby z taką samą radością i euforią zasypiać w łóżku. Z taką
samą jak wtedy, kiedy nie mogę i mi się zabrania, ale zmęczenie
wygrywa z wolą. Taka urwana sekunda snu w aucie trwa godziny. To
niesamowite, ale przez ten moment potrafi się coś przyśnić. Mnie
zawsze coś się śni, a zmęczony mózg nie rozróżnia sytuacji realnej
od tej wyśnionej i miewam problemy z komunikacją. Z kolei
w łóżku, w domowych i bezpiecznych warunkach, śnię rzadko
i nieciekawie. W ciągu całej przespanej nocy analizuję mniej
wątków niż podczas dwudziestokilometrowej przejażdżki.

Obudziłam się przed samą granicą. Przepraszałam


współpasażerów za nasze bezczelne zachowanie, ale zdawali się
rozumieć. Wciąż ledwo kontaktowałam, więc wcale nie miałam
pewności, czy wszystko jest w porządku. Podziękowałyśmy im tak
szczerze, jak na półśpiąco potrafiłyśmy, i wyszłyśmy z auta. Już
świtało. Zeszłyśmy z pobocza i zawędrowałyśmy do najbliższego
lasku. Rozbiłyśmy namiot i usnęłyśmy. Śniłyśmy słodko i bez
żadnych zakłóceń, ale nie tak namiętnie, jak chwilę wcześniej na
tylnej kanapie samochodu. Spałyśmy zaledwie trzy godziny, ale
pozwoliło nam to zapomnieć o wcześniejszych problemach i znów
w pełni sił oraz energii, z dużą dawką optymizmu łapać stopa.

Tego poranka próbowałyśmy zrobić sobie kawę, używając


naszego nowego, wypasionego palnika, który kupiłam w tym
samym miejscu co torbę na granaty. Był niewiele większy niż
pudełko zapałek, dlatego od razu przypadł mi do gustu. Po

105
rozstawieniu wciąż był niewielki i tak wątły, że uginał się pod
ciężarem menażki. Rozpałka również nie chciała się zająć. Zamiast
podgrzać spód garnka poparzyłyśmy sobie palce. Ostatecznie
poddałyśmy się, a nasz zestaw małego wędrowcy wylądował
w koszu. Wolałyśmy jednak tradycyjne ognisko.

Wystawiłyśmy kciuk. Wciąż miałyśmy ściśnięte gardła po


poprzednich czternastu godzinach na stacji pod Wiedniem.
Miałyśmy wrażenie, że ktoś pstryknięciem palców wyłączył cały
autostop. Tak całkowicie i już nigdy więcej to nie zadziała. Przez te
kilkanaście godzin zdążyłyśmy zwątpić, że jazda na stopa
kiedykolwiek była prosta. A co, jeśli zatrzyma się ktoś, kto jedzie do
Wiednia, i znów zostawi nas w tym samym miejscu, a my
rozpoczniemy swój dzień świra i będziemy regularnie tak wracać
i stamtąd uciekać? Nie miałyśmy wyjścia. To znaczy teoretycznie
miałyśmy. Ale ustalmy: przedwczesny powrót do kraju nie wchodził
w grę. Stanęłyśmy na poboczu i ponownie wystawiłyśmy kciuki.
Zatrzymało się pierwsze auto.

– Dokąd panowie jadą? – To był duży czarny samochód. Marki


oczywiście nie pamiętam, ale był bardzo luksusowy jak nasze
wcześniejsze warunki noclegowe. W środku dwóch mężczyzn.
Gdyby wcześnie założyli rodzinę, mogliby być naszymi ojcami.
Jeden był Grekiem. Ich łatwo rozpoznać. Magda kiedyś powiedziała,
że Grecy są jak papierki po cukierku zostawione na słońcu –
z czasem po prostu tracą kolor, ale zachowują kształt. I tak było
z pasażerem czarnego auta. Młoda postura, skóra napięta, ale wiek
zdradzały białe włosy.

106
– Do Włoch, dziewczyny!

„Do Włoch. Taki kawał drogi! Ominiemy Wiedeń, Graz,


wyjedziemy z Austrii!” W podskokach biegłyśmy po plecaki i bez
trudu wrzuciłyśmy je do bagażnika auta. Nasz optymizm
zdecydowanie udzielił się panom, choć nie wydaje mi się, żeby
wcześniej byli szczególnie przybici. Na gładkiej skórze mieli tylko te
zmarszczki, które uwielbiam, czyli tak zwane kurze łapki. Mimo że
nie widziałam ich oczu, to długie linie wystawały poza okulary
przeciwsłoneczne.

W aucie było przyjemnie zimno. Klimatyzację mieli podkręconą


na full. To dość typowe dla osób pochodzących z ciepłych regionów,
a dla mnie trochę niezrozumiałe. Już po chwili założyłam sweter.
Znacznie więcej uciechy przynosi mi zwykłe opuszczenie szyb
i korzystanie z ciepłych podmuchów wiatru. Samochód był ogromny,
wygodny i pachnący zwisającym z lusterka odświeżaczem. Można
by pomyśleć, że były to idealne warunki do ucięcia sobie kolejnej
drzemki, ale tym razem emocje wzięły górę i rozwiały całe nasze
zmęczenie. Panowie chętnie dyskutowali, a my opowiadałyśmy
o naszych podróżniczych przygodach. Naprawdę potrafimy dobrze
opowiadać, gdy sprzyjają nam okoliczności. A z takimi słuchaczami
była to czysta przyjemność.

Jednak najwięcej przyjemności miałyśmy w chwili mijania tej


felernej stacji. Na pożegnanie posłałyśmy jej złowrogie spojrzenia.

Alpy zrobiły na mnie wielkie wrażenie. To było najwyższe pasmo


górskie, jakie kiedykolwiek widziałam. Sunęliśmy autostradami
i nawet z ich perspektywy czuć było świeżość oraz dzikość natury.
Skaliste szczyty robiły wrażenie. Podobnie jak pionowe ściany skał,
które otaczały naszą drogę raz z prawej, raz z lewej strony.

107
W tamtym momencie szczególnie żałowałam, że panowie są fanami
klimatyzacji, bo otoczenie aż się prosiło o wystawienie głowy za
szybę i obejrzenie widoków w pełnej krasie.

Zatrzymaliśmy się w jednej z restauracji. To był ten rodzaj


miejsca, do którego sama bym nie weszła w obawie, że powita
mnie kelner w białych rękawiczkach. Budynek był ogromny i taki
modny! Wyglądał, jakby go dopiero postawiono albo co najmniej
wyremontowano. Drewniane elementy idealnie komponowały się
z górskim otoczeniem.

– Dobra, bierzemy tylko kawę – powiedziałam do Magdy.

To był nasz sposób na wymiganie się od wydatku. Mówienie, że


jest się najedzonym, zazwyczaj działało, ale czasem z grzeczności
brałyśmy chociaż napój. Czułyśmy, że to nie my będziemy tutaj
płacić, bo panowie wyraźnie zaznaczyli, że nas zapraszają, ale nie
chciałyśmy być ciężarem. Słowa „nie jestem głodna” miałyśmy
wyćwiczone do perfekcji. Nie jąkałyśmy się nawet, gdy nasze
żołądki były puste i wydawały kompromitujące dźwięki. Tak było też
wtedy. Nie jadłyśmy od śniadania, ale musiałyśmy wytrzymać.
Wiedziałyśmy, że ciężko będzie patrzeć na nich zajadających się
stekami albo pysznymi pastami i kozim serem, lecz musiałyśmy
myśleć o swoich konserwach i zbliżającej się kolacji gdzieś na łonie
natury.

Było tak jak sądziłam – kelnerzy obskoczyli nas w sekundzie,


a ja pomyślałam, jak zniszczona jest koszulka, którą mam na sobie.
Wybraliśmy stolik z widokiem na dolinę. Zielone góry rozciągały się
z każdej ze stron, a w dole pasły się owce. Nigdy wcześniej nie
byłam w podobnym miejscu i bynajmniej nie mam na myśli
restauracji.

108
Usiedliśmy przy stołach nakrytych białymi obrusami.
Odruchowo sprawdziłam, czy nie mam na tyle brudnych rąk, żeby
nie zniszczyć ich perfekcyjnej bieli. Kelnerka podała nam karty,
które chwyciłyśmy z nerwowym uśmiechem. Pewnie otworzyłyśmy
ostatnią stronę z napojami, żeby jeszcze bardziej podkreślić fakt, że
naprawdę nie zamierzamy jeść. Mój wybór padł na małą czarną
kawę. Nie mogło być inaczej.

– Ale musicie coś zjeść! Przed nami długa droga – powiedział


jeden z naszych towarzyszy, marszcząc brwi.

– Rano zjadłyśmy bardzo dużo, nic nie zmieścimy – odparłam,


trzymając się dobrze znanej regułki.

– Nalegam. Jesteście naszymi gośćmi i zaprosiliśmy was do


restauracji! No już, już.

Posłusznie otworzyłyśmy karty dań i zrobiłyśmy to, co zawsze.


Wzrokiem śledziłyśmy ceny, a nie nazwy dań. Czasem spoglądałam,
za co płaci się tam duże kwoty, ale uspokajało mnie, że te
najwyższe ceny najczęściej dotyczyły mięsiw. Wreszcie znalazłyśmy
najtańsze danie – naleśniki na słodko, z orzechami i kremem. Mimo
że inny rodzaj naleśników był zaledwie o pięćdziesiąt centów
droższy, obie zdecydowałyśmy się na orzechy. Nie chciałyśmy
nadużywać gościnności tych przemiłych mężczyzn. I tym samym
odpadło nam zamawianie deserów. Czekaliśmy na posiłki,
a mężczyźni, pijąc espresso, unosili małe palce w górę, a następnie
przepłukiwali zęby wodą, tłumacząc, że dzięki temu ich zęby
pozostaną olśniewająco białe.

Przyniesiono nasze talerze. Trzech kelnerów niosło cały


zestaw, żebyśmy zaczęli ucztować jednocześnie. Nasze naleśniki

109
wyglądały smakowicie, ale jakoś nikły w porównaniu do potraw
współtowarzyszy. Talerze były ogromne, a dania raczej niewielkie,
ale z telewizji wiedziałyśmy już, że do drogich restauracji nie
przychodzi się napełnić brzuch, a uzupełnić endorfiny. Nasze danie
było proste, lecz sposób podania dopracowany w każdym szczególe.
Miałam wrażenie, że pęsetą układano rozrzucone na talerzu słone
orzeszki w karmelu. Miałam ochotę się na to rzucić i zjeść jak
najprędzej, ale hamując się, chwyciłam nóż oraz widelec i spokojnie
odkroiłam jeden z rogów.

Nie jestem fanką orzechów. Właściwie wówczas wcale ich nie


lubiłam i zawsze wyciągałam je z czekolady. Jednak smaków
uczymy się całe życie i jeszcze pokocham wiele produktów, których
wcześniej nie chciałam tknąć, a sporą część wyeliminuję z diety,
gdy poznam ich prawdziwy, a nie marketowy smak. Nie sądziłam,
że te naleśniki mnie zachwycą, ale to była eksplozja smaku.
Słodko-słone danie rozpływało się w ustach. Okoliczna aura – wiatr
i dźwięk dzwonków przyczepionych do szyi owiec – robiła swoje.
Przy jedzeniu po raz pierwszy zamilkliśmy i nabieraliśmy sił do
długich rozmów w samochodzie.

Nie planowałyśmy jechać do Wenecji. Ba! Wcale nie


planowałyśmy podróży do Włoch. Akurat to państwo miałyśmy
ominąć i czym prędzej sunąć w stronę Chorwacji oraz Czarnogóry.
Początkowo chciałyśmy dojechać z tymi panami tylko do
rozwidlenia, skąd mogłybyśmy odbić na wschód, ale wygoda z nami
wygrała. Dobre towarzystwo, komfortowy samochód i bardzo
dynamiczna jazda przemawiały za tym, by zbyt szybko z tej
podwózki nie rezygnować. Wenecja okazała się dla nas za duża,

110
więc panowie bezpiecznie odwieźli nas do mniejszego, ale równie
urodziwego Caorle.

Założyłam swój neonoworóżowy kostium kąpielowy i ruszyłam


doświadczyć kąpieli w morzu, którego nie znałam. Położyłam się na
wodzie i bezwładnie unosiłam na falach. Moje ciało delikatnie
dryfowało raz w górę, raz w dół. Było idealnie.

Są takie momenty w życiu, kiedy wszystko pasuje, gdy jest się


w pełni szczęśliwym. Takie chwile wywołują uczucie ciepła w całym
ciele. Zazwyczaj zaskakują i pojawiają się w nieoczywistych
momentach, ale są tak wyraźne, że wiemy, iż to właśnie to. Tak
odczuwa się szczęście. I tak było wtedy. Słone łzy rozkoszy łączyły
się ze słoną wodą morza. Uśmiechałam się szeroko, nie do końca
rozumiejąc, dlaczego teraz ogarnęło mnie to uczucie. Błogostan to
unoszenie się na wodzie we Włoszech? Chciałabym jakoś to nazwać,
mieć na taką chwilę odpowiednie określenie i potrafić je właściwie
opisać, ale to najprawdopodobniej niemożliwe. Stan idealny. Tak
krótki, a zapadł w pamięć na zawsze, bo będzie do mnie wracał za
każdym razem, gdy ktoś zapyta mnie o najszczęśliwszą chwilę
w życiu. Nie potrafię tego wyjaśnić.

Leżałam tak przez dłuższą chwilę. Powoli docierały do mnie


ostatnie wydarzenia. Dotarłam do Włoch! To było odczucie podobne
do tego, które towarzyszyło mi podczas przejazdu przez Paryż. To
te Włochy. Na dodatek trafiłam tu przypadkiem – decyzję
podjęłyśmy mniej niż godzinę przed przekroczeniem granicy.
Wydawało mi się, że tak wygląda wolność. Słodka i beztroska.
I wtedy – w tym morzu, w neonowym stroju kąpielowym –
uzależniłam się od radości.

111
Tam słońce zachodzi inaczej, za plecami. Ta drobnostka wyjątkowo
mnie zaskoczyła. Byłam tak przyzwyczajona do widoku
pomarańczowej kuli niknącej w wodzie, że nie sądziłam, iż może
być inaczej. Jako kilkulatka wpadłam w rozpacz, pierwszy raz
oglądając zachód słońca. Sądziłam, że słońce się topi i zniknie na
zawsze, pozostawiając świat w ciemności i wiecznym deszczu. Taka
wizja przeraziłaby też dorosłą mnie.

Tamtą noc spędziłyśmy na plażowych leżakach. To miejsce aż


się prosiło o długą niedrzemkę. Plecaki wcisnęłyśmy pod nasze

112
łóżka, tak żebyśmy mogły je dokładnie wyczuć. Jeden przywiązałam
sobie nawet do nogi. Leżąc w śpiworach, wyznawałyśmy sobie
najskrytsze sekrety. O miłościach, zmartwieniach i marzeniach.
Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami od podstawówki i chociaż
wiemy o sobie wszystko, nigdy nam nie brakuje tematów i zawsze
znajdzie się jakiś powód do zarwania nocki. Razem dorastałyśmy,
razem przeżywałyśmy pierwsze zauroczenia, pierwsze związki
i pierwsze rozstania. Razem piłyśmy pierwsze piwo na klifie nad
morzem podczas wakacji z moimi rodzicami. Kupiłyśmy dwa i chyba
nigdy wcześniej ani nigdy później nie byłyśmy tak zestresowane.
Wróciłyśmy na pole namiotowe kilka godzin po spożyciu i nadal
czułyśmy, że wiele ryzykujemy i na pewno wzbudzimy podejrzenia
rodziców. Wspólnie wybierałyśmy liceum i byłyśmy razem, gdy
miałyśmy je kończyć. Wspierałyśmy się nawzajem przy wyborze
kierunku studiów, ale też potrafiłyśmy potrząsnąć jedna drugą, gdy
do głowy przychodziły nam głupie pomysły. Razem chodziłyśmy na
koncerty, poznawałyśmy nowych ludzi i odkrywałyśmy nowe pasje.
Potrafiłyśmy się pokłócić, ale żadna z nas nie miała problemu
z wyciągnięciem ręki na zgodę. Imprezowałyśmy, objadałyśmy się
chlebem z majonezem i byłyśmy nierozłączne. „Jestem liczbą
mnogą”, zwykła mówić Magda, bo nikt nie zwracał się do nas
w pojedynczej. „Będziecie na koncercie, przyjdziecie?”, pytali, bo
wiedzieli, że jedna nie istnieje bez drugiej. Nam również zdarzało
się mylić swoje imiona. Kilka razy przedstawiłam się jej imieniem,
a ona moim i nie zauważyłyśmy pomyłki. Gdyby nie nasi znajomi,
pewnie nigdy byśmy nie odkryły błędu. Przeżyłyśmy razem wiele –
kilka, jeśli nie kilkanaście festiwali, pierwsze szlabany, a nawet
ucieczki przed policją. Od podstawówki uczyłyśmy się od siebie

113
nawzajem, aż zaistniała między nami zależność na zasadzie
kooperacji. Biologię też kochałyśmy obie.

A teraz wkroczyłyśmy w nowy, podróżniczy rozdział, który


spajał nas jeszcze bardziej. W trasie niewiele się kłóciłyśmy, a jeśli
już, to o drobnostki. Każda z nas miała swoje zadania. Ja byłam
głową operacyjną – czytałam mapę, śledziłam drogę, prowadziłam.
Jednak nie mogłabym robić tego tak swobodnie, gdyby nie
Magdalena, w pełni mi ufająca i swoim urokiem rozładowująca
wszelkie napięcia. Ona czuła się przy mnie bezpiecznie, dzięki temu
ja czułam się tak samo. Największym lękiem podróży było dla mnie
zawsze to, że podejmę złą decyzję i zapłaci za nią ona – mój
płakacz, moje drugie, piękniejsze ja.

To był jeden z wielu babskich wieczorów, pełen rozmów


o chłopakach. Wino zrobiło swoje i rozwiązało nasze języki
w tematach, o których dotychczas milczałyśmy. Musiałyśmy zmusić
się do powiedzenia „dobranoc” i zaśnięcia.

Pobudka poszła znacznie łatwiej. Wokół leżaków jeździł jeden z tych


dziwnych traktorków sprzątających plażę. Włożyłam soczewki
i moim oczom ukazało się to, co od dawna chciałam zobaczyć.
Kiedyś trafiłam w internecie na zdjęcie z plaży zrobione o wschodzie
słońca, w bardzo ciepłych barwach. Kadr uchwycił tylko dół śpiwora,
piasek, wodę, kilka marnych krzaków i długich traw. Całą sobą
marzyłam o takiej pobudce i to zdjęcie służyło mi za tapetę
zarówno na laptopie, jak i w telefonie. A teraz byłam w identycznej
sytuacji. Mogłabym zrobić praktycznie takie samo zdjęcie.
Znalazłam się w swojej wymarzonej rzeczywistości i wtedy dotarło
do mnie, jak bardzo udoskonalałam w wyobraźni to, co widziałam

114
na obrazku. To wcale nie był tak idealny moment, jak się wydawało.
Przecież autorka zdjęcia niekoniecznie czuła się szczęśliwa. Mogła
minąć piękna gwieździsta noc, ale i mroźna albo deszczowa. Mógł ją
obudzić traktor, obok mogły chodzić karaluchy bądź szczury.
Uświadomiłam sobie własną głupotę – fakt, iż próbowałam wejść do
czyjejś rzeczywistości tylko dlatego, że widziałam ładne zdjęcie. To
było jedno z rozczarowań, ale dzięki niemu mogłam lepiej
przeżywać kolejne dni i dalsze podróże. Bez porównywania, bez
szukania idealnych ujęć, które już znałam. Bez kopiowania,
powtarzania, szukania na siłę. Bez jeżdżenia tam, gdzie już był
każdy. Zaczęła się podróż pełna własnych, indywidualnych radości,
nawet jeśli miało to być jedzenie bigosu z otyłym Włochem.

Tego dnia było okropnie, okropnie gorąco. Ponad czterdzieści stopni


sprawiało, że traciłyśmy siły. Nie przywykłyśmy do takich
temperatur. Nasze autostopowe możliwości zdecydowanie się
pogorszyły. Łapałyśmy stopa piętnaście minut i na kolejne
piętnaście chowałyśmy się w klimatyzowanej galerii handlowej.
Miałam wrażenie, że lada moment zagotuje się we mnie osocze
i zetnie białko.

Na jednej ze stacji skryłyśmy się w cieniu i odpuściłyśmy


łapanie stopa. Po prostu nie mogłyśmy. Było samo południe i słońce
niemiłosiernie dawało nam po głowach. Zamiast tego kupiłyśmy
kwaśne, wyciskane lody wodne, które w Polsce nazywałyby się
SOLO. To była włoska wersja, znacznie bardziej intensywna,
kwaśna, idealna. Były tak pyszne, że na jednej sztuce się nie
skończyło. Siedziałyśmy na parapecie stacji i czekałyśmy, nie
wiadomo na co. Prawdopodobnie na zmierzch. Mimo że miałyśmy

115
jechać w stronę Grecji, postanowiłyśmy jeszcze jeden dzień
poświęcić na podróż na południe Włoch. W głowie zrodził nam się
szalony pomysł, który chciałyśmy spróbować zrealizować.
W zasadzie już sama próba miała być nowym, ciekawym
doświadczeniem.

Jeden z pracowników stacji sporo z nami rozmawiał. Pochodził


z Afryki, z jednego z krajów centralnych, i wyraźnie bawiła go nasza
reakcja na upały. Sam czuł się doskonale w wysokich
temperaturach. Uśmiech miał śnieżnobiały i niewyobrażalnie
szeroki. Tym uśmiechem witał nowo przybyłych kierowców,
gotowych oddać dziesiątki euro za tankowanie. Pracownik
postanowił nam pomóc i każdego z klientów pytał, czy nie jedzie do
Rimini i czy nie zabierze dwóch pasażerek. W końcu dopiął swego,
a my wskoczyłyśmy do auta. To się nazywa księżniczkowy autostop!

Gdy tak usychałam na parapecie z lodem w ręku, wydawało mi


się, że do Rimini dotrę grubo po zmierzchu. Bezinteresowna
uprzejmość sprawiła, że zyskałyśmy kilka godzin na zwiedzanie.
Przeszłyśmy się po porcie i rozpoczęłyśmy realizację swojego na
pozór nierealnego planu. Z wielkim kartonem z napisem „Croatia”
i namalowaną łódką polowałyśmy na bielutkie jachty. Łódek było
mnóstwo. Unosiły się jedna obok drugiej, a ich właściciele
odpoczywali w pobliżu. Jedni popijali zimne piwo lub wino, inni
poprawiali wiązania lub sprzątali pokład. Sporo było pustych łódek.
Zagadywałyśmy każdą napotkaną osobę.

– Dzień dobry! Może płynie pan do Chorwacji i potrzebuje


załogi? – pytałyśmy, choć czułyśmy się nieswojo z tym pytaniem. Ja
nawet nie potrafiłam swobodnie zagadać do polskich kierowców na
parkingu, jedynie atakowałam ich nieśmiałym uśmiechem. A tutaj

116
byli w większości Włosi na luksusowych jachtach. Włosi, którzy
nawet nie znają za bardzo autostopu, a my wyskakiwałyśmy
z jeszcze mniej popularnym jachtostopem. No nic, kto nie próbuje,
ten nic nie wie.

– Cześć, dziewczyny! – usłyszałyśmy z oddali. Podeszłyśmy do


machającego na nas mężczyzny. – Dokąd chcecie płynąć? – zapytał.

Szybko oceniłam, że jego maszyna pomieściłaby nas


wszystkich. Jemu też dobrze z oczu patrzyło. Ale halo, to nie może
być tak proste!

– Do Chorwacji!

– Szkoda. Gdybyście zmieniły zdanie, nad ranem wypływam na


Sardynię. Możecie się zabrać.

Nie przyjęłyśmy oferty, ale tak żywiołowa i konkretna reakcja


dała nam dużo nadziei. To może się udać! Zwiększyłyśmy tempo
i bardziej energicznie podeszłyśmy do tematu. Co chwilę
zmieniałyśmy rozmówców i wąskimi drewnianymi ścieżkami
tuptałyśmy od jachtu do jachtu. Sardynia przewinęła się jeszcze
kilkukrotnie i zaczynałyśmy brać tę opcję pod uwagę. Poznane
małżeństwo poradziło nam, byśmy przychodziły do portu w nocy,
kiedy wszyscy się pakują do drogi i wypływają. Posłuchałyśmy.

Jednak do zmierzchu wciąż było daleko, więc pełne optymizmu


poszłyśmy na plażę. Plecaki jak zwykle zadziałały jak magnes i nie
czekałyśmy długo na nieproszone towarzystwo. Podeszło do nas
trzech odrobinę starszych od nas Włochów. Byli jak wyrwani
z czasopisma dla nastolatek. Giulio, Marco i Antonio – lepiej nie
mogli trafić z imionami. Na nas jednak nie działały atuty włoskich
mężczyzn, więc nie okazywałyśmy im zbytniego zainteresowania.

117
Jednak poza wymuskanym i dopieszczonym w każdym calu
wyglądem mieli też charakter. Byli wyjątkowo przyjemnymi
rozmówcami, chociaż szczerze mówiąc, mało co rozumieli po
angielsku. Używając translatora, próbowaliśmy dowiedzieć się
o sobie czegoś więcej. Również w tym wypadku zaangażowanie
było bardziej istotne niż wyuczone słownictwo. Oni też nie gardzili
próbami nauki języka polskiego, więc standardowo starałyśmy się
nauczyć ich prostego „jajecznica ze szczypiorkiem”. Niezależnie od
sytuacji, gdy osoba niemówiąca po polsku próbuje to wypowiedzieć,
na twarzy pojawia się uśmiech. „Szczyczyportek” i „butterflower”
zawitały do naszego słownika na stałe. Po kilku godzinach rozmów
wymieniliśmy się numerami, choć miałyśmy nadzieję, że z nich nie
skorzystamy i przed świtem opuścimy Rimini.

Plan był prosty – jedna idzie do portu, druga z plecakami czeka


na plaży. Potem pół godziny przerwy i zmiana. Udało się raz i drugi.
Podczas wspólnej przerwy wskoczyłyśmy w śpiwory i położyłyśmy
się na leżakach, podobnie jak noc wcześniej. Tym razem
przygotowałyśmy dodatkową ochronę z plastikowych butelek,
wciskając je między ciała a plecaki. Wszystkie wartościowe
przedmioty ukryłyśmy w śpiworach. I zmógł nas sen. Na pół
godziny. Obudziła mnie Magda.

– Cholera, Dodo! – Otworzyłam oczy i chwilę mi zajęło, nim


zdałam sobie sprawę, gdzie jestem. Sen nie był w planach, nie
chciałyśmy przecież zasnąć! – Cholera, obudź się! – Byłam dziwnie
zaspana, trochę nieprzytomna.

– Dodo… To znowu się stało. – Te słowa odpędziły z moich


powiek resztki snu.

118
Jak to „znowu się stało”? Czy możliwe, że Magda ma na myśli
to samo, co ja? Czy naprawdę możemy mieć aż takiego pecha? Czy
naprawdę jesteśmy tak naiwne, że na to pozwoliłyśmy? Zajrzałam
pod leżak. Niczego tam nie było. Od mojego łóżka ciągnął się długi
i szeroki, gładki pas – ślad ciągnięcia plecaków. Ślady nie
prowadziły na zewnątrz, ale łączyły się w jednym miejscu –
dokładnie między nami. Przeszedł mnie dreszcz.

– Niemożliwe, to nie może być prawda – nie krzyczałam,


wypowiadałam te słowa spokojnie, patrząc, jak Magda chowa twarz
w dłoniach. Wstałam i poprosiłam ją, by została na miejscu
i pilnowała tego, co nam zostało. Ślad się urywał, prowadził
donikąd, więc poszukiwania na nic by się zdały. Wówczas dotarło do
mnie, że nie byłyśmy w tym miejscu same. Wiele osób z plecakami
spało na plaży tej nocy. Pewnie przez to czułyśmy się bezpiecznie
i straciłyśmy czujność. Biegałam od leżaka do leżaka i potrząsałam
ramionami śpiących. Ostrzegłam każdego, nie pominęłam ani
jednego podróżnika. Żadnemu z nich nie przytrafiło się to, co
spotkało nas, mimo że spali naprawdę głęboko. Po raz kolejny to
byłyśmy tylko my.

Z trudem znalazłam drogę powrotną do naszych leżaków. Były


ich tam setki. Magda siedziała tak, jak ją zostawiłam.

– Nie wzięli naszych butów, dobrzy złodzieje. Ale zajumali moje


oksy z chińskiego, czaisz?

Magda należy do osób, które nie zamartwiają się specjalnie


i w każdej sytuacji znajdą coś zabawnego. Lepiej niż ktokolwiek
inny potrafi niwelować napięcie. Za to ją uwielbiam. Chwilę później
opuściłyśmy plażę, niosąc w rękach nasze śpiwory. Znowu nie
miałyśmy dokąd pójść.

119
Zaczepiłyśmy jednego z przechodniów i wytłumaczyłyśmy sytuację.
Jasno dał nam do zrozumienia, że jesteśmy na przegranej pozycji.

– Pobyt na plaży o tej porze jest nielegalny. – Wiedziałyśmy


o tym, doskonale wiedziałyśmy. Powiedział nam o tym Giulio, ale go
nie posłuchałyśmy.

Mimo to zadzwoniłyśmy na policję, lecz nikt nie odbierał. Każda


próba kończyła się piszczącym dźwiękiem w słuchawce. Ruszyłyśmy
w stronę portu, analizując swoją sytuację i porównując ją do
zeszłorocznej. Tym razem było znacznie lepiej. Nie straciłyśmy ani
grosza, pozostały nam też dokumenty. Nie miałyśmy namiotu, ale
zachowałyśmy śpiwory, a nawet stroje kąpielowe i kilka cieplejszych
ubrań. W pioruny poszedł mój ukochany selfie stick i oczywiście
wszystkie ubrania, ale jakoś się tym nie przejmowałyśmy.
Przyjęłyśmy to na klatę i nie zamierzałyśmy rozpaczać.
Towarzyszyło nam jednak nieprzyjemne uczucie bezsilności.
Czułyśmy się zwyczajnie głupio, bo kolejny raz dałyśmy się okraść.
Miałam wrażenie, że to tylko i wyłącznie nasza wina. „Jesteś głupia”
– powtarzałam w myślach.

Za nami szedł mężczyzna. Jego nieproporcjonalnie duży brzuch


falował pod koszulką. Towarzyszący mu kolega jechał na rowerze.
Obaj mieli problem z zachowaniem prostej linii i poruszali się
slalomem. Ledwo udawało im się unikać zderzenia. Pokrzykiwali za
nami coś, czego nie byłyśmy w stanie zrozumieć. Przyspieszyłyśmy
kroku, ale oni nie odpuszczali. Humory im dopisywały, a nam
niekoniecznie. Krzyczeli, śpiewali, podskakiwali – byli naszym
przeciwieństwem. Ich zachowanie bardzo mnie irytowało, mimo że
nie mieli złych zamiarów.

120
– Zostawcie nas w spokoju! – krzyknęłam z nieznaną sobie
agresją i złością. Potrzebowałam ciszy i skupienia, a oni nam to
skutecznie utrudniali. Nawet mój krzyk, który inną osobę by
odrzucił, na nich nie działał. Dalej tańczyli i błaznowali wokół nas.

– Dokąd idziecie, dziewczyny? – krzyknął ten na rowerze.

Odwróciłam się i burknęłam:

– Na komisariat. Okradziono nas. Wiecie, gdzie jest? Jeśli nie,


to dajcie nam spokój.

Od razu spochmurnieli. Miałam wrażenie, że w sekundę


otrzeźwieli albo wcale tego wieczoru nie pili. Ta wiadomość zepsuła
też ich wieczór. Opowiedziałyśmy im wszystko ze szczegółami, a oni
uświadomili nam, w jakim niebezpieczeństwie byłyśmy. Wtedy
dowiedziałyśmy się, że typowym sposobem na rabunek jest
chwilowe usypianie ofiar gazem. Po moim ciele przeszedł kolejny
nieprzyjemny dreszcz. Ktoś znalazł się tak blisko nas, a my byłyśmy
całkowicie bezbronne, nawet nie drgnęłyśmy. To wyjaśniało, jakim
cudem z taką łatwością pozbawili nas części dobytku i mieli
wystarczająco dużo czasu, żeby zdecydować, co zabrać ze stołu,
a co zostawić. Mężczyźni byli bardzo przejęci. Towarzyszyli nam
w dalszej drodze, ale zamiast radośnie i głośno śpiewać – spokojnie
z nami rozmawiali.

– Jesteście z Polski? Moja żona jest Polką! – powiedział niższy


z nich, Angelo. – Uwielbiam polską kapuczkę! – Nie miałyśmy
pojęcia, o czym mówi, ale nie dopytywałyśmy. Potrzebowałyśmy
przede wszystkim ciszy.

Okazało się, że faktycznie nie wypili tego dnia dużo. Po pracy


poszli na jedno piwo, a humor był dla nich typowy. Obaj pracowali

121
jako kucharze, z tym że Angelo, zwany przez żonę Grubaskiem, był
szefem kuchni. Mieli pucołowate policzki i ogromne brzuchy, co
świadczyło o tym, że w kuchni nie szczędzą sobie przyjemności.
Zaprowadzili nas pod sam komisariat i po drugiej stronie ulicy
czekali na decyzję policji. Nie chcieli się zbliżać, by nie narobić sobie
kłopotów i nie narazić się na ewentualne nocne przesłuchanie.

Wielka brama z okrągłymi metalowymi klamkami nawet nie


drgnęła, kiedy pchnęłam ją swoim ciałem. Komisariat był
zamknięty, tak jakby po zmierzchu nie dochodziło do przestępstw.
Przypomniały mi się słowa Ignacia, którego poznałyśmy
w Hiszpanii: „No police, police is sleeping”, powiedział, gdy w nocy
jechał pod prąd i ignorował czerwone światła. Tutaj policja
ewidentnie też spała. Obok był dzwonek – zadzwoniłyśmy kilka razy
i nic. Odwróciłam się w stronę nowych znajomych. Stali w bezruchu
i wpatrywali się w bramę. Było widać, że przejęli się naszymi
problemami.

Otworzyło się małe okienko w drzwiach i zobaczyłyśmy zaspaną


twarz policjanta.

– O co chodzi? – zapytał od niechcenia.

– Przed chwilą nas okradziono.

– Proszę wrócić rano.

– Rano? A co mam teraz zrobić?

– Obok jest bar otwarty przez całą dobę – powiedział


z wyrzutem.

Nie wiedziałam, jak zareagować. To tylko pokazało, że podobne


sytuacje są codziennością w tym mieście. Policjant wcale się nie

122
przejął, nie zamierzał sprawdzać naszych paszportów ani robić
cokolwiek.

– Może mi pan chociaż dać szklankę wody czy to za dużo? –


zapytałam, choć widziałam, że Magda gani mnie wzrokiem.
W sytuacjach stresowych nie potrafię opanować nerwów i trzymać
języka za zębami. Staję się opryskliwa, a przecież ten policjant na
to nie zasłużył. Zniknął we wnętrzu, a po chwili wrócił z dwiema
butelkami wody.

– Dobranoc, otwieramy o ósmej rano.

I tyle. Byłyśmy jednymi z wielu, których to spotkało. Z tęsknotą


wspomniałam policjantów z Caldas de Reis, używających tłumacza,
by przekazać nam, że woda pod prysznicem jest gorąca. Tu było
zupełnie inaczej. Musiałyśmy się z tym pogodzić i ruszyć przed
siebie z dobytkiem, który nam pozostał. Zgodnie z radą
funkcjonariusza poszłyśmy do baru. Angelo i jego kolega usiedli
razem z nami. Zamówiłyśmy zimne piwo i rozpoczęłyśmy nowy
rozdział w tej podróży. Odrobinę bawił nas fakt, że zostałyśmy
okradzione już czwartego dnia wojażu. To było bardzo w naszym
stylu.

Angelo nie zamierzał nas zostawić w tym miejscu i szczerze


mówiąc, my też nie chciałyśmy tam być. Okolica nie wyglądała
najlepiej, a klienci nie wzbudzali zaufania. Chyba poczuł się
odpowiedzialny za dwie dziewczyny pochodzące z kraju jego
ukochanej żony. Zadzwonił do niej i podał nam telefon. Kobieta
miała ciepły, kojący głos. Uspokoiła nas, że mamy do czynienia
z dobrymi mężczyznami, którzy na pewno nie mają złych zamiarów.
Chwilę później Angelo zaprosił nas do siebie na kapuczkę, a my

123
zaczęłyśmy nazywać go Papą. Papa Angelo – ten niepozorny
człowiek zrobił dla nas więcej niż cały komisariat pełen policjantów.

Dotarliśmy do jego malutkiego mieszkania. Prowadziły do niego


kręte i wąskie dróżki. Po ścianach starych budynków biegały zwinne
jaszczurki. Mimo że był środek nocy, na ulicach znajdowało się
mnóstwo dzieci. Bawiły się, grały w piłkę albo po prostu żartowały,
stojąc w grupach. W taką pogodę życie budzi się po zmierzchu, co
wcale nie było zaskakujące. Wciąż panował nieznośny skwar, a pot
spływał mi po twarzy. Nad stołem w mieszkaniu Papy nierówno
kołysał się wiatrak, który przynosił upragnione ukojenie. Przyjaciel
gospodarza rolował papierosa ze śmierdzącego taniego tytoniu. Nie
zdążył spalić jednego, a w dłoni już obracał kolejną bibułkę. Trudno
było uchwycić moment, w którym nie palił albo nie kręcił. Papa
przygotowywał obiad.
– Mam dla was kapuczkę! – powiedział po raz kolejny,
oczekując entuzjazmu na naszych twarzach. Jednak my nie
miałyśmy zielonego pojęcia, o co mu chodzi. – Z Polski, od żony! –
powiedział raz jeszcze, ale nadal nie wiedziałyśmy, czym może być
tajemnicze danie.

Wyciągnął z szafki słoik wypełniony pomarańczową papką.


Odkręcił, a nas uderzył znany zapach kapusty i kiełbasy.

– Bigos! – Magdzie zaświeciły się oczy, bo uwielbia bigos


i prawdopodobnie mogłaby go jeść codziennie.

– Kapuczka! – poprawił ją Papa Angelo. Zrozumiałyśmy, z czego


wynikał błąd. Gospodarz podgrzał danie i podał je Magdalenie. Nad
bigosem unosiła się gorąca para, a Papa czekał na reakcję – jak
prawdziwy szef kuchni.

124
Dla mnie natomiast przygotował spaghetti ze świeżych
pomidorów gniecionych na patelni. Na oliwie z czosnkiem,
z domowej roboty makaronem. Ułożył danie na dużym talerzu,
a makaron zwinął jak kłębek wełny. Całość posypał parmezanem,
zaś na szczycie konstrukcji położył liść bazylii. Nie mogłyśmy
uwierzyć, że godzinę wcześniej obudziłyśmy się na tej pechowej
plaży.

125
Po posiłku gospodarz wskazał nam pokój, gdzie mogłyśmy
spać. Wręczył nam klucze i życzył dobrej nocy. Skorzystałyśmy
z propozycji, a on i jego przyjaciel kontynuowali wesołą imprezę,
pełną śmierdzącego dymu ze starego tytoniu.

Gdy wstałyśmy, na stole czekało śniadanie. Papa cieszył się, że ma


dla kogo gotować. Najwyraźniej brakowało mu żony, która
pojechała do rodziny do Polski. Wyciągnął z jej szafy trochę ubrań
i pozwolił nam z nich korzystać, dopóki nie opuścimy Rimini. Magda
wciągnęła na siebie pstrokato różowe spodenki i poszłyśmy na
posterunek. Czekałyśmy w poczekalni na posterunku, gdy
zadzwoniła moja mama:

– Cześć, wszystko w porządku?

– Taaaak, jesteśmy we Włoszech. – Echo policyjnej salki


odbijało się w słuchawce.

– Gdzie jesteś?

– W markecie, czekam przy kasie. Odezwę się potem! – W tym


momencie zostałyśmy wezwane do innego pomieszczenia.

Policjantów było trzech. Każdy z nich spoglądał w inne papiery,


ale żaden nie patrzył nam w oczy. Spisali dane z paszportów,
uzupełnili wielkie księgi i podali nam dokument po włosku. Działali
maszynowo i automatycznie.

– To raport. Napiszcie, co wam skradziono. Może być po polsku,


i tak nikt tego nie przeczyta – powiedział bez ogródek jeden z nich.

Wpisałyśmy nazwy konserw, selfie sticka i inne drobnostki.


Samo zdarzenie opisałyśmy co najmniej niedorzecznie.

126
Wręczyłyśmy to policjantowi i wyszłyśmy. Jedyną nadzieją na
odzyskanie bagażu było sprawdzenie okolicznych śmietników.

Chodziłyśmy od kontenera do kontenera i otwierałyśmy jeden


po drugim. Jednak po plecakach nie było śladu, rozpłynęły się.
Szansa na ich odnalezienie w tak dużym mieście była niewielka.
Zatem poszłyśmy do marketu i kupiłyśmy to, co naprawdę
niezbędne. Pastę do zębów, szczoteczki, dezodorant i szampon.
Papa Angelo pokazał nam, gdzie jest targ z używaną odzieżą,
i kupiłyśmy tam szary szkolny plecak oraz dużą torbę we wzór
moro. Wybrałyśmy po dwie koszulki, po jednej parze spodni i zapas
bielizny. Do pełni szczęścia brakowało nam tylko namiotu, ale tym
się jeszcze nie przejmowałyśmy – wciąż miałyśmy Papę. Poza tym
byłyśmy gotowe do trasy i nie brałyśmy pod uwagę powrotu do
domu.

„Drogi pamiętniczku. Piszę na pierwszej stronie, a powinnam


gdzieś w połowie. Dlaczego? Wiesz, bo nas znów okradli. Tak,
czwartego dnia” – napisała Magdalena w nowym zeszycie.

Resztę dnia spędziłyśmy w porcie, wciąż próbując swoich sił


w jachtostopie. Ale znowu wszyscy chcieli nas zabrać na Sardynię,
a Chorwacja wydawała się nam rozsądniejszym i chłodniejszym
kierunkiem. Trafiłyśmy tylko na jeden jacht, który tego dnia
kierował się do Chorwacji, ale niestety nie było na nim dla nas
miejsca. Wreszcie poddałyśmy się i zdecydowałyśmy się na włoską
wyspę. Kapitan przekazał nam wszystkie informacje i numer
telefonu. Miałyśmy być gotowe o piątej rano. To nie była pełnia
sukcesu, ale i tak nosiło nas z ekscytacji. Wieczorem wbiegłyśmy do
domu Angela i przekazałyśmy radosną nowinę!

127
Spakowałyśmy do plecaków wszystko, co miałyśmy,
i niecierpliwie czekałyśmy na poranek. To miało być coś nowego,
godnego wielu opowieści. Niestety chwilę przed zaśnięciem
dostałyśmy wiadomość: „Przepraszam. Moi przyjaciele zdecydowali
się do mnie dołączyć. Nie mogę Was zabrać”. I cały plan legł
w gruzach.

Mimo to o poranku opuściłyśmy dom Papy Angela, dziękując mu


z całego serca. Chciałyśmy już wyjechać z tego miasta, ale
upały były nie do zniesienia. Jako jedne z niewielu osób
poruszałyśmy się po ulicach w ciągu dnia. Mieszkańców odstraszały
czterdziestostopniowa temperatura powietrza, pełne słońce
i absolutny brak wiatru. Nie mogłyśmy nawet swobodnie złapać
oddechu i nic nie wskazywało, że to się zmieni. Dlatego po raz
ostatni ruszyłyśmy do portu, gdzie powietrze było delikatnie
chłodniejsze, a w twarz uderzała morska bryza. Jednak nie
przyniosło to innych efektów. Owszem, rozmawiałyśmy z wieloma
kapitanami, ale jedyną zaskakująco kuszącą ofertą okazał się
miesięczny rejs po greckich i włoskich wyspach w zamian za pracę
w kuchni. Gdyby nie zbliżające się wesele mojego brata,
wzięłybyśmy tę pracę bez wahania.

Kończył się weekend i nikt nie planował wypływania z portu.


Kilka osób oddało nam kluczyki do swoich jachtów i zaproponowało
nocleg, podczas gdy sami poszli spać w hotelach. Wzruszała nas ta
hojność i ufność. Ochroniarz portu udostępnił nam łazienkę
z prysznicami, gdzie kilka razy na dobę mogłyśmy się schłodzić, zaś
właścicielka pobliskiej kawiarni przyniosła kawę i ciastka.
Odmawiałyśmy spania na jachtach, uważając, że to przesada.

128
Pracownicy kawiarni przynieśli nam leżaki, które ustawili w zasięgu
kamer, i powiedzieli, że możemy tam spędzić noc. Tak zrobiłyśmy.

Tego wieczoru towarzyszyli nam Antonio, Marco i Giulio –


przystojniacy z plaży. Tym razem to my spróbowałyśmy nauki
włoskiego. Nauczyli nas kilku ważnych zwrotów:

„Zostałyśmy okradzione w Rimini”.

„Jesteśmy szalone i głupie”.

„Jesteśmy z Polski”.

„Chyba tutaj umrzemy”.

Dzięki temu byłyśmy gotowe drogi. Skoro świt ruszyłyśmy na


wylotówkę, grzebiąc tym samym marzenia o rejsie. Innym razem
się uda, na pewno.

Nie miałyśmy mapy. Z kartonem z napisem „Croatia”, tym samym


którego używałyśmy w porcie, łapałyśmy stopa. Szansa na złapanie
bezpośredniej podwózki do Chorwacji albo Słowenii była naprawdę
niewielka, ale nie znałyśmy nazw miast na trasie. Nie zaszkodziło
próbować.

I wtedy zatrzymała się multipla, jedno z moich największych


autostopowych marzeń. Nie interesowały mnie porsche i cadillac,
ale właśnie multipla. Auto, które każdy znał i z którego każdy kpił.
Naprawdę chciałam znaleźć się w jego wnętrzu. Jak się okazało,
bardzo przestronnym wnętrzu, które trochę rozjaśniło mi, dlaczego
wciąż znajdują się na świecie właściciele takich aut. Odległość
między mną a panią kierowcą była nienaturalnie wielka.
Mniejsza niż w ciężarówce, ale znacznie, znacznie większa niż
w standardowej osobówce. Wszystko tam było jakieś większe,

129
przestronniejsze. Grunt, że marzenie zostało spełnione. Nawet
gdyby ta kobieta jechała z powrotem do Rimini, to bym wsiadła, ale
na nasze podwójne szczęście jechała na północ, w stronę Słowenii.

– Jesteśmy z Polski. Jesteśmy głupie i szalone. Okradziono nas


w Rimini. Chyba tutaj umrzemy – wyrecytowałam jak z karabinu.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale te kilka wyuczonych włoskich
zwrotów wyszło z moich ust bez ostrzeżenia. Kobieta szeroko
otworzyła buzię. Chyba nie do końca wiedziała, czy ma się śmiać
z mojego kiepskiego akcentu i niezwykłości tych zdań, czy
współczuć sytuacji, w jakiej się znalazłyśmy. Oczekiwałyśmy tego
pierwszego, ale dotarło to do niej dopiero, gdy parsknęłyśmy
śmiechem. Sama nie mówiła po angielsku, więc na tym nasza
rozmowa się skończyła, a ja już wiedziałam, że będę tych czterech
zdań używać za każdym razem, gdy spotkam Włocha. Oby nie
w tym roku! Pragnęłam czym prędzej opuścić ten kraj.

Nim się obejrzałyśmy, byłyśmy w Słowenii, a dzień później


w Chorwacji. Wszystko szło jak po maśle. Sypiałyśmy na plażach,
opaliłyśmy się na raka i cieszyłyśmy się chwilą.

130
Tym razem nikt nie został poinformowany o wcześniejszych
wydarzeniach. Starałyśmy się zataić kradzież, a nawet
prowadziłyśmy blog, nie zdradzając tego szczegółu. Dodawałyśmy
zdjęcia, na podstawie których nie dało się domyślić, że stało się coś
złego. Był jeden szczegół, który mógł utwierdzić naszych odbiorców
i rodzinę w przekonaniu, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Zdjęcie namiotu.

Miałyśmy jaskrawopomarańczowy namiot, który pojawiał się we


wcześniejszych relacjach. Ciężko nam było znaleźć w sklepach
cokolwiek podobnego, więc przez kilka dni podróżowałyśmy bez…
tropiku nad głową. Odpowiedni zamiennik udało nam się znaleźć
dopiero na chorwackiej wyspie Pag, gdzie w markecie dorwałyśmy
inny dwuosobowy model, ale w identycznym jaskrawym kolorze.
Kupiłyśmy go bez zastanowienia – teraz miałyśmy już naprawdę
wszystko, co niezbędne w podróży. Razem z namiotem na taśmie
marketu wylądowała butelka wina, bo przecież czekała nas
parapetówka z prawdziwego zdarzenia.

Pag to wyspa słynąca z imprez. Niektórzy nazywają ją


chorwacką Ibizą. To zdecydowanie nie był nasz klimat i szukałyśmy
miejsca, w którym będziemy mogły spędzić czas tylko we dwie.
Najpierw zatrzymałyśmy się na jednej z plaż blisko centrum
miasteczka. Słońce grzało wystarczająco mocno, żebyśmy mogły
przeprać nasze ubrania w morzu i wysuszyć je przed zmierzchem.
Jedną z zalet potencjalnej kradzieży jest to, że w podróż zabiera się
niewiele ubrań i nie ma za dużo prania. Dwie pary skarpetek
prałyśmy na przemian, bo nie miałyśmy innego wyjścia. Dzięki
temu zawartość mojego plecaka i torby Magdy zawsze pachniała
świeżością. Dopiero gdy zaczęło zmierzchać, zabrałyśmy swoje

131
rzeczy i ruszyłyśmy wybrzeżem w poszukiwaniu odpowiedniego
miejsca na nocleg. Nie uszłyśmy zbyt daleko, kiedy do naszych
uszu dotarł dźwięk muzyki. Ktoś grał na gitarze. Było już całkowicie
ciemno, więc nie mogłyśmy ustalić źródła tych przyjemnych
brzmień. Z każdym krokiem słyszałyśmy je jednak wyraźniej.
Świeciłyśmy latarką na kamieniste wybrzeże, ale nadal nikogo nie
widziałyśmy. Prowadziły nas szarpnięcia strun.

Grajek siedział tam, gdzie zupełnie się go nie spodziewałyśmy –


na jednym z zanurzonych w wodzie kamieni. Widziałyśmy tylko
zarys jego postaci na tle rozświetlonego latarniami miasta. Grał
pięknie, delikatnie.

– Możemy posłuchać?

– Tak – odpowiedział i wrócił do gry. Siedziałyśmy wpatrzone


w nieznaną postać. Nie mogłyśmy nawet ustalić, czy muzyk jest
młody czy stary. Wyobraźnia działała, a my rozpływałyśmy się
w balladowych brzmieniach. Przerwał na chwilę i odwrócił głowę.
Nie mogłyśmy określić, czy patrzy na nas czy na miasto, ale
zaryzykowałam i spytałam:

– Napijesz się z nami wina?

Muzyk wskoczył do płytkiej wody i trzymając gitarę nad głową,


podszedł do brzegu. Był młody, mniej więcej w naszym wieku. Miał
ogromny, garbaty nos i gęste ciemne włosy. Usiadł obok i chwycił
butelkę.

– Jestem Stephane – przedstawił się. Znałyśmy dobrze ten


akcent. Bez wątpienia miałyśmy do czynienia z Francuzem.
Popijając wino, opowiadał nam o sobie. Steph przyjechał na wyspę,
żeby spędzić wakacje z dziadkiem. Tak jak my miał dziewiętnaście

132
lat i również nie znosił miejsc słynących z głośnych imprez, alkoholu
oraz narkotyków. Zdecydowanie preferował wzniesienie kilku
toastów w ciszy na łonie natury. W towarzystwie, które sam sobie
wybrał. Na wyspie się nudził. Jak twierdził, trudno mu tu było
znaleźć kompana do prostych i przyjemnych rozmów. Turyści
przyjeżdżali na wyspę wraz ze znajomymi z zamiarem przeżycia
szalonej imprezy. Bynajmniej nie mieli ochoty przygarniać do swojej
ekipy samotnego gitarzysty. Pasją Stepha była muzyka. Jak
powiedział, tworzy raczej elektroniczne utwory, ale w wolnych
chwilach lubuje się w muzyce akustycznej i w brzmieniu gitary oraz
skrzypiec.

Szybko opróżniliśmy butelkę wina i podjęliśmy decyzję, by


wspólnie wrócić do miasta po kolejną. Tym razem kupował nowy
znajomy, który bez ostrzeżenia i konsultacji wrócił ze sklepu
z półtoralitrową butelką… wódki. Nie przyjęła się tak dobrze jak
wino, więc po zaledwie kilku łykach poszłyśmy spać do naszego
nowego królestwa, a Steph wrócił do domu dziadka. Następnego
dnia poszukałyśmy jego muzyki w internecie i okazało się, że to nie
byle jaki artysta. W swoim dziewiętnastoletnim życiu chłopak
odniósł już wiele sukcesów. Regularnie koncertował, a na swoich
profilach w mediach społecznościowych zebrał dziesiątki tysięcy
fanów, o czym nam nie wspomniał. Prawdopodobnie wielu z nich
dałoby się pokroić za przyłapanie artysty na samotnym graniu
i znacznie chętniej piłoby z nim wysokoprocentowy napój.

Poranek nie należał do najłatwiejszych. Na Bałkanach od wczesnych


godzin panuje skwar. Mimo że poprzedniego wieczoru nie
wypiłyśmy dużo, ból głowy dawał o sobie znać. Pstrokato

133
pomarańczowe wnętrze namiotu nie pomagało – kłuło w oczy od
świtu. Po wyjściu z naszego nowego domu zobaczyłam ogromną
butelkę wetkniętą w kamyczki – prosiłyśmy, żeby zabrał resztę
alkoholu, ale najwidoczniej nie posłuchał. Dopiero później zwróciłam
uwagę na turkusową wodę i czyste, błękitne niebo. Widok był
bajkowy, przepiękny. Białe kamienie idealnie komponowały się
z niemal przezroczystą wodą. Wokół pachniało suchą roślinnością.
Za moimi plecami rosły kaktusy otoczone niszczejącym murkiem,
który prawdopodobnie służył kiedyś jako zagroda dla owiec. Tych
zwierząt na wyspie Pag było mnóstwo, ale z biegiem lat i rozwojem
imprezowego klimatu nawet owce musiały się przenieść w głąb
wyspy. Uciekały od tłumów tak samo jak my.

Zgodnie postanowiłyśmy nie leczyć się tym, czym się strułyśmy,


i schowałyśmy butelkę do torby Magdy. Ogromna szyjka wystawała
i spokojnie mogłaby służyć jako broń biała. Chłodna morska woda
sprawdziła się idealnie nie tylko do porannego odświeżenia się, ale
też przyniosła ulgę naszym umęczonym głowom. Po śniadaniu
ruszyłyśmy na wylotówkę z zamiarem opuszczenia tej kolebki
imprez.

Zatrzymał się autobus. Z oczywistych powodów odmówiłyśmy


kierowcy, ale on zaoferował, że za dwa polskie złote zawiezienie nas
sto pięćdziesiąt kilometrów w stronę Splitu. Nie mogłyśmy
przepuścić takiej okazji, po cichu licząc, że kierowca nie będzie
rozmowny i pozwoli nam usnąć w autobusie. Tak też było.
Przespałyśmy prawie całą drogę na niesamowicie wygodnych
fotelach i niestety przegapiłyśmy sporo pięknych krajobrazów. Po
kilku nocach na kamienistym podłożu taki fotel był niczym
chmurka. Kierowca obudził nas dopiero na jakiejś stacji

134
benzynowej. Niewiele mówił po angielsku, ale mówiąc „Split”,
wskazywał kierunek przed nami, co sugerowało, że wciąż jesteśmy
przed miastem. Zapłaciłyśmy, wyskoczyłyśmy i z kartonem
z napisem „SPLIT” łapałyśmy stopa na południe.

Mijający nas ludzie żywo reagowali na nasz widok. Machali,


śmiali się, a my odwzajemniałyśmy uśmiechy, zachwycając się
chorwacką gościnnością i uprzejmością. Ale uśmiech nie dowiezie
nas do Splitu, a szczególnie za Split, bo chciałyśmy się zatrzymać
gdzieś na obrzeżach. Nikt się nie decydował na nasze towarzystwo
i było to najdłuższe oczekiwanie, odkąd dotarłyśmy na Bałkany.
Zobaczyłyśmy zbliżającego się właściciela stacji benzynowej.
Wyszłam mu naprzeciw i spotkaliśmy się na środku parkingu.

– Dziewczyny, Split jest tam. – Wskazał palcem przeciwny


kierunek. Zgłupiałam. Przecież moja orientacja nie robiła mnie
w konia, a już nigdy na wybrzeżu. Faktycznie morza nie było widać,
ale miałam silne przeczucie, że jest po mojej lewej. Tymczasem ten
mężczyzna mieszał mi w głowie, mówiąc, że południe jest z drugiej
strony.

– Jest pan pewien? – zapytałam, bo nie mogłam uwierzyć, że


mózg zrobił mi takiego psikusa.

– Mieszkam w Splicie. Split jest tam.

Było mi głupio, wiadomo. Nie mogłam się kłócić z mieszkańcem


i zaufałam jego słowom, choć nadal trudno mi było uwierzyć
w swoją pomyłkę. Przekazałam informację Magdalenie i z tym
samym kartonem stanęłyśmy po drugiej stronie ulicy. Płonęłyśmy
ze wstydu i chciałyśmy jak najszybciej odjechać. Na szczęście tym

135
razem poszło nam lepiej i po chwili obok nas zatrzymało się auto,
a kierowca jechał w kierunku długo wyczekiwanego miasta.

Jechaliśmy, jechaliśmy i rozmawialiśmy. Zobaczyłam znak „Split


20 km”, który mnie uspokoił. Jednak mój nagły brak orientacji
w terenie mnie martwił. Miałam nadzieję, że to tylko uboczny efekt
wczorajszej imprezy i do wieczora minie. Wtem zobaczyłam kolejny
znak: „Rijeka”. I wreszcie, o wiele za późno, mnie olśniło.
Wytłumaczenie było banalne. Kierowca autobusu zawiózł nas z a,
a nie p r z e d miasto. Co oznaczało, że znowu kierujemy się na
północ.

– Czy może się pan zatrzymać? – zapytałam, a w lusterku


zauważyłam zdziwioną minę Magdy. – Jedziemy w złą stronę –
rzuciłam do niej po polsku.

– To jednak nie do Splitu? – zapytał zaskoczony kierowca, a ja


wymijająco powiedziałam, że nastąpiła nagła zmiana planu. Miałam
już dość żenujących pomyłek. Mężczyzna się zatrzymał, szybko
przetuptałyśmy na przeciwną stronę i znowu łapałyśmy stopa, tym
razem bez tabliczki. Trudno nam było uwierzyć we własną głupotę
i roztargnienie, ale przynajmniej sytuacja się wyjaśniła i okazało
się, że moja orientacja w terenie jest w lepszej formie niż ja sama.

Minęło nas auto jadące rzecz jasna w przeciwnym kierunku. Miałam


już szczerze dość tych zawirowań i od ciągłej zmiany stron kręciło
mi się w głowie. Dostrzegłyśmy kierowcę tego samochodu. Miał
długie, falowane i ciemne włosy oraz gęsty zarost. Jeśli dobrze
pamiętam, to w tamtym czasie był idealnie w naszym typie.

136
– Widziałaś go? Jak Jezus! – krzyknęła Magda, a ja tylko
z rozmarzeniem twierdząco pokiwałam głową. – Może jednak
powinnyśmy do tego Splitu jechać – zażartowała, ale nie miałyśmy
siły po raz kolejny zmieniać kierunku. Jednak zrobił to ten
mężczyzna. Niedługo później zobaczyłyśmy, jak zmierza w naszą
stronę i włącza kierunkowskaz. Zatrzymał się idealnie naprzeciw
nas.

Nie był sam – towarzyszyło mu dwóch kolegów. Gdy


pakowałyśmy plecaki do bagażnika, jeden z nich wysiadł.

– Zapamiętaj tablice – powiedziałam do Magdy.

Od kradzieży w Hiszpanii nie wierzyłam tym, którzy kazali mi


włożyć plecak do bagażnika, i uczyłam się na pamięć ich tablic.
Widziałam, że Magda zapisała numery w telefonie. W tym
przypadku nie było innej możliwości – ich samochód był malutki,
ledwo mieściliśmy się w nim w pięć osób, więc nie było mowy
o wrzuceniu do środka naszych skromnych pakunków. Najniższy
z chłopaków siedział z tyłu razem z nami. Jak to mamy w zwyczaju,
przyglądałyśmy się przystojnemu kierowcy. Gdy chłopaki rozmawiali
w niezrozumiałym dla nas języku, komentowałyśmy trzymaną przez
pasażera butelkę wina.

– Wygląda dobrze, myślisz, że nas poczęstuje? – spytała po


cichu Magda, której wciąż trzymał się kacowy humor.

Kilka razy „oceniłyśmy” atrakcyjność mężczyzn. Zamilkłyśmy


dopiero, gdy przestali rozmawiać między sobą i zwrócili się do nas.
Alen – tak miał na imię kierowca – zapytał:

– Where are you from?

– From Poland.

137
Na chłopaka siedzącego u mojego boku ta informacja zadziałała
jak bicz:

– Z Polski? Ja to ogólnie Polak jestem, ale od piętnastu lat


mieszkam w Szwecji. – Zaczerwieniłyśmy się, gdy zdałyśmy sobie
sprawę, że mógł zrozumieć wszystkie głupstwa, o których
szeptałyśmy. O atrakcyjności Alena, o podejrzeniach o próbę
kradzieży, o kacu…

Kilka lat później dowiemy się, że nie zrozumiał wtedy ani słowa.
W tamtej chwili rozpoczęła się przyjaźń, która trwa do dziś.

Kuba wyprowadził się z rodzicami do Szwecji jako kilkuletni


chłopiec. Od tego czasu nie miał kontaktu z Polakami, poza
najbliższą rodziną. Ostatnio starał się nadrobić zaległości w języku
polskim, więc razem z Alenem wybrali się na weekend do Gdańska.
Jednak nic nie zastąpi kontaktu z rodakami, a wciąż nie miał
żadnych bliskich znajomych z Polski. Dlatego bardzo ucieszyło go
spotkanie z nami. Okazało się nawet, że to on nalegał, żeby nas
podrzucić, mimo że jego koledzy byli sceptycznie nastawieni. Co
więcej – wcale nie planowali jechać na południe, a do… Splitu. To
Kuba naciskał na zmianę kierunku.

– Wyglądacie tak swojsko – powiedział, a ja nie byłam pewna,


czy to komplement, czy obelga. Nie byłam nawet pewna, czy do
końca zna znaczenie tego słowa. Oczywiste było, że stracił biegłość
w języku. Musiałyśmy mówić powoli, uważać na słownictwo
i pomijać wszelkie naleciałości od slangu, który nie dotarł do jego
rodzinnego Malmö.

138
Spędziliśmy razem cały dzień. Odwiedzaliśmy kilka wiosek na
trasie, zjedliśmy pizzę, wypiliśmy kawę i piwo na plaży. Byliśmy
razem od rana aż do zmierzchu. Bawiliśmy się naprawdę świetnie
i nalegałyśmy, żeby Kuba odwiedził nas w Polsce.

– Słyszałeś o festiwalu Woodstock? – zapytałam.

Ten festiwal od zawsze uważałam za naszą narodową dumę.


Wciąż jest mało znany za granicą, więc chętnie o nim wspominam.
Każdego bez wyjątku dziwi fakt, że wszystko tam jest darmowe.
Zarówno pole namiotowe, jak i koncerty. Zawsze zaznaczam, że
możliwe jest przynoszenie swojego jedzenia, a na terenie festiwalu
znajduje się polowy market. Nie trzeba wydawać setek złotych,
żeby świetnie się bawić. Opowiadam o wolności, jaką można tam
poczuć. O tym, że spotyka się tam młodych i starszych bawiących
się do tych samych rytmów. O tym, że każdy jest tam przyjacielem
i mimo tłumów można poczuć się naprawdę bezpiecznie.
Opowiadam o tym każdemu, ale jeszcze nikt (przynajmniej nic mi
o tym nie wiadomo) nie przyjął mojego „zaproszenia”. Kuba jako
pierwszy z mojego polecenia miał dotrzeć na Najpiękniejszy
Festiwal Świata.

Zaledwie miesiąc po naszym spotkaniu dostanę od niego


wiadomość z pytaniem, czy go odbiorę z lotniska i przenocuję
w Polsce. Zostanie u mojej rodziny przez tydzień i razem
pojedziemy pociągiem na Woodstock, gdzie spotka wszystkich
moich najbliższych znajomych. Po ponad dwóch tygodniach
w Polsce Kuba wróci do Szwecji z zapasem książek po polsku, które
będzie czytał, żeby nadrobić językowe braki. Jeszcze tego samego
roku odwiedzimy go w Malmö, a w Ystad jego rodziców.
W kolejnych latach będzie przyjeżdżał do Polski co najmniej raz

139
w miesiącu i zawsze będzie nocował w moim oraz Magdy
mieszkaniu studenckim. Wielokrotnie powtórzy, że zabranie nas na
stopa to jedna z najlepszych decyzji w jego życiu. W tej historii nie
braknie też wątku miłosnego, ale bynajmniej nie byłam w jego
centrum. Kuba nie tylko nauczy się polskiego, ale załapie kaszubski
akcent i kaszubskie słowa. Wszystko dzięki temu, że pomyliłyśmy
kierunki, a on zmusił swoich znajomych do zmiany destynacji. Czy
to był tylko przypadek? Nie wiem, ale na pewno niestandardowy
początek pięknej znajomości.

Dodałyśmy zdjęcie z namiotem na Facebooku. „O, jeszcze Was nie


okradli” – napisał ktoś w komentarzu, a my poczułyśmy ogrom
satysfakcji, bo haczyk został połknięty. Nikt nawet nie podejrzewał,
że coś się stało. Same nie odczuwałyśmy dużej zmiany. Tylko
zamiast starannie wybieranych ubrań na wyprawę, zwiewnych
sukienek i kolorowych topów, miałyśmy po dwie koszulki z targu.
Postawiłam na standardowy biały top i to był błąd. Plecak ze
sztucznego materiału barwił mi plecy na granatowo. Ale nie
przejmowałyśmy się szczególnie, bo wygląd liczył się w tamtej
chwili najmniej. Nie straciłyśmy również pieniędzy, więc bez
problemu kupiłyśmy pastę do zębów, szampony i bieliznę.
Właściwie niczego nam nie brakowało. W porównaniu do wydarzeń z
zeszłego roku byłyśmy w komfortowej sytuacji.

140
Zwiedzałyśmy chorwackie miasta i miasteczka. Sypiałyśmy na
pięknych plażach, prałyśmy ubrania w słonej wodzie, nie zważając
na ich niszczenie i białe plamy od soli. Każdego poranka i każdego
wieczoru pływałyśmy w cieplutkim morzu. Gdy zmęczyła nas droga,
zjeżdżałyśmy z trasy i robiłyśmy przerwę w przypadkowej zatoczce.
Miałyśmy szczęście trafiać w miejsca nieznane turystom. To była
idealna autostopowa podróż i chyba ten kierunek poleciłabym
wszystkim początkującym. Na Bałkanach nie ma też stresu
związanego ze zjazdami z autostrady, miejsce noclegowe można
znaleźć wszędzie, a ludzie okazali się niezwykle sympatyczni
i otwarci.

Czyste wybrzeże, ciepła woda w morzu, łatwo dostępne


plażowe prysznice – miałyśmy swoje wakacje.

Uważa się, że młodzi ludzie są głupi. Moim zdaniem wiek nie ma aż


takiego znaczenia jak doświadczenie. Przecież niejedna starsza
osoba przeżyła mniej niż odważna młoda. Nie zrozumie obcej

141
kultury ten, kto się z nią nie zetknie osobiście. Nie pozna żadnego
państwa ten, kto będzie kierował się opiniami ludzi, którzy nigdy
tam nie byli. Nie zaufa innej nacji ten, kto zamknie się w swoich
czterech ścianach. Stereotypowa Polska to kraj niebezpieczny,
w którym żyje naród alkoholików i złodziejaszków. Gdyby takie
opinie były prawdą, nie wychodziłabym z domu. Kiedy zaczęłam
podróżować, byłam młoda, mało doświadczona życiowo i zatruta
tymi wstrętnymi stereotypami. Taka jest prawda, ale nie wstydzę
się tego. Jestem wręcz dumna, że mimo to pchałam się do miejsc,
których się bałam, by wszystko sprawdzić na własnej skórze
i wyrobić sobie opinię o nieznanych nacjach, wyznaniach, kulturach
i zwyczajach. Nie wierzyłam, że granice mogą trzymać w ryzach
złych ludzi albo kogokolwiek przed nimi chronić. Ktoś mi kiedyś
powiedział, że w każdym lesie znajdzie się świnia. Podobnie
w każdym kraju byli ludzie sympatyczni, ale i wrogo nastawieni. Po
prostu musiałyśmy być ostrożne.

Przerażała nas na przykład Albania. W Polsce mówiono o tym


miejscu jako o kraju gangów, narkotyków i mafii. Słyszałyśmy, że
panuje tam okropna bieda, a na ulicach roi się od złodziei
polujących na oszczędności turystów. Zbliżałyśmy się tam wielkimi
krokami, ale wciąż nie byłyśmy pewne, czy starczy nam odwagi, by
przekroczyć granicę. Dziś wiem, że ten lęk był irracjonalny, jednak
wówczas nie miałyśmy na to wpływu.

Gdy tak siedziałyśmy na poboczu i Magda zaczynała rozważać


czerpanie wody z sukulentów, zatrzymało się auto. Czerwona
tablica rejestracyjna wyglądała złowieszczo. Na niej widniał czarny
stwór – dwugłowy orzeł. Auto było z Albanii. Dosłownie nas
zamurowało. Wciąż byłyśmy w Chorwacji i nie spodziewałyśmy się

142
tak szybkiego spotkania z Albańczykami. Najlepszym sposobem na
nasze stereotypowe myślenie było rzucenie się na głęboką wodę.
Wsiadłyśmy do auta.

Kierowca miał trzydniowy zarost i podkrążone oczy. Niewiele


mówił, niewiele też się uśmiechał. Patrzył przed siebie bez słowa. To
nas nie uspokajało.

– Skąd jesteś? – zagadałam, choć nie mam tego w zwyczaju.


Chyba chciałam uspokoić samą siebie.

– Z Albanii. Wracam z Niemiec. To wódka? – Spojrzał na


wystającą szyjkę z torby Magdy. Chwycił ją i zapytał: – Z Polski?

Nie zdążyłam odpowiedzieć. Odkręcił butelkę, łyknął, nie


spuszczając oczu z drogi, skrzywił się i słusznie ocenił:

– Tfu! Chorwackie ścierwo.

To nas trochę zaniepokoiło. Łyk wódki na pewno nie wpłynął na


jego umiejętności w prowadzeniu auta, ale było to zachowanie
nieodpowiedzialne, zwłaszcza gdy wiozło się dwie pasażerki
i zbliżało się do granicy. Nie podobało mi się to i patrzyłam na niego
nieufnie, lecz nic nie mogłam wyczytać z jego twarzy. Był cichy,
tajemniczy i jakiś taki zmartwiony. Niechętny, tak, niechętny!

– Wracasz z wakacji? – nie poddawałam się.

– Z pracy. Jestem dziennikarzem. Przepraszam, że nic nie


mówię, ale jestem w trasie od wczoraj.

Uśmiechnął się, a potem zatrzymał, kupił nam zimny napój


i zaprosił na obiad. Na granicy celnicy witali go z radością i klepali
po ramieniu. Nikt nawet nie sprawdzał jego dokumentów, wszyscy
go tam znali.

143
– Ale wam się trafiło! – powiedział jeden z policjantów, gdy
dowiedział się, że jesteśmy autostopowiczkami. – Gdzie będziecie
spać w Czarnogórze?

– Może Budva? – odpowiedziałam, bo to było jedno z dwóch


znanych mi miast.

– To moje miasto! Namiot możecie rozłożyć wszędzie, to


wolne państwo! – Taka energia na granicy była czymś nowym
i zaskakującym.

Również nasz kierowca radował się tą chwilą. Energii na pewno


dodały mu wypite wcześniej trzy podwójne espresso i poczucie, że
jest już blisko domu. Lada moment miał przekroczyć ostatnią
granicę i wjechać do Albanii. Zapraszał nas do siebie do domu
i byłyśmy skłonne się zgodzić, ale nie chciałyśmy ot tak pomijać
Czarnogóry. Albańczyka to zasmuciło, lecz tylko na moment. Po
chwili wrócił do opowieści o swojej pracy dziennikarza. Dużo mówił
też o Albanii i pięknych miejscach, które warto tam zobaczyć.
Wiedziałyśmy, że musimy tam dotrzeć, zobaczyć to wszystko
i zatrzeć zły obraz tego kraju w swoich wyobrażeniach.

Same nie byłyśmy zbyt wylewne. Myślę, że on ciekawił nas


bardziej niż my jego. Jako dziennikarz spotykał dużo bardziej
interesujące osobistości niż dwie pseudopodróżniczki ze średnim
bagażem doświadczeń. Zazwyczaj w autach czułyśmy się jak ryby
w wodzie. Kierowcy zatrzymywali się, żeby poznać naszą historię,
by dowiedzieć się, jak w tych czasach wygląda podróżowanie
autostopem, a my chętnie opowiadałyśmy i reagowałyśmy
śmiechem na każde westchnienie zdziwienia czy zachwytu. To był
n a s z moment, w którym naprawdę czułyśmy się jak ktoś
wyjątkowy. Nie musiałyśmy tych historyjek w żaden sposób

144
koloryzować, bo osobę, która nigdy nie podróżowała, zachwycały
takie drobnostki jak pomyłka wylotówki. Opowiadanie
o kradzieżach, widokach i wyjątkowych porankach to większy
kaliber, który zostawiałyśmy na specjalne okazje. W przypadku
Albańczyka było inaczej – to my się nim zainteresowałyśmy. On
w zasadzie wcale się nami nie przejmował. Myślę, że najlepszym
tego potwierdzeniem jest nasza ostatnia rozmowa. Wjechaliśmy do
Budvy i stanęliśmy na światłach.

– Budva ok? – zapytał.

– Budva ok – odpowiedziałam, bo sądziłam, że chodzi mu


o moje pierwsze wrażenie.

– Ok, bye – powiedział.

Chwilę nam zajęło, nim zdałyśmy sobie sprawę, że doszło do


nieporozumienia. W pośpiechu zebrałyśmy swój dobytek i na
światłach wysiadłyśmy z auta. Wszystko trwało kilka sekund.

– Thank you, byeee! – krzyczałam do odjeżdżającego auta.

Miałyśmy pretekst do zwiedzenia miasteczka.

Dwóch lokalsów poleciło nam zatrzymanie się kawałek za polem


kempingowym na obrzeżach Budvy. Mówili, że to najlepszy sposób
na darmowy nocleg. Poszłyśmy we wskazane miejsce i wcale nie
zaskoczyło nas polskie towarzystwo. Para Polaków również dotarła
do Czarnogóry autostopem i byli tak samo zachwyceni tamtejszymi
celnikami. To właśnie policjanci wskazali im to miejsce jako idealne
do nocowania. Trudno było się z tym nie zgodzić. Znajdowaliśmy się
zaraz obok plaży, w niewielkiej zatoczce, a grzbiety klifów
wyglądały jak śpiący faraon i zanurzony w wodzie krokodyl. Za

145
nami piętrzyły się góry. Gdyby nie szalejące tam pożary, wszystko
wyglądałoby bardzo sielankowo. Komfort był tym wyższy, że
mogłyśmy za darmo korzystać z pryszniców i toalet na kempingu.
Właściwie niczego nam tam nie brakowało. Aż ciężko było
opuszczać to miejsce o poranku.

Zatrzymałyśmy tureckie małżeństwo. Kierowca miał dwa metry


wzrostu, może nawet więcej, bo ledwo mieścił się w aucie. Kolana
rozstawił szeroko na boki, żeby nie przeszkadzały mu przy
manewrowaniu kierownicą. Miał długie, ale cieniutkie i rzadkie
włosy spięte w kucyk. Jego oczy przysłaniały duże okulary pilotki.
Z kolei jego żona była bardzo drobna. Jej miniaturowe dłonie
wydawały się kruche i czułam niepokój, gdy olbrzym brał je
w swoją gigantyczną łapę. Miała pofarbowane na blond loczki,
których barwa kojarzyła mi się z majonezem. Fryzura układała się
wokół głowy niczym wielka aureola. Kobieta cała była w bieli. Miała
ciało dziesięciolatki, ale twarz zdradzała jej prawdziwy wiek. Tego
dnia obchodzili trzydziestą rocznicę ślubu i zaprosili nas do
świętowania.

To była chyba najsłodsza para, jaką widziałam. Kobieta bez


przerwy wpatrywała się w ukochanego i nie wiem dlaczego, ale
nagle przypomniało mi się, jak rok wcześniej w Hiszpanii
jechałyśmy z kobietą, która na tablecie oglądała nagie zdjęcia
swojego męża. Przybliżała taktyczne miejsca i chichotała. Mąż
kierował autem i wcale nie czuł się tym zawstydzony. Na tylnej
kanapie z trudem przeżuwałam morelę. Szybko wyrzuciłam to
wspomnienie z pamięci i wróciłam do zachwycania się czułym
wzrokiem Turczynki. Kobieta co jakiś czas spoglądała na nas
i komplementowała naszą urodę oraz kolor włosów.

146
– Ach, gdyby mój syn miał taką dziewczynę! – Pokazywała
zdjęcia syna, który raczej nie miał problemu z powodzeniem
u kobiet. – Jest lekarzem! – mówiła pełna dumy i wymieniała jego
zalety. Na szczęście udało nam się powstrzymać ją przed
wykonaniem z nim wideorozmowy w celu zapoznania się. –
Jakbyście chciały kiedyś nas odwiedzić, to… tu jest nasz adres.

Wręczyła nam wizytówkę i napisała na niej imię swojego


najstarszego potomka. Mieli troje dzieci i najwyraźniej męczył ich
stan cywilny jednego z nich. To był ich pierwszy samotny wyjazd
zagraniczny. Po raz pierwszy mieli odpocząć i naprawdę zająć się
sobą.

147
– Brakuje nam ich – powiedział mężczyzna. – Nie chcecie
spędzić tego dnia z nami?

Sęk w tym, że kierowali się do Serbii, a my przecież chciałyśmy


jechać dalej na południe, do Albanii! Wiedziałyśmy już, że podróż
do Grecji byłaby głupotą, bo przez włoski przestój straciłyśmy zbyt
dużo czasu i powrót z samego południa Europy byłby wielkim,
stresującym wyścigiem. Wolałyśmy zobaczyć mniej, lecz oszczędzać
się w trasie. Ale Albania? Po spotkaniu z dziennikarzem czułyśmy
się spragnione dalszej przygody. Byłyśmy gotowe wjechać do tego
na pozór niebezpiecznego kraju i raz na zawsze zatrzeć błędne
wyobrażenie. Jednak podróżowałyśmy z przesympatycznym
małżeństwem, z którym mogłyśmy górską drogą dostać się do
Serbii. Czy Serbia nie brzmiała równie fantastycznie? Uznałyśmy, że
Albanię możemy zwiedzić podczas innej podróży. Czasem warto
zostawić sobie coś na potem, a tym samym stworzyć powód do
powrotu. Gdy rozważałam wszystkie za i przeciw, cieszyłam się, że
mam tylko takie problemy. Jakiej drogi byśmy nie wybrały, czekały
nas przygody.

– Pojedziemy z wami – powiedziałyśmy, a kobieta aż klasnęła


w dłonie z uciechy. – Jedziemy do Serbii!

Problemy zaczęły się w Podgoricy, stolicy Czarnogóry. Olbrzym


przekroczył prędkość i zostaliśmy zatrzymani przez policję. Gdy
z auta wyszedł tak wysoki facet, mundurowi zrobili krok w tył.
Patrzyli na niego z dołu, ale starali się zachować groźne miny.
Podczas gdy my, trzy kobietki, rozprawiałyśmy na temat
zamążpójścia, policjanci wypisywali mandat. Nie trwało to długo,
lecz trochę opóźniło nasz wjazd na trasę, bo zapłatę należało uiścić
na poczcie i dopiero po tym odebrać dokumenty z posterunku. Nam

148
to nie przeszkadzało, ale tureckie małżeństwo nie przestawało nas
przepraszać. Nie lubię, gdy ktoś przesadnie przejmuje się moją
obecnością. Przeszło mi przez myśl, żeby ich opuścić, by zmniejszyć
ich troski, ale gdybyśmy wtedy wysiadły, nasze intencje zostałyby
błędnie zrozumiane. Jestem pewna, że uznaliby, iż zepsuli nam
dzień. Dlatego uspokajałyśmy kobietę i zgodnie z prawdą
zapewniałyśmy, że półgodzinny postój nie stanowi żadnego
problemu.

Jechaliśmy wąskimi dróżkami w górach. Widoki zapierały dech


w piersiach. Czarnogóra przypadła mi do gustu znacznie bardziej
niż Chorwacja. Samo wybrzeże było bardziej dzikie, górskie. Nie
roiło się tam od turystów, zwłaszcza tych z Polski. Mam pewien
problem ze spotykaniem polskich rodzin na urlopie. Oczywiście
czasem witam ich z radością, ale gdy przesiadują obok i rozprawiają
o osobistych dramatach, nie mogę się skupić na sobie. Niekiedy
pojawia się u mnie myśl, że mój podróżniczy entuzjazm wynika po
prostu z tego, że ze względu na barierę językową nie rozumiem
ludzi wokół. Nie słyszę narzekań na pogodę, małżeńskich kłótni
i plotkujących nastolatek. Nie jestem obiektem nieudanych zalotów,
nie wiem, czy ktoś na ulicy mówi o mnie w sposób uprzejmy, czy
krytykuje mój wygląd. Nie skupiam się na rozmowach obcych ludzi
i wydaje mi się, że wokół panuje cisza albo przyjazna atmosfera.
Może tak naprawdę celnicy na przejściu granicznym rozmawiali
o jakiejś brutalnej popijawie? A może to małżeństwo z fałszywym
uśmiechem rozprawiało o zgrzycie w związku? Może w Polsce
nie czuję się tak dobrze tylko dlatego, że tam biorę udział
w niepotrzebnych, stresujących dyskusjach o obiadach, podatkach
i polityce? W Polsce po prostu nie mam czasu na myślenie o sobie

149
i o swoich potrzebach. Może za granicą jestem jak pies na spacerze,
naiwnie szczęśliwa, nieświadoma otaczającego mnie świata. Ta
niewiedza jest dla mnie piękna, ale mimo to nie podoba mi się
taka wizja. Wolę ją odrzucić, choć obecność polskich turystów
z rozwydrzonymi dziećmi regularnie mi o niej przypominała.

Droga przez góry wprawiała mnie w zadumę. Znów było jak


w Andorze. Wjeżdżaliśmy w chmury i pokonywaliśmy wydrążone
w skałach tunele. Było obłędnie. Na dodatek czułyśmy się
bezpiecznie z tureckim małżeństwem, a to uczucie jest bezcenne.
Sielankowa atmosfera minęła, gdy kilkadziesiąt kilometrów od
granicy zobaczyliśmy sznur stojących aut. Zatrzymaliśmy się na
końcu i zastanawialiśmy się, co się wydarzyło. Wszyscy zdawali się
zdezorientowani. Część pasażerów wychodziła na przeciwny pas
ruchu i próbowała coś dojrzeć, ale bezskutecznie. Linia aut ciągnęła
się i ciągnęła, aż niknęła za zakrętem. Nikt nie wiedział, co się
stało. Włączyliśmy radio, lecz nie mogliśmy nic zrozumieć
z podawanych komunikatów. Musieliśmy czekać.

W oddali usłyszałam szmery i rozmowy. Jacyś ludzie zebrali się


i żywiołowo dyskutowali. Olbrzym ruszył w ich stronę i mimo że
miał pokojowe zamiary, wydawało się, że zaraz ich wszystkich
staranuje. Stanął nad niziutkim starszym mężczyzną i próbował się
czegoś dowiedzieć. Kiwał głową, co dawało nam nadzieję choćby na
strzępki informacji.

Kierowca wracał takim samym ciężkim krokiem, a przy tym


zamaszyście machał rękami. Szedł, szeroko stawiając nogi
i odstraszając gapiów.

– Zbocze osunęło się na drogę – powiedział. – Zasypało kilka


aut.

150
Nasza reakcja pewnie była zbyt dramatyczna, ale chyba
wszystkim przeszło przez myśl, że gdyby nie zatrzymanie przez
policję, to mogliśmy być my. Do tragicznego zdarzenia doszło mniej
więcej pół godziny przed naszym przyjazdem. „Nie ma co gdybać” –
pomyślałam, lecz do auta wsiadałam w ciszy. Jak reszta ekipy.
Przez długie kilometry nie pisnęliśmy słówka.

Nie mieliśmy wyjścia. Granica była zamknięta, a na górskich


drogach raczej nie ma skrzyżowań. Musieliśmy wrócić aż do
Podgoricy. Małżeństwo nie było zachwycone. Przepraszali nas, bo
znowu czuli się winni.

– Gdyby nie mandat, zdążylibyśmy na czas! – mówiła kobieta,


wykrzywiając twarz w grymasie zmartwienia.

– Albo nie dojechalibyśmy nigdzie – zauważył jej mąż.

Miał rację, nie było co analizować i się zastanawiać. Zamiast


rozpaczać kupiliśmy na trasie borówki, wypiliśmy kawę w pięknej
kawiarni nad przepaścią i zjedliśmy wyśmienity obiad. Wciąż
bawiłyśmy się świetnie, nasi uroczy zakochani również. Tego dnia
nie odwiedziłyśmy ani Serbii, ani Albanii. „Jeśli chcesz rozbawić los,
to coś zaplanuj” – usłyszałam kiedyś. Utknęłyśmy w Czarnogórze,
ale w świetnym towarzystwie. Było dobrze, po prostu było dobrze.

W Podgoricy rozstaliśmy się z tureckim małżeństwem. Pogodziłyśmy


się z tym, że nie pojedziemy do Albanii, z zamkniętą granicą do
Serbii również. Jedyną drogą ucieczki z Czarnogóry była Bośnia
i Hercegowina. Zignorowałyśmy zapadający zmrok i ruszyłyśmy
w tym kierunku. Na jedną noc zatrzymałyśmy się w Nikšić. Znów
miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu i trafił nam się darmowy

151
nocleg u przesympatycznych ludzi. To z nimi po raz pierwszy
piłyśmy rakiję, która rozgrzewała żołądki bardziej niż jakikolwiek
inny napój wyskokowy. Choć nie spędziliśmy razem zbyt wiele
czasu, o poranku wręczyli nam składany nóż i bardzo starą
miniaturkę czarnogórskiego herbu.

Następnego dnia z uroczym staruszkiem znowu wjechałyśmy


w górskie tereny. Mężczyzna był listonoszem i jeździł malutką
furgonetką. Ledwo ścisnęliśmy się we troje z przodu. Razem z nim
rozwoziłyśmy listy zaskoczonym naszą obecnością mieszkańcom.
Podobało mi się to powolne tempo. Oglądałyśmy cudze domy,
widziałyśmy, jak żyją ludzie na wsi. Słaby silnik ledwo pyrkał, gdy
wjeżdżaliśmy pod strome górki, ale w tych okolicznościach przyrody
taka prędkość była odpowiednia. I wtedy zobaczyłyśmy coś,
o czego istnieniu nie miałyśmy pojęcia.

Ogólnie miałyśmy małe pojęcie o czymkolwiek. Nie


planowałyśmy swoich wyjazdów, nie sprawdzałyśmy atrakcji
turystycznych. Oczywiście znałyśmy najważniejsze klasyki, ale nie
wiedziałyśmy nawet, gdzie dokładnie się znajdują. Podróżowałyśmy,
kierując się zasadą, że jeśli powinnyśmy jakieś miejsce zobaczyć,
na pewno znajdziemy do niego drogę. Dążenie na siłę do jakiegoś
punktu oznaczało dla nas rezygnację ze spontaniczności. W swojej
bałkańskiej podróży nie chciałyśmy odmawiać sobie nagłych zmian
decyzji i kierunków. Gdybyśmy wiedziały o istnieniu kanionu, do
którego wtedy dojechałyśmy, prawdopodobnie irytowałaby nas
ślamazarność kierowcy. A tym sposobem nasza radość była
podwójna. Zaskoczenie zdublowało efekt.

Pożegnałyśmy się z listonoszem, który odjeżdżał, długo kiwając


nam przez szybę. Stałyśmy na skraju drogi i patrzyłyśmy w taflę

152
wody o barwie, jakiej nigdy wcześniej nie widziałyśmy. I nie chodzi
o to, że nie widziałam wody o takim odcieniu. Ja nie widziałam
n i c z e g o w takim kolorze. W zestawieniu z zielenią górskich zboczy
woda zdawała się nierealna. Podobno ludzki mózg nie jest w stanie
wyobrazić sobie twarzy, której nigdy nie widział. W naszych snach
pojawiają się tylko te osoby, które kiedyś stanęły nam na drodze.
Śnimy o nauczycielach matematyki, wrednych ciotkach,
sympatiach, o sobie z czasów dzieciństwa. Jeśli wydaje nam się, że
ktoś w naszym śnie jest obcy, to najprawdopodobniej przypadkowy
przechodzień, którego tego dnia albo trzy lata wcześniej minęliśmy
na ulicy. Jedynym sposobem na wykreowanie zupełnie nowej twarzy
jest sztuka. Robili to malarze i może to zrobić każdy. Podobnie jest
z kolorami. Nie wyobrazimy sobie nowego, choćbyśmy bardzo się
skupili. W tamtej chwili zostałam obdarowana nowym, dzięki
nieznanemu artyście. Mocne.

153
Nie miałyśmy pojęcia, jak nazywa się miejsce, gdzie się
znalazłyśmy. Niezbyt nas interesowały nazwy. Obeszłyśmy spory
kawał wokół, przekroczyłyśmy ogromny most, zrobiłyśmy może trzy
zdjęcia. Spędziłyśmy tam tyle czasu, ile potrzebowałyśmy, by ten
obraz wyrył nam się w pamięci. Kolor został zakodowany. Dopiero
po powrocie do Polski dowiemy się, że widziałyśmy Kanion Tary.
Najgłębszy kanion w Europie i jeden z największych na świecie.
Jednak te informacje nie były nam potrzebne, żeby poczuć zachwyt
i siłę natury, która broniła się sama – bez encyklopedii.
Najwidoczniej miałyśmy tam dotrzeć i wszystkie wcześniejsze
wypadki prowadziły nas do tego miejsca. W podróży najbardziej
magiczne jest to, że droga niesie nas sama. Wystarczy jej na to
pozwolić.

154
Ten jeden jedyny raz nie pozwoliłyśmy, by prowadziła nas
droga. Zawsze marzyłyśmy o Jeziorach Plitwickich. Przekroczyłyśmy
granicę Bośni i Hercegowiny z Chorwacją, aby zobaczyć jedno
z najpopularniejszych miejsc w Europie.

Jednak zanim do tego doszło, w Bośni – która była naprawdę


wyjątkowa – poznałyśmy sympatycznego muzyka Andrieja.
Zwiedzałyśmy z nim parki narodowe i różne punkty widokowe.
Andriej mieszkał w Banja Luce i trochę tam zabawiłyśmy.
Poznaliśmy się oczywiście na trasie – po kilku godzinach wspólnej
jazdy zaproponował nam nocleg w zamian za gotowanie. Twierdził,
że sam gotuje najgorzej na świecie. Przystałyśmy na propozycję,
tego samego wieczoru poszłyśmy na duże zakupy i w jego
maleńkiej kuchni przygotowałyśmy makaron z warzywami oraz
kurczakiem. Nie było to wykwintne danie, ale Andrieja zadowoliło.
W jego lodówce można było znaleźć tylko sardynki, parówki
i keczup.

Bośnia zaskakiwała nas ostrzeżeniami o niewypałach


i możliwością wymiany walut na każdym rogu. Oczywiście kurs był
znacznie mniej korzystny od oficjalnego, ale wtedy jeszcze tego nie
rozumiałyśmy i dawałyśmy się oszukać. Granica – polna droga
z jedną bramką – też zapadła nam głęboko w pamięć. Bośnia była
wtedy jeszcze nieokiełznana, a dziury postrzałowe w ścianach
przypominały o krwawej wojnie domowej. Miałam wrażenie, że
jeszcze nie opadł po niej kurz i wiele osób wciąż nosi w sobie ból po
stracie. Pobocza były dzikie i obawiałyśmy się tam wchodzić, bo co
kilkaset metrów pojawiał się znak informujący o dawnym polu
minowym. Andriej mówił, że wojna nadal zbiera swoje żniwo, nawet
dwadzieścia lat po zakończeniu.

155
Po w r ó t d o C h o r wa c j i by ł z a s k a k u j ą c y. Te n ko n t ra s t
sąsiadujących ze sobą państw nie dawał mi spokoju. Zawsze mnie
poruszały takie różnice. Oba kraje dzieliła niemal niewidzialna linia,
nakreślona na mapie przez władców, stworzona przez wojny lub
bardziej subtelnie – przez naturę. Nie istniała niczym mur, została
stworzona przez ludzi, nawet jeśli jej bieg wyznaczała rzeka lub
szczyty gór – jej idea była ludzka. I ta niewidzialna linia, na mapie
mocniej oznaczona atramentem, oddzielała tak odmienne światy.
Dzieliła ludzi i budziła lęk. Za żadne skarby nie chciałam
przekroczyć rosyjskiej granicy, wydawało mi się, że po drugiej
stronie czeka stado wygłodniałych niedźwiedzi. Dla niektórych ta
granica była nie do przekroczenia ze względu na brak paszportu czy
wizy. Frustrowała mnie myśl, że nawet gdybym była wiecznym
włóczęgą, żywiącym się tym, co oferuje natura, spacerującym od
miejsca do miejsca, nawet gdybym przepłynęła wpław ocean – nie
mogłabym dotrzeć wszędzie. Gdzieś po drugiej stronie stałby celnik,
który nakazałby uiszczenie wysokiej opłaty, dostarczenie
wymaganych dokumentów, uzupełnienie wniosków. Frustrowała
mnie myśl, że wolność nie istnieje, bo sami ją sobie odebraliśmy.
Wizja świata bez granic, w którym każdy jest równy, była do bólu
utopijna, ale wtedy wydawała mi się tak prosta, że nie rozumiałam,
dlaczego rzeczywistość jest inna. Byłam optymistką i marzycielką.

Złapanie stopa do jezior przychodziło nam z trudem. Auta


wiozły nas po pięć kilometrów i zostawiały na poboczu. Ruch był
niewielki, zainteresowanie także. Nie poddawałyśmy się – w końcu
Jeziora Plitwickie były naszym marzeniem! Więcej czasu zajął nam
marsz niż sama jazda, ale w końcu zaczęły się przed nami pojawiać
szyldy informujące o zbliżaniu się do błękitnych basenów

156
i maleńkich wodospadów. Zdjęcia kusiły dzikością oraz kolorami.
Byłyśmy podekscytowane do granic możliwości.

Pierwsze wątpliwości pojawiły się, gdy nie mogliśmy znaleźć


miejsca parkingowego. Auta ustawione były jedno za drugim na
poboczach, parkingach i przed restauracjami. Ostatni kierowca
wypuścił nas przed kasami biletowymi, a sam odjechał z nadzieją
na znalezienie kawałka przestrzeni dla siebie. Nagle znalazłyśmy się
w tłumie chińskich turystów. Przewodnicy z chorągiewkami
prowadzili zorganizowane wycieczki. Małe autka lawirowały między
ludźmi, wioząc tych bardziej leniwych, którzy gardzili spacerami.
Było głośno, okropnie głośno. Do kas prowadziła długa kolejka. Nie
komentowałyśmy sytuacji, tylko spokojnie się przyglądałyśmy.
Główną drogą spacerowali ludzie, którzy pożerali lody i gofry
z jagodami. Poczułam się jak w nadmorskim Mielnie albo Ustce
w szczycie sezonu. Możliwe, że miałyśmy wyjątkowego pecha, ale
nawet jeśli po przekroczeniu granicy parku czekały nas jedyne
w swoim rodzaju widoki, nie chciałyśmy tego oglądać w takich
okolicznościach.

– Chcesz tam wejść? – zapytałam Magdę.

– Nie. Wrócimy, jak będziemy duże.

Rozłożyłyśmy mapę i na obszarze miniaturowej Chorwacji


poszukałyśmy czegoś, co nas zainteresuje. To zabrzmi źle, ale
naszą uwagę przyciągnęła rzeka o nazwie… Kupa.

– Jedziemy?

– Jasne, że jedziemy!

157
Zrobiłyśmy sobie zdjęcie z szyldem Jezior Plitwickich i bez żalu
odjechałyśmy ku nikomu nieznanej rzece o interesującej nazwie. Do
jezior jeszcze wrócimy, to nie był odpowiedni moment.

Wieczór spędziłyśmy w lasku pełnym komarów, nad mało


urodziwą rzeką, ale było na naszych warunkach – spokojnie. Nie
czułyśmy rozczarowania, raczej silniejsze przekonanie, że
standardowy sposób podróżowania nie jest dla nas. Nie goniłyśmy
za kolejnym fotograficznym spotem, ale za słodkim poczuciem
wolności.

Byłyśmy w Zagrzebiu. Żar dosłownie lał się z nieba. Nie pamiętam,


żebym kiedykolwiek wcześniej doświadczyła takich temperatur.
W żaden sposób nie mogłyśmy zapanować nad potliwością. Pot
z czoła spływał na skronie i trafiał do ucha. Na domiar złego ciężko
było nam się stamtąd wydostać. O ile łatwo jest dojechać
autostopem do jakiegoś dużego miasta, to trudno je potem opuścić.
Stolice działają jak ogromny magnes i trudno z nich uciec.
Łapałyśmy stopa już od kilku godzin – bezskutecznie. Upał odbierał
nam siły i zapał. Nie byłyśmy w stanie iść dalej. Decyzja
o poszukiwaniu innej wylotówki była tym trudniejsza, że nie
miałyśmy nawigacji i nie wiedziałyśmy, czy do kolejnej stacji
benzynowej będziemy iść dwadzieścia minut czy cztery godziny. Do
tego musiałyśmy trzymać się autostrady, a jednak na nią nie
wchodzić. To były trudne spacery, które często wiązały się
z przechodzeniem przez rzeki, przeskakiwaniem przez tory
i nadrabianiem kilometrów.

158
Poddałyśmy się, a raczej zebrałyśmy siły, by opuścić to
pechowe miejsce. Było tak, jak się spodziewałyśmy. Mosty,
kilkukrotne skakanie przez płoty, rzeczki, rowy i tory. Pełen pakiet.
To nas bardzo spowalniało, ale na kogo miałyśmy się wkurzać? To,
że się tam znalazłyśmy, było tylko i wyłącznie naszym wyborem.
Szłyśmy pod wiaduktem, a nad nami rozciągała się autostrada. Po
niej pędziły małe auta i ogromne ciężarówki. Huk i świst był nie do
zniesienia. Ledwo słyszałyśmy siebie nawzajem. Jednak szłyśmy
w cieniu, a lekkie podmuchy wiatru chłodziły nasze ciała.

Zobaczyłyśmy leżącą w gruzie lalkę. Tym razem dreszczy nie


wywołała zmiana temperatury. „To tylko twoja wyobraźnia” –
pomyślałam i próbowałam odwrócić wzrok od wpatrzonej w nas
zniszczonej porcelanowej lali. Lecz kawałek dalej trafiłyśmy na
porzucone klocki, potem rowerek oparty o filar mostu. Robiło się
coraz dziwniej, ale głupio nam było się przyznać do przerażenia. To
tylko wyobraźnia.

Zabawek było coraz więcej. Miałam wrażenie, że z każdym


krokiem nieznacznie zwalniamy, jakbyśmy chciały zakończyć ten
nieprzyjemny spacer i uniknąć większego nieszczęścia. To
wyglądało, jakbyśmy zbliżały się do czegoś okropnego, sceneria
była niczym z horroru i w tamtym momencie przeklinałam swoją
fascynację tego typu filmami. Sceny z filmów grozy wracały do
mnie w najmniej odpowiednich momentach i wzmacniały mój lęk.
Tak było i tym razem.

Zobaczyłyśmy dwa auta stojące w oddali. To były busiki, wokół


których kręcili się ludzie. Obok nas leżał wózek dziecięcy, bez kółek,
z umorusanym różowym kocykiem.

– Wracamy? – zapytała Magda.

159
– Chyba już za późno.

Dostrzegli nas. Wszyscy wstali ze swoich miejsc i zwrócili głowy


w naszym kierunku. Znieruchomieli. Wśród nich były dzieci, które
skopiowały ruchy rodziców. Ustawili się w szeregu, jeden obok
drugiego, jak w wojsku. Szłyśmy, a serce waliło mi jak oszalałe. Nie
wiedziałam, czego mogę się spodziewać.

Gdy byłyśmy naprawdę blisko, zrozumiałyśmy, że mamy do


czynienia z cygańską, prawdopodobnie bezdomną rodziną. Nadal
stali w bezruchu, co wyglądało jeszcze bardziej groteskowo. Dzieci
miały podarte ubrania, za duże koszulki, które odsłaniały ich
kościste ramiona. Wśród nich były trzy kobiety w długich
spódnicach. Miały zapadnięte oczy, a pod nimi ciemniały ogromne
worki. Próbowałyśmy na nich nie patrzeć, ale jednocześnie
chciałyśmy kontrolować sytuację i ich ruchy. Wszyscy byli
przeraźliwie chudzi, poczochrani i milczący. Nikt nie pisnął słówka,
o nic nas nie prosili. Po prostu stali i wpatrywali się we wszystko, co
ze sobą miałyśmy. Nie przerażała nas bieda – przerażało nas ich
dziwaczne zachowanie. Moje serce było bliskie opuszczenia klatki
piersiowej. Szłyśmy równym tempem, jakby trucht miał ich
rozgniewać. Po lewej stronie stała dziewczynka z misiem w dłoni,
która nagle przebiegła nam drogę i dołączyła do rodziny. Myślałam,
że wtuli się w spódnicę matki, ale zwolniła i dołączyła do szeregu.
Najbardziej przerażające były ich postawa i cisza. Cisza, którą nagle
przerwano, zmuszając nas do biegu.

Jedna z kobiet wystąpiła z szeregu i z zamkniętymi oczami


wydała z siebie przeraźliwy, wysoki pisk. Dźwięk niósł się pod
wiaduktem i łączył z echem. Zadziałał na nas jak bicz. Zerwałyśmy
się do biegu, a za nami ruszył mężczyzna. Przeklęłam kilkanaście

160
razy i łzy napłynęły mi do oczu. Przed nami był wysoki wał ziemi.
Wspięłyśmy się na niego na czworakach. Za wałem płynęła wąska
rzeka. Odwróciłam się – mężczyzna stał, a pozostali zmienili szyk
i znów stali zwróceni w naszą stronę. Nie miałam pojęcia, co
właściwie wydarzyło się pod wiaduktem, ale obie wybuchnęłyśmy
płaczem. Pochlipywałyśmy jeszcze daleko za rzeką, poruszone tym,
co zobaczyłyśmy, a czego nie potrafiłyśmy nawet nazwać.

Po trzech tygodniach dotarłyśmy do Polski. Blisko granicy


zatrzymało się nowiutkie białe audi. Jechało nim trzech łysych
mężczyzn. Gdyby nie fakt, że przy tym przystanku jakiś starszy
mężczyzna nie dawał nam spokoju, nie wsiadłybyśmy tak chętnie.
Kierowca zmierzył nas wzrokiem, sprawdzając, czy nie ubrudzimy
mu tapicerki. Facet siedzący z tyłu razem z nami wyglądał dość
groźnie. Był spolszczoną wersją Koticzka z Czech, ale zamiast
podartej koszulki były trzy paski i spodnie dresowe. Kark miał
ogromny, podobnie jak biceps. W swych wielkich łapach trzymał
puszkę piwa Żubra.

– Cześć, la-laski. P-p-puszek je-jestem – powiedział, a ja


dosłownie się rozpłynęłam. Okazało się, że Puszek w czasach
szkolnych był najmniejszym i najdrobniejszym z dzieci. Długo
walczył z niedowagą. Wątpiłam, że wygrał z nią w naturalny sposób,
ale efekt był powalający. Pseudonim z dzieciństwa został i zabawnie
kontrastował z jego posturą oraz słownictwem. – D-dupy, chcecie
browarka?

Normalnie bym się wkurzyła, gdyby ktoś mnie tak nazwał, ale
w przypadku Puszka nie zamierzałam protestować. Wydawało się,
że jest siłą fizyczną dwóch kolegów, którzy zajmowali przednie

161
fotele. Tamci byli twardzi, oschli, a Puszek, uroczo się uśmiechając,
starał się umilić nam wspólną podróż. Myślę, że nawet nie zdawał
sobie sprawy, że określenie „dupy” jest obraźliwe, ale gdybym mu
o tym powiedziała, prawdopodobnie złamałabym mu serce. Do
końca życia, a przynajmniej do końca naszej wspólnej trasy
dręczyłyby go wyrzuty sumienia z powodu nazywania kobiet w tak
ordynarny sposób. Ktoś mu kiedyś to wytłumaczy, ale nie
chciałyśmy to być my. Puszek bez przerwy się uśmiechał. Okrągła
twarz chłopaka, ozdobiona złamanym nosem, wydawała się
nieskalana najmniejszą myślą. Jego obecność mnie radowała i sama
nie mogłam opanować swoich ust. Kąciki rozciągnęły się najszerzej,
jak mogły.

Minęliśmy radiowóz policyjny, który od razu został przystrojony


kogutem i ruszył za nami. Puszek oczywiście zareagował
z opóźnieniem, przy nagłym hamowaniu zgniótł łapskiem puszkę
piwa i rozlał napój na wycieraczkę ukochanego auta przyjaciela.
Głośno przełknął ślinę, gdy zrozumiał, że ma kłopoty. Kierowca nie
przestawał mówić o swoim audi i co chwilę wycierał palcem
niewidzialne paprochy na desce rozdzielczej. Puszek wylał piwo. Nic
gorszego nie mogło się wydarzyć. Chłopak spojrzał na nas
przerażony.

Cichutko odwiązałyśmy z nadgarstków nasze bandany i mu


podałyśmy. Wytarł cuchnący płyn, po czym oddał nam ociekające
nim chustki.

– Dz-dzięki, laski.

Przyznał się do tego wypadku dopiero później, gdy byliśmy


w Bieszczadach. Pojechaliśmy do Polańczyka i za namową Puszka
rozstawiłyśmy namiot na wybranym przez nich polu namiotowym.

162
To towarzystwo, do którego byśmy raczej nie dołączyły, ale
zabawnym doświadczeniem było stać się jego częścią choć przez
chwilę.

– Wy-wy jesteeeeście prze-przedupy – powiedział Puszek


wieczorem, gdy wspomniał właścicielowi audi o tym, że oddałyśmy
swoje bandany do wytarcia wycieraczki. Kierowca pokiwał
z aprobatą, mimo złości na kumpla podziękował nam i zbyt mocno
poklepał po ramieniu. – M-macie je-jeeeszcze te-te tableeetki?

Puszka bolał brzuch i ciągle łykał naszą no-spę, przekonany, że


pomoże na jego żołądek. Ostatecznie oddałyśmy mu całe
opakowanie, Puszkowi wrócił nastrój i wywijał z nami na dyskotece
do największych hitów disco-polo. To było specyficzne towarzystwo,
ale cieszyłyśmy się z wieczoru pełnego luzu, bez wielkich
przemyśleń i rozwiązywania problemów. Dla Puszka i jego przyjaciół
problemy świata kończyły się na wypiciu browarka, zjedzeniu
kiełbasy i posiadaniu najwyższej klasy audicy. Czy było w tym coś
złego? Jasne, że nie! Kolejnego poranka wyściskali nas, prawie
łamiąc nam żebra. Na pozór w ogóle do siebie nie pasowaliśmy, ale
naprawdę miło spędziliśmy czas. Dz-dzięki, Puszku.

163
W Bieszczadach zabawiłyśmy jeszcze dwa dni, zanim
zdecydowałyśmy się na powrót do domu. Tym razem o kradzieży
poinformowałyśmy mamy telefonicznie, żeby oszczędzić sobie
dalszych stresów.

– Mamo, muszę ci coś wyznać – powiedziałam do słuchawki.

– Złamałaś rękę? – Dopiero co dostałam się na wymarzone


studia artystyczne i złamana ręka faktycznie mogłaby być
problemem. Cieszyłam się, że jej domysły są gorsze od faktów.

– Nie! Okradli nas.

– Uf, dobrze, że tylko to.

164
165
DANIA

Minął dopiero miesiąc od powrotu z Bałkanów. Jako że w tym roku


skończyłam liceum, miałam wolny wrzesień. Nie jestem typem
osoby, która lubi siedzieć w domu, oglądać seriale i… odpoczywać.
Jeśli mam tyle wolnych dni, muszę wykorzystać je podróżniczo.
Planowałam przejechać polskie wybrzeże rowerem. Zaczęłam
intensywne przygotowania. Zakupiłam sakwy, odpicowałam rower,
codziennie przejeżdżałam kilkadziesiąt kilometrów po swojej
okolicy. Nawet zainwestowałam w mitenki, ale przez pomyłkę
kupiłam dwie lewe. Wspomagając się kontaktami na Facebooku,
znalazłam towarzysza podróży. Tomek był bardzo zaangażowany.
Dostał wolne w pracy, a jego szef sprezentował mu nawet kask.
Byliśmy psychicznie i fizycznie gotowi do drogi i nowej przygody.
Czekaliśmy tylko na odpowiedni moment, który… nie nadszedł.

Kilka dni przed wyjazdem okazało się, że Tomek musi wrócić do


pracy. Sprawy się pokomplikowały i jego urlop okazał się
niemożliwy. Plan upadł, a ja nie miałam odwagi ruszyć w taką trasę
samotnie. Znowu nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, i szukałam
planu zastępczego.

Jednak nie zrezygnowałam tak szybko z jazdy rowerem.


Codziennie wsiadałam na swoją maszynę i zwiedzałam okolicę. Taka
jazda daje mnóstwo czasu na przemyślenie pewnych spraw,
a wtedy najbardziej skupiałam się na tym, jak najlepiej
wykorzystać końcówkę wakacji. Pomysł pojawił się, gdy leżałam na
łóżku i przyglądałam się mapie, na której szczegółowo oznaczyłam
pokonane trasy autostopowe. Linie ciągnęły się od Polski do
Portugalii, a potem aż po granicę albańsko-czarnogórską. Moją

166
uwagę przykuło puste miejsce nad Niemcami – Dania. Cholera, to
państwo jest tak blisko, a nigdy nie wpadłam na pomysł, by tam
pojechać! Tak niewiele wiedziałam o tym kraju, a przecież byłam
już blisko jego granicy. Dania wydawała się łatwym i szybkim
planem na wrzesień. Choć na pewno nie tanim, a ja już praktycznie
nie miałam pieniędzy. To, co miało być wykorzystane w trasie
rowerowej, wydałam na głupoty. Zostały mi grosze, ale jak to ja –
uznałam to za najmniejszy problem. Pieniądze stanowią tylko
dodatek. Zadzwoniłam do Magdy:

– Dlaczego nigdy nie byłyśmy w Danii? – zapytałam zamiast


przywitania. – Jedziemy?

– Dodo, ja nie mam kasy – odpowiedziała niewzruszona. Nie


miałam wyjścia, jak tylko zaakceptować jej decyzję. Jednak raz
zasiana myśl w głowie tej dziewczyny zawsze prowadziła do
realizacji.

Minęło kilka dni, już zaczynałam się niecierpliwić i wątpić


w swoje założenie, gdy zadzwonił telefon. Zatrzymałam się
i odebrałam.

– Gdzie jesteś? – Ewidentnie nie miałyśmy w zwyczaju


zaczynać rozmów od „halo”. – Przyjedź do mnie, jak będziesz
wracać.

Doskonale wiedziałam, w jakiej sprawie chce się spotkać


Magda. Pedałowałam szybciej niż zazwyczaj. Większość drogi
pokonałam, jadąc na stojąco, żeby z łatwością pokonywać
wzniesienia. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, przez co moje zęby
złapały kilka owadów. Dojechałam do Brus, zaparkowałam rower
przed klatką i wbiegłam na ostatnie piętro. Z Magdą i jej rodziną

167
znałam się tak dobrze, że nigdy nie pukałam do drzwi. Jej mamę
nazywałam „mamą”, a dziadków traktowałam jak własnych.
Wpadłam do mieszkania i zobaczyłam to, co pragnęłam zobaczyć.
Magda siedziała z rodzicami w salonie i liczyli na stole centy, które
zostały nam z bałkańskiej podróży.

– Ile masz? – zapytałam.

– Pięć euro, a ty?

– Jakieś piętnaście.

– Jedziemy?

– Jasne, że jedziemy. – I pojechałyśmy.

Wróciłam do domu i stanęłam przed najtrudniejszym zadaniem.


Powiedzieć rodzicom, że następnego dnia wyjeżdżam – ruszam
autostopem w kierunku Danii. Myślę, że nie ma sposobu na
przyzwyczajenie ich do takiego trybu życia. Mam bardzo
wspierających rodziców, ale wiadomo, że ich obawy nie miną ot tak.
Za każdym razem, gdy przekraczałam próg domu, czułam
się winna. Chciałabym mieć inną pasję, taką normalniejszą
i bezpieczniejszą, od której mamie nie trzęsłyby się dłonie.
Chciałabym fascynować się grą na harfie albo szydełkowaniem.
Chciałabym marzyć o nowej parze butów, a nie o dzikiej podróży do
Patagonii. Kiedy ludzie pytają mnie, czy się nie boję, mam ochotę
wykrzyczeć, że owszem, boję się. Ale nie mam wyboru. Jak pływak
nie wyobraża sobie życia bez pływania, muzyk bez muzyki, rodzic
bez dziecka, sportowiec bez treningów, artysta bez pędzla, tak ja
nie wyobrażam sobie rezygnacji z podróży. To jest część mnie.
Wiem, że bokser też często cierpi i dużo poświęca dla swojej pracy

168
oraz pasji, ale z niej nie rezygnuje, bo rezygnacja by go
unieszczęśliwiła. Podróż nigdy nie była błahostką, widzimisię – od
początku stanowiła potrzebę. Po prostu musiałam to robić. Podróż
sprawiała, że byłam promyczkiem szczęścia. Niestety nie działało to
tak samo na moją rodzinę i tego wieczoru znów musiałam
przekazać im radosno-smutną nowinę.

– Wyjeżdżam. Jutro jedziemy z Magdą do Danii.

Tata ledwo oderwał wzrok od telewizora, ale mama zrobiła


głęboki wdech. Ten haust powietrza ugiął mi kolana i sprawił, że
nerwowo przełknęłam ślinę. Bałam się, iż powie, że powinnam
zostać, że to niebezpieczne, w dodatku zbliża się chłodna jesień.
Spodziewałam się trudnej reakcji, ale mama tylko powędrowała
gdzieś wzrokiem i z ulgą skwitowała:

– Uf, dobrze, że ostatnio kupiłam konserwy!

Tego dnia rodzice jechali na imprezę. A ja się pakowałam.


Bardzo skromnie, w ten sam plecak, z którym zwiedzałam Bałkany,
bo nie kupiłam jeszcze nowego. Pieniądze zainwestowałam przecież
w rower i sakwy. W gruncie rzeczy nie miałyśmy nawet namiotu.
Ten pomarańczowy kupiony na wyspie Pag zakończył swój żywot na
Woodstocku, gdy Kuba stracił obok niego równowagę i runął, łamiąc
wszystkie patyki. Nie był to jednak powód do zmartwień,
wiedziałam, że jak zwykle jakoś damy radę. Poza tym miałyśmy
wrócić do domu po zaledwie ośmiu dniach. Nawet śpiąc pod gołym
niebem, byłam w stanie tyle wytrwać. Osiem dni to nic takiego.
Ubrań spakowałam niewiele. Dwie bluzy, jedna para spodni, trochę
bielizny. I oczywiście zapas konserw. Kolejnego ranka mama
zawiozła mnie na wylotówkę, stając się tym samym naszym
pierwszym kierowcą w tej podróży. To już była tradycja.

169
Pożegnałyśmy się, a ja z Magdą wyruszyłyśmy w niesamowicie
niepoważną, nierozsądną, szaloną, spontaniczną i piękną podróż.
Celem było Skagen – styk dwóch mórz.

Trasę na zachód znałyśmy bardzo dobrze. Z pierwszej podróży


nie zapomniałyśmy chyba ani sekundy. W pamięci wciąż miałyśmy
przystanek z kierowcami nad Jeziorem Długim, kiedy jeszcze ciężko
było nam się skupić, bo chwilę później miałyśmy przekroczyć
granicę. Tym razem byłyśmy dużo spokojniejsze, choć nie
powinnyśmy, biorąc pod uwagę zawartość portfela. W tamtym
momencie czułyśmy się jak niezniszczalne autostopowe weteranki.
Nic nie było nam straszne. No może poza dziką zwierzyną z lasu
pod Szczecinem.

Bardzo sprawnie i prędko dotarłyśmy do Niemiec – to przecież


było oczywiste! Zgodnie stwierdziłyśmy, że miło będzie zjechać

170
z głównej trasy i odwiedzić w Rechlinie moją rodzinę. Właśnie
dlatego zadzwoniłam do siostry.

– Cześć, możemy dziś do ciebie przyjechać? – zadałam pytanie


retoryczne. Z rodziną mam bardzo dobry kontakt i zarówno siostra,
jak i brat wielokrotnie mnie zapraszali. Mieszkali w Rechlinie od
dwóch lat, a ja byłam tam tylko dwukrotnie.

– Tak! A nie potrzebujecie pracy? – Ta propozycja spadła nam


jak z nieba. Z tak pustym portfelem podjęcie się jakiegoś
zarobkowego zajęcia było naturalnym posunięciem. – W weekend
jest impreza, przydałybyście się do stania przy grillu i takich
prostych zadań. – Szybko zapytałam Magdę, a ona bez wahania
powiedziała, że chce pracować w Rechlinie.

Byłyśmy podekscytowane. Zwłaszcza ja, bo nigdy wcześniej nie


pracowałam w taki sposób. Zawsze podejmowałam się jakichś
szybkich zadań. Zarabiałam, rysując, rozdając ulotki, a większość
mojego podróżniczego budżetu pochodziła ze stypendium
naukowego. Radziłam sobie i nigdy nie miałam potrzeby, żeby pójść
do „normalnej” pracy. Wielu moich znajomych wakacje spędzało
w Ustce, gdzie pracowali za barem, a ja zarabiałam w trakcie roku
szkolnego, żeby w wakacje mieć wolne. Jednak tamte wakacje były
znacznie dłuższe od poprzednich, dlatego straciłam kontrolę nad
budżetem. Fascynowała mnie myśl, że będę pracować jak dorosły
człowiek, i to poza Polską. Problem stanowił jedynie fakt, że
impreza miała się odbyć w weekend, czyli kilka dni musiałyśmy
spędzić w Niemczech na nicnierobieniu. To już nam się nie
podobało, bo mogło zaważyć na planie dotarcia do Danii. Miałyśmy
być w Polsce już po ośmiu dniach. Magda miała do załatwienia

171
sprawy spadkowe, a ja zlecenie rysunkowe do realizacji. Nie
mogłyśmy sobie pozwolić na przedłużenie wyjazdu.

Rechlin to małe miasteczko leżące pośrodku niczego. Wielu


Niemców nie potrafi nawet umieścić tych okolic na mapie własnego
kraju. Niezaprzeczalną zaletą jest cisza, jaka tam panuje. Müritz
słynie z wielu dużych i maleńkich jezior, między którymi
rozpościerają się gęste, wysokie lasy. To piękna okolica, uwielbiana
przez starszych turystów. Raczej nie znajdziemy tam wielkich
klubów, dzikich imprez, a nawet spokojnych barów, gdzie można się
napić piwa.

Do restauracji, w której pracowała moja siostra, dotarłyśmy


późnym wieczorem. Wyściskałyśmy ją i jej polskie przyjaciółki.
Dobrze było się zobaczyć po tak długim czasie. Zjadłyśmy
wypasione desery lodowe i pomogłyśmy dziewczynom przy
zamknięciu. Taka praca nie wymaga wielu wyjaśnień, więc
robiłyśmy to, co wydawało nam się logiczne. Zamiatałyśmy,
wycierałyśmy blaty, wynosiłyśmy śmieci. Wszystko po to, żeby
Natalia skończyła zmianę jak najwcześniej i byśmy miały więcej
czasu na wieczorne rozmowy przy piwie.

Nasze starania dostrzegł szef kuchni Stefan i zapytał, czy


możemy zacząć pracę kolejnego dnia. Nie przy grillowaniu, ale
w kuchni i jako kelnerki. Czy możemy? Jasne, że możemy, a nawet
bardzo chcemy.

Nie będę kłamać – stresowałam się. Przede wszystkim nowym
miejscem i obecnością pierwszego w moim życiu szefa.
Panikowałam z powodu nieznajomości języka niemieckiego.
Oczywiście mówię po angielsku, ale nie mogłam wymagać od
miejscowych klientów, że będą potrafili to samo. Sporo rozumiałam

172
po niemiecku, bo jednak uczyłam się tego języka w szkole, lecz
zawsze dużo bardziej komfortowo czułam się w angielskim i nie
potrafiłam wydusić z siebie słowa w innym języku. Ale byłyśmy
w tym dwie, a do tego miałyśmy moją siostrę Natalię i jej
przyjaciółki Ewelinę oraz Olę. Z takim wsparciem nie mogło pójść
źle.

Dziewczyny użyczyły nam wolny pokój w ich mieszkaniu.
Jakby tego było mało, pożyczyły nam ubrania do pracy – czarne
legginsy i T-shirty. Kolejnego poranka cała nasza piątka ruszyła do
pracy. To był początek serii żenujących sytuacji. Początek wielu
pomyłek, błędów i maratonu wstydu. Ale to też był początek
jednego ze śmieszniejszych okresów w moim życiu, których nie da
się zapomnieć. Każdego dnia działo się coś, co sobie opowiadałyśmy
w drodze do domu i do pracy.

Zaczęło się kiepsko, od podania pierwszej americano. Dłonie
drżały mi tak bardzo, że połowa wylądowała na stoliku przed
klientem. Ręce trzęsą mi się zawsze, taką przypadłość mam od
dzieciństwa. Czasem palec niekontrolowanie się zgina i zaczyna
drgać w niemożliwym do powtórzenia tempie. To jest dziwaczne.
A gdy dochodzi do tego stres, drga mi cała kończyna, aż do
ramienia. Z wielkim rumieńcem powiedziałam:

– Ajm szuldigung. – W tym zwrocie zmieszałam dwa języki
i poczułam się jeszcze gorzej. Uciekłam do kuchni i obiecałam
sobie, że już nigdy jej nie opuszczę. Ukochałam sobie bezpieczny
zmywak.

Jednak szef Stefan miał inny plan. Bawiło go nasze zmieszanie
i nerwowe uśmiechy. Pomimo że sam perfekcyjnie mówił po
angielsku, do nas zwracał się tylko po niemiecku. Nie byłam mu

173
dłużna i mówiłam jedynie po polsku. Dlatego on z okienka
krzyczał do mnie „Dodo Lächeln”1, a ja do niego „głupi chłop”.
Porozumiewaliśmy się, używając prostych zwrotów, problem
pojawiał się, gdy chciał wytłumaczyć coś bardziej skomplikowanego.
Nie zapomnę – niestety – jak pewnego wieczoru przyszedł gość
i usiadł za barem. Akurat sprzątałam salę i przygotowywałam stół
śniadaniowy na kolejny dzień. Stefan przyjął klienta. Po chwili
zwrócił się do mnie po niemiecku. Zamurowało mnie. Analizowałam
każde ze słów i jakimś cudem do mojego mózgu dotarło, że
Stefanowi chodzi o wyjęcie sernika z lodówki. „Co za człowiek
przychodzi o dwudziestej drugiej do restauracji na sernik?” –
zapytałam samą siebie. Jednak posłusznie wyciągnęłam ciasto,
dumnie przemaszerowałam przez salę i podałam kawałek
Stefanowi. Spojrzał na mnie jak na wariatkę. Chwilę mu zajęło, nim
zrozumiał, na czym polegał mój błąd, i zaczął się śmiać. A razem
z nim klient, niemiecka kelnerka oraz moja siostra. Okazało się, że
Stefan poprosił mnie o zdjęcie poduszek z foteli, które stały na
zewnątrz. Cóż, mała pomyłka. Jedna z wielu.









1 Dodo Lächeln – niem. “Dodo uśmiech”.

174

Gdy Magda podawała rybę, mówiła „cebula”, a kiedy kładła na
stole ciasto, mówiła „kuchnia”. Mieszało nam się wszystko, ale
szybko odnalazłyśmy w tym radość i łatwiej znosiłyśmy liczne
porażki. Jakimś cudem zbierałyśmy duże napiwki. Zwłaszcza gdy
przy stolikach dochodziło do krótkich rozmów, a ja opowiadałam, że
trafiłyśmy tam podczas autostopowej podróży przez Europę. Bardzo
przesadzone, ale cieszyło klientów, mnie również. Sporo działo się
też w kuchni. Na przykład kiedy wysłano mnie po makaron do
magazynu, a ja wróciłam z jedną porcją. Albo gdy Magda tak
mocno tłukła kotlety, że były duże jak dwie męskie dłonie. Albo gdy
starłam swój paznokieć do parmezanu i szukałam go przez godzinę.
Z kolei mojej siostrze okap wciągnął czapkę, którą pożyczyła od
szefa. Trudno by było znaleźć bardziej nieogarniętych pracowników,
ale nikt nie zamierzał nas zwolnić. Co więcej, szef ciągle wysyłał
nas na front – stawiał za barem, a potem z uciechą obserwował

175
nasze marne poczynania.

Doprowadzał mnie do szału, gdy mylił numery stolików, przez
co wychodziłam na idiotkę z Polski, która zanosi frytki innym
gościom. Kiedyś zamiast na dwudziesty pierwszy zaniosłam danie
na trzydziesty pierwszy i moja cierpliwość się skończyła. Gdy
wracałam do baru, wykrzyczałam najdłuższe i najpoprawniejsze
niemieckie zdanie, jakie stworzyłam od czasów gimnazjum:

– Stefan! Stefan!!! Sprichst du deutsch? Einundzwanzig oder
einunddreißig? – Na szczęście u Stefana mogłam sobie na to
pozwolić, bo przyjął to z uśmiechem.


– Stefan głupi chłop – potwierdził.


176
Pracowało nam się dobrze. Miałyśmy tam całodniowe
wyżywienie, mieszkałyśmy blisko jeziora, byłyśmy z moim
rodzeństwem. Nie chciałyśmy kończyć pracy, ale też było nam
trudno zrezygnować z wyjazdu do Danii, a czas naglił. Dla chcącego
nic trudnego – to wiedziałyśmy od dawna. Magda wysłała do Polski
potrzebne dokumenty, a ja znalazłam osobę, która przejęła moje
zlecenie i narysowała portret. Pracowałyśmy łącznie osiem dni. Na
koniec dostałyśmy koperty z napiwkami, dzięki którym kupiłyśmy
kurtki przeciwdeszczowe, bo pogoda z dnia na dzień była gorsza.
Pojechałyśmy też do marketu, żeby znaleźć jakiś tani namiot. Na
nasze nieszczęście jedyny dostępny w sprzedaży był bardzo
pstrokaty. Zielony materiał ozdobiony został tęczami, różowymi
grzybkami, gitarami, słoneczkami i napisami „Peace & Love”.
Oczywiście go wzięłyśmy.

Napiwki to nie było wszystko. Zarobiłyśmy w Niemczech tyle,
ile byśmy nie zarobiły przez miesiąc pracy w Polsce. Nie dość, że za
te pieniądze mogłam kupić swój wymarzony zestaw kredek, to
miałam ułatwiony wstęp do studenckiego życia.

Trudno nam było wyjeżdżać z Rechlina. Przywykłyśmy do tej
miłej pracowniczej rutyny. Do makaronowych przerw i konkursów
na najładniejszy deser lodowy, gdy tylko szef gdzieś znikał. Do
słuchania Grubsona w drodze do pracy. Jednak jak zawsze wzywała
nas przygoda – Dania była bliziutko i bardzo chciałyśmy tam
dotrzeć.




177
Już w dzień wyjazdu od mojej siostry udało nam się przekroczyć
granicę. Dania nas zaskoczyła swoim uporządkowaniem. Po
horyzont ciągnęły się idealnie zielone i gładkie równiny. Nie było na
nich żadnych skaz o innej barwie. W miasteczkach chodniki
wyglądały jak w grze komputerowej. Trawniki były przystrzyżone,
domy równe, o identycznym odcieniu dachówek. Coś mnie kręciło
w tej perfekcyjności. Ulice w większości jednopasmowe, ale mimo
to było pusto i mogliśmy pędzić po wąskiej, oczywiście idealnie
równej drodze.

Chciałyśmy rozstawić nasz kolorowy namiot u wybrzeży Morza
Północnego, ale kierowca wybił nam ten pomysł z głowy. Powiedział,
że przeziębimy się od wiatru, a morze wcale nie jest takie piękne
i nie różni się zbytnio od Bałtyku. Na potwierdzenie swoich słów
wybrał się z nami na najbliższą plażę. Zaparkowaliśmy auto
i weszliśmy na wzniesienie, żeby zobaczyć horyzont. Prawie urwało
nam głowy. Wiatr kłuł i szczypał. Nosy momentalnie zrobiły się
czerwone, podobnie jak zmarznięte uszy.

– Ma pan rację. Na pewno nie będziemy spać na plaży.

– Mieszkam w Ribe i mam tam dom z ogrodem. Możecie
rozstawić w nim namiot.

Jak dają, to bierz, jak biją, to uciekaj – tak mówią.
Zgodziłyśmy się pojechać z nim do miasta, lecz nie podjęłyśmy
jeszcze ostatecznej decyzji. Wiedziałyśmy, że w mieście jest postój
dla kamperów i chciałyśmy zapytać o zgodę na postawienie tam
namiotu. Zmierzaliśmy do Ribe, najstarszego miasta w Danii,
i wszystko wskazywało na to, że spędzimy tam cały wieczór. 

Dojechaliśmy i niestety okazało się, że kampery są legalne, ale
namioty niekoniecznie. Tego się nie spodziewałyśmy. Nasz kierowca

178
wciąż był z nami i powtórzył swoją propozycję. Tym razem się
zgodziłyśmy. Mieszkał bardzo blisko centrum, w wąskim, ale
wysokim domku z piwnicą. Za domem znajdował się ogród – choć
to słowo może wywołać mylne wyobrażenie. Raczej przestrzeń
z trawą i jednym drzewem. Śmiem podejrzewać, że był to jedyny
nieskoszony trawnik w Danii albo po prostu w tym kraju dba się
tylko o to, co jest na widoku.

Chciałyśmy rozbić namiot, ale gospodarz nas powstrzymał.
Chwilę później wrócił z kosiarką i wykosił idealny prostokąt pod
nasz kolorowy dom. Długo się nam przyglądał, gdy ze wzorzystego
pokrowca wyciągnęłyśmy szalony tropik. Przeciskałyśmy metalowe
rurki przez materiał w grzybki, instrumenty i różowe kwiatki. Ten
namiot został wyprodukowany albo dla dzieci, albo dla miłośników
Lucy in the Sky with Diamonds, o której śpiewali Beatlesi. Na
pewno był oryginalny. Gdy nasz dom już stał, gospodarz życzył nam
spokojnego wieczoru i zniknął w swoim, by oddać się pracy. Ale
nam nie o spokój chodziło.











179

Skończyłyśmy przygodę z restauracją, a nie świętowałyśmy jeszcze
końca umowy. Ruszyłyśmy więc do centrum Ribe. Pod maleńkimi
domami stały zaparkowane rowery. Wszystkie budynki były
parterowe i przez okna dostrzegałam zawieszone we wnętrzu lampy
znanych projektantów. Dania przodowała w historii wzornictwa, a ja
jako świeżo upieczona studentka byłam wyczulona na takie
smaczki. Miasto zdawało się wioską z innej epoki. Poza drobnymi
nowoczesnymi akcentami czas się tam zatrzymał. Brukowane ulice
prowadziły od kapliczek do kościołów, a co kilka kroków trafiałyśmy
na ozdobne ławki.


180
W ramach świętowania udałyśmy się do baru – takiego
najmniejszego i prawdopodobnie najtańszego. Może się wydawać,
że to świadczące o zepsuciu i dziecinne postępowanie, ale
kupowanie piwa uznawałyśmy często za inwestycję w nowe
kontakty. W barach najłatwiej kogoś poznać i wbrew powszechnemu
twierdzeniu, że te znajomości są „słabe”, mogę powiedzieć, iż
z obskurnych pubów wyniosłam kilka wartościowych myśli. Przy
barze wystarczy krótkie spojrzenie, żeby mieć pretekst do
rozmowy. Łatwiej też się z takiej rozmowy wykręcić – wyjściem do
toalety lub zmianą rozmówcy. A kto zagada nieznajome w parku? W
muzeum? I jak w takim miejscu uciec od natręta? Poza tym nam
nie zależało na przyjaźni na całe lata, a raczej na dobrej zabawie
i poznaniu Duńczyków. Uwielbiałyśmy wypytywać mieszkańców, jak
im się żyje, jaki mają system edukacji. Przy obcokrajowcu łatwiej
się otworzyć i ponarzekać na to, co nam nie pasuje, a takie
rozmowy często klarują wymyślony, wyidealizowany obraz danego
państwa.

Nie czekałyśmy długo na towarzystwo. Szybko zostałyśmy
namierzone przez trzech młodzieńców. Szczerze mówiąc, trochę
mnie zaskakiwał fakt, że ktoś chce z nami rozmawiać, gdy
wokół zawsze prężyły się dziewczyny w obcisłych spodniach,
z podmalowanym okiem i na wysokich obcasach. My natomiast
miałyśmy na sobie jeansy – w moim przypadku te, które kupiłam
w Madrycie po kradzieży. Te same, które ubrudziłam pomidorami
i suszyłam suszarką w McDonaldzie. Do tego przeciwdeszczowa
czarna kurtka, rozciągnięty biały T-shirt z kiczowatym wzorem
i buty trekkingowe, w których pojechałam na Bałkany. Może tak
powstawało idealne sito odpychające tych, którzy nie byliby

181
najlepszym towarzystwem. Tamtych trzech akceptowało nas takimi,
jakie byłyśmy, i podobnie jak nam chodziło im tylko o to, by miło
spędzić wieczór.

Zaczęliśmy od kilku szotów w pierwszym barze, a potem
pobiegliśmy naprzeciwko, gdzie graliśmy w bilard. Tanecznym
krokiem przeszliśmy się po mieście i dotarliśmy do ich ulubionego
baru, w którym wybraliśmy piłkarzyki. Uwielbiam tę grę, więc
mogłam wykazać się swoimi umiejętnościami. Dużo rozmawialiśmy,
sporo śpiewaliśmy, ale najwięcej się śmialiśmy. Pamiętam imię tylko
jednego z nich. Jensen bez wątpienia był liderem tej paczki. To on
namówił resztę na wspólny tatuaż – Mario na łydce. Nasza
kameralna impreza, która zaskakująco rozciągnęła się na teren
całego Ribe, skończyła się o świcie. Gdy wracałyśmy, miałyśmy
nadzieję, że gospodarz nie jest rannym ptaszkiem i nie zobaczy, że
wieczorny spacer zakończył się tak późno.

Wskoczyłyśmy do namiotu, a nim usnęłam, poprosiłam
przyjaciółkę:

– Nastaw budzik na dziewiątą.




182
Obudziłam się. Magda wciąż słodko pochrapywała. Znalazłam jej
telefon i sprawdziłam godzinę. Dwunasta.

– Magda! Miałaś jedno zadanie! Jest dwunasta, jaki wstyd!

Magda powoli otworzyła oczy. Chwilę zajęło jej zrozumienie, co


się wydarzyło, gdzie jest i dlaczego krzyczę. Najbardziej
prawdopodobną wersją było, że zasnęła w trakcie nastawiania
alarmu, a przez to straciłyśmy tak ważną część dnia! Jakby tego
było mało, wstydziłam się wyjść z namiotu i przywitać
z gospodarzem – w jego oczach musiałyśmy być wariatkami, które
śpią pół dnia. Czułam się, jakbym miała zostać skarcona przez ojca.

Jednak nie miałyśmy wyjścia. Wstałyśmy i jak najprędzej


złożyłyśmy namiot, żeby uciec na wylotówkę. Mężczyzna wyszedł
do nas do ogrodu – wyglądał, jakby niecierpliwie czekał, aż damy
znak życia. Niósł drewnianą tacę, którą postawił na przyniesionej
wcześniej ławie. Na tacy była metalowa kanka z mlekiem, termos
z kawą, pieczywo oraz dżemy. Pełen serwis! Zjadłyśmy dość, by
pokazać, że nam smakowało, ale nie tak dużo, by w pełni zaspokoić
żołądek i nadużyć jego niesamowitej gościnności. Tego dnia
pierwszy raz od dawna przełamałam się i wypiłam całą szklankę
mleka. Jako dziecko uwielbiałam świeże mleko. Wychowałam się
w małym gospodarstwie na wsi. Mieliśmy kilka krów, które doiła
moja babcia. Razem z siostrą chodziłyśmy do niej z naszymi
kubkami i prosiłyśmy o trochę mleka, które było ciepłe,
z kożuchem. Moja mama aż się spinała, gdy na to patrzyła, ale nie
protestowała – kochałyśmy to mleko. Mieliśmy też w domu
czerwoną kankę, która zawsze stała w lodówce, pełna świeżego
mleka. Kiedy zalewałam płatki takim mlekiem, kawałki śmietany
zostawały na czekoladowych chrupkach. Z czasem zrezygnowaliśmy

183
z dojenia krów i w domu zaczęło się pojawiać kupne mleko, które
dla mnie było nie do zniesienia. Nie mogłam się pogodzić ze
smakiem nabiału, sam zapach wywoływał u mnie odruch wymiotny.
Ale w podróży staram się nie wybrzydzać i brać to, co dostaję.
„Liczy się każda kaloria!” – zwykłyśmy powtarzać. Poza tym to
mleko wyjątkowo mi smakowało.

Poranny start został przełożony na popołudnie. Imprezą


odebrałyśmy sobie szansę na dotarcie na północ Danii, więc
musiałyśmy zrobić międzynocowanie. Wciąż podróżowałyśmy drogą
na wybrzeżu, która ani odrobinę się nie zmieniała. Jak zwykle nie
było planu, ale szybko zorganizowano nam wieczór. Dwaj młodzi
chłopcy, którzy akurat nas wieźli, wspomnieli o miejscu, „które na
pewno nam się spodoba”.

– Tam jest dużo hipisów! Na pewno będziecie mogły tam spać,


a my przy okazji też coś załatwimy – powiedział kolega kierowcy.
Oczy mu się świeciły, a uśmiech nie schodził z twarzy. Akurat
słuchaliśmy Ska-P, piosenki o pasującym do okoliczności tytule
Legalizacja.

Pozwoliłyśmy się tam zawieźć. Nieznacznie zjechaliśmy z trasy,


a ja starałam się zapamiętać każdy szczegół, żeby następnego dnia
móc bez problemu wrócić na główną drogę. Brak autostrad nam
sprzyjał. Wjechaliśmy do lasu zaraz za tęczowym znakiem
z tajemniczym napisem „THYLEJREN”. Nigdy wcześniej nie
słyszałam o tym miejscu. Owszem, wiedziałam, że Dania słynie
z hipisowskiej mekki, ale ta znajduje się w stolicy i niewiele ma już
wspólnego z wolnością oraz ucieczką od systemu. Z biegiem lat
stała się mekką dla turystów, którzy chcą zobaczyć hipisowski świat

184
ze swoich wyobrażeń. O Thylejren nie wiedziałam nic, pierwszy raz
słyszałam tę nazwę i nie miałam pojęcia, czego się spodziewać.

Leśna alejka zakończona była krzakiem marihuany. Rósł ot tak


na środku drogi, przy bramie, przy wejściu do czyjejś osady.
Wydawał mi się przesadnym, kontrowersyjnym i trochę
niepotrzebnym symbolem „wolności”. Ale ja wychowałam się
w Polsce, a nie w Danii, a już na pewno nie w Thylejren. Widziałam,
że na twarzach chłopaków krzak zrobił wrażenie i jeden dał
drugiemu kuksańca w bok. Zaparkowaliśmy auto i najpierw
powędrowałyśmy z nimi do jednej z małych chatek. Czułyśmy się
trochę obco, więc jak gąski tuptałyśmy za obcymi nam chłopakami,
którzy w tej sytuacji zdawali się opoką i najbliższą rodziną.
W chatce sprzedawano marihuanę, co wcale nas nie zaskoczyło.
Nasi towarzysze kupili kilka gramów i jak gdyby nigdy nic,
zapakowali do słoika wielkości takich na dżem, w których robi się
drinki na dużych imprezach studenckich. Do tego otoczenia
najbardziej pasował pokrowiec naszego namiotu. My, dziko
rozglądające się dziewczyny w butach trekkingowych,
wyglądałyśmy jak żałosne turystyki, a nasi koledzy w dresach
i adidasach – jak kumple z osiedla, którzy lubią przypalić gibona.
Nie przypominaliśmy mieszkańców tego miejsca.

185


Chłopcy pojechali, a my zostałyśmy tam same. Nie wiedziałyśmy, co
ze sobą zrobić, i wzrokiem szukałyśmy pomocy. Jednak nikt do nas
nie podchodził. Usiadłyśmy na ławce i patrzyłyśmy na ludzi. Jakaś
grupka otoczyła rozwieszony między drzewami hamak. Jeden
z mężczyzn mało energicznie, delikatnie uderzał w bębenek. Dźwięk
był niemal niesłyszalny, ale każdego zmuszał do rytmicznego
poruszania nogą. Stojąca obok niego dziewczyna miała na sobie
długą spódnicę i długą luźną bluzkę, która odkrywała jej ramiona.
Pod cienkim materiałem odznaczały się sterczące z zimna sutki, bo
pogoda była okropna. Mimo to wiele osób chodziło boso, nie
zważając na kałuże, błoto i chłód. Niektórzy pracowali – na
rozklekotanych taczkach wozili tajemnicze przedmioty. Inni
przybywali na ten dziwny teren na jeszcze bardziej dziwacznych
rowerach o grubych oponach.

186
Siedziałyśmy na ławce obok maleńkiego budynku i czekałyśmy
na rozwój wydarzeń. Chłopak z brodą, który wcześniej leżał na
hamaku i był w centrum zgromadzenia, wstał i ruszył w naszym
kierunku. „Wreszcie” – pomyślałam, bo to wykluczenie i niepewność
mnie wykańczały. Miał na sobie podarte lniane spodnie i koszulę,
które chyba kupuje się w Nepalu. Taką zapinaną z przodu na trzy
drewniane kołki. Szedł, kołysząc się na boki, a oczy miał tak
malutkie, że niemal niedostrzegalne. Zatrzymał się przede mną,
wyciągnął rękę i wręczył mi blanta z niecodziennym filtrem.

– To kość mamuta – powiedział, gdy zobaczył, że przyglądam


się dziwnej konstrukcji i twardej końcówce. – Dzięki temu mocniej
wchodzi.

Nie wiem, czy była to kość mamuta czy słonia, czy innego
zwierzęcia, ale skusiłam się i zbliżyłam twardy filtr do ust. Dwa
pociągnięcia wystarczyły, bym uwierzyła, że ta kość ma magiczne
działanie. Nim zdążyłam ostrzec Magdę, żeby mniej łapczywie niż ja
zaciągała się dymem, ta już kasłała. Jeden blant zatrzymał nas na
tej ławce na dobrą godzinę.

– Potem wejdźcie do tego budynku. Za pięć koron możecie tu


spać.

W tamtym momencie nie byłyśmy zdolne do uiszczenia


jakichkolwiek opłat. Nadal spoglądałyśmy na ludzi, ale oni jakby
zwolnili i ruszali się bardziej rytmicznie. Powieki miałam
nienaturalnie ciężkie, czułam się, jakby ktoś przykleił mi do czoła
kilogramowy ciężarek. Chciałam oszukać ten efekt i położyć się na
ławce z głową w dół, żeby łatwiej utrzymywać otwarte oczy. Nasze
myśli wybiegały daleko poza granice Thylejren. Pierwszy raz byłam
w takim stanie i naprawdę zaczynałam żałować, że łyknęłam

187
historię z mamutem. Przyjechali turyści z aparatami i zrobili nam
zdjęcie, potraktowali nas jak mieszkanki. Chciałam, żeby to się
skończyło, ale nie dlatego, że było mi źle. Miałam ochotę wstać,
zapłacić za pobyt, rozstawić namiot i poznać tych ludzi. A w tamtej
chwili byłam w stanie tylko jeść. Otworzyłyśmy nasze plecaki
i pochłonęłyśmy wszystko, co w nich było. Pasztety sojowe,
paprykarze, makrelę w sosie pomidorowym. Zjadłyśmy cały chleb,
wszystkie bułki. W ciszy jadłyśmy jak szalone. Było w tym coś
zwierzęcego, niekontrolowanego, ale wszystko smakowało
wyśmienicie! Ryba z puszki mogłaby konkurować z najlepszymi
pastami, jakie zjadłam w życiu. Z pierogami mamy i z drożdżówką
babci, taką, która jest jeszcze ciepła i paruje. Zjadłyśmy calutkie
zapasy, nie zostało nic na kolację i na śniadanie.

Gdy narkotyk przestał działać, czułyśmy się, jakby ktoś


wyłączył film. Dopiero wtedy zaczęłyśmy się zastanawiać, czy ktoś
obserwował nasze dzikie zachowanie. Poczułyśmy wstyd i jeszcze
większe odizolowanie. Jakbyśmy zrobiły krok do tyłu. Chyba
rozumiałam, dlaczego ci wszyscy ludzie palili ten wyjątkowo mocny
specyfik. Jeśli działał na nich tak samo jak na mnie, chronił ich
przed irracjonalnym lękiem przed opinią ludzi. Dawał wolność
i swobodę, a bez wątpienia na tym im zależało. A skoro dzięki
niemu całkowicie akceptowali siebie, tak samo traktowali nas. Ta
prosta myśl sprawiła, że poczułam się lepiej i odważnie wkroczyłam
do budynku, w którym mogłyśmy uiścić opłatę.

– Gdzie możemy rozstawić namiot? – zapytałam.

– Gdziekolwiek – opowiedziała przyjmująca monetę kobieta.

Ruszyłyśmy „gdziekolwiek” w poszukiwaniu idealnego miejsca.


Mijałyśmy dziwaczne budynki. Część z nich zrobiono z butelek

188
zatopionych w cemencie, inne to były obrośnięte trawą metalowe
kontenery, kolejne zbudowano z pozbijanych starych desek. Część
mieszkańców zajmowała przyczepy kempingowe. Nie było w tym
żadnego porządku. Nie dostrzegłam tam n i c z duńskiego
uporządkowania, które zdążyłam poznać i polubić. Kolejny
nieskoszony trawnik potwierdzał moją teorię, że w tym kraju nie
dba się o to, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Prawdopodobnie
nie było w tym ani odrobiny prawdy, ale uśmiechnęłam się na tę
myśl.

Podszedł do nas mężczyzna. Wyglądał dość dziwacznie – miał


przydługie spodnie, których nogawki przydeptywał przy każdym
kroku. Jako jeden z niewielu nosił glany, ale po raz pierwszy
widziałam, żeby takie buty miały odpowietrznik. Miały ścięte czubki,
więc wystawały z nich nagie palce mężczyzny. Koszula także była za
duża. Wyglądał, jakby w ciągu nocy się skurczył i przestał pasować
do swojej garderoby, a także do swojego owłosienia. Miał gęstą,
nierówną brodę, wąsy i poczochrane włosy. Jego oczy były
przeraźliwie błękitne, niemal przezroczyste. Nie dostrzegłam
ciemnej otoczki wokół tęczówki, nawet źrenice były zamglone.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie cierpi na zaćmę, i przez to
zbyt długie zamyślenie umknęło mi jego przywitanie.

– Słucham? – powiedziałam.

– Hello. Tylko się witałem – odpowiedział i to były ostatnie


normalne słowa, które wyszło z jego ust. Mówiąc „normalne”, mam
na myśli ogólnie przyjęte standardy, bo dla mnie ten mężczyzna był
piękną i wolną osobą.

„Tutaj nie” – powtarzał i bardzo żywiołowo tłumaczył, dlaczego


nasz namiot nie może stanąć tam, gdzie wskazywałyśmy. Szeroko

189
rozłożył ręce i lekko pochylony zaczął się cofać, robiąc malutkie
kroczki. Oznaczał drogę, którą pokonywał swoją taczką. Stałyśmy
tak długo, a on przepraszał i przepraszał, potem znów pokazywał
drogę, podjeżdżał taczką i znowu przepraszał. Słowo daję, ten
Rumcajs miał łzy w oczach. Zachowywał się, jakby zabronienie nam
nocowania w tym miejscu było najbardziej brutalną, najgorszą
rzeczą, jaką zrobił w życiu.

– Dobrze, to gdzie możemy spać? – Byłyśmy pewne, że wskaże


nam drugi koniec Thylejren, a on wskazał palcem obszar znajdujący
się metr dalej i dodał:

– Maybe here? – Po policzku pociekła mu łza. To było dziwne,


ale wiedziałam, że naprawdę źle się czuje, ponieważ musiał nam
czegoś zabronić. Dla nas oczywiście to nie był problem i starałyśmy
się dać mu to do zrozumienia. Myślę, że nie zadziałało, bo próbował
nas udobruchać blantem, którego przyjęcia stanowczo
odmówiłyśmy. Zbudowałyśmy swój mały hipisowski domek wśród
drzew. Wreszcie wpasowywał się w otoczenie. Ci, którzy go mijali,
kiwali z aprobatą. Część osób zdecydowała się zamienić z nami
zdanie, a my z każdą sekundą nabierałyśmy pewności siebie. Gdy
zbliżał się wieczór, poszłyśmy razem z wszystkimi do baru.

Zamówiłyśmy Tuborga, który kosztował pięć koron. To była


chyba jedyna używana tam moneta. Wszystko można było kupić za
równowartość jednego kółka z dziurą. W budynku znajdowały się
dwa duże stoły z przystawionymi ławami. W pomieszczeniu było
tłoczno i gwarno. Mieszkańcy rozmawiali, absolutnie nikt nie używał
telefonu, co sprawiło, że sytuacja była naprawdę niecodzienna
i przyjemna. Toczyło się tam prawdziwe życie, a nie wirtualna
rzeczywistość. Nikt nie kreował rzeczywistości, by miło wyglądała –

190
tam rzeczywiście było miło. Choć wystrój zapewne wystraszyłby
niejednego. Znalazłyśmy miejsce i usiadłyśmy obok dwóch
starszych hipisek. Wyglądały prawie identycznie. Miały piękne
opalone twarze z głębokimi zmarszczkami. Obie były chudziutkie
i jakby wysuszone, ale miło się na nie patrzyło. Długie siwe włosy
opadały im na nagie ramiona. Tylko tatuaże miały różne, lecz tak
samo fikuśne i zniszczone słońcem. Wydawało się, że ich ubrania
mają tyle lat, co właścicielki. Poniszczone, dziurawe, zszywane
w wielu miejscach, a mimo to piękne, niesamowicie piękne i takie…
prawdziwe. Nieoszukane, po prostu spełniające swoją funkcję
okrycia ciała i trzymania ciepła. Nie liczyły się tam żadne kroje czy
logo.

– Kochana, jestem tu od początku. Od festiwalu w 1970 roku. –


Szybko kalkulowałam, ile kobieta ma lat, ale odpowiedź przyszła,
zanim zdążyłam policzyć. – Byłam piętnastolatką. Teraz mam
sześćdziesiąt lat i nie żałuję ani sekundy – powiedziała, jakby
wiedziała, o co chcę zapytać.

Śmiały się do siebie jak ja z Magdą. One też nie potrzebowały


słów. Patrzyły sobie w oczy i rozumiały, co ta druga myśli. Miałam
wrażenie, że patrzę na siebie samą w przyszłości. Ta myśl lekko
mną wstrząsnęła.

– Długo się znacie? – zapytałam tę drugą, która mogłaby być


Magdą.

– Od mojego przyjazdu. Przyjechałam tu trzydzieści lat temu,


tylko na kilka dni. Znajomi mówili, że tu jeszcze można znaleźć
wolność. A zamiast wolności znalazłam mężczyznę. To chyba
przeciwieństwo wolności! – Znowu wymieniły spojrzenia i zaśmiały
się cichutko. Chciałam wiedzieć, jaka historia kryje się za tym

191
rumieńcem. – Zostałam tu dla niego, to była prawdziwa miłość
i najlepsza decyzja. – Teraz uśmiechnęła się szczerze.

Dosiadł się do niej siwobrody mężczyzna i namiętnie pocałował


ją w usta, a ja zastanawiałam się, czy to ten ukochany z opowieści.
Wolałam myśleć, że tak właśnie jest.

– Wy też się rozejrzyjcie! Mamy tu więcej facetów, trudno już


o hipiski – powiedziała starsza, a mną znów wstrząsnęło.
Dziewiętnastoletnią Dodo ciągnęło do takich miejsc i takich
romantycznych historii. Podobała mi się wizja życia w hipisowskiej
idylli u boku wolnego mężczyzny, nieskażonego znienawidzoną
przeze mnie technologią. To były naiwne myśli, ale jakże piękne
i kojące.

– Boję się, że stąd nie wyjedziemy, Dodo – powiedziała Magda,


choć w zasadzie mogła milczeć. Wiedziałam, że czuje to, co
ja. Wiedziałam też, że czuje spojrzenie mężczyzny, który
w przeciwległym rogu pił piwo.

Gdy nasze spojrzenia się spotkały, chłopak wstał z miejsca. Głośno


przełknęłam ślinę, choć w tym gwarze na pewno nikt tego nie
zauważył. Po wysłuchaniu wspaniałej historii hipiski i po namiętnym
pocałunku ukochanego byłam bardziej podatna na głupie
zauroczenie niż piętnaście minut wcześniej. Chłopak był od nas
starszy, ale niewiele. Nie był już porywczym nastolatkiem. W jego
chodzie dostrzegłam coś, czym wyróżniał się spośród pozostałych.
Od razu dało się wyczuć, że nie jest tu od dawna. Gdy był już dość
blisko, żeby się odezwać, do baru wkroczył mężczyzna. Choć
„wskoczył” byłoby bardziej odpowiednim określeniem. Wtedy twarz

192
chłopaka rozpromieniała się, a ja zobaczyłam uśmiech, od którego
ugięłyby się kolana niejednej dziewiętnastolatki. Spojrzałam na
Magdę – tym razem milczała, lecz wiedziałam, że także dostrzegła
jego urok. Nie było między nami zazdrości, przecież żadna z nas nie
liczyła na związek, a już na pewno nie na jednodniową przygodę.
Wiedziałyśmy, że kolejnego dnia wyjedziemy, najprawdopodobniej
bez pożegnania. Nasza fascynacja była zdrowa i stuprocentowo
dziewczęco-niewinna.

Nowo przybyły trzymał w dłoniach ogromny bukiet białych


kwiatów. Wyrwane z korzeniami brudziły jego spodnie w kolorze
beżu, które wcześniej mogły być białe. Wskoczył na stół i każdej
kobiecie wręczał po jednym kwiatku. Towarzyszyło temu mnóstwo
radości. Nikogo nie oburzył ubrudzony stół, głośne zachowanie
i ziemia wniesiona do pomieszczenia. Równie szybko jak wpadł do
pomieszczenia, mężczyzna wybiegł, zostawiając nas z kwiatem
w dłoni.

– Jestem Emil, przyjechałem tutaj rowerem, pochodzę


z północy Norwegii – powiedział chłopak, gdy wreszcie trochę
ucichło.

Hipiski przyglądały nam się ukradkiem i doskonale wiedziałam,


o czym myślą. Lubiły Emila i chciały, żeby tam został. Romantyczna
natura podpowiadała im, że do tego idealnie pasują dwie
autostopowiczki z Polski. I może gdyby nie przeczucie, że zostając
w jednym miejscu, stracimy całą resztę świata, przeżyć oraz ludzi,
zostałybyśmy tam i pewnie znalazłybyśmy jakiś rodzaj szczęścia.
Jednak w tym momencie nie byłyśmy w stanie zaspokoić ich
pragnień.


193
– Od dawna tu jesteś?

– Od miesiąca, może zostanę na dłużej. Kto wie? Teraz


odpoczywam, ale w planach mam podróż do Indii. – Trochę
rozbawiła mnie ta destynacja, choć w sumie można się było tego
spodziewać. Nie powiem, chłopak mi imponował. Zawsze, gdy
trafiam na typowo „fizycznych” podróżników, czyli takich, którzy
podróżują pieszo, jeżdżą rowerami albo przepływają na tratwach
rwące rzeki, czuję się słabo ze swoją miłością do autostopu. Przy
nich zwyczajnie wysiadam. Emila podziwiałam i miałam nadzieję, że
uda mu się opuścić Thylejren, bo podobnie jak my miał przed sobą
mnóstwo nowych doświadczeń.

D w i e h i p i s k i d o ł ą c z y ł y d o n a s ze j r o z m o w y. S t a r s z a
opowiadała o tym, jak wychowuje swoje córki. Rodziła w latach
osiemdziesiątych w miejscu, gdzie się znajdowaliśmy. Kilkanaście
metrów od nas przyszły na świat jej dwie dziewczynki. Kiedy były
w wieku szkolnym, mieszkała razem z nimi w pobliskiej wiosce.
Towarzyszył jej ukochany mąż. Teraz – gdy dzieci są dorosłe –
wrócili do Thylejren i tu spędzają spokojną starość. Idylliczna wizja
nieco się rozmyła, kiedy dotarło do mnie, że ci wszyscy ludzie żyją
tam dzięki zasiłkom od państwa. Odrzuciłam myśli o pozostaniu
w Thylejren i pomyślałam, że życie bez pracy mi nie odpowiada.
Emil dostrzegł moje chwilowe zmartwienie i wcisnął mi w dłoń pięć
koron.

– Kup sobie piwo – powiedział.

W s t a ł a m , p o d e s z ł a m d o b a r u , u d e r z y ł a m k raw ę d z i ą
metalowego krążka o blat, ale gdy barmanka odwróciła się w moją
stronę, uciekłam stamtąd. Wyszłam, trzaskając drzwiami, wbiegłam
w pobliskie zarośla, oparłam się o drzewo i zwymiotowałam. Nie

194
wiem, czy odruch wymiotny był spowodowany wcześniejszym
obżarstwem, upojeniem alkoholowym czy uświadomieniem sobie,
że ta utopia jest fikcją.

– Wszystko okej? – usłyszałam za sobą głos Magdy, która


wybiegła zaraz za mną.

– Źle się czuję. Idziemy spać? Już piąta. – Magda przystała na


propozycję, chwyciła mnie w talii i poszłyśmy do namiotu, ciesząc
się tym, co miałyśmy najcenniejszego, czyli sobą.

– Nastaw budzik.

Powtórka z rozrywki. Nie obudził mnie piskliwy dźwięk budzika, ale


promienie słońca. Magda chrapała obok, a mnie przypomniała się
jedna z naszych polskich przygód autostopowych. Pojechałyśmy do
Warszawy na koncert Rogera Watersa, muzyka z zespołu Pink
Floyd. Nie miałam biletu, byłam tylko towarzystwem dla
przeszczęśliwej jubilatki, która dostała przepiękny prezent od
przyjaciół. Gdy Magda bawiła się na koncercie, jadłam kanapki,
siedząc w ciemności obok Stadionu Narodowego. Muzyka niosła się
aż do moich uszu i wręcz zazdrościłam samej sobie, że mogę
w samotności na żywo rozkoszować się tymi dźwiękami.
Z Warszawy miałyśmy wracać autostopem. Koncert skończył się
dobrze po północy, ale nie na tyle późno, byśmy mogły bez
problemu doczekać świtu.

Postanowiłyśmy złapać stopa. Spać miałyśmy na zmianę.


Najpierw pozwoliłam usnąć Magdalenie, a sama jak najęta
nawijałam z kierowcą, byleby tylko nie zmrużyć oka i kontrolować
sytuację. Z ogromnym trudem, ale udało się i dotarłyśmy do

195
Torunia. Kolejnym etapem miał być dojazd do Chojnic i to był ten
słodki moment, kiedy mogłam się zdrzemnąć. Zabrał nas bus
dostawczy z trzema siedzeniami z przodu. Zaraz po zatrzaśnięciu
drzwi moje powieki opadły i otwarły się dopiero, gdy na zewnątrz
królował poranek. Pierwsze, co zobaczyłam, to tablica drogowa
z napisem „GDAŃSK” i bimbająca na boki głowa Magdy. Wtedy
zrozumiałam, że w wielu sprawach mogę zaufać przyjaciółce, ale
nie w kwestii snu. Zasypiała tam, gdzie łapało ją zmęczenie. A teraz
byłyśmy w Danii i drugi raz obudziłyśmy się po dwunastej.

– Magda, no cholera, jedno zadanie! Budzik! – Ten obowiązek


należał do niej, bo miała telefon typu niesmartfon, którego bateria
nie zawodziła. Telefonów typu smartfon nie używałyśmy do
budzików, ale do ważniejszych spraw, jak blog, fotografia
i rozmowy z rodziną. Na noc były wyłączane, żeby zaoszczędzić
baterię.

– Zostańmy tu jeszcze.

Od początku bałam się takiego obrotu spraw. Mimo że


mieszkańcy trochę stracili w moich oczach przez życie z zasiłków,
czułam się tam dobrze. To było miłe miejsce na chwilowy pobyt. Na
pewno nie na całe życie. Mimo niezaprzeczalnej urody otoczenia tak
małe społeczności często mają w sobie coś toksycznego. Jestem
fanką maleńkich wysp, ale czytanie o problemach ich społeczności
jeży mi włos na głowie. Niemniej jednak zastanawiałam się, czy nie
zostać tam na kilka dni. Liczyłam na ostry sprzeciw kompanki,
tymczasem Magda zaskoczyła mnie spontaniczną propozycją.
Zdrowy rozsądek podpowiadał, by czym prędzej ruszyć na północ.
Pogoda z dnia na dzień była gorsza.

196
Walczyłyśmy ze swoimi sercami, które chciały nas tam
przytrzymać. Nie zjadłyśmy śniadania, ale skorzystałyśmy
z pryszniców, które oczywiście kosztowały pięć koron. Gdy
przyglądałam się w lustrze swojej wyjątkowo wypoczętej twarzy,
zobaczyłam coś nowego. Na mojej szyi wisiał srebrny krążek
przepleciony rzemykiem. Najwyraźniej nim usnęłam, zawiązałam
go, ale przez zmęczenie i jedno piwo za dużo koniec imprezy
całkowicie wypadł mi z głowy. Moneta zostanie na szyi na lata
i zawsze będzie mi przypominać o tej wyjątkowej przygodzie.

Po prysznicu opuściłyśmy Thylejren, z nikim się nie żegnając.


Istniało zagrożenie, że kontakt z kimkolwiek sprawiłby, iż
rozstawiłybyśmy nasz namiot raz jeszcze.

197
Tego dnia wreszcie miało się udać – miałyśmy zobaczyć
wymarzone Skagen. Przy najbardziej wysuniętym na północ cypelku
Danii można zobaczyć dokładną linię, stanowiącą granicę dwóch
mórz: Północnego i Bałtyckiego. Ich wody różnią się nie tylko
kolorem, ale też gęstością, przez co nie mieszają się. Fale obu
zbiorników zderzają się, tworząc ciągnącą się aż po horyzont białą
linię piany. Nie wiem, dlaczego chciałyśmy tam być, coś mnie
kręciło w fakcie, że moje ciało może znaleźć się w dwóch morzach
jednocześnie.

No i udało się, dojechałyśmy do małego miasteczka. Pogoda


była okropna, najgorsza od samego wyjazdu. Padało i nieznośnie
wiało. Założyłyśmy wszystkie swoje ubrania, ale nadal czułyśmy
nieprzyjemny chłód. Jednak nawet to miało swoje zalety, bo ulice
opustoszały. Nie było turystów. Mokry bruk odbijał promienie
słońca, które jakimś cudem przebijały się przez gęste chmury. Miało
to wiele uroku, ale na pewno milej byłoby nam podziwiać okolicę
spod płaszcza przeciwdeszczowego. Na plaży też były pustki.
Ostrzegano nas przed tłumem turystów, lecz nam i tego udało się
uniknąć. Na cypelek dotarłyśmy bez problemu i zobaczyłyśmy to, co
w internecie robi większe wrażenie niż na żywo. Ledwo, ale
dostrzegałyśmy mistyczną, tajemniczą linię. Piaskowy cypelek
kończył się ostro tam, gdzie łączyły się najbliższe fale. Może
nie było to tak niesamowite doświadczenie, jak czytałyśmy
w internecie, ale na pewno coś wyjątkowego. Skakałyśmy od
jednego brzegu do drugiego i trochę na siłę szukałyśmy różnic
w kolorze piasku czy kształcie kamieni. Na brzegu od strony Morza
Północnego znalazłyśmy zwłoki kraba, a na tym od Bałtyckiego

198
tylko białe muszelki. Bawiły nas te niby malutkie, ale ciekawe
różnice.

Wróciłyśmy do miasteczka, nim całkiem przemokłyśmy.


Byłyśmy wystarczająco zmarznięte, by zdecydować się na przerwę
i odpoczynek w ogrzewanym pomieszczeniu. Jako że zazwyczaj
decydujemy się na wydanie pieniędzy na jedną przyjemność
dziennie, musiałyśmy wybrać, czy tym razem jemy ciepły posiłek,
czy idziemy do baru i czekamy na nowe towarzystwo. Wygrał
żołądek – chyba po raz pierwszy w takim starciu. Weszłyśmy do
n a j t a n i e j w y g l ą d a j ą c e j p i z z e r i i i z a m ó w i ł y ś my p o z y c j ę
wegetariańską, jedną na nas dwie. Pizza była na cieniutkim cieście,
którego nie lubię, i z oliwkami, za którymi nie przepada Magda.
Niewielką miałyśmy z tego przyjemność i nie poprawiło nam się
samopoczucie, ale nasze brzuchy były wdzięczne. Po pizzy
ruszyłyśmy w poszukiwaniu miejsca do rozbicia namiotu. Pogoda
wcale nie była lepsza. Deszcz padał z taką samą intensywnością.
Zdecydowanie wolałybyśmy, żeby to wszystko wypadało się w ciągu
godziny w postaci ogromnej ulewy zamiast tak leniwie kapać przez
całą dobę. Nie miałyśmy na to wpływu, więc nie było sensu się
frustrować. Ruszyłyśmy w stronę plaży. „Jak zwykle osiągnięcie celu
wyprawy daje najmniejszą radość” – pomyślałam.

– Ja tam nie wejdę! – wykrzyczała Magda, gdy palcem


wskazałam odległy las. Mnie wydawał się idealnym miejscem na
nocleg, ale przyjaciółka miała nieznane mi obawy. – Widziałaś ten
znak o reniferach? A jak nas jakiś zadepcze? Nie wejdę tam za
żadne skarby.

No dobra, las odpadał. Jednak wokół nie było nic poza


wydmami z bardzo skąpą roślinnością i jedną minioazą z kilkoma

199
drzewami oraz jednym krzakiem. W dodatku „oaza” znajdowała się
zaraz obok chodnika, którym codziennie setki turystów
przechodziło, żeby zobaczyć znany nam już cypelek. Może było to
miejsce bezpieczniejsze, jeśli chodzi o renifery, ale na pewno
groził nam mandat. Ostatecznie przystałam na ten pomysł
i próbowałyśmy jak najskuteczniej zakamuflować się wśród liści.
Deszcz siekł namiot, który nie należał do nieprzemakalnych. Jego
pojedyncza cienka warstwa uświadomiła mi, że został stworzony
z myślą o dzieciach bawiących się w ogrodzie w ciepłe lato. Pewnie
dlatego był przeceniony – kosztował zaledwie piętnaście euro.

Bardzo szybko w środku zebrała się woda. Grubsza dolna


warstwa materiału działała jak brodzik i powstało w niej kilka
płytkich kałuży. Śpiwory chętnie wypijały z nich wodę i kradły ciepło
naszych ciał. Mimo to usnęłam – z tym nigdy nie miałam
problemów.

Obudziły mnie dopiero ciężkie kroki obok głowy. Coś ewidentnie


obok nas stało. Uderzenie o ziemię się powtórzyło. Potem było
przeciągnięcie po piasku. Parsknięcie. „No nie, te renifery chyba
faktycznie tu są” – pomyślałam, starając się ograniczyć do zera
ilość wykonywanych ruchów i spłycić oddech, żeby nie sprowokować
zwierzyny. Kilka kolejnych kroków. Bałam się podnieść głowę, by
dostrzec jakikolwiek zarys tej tajemniczej istoty. Ale udało mi się
ustalić, że t o c o ś ma cztery nogi zakończone kopytami. Leżałam
w bezruchu. Najbardziej się obawiałam, że obudzę Magdę, a ta
przerażona krzyknie i spłoszy renifera. Nawet jeśli renifer był tylko
sarną, mógł nam zrobić krzywdę. Nawet nie drgnęłam. Dopiero po
przebudzeniu okazało się, że praktycznie spałyśmy w kałuży.
Spodnie miałam całe mokre i marzłam. Na pewno marzła też

200
Magda, ale najwyraźniej we śnie nie czuła chłodu. Tym bardziej
nie chciałam jej zbudzić. Trwałam w bezruchu i w tym lęku
i niepewności byłam całkiem sama. No, może z reniferem.

Nie wiem, kiedy udało mi się ponownie zasnąć, ale obudziłam


się jeszcze bardziej mokra, niż pamiętałam z nocy. Woda dosłownie
stała w namiocie. Wokół nas nie było już nic, co mogłoby ją
wchłonąć. Wyszłyśmy z namiotu wymęczone i w delikatnej mżawce
próbowałyśmy wysuszyć ubrania. Choć powinnam to nazwać
pozbywaniem się dodatkowych kilogramów w postaci wody.
Wszystko rozwiesiłyśmy na drzewach i czekałyśmy, aż wykapnie
z tego ostatnia kropla.

– Wiesz – zaczęła niepewnie Magda – w nocy coś chodziło


wokół namiotu, ale nie chciałam cię budzić. To chyba był renifer.

Zatkało mnie. A tamtą noc uznałam za najlepsze podsumowanie


naszej wieloletniej przyjaźni.

Nie wyglądałyśmy najlepiej. Moje jasne jeansy znowu okazały się


złym wyborem. Całe nogawki były mokre i ciemne. Najbardziej
ucierpiał mój tyłek, na którym materiał wcale nie chciał schnąć.
Magda miała drugie spodnie, które przetrwały w owiniętym
reklamówkami plecaku, ale ja zostałam bez niczego. Nie mogłyśmy
tak jechać autostopem. Poszłyśmy do ulubionego marketu – Tedika
– i szukałyśmy najtańszej opcji, by mnie przebrać. Od razu
wkroczyłyśmy w alejkę z promocjami i grzebałyśmy w ogromnych
koszach. Przedzierałyśmy się przez dziecięce legginsy, seksowną
bieliznę oraz męskie skarpetki.


201
– Chyba mam…

Spojrzałam na Magdę. Trzymała w dłoniach szare rajstopy we


wzór białych śnieżynek. Były grube, na pewno ciepłe, ale
obrzydliwe. Były też jedyną rzeczą, która mogła na mnie pasować
i ochronić przed chłodem. Kupiłam je. Wciągnęłam dopiero na stacji
benzynowej, a na nie założyłam krótkie spodenki. Wyglądałam jak
dziwak, a ten efekt wzmocnił trzymany w rękach namiot w kwiatki.

– Myślę, że powinnyśmy zatrzymać się gdzieś na noc. Pokaż


mapę.

Na stacji rozłożyłyśmy mapę i analizowałyśmy, gdzie


znajdziemy schronienie. I wtedy zobaczyłyśmy napis „Malmö”. To
miasto brzmiało bardzo znajomo, a wcześniej nie zdawałam sobie
sprawy z tego, że dojazd do Szwecji jest tak prosty.

– Zadzwonisz? – zapytałam Magdę.


Przyjaciółka wyciągnęła komórkę. Nie byłam pewna, czy dobrze
robimy. Czułam się, jakbyśmy się wpraszały. Przecież nie każdy jak
my może zmieniać swoje plany z sekundy na sekundę. Trochę
bałam się reakcji po drugiej stronie.

– No cześć… Możemy dziś do ciebie przyjechać? No tak za pięć


godzin, może sześć… Majonez i ser wystarczą… Super, do
zobaczenia! – A potem zwróciła się do mnie: – Kuba się bardzo
cieszy. Czeka na nas! Kupi majonez!

No to jechałyśmy do Szwecji, do naszego przyjaciela poznanego


w Chorwacji. Świat jest pokręcony, ale takim go kochałam.
I kocham nadal.

202
Do Malmö wjechałyśmy stylowo – w rajstopach w śnieżynki,
z namiotem w kwiatki. Nasze nietypowe postacie włóczące się po
ulicach nowoczesnego miasta rozchmurzyły tamtejsze niebo, bo po
raz pierwszy od kilku dni pojawiło się słońce.

Zawsze czuję się jak dzikus, gdy trafiam do tak nowoczesnego


miasta po kilku dniach włóczęgi. Jakbym była z dawnej epoki
i znalazła się w metropolii pełnej neonowych świateł. Mam
wrażenie, że każdy patrzy na mnie jak na przybysza z innej planety.
Przypomina mi to scenę z filmu RRRrrrr!!!, w którym członek
pradawnego plemienia w trakcie gonitwy przebiega przez wysokie
zarośla i trafia na parking supermarketu. Wchodzi do środka
w swoich prymitywnych ubraniach i przygląda się pralkom. Jednak
sprzedawca wcale się nie dziwi i opowiada mu o najnowszych
technologiach. Tak właśnie czułam się wśród wieżowców
i oszklonych budynków w Malmö.

Do Kuby dojechałyśmy autobusem, co oczywiście pogłębiło


nasze uczucie wyalienowania. Jakżeby inaczej. Ostatnie trzy noce
spędziłyśmy pod namiotem. Nie pachniałyśmy źle, bo miałyśmy
szczęście myć się codziennie, ale bliżej nam było do zapachu lasu
niż perfum. A moje rajstopy przyciągały wzrok każdego pasażera.

Kuba mieszkał w akademiku, który nie miał nic wspólnego


z tymi znanymi mi z Politechniki Gdańskiej albo ze studenckich
czasów mojej siostry. Akademik kojarzył mi się z ciasnym
pokoikiem, długim korytarzem i jedną toaletą na piętrze. Studenci
żyli tam w ścisku, po trzy osoby w jednym pokoju. Łóżka były takie
same w każdym z nich, a atmosfera przypominała zaniedbany
ośrodek wypoczynkowy na Kaszubach, gdzie jeździło się na
wycieczki szkolne. Jednak szwedzki akademik okazał się zupełnie

203
inny. Bardziej jak wypasiony hotel albo apartamentowiec. Parter był
niezwykle przestronny, z dużą recepcją pośrodku. Podeszliśmy do
wind i wjechaliśmy na czwarte piętro. Każde z pięter miało inną
kolorystykę i oświetlenie, więc zatrzymywaliśmy się na każdym,
żeby się rozejrzeć. Kuba śmiał się w głos, widząc nasze
zainteresowanie jego luksusową codziennością. Na jego piętrze
znajdowała się pralnia i przestronna strefa odpoczynku. Taka
z kanapami, stolikami i dużym balkonem. Siedziało tam wielu
studentów, niektórzy z laptopami, a inni po prostu leżeli
i rozmawiali z kolegami. Wszystko było sterylnie czyste
i… kulturalne!

Jednak największe zaskoczenie było dopiero przed nami.


Dwieście razy pytałyśmy, czy na pewno nie będzie problemem, jeśli
zostaniemy na noc. W głowie cały czas miałyśmy małą klitkę
z dwoma współlokatorami. Gdy Kuba przyłożył chip do klamki
i drzwi się otworzyły, zrozumiałyśmy, w jak wielkim byłyśmy
błędzie. To było najzwyczajniejsze, samowystarczalne mieszkanie:
łazienka, sypialnia z salonem i kuchnia. Bez wspólnego miejsca do
gotowania i toalety, w której co rano trafiało się na wymiociny
imprezowiczów. Tu było tak… normalnie. Takim mieszkaniem nie
pogardziłby niejeden dorosły.

Leniwie spędziłyśmy cały dzień i wieczór. Oczywiście lenistwo


zaczęło się zaraz po wypraniu ubrań, śpiworów i plecaków. Ubrane
w koszulki Kuby grałyśmy na PlayStation. Nasze poczynania w GTA
były dość nietypowe, bo najwięcej frajdy dawało nam wbieganie na
najwyższy szczyt miasta i podziwianie widoków. Kuba tego
absolutnie nie rozumiał, ale nie protestował.

204
Zwiedzaliśmy Malmö, które przytłaczało mnie swoją surowością.
Brakowało tam rowerów i małych designerskich detali. Wszystko
było nowoczesne. Betonowe kloce i przeszklone biurowce sprawiały,
że czułam się jeszcze mniejsza. Na szczęście następnego dnia
pojechaliśmy pociągiem do Ystad, by poznać rodziców Kuby. Co za
cudowne spotkanie! Byli niesamowicie sympatyczni i zadowoleni, że
ich syn wreszcie ma koleżanki z Polski! Wypiliśmy polskie piwo,
zjedliśmy naleśniki zrobione po polsku i dużo rozmawialiśmy.
Zabraliśmy też psy na spacer i oglądaliśmy przepiękne stare
budynki w miasteczku. Ystad znacznie bardziej przypadło mi do
gustu niż Malmö. Było takie swojskie, kolorowe i malutkie. Aż nie
chciało się stamtąd wyjeżdżać.

Dopiero po trzech dniach pożegnałyśmy się z Kubą i wróciłyśmy


do Polski. Wiedziałyśmy, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie,
dlatego odjeżdżałyśmy bez większego żalu. Tego dnia pobiłyśmy
nasz kilometrowy rekord i po trzytygodniowej podróży w jedną
dobę z Malmö dojechałyśmy do Brus. Tym razem wróciłyśmy
bogatsze pod każdym względem.

205
206
W niniejszym oraz kolejnych rozdziałach, znajdują się fragmenty
wypowiedzi w języku rosyjskim. Wszystkie te fragmenty zostały
oznaczone kursywą i są zapisane zgodnie z tym, co usłyszała
autorka. Zapis został stworzony przez autorkę na podstawie
doświadczeń z podróży oraz notatek z pamiętnika. Nie jest to
poprawny, słownikowy zapis fonetyczny, a co za tym idzie mogą
w nim występować różnego rodzaju błędy (np. składniowe).


***

NA PRZEKÓR

Byłyśmy na zachodzie, na południu i na północy Europy. Logiczne


było, że powinnyśmy myśleć o wschodzie, ale gdy tylko ktoś pytał
nas o Rosję, reagowałyśmy śmiechem. Ten pomysł wydawał nam
się tak szalony, że aż nieosiągalny i śmieszny. „Wszystko, tylko nie
Rosja!” – odpowiadałyśmy chórem.

Do czasu. Wieloma spośród naszych życiowych wyborów kierują


impulsy. Impuls zadecydował o mojej nagłej rezygnacji z matury
z biologii, podobny impuls sprawił, że poszłam na studia na
Akademię Sztuk Pięknych. Ten impuls zaskoczył mnie 31 grudnia
2015 roku. Jadłam obiad z mamą i czekałam na przyjaciół, którzy
mieli po mnie przyjechać i zabrać na imprezę do Gdańska. Na obiad
była zupa, tyle pamiętam. Siedziałyśmy naprzeciw siebie, ale
jadłam tylko ja – w pośpiechu, bo jak zwykle nie spakowałam się na
czas. I gdy kolejna łyżka trafiała do mojej buzi, dotarło do mnie, że
Rosja to wspaniały pomysł. Nie zdążyłam tego pomysłu przetrawić
(nie mówiąc o zupie), kiedy powiedziałam na głos:

– Mamo, jadę do Rosji.

207
Nie mam w zwyczaju mówić, że chciałabym coś zrobić. Jeśli
mam na coś ochotę, mówię o tym tak, jakby realizacja była
błahostką. Bez zbędnego zastanawiania się i analizowania. Jadę do
Rosji. Po prostu. Dłoń mamy opadła na stół. Była w szoku – z resztą
nie większym niż ja. Nie czekając na jej opinię, wystukałam
w telefonie numer przyjaciółki.

– Magda? Mam pomysł. Zgadzasz się?

– Ale jaki pomysł?

– Nieważne jaki. Zgadzasz się? – Nie miałam czasu na


wyjaśnienia, a tym bardziej na wątpliwości.

– Będzie śmiesznie?

– Nawet sobie nie wyobrażasz. – Tego byłam pewna.

– No dobra, zgadzam się.

– Jedziemy do Rosji!

– Ale fajnie! Sprawdź, jak załatwić wizy. Zaraz się widzimy.

Odłożyłam telefon, odstawiłam zupę i z szerokim uśmiechem


odeszłam od stołu, dumna ze swojego dzikiego nieplanu. Nie
sprawdziłam, jak załatwić wizę. Tego dnia w głowie miałam tylko
znajomych, imprezę i decyzję, jaki alkohol będę spożywać.

Ściśnięci w jednym aucie pojechaliśmy do Gdańska, gdzie


wtedy mieszkałam. Impreza się udała, ale alkohol rozwiązał mi
język i wszystkim znajomym naopowiadałam, że rok 2016 minie
pod znakiem wyprawy do Rosji i pojedziemy autostopem nad
Bajkał. Pod wpływem alkoholu każdemu mówiłyśmy o tym jak
o pewniku.

208
Niepewność przyszła razem z kacem, gdy kolejnego poranka
sprawdziłyśmy ceny wiz i zaczęłyśmy analizować odległości w Rosji.
Miałyśmy pokonać szesnaście tysięcy kilometrów i pierwszy raz
w życiu załatwić wizy, które kosztowały wtedy ponad pięćset złotych
od osoby. Do tej pory pięćset złotych wystarczało nam na całe
podróżnicze wakacje i ta kwota wydawała się niebotycznie duża
i nieosiągalna. Do tego odległość. Szesnaście tysięcy kilometrów,
podczas gdy my miałyśmy tylko miesiąc. Jednak powiedziałam
A i musiałam powziąć kroki, by powiedzieć B.

Obie studiowałyśmy. Ja byłam na pierwszym roku wzornictwa na


Akademii Sztuk Pięknych, a Magda na drugim roku biotechnologii
na Politechnice Gdańskiej. Wynajmowałyśmy malutki pokój we
Wrzeszczu. Odległość między naszymi łóżkami wynosiła pół metra.
Poza łóżkami z gąbki i płyty – w połowie twardymi, a w połowie
miękkimi – miałyśmy jedno biurko, dużą szafę, regał i ukradziony
na ulicy wielki plakat jakiegoś polityka. Na uczelni spędzałam całe
dnie – zajęcia zaczynałam o dziewiątej rano, a kończyłam
o dziewiętnastej, co nie oznaczało, że o tej godzinie opuszczałam
mury Zbrojowni. Bywały dni, kiedy docierałam do mieszkania
o drugiej w nocy. Jadłam byle co, robiłam projekty, żeby
następnego dnia o siódmej rano wyjść na tramwaj i robić kolejne
korekty swoich nocnych szkiców. Nie było mowy, bym podjęła się
jakiejkolwiek pracy. Ledwo znajdowałam czas, by spotykać się ze
swoim chłopakiem, który czasem, żeby mnie zobaczyć, przychodził
na wykłady, a nawet na moje egzaminy z geometrii wykreślnej.
Magda też nie miała lekko – ambicje trzymały ją uwięzioną na

209
niewygodnym łóżku wśród kilogramów notatek. Imponowała mi jej
miłość do nauki.

Od rodziców dostawałyśmy „kieszonkowe”, czyli pieniądze na


przeżycie. Duma nie pozwalała mi przyznać, że tych pieniędzy nie
wystarcza, bo miesięcznie połowę wydawałam na materiały do
projektów, a Castorama stała się moim trzecim domem. W jednym
z najcięższych dla mnie miesięcy miałam dwadzieścia złotych na
dwa tygodnie życia. Jadłam ryż z cukrem, który podbierałam
współlokatorom. Wtedy zatrudniłam się w szkole rysunku, do której
wcześniej uczęszczałam – zostałam modelką. W weekendy dziewięć
godzin spędzałam w bezruchu, słuchając nagranych wcześniej
notatek z historii sztuki i licząc, ile cienkopisów kupię za zarobione
pieniądze. Podczas jednego z takich seansów zemdlałam i upadłam
na podłogę. W takich warunkach przyszło nam odkładać na rosyjski
wyjazd, ale też na moje pierwsze Camino de Santiago. Było ciężko,
ale nie na tyle, by nasze plany stały się niemożliwe do realizacji.

Szukałyśmy sposobów i nie załamywałyśmy się. Magda


spędzała nocki na wykładaniu towaru w supermarketach, ja
pozowałam w każdej wolnej chwili, a na wykładach rysowałam
portrety albo wzory tatuaży, które potem sprzedawałam. Robiłam
notatki z historii sztuki i geometrii tak porządnie, jak tylko
potrafiłam, żeby potem sprzedać je przed egzaminami bardziej
leniwym studentom. Z dnia na dzień lepiej radziłam sobie
z budżetem, a krokiem do normalności był zakup świeżego ogórka.
Tak mnie ucieszył fakt, że posiadam świeże warzywo, że nie
zauważyłam swojej pomyłki. Gdy go rano przekroiłam, z oczu
poleciały mi słone łzy – okazało się, że to cukinia. Jednak od tego
momentu było już tylko lepiej.

210
Spontanicznie założyłyśmy swoją „firmę” z koszulkami, która
została zamknięta, gdy tylko odnotowałyśmy pierwszy zysk.

Jednym z naszych głównych sposobów na poprawę funduszy był


słoik kar. Ustaliłyśmy zasady mieszkania we wspólnym pokoju
i nawet się do nich dostosowywałyśmy – gdy już przywykłyśmy, bo
początki były trudne. Bunt oznaczał karę pieniężną. Za każde
przekleństwo płaciłyśmy złotówkę. Za kłótnię dwadzieścia złotych.
Każdy brudny kubek pozostawiony w pokoju kosztował piątaka. Gdy
zostawiłam na podłodze gwoździe lub nożyczki, wrzucałam do słoika
dziesięć złotych, za to Magda taką kwotę musiała uiścić, kiedy
w złości narzekała na swoją uczelnię. Po pięciu miesiącach
w skarbonce miałyśmy dość pieniędzy, by opłacić jedną wizę.

W lipcu byłyśmy właściwie gotowe do drogi. Dzień przed wyjazdem


spontanicznie pojechałam do Bydgoszczy. Czego nie robi się
z miłości? Do domu wróciłam autostopem o trzeciej w nocy.
Musiałam się spakować, umyć, przygotować prowiant na trasę
i wyspać. Nie udało mi się przede wszystkim to ostatnie, bo
oddałam się w objęcia Morfeusza już w pierwszym aucie, które
z Brus wiozło nas do Chojnic. Wkrótce okazało się, że pakowanie
też nie poszło mi najlepiej – na miesiąc na Syberii zabrałam tylko
jedną parę spodni, na dodatek jeansów. Magda nie była dużo
lepsza, miała załatwić papierową mapę, a ta, którą kupiła, kończyła
się na linii Moskwy. A mapa Polski? Zamiast zabrać północny
wschód z atlasu drogowego wyrwała południowy zachód. Tak
pięknie przygotowane ruszyłyśmy w kierunku Rosji.

211
Długo marzyłam o tym, żeby zatrzymać pierwsze rosyjskie auto
i wypowiedzieć kilka zdań po rosyjsku. W trakcie zajęć
z projektowania uczyłam się tego języka i alfabetu, więc co nieco
potrafiłam. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo przecież rosyjski
jest niemal identyczny jak język polski. Na dodatek obejrzałam
dużo rosyjskich filmów, słuchałam muzyki. Czułam się, jakby ta
mowa płynęła w mojej krwi.

I stało się. Już na granicy polsko-litewskiej zatrzymała się


ciężarówka na rosyjskich tablicach. Ciężarówki są tak długie, że na
długości ich naczep biję rekordy prędkości. Biegłyśmy z plecakami
co sił, by wreszcie złapać za klamkę i powiedzieć:

– My iz Polszyi! Awtostopam na Bajkal. Kuda ty idesz?

– Wy nasze?

– Niet! My iz Polszyi, dwe Polki! Jedem w Irkuck!

212
Zamaszystym gestem zaprosił nas do środka. Twarz mi zastygła
w dzikim uśmiechu. I wtedy kolega kierowcy postanowił do nas
zagadać. Mówił szybko i energicznie. Wymachiwał przy tym rękami.
Z jego ust leciało słowo za słowem, a ja nie zrozumiałam żadnego
z nich.

– Szto ty gawarisz?

Powtórzył. Użyłam stuprocentowej mocy swojego mózgu, żeby


się skupić i wyłapać chociaż pojedyncze słowa. Bez skutku.
Wszystko było tylko ładnie, melodyjnie brzmiącym bełkotem.

– Szto? Nie panimaju…

Mężczyzna westchnął i bardzo dosadnie powiedział coś, czego


nigdy nie zapomnę:

– Dziewczonki, wy tam umrecie. Nikto ne gowarit pa ingliski w


Sibiri…

Ignorowałyśmy ostrzeżenia znajomych, że prędzej niż


niedźwiedzie zjedzą nas Rosjanie. Nie słuchałyśmy rodziców, gdy na
urodziny życzyli mi znalezienia mężczyzny, który odwiedzie nas od
tego pomysłu. Właściwie przez pół roku wciskano nam do głów
same tragiczne historie o gwałtach, mafii, porwaniach. Te
ostrzeżenia były tak makabryczne, że nie planowałyśmy, co
będziemy robić po powrocie – znajomi napędzili nam takiego
stracha, że same wątpiłyśmy, czy wrócimy stamtąd całe i zdrowe.
Ale nie powstrzymało nas to.

Jednak tym razem ostrzegał nas Rosjanin z krwi i kości. I to już


nas zmartwiło. Wróciły początkowe wątpliwości. Może ma rację
i wyjazd na Syberię to strzał w kolano?

213
To właśnie ci mężczyźni przez CB-radio pokłócili się z innym
rosyjskim kierowcą, którego na skrzyżowaniu zmusili do zabrania
nas na granicę łotewsko-rosyjską. Ten drugi wjechał ciężarówką na
czyjeś podwórko i nielegalnie zatankował pojazd. Chwilę po naszym
przyjeździe z dziury w murze wyłonił się duży wąż paliwowy.
Wschodni klimat był już wyraźnie wyczuwalny. W nocy dojechaliśmy
na granicę i rozbiłyśmy nowy pomarańczowy namiot na pobliskiej
polanie. Pierwszy dzień ważności naszej wizy przypadał na następny
poranek.

To był dla nas duży stres. Pierwszy raz miałyśmy wjechać do kraju,
do którego potrzebowałyśmy wiz. Nie wiedziałyśmy, czego się
spodziewać przy kontroli. Sznurek samochodów ciągnął się
w nieskończoność, a w tym wszystkim byłyśmy my – dwie
blondynki z plecakami, podróżujące pieszo. Oczy wszystkich były na
nas skupione. Zgrabnie przeskakiwałyśmy od bramki do bramki,
a na każdej z nich zatrzymywano nas na chwilę dłużej. Wreszcie
dotarłyśmy do tej najważniejszej, gdzie kazano nam wypełnić kartę
migracyjną. W okienku siedziała baba, bo trudno nazwać ją inaczej.
Dwieście kilo żywej wagi, ciemny wąs nad cienką wargą, włosy
obcięte na zapałkę i mina wściekłego mopsa. Rzuciła w moją stronę
rosyjską wiązankę, której nie sposób było zrozumieć.

– Ja iz Polszyi. Ja ne oczjeń haraszo gawarju pa ruski –


powiedziałam.

Zmierzyła mnie wzrokiem. Góra, dół, góra, dół. Jej usta wygięły
się w jeszcze pokaźniejszy półksiężyc, oczy się zadumały
i ponownie otworzyła usta, tym razem pokazując braki w uzębieniu.

214
– Kak ty niet gawarisz, kak gawarisz.

Po czym wróciła do zadawania nam dziesiątek pytań, nie bacząc


na to, że odpowiadamy jednym słowem lub kiwaniem głowy, bo nie
byłyśmy pewne, czy dobrze zrozumiałyśmy. Okazało się, że panie
przy kolejnych okienkach były podobnie nastawione do życia i do
nas. I żadna nie mogła zrozumieć, jakim cudem umiemy powiedzieć
tylko jedno zdanie po rosyjsku i to na dodatek przeczące temu,
jakobyśmy ten język znały.

Przy ostatniej bramce czekała nas kontrola bagażu. Babuszka


wyszła ze swojej budki i wzrokiem oceniła nasze identyczne
z zewnątrz plecaki.

– Szto tam? – zapytała twardo i oschle. Tym razem


odpowiedziała Magda, pokazując swój językowy kunszt w pełni.

– Syr. Chjeb. Kosmetiki. Ciuuuuchi. Djengi. Kamjera. Japarat.


Buti… – wymieniała zawzięcie, a oczy babuszki otwierały się coraz
szerzej z każdym zmyślonym przez Magdalenę słowem. – Ljeki…
kak… kak boooli brzuch. – Kobieta poddała się i kazała nam iść
dalej. Chyba uznała, że z takim ogarnięciem nie jesteśmy w stanie
dokonać żadnej przemytniczej zbrodni.

215
Byłyśmy w Rosji. Zatrzymało się pierwsze auto, jadące do Moskwy.
Jedna podwózka i od razu sześćset kilometrów! Słyszałyśmy, że tak
wygląda autostop w Rosji, ale i tak byłyśmy zaskoczone. Minęła
n a s p i e r w s z a m a r s z r u t k a , k t ó ra w y d u s i ł a z e m n i e ł z ę
wzruszenia. Odwróciłam się i zobaczyłam, że Magda wilgotnymi
oczyma wpatruje się w lasy za oknem. Nasz wzrok się spotkał
i porozumiewawczo do siebie kiwnęłyśmy. Cholera, to się serio
udało.

Planowałyśmy ominąć stolicę. Czas, jaki miałyśmy, wolałyśmy


przeznaczyć na odległą i dziką Syberię, a nie na miasto, do którego
zawsze możemy wrócić. O słuszności tego planu przekonała nas
cena butelki wody na stacji benzynowej blisko obwodnicy Moskwy.
Kosztowała czterdzieści złotych, a nasz budżet na miesiąc wynosił
czterysta, może pięćset złotych na osobę. Więcej nie miałyśmy i nie
posiadałyśmy kart kredytowych.

216
Na tej stacji doszło do wyjątkowego spotkania. Wyszłam
z toalety i zobaczyłam, że Magda rozmawia z jakąś kobietą
o haczykowatym nosie. Miała na głowie kapelusz, a wokół szyi
owiniętą cieniutką, prześwitującą apaszkę. Jej oczy były duże,
podkrążone, zmęczone. Podeszłam, by się przywitać.

– Nazywam się Ludmiła Pietruszewska – powiedziała nieco


okaleczonym polskim, który jednak był zdecydowanie lepszy niż
nasz rosyjski. – Mieszkałam kiedyś w Polsce. Agnieszka Osiecka,
panie znają? – Czy znamy? Oczywiście, że znamy, a nawet
kochamy. – To była moja przyjaciółka. Tłumaczyłam jej teksty na
rosyjski, współpracowałyśmy.

Byłyśmy w szoku. Nie znałyśmy wcześniej jej nazwiska, ale


wiedziałyśmy, że warto to nadrobić. Ludmiła opowiedziała nam
o czasach cenzury, kiedy za swoją działalność twórczą była
więziona, szykanowana, bita. Przez pewien czas nie mogła
przebywać w ojczyźnie. Ze względu na narzucone ograniczenia
tworzyła wtedy tylko komedie. Agnieszka Osiecka napisała songi do
jej tekstu Do dna. Pietruszewska to była silna kobieta i o takich
kobietach miała w zwyczaju pisać. Stała przed nami kobieta
historia. Jej opowieści o Rosji nie kończyły się. Ucieszyła się, że po
długim czasie może mówić po polsku. Byłyśmy zaskoczone, że to
ona poprosiła nas o zdjęcie. Była zachwycona tym, że spotkała dwie
Polki. Mówiła, że kocha Polskę bardziej niż Rosję, bo to w naszym
kraju odnalazła spokój i bezpieczne schronienie. Prosto ze stacji ze
swoim szoferem pojechała na spektakl inspirowany jej sztuką.
Tymczasem my wsiadłyśmy do ciężarówki, nie spodziewając się, że
czeka nas kilkanaście godzin nieustannej jazdy.

217

Problem z autostopem w Rosji polegał na tym, że nie pozwalano
nam tam tego stopa łapać. Każdy kierowca brał sobie za punkt
honoru znalezienie dla nas kolejnej podwózki i wypytywał przez CB-
radio, czy ktoś nie zmierza w stronę Władywostoku. Chętnych na
podrzucenie dwóch dziewcząt nie brakowało, ale nam brakowało już
sił. Był środek nocy, a nas przerzucano z kabiny do kabiny. Gdy
wysiadałyśmy z jednej ciężarówki, obok czekała kolejna. Nikt sobie
nic nie robił z naszych błagań, żeby przestać, a przecież jedyne,
o czym marzyłyśmy, to rozstawienie namiotu i przespanie kilku
godzin.

218
Grubo po północy udało nam się przerwać ten wykańczający
łańcuszek i uciec do pobliskiego lasku. Bez zbędnych ceregieli
w ubraniach położyłyśmy się w namiocie. To był dobry, lecz krótki
sen. Rano zbudziło nas szczekanie i powarkiwanie psów. Okazało
się, że w sennym amoku rozstawiłyśmy namiot w bardzo
zaśmieconym lesie, który widocznie przyciągał bezdomne sabaczki.
Zwierzęta krążyły wokół nas i wyjadały z plastikowych opakowań
resztki jedzenia. Zostałyśmy uwięzione w namiocie i czekałyśmy, aż
wreszcie opuszczą lasek, a my będziemy mogły bezpiecznie wyjść.

Pierwszy raz znalazłam się w tak brudnym kraju. Kierowcy


wyrzucali przez okno wszystko – zaczynając od petów
papierosowych, a kończąc na plastikowych butelkach i szklanych
słoikach. Wszystko trafiało na pobocza i do przydrożnych lasów.
Serce pękało mi za każdym razem, kiedy opadały szyby aut i worki
śmieci oddalały się od pędzących pojazdów. Podobno gdy nie widać
problemu, to on nie istnieje. Ale my to widziałyśmy – wschód
słońca obnażył cały ten bałagan. Jeden na drugim leżały
opakowania po jogurtach, butelki, a nawet stare obuwie i meble.
Las był wysypiskiem śmieci.

Saszka miał kabinę udekorowaną złotymi zasłonkami z czerwonym


frędzlami. W centralnej części przedniej szyby wisiał ozdobny
trójkącik z tego samego zestawu, na którym widniała prężąca swe
ciało młoda dziewczyna. Była ubrana tylko w skąpy strój kąpielowy,
oczywiście czerwony. We wnętrzu nie zabrakło kilku rosyjskich flag,
wzorzystego dywanu i puchatego koca w panterkę rozłożonego na
kanapie. Gdy jechałam do Rosji, myślałam, że zerwę ze
stereotypami, ale niestety każdy kolejny dzień pokazywał mi, ile

219
w internetowych obrazkach jest prawdy. Sam kierowca był
wyjątkowy. Miał spore braki w uzębieniu, kilka mocno zatartych,
nierównych tatuaży, srebrny łańcuch na szyi, złamany nos i dres
z trzema paskami.

220
Saszka był kochany. Najpierw trochę onieśmielony naszym
pochodzeniem i początkowym milczeniem. Po zaledwie trzech
dniach w Rosji nasze mózgi wciąż nie mogły dostosować się do
rosyjskiej mowy i szukały angielskich słówek. Języki rozwiązał
oczywiście alkohol, a jego podczas tej podróży niestety nie
brakowało.

Saszka zatrzymał się na stajance i bardzo stanowczo


argumentował, że nie możemy spać w namiocie na zewnątrz. „Tam
borsuki taaaakie balszaje! Wam nie straszna?” – powtarzał
kilkukrotnie, pokazując, skąd wychodzą i jak ogromne są zęby tych
potworów. O dziwo nikt w Rosji nie ostrzegał nas przed
niedźwiedziami, jak robili to nie-Rosjanie. Za to borsuki były na
pierwszym miejscu i każdy, nawet najbardziej rosły i ubrany
w najlepszy dres Rosjanin, drżał na samą myśl o niebezpiecznym
stworze. Żeby oszczędzić Saszce lęków, zapytałyśmy na stajance
o nocleg, jednak nie było już wolnych miejsc.

Saszka zaproponował, byśmy tę noc spędziły w jego kabinie.


Nie protestowałyśmy szczególnie, bo nocowałyśmy tak wielokrotnie
w różnych państwach. Kabiny ciężarówek zazwyczaj mają dwie
kanapy, więc kierowcy chętnie zapraszali nas na noc do środka.
Zapewne brzmi to dwuznacznie, ale osobiście uwielbiam kierowców
i boli mnie ich słaba reputacja na świecie. To często ludzie samotni,
spędzający tygodnie z dala od rodziny. Wykonują stresującą pracę,
w której grają na czas, by zdążyć na załadunek, rozładunek, przed
końcem tacho, by znaleźć miejsce na nocleg. Oczywiście, że są
wśród nich ludzie wulgarni, brudni, jeżdżący brawurowo, ale –
spójrzmy prawdzie w oczy – wśród kierowców osobówek,
biznesmenów, sprzątaczek, nauczycieli i prawników też takich nie

221
brakuje. Tutaj złą sławę budują gabaryty auta. Jednak nie mam
pojęcia, dlaczego autostop ciężarówkowy wywołuje większe emocje
niż ten osobowy. Przecież to ciężarówka nie może zmienić trasy, nie
zjedzie do lasu, nie ukryje się. Ale wróćmy do Saszki. Mężczyzna
zaprowadził nas do stajanki, gdzie zapytał o prysznic. Zapłacił za
niego i już tu pojawiły się głosy sprzeciwu. Bezskuteczne.

Prysznic był dość osobliwy. Wykładany tapetą, z drewnianym


parkietem. Wewnątrz pomieszczenia znajdowało się ozdobne
lustro w stylu rokokowym i zielone plastikowe krzesło. Do
ściany przyklejono odświeżacz powietrza w kształcie dwóch
odpoczywających na chmurce misiaków. Prysznic był raczej szybki,
bo chciałyśmy ubiec naszego gospodarza. Udało się, pod jego
nieobecność kupiłyśmy butelkę wódki i poprosiłyśmy o trzy literatki.
Usiadłyśmy przy stoliku i czekałyśmy na pierwszy rosyjski toast. To
też nie zabrzmi najlepiej, ale jednym z naszych rosyjskich celów
było napicie się z Saszą, Wanią i Miszką.

Stajanka, a bardziej karczma, była całkowicie drewniana. Sufit,


podłogi i ściany zbudowano ze zbyt mocno zaolejowanego drewna.
Podobnie stoły, na których nożem swoje imiona wyrzeźbiły tłumy
ludzi. Za barem stały przede wszystkim butelki wódki. Przy
sąsiednich stolikach siedzieli mężczyźni z obnażonymi pęknięciami
pleców. Szczerbaci, lekko pijani. W tych okolicznościach czułyśmy
się niespodziewanie bezpiecznie i swojo. Sasza mył się strasznie
długo, ale w końcu wyszedł. Wódka zdążyła się zagrzać, ale on był
pachnący, wyperfumowany i ogolony. Mina mu zrzedła dopiero, gdy
zobaczył nas z alkoholem. Chwycił butelkę i kręcąc głową,
zaprowadził nas do kabiny. Nie rozumiałyśmy, z czego wynika to
zamieszanie i dlaczego tak poirytowało go kupienie przez nas

222
butelki. Tuptałyśmy za nim, próbując dotrzymać mu kroku.
Weszliśmy do kabiny i Sasza zza fotela wyciągnął koniak Astana.

– Dzieweczki. Eto dlja was haroszyi konjak iz Kazachstana.


Dawajcie, dziewczonki, pajdzim buchać!

Usiadłyśmy, a on co sił w nogach pognał do stajanki z naszą


butelką nie najtańszej, ale też nie najdroższej wódki. Poruszał się
śmiesznie. Był chudy i zgarbiony – prawdopodobnie wpłynęła na to
jego siedząca praca. Gdy szedł, jego głowa była znacznie bardziej
wysunięta do przodu niż tułów. Wrócił, ściskając w dłoni sto
pięćdziesiąt rubli, które nam podał.

– Wy eta moji gosti, a eta Rasija.

Sasza bardzo zaangażował się w godne ugoszczenie dwóch


dziewczonek z Polski. Na dywanie między fotelami rozłożył warkocz
wędzonego sera, kilka kostek topionego, swojską kiełbasę oraz
salat, pomidory i ogórcy, którą zrobił, jak mu powiedziałam, że nie
jem mięsa. Ponownie zamiast kieliszków dostałyśmy literatki, na
których markerem oznaczyłyśmy pojemność standardowego
polskiego szkła. I zaczęliśmy pić. Sasza to był mocny zawodnik,
Kazach wychowany przy rosyjskiej granicy. Pił z najzwyklejszej
szklanki i wcale nie oznaczał na niej pojemności kieliszka czy
chociaż literatki. Był w stanie wypić dwieście pięćdziesiąt mililitrów
od przyłożenia, co wywoływało u nas odruch wymiotny.

– Dziewczonki – tłumaczył, widząc naszą dezorientację. – Mój


dziadek pracę zaczynał od wypicia wódki. Wcześniej na traktor nie
wsiadał. Wiecie, ile by trwało, gdyby miał butelkę opróżnić, pijąc
z takich małych rjumek? A tak raz dwa i do pracy!

223
Raz dwa opróżniliśmy butelkę Astany, wyjątkowo obrzydliwego
ziołowego koniaku. Sasza przekazał nam bardzo istotną wiedzę, by
wódkę zagryzać, a nie zapijać.

– Wy, Polaki duraki! – krzyczał, gdy opowiadał, jak tłusty ser


chroni przed kacem. Ratowało nas to w kolejnych tygodniach
w Rosji.

Kabina Saszki była niewielka, miał tylko jedno łóżko, które nam
odstąpił. Sam spał na siedząco za kierownicą. Następnego dnia
obudziłyśmy się, gdy byliśmy już w dalszej drodze na wschód.
Saszka na nasz widok uśmiechnął się i podał nam telefony
z ładowarkami, które przed wyruszeniem w trasę odebrał ze
stajanki. Wujek Saszka, nasz pierwszy opiekun ze wschodu.





224
Kolejny dzień spędziliśmy razem. Od Saszy biło ciepło i wzbudzał
w nas ogromne pokłady sympatii. Podejrzewam, że gdybym
spotkała go w Polsce, w ciasnej uliczce po zmroku, zadrżałyby mi
kolana. Ale tutaj, widząc, ile jest w nim dobra, miałam ochotę
p r z y j a ź n i e p o c zo c h ra ć r e s z t k ę j e g o w ł o s ó w. Te g o d n i a
przekroczyliśmy granicę kontynentów i minęliśmy Ural. Europę
i Azję dzieli drewniana brama, którą wtedy jakimś cudem
przeoczyłyśmy. Na poprawę humoru nasz kierowca zatrzymał się
przy stojącej w taktycznym miejscu jadłodajni. Cała Syberia, od
Uralu aż po Władywostok, wygląda podobnie – długa wstęga drogi
otoczona lasami. Co pięćset kilometrów większe miasto, a co sto
kilometrów stajanka. Ciężko tam o atrakcje turystyczne, więc
mieszkańcy tworzą je sami. Na przykład zamykają niedźwiedzie
w klatkach lub wystawiają wypchane zwierzęta na poboczu. Akurat
tamta knajpa stała przy historycznym czołgu, co działało – wiele
mijających Ural osób decydowało się zatrzymać właśnie tam. Dla
nas to nie była zaskakująca ani porywająca rozrywka, lecz Sasza
nalegał, byśmy weszły na czołg. Drżącymi z braku alkoholu dłońmi
chwycił aparat i zrobił nam kilkanaście zdjęć. Każde kolejne było
bardziej rozmazane i na każdym kolejnym miałyśmy szersze
uśmiechy.

Gdy zeszłyśmy z czołgu, ktoś wcisnął nam w ręce wypchanego


rysia. Sasza wykorzystał okazję, położył martwe zwierzę w wysokiej
trawie, a nam kazał przy nim kucnąć. Nastąpiła kolejna seria
szybkich fotografii. Nasz kierowca był dumny z zapewnionej nam
rozrywki.

Po wszystkim weszliśmy do baru. O każdym rosyjskim barze
mogłabym mówić godzinami. W tym konkretnym stoły były

225
wyłożone śliską ceratą w święte mikołaje. Na barze ustawiono różne
smaki soków „dobryj napój”. Krzątały się tam kobiety w kwiecistych
czepkach i opinających ciało fartuchach. Na ścianach były
rozwieszone obrazy – od martwej natury z czerwonymi różami
w roli głównej aż po pejzaże z rozpędzonym stadem koni. Moim
faworytem był jednak Jezus w 3D, który unosił i opuszczał dłoń
w zależności od kąta patrzenia. Stały tam trzy stoły z ławami, na
których siedzieli mężczyźni z tak samo nonszalancko opuszczonymi
spodniami jak ci z poprzedniej stajanki. W rogu był kolejny stół,
a na nim przeróżne mięsne dania – panierowane kotlety, bitki
i udka kurczaka. Na tym samym stole stał telewizor, w którym jak
na ironię emitowano film o Hitlerze.

Ke l n e r ko - k u c h a r ko - b a r m a n k a p raw i e z a b i ł a m n i e
wzrokiem, gdy Sasza wspomniał, że nie jem mięsa. Próbowałam ją
udobruchać, cichutko szepcząc trzy słowa: kartoszki, chljeb i salat,
ale widocznie nie uznawała dań bezmięsnych za posiłek. Nagą
dłonią chwytała różne rodzaje mięsiw i pytała, czy to akurat mogę
jeść. Jakby świniak nie zaliczał się do mięs tak samo jak kurczak.
Wreszcie dostałam purée z masłem, chleb i szklankę słodkiej
herbaty. Wegetarianizm w Rosji nie należał do najprostszych,
podobnie jak trzymanie linii. Magda mogła najeść się tłustymi
golonkami, kotletami schabowymi i zupą szczi. Ja spędziłam
miesiąc, jedząc chleb z sosem chilli, ziemniaki, marchew
i sporadycznie jajka, o ile udało mi się dogadać ze sprzedawcą.
Rosjanie mają także problem z określeniem, co zalicza się do
mięsa, a co nie. Wprawdzie w Polsce też wielokrotnie słyszałam
pytanie, czy jem pasztet i rosołek, jakby te dwa dania nie powstały
z mięsa, jednak w Rosji to weszło na inny poziom. Często

226
kłamałam, że mam uczulenie na mięso, żeby oszczędzić sobie i im
tłumaczeń, czym jest wegetarianizm.

– U nas jest zupa.

– Ale pewnie na mięsie?

– Nie na mięsie, na kiełbasie.

– Kiełbasa to mięso.

Ostatnie zdanie wyprowadzało z równowagi te absolutnie
niefiligranowe panie, które tłumaczyły mi, że kiełbasa to kiełbasa, a
mięso to mięso. Najpierw myślałam, że to tylko pojedyncze
przypadki, lecz okazało się, że to powszechne twierdzenie. Tak że
kiełbasa to kiełbasa. Musiałam zostać przy ziemniakach.

Do posiłku często dodawano kieliszek wódki, na rozgrzanie
żołądka. Nie robiło większej różnicy, czy przyszliśmy na śniadanie,
obiad czy na kolację. Wódka, słodka herbata i cukierki zawsze stały
na stole. Wtedy też tak było, wysokoprocentowy alkohol rozgrzał
nam żołądki chwilę przed przyjęciem porcji tłustych ziemniaków z
masłem.



227
Przed nami były kolejne długie kilometry i kolejna noc w kabinie
Saszy. Porozumiewaliśmy się już swobodnie i same byłyśmy
w szoku, że tak szybko poczułyśmy rosyjską mowę. Rozmawialiśmy
o wszystkim, o życiu w Polsce i o sytuacji we Francji. Rosjanie
chętnie pytali nas o Holandię, która jawiła im się jako wylęgarnia
wszelkich nieprzyzwoitości i kraj, w którym seks uprawia się
w miejscu publicznym, geje i lesbijki stanowią większość i nikt nie
wierzy w Boga. Pytali, czy u nas jest wojna, skoro wojowniczy
Ukraińcy są naszymi sąsiadami. Wydawało się, że mają niewielkie
pojęcie o świecie. Nie mogłam ich za to winić czy wyśmiewać.
W każdej stacji telewizyjnej przemawiał Putin i pokazywano
drastyczne nagrania z Rosjanami ginącymi przy ukraińskiej granicy.
Mimo że przypuszczali, iż są oszukiwani, nie mieli pojęcia jak
bardzo. Wiele razy próbowałyśmy im pokazać informacje
z zagranicznych mediów, ale większość stron internetowych była
tam skutecznie blokowana.

Kilkukrotnie pytano nas, czy podczas drugiej wojny światowej


Polska stała po stronie Rosji czy Niemiec. Nie przyjmowali do
wiadomości, że to właśnie Polska była bita przez obie strony. To nie
mieściło im się w głowach.








228
229
Sasza nie lubił prezydenta. Jeszcze przed Uralem słyszałam
same pochwały na temat rządzącego, ale później nastroje się
zmieniły, podobnie jak jakość życia i ceny, a zabudowa stała się
skromniejsza. Wkroczyłyśmy do biednej Rosji, tej azjatyckiej,
i słyszałyśmy historie, od których włos się jeżył na głowie. Kilka lat
wcześniej Saszka przejeżdżał przez Ural podczas swojej stałej trasy
do Krasnojarska. Ale tego dnia niespodziewanie spadł śnieg. Opady
były tak intensywne, że zatrzymał się przy najbliższej stajance
i… tam został. Podobnie jak wielu innych kierowców utknął w górach
bez wody, jedzenia i ogrzewania. Nasłuchiwali w radiu słów Putina,
który zapewniał, że na Ural zostały wysłane służby ratunkowe. Ale
nikt do nich nie dotarł, zostali tam sami. Przez cztery dni Sasza
gościł w swojej maleńkiej kabinie pięcioosobową rodzinę, którą
wykarmił swymi zapasami. Na kuchence gazowej topili śnieg
i gotowali kaszę. Żadna pomoc nie dotarła. Trudno sobie wyobrazić,
jaki los spotkałby tamtą rodzinę, gdyby nie mieli tyle szczęścia i nie
spotkali Saszy. Kiedy to opowiadał, oczy miał pełne łez, a wargi mu
drżały. Wtedy przyjrzałam się jego spracowanym, żylastym
dłoniom. Jego zmarszczkom, których było zdecydowanie zbyt wiele
na ten wiek. Jego zniszczonym zębom i wykrzywionym
nadgarstkom. Co chwilę wyginał obolałe plecy, by poczuć odrobinę
ulgi.

Przyglądałam się też kobietom sprzedającym ziemniaki na


poboczu – owinięte w chusty siedziały naprzeciw swoich
drewnianych domków. Próbowałam sobie wyobrazić, jak zimno musi
w nich być, gdy temperatury na Syberii spadną do minus
czterdziestu stopni. Siedziały na taborecikach w grubych skarpetach
i wzorzystych spódnicach za kolano. Wyglądały jak moja babcia –

230
tak samo niziutkie, okrągłe, pulchne i zarumienione, z długimi
siwymi włosami ukrytymi pod chustą. Przyglądałam się dzieciom
bawiącym się samotnie przy bagnach albo pracującym i noszącym
drewno na opał. W rosyjskiej uprzejmości tkwiło mnóstwo
cierpienia, wyrzeczeń i trudów. A może właśnie to sprawiło, że
mieszkańcy Syberii są najbardziej gościnnymi i pomocnymi ludźmi,
jakich spotkałam. Absurdalny wydaje się fakt, że to przed nimi
ostrzegano mnie najczęściej.

231
Kolejna noc wyglądała podobnie. Dołączył do nas kolega Saszy.
Wania, podobnie jak jego przyjaciel, pił wódkę ze szklanki, więc
szybko skończył się zapas Astany. Razem z Saszą ruszyliśmy na
misję. W ciemnościach pośród bezkresnej Syberii znaleźliśmy budę,
coś jakby mały garaż zbudowany z blachy. Sasza poklepał każdą
ścianę. Przestał dopiero, gdy z wnętrza zaczęły dochodzić oburzone
jęki i ciężkie kroki. Blaszane drzwi otworzył otyły Mongoł.
– Szto?

– Nam nada konjak.

Mongoł zniknął we wnętrzu i po chwili wręczył nam dwie butelki


alkoholu. Jego wyraz twarzy nie zmienił się ani na sekundę.
Wybudzony, oślepiony latarkami nie był w stanie cieszyć się łatwym
zarobkiem. Trzasnął drzwiami i prawdopodobnie padł jak kłoda na
swoją kanapę.

232
Po trzech wspólnych dniach z Saszą nadszedł czas rozstania.
Nie obyło się bez prezentów. Magda otrzymała okulary
z kryształkiem marki Ballantine’s oraz koszulkę z trzema paskami.
Dla mnie była czapka z daszkiem z logo BMW i łańcuch na
nadgarstek, taki, jaki na szyi nosił Sasza. Do tego jego zdjęcie
paszportowe. Żegnaliśmy się ze łzami w oczach. Saszka był naszym
dobrym wujkiem, a ja zawsze będę się uśmiechać, widząc jego
bandycką twarz w portfelu Magdy.

Autostop w Rosji jest banalnie prosty. Jedna droga prowadzi


z Moskwy aż do Władywostoku. Naprawdę trudno się zgubić.
Najdłużej łapałyśmy może dwie minuty i każda podwózka oznaczała
pokonanie co najmniej pięciusetkilometrowego dystansu. Sasza
przed odjazdem pokazał nam, którą z dróg z rozwidlenia mamy się
kierować, by ominąć Krasnojarsk i jechać w stronę kolejnego
dużego miasta – Nowosybirska.

Stresowałyśmy się, stojąc w tamtym miejscu, bo chwilę


wcześniej widziałyśmy kontrolę policyjną. Wciąż nie podbiłyśmy
karty migracyjnej, więc w gruncie rzeczy byłyśmy w Rosji
nielegalnie. Tego dnia mijał tydzień naszego pobytu, czyli ostatni
termin na zdobycie pieczątki. Nie mogło być inaczej – jak tylko
wystawiłyśmy karton z napisem „NOWOSYBIRSK”, powolutku zbliżył
się do nas radiowóz. Wiedziałyśmy, że wszystko można załatwić
łapówką, ale nie miałyśmy w tej kwestii żadnego doświadczenia,
a fakt, że pierwsza w życiu łapówka ma zostać wręczona
rosyjskiemu mundurowemu, dodawał sytuacji dramaturgii.

– Magda, szykuj paszporty – powiedziałam i ruszyłam na front


z misją załagodzenia sytuacji.

233
Radiowóz się zatrzymał. W środku był tylko jeden policjant.
Powoli opuścił szybę na korbkę. Powiedział coś bardzo szybko,
a stres sprawił, że nie zrozumiałam ani słowa.

– Nie panimaju – wydukałam, próbując odczytać cokolwiek


z jego twarzy.

– Dziewuszki, eta nie daroga na Nowosibirsk, eta daroga na


Krasnajarsk. – Dłonią wskazał nam drugą część rozwidlenia
i odjechał, kręcąc głową.

Kamień spadł nam z serca, dłuższą chwilę nie mogłyśmy dojść


do siebie i minęło trochę czasu, nim przeszłyśmy na drugą stronę
ulicy. Minutę później siedziałyśmy w kolejnej ciężarówce, w drodze
do Nowosybirska.

234
Zdanie „dawajcie, dziewczonki, pajdzim buchać” towarzyszyło
nam od samego początku. Rosjanie chętnie zapraszali nas na
wszelkiego rodzaju alkohole i nie przyjmowali odmowy. Po tygodniu
w Rosji miałyśmy dość. Doskwierało nam też spanie w kabinach,
marzyłyśmy o takim zwyczajnym, niewygodnym spędzeniu nocy
w namiocie. Tęskniłyśmy za swobodnym plotkowaniem, bo nasz
słowiański język nie gwarantował anonimowości.

Był wieczór, który rozpoczął serię najśmieszniejszych dni


w naszym życiu. Od dawna nie miałyśmy takiego humoru, bawiło
nas wszystko – nawet to, że po zmroku stoimy na obwodnicy, leje
deszcz i mimo fikuśnych kamizelek odblaskowych jesteśmy
niewidoczne dla kierowców. Ale to w końcu Rosja i nie trzeba długo
czekać na stopa. W końcu zatrzymał się amerykański tir, ten
z długim przodem, którego na pewno każdy kojarzy z filmów drogi
o buntownikach. A w środku on – Jura ze Złotym Zębem.
Wyjątkowo duży i mięsisty jak na Rosjanina. Zaprosił nas do
środka, a my ogromnie wdzięczne skorzystałyśmy i przed wejściem
ściągnęłyśmy buty, pamiętając o schowanych w skarpetkach
pieniądzach. Usiadłam na kanapie, która w amerykańskich kabinach
znajduje się tak daleko kierowcy, że nie sposób prowadzić rozmowy.
Siedziałam tam w ciszy, wtulając się w ciepły wełniany koc,
i usnęłam. Przebudziłam się na chwilę, gdy obok mnie położyła się
Magda. „Powiedział, że mam się wyspać, bo opada mi głowa”. I tak
jechałyśmy przez bezkresne lasy, bujając się na łóżku w kompletnej
ciemności. Jura obudził nas dopiero, gdy byliśmy na stajance.

235
– Dziewczonki, tu jest toaleta. Umyjcie się, zjedzcie coś. Ja idę
do restauracji, jak wrócę, przygotuję wam łóżko na górze. Jutro
jadę dalej do Irkucka. Prześpijcie się.

Przystałyśmy na tę propozycję, bo pogoda nie zachęcała do


wyściubiania nosa z ciężarówki. Zostawił nas same na dwie godziny
w swojej kabinie. Miał tam wszystko: pieniądze, elektronikę
i dokumenty. Jednak ufał nam, a my ufałyśmy jemu. O prysznicu
niestety nie było mowy, stał tam tylko wychodek. Murowane ściany
i dziura pośrodku. Osobna dla mężczyzn i „żęsin”. O rosyjskich
wychodkach mogłaby powstać cała książka. Każde wyjście za

236
potrzebą mnie stresowało, bo nie wiedziałam, na jakie warunki
trafię. Zdarzały się toalety grupowe, w których w jednym rzędzie
znajdowało się kilka dziur. Ludzie kucali obok siebie i w zasadzie
mogliby trzymać się za ręce. Gdy do nich wchodziłam, w oczach
miałam śmierć. Spróchniałe deski odsłaniały głębokie dziury
wykopane w ziemi, wypełnione ludzkimi odchodami. Rosyjskie
wychodki były naszym małym przekleństwem, przez nie
doceniłyśmy nawet woodstockowe toi toie.

Zrobiłyśmy, co mogłyśmy. W ruch poszedł baniak z wodą,


chusteczki nawilżane i żel antybakteryjny. Założyłyśmy ostatnie
w miarę czyste ubrania i czekałyśmy na powrót Jury. Wrócił
najedzony i ucieszony. Wskoczyłyśmy na górne łóżko, Jura położył
się u siebie, zgasił światło i trzykrotnie padło „dobrej noczi”.

Patrzyłam na Magdę ze łzami radości w oczach. Udało się,


trafiłyśmy na kierowcę, który nie chciał z nami pić, raczej nie
nalegał na rozmowę, ale cieszył się własnym towarzystwem. To było
coś nowego. Patrzyłyśmy na siebie i chichotałyśmy otulone w nasze
śpiwory. Zamknęłam oczy i odleciałam.

Nagle zapaliło się światło. Przebudziłyśmy się i zobaczyłyśmy


głowę Jury wystającą tuż obok skraju naszego łóżka.

– Dziewczonki! A buchać to wy buchacie?

– Noooo… ciut, ciut – odpowiedziałam i wiedziałam, że prędko


tego pożałuję.

Jura wyciągnął ogromną butelkę rumu. Coś było nie tak z tymi
wschodnimi pojemnościami: kiedyś poprosiłyśmy o dwa piwa,
dostałyśmy dwie dwulitrowe butelki, Sasza pił wódkę ze szklanki,
a teraz „ciut, ciut” okazało się pokaźną butlą z brązowym płynem.

237
Niezgrabnie zeskoczyłyśmy z łóżka i zaczęłyśmy szukać
odpowiedniej „zakuski” – jak uczył nas wujek Saszka. W plecakowej
otchłani znalazłyśmy trochę sera, krakersów i herbatników. Jura
zbudował mały stolik i po chwili nasza nie domówka, a kabinówka
była gotowa do rozpoczęcia. Uderzył spodem butelki o kolano,
potem o łokieć, o ramię i na końcu energicznie strzelił płaską dłonią
w dno. Otworzył bez zdejmowania banderoli, więc alkohol przelewał
się po resztkach papierka. Wypełnił kieliszki, które wyjątkowo były
standardowej pojemności, i wznieśliśmy toast:

– Za znakomstwo – powiedział Jura i przechyliliśmy kielonki.


Oczywiście na jednym się nie skończyło. Nim zdążyłyśmy wyrazić
sprzeciw, pośpiesznie napełnił kolejny. Jura aż promieniał
szczęściem, a jego uśmiech odsłonił jeszcze dwie skryte w głębi ust
złote koronki. Wydaje się, że ten wielki mężczyzna o twarzy misia
był samotny nie tylko we własnej kabinie, ale i w życiu. Pokazywał
zdjęcia córek, lecz nigdy ich matki i zgrabnie omijał ten temat.
Jednak o córkach mówił dużo, bo były niemalże w naszym wieku.
Nie wiedziałyśmy, jak zareagować na ich selfie w bardzo rosyjskim
stylu. To było trudniejsze niż zazwyczaj, ale nauczyłyśmy się
w końcu wychwalać urodę córek kierowców. Mam jednak wielką
nadzieję, że mój ojciec nigdy nie chwalił się mną w ten sposób.

– Krasawica. Oczjeń, oczjeń – tyle mogłyśmy powiedzieć, a Jura


był zachwycony i dumny. Napełnił kolejny kieliszek i przechylił go,
nim zdążyłyśmy chwycić swoje. Uśmiech nie schodził mu z twarzy,
a my nie miałyśmy siły, by przerwać ten alkoholowy maraton.

– Paslednij stakan – powiedziałam kilka razy, dając do


zrozumienia, że to naprawdę musi być ostatnie podniesione szkło
i czas spać. Ale Jura ze Złotym Zębem nie słuchał i nie zamierzał

238
odpuszczać. Nie miałyśmy wyjścia – rozmawialiśmy i śmialiśmy się.
Z każdym wypowiedzianym zdaniem uczyłyśmy się nowych zwrotów
po rosyjsku. Było z tego wiele korzyści, ale wolałybyśmy popijać
wodę.

Jura padł na swoje łóżko, a my jeszcze mniej zgrabnie niż


wcześniej wdrapałyśmy się na górę. Usnęliśmy bardzo późno,
butelka została porzucona niemal pusta. Obudził nas dopiero dźwięk
silnika – ruszaliśmy w stronę Irkucka.

Jura pożegnał się z nami z żalem, ale też z wdzięcznością za


dotrzymanie mu towarzystwa na tym ciężkim do zniesienia świecie.
A my łapałyśmy dalej, tym razem trzymając w dłoni słoik domowej
konfitury, którą zrobiła mama Jury. Taki prezent był bezcenny,
nawet nie miałam odwagi schować go do plecaka. Dumnie
dzierżyłam słoik w dłoni i przytulałam do piersi.

– Jeszcze Miszki nie było – rzuciła bez kontekstu Magda. Jej celem
było poznanie osób o najbardziej rosyjskich imionach. – I ogórka
małosolnego bym zjadła.
Rozmowy przy łapaniu stopa zazwyczaj tak wyglądały.
Wyrzucałyśmy z siebie spontaniczne myśli, które czasem prowadziły
do kłótni, ale byłyśmy wyjątkowo zgranym duetem. W zasadzie
pamiętam tylko jedną kłótnię, która rozpętała się między nami
podczas pierwszej podróży i dotyczyła potrzeby fizjologicznej.
Krzyczałyśmy na siebie jak opętane, dopóki nie dotarło do nas, jak
głupi jest powód sprzeczki. Oczywiście często się nawzajem
irytowałyśmy, żadna nie była święta, ale dzielnie znosiłyśmy swoje
humorki.

239
Zatrzymała się ciężarówka, co nie było zaskoczeniem, bo od
dnia, w którym przekroczyłyśmy granicę, nie jechałyśmy niczym
innym. W kabinie leciała bardzo głośna rosyjska muzyka,
a kierowca poruszał głową w tym samym rytmie w przód i w tył.
Miał na sobie rozciągnięty biały podkoszulek, srebrny łańcuch na
szyi i okulary pilotki. Piękny widok. Wsiadłyśmy.

– Mjenja zawut Miszka – powiedział. – Haczycie małosolnyj


ogórcyi?

Magda zrobiła wielkie oczy i otworzyła usta. Wiedziałam, że


poczuła w sobie czarodziejską siłę. Mnie to szczególnie nie
zaskoczyło, bo moja przyjaciółka ma niezwykłe szczęście do
otrzymywania tego, o co poprosiła na głos. Kiedyś powiedziała, że
marzy jej się przejażdżka czerwonym kabrioletem, i po pięciu
minutach obok nas zatrzymało się właśnie takie auto. Gdy
wracałyśmy z imprezy, rzuciła, że chciałaby wsiąść do wozu
strażackiego, nagle pojawił się taki pojazd i zaproszono nas do
środka. Miszka i ogórki małosolne przy tym wysiadały, ale nie
powiem, to był miły zbieg okoliczności.

Miszka nie wjeżdżał do Irkucka. Odbijał sto kilometrów przed


miastem. To była nasza szansa, by wreszcie spać w namiocie. Bez
alkoholu, bez imprezy i bez rozmownych Rosjan. Lubiłyśmy te
wieczory, ale jednak potrzebowałyśmy przerwy. Misza pożegnał się
z nami na stacji, a my poszłyśmy do łazienki, gdzie za kilka złotych
m o g ł y ś my w z i ą ć p r y s z n i c . G d y b y m o ż n a b y ł o s t a ć s i ę
niewidzialnym, właśnie tam włączyłybyśmy tę funkcję. Chciałyśmy
uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, bo bałyśmy się, że znów
ktoś zaprosi nas do wspólnego stołu biesiadnego. Jednak nie

240
sądziłyśmy, że tę niewidzialność zapragniemy włączyć, gdy
będziemy tylko we dwie.

Prysznice w Rosji są równie specyficzne, jak wychodki. Kierowcy


ustawiają się w długiej kolejce i są wpuszczani grupami. Każda
z grup ma piętnaście minut na kąpiel. Zazwyczaj wchodzi
jednocześnie trzech, a nawet czterech mężczyzn. Pierwszy raz
stałyśmy wtedy w takiej kolejce. Byłyśmy tylko we dwie
i czekałyśmy, aż poprzednicy wyjdą z pomieszczenia. Porządku
pilnowała gruba Rosjanka, która pobrała od nas opłatę.
Niecierpliwie zerkała na zegarek. Minę miała taką, że nie
chciałabym być w skórze tych, którzy kiedyś przekroczyli magiczną
granicę piętnastu minut. Stałyśmy pod ścianą w ciszy, ta kobieta
nas przerażała i nie chciałam jej rozgniewać niepotrzebną rozmową.
Sytuacja stała się krytyczna, gdy do pomieszczenia wszedł jeden
z kierowców. Śmierdziało od niego wódką i papierosami.

– A co, jeśli wpuszczają po trzy osoby? – zapytałam Magdę,


ale nie oczekiwałam odpowiedzi. Ona też nie pisnęła słowa
i z obrzydzeniem przyglądała się owłosionym ramionom mężczyzny.
Miał nieprzyjemny odruch charkania i głośnego przełykania śliny.
Uśmiechnął się do nas, pokazując braki w uzębieniu, łatwiej byłoby
zliczyć zęby niż przerwy. Wreszcie drzwi się uchyliły i wyszła jedna
osoba, za nią kolejna i… na tym koniec. Kamień spadł nam z serca
i we dwie weszłyśmy do środka. Tam po raz pierwszy musiałyśmy
zmierzyć się ze wstydem związanym z własną nagością.

Po prysznicu poszłyśmy na stację benzynową. Była wyjątkowo


nowoczesna i europejska. Zupełnie inna niż te, które znałyśmy
z Rosji. Znajdowała się tam restauracja z bufetem, równymi

241
stolikami i błyszczącym barem. Toalety oczywiście nie było, ale już
przywykłyśmy, że nawet przy hotelach stoją wychodki.
Zamówiłyśmy napój, podłączyłyśmy telefony oraz aparat do prądu
i czekałyśmy przy najmniej rzucającym się w oczy stoliku, aż
wyschną nam włosy. Na każdego patrzyłyśmy z byka, wzrokiem
podejrzliwego człowieka. Po raz pierwszy starałyśmy się wyglądać
nieciekawie i sprawiać wrażenie osób niechętnych wobec innych,
zamkniętych i niezbyt wesołych. Nosy miałyśmy spuszczone na
kwintę, a usta wykrzywione w grymasie. To był ogromny wysiłek!
Niełatwo się nie uśmiechać, gdy jest się blisko celu, gdy wszystko
idzie po naszej myśli, kiedy spełnia się swoje marzenie! Ale udało
się – nikt nie podszedł. Po cichutku wymknęłyśmy się ze stacji
i zrobiłyśmy to, czego od dawna nie musiałyśmy robić –
poszukałyśmy miejsca na namiot.

Najpierw zawędrowałyśmy za prysznice, ale trawa wokół był


bardzo wysoka i zwiastowała chłodną, mokrą noc. Postanowiłyśmy
poszukać czegoś lepszego. Na chwilę przysiadłyśmy przed wejściem
do łazienek, żeby narzucić na siebie więcej ubrań, bo komary
znowu zaczynały dokuczać. O, to bym wymieniła jako wadę Syberii.
Komary i malutkie muszki, które kąsają i wchodzą pod skórę.
Uprzykrzały nam życie. Z tyłu pamiętnika zrobiłyśmy nawet
tabelkę, w której zaznaczałyśmy liczbę ukąszeń.

Gdy grzebałam w plecaku, dostrzegłam zdezelowany samochód.


To była jakaś nowsza wersja Łady, ale okropnie zniszczona. Nie
miała dwóch błotników, zderzaka i jednego lusterka. Auto
pokrywała rdza, a tablica rejestracyjna była krzywo przymocowana.
Zajrzałam do środka i rzuciłam pomysł. Zrobiłam to tak, by

242
zabrzmiał jak żart, ale tak naprawdę liczyłam, że Magda podłapie tę
ideę:

– A gdybyśmy spały w nim? Wygląda na opuszczony.

Magda już się podnosiła, żeby obejrzeć auto w środku, lecz


drogę zablokował jej barczysty Rosjanin.

– Kto ti? – zapytał. Nie wiem, skąd to się bierze, ale Rosjanie
mają zabawną tendencję do zadawania tak krótkich pytań. Kto ti?
Szto wy? Kak wy? Atkuda wy? W połączeniu z posturą wielu z nich
brzmi to komicznie.

– Putieszestwiennik! 2 – odpowiedziałam jak wyćwiczony,


doświadczony żołnierz.

– Atkuda wy? – zapytał mężczyzna, odrzucając głowę do tyłu.

– My iz Polszy! – Wiedziałam, że trzeba czym prędzej zakończyć


rozmowę, bo robiło się niebezpiecznie.

Zazwyczaj piątym pytaniem zadanym przez Rosjanina była


„buchać buchacie?”, dlatego pospiesznie spakowałam plecak i już
wkładałam go na plecy, gdy usłyszałam:

– Kuda wy? – No brakowało tylko pytania, dokąd idziemy.


Trochę nie przemyślałam odpowiedzi, bo wyznałam prawdę. Czyli
sprzedałam mu supertajną informację, której raczej nikomu nie
zdradzamy. Powiedziałam, że idziemy rozbić namiot i spać.
I ruszyłyśmy z kopyta. Plecaki podskakiwały na naszych plecach
przy intensywnym marszu, bo w pośpiechu nie zapięłyśmy
wszystkich pasów. Rosjanin coś krzyczał, ale się nie odwracałyśmy.
Niewiele dzieliło nas od ponownego picia wódki, czułyśmy to
w kościach. Maszerowałyśmy nieoświetlonym poboczem przy

2 Putieszestwiennik – ros. podróżnik.

243
głównej trasie prowadzącej do Irkucka. Trawa wokół była tak samo
wysoka, a teren podmokły. Na horyzoncie widziałyśmy ciemny pas
lasu. Pomyślałyśmy, że w lesie łatwo o niewielką polankę na mały
namiot.

Nasze cienie były coraz wyraźniejsze, aż wreszcie sprawca tego


efektu zatrzymał samochód centralnie za nami. Nie wierzyłam
własnym oczom. Auto, które się zatrzymało, było dokładnie tym, do
którego chciałam się włamać, by spędzić tam noc. Najwyraźniej nie
było ani opuszczone, ani niczyje. Właścicielem i kierowcą był nasz
nowo poznany kolega ze stacji. Towarzyszył mu Iger, Buriat –
chłopak o mongolskich korzeniach. Jego uroda była w dużej mierze
rosyjska, ale twarz miał okrągłą jak księżyc, a oczy małe, skośne
i ciemne.

– Kuda wy? – zapytał raz jeszcze. – Taka trawa jest aż do


Irkucka! Wykosiliśmy wam trawnik przy stacji, pod kamerami.
Dawajcie, dziewczonki, nazad!

Jakkolwiek irracjonalne to się może wydać, zważając na fakt, że


był środek nocy, znajdowałyśmy się na Syberii i dwóch mężczyzn w
zdezelowanym aucie zapraszało nas do środka, ta propozycja
zdawała się bardzo rozsądna. Wsiadłyśmy do samochodu
i wróciłyśmy na stajankę.

Faktycznie, podczas naszej nieobecności wykosili spory placyk


centralnie pod kamerą. Obok leżały jeszcze narzędzia – kosiarka
i ręczna kosa. Zaparkowali przed przygotowanym miejscem
i ponownie włączyli reflektory. Przy takim oświetleniu bez problemu
rozstawiłyśmy namiot, po czym wrzuciłyśmy do środka nasze
plecaki i śpiwory. Jednak kultura nakazywała nam podziękować

244
chłopakom za pomoc. Podeszłyśmy do auta, zapukałyśmy w szybę
i rzuciłyśmy:

– Spasiba, spasiba balszoj.

Tymczasem oni byli skorzy do rozmowy. Nim się obejrzałyśmy,


zaczęło padać i musiałyśmy skryć się w ich samochodzie.
Opowiadałyśmy im o swojej podróży, o bajkalskim celu i o Polsce.
Bardzo chciałyśmy iść spać, ale czułyśmy się wobec nich
zobowiązane. Poza tym ich towarzystwo było naprawdę miłe.

– Dziewczonki! – Ups, to był ten moment. – A samogon wy


znacie?

– Niet – odpowiedziałyśmy chórem.

– Anormalnyj – powiedział Iger, a minę miał taką, jakby


zobaczył ducha własnej prababki.

Po chwili mężczyźni mieli gotowy plan działania. Opowiedzieli


nam o babuszce, która mieszka niedaleko, kilka kilometrów od
głównej drogi. Stwierdziłyśmy, że samogon to coś, czego należy
spróbować. A co, jeśli to była jedyna okazja? Łada odpaliła silnik
z nieskrywanym trudem i ruszyliśmy. Niespodziewanie zjechaliśmy
z głównej drogi i pędziliśmy przez pustkowia, ledwo widoczną trasą.
Nie miałam pojęcia, jakim cudem orientują się, gdzie jesteśmy.
Byłam tym bardziej zdziwiona, że na tej dziwnej drodze mijaliśmy
inne auta i spacerujących ludzi. A najbardziej niezwykłe było to,
że stara łada kryła w sobie możliwości wręcz off-roadowe.
Nareszcie dojrzeliśmy małą chatkę z ogromną bramą i potężnym
ogrodzeniem. Pomyślałam, że jeśli tak strzegą tego samogonu, to
musimy go spróbować. Iger wziął butelkę po Ice Tea i zapukał do
bramy. Gdy czekał, ze zniecierpliwienia przestępował z nogi na

245
nogę. Brama uchyliła się i w szparze pojawiła się ręka czekająca na
butelkę. Iger podał pojemnik wraz ze zwiniętym w rulon
banknotem. Chwilę później ręka znów się pokazała, tym razem
z wypełnioną butelką. W środku kołysała się niewielka ilość
samogonu. Ta objętość cieszyła nas bardziej niż cokolwiek innego.
Starczało na dwa małe łyki dla każdego.

Wróciliśmy na stację, zakupiliśmy zakuskę i zabraliśmy się za tę


wyjątkową konsumpcję rosyjskiego klasyka.

– Magdalenka! Dzierżyj samogon!

Magdalenka nie tylko dzierżyła, ale odkręciła, przechyliła


butelkę i wlała „damaszny” alkohol do ust. Skrzywiła się jakby
z bólu, szybko chwyciła sałatkę i zjadła połowę opakowania, żeby
zabić smak oraz zapach trunku. Na mnie zadziałało podobnie.
Samogon nie był smakołykiem, lecz naszym cierpieniem
i przekleństwem. Iger i jego barczysty kolega pili go rosyjskim
sposobem „na zapach bobra”. Wąchali swoje rękawy, łykali i znowu
wąchali. Bez popijania i zagryzania. Zastanawiałam się, czy
wychowanie w Rosji nie wypaliło im kubków smakowych.
S p r ó b o wa ł a m z a p a c h u b o b ra ty l ko ra z , a l e z w h i s ke y.
Z samogonem nie było o tym mowy.

Na szczęście specyfik skończył się dość szybko i mogłyśmy się


w spokoju wyspać. Kolejny dzień miał być tym wielkim, kiedy
dotarłyśmy nad najgłębsze jezioro świata. Bajkał.

246
Łapałyśmy stopa na trasie prowadzącej na wyspę Chużyr. Podszedł
do nas jakiś facet. Był dość, hm, nietypowy. Wychudzony
i zgarbiony. Miał na sobie białą koszulę z długim rękawem, uszytą
z jakiegoś sztucznego, śliskiego i lśniącego materiału. Spodnie też
miał niby eleganckie, czarne. Na stopach klapki, a na głowie czapkę
z daszkiem. Jego oczy były zapadnięte, ale najbardziej
zapamiętałam to, że miał tylko dwa zęby – górne kły. Stanął obok
nas i nie odezwał się słowem. Sterczał tak i z otwartą buzią

247
wpatrywał się w nasze twarze. Obecność mężczyzny nie pomagała
w zatrzymaniu auta, bo jego odbiegająca od „normy” aparycja nie
wzbudzała zaufania. Samochody mijały nas jeden po drugim.
Zabrałyśmy plecaki i odeszłyśmy kawałek dalej, ale mężczyzna
zrobił to samo. Przeniósł się za nami i stanął obok.

– Co pan robi? – spytałam.

Mówił bardzo niewyraźnie, tak że wyłapywałam tylko


pojedyncze słowa. Było coś o pracy, coś o jego domu. Praktycznie
szeptał, ale zbliżenie się do niego nie wchodziło w grę, bo przez
wielką przerwę między dwoma zębami tryskały krople śliny.
A potem powiedział, że mamy iść spać do niego do domu. Było
jeszcze przed południem.

– Niet, spasiba.

On jednak nie ustępował. Mówił dalej, coraz więcej i coraz


ciszej. Żaden z kierowców nie chciał się zatrzymać, widząc nas
w takim towarzystwie. Jednym z moich ulubionych sposobów na
zniechęcenie natrętnych towarzyszy jest odpowiadanie im po
polsku.

– Mhm, tak. Nie, nie, wolę pomidorową. Ale żubra? Tak


samego? Nie no, co pan. W życiu nie widziałam. Żartuje pan?!
Naprawdę? Nie ma takiej opcji. Moi rodzice może tak, ale ja? –
nadawałam bez ładu i składu, ale to też nie działało. Śmiał się
i wyglądał na jeszcze bardziej zachęconego do paplaniny. Trwało to
już dobre trzydzieści minut i nie było sposobu na to niechciane
towarzystwo. Nagle Magda nie wytrzymała.

– Paszoł! Uchadi! – wykrzyknęła, lecz on ani drgnął, uśmiechnął


się i ciągnął swój irytujący monolog.

248
Zabrałyśmy plecaki i biegiem ruszyłyśmy w stronę Chużyru.
Mężczyzna szedł za nami przyspieszonym krokiem, aż wreszcie
zobaczyłam, że ktoś zareagował na wyciągnięty w biegu kciuk,
i kawałek przed nami stanęła marszrutka. Biegłam co tchu.
Przyciemnione szyby nie pozwoliły mi zajrzeć do wnętrza. Otworzyły
się drzwi i to, co zobaczyłam, było dość zaskakujące. W środku
siedzieli sami Mongołowie. Jeden obok drugiego, każdy w garniturze
i pod krawatem, z neseserkiem na kolanach. Słowo daję, byli
identyczni. Twarze mieli urocze, okrąglutkie i pulchne. Oczy
praktycznie niewidoczne, a jednak wiedziałam, że wszystkie są
skierowane w moją stronę.

– U nas niet djenek – powiedziałam do kierowcy prosto


z mostu, bo nie chciałam marnować jego czasu.

– Nie nada! Dawajcie, dziewuszki, dawajcie!

Wsiadłyśmy, a Mongołowie pomogli nam z plecakami.


Usiadłyśmy z tyłu, ale to nikomu nie przeszkadzało
w przypatrywaniu się nam. Odwrócili głowy i patrzyli prosto
w nasze twarze.

– Co tu się wyprawia? – zapytała Magda, do której wciąż nie


docierało, gdzie się znajduje.

Kierowca przyhamował i poczułam, że nasze zakupy się


rozsypują. Siatka pękła i wszystkie kupione od babuszki kartoszki
rozsypały się po marszrutce. Te kartoszki były dla nas jak świętość.
Od dawna marzyłam, żeby rozpalić ognisko i zjeść ziemniaki
upieczone w żarze. A tu nagle piękne, młode bulwy toczyły się po
podłodze. Narobiło to sporo zamieszania – wszyscy rzucili się na
pomoc i próbowali zebrać warzywa do podartej foliówki. Gdy

249
zbierałam je od pasażerów, trafiłam na przednie siedzenie i dopiero
wtedy zorientowałam się, że w busie jest jedna kobieta. Starsza
pani w chuście. Usiadłam obok niej. Złapała mnie za rękę i tak
jechałyśmy. Ściskając dłoń staruszki, autobusem pełnym
mongolskich biznesmenów przemierzałam Syberię. Pokochałam tę
chwilę.

Na wyspę Olchon dotarłyśmy blisko wieczora. W „porcie” udało


nam się złapać podwózkę do miasta. Młoda para, która nas wiozła,
również po raz pierwszy była w tej okolicy. Na pytanie, dokąd nas
zawieźć, odpowiedziałam najprościej, jak potrafiłam:

– Do centrum.

Ale to była Rosja. Więcej – to była rosyjska wyspa na Syberii.


I o ile łatwo byłoby ustalić centrum Radomia, Łęczycy czy Brus, tak
trudniej się zorientować, gdzie zaczyna i gdzie kończy się Chużyr.

250
Już sama droga do niego była zaskakująca, bo właściwie jej
nie było. Przemierzaliśmy wertepy, przekraczaliśmy koleiny
i kierowaliśmy się tylko i wyłącznie za innymi autami. Odnalezienie
miasta nie było jedynym problemem, bo wewnątrz tej wiejskiej
metropolii nie było nawet grama asfaltu.

– Centrum, tak? – Zaśmiał się kierowca, ale widziałam, że jest


w nie mniejszym szoku niż my. Jego dziewczyna rozglądała się
z pogardą, jakby wątpiła w sens ich wycieczki. Wokół całkowicie
swobodnie chodziły krowy. Niektóre z nich stały nieruchomo
naprzeciw drewnianych bram domów, jakby czekając na otwarcie.
Inne na wysuszonej, jałowej glebie szukały odrobiny trawy. Miasto
miało jeden kolor – bladobrązowy. Kierowca zatrzymał się na
większym placu, obok którego znajdował się market.

– To chyba tu.

Byłyśmy tego samego zdania, wydawało się całkiem centralnie


jak na poznane na szybko standardy Chużyru. Weszłam do
marketu, a Magda czekała na zewnątrz z plecakami. Kupiłam nasz
ukochany sos chilli, chleb, słodycze i warzywa. Przede wszystkim
ogromne markowki. Gdy wyszłam, zobaczyłam Magdę siedzącą
między dwiema krowami. Rosja nie przestawała mnie zaskakiwać
i w sobie rozkochiwać. Podobały mi się ta swojskość i luz. Zdążyłam
już zapomnieć o obawach towarzyszących mi przed podróżą.

Nim dotarłyśmy do wybrzeża, było ciemno, całkowicie ciemno.


Szłyśmy wzdłuż brzegu tak długo, aż zapanowała kompletna cisza
i nie dosięgało nas światło domów, aut czy latarni. Upatrzyłyśmy
sobie maleńkie wzniesienie wśród drzew i tam rozbiłyśmy swój
namiot. Zaczynał się rozdział „obozowanie nad Bajkałem”.
Wykopałyśmy dziurę w piasku i rozpaliłyśmy w niej ogień. Obok

251
rozłożyłyśmy plandekę, a na niej ułożyłyśmy pokrojone sery, chleb
i wszystkie inne dobra, które udało nam się kupić. Włożyłam
skarpety zrobione na drutach przez babcię i grzałam stopy przy
o g n i s k u . B y ł o p i ę k n i e , n i e p o t r z e b o w a ł y ś m y r o z m ó w.
Rozkoszowałyśmy się swoim małym zwycięstwem. Do ogniska
wrzuciłyśmy ziemniaki.

Podróże nauczyły mnie doceniania takich drobnostek jak ciepły


posiłek. Okazało się, że poczucie bezpieczeństwa to duży dar, że
dach nad głową jest darem. Podróż przez Syberię pokazała mi, jakie
szczęście mam, że urodziłam się tam, gdzie się urodziłam. Mam
szczęście, że pochodzę z kraju, w którym drogi, choć dziurawe,
doprowadzą mnie praktycznie wszędzie. Z kraju, w którym pora
roku nie decyduje o tym, czy mama będzie miała co wrzucić do
garnka. Polska szkoła, choć irytująca, jest darmowa, a na pewno
osiągalna. Do szkoły miałam pięć kilometrów, a nie sto. Na studia
nie musiałam wyjeżdżać do miasta oddalonego od rodziny o kilka
tysięcy kilometrów. Miałam szczęście, że zima mojego życia
oznaczała metrowe zaspy, że mimo minusowych temperatur na
zewnątrz zasypiałam w ciepłym łóżku. Mój murowany dom spełniał
wszystkie swoje zadania: chłodził latem, grzał zimą i był
schronieniem przed wszystkim, co było mi straszne w okresie
dorastania. Na Syberii otaczały mnie drewniane chaty, w których
ludzie spędzali całe zimy, a temperatura spadała poniżej minus
czterdziestu stopni. Przed tymi domami na niskich stołkach
przesiadywały kobiety, których nigdy nie opuszczał rumieniec na
policzkach. Nie opuszczał ich też maleńki, kryjący się w dołkach
uśmiech. Nawet latem miały na stopach wełniane skarpety, prawie
identyczne jak te, które zrobiła mi babcia Czesława. To te kobiety

252
sprzedawały najsmaczniejsze kartoszki i to właśnie te kartoszki
miałam zaraz spożyć.

Gdy jadłyśmy, usłyszałyśmy za sobą głos. Podskoczyłyśmy jak
oparzone. Nie spodziewałyśmy się towarzystwa. Chwyciłam długą
płonącą gałąź i skierowałam ją w ciemność. W sumie ucieszył mnie
fakt, że moja ręka miała do niej bliżej niż do telefonu czy latarki.




– Zdrastwujcie – usłyszałyśmy dźwięczny kobiecy głos.
Zbliżyła się do nas i ujrzałyśmy jej długie, lekko siwe włosy.
Uśmiechała się w trochę przerażający, ale uprzejmy sposób. Trochę
w stylu nachalnej hostessy sklepowej. Pozwoliłyśmy jej usiąść obok
siebie. Takich nagłych i niespodziewanych spotkań się nie odrzuca.

253
Kobieta była bosa. Nosiła długą kraciastą koszulę, a na głowie
przewiązany miała sznurek splątany w warkocz. Wyglądała jak
wyrwana z musicalu Hair. Była piękna, niesamowicie naturalna,
promieniała dobrą energią. Nie pamiętam jej imienia, ale nie
zapomnę jej ciągle zmrużonych oczu, które najprawdopodobniej
przywykły do tego stanu przez zbyt częste wpatrywanie się
w słońce. Poczęstowała się surową marchwią i odrobiną ziemniaka.
Jej dieta był nietypowa jak nasze spotkanie, bo jadła tylko surowe
warzywa i owoce. To znaczy starała się, bo kartoszki pokonały
nawet jej silną wolę. Deszcz przegonił nas do wnętrza namiotu,
więc nagle we trzy siedziałyśmy w pomarańczowym domku. Kobieta
zmyła się, gdy tylko przestało padać. Jej obecność w tym miejscu
nie była przypadkowa. Od kilku lat mieszkała nad Bajkałem.
Kolejnego dnia dowiedziałyśmy się, że nie ona jedyna.

Od przebudzenia do wyjścia z namiotu minęło sporo czasu.


Najpierw rozsunęłam namiot i patrzyłam, podziwiając głęboki kolor
Bajkału. Po drugiej stronie jeziora piętrzyły się wzgórza. Nie
mogłam się napatrzeć, chłonęłam nawet najmniejszy fragment
tego, co widziałam. Wyszłam dopiero, gdy ujrzałam leżący w piasku
ruszt. Wyczołgałam się z namiotu i ruszyłam w stronę zdobyczy.
Trzymając powyginane metalowe pręty, przeciągnęłam się
i ziewnęłam teatralnie.

– Priviet! – usłyszałam za sobą i natychmiast przyjęłam


nienaturalną pozycję, czyli wyprostowałam się jak drąg. Niedaleko
naszego namiotu był… obóz. Dwóch mężczyzn siedziało przy
ognisku i gotowało w czajniku wodę. – Ty hoczisz czaj?

254
– Da! Spasiba! Moment! – odkrzyknęłam głośno, by usłyszeli
i żeby sprawić wrażenie, że wcale nie jestem zaskoczona ich
obecnością. – Magda, tu ktoś mieszka!

Magda wyszła i pomachała do rozbitków, którzy cały czas nam


się przyglądali. Ich obóz robił wrażenie. Mieli dwa namioty, duże
miejsce na ognisko z ławą i prowizorycznie zbudowanym stołem. Na
drzewach wisiały tajemnicze przedmioty, w tym czaszki krów. Z tyłu
mieli rozstawione plandeki na wysokości pasa, co sugerowało, że
w tym miejscu jest ich pisuar. Na pewno nie dotarli tam wczoraj
w nocy jak my. Na zbudowanie takiej osady potrzeba kilku tygodni.

– Priviet! – krzyknęłyśmy, idąc w ich kierunku.

– Priviet! Kak was zawut?

– Dasza i Masza. – Wciąż przedstawiałyśmy się imionami, które


nadał nam Sasza. Polubiłyśmy te pseudonimy.

– Ty ne iz Rasij? – zapytał ten, który na głowie zawiązaną miał


pomarańczową chustkę. Był tak wychudzony, że przez skórę można
było policzyć jego żebra. Wyglądał jak prawdziwy rozbitek. Przez
chwilę czułam się jak na bezludnej wyspie, a nie na Syberii, która
kojarzyła mi się z zimnem, na pewno nie z taką opalenizną.

– My iz Polszij. Przyjechałyśmy autostopem nad Bajkał –


wyrecytowałyśmy. Miny im zrzedły i wzruszyli ramionami.

– Szkoda, myśleliśmy, że znaleźliśmy żony.

Tola i Żora mieszkali nad Bajkałem od kilku miesięcy. Porzucili


ciepłe posadki, by zrobić to, o czym marzyli od zawsze – zostać
Robinsonami, jak mówili. Przyjechali praktycznie z niczym.
Wszystko, co posiadali, to były przedmioty pozostawione przez
niechlujnych turystów. Jednak wyposażenie ich obozu robiło

255
ogromne wrażenie – znajdowały się tam garnki, patelnie,
mieszadła, szklanki i dzbanki.

– Nie mamy tylko kieliszków – powiedział Żora, wyciągając


butelkę wódki. Z tym potrafiłam sobie poradzić. Przyniosłam dwie
marchwie, przecięłam je na odpowiedniej wysokości, wydrążyłam
środki i na jednej wyryłam literę „D”, a na drugiej „M”. Miałyśmy
swoje kieliszki z marchewek. Żora i Tola byli pod wrażeniem,
szczerze mówiąc ja również. Rok studiów projektowych wreszcie na
coś się przydał.

Nim sięgnęliśmy po cięższy kaliber, napiliśmy się słodkiej


herbaty i zjedliśmy kaszę z resztkami warzyw. Wszystkiemu
przyglądała się Locha – maskotka rozbitków. A właściwie Locha bez
Ucha, czyli przyczepiona do drzewa czaszka krowy, w której
oczodoły włożono dwa piórka. Jedno niesfornie odlatywało,
pozbawiając dobrego ducha ważnej części ciała. Nad Bajkałem jest
więcej bóstw, a najważniejszy z nich to Burchan.

– Czym on właściwie jest? – zapytałyśmy, gdy Żora wrzucał


odrobinę kaszy w piasek, dla bóstwa.

– Widzisz tego bezdomnego psa? – zapytał. – To jest Burchan.


A teraz zamknij oczy. Słyszysz szum? To też on. Czujesz wiatr na
skórze? Zgadłaś, to też on. Burchan to wolna dusza, jest wszędzie.
Myślę, że Locha też może nosić w sobie jego cząstkę.

256

Każde z nas wylało kilka kropel herbaty pod siebie, żeby
i Burchan mógł się napić. Podobała mi się jego tajemnicza
obecność, dzięki której każdy dreszcz nabierał nowego znaczenia,
a każda wolno stąpająca krowa stawała się magicznym
stworzeniem. Burchan był naszym piątym towarzyszem.

Spędziłyśmy z Tolą i Żorą cały dzień i na tym nie miało się


skończyć, bo planowałyśmy obozować tam przez tydzień.
Pierwszego dnia poznawałyśmy tamtejsze zasady życia. Naczynia

257
myłyśmy tylko piaskiem i lodowatą bajkalską wodą. Tę wodę też
gotowaliśmy i piliśmy. Jako że nie miała minerałów, szybko
pozbawiła Żorę zęba, gdy uderzył w swój kieł, grając na wargowce.
Gotowałyśmy na specjalnej konstrukcji z kamienia, dużego drąga,
druta i czajnika. Drewno na opał zdobywało się, używając dwóch
kamieni związanych grubym sznurem. Trzeba było sprawnie
podrzucić, żeby konstrukcja owinęła się wokół wyższych gałęzi, bo
las na Olchonie był bardzo przerzedzony i na wysokości dostępnej
człowiekowi nie pozostały nawet pojedyncze gałązki. To podrzucanie
kiepsko nam wychodziło, więc tym zajmowali się nasi znajomi.
Pisuar został zamieniony w damsko-męską toaletę poprzez dodanie
dolnej ścianki z plandeki. Tym samym zostałyśmy oficjalnie częścią
obozu.

Same też nie byłyśmy dłużne. Gdy pozbawia się człowieka


zewnętrznych bodźców, czyli odbiera internet, telefon, hałas miast
i inne rozpraszacze, budzi się w nim kreatywność. W ciągu tego
tygodnia stworzyłyśmy psa z glonów i znalezionej czerwonej
wstążki. Do tego powstała budka z kamieni, a na drewnianej
tabliczce wyryłam jego imię – Tuzik. Poza tym robiliśmy biżuterię ze
znalezionych kamyków i kości zwierząt, zbieraliśmy wygładzone
przez wodę kawałki szkła i układaliśmy mozaiki. Tola czasem
zabierał swoje dzieła i sprzedawał w mieście. Zazwyczaj wracał
z workiem warzyw i butelką wódki. Spora część dnia mijała nam na
gotowaniu, obieraniu ziemniaków, krojeniu ich w talarki i pilnowaniu
ognia. Dużo rozmawialiśmy, ale nie gardziliśmy ciszą. Tola i Żora
byli idealnym towarzystwem. Stanowili mieszankę takiej zwykłej,
ludzkiej mądrości wynikającej z życiowego doświadczenia,
fantastycznego poczucia humoru oraz zaradności. Mogłyśmy się od

258
nich nauczyć wielu obozowych trików. Poznawałyśmy nowe sposoby
na rozpalenie ogniska, uczyli nas rozróżniać dźwięki ptaków
i konstelacje gwiazd. Przez te siedem dni nie chwyciłyśmy telefonów
ani na chwilę, nie zatęskniłyśmy też za internetem. Nad Bajkałem
odnalazłyśmy swoją dzikość i przygodę inspirowaną Cast Awayem.
Czułyśmy się jak Bear Grylls, jak ludzie na stałe połączeni z naturą
i żyjący z nią w zgodzie.

259
Moją uwagę przykuła biegająca przy brzegu dziewczynka. Tańczyła,
kręciła się z zamkniętymi oczami i uniesioną ku górze głową. Co
jakiś czas robiła niemal idealną gwiazdę, po czym kładła się na
ziemi i patrzyła w niebo. Ale najczęściej kucała i brała w obie dłonie
piasek. Zbliżała go do twarzy, po czym delikatnie dmuchała. Po
chwili zanurzała w nim zwilżony śliną palec i unosiła go wysoko do
słońca. Podeszłam do niej, ale nie zareagowała na moją obecność.
Nadal oddawała się dziwnemu zajęciu. Znajdowałam się tak blisko,
że byłam w stanie dostrzec wszystkie drobiny piasku w jej
złożonych w koszyczek dłoniach. Spojrzała na mnie i się
uśmiechnęła. Zanurzyła palec i pokazała mi swoje odkrycie –
intensywnie zielona drobina, która mieniła się kolorami, gdy
wystawiono ją na słońce. Zrobiłam to samo co ona. Nabrałam
piasku i zaczęłam delikatnie dmuchać. Z każdym ruchem pojawiały
się nowe kolory, jak małe diamenciki. Tak zwyczajna czynność, tak
prosta przyjemność, a nigdy wcześniej tego nie spróbowałam.

Dziewczynka miała blond włosy. Kilka kosmyków spleciono jej


w niechlujne dredy, a na skroni białą farbą namalowano nieznany
koślawy znak. Miała może dziewięć lat, choć niewiele wiem
o dzieciach. Jej spódnica była postrzępiona, podobnie jak dziurawa
koszulka. Chude ramiona były spalone słońcem. Wyjęła z włosów
jedno z piór i wetknęła mi je za ucho, a potem pobiegła w stronę
góry Szamanki.

260
– Kim ona jest? – zapytałam Tolę, który akurat podsmażał na
ogniu cebulkę. Usiadłam obok niego.

– Nie wiemy. Mówimy na nie bajkalskie dzieci. Jest ich kilkoro.


Ta pojawia się najczęściej, czasem z nami zje albo przyniesie kilka
znalezionych kości. Nie znamy jej rodziców. Lubimy myśleć, że to
córka Burchana i Bajkalskiej Wody – powiedział i się rozmarzył.
Wiedział, jakie głupoty prawi, ale nie widziałam nic złego w wizji,
która dodawała blasku naszej codzienności. Lubiłam przyglądać się
bajkalskim dzieciom, z czasem widziałam ich coraz więcej i więcej.
Wreszcie sama zaczęłam ich obecności dodawać magiczną otoczkę.

261
Niedaleko obozowała rosyjska rodzina z pięcioletnim synem.
Chłopiec miał długie do pasa dredy. Pierwszy raz widziałam dziecko
z taką fryzurą, ale muszę przyznać, że wyglądał wyjątkowo uroczo
i… jakoś tak filmowo. Często do nas przychodził, siadał na ławeczce
i w ciszy jadł z nami posiłek. Niewiele mówił. Nie wiem, czy był
zestresowany naszą obecnością, czy po prostu nieśmiały. To on
spędzał najwięcej czasu z Bajkalską Dziewczynką, która od niego
nie uciekała. Razem spacerowali. Wydawało mi się, że dziewczynka
tłumaczy mu wszystko, co ich otacza. W tym dziecku i w tym
widoku było coś magicznego. Stali się nierozłączni. Rozbierali się do
naga i wbiegali do zimnej jak lód wody. Śmiali się przy tym
wniebogłosy. Rodzice chłopca czasem wychodzili z lasu. Oboje mieli
dredy sięgające aż za nagie pośladki. Nie przejmowali się ubraniami
i do brzegu zawsze zbliżali się, pokazując swoje ciała. Nie zwracali
uwagi na patrzących na nich zgorszonych turystów, którym zdarzało
się spacerować dość daleko, by do nas dotrzeć. Mimo że nie czułam
się gotowa na nagość w miejscu publicznym i trochę mnie
zawstydzali, było w tym coś niesamowicie pięknego. Z rumieńcem
spoglądałam na parę trzymających się za ręce rodziców
z dzieckiem. Nie mieli przed sobą i przed nami nic do ukrycia. Byli
idealni, choć tak niedoskonali. Zastanawiałam się, czy kiedyś
wreszcie poczuję, że ciało to nie powód do wstydu. Przecież
wszyscy jesteśmy tacy sami. W ich postawie nie było niczego
wulgarnego. Biły od nich prawda, miłość, tolerancja i szczęście.
Zazdrościłam im autentyczności.

262
Pewnego dnia pomogliśmy im zbudować ogromne tipi. Mężczyzna
miał na biodrach przepaskę, za co byłam mu wdzięczna, bo wciąż
nie przywykłam do widoku męskich genitaliów – zwłaszcza
w trakcie budowy domu. Tipi miało być ich domem na długie

263
miesiące. Całymi dniami przygotowywali ogromne pale i zszywali
wielką płachtę materiału. Wcześniej nawet nie zastanawiałam się,
jak trudne musi być postawienie tak wysokiego namiotu.
Wspólnymi siłami podnosiliśmy drewno i wbijaliśmy je pod skosem,
głęboko w suchy piach. Mężczyzna wszystkiemu przewodził
i koordynował nasze ruchy. Wspinał się po palach niczym małpka
i wiązał ze sobą kolejne elementy konstrukcji. Po dwóch godzinach
intensywnej pracy stał szkielet. Z dumą patrzyliśmy na efekt.
Pozostało jedynie nałożenie płachty. Chwilę później tipi było gotowe.
I było cudowne. Mnóstwo przestrzeni w środku, wzorzysty materiał,
wewnątrz można było poczuć się jak w powiększonej bazie z koców,
które budowało się w dzieciństwie. Jednak nie zabawiliśmy tam
długo. Wyszliśmy i zostawiliśmy rodzinę w ich nowym domostwie.

Na jakiś czas dołączył do nas Edu. Ten pochodzący z Hiszpanii


mężczyzna mieszkał w Finlandii i dopiero co pożegnał swoich
znajomych po wspólnej podróży przez Mongolię. Nie miał namiotu,
więc korzystał z tego należącego do Żory, a baba Żora spał z babą
Tolą. Tak się do siebie zwracali, bo czuli się jak stare małżeństwo.
Edu był sympatycznym mężczyzną. Razem zbudowaliśmy piramidę
na plaży i mało urodziwego sfinksa. Siedzieliśmy w piątkę przy
brzegu i popijaliśmy wódkę. To był stały element pobytu. Tola i Żora
co dwa dni chodzili do sklepu i wracali z butelką lub kilkoma. Wódkę
kupowało się w miejscu o tajemniczej nazwie Fortuna. Nie miała
akcyzy, ale kosztowała tylko pięć złotych i to się chłopakom
podobało. Nauczyli nas, jak się sprawdza, czy wódka jest dobra, czy
może to trujący metanol. Odwrócili butlę do góry dnem i pokazali
nam kropelkę, która pozostała na spodzie.

– Widzisz? Można pić.


264
Nie wiem, czy tkwiła w tym choć odrobina prawdy, bo nigdy
nie widziałam butelki wódki, na której dnie nie zostałaby ani jedna
kropla, jednak w tamtym momencie takie wyjaśnienie nam
wystarczało. Wódkę zapijaliśmy herbatą z konfiturą, którą
przywiozłyśmy, albo zagryzaliśmy ogórkami małosolnymi. Przed
każdym toastem przechylaliśmy kieliszki i pozwalaliśmy Burchanowi
pić z nami. Jednak gdy wódka się kończyła, Tola i Żora mieli inny
sposób: moczyli palec w kieliszku i przykładali go do ciepłych
kamieni wokół ogniska.

– Burchan ma dość.

Syczący płyn informował o kolejnym toaście. Edu kiepsko
radził sobie z alkoholem, ale był skory do kupowania kolejnych
butelek. Pewnego popołudnia poszedł do miasta sam, a wrócił
kolejnego dnia o poranku. Wszedł do naszego namiotu i pomachał
nam przed twarzami opróżnioną do połowy butelką. Jak twierdził,
w Rosji butelka jest przepustką na najdziksze imprezy. Kiedy wracał
do obozu, został wciągnięty w alkoholowy wir, a następnie wypluty
na piasek o poranku – w nie najlepszym stanie.


265
Po okolicy rozniosła się wieść o dwóch Polkach, które przyjechały
nad Bajkał autostopem. Mogłyśmy się tam poczuć jak
najprawdziwsze gwiazdy. Kiedyś do naszego ogniska podeszło
dwóch młodych Rosjan w eleganckich dresach.

– Wy znajecie dwóch polskich awstapczikaw?

– To my – odpowiedziałam z nieskrywanym rozbawieniem. 




266
Chłopaki spojrzeli po sobie i uciekli spłoszeni. Takich przygód było
znacznie więcej. Odnalazł nas kiedyś Josza, który marzył
o spędzeniu z nami wieczora. To był młody autostopowicz, nasłuchał
się o nas niestworzonych historii. Zgodziłyśmy się i niczym córki
zostałyśmy przez Tolę i Żorę oddelegowane na imprezę poza
domem. Josza chwycił nas za dłonie i biegliśmy po plaży, śmiejąc
się i sapiąc ze zmęczenia. Wtedy spojrzał w górę i powiedział „stop”.
Zatrzymaliśmy się i zobaczyliśmy coś nie do opisania. Padliśmy na
plecy i patrzyliśmy na gwiazdy. Nigdy wcześniej nie widziałam tak
wielu świetlistych kropek. Zdawało się, że na niebie więcej jest bieli
niż czerni. Jedna obok drugiej, jedna na drugiej, poprzecinane
jasnymi smugami. Konstelacje były podane jak na tacy. Widzieliśmy
Pas Oriona, Wielką Niedźwiedzicę, ale też ogrom gwiazd, o których
istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia. To było najpiękniejsze, co
widziałam w życiu. Syberia to idealne miejsce do obserwowania
gwiazd, bo wokół nie ma dużych miast, małych miasteczek czy
oświetlonych latarniami autostrad. Niebo jest czarne i wszystko
spowija ciemność. Nienagladnaja.

Nie wiedziałyśmy, jaki plan ma Josza, ale bawiła nas ta


sytuacja. Biegaliśmy od obozu do obozu, a naszym kompasem były
odległe ogniska. Poruszaliśmy się od jednego do drugiego.
W każdym z obozów dumny Josza nas przedstawiał, podczas gdy
my czekałyśmy tylko na kolejny maraton. Poznaliśmy tego wieczoru
kilkadziesiąt nowych osób, co było zaskakującym przeżyciem po
kilku dniach w naszej małej obozowej izolacji. Wreszcie trafiliśmy
na bardzo rodzinną grupę. Właściwie wszyscy wyglądali zwyczajnie.
Mieli swoje przyczepy kempingowe, plastikowe krzesła i stoły.
Wokół biegały dzieciaki ubrane najzwyczajniej na świecie. Nie mieli

267
nic wspólnego ze znaną nam rodziną z tipi. Josza nas przedstawił
i poszedł na słówko z – jak się domyślałyśmy – głową rodziny.
Wrócił uradowany, trzymając pięciolitrowy baniak.

– Vodka! Mission completed! – Po czym uciekł, dosłownie uciekł


i zostawił nas same u tej obcej rodziny. Cóż za rozczarowanie!
Kobieta zaprosiła nas do stołu i nalała nam kieliszek wódki.
Wypiłyśmy niechętnie, bo miałyśmy nadzieję, że jednak nasza
bieganina potrwa trochę dłużej i prowadzi do czegoś innego niż
kolejne męczące upojenie alkoholowe. Nie zabawiłyśmy wtedy zbyt
długo, ale gdy wracałyśmy, trafiłyśmy na kilka zgromadzeń. Do
namiotu dotarłyśmy o świcie. Żal do regularnie znikającego Edu
całkowicie minął. Miał rację.

Ostatniego dnia pobytu spotkałyśmy się z Adrianem – Polakiem,


którego poznałyśmy tego samego lata na Woodstocku. Adrian
podobnie jak my marzył, by zobaczyć Syberyjskie Morze. Gdy na
festiwalu dowiedział się o naszych planach, ekspresowo wyrobił
wizę. Do Rosji wjechał dwa dni po nas. Niestety jemu autostop nie
szedł tak sprawnie jak nam i jego przyjazd zbiegł się z ostatnim
dniem naszego pobytu. Miałyśmy wyjeżdżać szóstego sierpnia,
dokładnie w dzień urodzin Magdaleny. Jeszcze sporo było przed
nami do odkrycia.

Tego ranka złożyłyśmy namiot i spakowałyśmy plecaki. Tola


i Żora w absolutnej ciszy przyglądali nam się z daleka. Nie miałam
siły do nich podejść. Bardzo się do siebie zbliżyliśmy w ciągu tego
tygodnia. Staliśmy się przyjaciółmi. W końcu przyszedł do nas Żora.
Miałam nadzieję, że jak zwykle będzie tryskał energią, ale w jego
oczach widziałam tylko łzy i smutek. Wszyscy wybuchnęliśmy

268
płaczem. Adrian przyglądał nam się z zaciekawieniem. Ściskaliśmy
się bardzo długo i nie mogliśmy wypuścić z objęć. Nie chciałam ich
tak zostawiać. Czułam, że już nigdy się nie zobaczymy, że to nasze
ostatnie wspólne chwile. Adrian zrobił nam pożegnalne zdjęcie
z flagą Polski i odeszłyśmy, kilka razy oglądając się za siebie.
Widziałyśmy, jak płaczą. Jest coś poruszającego w płaczu
mężczyzn, kiedy się tego nie wstydzą. Płakali, otwarcie dając upust
emocjom. Ten płacz był tak prawdziwy, że wydawał się nierealny.
Na moich policzkach łza goniła łzę.

Adrian kupił butelkę wódki. W końcu umawialiśmy się, że


wzniesiemy nad Bajkałem toast. Odprowadził nas na wylotówkę,
usiedliśmy pod jednym z drzew, po czym napełniliśmy
marchewkowe kieliszki. To pierwszy Polak, którego widziałyśmy od
dawna, i cudownie było porozmawiać z kimś w ojczystym języku,
bez dodawania rosyjskiego akcentu. Adrian dzielił się swoimi
przygodami, a my opowiadałyśmy o Saszce, o samogonie od
babuszki i o wypchanych rysiach. Śmialiśmy się aż do bólu brzucha.
Adrian z Rosji wyniósł równie zabawne, pokręcone historie i także
pokochał Rosję oraz rosyjskie absurdy.

Niedługo później dołączyli do nas autostopowicze


z Krasnojarska, których miałyśmy okazję poznać jeszcze w trasie.
Z nimi również wypiliśmy po łyku wódki. A potem na horyzoncie
zobaczyłyśmy zbliżających się Tolę i Żorę. Wybiegłyśmy ku nim,
jakbyśmy nie widzieli się lata. Odwzajemnili uściski i nie kryli
zdziwienia:

269
– Wy jeszcze tutaj? – zapytał Żora, a my postanowiłyśmy
jeszcze nie opuszczać Bajkału. Musieliśmy jednak znaleźć nowe
miejsce na obóz.

To był wyjątkowy wieczór. Nie mówię o tym, że zanurzyliśmy się we


troje w Bajkale i śpiewaliśmy polski hymn. Nie mówię też o tym, że
terenowym autem dojechał do nas „szeryf wyspy”, który słyszał, że
Polka autostopowiczka ma tego dnia urodziny. Nie mówię nawet
o tym, że miał ze sobą kilka butelek wódki. Nie mówię też o tym, że
tego wieczora Magda się zgubiła, ani o tym, że znalazła się dopiero
dzień później. Nie mówię o tym, że każdy w wiosce składał nam
życzenia urodzinowe i nawet koreańska wycieczka wiedziała, że
Magda z Polski kończy tego dnia dwadzieścia jeden lat.

Mówię o atmosferze, o pięknym pożegnaniu. O szumie Bajkału,


ognisku z prowizorycznym rusztem i o przyjaciołach, których
miałyśmy obok. Mówię o zasypianiu pod gołym niebem i patrzeniu
przed zaśnięciem na jasne gwiazdy. Mówię o tym, że wydawałoby
się nieosiągalne marzenie się zrealizowało. Tfu! My je
zrealizowałyśmy. I ten jeden urodzinowy wieczór wart był
wiecznego oszczędzania, stresu, lęków, przekonywania rodziców,
godzin w ciężarówkach, kiepskiej diety i brudnych toalet. Był wart
absolutnie wszystkiego. Trudno mi uwierzyć, że kolejny „szczęśliwy
impuls”, podobny do tego z włoskiej plaży, trafił mnie w tak mało
rajskim miejscu. Bez palm, tropików, turkusów i drinków
z parasolką. Na Syberii.

270
Powrót znad Bajkału rozpoczął się od tego, że przywaliłam
parasolką w marszrutkę i złamałam przedmiot w pół. Huk był
ogromny, ale kierowca machnął na to ręką i nawet nie sprawdził,
czy spowodowałam jakieś szkody. Gdy Bóg rozdawał koordynację
ruchową, ja potykałam się w kolejce po głupie szczęście. Ta
nieszczęsna marszrutka za kilkanaście rubli dowiozła nas do portu,
a darmowy prom przerzucił nas na stały ląd. Wracałyśmy do
autostopowania.

Stałyśmy zwrócone w stronę Bajkału i patrzyłyśmy na niego, by


zapamiętać każdy szczegół. Wciąż miałyśmy powody, żeby tam
wracać, bo tak naprawdę zobaczyłyśmy tylko jego malutki
fragment. Jednak przygoda, którą przeżyłyśmy, była warta więcej
niż punkty widokowe – zresztą mogłyśmy je odhaczyć
w przyszłości, a budowanie tipi mogło już się nie powtórzyć.
W ciszy obserwowałyśmy jezioro. Nagle zatrzymał się przy nas
autobus. Nie stara marszruta, a wypasiony autobus wycieczkowy.
Kierowca zatrzymał się idealnie obok nas. Gdy otworzył drzwi,
znajdowaliśmy się na tej samej linii. Wetknęłam głowę do środka:

– U nas niet djenk! – krzyknęłam, ale on akurat rozmawiał


przez telefon. – Awtostop! – powiedziałam, machając przed nim
kciukiem.

Mimo to kierowca gestem zaprosił nas do środka. Nie byłam


pewna, czy podwózka faktycznie będzie darmowa, ale i tak
skorzystałyśmy. Rzuciłyśmy plecaki na tylną kanapę, a same
usiadłyśmy z przodu. Kierowca nie należał do rozmownych, lecz
wolałyśmy być bliżej, na wypadek gdyby zmienił zdanie i zapragnął
wesołego towarzystwa. Przejechaliśmy może dwadzieścia
kilometrów i dostrzegliśmy autostopowiczów z Krasnojarska, którzy

271
również łapali okazję. Kierowca autobusu chwycił się za głowę
i znowu się zatrzymał. Dziewczyna wcisnęła głowę do środka
i powiedziała:

– U nas niet djenk!

Zaśmiałam się głośno, a kierowca puścił nam oko.

– Nie nada – odpowiedział i autostopowicze do nas dołączyli.


Byli równie zaskoczeni ponownym spotkaniem jak my. Jeszcze
bardziej się zdziwiliśmy, gdy kawałek dalej spotkaliśmy kolejnych
autostopowiczów, a potem następnych. Do Irkucka dojechaliśmy
w dziewięć osób.

– Suka blyat – skomentował sytuację cichy kierowca.

272
Droga powrotna była zupełnie inna, mimo że pokonywałyśmy tę
samą trasę. Tym razem jednak wjeżdżałyśmy do dużych miast.
Zostałyśmy na dwie noce w Irkucku, a tam zasmakowałyśmy
luksusu, jakim był dostęp do pralki i ciepłej wody. Po tygodniu nad
Bajkałem czułyśmy się jak dzikuski. Zwiedziłyśmy Krasnojarsk
i stolicę Syberii – Nowosybirsk. To ostatnie miasto tak nas
zniechęciło swoją surowością, że uciekłyśmy z niego po godzinie.
Byłyśmy zdania, że żadne muzeum i miasto nie nauczy nas historii
i kultury Rosji jak sami Rosjanie. Miasta były interesujące, ale to
trasa, kierowcy i nocowanie w lesie dawało nam najwięcej
satysfakcji. Było dawką adrenaliny, której potrzebowałyśmy, i żywą
lekcją historii, bez propagandy. Mogłyśmy poznać trudy
codziennego życia, odmienne spojrzenia na różne kwestie,
prawdziwe podejście do polityki. Mogłyśmy poznać takich zwykłych,
prostych ludzi, przed którymi nas ostrzegano. Chciałyśmy się dzielić
wspomnieniami związanymi z ludźmi, a nie zdjęciami zabytków. To
o poznanych osobach pisałyśmy w pamiętniczku.

273
Nie obyło się bez żenujących sytuacji. Ciężarówką wjechaliśmy
na stację benzynową. Wysiadłam, żeby skorzystać z toalety. Po
powrocie szybko wskoczyłam do kabiny. Obok wejścia stał
mężczyzna w kamizelce. Pomyślałam, że to pracownik stacji,
i zdążyłam się poirytować, że patrzy na mnie w taki sposób. Już
wcześniej spotkałam się z dwuznacznymi komentarzami, gdy ktoś
widział, jak wchodzę do ciężarówki, ale ten facet po prostu pożerał
mnie wzrokiem. Był zaskoczony i jakby zniesmaczony. Trzasnęłam
drzwiami i się rozsiadłam. Chciałam chwycić pamiętnik, ale nie było
go w miejscu, gdzie go zostawiłam. W zasadzie blat też był
inny. I inna była kierownica. I koc na łóżku. Szczerze mówiąc,
marka auta też nie była ta sama co wcześniej. Wychyliłam się.
i w sąsiedniej kabinie zobaczyłam Magdalenę. Z rozdziawioną buzią
przyglądała się, jak ja na totalnym pewniaku wchodzę do innej
ciężarówki. Gdyby jeszcze były podobne, można by ten błąd
zrozumieć, ale jedna była biała, a druga granatowa. Wyskoczyłam
z kabiny i przeprosiłam nie pracownika stacji, a właściciela pojazdu.

– Izwini, izwini! – krzyknęłam, uciekając do Magdy. Miałam


ochotę zapaść się pod ziemię. W dodatku nasz kierowca zaczął na
ten temat żartować z tamtym facetem.

Kolejny raz ośmieszyłyśmy się w restauracji. Stałyśmy w długiej


kolejce do baru. Jak zwykle byłyśmy jedynymi kobietami
klientkami. W takich miejscach zazwyczaj stołowali się mężczyźni,
a gotowały im kobiety. Po dwóch tygodniach chlebowo-
ziemniaczanej diety miałam ochotę na coś nowego, ale nie bardzo
wiedziałam, jakie wegetariańskie opcje mogą mieć na syberyjskiej
stajance. Z zamówieniem Magdy nie było problemu. Ona zawsze
brała kotljet, salat, kartoszki, chljeb i kofe z saharam. Dla mnie

274
były tylko chleb, sałatka i purée ziemniaczane. Brakowało mi
czegoś, co dałoby mi więcej energii. Proste rozwiązanie przyszło tak
późno, że aż się zawstydziłam.

– Jajka… Magda, cholera, oni na pewno potrafią usmażyć jajo! –


powiedziałam pełna entuzjazmu, który po chwili opadł, bo nie
mogłam sobie przypomnieć, jak powiedzieć „jajko” po rosyjsku.

– Może… jajco? Brzmi rosyjsko, spróbuj.

Nie miałyśmy innego wyjścia. Potrafiłyśmy się już dogadać po


rosyjsku, ale nasza gramatyka i słownictwo wciąż leżały. Nasz język
opierał się na tym, co znałyśmy od kierowców, i na polskich słowach
ze wschodnim akcentem. Działać działało, ale czasem prowadziło do
nieporozumień. Podeszłyśmy do kasy i złożyłyśmy zamówienie.
Z zamówieniem Magdy nie było problemu, bo tę wiązankę słów
byłyśmy w stanie wyrecytować zaraz po przebudzeniu. Przyszła
kolej na mnie:

– Chljeb… dwa, da… Kartoszki… Kofe… Da, z saharam… Salat. –


To poszło całkiem płynnie. – I jajca – dodałam.

Kasjerka podniosła na mnie wzrok i bardzo szybko zapytała:

– Prigatawlejnyje ili pasażnyje? – Nic nie zrozumiałam.

– Jaj-ca – powtórzyłam.

– Prigitawlejnyje ili pasażnyje? – powtórzyła poirytowana.

– Jaj-ca – spróbowałam raz jeszcze, ale tym razem towarzyszył


temu gest dłoni mający pokazać kształt jajka. – Jajca, jaaaaaajca,
poniała? – Z tym „poniała” mnie poniosło. To tak, jakby Rosjanka
zapytała mnie „kumasz?”. Tym słowem wywołałam salwę śmiechu
za swoimi plecami. Rosjanie śmiali się, aż trzęsły im się tłuste
brzuchy, a koszulki odkrywały owłosione pępki.

275
Swoje pięć groszy dorzuciła Magda:

– Jaaaajca! Kukuryku! – Po czym zaczęła odstawiać kurzy


taniec ze zgiętymi rękami jako skrzydłami. Śmiali się wszyscy poza
zirytowaną sprzedawczynią, która kilka razy pokręciła głową
i zniknęła w kuchni. Po powrocie na kalkulatorze wyliczyła nam
należną kwotę.

Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Zrozumiała, czym jest


„kukuryku”? Poniała czy nie poniała? Najwyraźniej poniała, bo na
moim talerzu pojawiło się jajko… sadzone. A do nas wreszcie
dotarło – ona pytała, czy chcemy jajko s m a ż o n e, czy
g o t o w a n e. Zjadłyśmy w dwie minuty i uciekłyśmy z budynku.
Gdy wychodziłyśmy, czułyśmy na sobie spojrzenia rozbawionych
kierowców.

W Rosji okoliczności sprzyjają absurdom. Tam wyjście do lasu jest


przygodą, posiłki stanowią przygodę, zwłaszcza gdy stajanki są
jurtami. Magda przekonała się, że w jurtach należy uważać na
niskie framugi, kiedy z impetem uderzyła w jedną z nich. Uratowała
ją czapka z napisem „BMW”, którą dostałam od Saszy. Dzień po
dniu mijał nam w pełnej uciesze.

Gdy wracałyśmy z Rosji, trafiłyśmy na tatarską wersję wujka


Saszy. Ilham, wąsaty mężczyzna o mało rosyjskich czarnych
oczach, cały czas się uśmiechał, nawet gdy stał w korku. Jego
humor się nam udzielał, więc nieźle rozrabiałyśmy w kabinie
ciężarówki. Śpiewałyśmy polskie piosenki i grałyśmy w ulubione gry,
tymczasem Ilham był wniebowzięty. Wieczorami mu gotowałyśmy,
a w ciągu dnia on nam opowiadał o swojej rodzinie. Zachwycił go

276
kapelusz po moim dziadku, więc przez te dwa dni nie ściągał go
z głowy. Ten kapelusz był dla mnie bardzo ważny i nie lubiłam, gdy
ktoś go zakładał, ale Ilhamowi ufałam i on nam najwidoczniej też.
Podczas jednego z postojów pozwolił nam wsiąść za kierownicę
swojej ciężarówki. Mimo że maszyna ledwo drgnęła, czułam się jak
prawdziwy rajdowiec i uznaję to za swoją pierwszą jazdę
samochodem ciężarowym. Ilhamowi tak bardzo podobał się nasz
entuzjazm do muzyki, że kupił nam nową „flaszkę” z muzyką. Tym
razem nie mam na myśli alkoholu, ale pendrive. W Rosji w ten
sposób handluje się muzyką – na stacjach można kupić nośniki
pamięci z wgranymi składankami. Szczerze mówiąc, tej muzyki
miałyśmy dość, ale liczyłyśmy, że nowa flaszka okaże się
szczęśliwszym trafem. Większość hitów radiowych to europejskie
albo amerykańskie przeboje w przyśpieszonym tempie, zaśpiewane
po rosyjsku. Brzmi to tragicznie, lecz niestety Rosjanie bardzo je
lubią i często się tymi hitami chwalą. A my z grzeczności tupałyśmy
nóżkami.


277
Zatrzymaliśmy się na obiad i czekaliśmy, aż dojedzie kolega
Ilhama, Radik. Gdy czekaliśmy na jedzenie, rozpętała się burza
z siarczystą ulewą. Ilham długo patrzył przez okno w kompletnej
ciszy.



– Nie zamknąłem szyberdachu – powiedział nagle.

Spojrzałyśmy na niego z niedowierzaniem. Otwarty szyberdach


w taką pogodę oznaczał zalanie całej kabiny, w której były nie tylko
nasze plecaki, ale też jego rzeczy, łóżko i elektronika. Tymczasem
on ze stoickim spokojem powiedział „już za późno” i zabrał się za
jedzenie. My nie potrafiłyśmy się tak wyluzować. Analizowałam, co
może się zepsuć od wilgoci. W zasadzie niewiele posiadałyśmy
i niewiele mogłyśmy stracić, ale przerażała mnie wizja butwiejącego
plecaka i smrodu, który mógł nam towarzyszyć w najbliższych
dniach. A Ilham jadł spokojnie, nawet nie patrzył za okno.

– Mniej masz, mniej się martwisz. I tak już nic nie zmienisz –
powiedział między kolejnymi łyżkami zupy.

Nie pierwszy raz to słyszałam. Kiedyś poznałam węgierskiego


podróżnika. Bator od lat podróżował po Europie. Tułał się
autostopem, spore odległości przemierzał pieszo, a czasem na kilka
miesięcy zatrzymywał się w miejscu, które szczególnie przypadło
mu do gustu. Pracował jako artysta uliczny. Opowiedział mi, jak
dorobił się w Szwajcarii na pokazywaniu swoich umiejętności
akrobatycznych. Zarabiał setki euro dziennie. Po dwóch miesiącach
miał dość pieniędzy, by przez lata podróżować w swoim stylu.
Jednak wpadł w wir zarabiania. Mimo że miał dość, chciał więcej.

278
Zarobek był prosty i przyjemny. Gdy wreszcie wrócił na wybrzeże,
gdzie miał odpoczywać, zrozumiał, że nie potrafi. Kiedy szedł na
imprezę, bał się, że ktoś mu ukradnie kartę. Podczas kąpieli
w morzu nieustannie zerkał na swój bagaż, bo przecież ktoś mógł
z niego wyciągnąć gotówkę. W drodze do sklepu dłużej zastanawiał
się nad zakupem. Czy odpowiednio wyda zarobione pieniądze?
Może powinien kupić coś innego? Może droższego? Nie zajęło mu
wiele czasu, by zrozumiał, w jaką pułapkę wpadł. Dlatego opłacił
tygodniowy pobyt w najbardziej ekskluzywnym hotelu w okolicy.
Przez tydzień żył jak król, korzystał z bufetu, chodził na baseny,
jeździł taksówką. Robił, co chciał, aż wydał wszystkie pieniądze.
Stracił wszystko, ale odzyskał swoją ukochaną wolność.

Ilham był inny, ale chyba myślał podobnie. Żył inaczej niż Bator,
lecz mieli wiele wspólnego. Tyle że Ilhamowi brakowało odwagi do
podjęcia tak drastycznych kroków. Gdy wróciliśmy do ciężarówki,
z żalem stwierdził, że laptop wciąż działa i praca go nie ominie.
W zasadzie w ogóle nie przejął się tym zdarzeniem, co mi się
bardzo w nim podobało. Nasze plecaki ociekały wodą, nie było
w nich nic suchego, ale dzięki podejściu Ilhama nie załamałyśmy
się. Zamiast tego stoczyliśmy w kabinie wodną bitwę i po chwili
także my byliśmy mokrzy.

Dalsza podróż była dość zabawna. Wszędzie rozłożyliśmy folię,


żeby ochronić się przed przeziębieniem. Jednak na każdej dziurze
Ilham podskakiwał na fotelu, a woda spod jego tyłka rozpryskiwała
się na boki. Wszystko trzeszczało, piszczało i z każdą minutą gorzej
pachniało. Lecz Ilham się śmiał, a my mu wtórowałyśmy. Już nawet
nie ignorowałyśmy spadających na nasze głowy kropli, ale

279
próbowałyśmy je zbierać do kubeczków, co w kołyszącej się kabinie
nie było łatwe.

– Widziałyście niedźwiedzia? – zapytał Ilham. – To wam pokażę.

Nie byłyśmy pewne, czy dobrze go zrozumiałyśmy, ale


miałyśmy ogromną nadzieję, że tak. Chciałyśmy zobaczyć to
zwierzę na żywo. W końcu to jeden z najważniejszych symboli
Rosji! Nie pomyślałyśmy jednak, z czym taka rozrywka się wiąże.
Niedźwiedź, owszem, był. Ale zamknięty w klatce może trzykrotnie
większej od niego. Ocierał głowę o kraty. Tańczył na widok jedzenia.
Gdy tylko usłyszał komendę, stawał na dwóch łapach. To był
przykry widok. Niedźwiedź został schwycony, kiedy był jeszcze
maleństwem. Właściciel zamknął go w klatce przy stacji
benzynowej, a klatka nie rosła razem ze zwierzęciem. Ilham był
dumny z tej atrakcji, a obecni tam Rosjanie wrzucali pieniądze do
puszki w zamian za kawałki mięsa, którymi mogli zmusić bestię do
tańca. Czułam się głupio, że jestem świadkiem tego przedstawienia.
W okolicy jeszcze kilka razy widziałyśmy wypchane niedźwiedzie
ubrane w przeróżne kwieciste ubrania i fartuchy. Jeśli chodzi
o świadomość ekologiczną i estetyczną, Rosjanie są daleko za
Europą.

Muzyczna flaszka nie mogła być ostatnią flaszką, jaką obdarował


nas Ilham. Chwilę przed ponownym przekroczeniem Uralu
zatrzymał się, żeby kupić nam pożegnalny prezent. Akurat leżałam
na wyłożonym reklamówkami łóżku. Gdy ciężarówka się zatrzymała
przy rzekomym sklepie, wpadłam na pomysł, by wreszcie
skontaktować się z rodziną:

280
– Magda, myślisz, że jest tu wi-fi? – zapytałam. Wi-fi było tylko
na tych najbardziej wypasionych stacjach.

Magda rozejrzała się i niepewnie odparła:

– Wiesz co… Sama zerknij.

Podniosłam głowę i jedyne, co ujrzałam, to podarty fotel na


poboczu. To była kolejna „lewa sprzedajnia” wódki. Takich miejsc
było znacznie więcej, a dziwne przedmioty pozostawiane na
poboczu stanowiły swego rodzaju kod informacyjny. Miałyśmy
nadzieję, że Ilham kupi coś lepszego niż nasz poprzedni kierowca.
Tamten delikwent również zjechał z trasy, by kupić alkohol.
Umawiał się na zakup pięciu butelek, więc zaskoczona ilością
zapytałam:

– Chyba ma pan co świętować?

– Da, sobota.

Zatrzymaliśmy się obok starej łady. Pierwszym znakiem


informującym, że coś jest nie w porządku, było to, że facet otworzył
bagażnik. A drugim, że butelki były plastikowe i miały pojemność
pięciu litrów. P i ę c i u l i t r ó w. Pod nogi Magdalenki wrzucono
dwadzieścia pięć litrów wysokoprocentowego alkoholu.

– Jesio adna – powiedział kierowca, a handlarz dorzucił szóstą


butlę. Przecież mogło zabraknąć.

Na szczęście Ilham wrócił z elegancką czarną, matową butelką,


która nawet miała banderolę! Do tego wręczył nam dwa bukieciki
kwiatów i odprawił nas na moście tuż za Uralem. Chciałyśmy wejść
w głąb lasów i rozpocząć dwudniowe obozowanie. Kartoszki czekały
w plecaku.

281
Na moście rozejrzałyśmy się w obie strony. Po jednej z nich piknik
urządziła sobie mała rodzinka. Widziałyśmy dwie kobiety, wózek
i dwoje starszych dzieci. Po drugiej stronie grała głośna muzyka
i bawili się młodzi ludzie. Wybór był prosty – przejdziemy obok
rodziny. Starałyśmy się unikać imprez, alkoholu i ogólnie
towarzystwa. Miałyśmy wreszcie zasmakować Uralu i marzyło nam
się kilka nocy w prawdziwej dziczy.

Zeszłyśmy z mostu i jak gdyby nigdy nic, próbowałyśmy minąć


rodzinę. Próbowałyśmy to dobre słowo. Między kobietami leżała
butelka wódki, niemowlak płakał, a dwoje starszych dzieci taplało
się w rzece o rwącym nurcie. Przeraziła nas ta sytuacja. Jedna
z kobiet próbowała wstać, zatoczyła się, przewróciła i wylądowała
twarzą w krzakach. Wybierając się do Rosji, takich widoków się
obawiałam. Druga była trzeźwiejsza. Wcisnęła nam dzieciaka w ręce
i zrobiła zdjęcie. Starałyśmy się ocenić sytuację. Starsza
dziewczynka poprosiła, byśmy usiadły na kocu. Tak zrobiłyśmy. Nie
mogłyśmy stamtąd odejść, zanim się upewniłyśmy, że te dzieci są
bezpieczne. Dziesięciolatka pokroiła nam arbuza, a jej kuzyn
przyniósł sushi. Dzieci o nas dbały, podczas gdy matki ignorowały
bobasa i cieszyły się alkoholowym upojeniem. Siedziałyśmy tam
z nimi i nie wiedziałyśmy, co zrobić.

Wzięłyśmy dziecko i nie usłyszałyśmy żadnego sprzeciwu.


Chłopiec miał kilka nadprogramowych kilogramów. Był ciężki
i okrągły. Założyłam mu swój kapelusz, co wywołało uśmiech na
jego twarzy. Płacz ustał.

– Eto malenkij Putin! – krzyknęła ta bardziej pijana. Wyglądała


okropnie. Miała na sobie tylko majtki i rozciągniętą, brudną różową
koszulę. Jej twarz była zmęczona, oczy podkrążone, a na skórze

282
widniały przebarwienia. Miała rozbiegany wzrok. Nie byłam w stanie
określić jej wieku.

Druga starała się załagodzić sytuację. Była trzeźwiejsza i chyba


rozumiała nasz niesmak spowodowany ich widokiem. Za to starsze
dzieci całkowicie ignorowały matki. Nie patrzyły na nie, zajmowały
się tylko nami. Dziewczynka co rusz się w nas wtulała. Wręczyłam
jej kilka europejskich monet – od złotówek przez forinty po kuny
i korony. Dla nich to był wyjątkowy prezent z zachodniego świata,
dla mnie – niepotrzebny ciężar, pozostałość po podróżach.
Wycałowała nas obie i ten zaskakujący, pełen miłości gest sprawił,
że tym bardziej nie wiedziałyśmy, co robić.

283
Długo czekałyśmy, aż zjawili się ojcowie – też pijani. W końcu
pojechałyśmy do ich domu. Pożegnaliśmy się nad ranem, gdy
wszyscy byli trzeźwi. Zrezygnowałyśmy z Uralu i po raz pierwszy
poczułyśmy, że czas uciec od tego szaleństwa i wracać do domu.

Sania nie był najlepszym kierowcą. Jechał sześćdziesiąt kilometrów


na godzinę. Co gorsza mówił tak niewyraźnie, że ledwo łapałyśmy
pojedyncze słowa. Jeśli chodzi o rosyjski, czułyśmy się już
naprawdę pewnie i obrastałyśmy w piórka, gdy pytano nas, czy
studiujemy w Moskwie. Jednak w starciu z Sanią byłyśmy
bezbronne. Praktycznie nie otwierał ust, gdy wypowiadał słowa.
A rozmowny był aż do bólu! Ciągle próbował nam coś opowiedzieć.
Bolały nas głowy od wysiłku. Musiałyśmy prosić o powtórzenie,
przypominać, by mówił wolniej i głośniej. Niestety działało przez
kilka minut, a potem wracał do swojego pędu i paplaniny. Nie
przeszkadzałoby mi, gdyby po prostu mówił, ale on oczekiwał
reakcji. W pewnym momencie się poddałyśmy i na zmianę
rzucałyśmy „naprawdę?”, „tak”, „mhmm”, „ciekawe”, „tak, tak”,
„serio?”. Wydawał się zadowolony, ale też czasem zaskoczony.

– Moja żona też mnie nie rozumie – powiedział wreszcie, a nam


kamień spadł z serca. Skoro Rosjanka nie jest w stanie go
zrozumieć, jakim cudem miałyśmy zrozumieć go my. Ale to nie
umniejszało tragizmu sytuacji. Sania wciąż był obok i bez przerwy
nawijał.

Byłyśmy jednak zbyt nieśmiałe i jak zwykle przedkładałyśmy


cudze szczęście i samopoczucie ponad własne. Jeszcze sporo czasu
zajęło mi zrozumienie, że stawianie siebie na pierwszym miejscu
wcale nie jestem okropnym, bezwzględnym egoizmem. Dlatego

284
grzecznie i po cichu siedziałyśmy u Sani. Nie pisnęłyśmy nawet
słówka, że chcemy wysiąść z auta. Zachowałyśmy się znacznie
gorzej – w nocy zabrałyśmy swoje bagaże i wymknęłyśmy się
z jego ciężarówki. Na tę decyzję wpłynął fakt, że Sania okropnie się
upił i zasnął na kierownicy podczas kolacji. To nas przerosło.
Przeszłyśmy może dwa kilometry i rozbiłyśmy namiot w małym
lasku. Byłyśmy wolne.

Poranek oznaczał kolejne przygody. Pełne energii ruszyłyśmy na


trasę i wystawiłyśmy kciuk. Zobaczyłyśmy pierwsze zbliżające się
auto i ugięły nam się kolana.

– Czy to… niebieski… Mann? – zapytała Magda, mrużąc oczy,


żeby dostrzec zbliżający się punkt. Niestety miała rację. Idealnie
zgrałyśmy się w czasie z Sanią. To naprawdę graniczyło z cudem,
ale się wydarzyło. Sania zatrzymał się z rozpromienioną twarzą.
Otworzyłyśmy drzwi i posłusznie weszłyśmy do środka – takie
byłyśmy głupie.

Sania nie był złym człowiekiem, ale jego obecność męczyła.


Ucieczka w nocy nie była honorowym zachowaniem, lecz
powiedzenie mu w twarz, że nie chcemy z nim jechać, okazało się
dla nas zbyt trudne. Skazałyśmy siebie na kolejny dzień pełen
opowieści i ślimaczą jazdę. Nasza cierpliwość była bliska
wyczerpania, gdy auto rozkraczyło się na środku długiego mostu,
a my pilnie musiałyśmy do toalety. Sania natomiast spokojnie
wysiadł i z dużej odległości obserwował ciężarówkę, jakby to miało
w czymkolwiek pomóc. Wierciłyśmy się w kabinie, bolały nas
brzuchy, a woda z organizmu próbowała uciec przez łzy. Sania
doprowadzał nas do obłędu. W ciągu jednej doby przejechałyśmy

285
dwieście kilometrów. Musiałyśmy zakończyć tę nieprzyjemną
rozrywkę. Na stajance przed Moskwą zatrzymaliśmy się na nocleg.

– Sania, tu jest za duszno. Będziemy spać w namiocie –


skłamałam, w myślach ganiąc się za te wyjaśnienia.

Sania nalegał, żebyśmy jednak nocowały u niego w kabinie, bo


kolejnego dnia jechał do Sankt Petersburga. Postawiłyśmy na
swoim i wyszłyśmy z kabiny, obiecując, że wrócimy skoro świt.
Podejrzewam, że mniej bolesna byłaby dla niego prawda niż
poranne oczekiwanie, ale to uświadomiłam sobie dopiero
następnego poranka, kiedy obudziłam się na ogromnym polu.

286
Doskonale pamiętam zaskoczenie, jakie towarzyszyło zobaczeniu
logo McDonalda. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że
minęło kilka tygodni bez tego znanego elementu europejskiego
krajobrazu. Trochę przeraziłam się na tę myśl, ale bardziej
zaskoczył mnie wjazd do Sankt Petersburga. Sygnalizacja świetlna,
chodniki, ludzie w modnych ubraniach, subkultury, metro. Tutaj
ogromne i luksusowe budynki nie sąsiadowały ze zdezelowanymi
chatami, tu wszystko było nowe, błyszczące. Gdyby ktoś mi
powiedział, że trafiłam do Pragi czy Budapesztu, musiałabym
dłuższą chwilę się zastanowić, by stwierdzić, że to kłamstwo.
Przerażały mnie te różnice. Przywykłam do syberyjskiej biedy, do
skromnego życia, do gościnności i otwartości. Trudno było mi
uwierzyć, że Ural odgradza biedę od takiego bogactwa.
Niewyobrażalne, że Chużyr i Sankt Petersburg leżą w tym samym
kraju. Co prawda Rosja to ogromne państwo, ale część zachodnia
jest niezaprzeczalnie faworyzowana i aktywniej wspierana
finansowo przez władze. Nawet różnica między Irkuckiem
a Petersburgiem jest rażąca. Miasto jest piękne, ale czułam się
w nim nieswojo. Jakbym zdradzała i traciła to, co dała mi Syberia,
jakbym odwróciła się od tamtych ludzi. Gdybym wiedziała, że tak
będę się tam czuła, wszystkie pieniądze wydane na metro, busy
i bilety wstępu oddałabym jakiejś babuszce sprzedającej warzywa
i dłużej zostałabym po drugiej stronie Uralu.

Niemniej jednak Sankt Petersburg jest wart zobaczenia. To


najpiękniejsze miasto, jakie kiedykolwiek zwiedzałam. Naszym
przewodnikiem były iglice kolejnych budynków. Poruszałyśmy się
bez mapy, od zabytku do zabytku, od mostu do mostu. Każdy krok
zachwycał, bo nic tam nie było zwyczajne, nic nie było szare

287
i nudne. Sankt Petersburg opuściłyśmy dopiero po trzech dniach
pobytu i aktywnego, pieszego zwiedzania. Przed nami stało ostatnie
wyzwanie. Przekroczenie granicy bez wymaganej pieczątki.

Wyjazd z Rosji. Jeśli się uda, będziemy mogły świętować, skakać


z radości. Wiedziałyśmy z różnych źródeł, że pieczątka na karcie
migracyjnej zazwyczaj nie jest sprawdzana. Zazwyczaj nas nie
zadowalało, dlatego towarzyszył nam stres. Trzęsłyśmy portkami na
myśl, że jakiś celnik odkryje, iż nie wywiązałyśmy się z obowiązku.
Stałyśmy w kolejce i z daleka przypatrywałyśmy się kobiecie
w okienku. Niezgrabnymi palcami wertowała paszporty. Serce
stawało mi za każdym razem, gdy wyciągała z paszportu biały
świstek i go oglądała. Wszystko wskazywało na to, że będziemy
miały problem. Postanowiłam, że pójdę na pierwszy ogień.
Odważnie przekroczyłam czerwoną linię i podeszłam do okienka.
Magda stała sama, nie mniej przerażona niż ja.

Kobieta otworzyła paszport, ale zatrzymała się już na stronie ze


zdjęciem. Sprawdziła wizę, lecz po chwili wróciła do zdjęcia i moich
danych. Przyglądała się to zdjęciu w paszporcie, to mnie. Trwało to
długo, o wiele za długo. Wiedziałam, że Magda się niecierpliwi,
widząc, że coś nie gra. Celniczka podniosła paszport tak, by zdjęcie
było na wysokości mojej twarzy.

– Eta nie ti – rzuciła oskarżenie z grobową miną.

– Szto? – powiedziałam zaskoczona, choć to nie była


najbardziej odpowiednia reakcja.

288
– Eta. Nie. Ti. – powtórzyła takim tonem, że miałam ochotę
sama zakuć siebie w kajdanki i wsadzić do policyjnej marszruty. –
Wołosy.

Poprawiłam fryzurę, żeby jak najbardziej przypominała tę ze


zdjęcia. Celniczka kazała mi unieść brodę, potem opuścić, mniej się
uśmiechać, przymknąć oczy. Faktycznie moje zdjęcie było mało
korzystne, ale nie sądziłam, że aż tak zmieniłam się przez miesiąc.
Trochę przytyłam od ziemniaków i chleba, byłam bardziej opalona
i gorzej uczesana, lecz to wciąż byłam ja. W czasie gdy
pokazywałam każdy milimetr swojej twarzy i robiłam głupkowate
miny, Magda zastanawiała się, czy zamkną nas w rosyjskiej celi.
Nikomu nie było do śmiechu. Kolejka za moją przyjaciółką
wydłużała się, czemu towarzyszyły pomruki niezadowolenia. „Jeśli
nas nie zamkną, to na pewno pobiją” – pomyślałam. Wydawało mi
się, że stoję tam całą wieczność. Kobieta była nieugięta i po każdej
mojej zmianie pozycji mówiła „niet”.

Zadzwoniła do kogoś. Spojrzałam na Magdę i chciałam jej


przekazać, że nie chodzi o pieczątkę, ale o moją twarz. Nagle
celniczka uderzyła w stół i kazała mi patrzeć tylko na siebie. Z boku
na pewno wyglądało to groźnie. Po kilku minutach do budki wszedł
mężczyzna w garniturze. Nie wiem, kim był, ale spojrzał na zdjęcie,
na mnie i powiedział to, na co czekałam:

– Da.

Kobieta wbiła pieczątkę i bez uśmiechu kazała mi przejść dalej.


Kontrola Magdy trwała pół minuty. Byłyśmy w Estonii, lecz wcale nie
miałyśmy ochoty radośnie podskakiwać.

289
– Wiesz co… Jakby nas nie wypuścili, to przynajmniej
byłybyśmy w Rosji dłużej niż miesiąc – skwitowała Magda.

Byłyśmy w przygranicznym miasteczku Narwa. Chciałyśmy


spróbować skorzystać tam z Couchsurfingu. Właściwie to
używałyśmy tej aplikacji dopiero od przyjazdu do Irkucka. Gdyby
nie fakt, że potrzeba do niej internetu, pewnie korzystałybyśmy
z niej znacznie częściej. Włączyłyśmy w telefonach wi-fi
i spacerując po mieście, szukałyśmy otwartej sieci. Nie było to
proste zadanie, ale zazwyczaj kończyło się sukcesem. Miałyśmy też
kilka standardowych strzałów na hasło, które często się sprawdzały.

Jedną z sieci znalazłyśmy w pobliskim parku. Magda siedziała


na krawężniku, a ja z telefonem stałam na środku jezdni, bo tam
zasięg był najsilniejszy. Przeglądałam profile osób i wysyłałam
krótkie zapytania. Lecz taki „last minute” rzadko sprawdza się
w przypadku Couchsurfingu.

– Znajdźmy hosta w naturze – powiedziała Magda, a ja


z rezygnacją wyłączyłam telefon. Miała rację, nie było sensu tracić
czasu na grzebanie w telefonie.

– Hello, girls – usłyszałyśmy. Przed nami stał wysoki łysy facet


z żabimi oczami, które niemal wyskakiwały z orbit. Nie miał jednego
zęba, a spod koszulki wystawał mu tatuaż, który sięgał linii żuchwy.
W nocnej aurze nie prezentował się najsympatyczniej. – Czego
szukacie? – zapytał po angielsku.

– Hostelu – odpowiedziałam.

– Możecie spać u mnie.

290
Tak, jasne. Już idziemy. Jeszcze nie zwariowałyśmy, żeby
przyjmować zaproszenie obcego faceta po zamienieniu z nim
jednego zdania. Przecząco pokręciłyśmy głowami i zaczęłyśmy się
powolutku oddalać.

– Ja iz Rasiji. Padażdij – poprosił, a my zatrzymałyśmy się


w pół kroku. Chwilę później dołączył do niego drugi mężczyzna.
Wyglądał znacznie potulniej. Byli tak różni, że w życiu bym ich nie
podejrzewała o wzajemną sympatię. Ten drugi miał okulary
z grubymi oprawkami, koszulkę z misiem i brązowe loczki. I lepiej
mówił po angielsku.

– Przepraszam za kolegę. Wiem, że nie wygląda najlepiej,


musiał was przestraszyć. – Mężczyzna zaskoczył nas szczerością. –
Chodzi mu o to, że wynajmujemy tu mieszkanie, tylko na jedną
noc, bo jutro jedziemy do Łotwy. Mamy wolny pokój. Czujcie się
zaproszone.

Dlaczego Magda nigdy nie może poprosić o nocowanie


u milutkich starszych pań? Jej kolejna prośba się spełniła, bo
znalazłyśmy hosta w naturalnym środowisku, bez użycia
technologii, ale przyjęcie zaproszenia było dość ryzykowne.
Przeanalizowałyśmy między sobą wszystkie za i przeciw. Na pewno
cieszyłaby nas obecność Rosjan, bo to by załagodziło ból po
zakończonej przygodzie, ale czy dwóch obcych facetów poznanych
w parku to bezpieczny wybór. Czy nie przed tym ostrzegały nas
matki?

– Kupmy najpierw coś do jedzenia – powiedział ten niższy,


widząc, że nie jesteśmy gotowe na podjęcie decyzji. Poszłyśmy
z nimi do baru, gdzie robiono kanapki. Niski wszedł do środka, a my
razem z łysym czekałyśmy na zewnątrz. Sądziliśmy, że zrobienie

291
kanapki potrwa chwilę, ale mijały długie minuty. Bar nazywał się
Europa Express. Po półgodzinie oczekiwania zirytowany Rosjanin nie
wytrzymał i wybuchnął:

– Europa Express? Chyba kurwa Ameryka Express. Pieprzonej


kanapki nie są w stanie zrobić. To jest kanapka? Chleb i surowa
zawartość. Czy ten Europejczyk dopiero uprawia sałatę? Ja
trzydzieści lat mieszkałem na Syberii i na polowaniu nigdy nie
musiałem tyle czekać na zwierzynę. Trzydzieści pieprzonych lat
w lesie, z piętnastoma chłopami w jednym pomieszczeniu. Żarliśmy
kaszę i makaron, a jak to się kończyło, musieliśmy zabijać sabaki.
Psy na szczęście szybko się mnożyły, ale mają obrzydliwie kwaśne
mięso. Niedźwiedzia upolowałem trzykrotnie. Trzydzieści
pieprzonych lat na Syberii, na mrozie, bez jedzenia i często bez
prądu. A człowiek przyjeżdża do Europy i nie może chleba zjeść.

Po tym zaskakująco wulgarnym i energicznym monologu


chłopak zaśmiał się w głos. I śmiał się długo i tak szeroko, że
mogłyśmy zliczyć jego plomby. Ten szczery śmiech pozwolił nam
podjąć decyzję.

– Idziemy z wami.

I była to najlepsza decyzja, jaką mogłyśmy podjąć. Oni byli


bezbłędni w swoim poczuciu humoru. Perfekcyjnie domknęli naszą
podróż i pozwolili pogodzić się z jej końcem. A następnego dnia
towarzyszyłyśmy im w drodze do Łotwy.

292
Do Polski wróciłyśmy bardzo zaskoczone. Tak nam wmawiano,
że ta podróż się nie uda, aż same w to uwierzyłyśmy. Kiedy jednak
leżałyśmy w swoich łóżkach, nie wiedziałyśmy, co ze sobą zrobić.
Tej przyszłości nie było w naszych głowach. Wtedy uświadomiłam
sobie, że podróże są dla mnie tak ważne, że jestem w stanie dla
nich poświęcić wszystko.


293
294
MARSZ

„Czy mogę cię porwać w góry? W czerwcu” – napisałam do mamy


krótko przed sesją letnią. Rok wcześniej z koleżanką ze studiów
przeszłam Camino de Santiago – Drogę świętego Jakuba.
Doskonale pamiętam, jak martwiła mnie wtedy moja kondycja
i kiepski ekwipunek. To jednak było coś innego niż autostop – tutaj
polegałam tylko na swojej sile fizycznej. Moim transportem były
własne mięśnie, a przede wszystkim upór, którego mi nie
brakowało.

To była też pierwsza podróż bez Magdaleny. Milowy krok, trudny


dla nas obu. Gdy wyprowadzałam się z mieszkania po pierwszym
roku studiów, obie płakałyśmy. Od dzieciństwa nie przeżyłyśmy tak
długiej rozłąki. Miałam w końcu zniknąć na cały miesiąc.
Prześladowała mnie myśl, że trochę ją zdradzam, autostopując
z kimś innym. Jednak taka jest kolej rzeczy. Poza tym długie
tygodnie marszu nie należały do jej upodobań. Szczerze mówiąc,
nie wiedziałam, czy należą do moich. Nigdy czegoś takiego nie
robiłam. O szlaku dowiedziałam się, kiedy siedziałam przy
posterunku w Caldas de Reis. Pomysł na realizację zrodził się już
w liceum, po obejrzeniu filmu Droga życia. Film znudził mnie
niemiłosiernie i nie dotrwałam do jego końca, ale zasiał ziarenko,
które kiełkowało przez bardzo długi czas. Na temat szlaku
rozprawiałam z koleżanką z ławki na lekcjach języka polskiego.
Marzyłam o tym, lecz nie do końca wiedziałam, jak i kiedy się za to
zabrać.

295
Na studiach poznałam Iwetę, która była gotowa mi towarzyszyć.
Zaraz po zdaniu egzaminów pojechałyśmy autostopem do Burgos.
To była jej pierwsza taka podróż i nie obyła się bez zaskakujących
przygód. Chyba coś w tym jest, że pierwsza podróż sprawdza
naszą wytrwałość. Ale tym razem sprawdzian był drastyczny
i niebezpieczny.

W środku nocy sunęłyśmy autostradą. To było w Niemczech,


więc jeśli chodzi o prędkość, kierowca miał pole do popisu. Trzymał
się lewego pasa i pędził ponad dwieście kilometrów na godzinę. Był
sprawnym kierowcą. Nie z typu ludzi, którzy jeżdżą szybko, żeby
komuś zaimponować. On czuł się za kierownicą pewnie, a ja jako
pasażer bezpiecznie. Spieszył się tego dnia do rodziny, przede
wszystkim do nowo narodzonego syna. Chłopiec przyszedł na świat
kilka dni wcześniej, kiedy ojciec był w zagranicznej delegacji.
W tamtym momencie kierowca był przeszczęśliwy. Zadzwoniła do
niego żona, więc włączył głośnik, by nie stracić kontroli nad autem.
Słuchałam, jak rozmawiają o powrocie. Ona opowiadała, jak się ma
noworodek, a on wyznawał jej, że tęskni. Bardzo miło się tego
słuchało, mimo że niemiecki nie należy według mnie do
najpiękniejszych języków na świecie.

Wtedy zobaczyłam auto wjeżdżające na autostradę.


W porównaniu do nas poruszało się w ślimaczym tempie. Tamten
kierowca był mniej rozgarnięty i od razu zjechał na lewy pas,
którym jechaliśmy z prędkością ponad dwustu dwudziestu
kilometrów na godzinę. Nie mieliśmy szans na wyhamowanie.

Czasami zastanawiałam się, co czują ludzie w takim momencie,


jaka jest ich ostatnia myśl. Przecież nie mają pojęcia, czy zginą.
Czy do końca mają nadzieję, że wyjdą z tego cało? Czy życie

296
faktycznie przebiega im przed oczami? Są w stanie ocenić, czy ich
życie im się podobało, czy uświadamiają sobie popełnione błędy?
Czy żałują, że czegoś nie zrobili, do czegoś się nie przyznali? My
mieliśmy na to wszystko sekundę. Zdążyłam tylko przekląć,
synchronicznie z kierowcą.

– Scheiße.

Uderzyliśmy w tył auta. Kierowca odruchowo skręcił tak, że


najbardziej oberwała moja strona. Samochód stanął w poprzek
autostrady. Zamknęłam oczy, czekając na strzał nadjeżdżających
aut. Gdyby ktoś jechał za nami z równą prędkością, podobnie jak
my nie miałby szans na wyhamowanie. Ale uderzenie nie nastąpiło.
Autostrada przez tę minutę była całkowicie pusta. Przerażony
kierowca zjechał na pobocze, a ja poczułam promieniujący ból nogi.
Wgniecenie dosięgło mojego prawego kolana.

– Wszystko w porządku? – Odwróciłam się do swojej kompanki.


Iweta była przerażona, ale na szczęście nic jej się nie stało. Jedną
rękę trzymała na sąsiednim miejscu, a drugą łapała za drzwi.
Byłyśmy w szoku.

Z drugiego auta wysiadła para, z tylnego fotela wyciągnęli


płaczące dziecko. Tył ich auta był zmiażdżony i wyglądał gorzej niż
nasza maska. Drzwi z mojej strony zostały zablokowane. To właśnie
one dosięgnęły mojej nogi. Ból był okropny. Żeby wyjść z auta,
musiałam się przeczołgać do tyłu.

Stałyśmy na poboczu, nie wiedząc, co robić. Utykałam i przy


najmniejszym ruchu ledwo opanowywałam syknięcia z bólu.
A przecież jechałyśmy do Hiszpanii z zamiarem odbycia
trzytygodniowej pielgrzymki. Czy był sens jechać dalej, czy nie

297
powinnam zawrócić i udać się do lekarza? Próżno szukać odpowiedzi
na poboczu autostrady w środku nocy, wśród błysków policyjnych
kogutów. Stałyśmy tam same i nikt się nami nie przejmował.
Wreszcie laweciarz zwrócił na nas uwagę i zawiózł nas do najbliższej
wioski, gdzie rozbiłyśmy namiot i zmęczone emocjami usnęłyśmy.

Kolejnego ranka z nogą było lepiej, ale wciąż czułam, że coś


jest nie tak. Co kilkanaście kroków kolano uginało mi się
bezwładnie. Nie byłam w stanie tego kontrolować, ale też nie
potrafiłam przyznać się do słabości. Z wymuszonym uśmiechem
zapewniałam Iwetę, że wszystko jest w porządku i ból minie.
Jechałyśmy dalej.

Nie zapomnę, jak nocą dotarłyśmy do Burgos. Szłyśmy przez


miasto i poszukiwałyśmy katedry, by kupić paszport pielgrzyma.
Credencial – jak brzmi oficjalna nazwa – można nabyć za kilka
euro. Zbiera się do niego pieczątki na trasie. Taki credencial jest
świadectwem bycia pielgrzymem z krwi i kości. Takim, który nie
oszukuje na trasie i nie wsiada do autobusu, ale o własnych siłach
pokonuje codziennie dziesiątki kilometrów. Pieczątki można zbierać
zarówno w sklepach i restauracjach, jak i w albergach, czyli
specjalnie przygotowanych dla pielgrzymów hostelach. Ceny
w hostelach wahają się od dwóch do pięćdziesięciu euro, więc
nawet ja mogłam sobie od czasu do czasu pozwolić na taki nocleg.
Jednak przez większość czasu chciałyśmy nocować pod namiotem.
O tak!

Katedry szukałyśmy długo i po omacku. Jeszcze nie byłyśmy


przyzwyczajone do wagi plecaków, więc kroczyłyśmy pochylone do
przodu i ciężko oddychałyśmy. Z drugiej strony ulicy ktoś krzyknął:

298
– Buen camino!

„Buen camino”. Nie wierzyłam własnym uszom. Te dwa słowa to


symbol drogi. To piękne pozdrowienie, życzenie dobrej i bezpiecznej
podróży. Towarzyszy każdemu, kto decyduje się podążać Szlakiem
świętego Jakuba aż do Santiago de Campostela. Przekazują je sobie
nawzajem pielgrzymi, ale też mieszkańcy wiosek. Znałam to z filmu
i przewodników. Czekałam na te słowa tak samo jak na
wypowiedzenie rosyjskich „my iz Polszy”. To był wyjątkowy
moment, chwila, w której zdałam sobie sprawę, że realizuję swoje
marzenie. To faktycznie się dzieje! Jestem pielgrzymem. I to był
kolejny zastrzyk satysfakcji w najczystszej postaci.

Wreszcie udało nam się znaleźć biuro i za dwa euro odebrać


rozkładany paszport z miejscem na pieczątki. Wpisano tam nasze
dane, numer dokumentu i w kółku zakreślono sposób przebycia
trasy – marsz. Wyszłyśmy, gdy już świtało, i mimo nieprzespanej
nocy wkroczyłyśmy na szlak pełne energii.

– Dokąd idziecie, dziewczyny? – zapytał wracający z imprezy


chłopak. Był wyraźnie wstawiony.

– Do Santiago!

Przekalkulował w głowie odległość i z wielkim zaskoczeniem


zapytał:

– I d z i e c i e? Dać wam kasę na jakiegoś busa?

Przed nami było sześćset kilometrów. Zapomniałam o kolanie,


teraz liczył się marsz.

W zasadzie każdy dzień wyglądał tak samo. Wstawałyśmy wcześnie


rano, tuż przed świtem. O takiej porze jest jeszcze zimno, więc do

299
sandałków zakładałyśmy skarpety. Składałyśmy namiot, ten
w kwiatki, z Danii. Nie było to łatwe ze zmarzniętymi dłońmi, ale
nie miałyśmy wyjścia. Spacer to najlepsza rozgrzewka. Na czczo
ruszałyśmy przed siebie. Największy problem sprawiały pierwsze
kroki. Ciało było wykończone, niegotowe do dalszej walki i ciężko
było kontrolować każdy z mięśni. Opierały się i nie chciały
współpracować. Pierwszy kilometr wyglądał komicznie. Nogi
odskakiwały na boki, uginały się i szły w nierównym tempie. Jednak
po pierwszym kilometrze wszystko wracało do normy i ciężko było
się zatrzymać.

Po dziesięciu kilometrach zabierałyśmy się za śniadanie.


Najczęściej zjadałam bagietki z serkiem „wesołą krową”. Wysiłek
fizyczny odbierał mi apetyt. W zasadzie mogłabym nie jeść, ale
lubiłam przerwy, kiedy siedziałyśmy i przyglądałyśmy się mijającym
nas pielgrzymom. Byli zupełnie różni. I to oni tworzyli te dni. Oni
sprawiali, że każdy dzień był zupełnie inny i głęboko zapadał
w pamięć.

Już pierwszego dnia po przejściu zaskakujących dla naszych


organizmów trzydziestu trzech kilometrów poznałyśmy wyjątkowo
wesołą ekipę. Siedzieli na ziemi przed albergą. Dla nas zabrakło
miejsca w schronisku, bo miałyśmy znacznie gorsze tempo od
reszty. Nic nie przeszkadzało, by mimo wszystko do nich dołączyć.
Kupiłyśmy butelkę wina i usiadłyśmy razem z nimi. Byli tam między
innymi Tony i Ronnie – syn i ojciec z Ameryki. Ojciec już kiedyś
pokonał tę trasę tylko dlatego, że był fanem Martina Sheena, aktora
grającego główną rolę w filmie, którego ja nie obejrzałam do końca.
Wrócił na szlak, bo okazało się, że ma on do zaoferowania więcej
niż kadry z filmu. Tym razem towarzyszył mu młody i roześmiany

300
syn. Razem z nimi był Frank, Francuz, który trasę zaczął w Marsylii.
Nie spieszył się i najwidoczniej to on najbardziej lubował się
w alkoholu, bo policzki miał już rumiane, a gdy odkorkowałam
drogą butelkę, oczy mu się zaświeciły. To właśnie Frank
sprezentował mi najpiękniejszy poranek.

Obudziłam się na wzgórzu nad wioską Hontanas. U swoich stóp


widziałam wieżę kościoła. Właściwie jednym spojrzeniem byłam
w stanie objąć wszystkie budynki. Dalej rozciągały się polany
i wzgórza. Zeszłam do bladobeżowej wioski i usiadłam w miejscu,
gdzie dzień wcześniej przeprowadzono operację usuwania pęcherzy.
Frank siedział przy stole i popijał wino ze szklanki. Myślę, że tej

301
nocy nie położył się spać. Zaśpiewał piosenkę, której wtedy nie
znałam. Śpiewał, patrząc na krwiście czerwony płyn. Ludzie dopiero
się budzili, gdy między murami rozbrzmiały słowa:

„Wszystko, co było mi drogie, znikło bez śladu.

Przez cały czas, kiedy smakowałem miłości,

Nie zdawałem sobie sprawy, co miałem.

Najdroższa, jeśli teraz mnie słyszysz,

Nigdy nie potrzebowałem cię tak bardzo,

Mieszasz mi w głowie.

Wypłyń ze mną, kochanie.

(…) co będzie, to będzie”.

(David Gray, Sail Away)

302
Wsłuchiwałam się w te nowe dla mnie słowa i dzieliłam jego
smutek. Mężczyzna, który wczoraj był iskierką i imprezowym
zapłonem, wyśpiewał te słowa w pełni szczerze. Zapamiętałam
każdy wers i śpiewałam jeszcze przez kilka dni, choć melodię
znałam tylko z tego krótkiego porannego występu. Sail away,
honey.

Zapadło mi w pamięć również spotkanie pośród winiarni. Widoki


były nieziemskie. Rzędy winogron ciągnęły się po horyzont. Choć
owoce nie były jeszcze gotowe do spożycia, po każdym kilometrze
patrzyłam na nie z nadzieją. Tak jakby klimat mógł się nagle
drastycznie zmienić, a owoce dojrzeć. Droga była wąska. Sam
marsz nie należał do najłatwiejszych, bo nie mogłam liczyć na cień,
ale starałam się skupić na tym, co mnie otacza, i ignorować ból oraz
piekące plecy. Na szczęście wody miałyśmy pod dostatkiem.
Obok drogi stał maleńki domek. Wyglądał raczej jak garaż.
Wyłożony dużymi ciosanymi kamieniami. Idealnie wpasowywał się
w otoczenie, choć nie dzięki czerwonej metalowej bramie.
Rozsunęła się akurat wtedy, gdy byłyśmy obok niej, i wyszedł
niziutki mężczyzna w okularach, które zabawnie powiększały jego
oczy. Miał na sobie elegancką koszulę z krótkim rękawem, wciśniętą
w beżowe spodnie.

– Buen camino! – wykrzyknął trochę zbyt głośno, bo byłyśmy


dość blisko, by usłyszeć jego szept.

– Gracias! – odpowiedziałyśmy chóralnie.

Przez to jedno hiszpańskie słowo musiał pomyśleć, że


posługujemy się jego mową, bo wypuścił wiązankę kilku zdań.
Mówił, a my oddalałyśmy się, idąc tyłem i wciąż na niego patrząc.

303
– No hablo español! – powiedziałam, gdy na momencik
przerwał. Staruszek spochmurniał na moment, a potem powiedział:

– Chica blanca. – Wskazał na nas. – Vino blanco. – Wskazał


swój domek. – Come on.

Posłuchałyśmy się i weszłyśmy do środka. Wnętrze było


zaskakująco zimne. Znajdowało się tam tylko jedno małe okienko,
więc pomieszczenie było chronione od gorących promieni
słonecznych. Usiadłyśmy przy stole, który staruszek pośpiesznie
wytarł z kurzu. Siedziałyśmy tam i właściwie nie wiedziałyśmy, czy
na pewno o to prosił. Jednak po chwili otworzył ogromną beczkę
i chochlą nabrał zielonych oliwek.

Nigdy nie byłam fanką tego smakołyku i raczej po niego


nie sięgałam. Te oliwki były inne. Malutkie, nierówne,
z przebarwieniami. Wyglądały zupełnie inaczej niż te, które znałam
ze sklepowych półek. Sięgnęłam po jedną i łapczywie wcisnęłam ją
do ust. Moje zęby trafiły na pestkę, którą zaczęłam delikatnie
obgryzać. Oliwka była słona, nie tak tłusta, jak sądziłam. Po prostu
przepyszna. Sięgnęłam po kolejną, a potem następną. Tak się
zajadałam, że kiedy staruszek dotarł do nas z domowym białym
winem, miseczka była pusta i musiał napełnić ją ponownie. Widząc
naszą radość, śmiał się w uroczy dziadkowy sposób. Chochla poszła
w ruch i tym razem w misce piętrzyły się czarne kuleczki. Wino
wcale nie odbiegało jakością. Ciężko mi to oceniać, bo nigdy nie
próbowałam drogich win, ale to zdecydowanie różniło się od
znanych mi. Nie było w nim goryczy, którą zwykle czułam po
każdym łyku. Oliwki były zbędne. Delikatny smak trunku chciałam
zatrzymać na języku jak najdłużej.

304
Ściany budynku pokrywały dziesiątki zdjęć, szalików klubów
piłkarskich i wzorzystych talerzy. Staruszek poprosił, byśmy wstały
i podeszły do galerii. Zdjęcia zostały powieszone niechlujnie,
większość w połamanych ramkach lub bez szybek. Drżącym palcem
wskazał jedną z fotografii. Była na nim grupa umorusanych
młodzieńców stojących obok budynku, w którym się
znajdowałyśmy. Trzymali w rękach wiadra i mieli otwarte usta,
zamrożone w wesołym okrzyku. Długo na nich patrzył, a w końcu
zwrócił się do nas i powiedział:

– Polacos.

Mężczyzna zatrudniał Polaków przy zbiorach. Ten obraz na


długo zapadł mi w pamięć i sprawił, że poczułam chęć, by przeżyć
coś podobnego. Nie wiem, czy bardziej zadziałało na mnie
nieskrywane wzruszenie staruszka, czy uśmiechy młodych Polaków,

305
którzy przyjechali do pracy do Hiszpanii, ale wiedziałam, że kiedyś
stanę w podobnym gronie.

Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie i odeszłyśmy. Staruszek stał


na drodze i machał do nas, nim zniknęłyśmy za wniesieniem.

Na trasie francuskiej można trafić na kilka miejsc, w których


mieszkańcy pomagają pielgrzymom w realizacji ich planu.
Najbardziej lubiłam punkty prowadzone przez hipisów. Nie wiem,
jak to się działo, ale zawsze trafiałyśmy na nie w porze
śniadaniowej. Niektóre z nich były ustawione na poboczach, inne
mieściły się na ogromnych podwórkach, skryte za bramą. Jednak
idea była ta sama – nakarmienie pielgrzymów do syta. Na stołach
stały świeże soki, gotowane jajka i napoje roślinne. Pamiętam
swoją radość, gdy trafiłam na mleko sojowe. Nie byłam w stanie
zjeść za dużo, ale płyny wchodziły idealnie. Do tego dżemy, sery,
orzechy i owoce. Najczęściej wokół były porozkładane dywany
i tablice z hasłami. „Nie ma siły większej niż miłość” – głosiła jedna
z nich. Usiadłyśmy obok niej i wśród dziesiątek kotów zjadłyśmy,
a właściwie wypiłyśmy śniadanie. Pozostawiłam też po sobie znak
w księdze gości, wpisując fragment piosenki Beatlesów, który tego
dnia szczególnie brzmiał w mojej głowie, prawdopodobnie ze
względu na obolałe barki:

„Hej Jude, nie dźwigaj świata na swoich ramionach.

Bo przecież wiesz, że głupcem jest ten,

Kto trzyma fason

poprzez czynienie swojego świata odrobinę zimniejszym”.

306
Znacznie mniej refleksyjny wpis zostawiłam w księdze
kolejnego staruszka. U niego nie było suto zastawionego stołu,
ozdób i haseł o wolności. W maleńkiej wiosce, do której dotarłam,
ledwo powstrzymując łzy z powodu przekraczania licznych
krawężników, przy małym budynku stał stolik. A na tym malutkim
stoliku znajdował się koszyk pełen domowej roboty ciastek. Do
stołu przyczepiona została własnoręcznie zrobiona pieczątka
i ogromna księga wpisów. Staruszek wybiegł z domu, kiedy
zobaczył, że się zbliżamy. W dłoni trzymał dwa kwiatki, które
wetknął nam we włosy. Z dumą wskazał wiszący na oknie
dokument. Było tam jego zdjęcie w pozie człowieka sukcesu, wiele
informacji po hiszpańsku, których nie byłam w stanie zrozumieć,
i jedno zdanie po angielsku: „Przyjaciel wszystkich pielgrzymów”.
Taki w istocie był. Poczęstował nas ciasteczkami, kilkukrotnie
zaznaczając, że sam je upiekł. Z nim też zrobiłam sobie zdjęcie na
tle ogrodu. Nim zabrzmiała migawka, ujął moją dłoń i mocno ją
ścisnął.

307
Jednak nie wszystkie spotkania były tak radosne. Wiele z nich
skłaniało ku refleksji. Jako dwudziestoletnia dziewczyna nie byłam
zbytnio doświadczona przez życie i podczas trudniejszych rozmów
zazwyczaj czułam się nieswojo. Jednak słuchałam uważnie,
a towarzysze z chęcią opowiadali, nawet gdy moją jedyną
odpowiedzią była cisza. Camino to dobre miejsce do przemyślenia
swojego życia albo do zainicjowania jakiejś zmiany. To nie była
moja motywacja, ale do niektórych wniosków doszłam mimowolnie.

Jedną z osób poznanych w drodze był Wojtek z Polski.


Początkowo nie mówił za dużo. Głównie się śmiał i opowiadał, że
jest na szlaku tylko ze względu na swoje dwa nałogi – jedzenie oraz
papierosy. Jego nadwaga była nie do ukrycia, podobnie jak
działanie kilkusetkilometrowej wędrówki. W pasku do spodni miał
już dorobioną dodatkową dziurkę, a mimo to ciągle podciągał
spodnie. Przestał kupować papierosy, za to zainwestował w tytoń.
Problem polegał na tym, że nie potrafił zawijać go w bibułkę. By to

308
zrobić, musiał zdjąć plecak, usiąść, zwinąć i dopiero ruszyć.
Pierwsze kroki po przerwie były zbyt bolesne na tak krótką uciechę.
Z dnia na dzień Wojtek jadł i palił coraz mniej, dzięki czemu
zyskiwał nową energię. Spotkałyśmy go już wcześniej, zaraz na
początku szlaku. Teraz doszło do drugiego spotkania. Byłyśmy
zdziwione, bo planował trzy dni odpoczynku. Jakim cudem nas
dogonił?
– Szedłem całą dobę, bez przerwy. Zrobiłem ponad sto
kilometrów – odpowiedział, jak gdyby nigdy nic.

– Całą dobę? – Dla mnie to było niewyobrażalne. Byłam


młodsza, szczuplejsza, bardziej zwinna niż on, ale podejrzewam, że
padłabym już po pięćdziesiątym kilometrze bez snu.

– Miałem gorszy dzień – powiedział smutno. Moją odpowiedzią


była cisza, bo nie mam pojęcia, co w takich sytuacjach się mówi.
Nie wiedziałam, czy prosić o rozwinięcie historii, czy zmienić temat.
Iweta również milczała. Posuwaliśmy się krok w krok, a Wojtek
szedł między nami.

To był trudny odcinek drogi. Wiele osób nie wytrzymuje go


psychicznie i korzysta z busa. Przed wyjściem z wioski zostaliśmy
zbombardowani ulotkami informującymi o możliwości
zorganizowania dla nas przejazdu. Nie byliśmy zainteresowani.
Zdawało się, że trasa nie jest trudna. Cały czas była prosta, bez
dużych wzniesień. Ale właśnie to czyniło ją sprawdzianem siły
psychicznej. Siedemnaście kilometrów bez cienia przez pola, które
ciągnęły się po horyzont. Bez znaków informujących o tym, jak
daleko jest kolejna wioska z hostelem, do którego tak pragnęliśmy
dotrzeć. Siedemnaście kilometrów bez źródełek z wodą,
w ogromnym upale. Przez te siedemnaście kilometrów nie zmieniało

309
się nic i ta monotonia zwyciężała ludzkie umysły, najsłabszych
doprowadzając do szaleństwa. Na tych siedemnastu kilometrach
Wojtek wyznał, dlaczego tak naprawdę idzie szlakiem Camino de
Santiago.

– Byłem komornikiem – zaczął. – Mimo że tylko wykonywałem


swoją pracę, lata patrzenia na ludzkie cierpienia zrobiły swoje.

W swojej pamięci i życiorysie nie potrafiłam znaleźć historii,


która by się idealnie wpasowała i podtrzymała go na duchu. Jak
zwykle nie mogłam znaleźć odpowiednich słów i byłam na siebie
o to zła.

– Naprawdę dobrze zarabiałem, miałem też swój mały biznes.


I narzeczoną! Wszyscy mi zazdrościli, jak kupowałem bilety
w pierwszej klasie i lecieliśmy na tygodniowe wakacje na Teneryfę.
– Tutaj zrobił głęboki wdech. – Ale to wszystko było zwykłą ściemą.
Nawet mój związek. Pół roku temu okazało się, że byłem
przykrywką dla jej prawdziwej orientacji. Prowadziła podwójne
życie.

Milczałam. Milczała Iweta. I zamilkł Wojtek. Nie znajdowałam


słów, żeby ukoić jego ból. Lecz jeśli cokolwiek mogło mu pomóc,
myślę, że był na odpowiedniej do tego (nomen omen) drodze.

– Sprzedałem wszystko, co miałem, dużą część pieniędzy


oddałem na cele charytatywne, a teraz podróżuję w taki sposób.
Kiedyś brzydzili mnie tacy ludzie – bez urazy – a teraz jestem
jednym z nich. Tym brudasem z plecakiem. I wiecie co? Wreszcie
się, kurwa, dobrze czuję.

I my poczułyśmy się lepiej. Wojtek się uśmiechnął, a my


odpowiedziałyśmy mu uśmiechem. Chwilę później śmialiśmy się

310
głośno. Może zwariowaliśmy przez ten trudniejszy odcinek, a może
właśnie ten odcinek odkrył prawdziwe karty. Szliśmy i śpiewaliśmy
polskie hity. Na pierwszy ogień poszły nasze klasyczne kobiety:
Baśka, Jolka, Jolka i Małgośka. Potem było tylko ciekawiej, bo nie
zabrakło nawet czołówki ze Smerfów. Darliśmy się wniebogłosy,
a i tak nikt nie mógł nas usłyszeć. Wokół nie było żywej duszy.

Upał robił swoje i po kilku godzinach mieliśmy dość. Nawet


najmniejsze wzniesienie dawało nadzieję, że ujrzymy za nim
wioskę, ale nic z tego. Nie mieliśmy pojęcia, ile kilometrów
przeszliśmy i ile jest jeszcze przed nami. Na trasie zrobiliśmy tylko
jedną przerwę, siadając w wysuszonym rowie, bo było tam trochę
chłodniej. Według swoich obliczeń od dobrej godziny powinniśmy
być na miejscu.

I wtedy stało się najgorsze – pojawił się pierwszy znak, a na


nim informacja, że pozostało nam pięć kilometrów.

– Pięć kilometrów? To kolejna godzina! – krzyknęłam


zrezygnowana. To było niemal niemożliwe, przecież cały czas
szliśmy równym, miarowym tempem. Mieliśmy się uwinąć w trzy
godziny, minęły cztery, a przed nami było jeszcze pięć kilometrów?
Już wszyscy mieliśmy dość, ale nikt nie chciał powiedzieć tego na
głos. Kawałek za znakiem było przygotowane miejsce do
odpoczynku. Ławka, zadaszenie i… van, w którym młody chłopak
sprzedawał zimne piwo. Nie trzeba było nam dwa razy mówić.
Zeszliśmy z drogi i kupiliśmy sobie po dwie małe puszki San
Miguela. Gazowany napój działał jak zastrzyk energetyczny i nawet
nie przejmowaliśmy się, że kosztuje znacznie więcej niż
w normalnym sklepie. Potrzebowaliśmy tego bardziej niż
kiedykolwiek wcześniej.

311
Swój stosunek do ceny tej przyjemności zmieniliśmy, gdy
opuściliśmy miły kącik, pokonaliśmy najbliższe wzgórze
i zobaczyliśmy, że zaraz za nim jest hostel. Cóż, chłopak miał
skuteczny, ale niezbyt uczciwy sposób na biznes. Wyrwał znak,
wrzucił go do vana i odjechał.

Pielgrzymi machali do nas z daleka i zapraszali na kolację.


Prawie dobiegliśmy na miejsce, ale nikomu się nie przyznaliśmy, jak
daliśmy się wkręcić. Kolacja zamieniła się w dużą imprezę z winem,
bo leżąc na łóżku w tym hostelu, dowiedziałam się, że niedługo
powitam pierwszego bratanka i zostanę ciocią.

Dia był moim ulubionym supermarketem. Trafiałyśmy na niego co


trzy, czasem cztery dni. Kupowałam tam torby croissantów, dżem
figowy i mleczne bułeczki z czekoladą. Tamtego wieczoru
dotarłyśmy do większego miasteczka, którego nazwy oczywiście nie
pamiętam, i do tego wszystkiego kupiłyśmy jeszcze karton wina.
Takie wina używane są głównie do gotowania, ale ich smak
zaspokajał moje niewymagające podniebienie. Poza tym kosztowały
mniej niż euro, dokładnie tyle, ile piętnaście małych czekoladowych
bułeczek. Sądziłam, że to dobry wybór.

Usiadłyśmy przy małej fontannie i moczyłyśmy w niej stopy.


Obok stał karton, który opróżniałyśmy we dwie. Naszą uwagę
przykuł mijający nas Volkswagen T3, o jakim marzyłam. W dodatku
miał firanki! I był pomalowany podobnie jak nasz kwiecisty namiot!
Najwidoczniej kierowca też zwrócił uwagę na dwie wariatki
chłodzące się w fontannie, bo chwilę później zmierzał ku nam
rozkołysanym krokiem. Było widać, że nie jest pielgrzymem,
dostrzegłyśmy różnicę w chodzie. On chodził leciutko, prawie

312
skacząc, a pielgrzymi szli ciężko i ospale, ze skupioną miną,
zmęczeni ogromnym bólem i pęcherzami.

– Hellooooo! – krzyczał z daleka. Jego aparycja przypomniała


mi o Ignacio. – Co tu robicie?

Nasza historia nie była zaskakująca, bo przecież byłyśmy


jednymi z tysięcy pielgrzymów, którzy co roku trafiali do tej wioski.
Nie wiem, co zadecydowało o tym, że porozmawiał właśnie z nami.
Mnie się takie sytuacje przytrafiały bardzo często i choć zawsze mi
się wydawało, że wizualnie jestem zwyczajna, jakimś cudem zawsze
wyciągano mnie z tłumu. Począwszy od magika na sopockim
deptaku, a skończywszy na kontroli na lotnisku w Izraelu, która
trwała aż trzy godziny. To zawsze byłam ja. I Marcel też postanowił
porozmawiać z nudnymi pielgrzymkami, a gdy powiedziałyśmy mu,
że nie sypiamy w hostelach, radośnie wykrzyknął:

– Wiedziałem! – Czyli jednak było coś nie tak z naszą aparycją.


Marcel zaprosił nas do domu swojego przyjaciela. Dom z wielkim
ogrodem stał zaraz obok fontanny. Właściciel bez szczegółowych
pytań pozwolił nam rozbić namiot w ogrodzie i skorzystać
z prysznica w domu. Ta kąpiel stresowała mnie bardziej niż
jakakolwiek wcześniej, bo pierwszy raz myłam się w łazience,
w której okna znajdowały się na takiej wysokości i były takiej
wielkości jak w zwykłym pokoju. Musiałam się nieźle
gimnastykować, ale w końcu poradziłam sobie, ratując się zasłoną
prysznicową.

Wtedy po raz pierwszy od początku pielgrzymki zobaczyłam


swoje ciało w lustrze. Minęło już kilkanaście dni ciągłego marszu.
Spokojnie analizowałam zmiany. Na pierwszy plan wyszły obojczyki,
które nagle stały się bardzo wyraźne. Kiedyś o takich marzyłam, ale

313
teraz wyglądały niezdrowo. W ich zagłębieniach mogłabym nosić
wodę. Skóra była pomarańczowa, tak samo jak twarz. Nigdy
wcześniej nie byłam tak opalona. Włosy się przepaliły od słońca.
Miały ładny odcień blond, ale nie wyglądały sprężyście i naturalnie.
W połączeniu z brązem mojej twarzy nie budziły najlepszych
skojarzeń. Brzuch miałam zapadnięty, jakby ktoś wyjął z niego
wszystkie wnętrzności. Biodra odstawały, po raz pierwszy od
długiego czasu. Ostatnio widziałam je chyba w gimnazjum. Były
posiniaczone i lekko odrapane pasem plecaka. Po obu stronach
widać było małe sinoczerwone plamki. Za to pojawiły się mięśnie.
Nogi nabrały nowego kształtu, a na chudym brzuchu zarysowały się
nieznane wcześniej linie. Trudno mi było siebie rozpoznać.
Wyglądałam jak osoba słaba, choć czułam się silniejsza niż
kiedykolwiek wcześniej. Napinałam plecy i w odbiciu oglądałam, co
się z nimi stało. Nie mogłam uwierzyć, że patrzę na siebie. Wtedy
jeszcze nie wiedziałam, że na tym etapie ubyły mi już cztery
kilogramy. Do powrotu do Polski stracę jeszcze jeden, a nowym
wizerunkiem przestraszę wszystkich swoich bliskich.

Gdy wróciłam do ogrodu, Marcel czekał na nas z trzema


rozstawionymi matami. To miała być moja pierwsza lekcja jogi.
Usiedliśmy w koślawym okręgu i uspokajaliśmy oddechy. Jestem
osobą porywczą i nigdy nie byłam w stanie praktykować jogi
samodzielnie, ale w tym przypadku towarzystwo działało kojąco.
Zarówno Iweta, jak i nowo poznany mężczyzna mieli spokojne,
skupione twarze. Nie było im wcale do śmiechu. Ja też musiałam się
uspokoić i pozwolić swoim myślom na zwolnienie tempa. Marcel
miarowo odliczał wdechy i wydechy. Od początku pielgrzymki

314
rozciągałam się codziennie, a mimo to byłam zdziwiona, kiedy moja
głowa bez problemu dotknęła kolan wyprostowanych nóg.
Towarzyszył temu lekki ból, ale znacznie większa ulga. Nie
poznawałam swojego ciała pod wieloma względami. Joga była
przyjemnością, wreszcie znalazłam w niej satysfakcję.

Zaraz po jodze pobiegłyśmy do najbliższego baru. Nasze


rozluźnione ciało pozwoliło na krok szybki jak nigdy wcześniej. To
był 2016 rok, akurat trwało Euro. Od zawsze marzyłam, by obejrzeć
mecz Polski poza Polską. Może to głupota, ale wydawało mi się, że
to będzie ciekawe doświadczenie. Trafiła nam się okazja jak żadna
inna. Wybrałyśmy chyba najmniejszy bar w okolicy. Okazał się
pełen mężczyzn, w środku nie było ani jednej kobiety. Wszyscy
odwrócili się w naszym kierunku, gdy tylko przekroczyłyśmy próg.
Zamówiłyśmy jeden kufel piwa na nas dwie i usiadłyśmy razem
z wesołymi Hiszpanami.

– Chicas polacas? – zapytał barman, a na moje „si” wszyscy


zareagowali gromkimi brawami. Barman przyniósł nam ziarna
słonecznika, małe kanapki i orzeszki. Mecz się rozpoczął, a w barze
wszyscy skandowali „Po-lo-nia!”, mimo że nasi rodacy grali wtedy
z ich zachodnimi sąsiadami – z Portugalią. Tego wieczoru wszyscy
kibicowaliśmy Polsce.

Po każdej dobrej akcji wznoszono głośne okrzyki radości, a po


trafionym przez Portugalczyków golu doniesiono nam kolejną porcję
orzeszków, które pożerałyśmy. Bawiłyśmy się świetnie i na chwilę
wyszłyśmy ze skóry grzecznych pielgrzymów. Były krzyki, muzyka,
oklaski oraz radosne pląsy, które nie zakończyły się po przegranej
Polaków. Barmani przynieśli nam ogromną rolkę papieru na otarcie

315
łez, ale nie przydała się. Wyszłyśmy stamtąd spełnione
i zachwycone fantastycznym wieczorem!

316
Pokochałam chodzenie i pielgrzymki. Nie wyobrażałam sobie, że
w następnym roku mam sobie to odpuścić i nie zrobić niczego
w tym stylu. Nie wiedziałam jednak, z kim ruszyć w podróż. Mój rok
akademicki kończył się na początku czerwca, podczas gdy na
większości uczelni dopiero zaczynała się sesja. Miałam o miesiąc
dłuższe wakacje i bardzo zawężone pole do szukania towarzystwa.
Podróż w pojedynkę nie wchodziła w grę. Olśniło mnie podczas
zajęć z projektowania produktu. Mama.

Przecież moja mama zawsze chciała ruszyć w podróż. Ciągle


narzekała, że ma trzydzieści trzy lata przerwy od chodzenia po
górach, a o moich przygodach słuchała z wypiekami na twarzy. Nie
byłam w stanie zliczyć, ile razy mówiła, że mi zazdrości. Własna
mama! Czemu wcześniej na to nie wpadłam? Chyba czas dać coś od
siebie, tym razem stanąć po drugiej stronie i pokazać jej trochę
świata. Przecież przez kilkanaście lat, a na pewno przez pierwszych
kilka to ona uczyła mnie wszystkiego. Dzięki niej wiedziałam, jak

317
rosną marchewki i jak gwizdać na trawie. Dlaczego miałabym nie
pokazać jej tej swojej trawy i podróżniczej rzeczywistości? Czy
córka nie powinna zaprosić matki do swojego nowo wybudowanego
domu? Ano powinna. A mój dom nie był miejscem, był ruchem
i całym światem. Nie mogłam pokazać mamie wszystkiego, ale
chciałam chociaż pozwolić jej zerknąć na przedpokój.

„Mamo, czy mogę Cię porwać w podróż?” – napisałam.

Zaskoczyła mnie szybka i konkretna odpowiedź. Mama nie


pytała o szczegóły ani nie wyrażała zdziwienia. Widziałam, że od
razu chce działać.

„Zapytam tatę, czy dostanę urlop” – odpisała.

Rodzice mają gospodarstwo rolne, a w takiej pracy nie można


ot tak wziąć wolnego. Zwierzęta nie poczekają tydzień bez jedzenia,
nie wytrzymają bez swoich opiekunów. Ta praca wymaga stałego
zaangażowania, od wczesnych godzin porannych aż do wieczora. By
wziąć „urlop”, mama musiała ustalić to z tatą.

„Tata mówi, że mam dwa tygodnie wolnego. Dokąd jedziemy?”.

I teraz nastąpił moment przełomowy. Mama sądziła, że


w planach mam porwanie jej do Zakopanego i pokazanie Krupówek.
Myślała, że zatrzymamy się w hostelu i zobaczymy co najwyżej
Morskie Oko. W jej głowie pojawił się Karpacz i Mazury. Nie miała
pojęcia, co ją czeka. Miałam znacznie bardziej wymyślny plan, co
więcej – miałyśmy go zrealizować na moich zasadach i z moim
budżetem.

„Mamo, jedziemy w Alpy” – napisałam krótko, ale to


wystarczyło, by zadzwoniła po sekundzie.

– Ale jak to w Alpy?

318
Wszystko jej wyjaśniłam, a zainteresowanie mamy rosło wraz
z moim stresem. Przez całe życie to mama była moim bezpiecznym
schronieniem. Znała odpowiedzi na wszystkie pytania
w krzyżówkach i potrafiła mi wyjaśnić to, czego nie umieli
wytłumaczyć w szkołach. Zawsze się mną opiekowała. Dopiero gdy
z nią rozmawiałam, dotarło do mnie, w co się wpakowałam. Podróż
z mamą to nie tylko piękna wizja zamiany ról i pokazywania jej
tego, co najlepsze na świecie. Teraz to ja będę musiała przejąć
kontrolę i podejmować decyzje, za które wezmę pełną
odpowiedzialność. Po raz pierwszy będę wiedziała więcej niż ona, bo
to moje środowisko. Mama za granicą była tylko w Niemczech!
A co, jeśli coś się stanie? Nawet jeśli jedynie trafimy na wrednego
kierowcę, mama może się przestraszyć i już nigdy nie zaśnie
spokojnie, kiedy będę w podróży. Te myśli nie dawały mi spokoju,
ale nie mogłam dać tego po sobie poznać. Zamiast tego
opowiadałam jej z entuzjazmem o tym, co zobaczymy.

– Jedziemy do Chamonix, a potem pójdziemy szlakiem wokół


Mont Blanc. To się nazywa Tour de Mont Blanc, wpisz sobie na
YouTubie. Pójdziemy przez Francję, Włochy i Szwajcarię, po czym
wrócimy do Chamonix, a stamtąd do Polski. To sto siedemdziesiąt
kilometrów.

– A jeśli nie dam rady? – Wiedziałam, że mama martwi się


swoją kondycją. Jednak mnie się wydawało, że będzie szybsza niż
ja. Na studiach moją jedyną aktywnością fizyczną było używanie
piły ręcznej, a mama codziennie pracowała fizycznie w naszym
gospodarstwie. Wiek nie miał tutaj znaczenia, w żyłach mamy
płynęła młoda krew. Jednak nie mogłam jej tak powiedzieć, to by
jej nie przekonało.

319
– Jeśli nie dasz rady, szybciej zejdziemy ze szlaku, nic na siłę.
Pójdziemy twoim tempem.

Taka była prawda. Z tą myślą robiłam Camino Frances,


a ostatecznie poniosło mnie aż sto kilometrów za Santiago. Jeżeli
nie domkniemy kółka, świat się nie zawali, a ja nie będę się złościć.
Chodziło o wspólną przygodę bez zbędnego stresu i pośpiechu.
Czekałam jeszcze na jedno pytanie i bardzo bałam się reakcji na
swoją odpowiedź.

– Jak tam dotrzemy?

– Postaram się znaleźć tanie loty i autobusy, a jeśli nie to…

– Zgadzam się na wszystko.

Do tej pory nie wiedziałam, po kim mam tę odwagę. A raczej


siłę do budowania odwagi. Moje podróże to jednocześnie wina
i zasługa mamy.

Przygotowania ruszyły pełną parą. Razem wybrałyśmy się do


marketu, żeby od podstaw skompletować ekwipunek dla mamy, ale
też uzupełnić mój. Nie zwracam uwagi na podróżnicze gadżety, lecz
od czasu do czasu kupuję drobiazg, który w jakimś stopniu ułatwia
mi życie w trasie. Ale wtedy to były zakupy! Kupiłyśmy sobie
składane sztućce, kubki aluminiowe i… uwaga – dopiero wtedy
kupiłam karimatę. Pierwszą w życiu. Wcześniej uznawałam to za
zbyteczny wydatek. Może nie jest to ciężki przedmiot, ale jego
rozmiary wydawały mi się problematyczne. Do tej pory kładłam się
na plandece albo na zagrzanym od ogniska piasku i nagrzanych
kamieniach. Niekiedy było zimno, ale do tego przywykłam

320
i wszędzie się wysypiałam. Nadszedł czas na zmiany i poprawienie
komfortu podróży – w końcu miałam już dwadzieścia jeden lat!

Zakup butów trekkingowych za kostkę to także był w i e l k i


krok. Podobnie jak stanika sportowego i sportowych ubrań. Na
camino miałam tylko codzienne bawełniane koszulki i zwyczajny
stanik. Zazdrościłam Iwecie ubrań, które szybko schły i nie
wyglądały tragicznie po dziesięciu minutach marszu. Teraz kupiłam
kilka oddychających koszulek, legginsy oraz kijki trekkingowe.
W końcu miałam bagaż godny podróżniczki, a nie włóczęgi.

Stres narastał z każdym dniem. Zwłaszcza gdy wyczerpały się


lotnicze możliwości. W ogóle nie kalkulowały mi się ceny do
terminów przelotów i czasu podróży. Do tego doliczony bagaż? Kilka
godzin w autobusie? Bez sensu. Wyjście pozostawało jedno, ale
było ryzykowne. Autostop.

Kupiłam dwa bilety na Polskiego Busa z Gdańska do Berlina. Do


Gdańska ruszyłyśmy autostopem. Nie zapomnę, jak stałyśmy
w naszym rodzinnym mieście i zatrąbił na nas ktoś znajomy.
Pochodzimy z małego miasteczka, gdzie nikt nie jest anonimowy.
Mama wstydziła się tak samo jak ja, kiedy po raz pierwszy
wyjeżdżałam autostopem w zagraniczną podróż. Obawiałam się
wówczas, że nie wyjadę nawet z własnego miasta. Mama chowała
się za mną i tak wystawiała kciuk, że sama ledwo go dostrzegałam.

– No, mamo, wystaw ten kciuk! – Jednak na nią to nie działało,


ruszała się jak mucha w smole. Do pierwszego auta wskoczyła
w takich emocjach, że chyba nigdy nie widziałam u niej tak

321
duuuużych oczu. Była skupiona w stu procentach. Jakby pierwszy
raz wsiadała do samochodu, kontrolowała każdy ruch.

Dopiero wtedy sobie uświadomiłam, że przeciętny człowiek


siedzi w kilkunastu, kilkudziesięciu autach w życiu. Ja znałam setki
wnętrz i marek. Jeździłam Porsche, Bentleyem, Cadillakiem
i limuzyną Hammera. Wejście do nieznanego auta było dla mnie
codziennością. Mama nie radziła sobie jeszcze z plecakiem, ale
wszystko było do wyuczenia. Musiałam być wyrozumiała, bo czekało
ją jeszcze mnóstwo nowości, najbliższa na kolejnej wylotówce.
Złapałyśmy na stopa ciężarówkę. To, co dla mnie było już rutynowe,
dobrze znane i zwyczajne, dla mamy stanowiło debiut. Tryskała
energią i kierowcy ją uwielbiali. Śmiała się jak nastolatka.
Z plecakiem, w sportowej bluzie i trampkach wyglądała jak moja
siostra. Jej buzia rozjaśniała się za każdym razem, gdy pytano ją,
co studiuje. A jeszcze bardziej cieszyła się, kiedy z dumą mówiłam,
że to moja mama.

Najpierw zwiedziłyśmy Gdańsk. Mieszkałam tam już od dwóch lat,


więc mogłam pokazać mamie swoje ulubione zakątki. Siedziałyśmy
nad Motławą, na schodkach, na których wiele razy wznosiłam
studencki toast za lepsze czasy i zdane egzaminy. Poszłyśmy do
mojego ulubionego baru z pyrkami i zjadłyśmy cudowne zapiekanki
ziemniaczane. Po raz pierwszy miałam okazję pokazać jej swoje
miasto.

Wieczorem poszłyśmy na dworzec i wsiadłyśmy do busa. Mój


stres mijał, bo ruszałam w swoje naturalne środowisko, czyli
uciekałam od miejsc, które znałam. „Teraz to już jakoś będzie” –
pomyślałam i usnęłam, po raz kolejny zawierzając drodze.

322
Tym razem byłam aż nadto przygotowana. Zwykle nie miałam
dokładnych map, nawigacji i innych pierdół, lecz teraz dobrze
orientowałam się na dworcu w Berlinie. Chciałam sprawnie dotrzeć
na wylotówkę, by nie stresować mamy błądzeniem. Jeszcze będąc
w Polsce, oglądałam zdjęcia satelitarne i sprawdzałam dosłownie
każdą z opcji. Zastanawiałam się nawet nad możliwościami
awaryjnymi, gdyby ktoś przypadkiem wywiózł nas w złym kierunku.
Chciałam, żeby pierwsze złapane na stopa za granicą auto kojarzyło
się mamie dobrze i by pozostały tylko pozytywne wspomnienia.
„Żadnego błądzenia, żadnego panikowania, żadnych pomyłek. Skup
się, Dodo”– powtarzałam w głowie.

Mama wydawała się spokojna. Radośnie rozglądała się na boki.


Miałam wrażenie, że czuje się przy mnie pewnie i bezpiecznie, a to
paradoksalnie jeszcze bardziej mnie stresowało. Udawałam, że nie
studiowałam mapy przez trzy godziny, żeby dojść we właściwe
miejsce. Świtało, kiedy zaczęłyśmy łapać stopa.

Mamie trafiła się podróż, w której skondensowano wszystkie


możliwe doświadczenia autostopowe. Najpierw zatrzymała się
kobieta, co naprawdę jest rzadkością. Potem był Francuz, który
oczywiście wiedział lepiej i nie słuchając moich próśb, zawiózł nas
w okropne miejsce autostopowe. Nie obyło się bez jazdy
z gadatliwym kierowcą, który nie przyjmował do wiadomości, że
żadna z nas nie rozumie słowa po francusku. Inny facet postanowił
pozbyć się nas na autostradzie. Kolejny pomylił zjazd, przez co
musiałyśmy całkowicie zmienić trasę. Była też kontrola policyjna
i długie oczekiwanie na jednej ze stacji. Wszystko w jeden dzień.

323
Po godzinie dwudziestej drugiej dotarłyśmy do Martigny
w Szwajcarii, kilkanaście kilometrów od Chamonix. Kolejnego
poranka mogłyśmy wejść na szlak. To była chyba najszybsza
zmiana klimatu w moim życiu.

Nie było sensu jechać tego wieczoru do samego Chamonix. Nie


miałyśmy tam noclegu, a poza tym mogły nas ominąć przepiękne
widoki podczas przeprawy na drugą stronę wąską górską drogą.
Najrozsądniej było położyć się spać, a rankiem dojechać na
miejsce, kupić mapę i ruszyć ku szczytom. Jednak góry to nie tylko
niewyobrażalne wręcz piękno. Wszechobecne skosy nie sprzyjają
spaniu w namiocie, podobnie jak ostre kamienie i skały. Chwyciłam

324
telefon i poszukałam sieci wi-fi. Widziałam, że mama zaczyna się
niespokojnie kręcić, więc musiałam działać szybko. Obchodziłam się
z nią jak z delikatnym szkłem. Musiałam być bardzo ostrożna.

Połączyłam się z siecią przy stacji benzynowej i wysłałam pięć


b ł y s k a w i c z nyc h z a p y t a ń n a C o u c h s u r f i n g u . N a w s t ę p i e
przepraszałam, że wiadomość nie jest spersonalizowana, co
tłumaczyłam słabym zasięgiem – to była prawda. Wi-fi
szwankowało i co chwilę mnie wyrzucało. Jaka była szansa na
znalezienie gospodarza o tej porze w tak małym miasteczku i z tak
beznadziejną wiadomością? Okazało się, że ogromna. Natychmiast
otrzymałam pięć odpowiedzi – wszystkie były pozytywne. Nie wiem,
kto zdecydował o moim szczęściu, ale jestem temu komuś winna
podziękowania. Przyjęłam pierwszą propozycję. Chwilę później
dwoje ludzi podjechało po nas swoim autem. Wsiadłyśmy. Mama nie
miała pojęcia, co się dzieje. Od wysłania zapytania do spotkania
hostów minęło mniej niż dziesięć minut.

– Wiecie, że mieszkamy w kościele, prawda? – zapytała kobieta


w aucie. W tym momencie bardzo mi odpowiadało, że mama nie
rozumie po angielsku. Oczywiście, że nie miałam o tym pojęcia, bo
nie sprawdziłam żadnego profilu! Nie brzmiało to najlepiej, więc
spytałam:

– W kościele? – Mama przyglądała mi się z uśmiechem, czyli nie


wyczuła mojej chwilowej obawy. Byłam w szoku, że tak się
z a c h o w u j ę . N o r m a l n i e m a c h n ę ł a b y m n a w s z y s t ko r ę k ą
i cieszyłabym się, że będę spać w tak niestandardowym miejscu,
choćby wszędzie miał się unosić zapach kadzideł. Zaczęłam
matkować własnej rodzicielce.

– Tak, mieszkamy w starym kościele przerobionym na dom.

325
Przecież to wspaniała wiadomość! Moje wewnętrzne „ja”
krzyczało z radości, nie mogłam już utrzymać emocji na wodzy
i wydusiłam: „Mamo, oni mieszkają w starym kościele, super, nie?”.
Mama pokiwała głową, ale nie wiem, czy była do tego równie
optymistycznie nastawiona jak ja.

326
Kościół był malutki i bez wątpienia stary. Żeby do niego wejść,
musieliśmy uchylić duże, ciężkie drzwi. Tkwiły w nich ogromne
uchwyty, którymi można było walić w metalowe blachy. Myślę, że
ten huk usłyszałby sam diabeł. Brama była ciężka i rzeczywiście
pachniała kadzidłami oraz wodą święconą. Tak jakby przez lata
dłonie wiernych, dotykając drzwi kościoła, wcierały w nie zebrany
z aspersorium płyn. Wewnątrz pachniało starym drewnem, trochę
jak w domu mojej babci. Na pewno część belek była spróchniała. Po
schodkach weszliśmy na górę, na dawny chór. I tam trafiliśmy do
zwyczajnego mieszkania. To było duże, przestronne mieszkanie
urządzone w nowoczesny sposób. Mieli nawet balkon z widokiem na
góry. Dostałyśmy pokój przygotowany do użytku podróżników. Na
drzwiach zapisano hasło do wi-fi i domowe zasady. Czekały też na
nas dwa czyste, pachnące ręczniki. W rogu pokoju stało nawet
łóżeczko dla dzieci. Pierwszy raz trafiłam na mieszkanie tak
perfekcyjnie dostosowane do noclegu couchsurferów. W naszym
pokoju były też drugie drzwi, które otworzyłyśmy z ciekawości. Za
nimi ujrzałyśmy ogromny dzwon! To dopiero klimat. Niestety ze
względu na późną porę nie mogliśmy spędzić z gospodarzami dużo
czasu i się poznać. Jednak nie przeszkadzało im to. Pożegnałyśmy
się i poszłyśmy do swojej sypialni.

Mama zawsze sceptycznie podchodziła do nocowania u obcych


ludzi. Czasem dzwoniłam do niej i opowiadałam, że w weekend
będzie u mnie chłopak z Nowej Zelandii albo turystka z Meksyku.
Przyjmowałam w Gdańsku tylu gości, ilu mogłam, i zawsze im
ufałam. Mamie wydawało się to nieco dziwne. A teraz sama była
gościem i widziała, jak to naprawdę wygląda – okazało się, że nie
ma w tym nic strasznego. Na dodatek trafiłyśmy w tak wyjątkowe

327
miejsce, jak mały kościółek w górach. W ciągu jednej doby udało mi
się wyleczyć mamę z dwóch lęków, bo przyznała, że autostop to
świetna sprawa. Niemal od razu zasnęłyśmy.

Następnego dnia wstałyśmy skoro świt. Zostawiłyśmy w salonie


kartkę z podziękowaniami i dwa batony energetyczne, które
zrobiłam jeszcze w Polsce. Tego dnia gospodarze również mieli
wchodzić na szlak, więc to był idealny prezent. Za dnia kościółek
wyglądał jeszcze piękniej. Na parterze w promieniach słońca, które
dostały się do środka przez małe witraże, kręcił się kurz. Zapach
mieszał się z poranną wonią rosy. Na zewnątrz było świeżo, ciepło,
ale nie gorąco. Panowała kompletna cisza, bo o tej porze wioska
jeszcze spała. Patrzyłyśmy na mury kościoła i trudno nam było
uwierzyć, że w środku kryje się normalne, wręcz luksusowe
wnętrze. To był perfekcyjny kamuflaż. A jaki duży mieli parking
i podwórko!

Złapanie stopa rankiem nie było trudne. Mimo że miałyśmy do


przekroczenia granicę, w dzisiejszym świecie taka przeprawa jest
błahostką, a dla mieszkańców codziennością. Zatrzymał się
mężczyzna, mniej więcej w wieku mamy. Był podekscytowany
naszą rodzinną podróżą i żeby posłuchać o niej więcej, zaprosił nas
do swojej kawiarni, która znajdowała się na trasie. Otworzył ją
specjalnie dla nas i zaparzył dużą kawę, którą podał w różnych
kubkach, dzięki czemu czułyśmy się jak jego goście, a nie zwykłe
klientki. Odmówił też przyjęcia zapłaty. Usiadł z nami przy stoliku
i opowiadał o swych ulubionych szczytach. Palcami wskazywał
odległe wierzchołki, które były idealnie widoczne z drewnianego
tarasu. Nazywał je, używając terminów, których nawet nie

328
kojarzyłam. Zawsze podziwiałam górskich zapaleńców potrafiących
rozpoznać szczyty z daleka. Dla mnie to czarna magia. Pierwszy raz
byłam tego świadkiem podczas majówki w Bieszczadach. Starszy
mężczyzna, który przerastał mnie nie tylko wzrostem i wiedzą, ale
też kondycją, opowiadał o rozpościerającej się przed nami pięknej
panoramie. W Alpach szczyty były wyższe i ośnieżone, ale tak samo
jak w Bieszczadach przyglądałam się im z fascynacją. Mama niby
nam towarzyszyła, lecz cały czas z rozdziawioną buzią podziwiała
widoki. Zazdrościłam jej trochę tego świeżego spojrzenia
i z tęsknotą wspomniałam swoją pierwszą podróż przez Alpy.

Mężczyzna przewiózł nas jeszcze po okolicy i palcem


wskazywał, którędy powinnyśmy iść.

– Tu będziecie ostatniego dnia – powiedział, patrząc na punkt,


który dla mnie niezbyt różnił się od wcześniej omówionych. Mimo to
w wyobraźni wybiegłam ponad tydzień do przodu i z oddali
zobaczyłam siebie oraz mamę dumnie kroczące ku Chamonix.
Zabawne, jak wiele zależy do punktu widzenia. Z tej perspektywy
szlak wydawał się odległy i nieosiągalny. Ściskało mnie w brzuchu
na myśl, że mam wejść tak wysoko. Jednak według naszego
towarzysza wkrótce się tam miałyśmy znaleźć, dostrzegalne jako
maleńkie punkty dla osób, które z wyczekiwaniem będą spoglądać
na dwie postacie sunące wśród drzew. Zrobiliśmy sobie tam zdjęcie
i ruszyliśmy do Chamonix.

Przed sklepem z mapami w Chamonix spotkałyśmy Polaka. Chłopak


siedział na murku i z grymasem bólu masował sobie stopy, które
pokrywały dziesiątki pęcherzy, jeden na drugim. Nie mogłam
doliczyć się plastrów i nawet nie chciałam się zastanawiać, co kryją,

329
skoro takie obrzydliwości były pozostawione na widoku. Odruchowo
oceniłam jego buty. Znałam tę markę – okropnie droga. Marzyłam
o takich. Wyglądały bardzo profesjonalnie, miały grubą podeszwę
i skomplikowany system wiązania. Skarpety też miał wypasione,
znaczenie lepsze od moich, kupionych w małym bruskim sklepiku.
On zrobił to samo – spojrzał na nasze obuwie i parsknął z pogardą.

– Powodzenia w tych butach. – Faktycznie nie wyglądało to


dobrze. Miałyśmy identyczny model, który kosztował mniej niż sto
złotych. Wyglądały dość infantylnie – szarość i nieco różowawej
czerwieni. Sięgały kostki, a nie wysoko poza nią jak w przypadku
jego trekków. Poczułam się głupio. Jakby strofował mnie ojciec.
Jakby nauczyciel wykpił projekt, z którego byłam dumna. – Szlak
jest naprawdę trudny. Ja już na szczęście skończyłem.

Nie podobała mi się jego energia. Jest taki typ ludzi, którzy
choćby nie wiem co, zawsze znajdą powód do pesymizmu. Daleko
mi było do takiego grymaśnego podejścia do życia. Halo!
Człowieku, jesteś w górach! Widziałam, że czuje się od nas lepszy
tylko dlatego, że ma droższy sprzęt. Jego paplanina zaczęła
wpływać na moją wiarę w siebie. Facet sprowadzał nas do
najniższego poziomu, mówiąc o trudach wędrówki. Jak można się
tak zachowywać? Gdybym była na jego miejscu, szczerze
opowiedziałabym, co mi sprawiło trudność, ale raczej starałabym
się dodać innym otuchy i swoje lepsze buty przedstawić
w rzeczywistym świetle – czyli takim, że mimo wydania tysiąca
złotych dorobił się kilkunastu pęcherzy. Pożegnałyśmy się czym
prędzej, bo nie widziałyśmy sensu otaczać się takimi ludźmi.
Odeszłyśmy, ale lęk pozostał. Na swoje buty nie patrzyłam już jak

330
na atrybut podróżnika. Porównując z obuwiem otaczających nas
wędrowców, wydawały się szkolnymi halówkami. „To tylko buty”.

Pierwszy dzień marszu nigdy nie jest łatwy. Brakuje wyćwiczonej


rutyny. Ciało jest zaskoczone zmianą i intensywną aktywnością.
Poza tym pochodzimy z krainy rozległych równin! Tutaj pod górę
można wchodzić tylko po schodach, a duże skosy są raczej
nieznane. Pierwszy dzień wcale nie jest sprawdzianem umiejętności,
ale ciężko przestać go tak odbierać. Starałam się trzymać tempo
mamy, choć doskonale wiedziałam, że mogę iść szybciej. Zmiana
ciśnienia zatykała nam uszy i utrudniała miarowe oddychanie.
Wcale nie byłyśmy wysoko, ale znacznie wyżej niż przez całe życie
i to wystarczyło, żeby odczuć różnicę w powietrzu. Szłyśmy, jedząc
słodkie morele.

To był zwyczaj, który kojarzył mi się z dzieciństwem. Zawsze


gdy szłyśmy z mamą na grzyby – co uwielbiam – zabierałyśmy
z domu dużo przekąsek. Zazwyczaj były to śliwki, gruszki i jabłka.
Wszystko trzymałyśmy w dłoniach. Ucztę zaczynałyśmy już
w drodze do lasu i przeważnie kończyłyśmy, gdy do niego
wchodziłyśmy. Kilka śliwek wrzucałam do głębokich kieszeni starych
kurtek i zjadałam je, gdy sobie o nich przypomniałam. Podobnie
robiłam na camino. Na targach kupowałam drobne owoce
i chowałam je do plecaka, który zawsze nosiłam z przodu. Taka
dawka cukru i owocowego soku to idealny zastrzyk energii.
Oczywiste było, że na pierwszy dzień wędrówki wokół najwyższej
góry Europy zakupiłyśmy świeże owoce.

Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że szybko zgubiłyśmy się na


szlaku. Rozłożyłam mapę, ale trudno mi było ustalić nasze

331
położenie. Wydawało mi się, że weszłyśmy odrobinę za wysoko.
Stanęłam na najbliższej polanie i niczym prawdziwy cyfrowy
nomada zrobiłam zdjęcie okolicy na największym zoomie. Wzrok
mam nie najlepszy i niestety często musiałam sobie w ten sposób
pomagać. Aparat również służył mi jako latarka i sprzęt do
wysyłania sygnału SOS. Dwa lata wcześniej utknęłam w nocy na
autostradzie z powodu kaprysu żony kierowcy i nie miałam gdzie się
udać. Podejrzewam, że nikt nie zrozumiał, czym jest nadawany
przeze mnie sygnał, ale szybko dostrzegł mnie przejeżdżający
radiowóz i uratował z potrzasku. Tym razem sytuacja była mniej
dramatyczna. Przybliżyłam zdjęcie na wyświetlaczu lustrzanki
i szukałam elementu, który wskazywałby drogę. Eureka! Wystający
zza drzew kawałek parasola sugerował, że znajdziemy tam nie tylko
szlak, ale również zimne napoje. Dosłownie zbiegłyśmy po zielonej
polanie, w duchu żałując, że wchodziłyśmy tak wysoko. Jednak
zimny gazowany raj był na dole.

Widoki były naprawdę nieziemskie. Intensywnie ciemnozielone,


gęste lasy. Szczyty gór jak namalowane. Sama malowałam tak jako
dziecko. Dolna partia zielona, dalej szarość, a na górze białe plamy
śniegu, który jeszcze nie stopniał. Wybrałyśmy się tam w czerwcu,
co było dość ryzykowne, ale gwarantowało spokój. Wtedy jeszcze
powyżej dwóch tysięcy metrów leży topniejący biały puch. Rzeki są
bardzo rwące i wciąż nie ma na nich pomostów, które stawia się
dopiero w lipcu. Oznaczało to przeprawy przez dzikie rzekospady.
Czerwiec to dopiero początek sezonu na Tour de Mont Blanc, a tym
samym spokój, cisza i wolne miejsca w hostelach bez wcześniejszej
rezerwacji. Miałyśmy ze sobą namiot, ale góry bywają kapryśne
i wolałyśmy się zabezpieczyć.

332
Pierwszą noc spędziłyśmy właśnie w jednym z hosteli. Pod
koniec trasy byłyśmy bliskie przeklinania i naprawdę opadłyśmy
z sił. Hostel okazał się pusty, jak przewidywałam, dlatego za
naprawdę niską cenę miałyśmy do dyspozycji gigantyczny budynek
z ogromnymi łazienkami. Nic tak nie rekompensuje całego dnia
wypruwania flaków, jak ciepła kąpiel i noc pod kołderką. Oczywiście
poza zapierającymi dech w piersiach widokami, których przez cały
dzień nie brakowało. Znajdowałyśmy się wciąż względnie nisko,
więc maszerowałyśmy wzdłuż rzek, obok których mogłyśmy
podziwiać niesamowite konstrukcje z kamieni. Mama widziała je po
raz pierwszy, ja dobrze znałam je z camino. Istnieje tam tradycja,
zgodnie z którą każdy pielgrzym powinien przywieźć z domu kamień
jako symbol popełnionych grzechów lub błędów – jak kto woli.
Fizycznego balastu można pozbyć się dopiero na trasie, kiedy uzna
się, że nadszedł odpowiedni moment. Na trasie francuskiej istnieje
też wzgórze, gdzie pielgrzymi usypali ogromny kopiec z własnych
porażek. I zostawili je tam na zawsze. W Alpach kamienne
konstrukcje mają inne funkcje – nam wskazywały drogę i pomagały
nie zgubić się po raz kolejny. Przekroczyłyśmy też kilka spokojnych
rzek i wiszących mostów. Wtedy przejście po śliskich kamieniach
wydawało nam się niebezpieczne, ale w kolejnych dniach miałyśmy
zyskać nowe spojrzenie na ryzykowne przejścia.

Wstałyśmy skoro świt, z trudem wygrzebując się z ciepłych łóżek.


Na szczęście przed snem się rozciągałyśmy i ból mięśni nie był aż
tak nieznośny, jak można by się spodziewać. Tego dnia szłyśmy
przez długie doliny, wokół których rozciągały się niesamowicie
wysokie, strome zbocza gór. Z lękiem zastanawiałyśmy się, z której

333
strony przyjdzie nam na nie wejść, by przekroczyć granicę państwa.
Usiadłyśmy pod jednym z drzew, by złapać trochę cienia i zjeść
śniadanie. Jak mówiłam, wyjazd miał być częściowo na moich
warunkach, dlatego w bagażu nie zabrakło serków i konserw
z Polski. Mama nieco sceptycznie podchodziła do takiej diety, ale
w tych okolicznościach bagietka z serkiem smakowała jak marzenie.

– To jest pyszne! – powiedziała.

Było pyszne. Mimo że brakowało dodatków w postaci


rzodkiewki, pomidora i świeżego ogórka, było idealnie. Nie
miałyśmy stołu i zastawy. Bagietki przygotowywałyśmy w dłoniach
albo kładąc je na swych czerwonych plecakach. Wody nabrałam
z płynącego obok źródła. Była lodowata i niesamowicie pyszna.
W jednej z butelek rozpuściłam witaminowy suplement. To było
śniadanie idealne. Może taka kanapka i witaminy nie zachwyciłyby
mnie w domu, ale tutaj wszystko smakowało jak bufet
w pięciogwiazdkowym hotelu. Podróż ogranicza wszelkie potrzeby.
Nagle do życia wystarczają dwie koszulki i trzy komplety bielizny,
a wszystkie umilacze codzienności tracą wartość. Okazało się, że
piękne okoliczności przyrody działają podobnie jak porcelanowe
talerze, wymarzona kuchnia i najwyższej klasy danie. A przecież nic
nie kosztują. Tyłki miałyśmy umorusane ziemią, lecz wciąż
czułyśmy się lepiej, niż gdybyśmy te tyłki posadziły przy
śnieżnobiałych obrusach. Posiłek perfekcyjny i naprawdę potrzebny,
sycący, dający siłę i energię do działania, a nie będący
zagłuszaczem nudy.

Za to wieczorem miałyśmy idealny kemping. W małej wiosce


w dolinie mieszkańcy powiedzieli, że możemy rozbić namiot obok
rzeki. Dla mamy to była pierwsza noc w namiocie od bardzo

334
długiego czasu. Trudno mi było wychwycić takie wspomnienia
z dzieciństwa. Kilkanaście lat wcześniej jeździliśmy z rodzicami nad
morze, ale gdy my nocowaliśmy w namiotach, mama i tata spali
w naszej przyczepie kempingowej, a później w busie. W tej
maleńkiej wiosce kupiłyśmy domowej roboty białe wino, kozi ser
i świeżą bagietkę. Zależało mi, by pokazać mamie największe zalety
państw, w których się znajdziemy. Nie mogło się obejść bez tych
smakołyków. Osobiście podchodziłam do tego wszystkiego luźniej
i zdarzało mi się machnąć ręką na jakiś kulinarny przysmak będący
symbolem państwa, bo wiedziałam, że jeszcze tam wrócę. Mama
nie była podróżniczką. Sama nigdzie by nie pojechała,
a wyciągnięcie taty w tak daleką trasę graniczyło z cudem.

Nie oszczędzałyśmy na swojskich przyjemnościach. Przed


namiotem rozwinęłyśmy karimatę, pokroiłyśmy ser i do
aluminiowych kubków wlałyśmy wino. Bagietkę łamałyśmy
w dłoniach. To przyjemność, której nie lubię psuć za pomocą noża.
Uwielbiam francuskie pieczywo, chrupiącą skórkę i puszysty środek.
Doskonałym dopełnieniem tego smakowego raju jest dźwięk
łamania i zapach, który się przy tym unosi. Nie dodawałyśmy sobie
pracy, tworząc kanapkowe kompozycje – po prostu chwytałyśmy
kawał sera, zagryzałyśmy go bagietą i popijałyśmy idealnym
winem. W oddali słychać było szum rzeki, w której chwilę wcześniej
się umyłyśmy, a wokół nas piętrzyły się góry. Usnęłyśmy
w namiocie, nim zapadł zmrok. Myślę, że tego wieczoru mama
zrozumiała, dlaczego całym sercem kocham nocowanie na dziko.
Tak bardzo, że zimna rzeka stanowiła lepsze ukojenie niż gorący
prysznic.

335
Kolejnego dnia czekało nas pierwsze większe podejście i wspięcie
się na ponad 2500 metrów oraz wkroczenie do Włoch. Col de la
Seigne, tak się nazywał nasz cel, punkt graniczny. Od rana
szłyśmy pod górę, robiąc przystanki co dwadzieścia kroków.
Z doświadczenia wiem, że trzeci dzień jest najgorszy, potem jest
tylko lepiej. Czwartego dnia ciało już wie, co ma robić, mijają bóle
mięśni i zaczyna działać wypracowana rutyna marszu. Musiałyśmy
tylko przetrwać tę dobę. Niewątpliwie krajobraz w tym pomagał, bo
nawet gdy oddech był miarowy, zatrzymywałyśmy się, by się
rozejrzeć i zapamiętać każdy szczegół. To nie tak, że miałam dużo

336
większe doświadczenie niż mama, ja też po raz pierwszy
wędrowałam w tak wysokich górach. Owszem, chodziłam po
Bieszczadach, Pirenejach, trasach galicyjskich, ale nigdy nie na
takich wysokościach. Nawet w Tatrach nigdy nie byłam! Takie
położenie było dla mnie nowością, dla mamy także. Myślę, że gdyby
zdawała sobie z tego sprawę, zaczęłaby panikować na widok
wielkiej połaci śniegu, która właśnie przed nami wyrosła.

Pogoda była idealna – ciepło, ale nie gorąco. W sam raz by


paradować w krótkich spodenkach, a moimi spodenkami były
męskie bokserki, które dostałam od Samuela z Portugalii.

337
Sprawdzały się świetnie – miały nieco wyższy stan, były czarne, nie
za krótkie i wygodne. To te same, które w ambasadzie z Lizbonie
przyprawiały mnie o rumieńce, gdy wystawały przez dziury w mojej
koszulce. Nie czułam potrzeby kupowania nowych, skoro te
bokserki sprawdzały się idealnie. Myślę też, że nikt nie był w stanie
się domyślić, że moje spodenki wcale nie są spodenkami.
W każdym razie pogoda była idealna na nagie nogi, krótki rękaw
i cienką bluzę. Śnieg, który nas otaczał, przynosił powiew
delikatnego chłodu, ale przede wszystkim świeżego, rześkiego
powietrza. Byłyśmy debiutantkami, jeżeli chodziło o spacerowanie
po białym puchu bez grubych kurtek i to doświadczenie mogłoby
uzależnić.

Z trudem się wspinałyśmy, a wierzchołek zdawał się co rusz


oddalać. Czasem wydawało mi się, że widzę koniec, lecz nagle
okazywało się, że to tylko chwilowe wypłaszczenie i zaraz za nim
jest kolejne podejście. To odbierało siły. Jestem człowiekiem, który
lubi widzieć cel i nie przepada za takimi nierównymi zagrywkami.
Usiadłyśmy na dużym kamieniu i próbowałyśmy złapać oddech.
Zobaczyłyśmy, jak z dołu zbliża się do nas podskakujący
mężczyzna. Jego werwa i energia wcale nie dodawały nam otuchy.
Zatrzymał się obok i powiedział:

– Ej, już widać szczyt. To tutaj! – Wskazał koniec widocznej


trasy.

Czyżby miał rację? Czyżby faktycznie za tamtym wzniesieniem


nie czekało mnie kolejne rozczarowanie? Postanowiłyśmy mu
zaufać, w końcu wyglądał i poruszał się tak, jakby znał te góry jak
własną kieszeń. Poderwałyśmy się z ziemi i ruszyłyśmy szybszym

338
krokiem, pełne nadziei, że za chwilę będziemy schodzić. Francuz
zniknął za wzniesieniem daleko przed nami.

Weszłam na ten „szczyt” pierwsza. Odwróciłam się i zobaczyłam


przepiękny obraz: moja mama szła z twarzą skierowaną ku ziemi,
a za nią między wysokimi szczytami ujrzałam małe jezioro. Oko
wodne wciśnięte między skały na wysokości ponad dwóch tysięcy
metrów. Chwyciłam aparat i zrobiłam swoje ulubione zdjęcie z tej
wyprawy. Mama była wojowniczką – wiedziałam to od dawna, ale
zdjęcie mogło udowodnić to innym. Jej kapelutek rybaka bujał się
na boki, aż wreszcie stanęła obok mnie, a ja wyznałam jej prawdę:

– To jeszcze nie tutaj.

Dotarłyśmy już na przeciwległą stronę pasma. Podczas gdy


podejście było zacienione, to zbocze tonęło w słońcu. Położyłyśmy
się na polanie, która była wilgotna, ale pozbawiona śniegu,
i próbowałyśmy namierzyć wzrokiem szlak. Przysiadł się do nas
spotkany wcześniej Francuz.

– Jestem Stefan – powiedział. – Przepraszam, ale stąd już


naprawdę widać szczyt. – Spojrzałam na niego podejrzliwie.

Palcem pokazał mi bardzo strome zbocze pokryte śniegiem.


Silne słońce szybko topiło śnieg, dlatego spod śnieżnych języków
tryskały rzeki. Zobaczyłam wydeptaną wąską ścieżkę i przerażenie
na twarzy mamy. Zdaje się, że Stefek też je dostrzegł, bo
postanowił zostać naszym przewodnikiem i dumnie kroczył przed
nami.

Kijkiem trekkingowym sprawdzał każdy krok, a my te kroki


idealnie naśladowałyśmy, stawiając stopy w śladach pozostawionych
przez jego buty. Widziałam, że turysta czuje się za nas

339
odpowiedzialny i że jego obecność dodaje mamie otuchy. Szłyśmy
naprawdę stromym zboczem. Wprawdzie poślizgnięcie się
skończyłoby się krótkim upadkiem, ale wyobraźnia jak zwykle robiła
swoje i można było zobrazować sobie kilkudziesięciometrowy zjazd
rozpoczynający lawinę. Stefek i ja dużo żartowaliśmy, dzięki czemu
mamie wrócił dobry humor. Kiedy wejście było strome i śliskie,
mężczyzna podawał nam swój kij. Trzymał też kijki mamy, gdy
wchodziła na górę po drabinkach. To nie było łatwe przejście, ale
pokazywało, jak istotne w górach są wsparcie i współpraca. Dzięki
Stefkowi droga minęła nam w okamgnieniu i chwilę później
stanęłyśmy na Col de la Seigne, przełęczy łączącej dwa kraje. Nie
kryłyśmy satysfakcji. W tamtym momencie nie widoki były nagrodą,
ale fakt, że przezwyciężyłyśmy lęk i zmęczenie i weszłyśmy na
wysokość 2516 metrów ponad poziomem morza. Razem!

340
W dole zobaczyłyśmy niewielką chatkę i razem ze Stefkiem
postanowiłyśmy tam zasiąść, by zjeść w pełni zasłużony ciepły
obiad. Jako że byłyśmy już we Włoszech, mama Mirka zdecydowała
się na carbonarę! Ja wybrałam omlet z serem, bo była to chyba
jedyna bezmięsna pozycja. Usiedliśmy razem na tarasie
i owocowym kompotem wznieśliśmy toast za nasz pozornie mały,
ale w istocie wielki sukces. Stefek nie szedł tym samym szlakiem co
my, spacerował samotnie, zgodnie z nakreśloną przez siebie trasą.
Znał Alpy jak własną kieszeń. Z tarasu wskazał szczyt i powiedział,
że zdobędzie go jeszcze tego dnia. Pokazał też naszą drogę
i ośnieżone zbocze faktycznie prowadziło cały czas w dół.
Potrzebowałyśmy zaledwie godziny, by dojść do pierwszego
wypłaszczenia, gdzie mogłyśmy rozbić namiot. Humory dopisywały.

341
Podano carbonarę. Mamie mina zrzedła. Niby znała to danie, ale
wersja lokalna najczęściej różni się od tej dostosowanej do polskich
potrzeb. Podobnie jest z pizzą. Jeżeli przywykliśmy do jedzenia jej
z sosem czosnkowym, przeżyjemy szok, kiedy we włoskiej pizzerii
dostaniemy tylko oliwę do zmoczenia ciasta. Carbonara, którą
postawiono przed moją mamą, była bardzo tłusta, a w środek wbito
surowe żółtko jaja. Nie miało to nic wspólnego z ciągnącym się,
posypanym serem makaronem w sosie z szynką. Danie wyglądało
okropnie, a mina mamy zdradzała, że tęskni za kanapką w trasie.
Zjadła potrawę, ale z trudem ukrywała, że jej nie smakuje.

Rozmawiałam ze Stefkiem o różnicach pomiędzy francuskim


a polskim standardem życia. Mama dziwiła się, gdy tłumaczyłam
jej, co mówił. Okazało się, że wysokie koszty najmu jego
mieszkania nie są tak horrendalne, gdy zestawi się je z zarobkami
mężczyzny. Za to Stefek był jeszcze bardziej zdziwiony, kiedy
opowiadałam mu, ile płacę za swoje pół pokoju w Gdańsku i za jaką
studencką stawkę pracuję. Nie mieściło mu się w głowie, że na
talerz carbonary musiałabym pracować dwie godziny. Dredziasty
kelner w fartuszku w kwiatki przyniósł mi omlet. Po tym, co
widziałam na stole przed mamą, cieszyłam się, że jestem
wegetarianką. Omlet był pyszny, duży, sycący i jedynie odrobinkę
tłusty. I pracowałam na niego zaledwie godzinę i czterdzieści pięć
minut.

Wy m i e n i l i ś m y s i ę z e S t e f k i e m a d r e s a m i m a i l o w y m i
i pomaszerowaliśmy w swoje strony. Humory nam dopisywały, ale
ośnieżone podłoże nie wzbudzało zaufania, więc ostrożnie
stawiałyśmy każdy krok. Kijki wędrowały przed nami. Szłyśmy

342
najbardziej ubitym miejscem na szlaku, przez co mama zaliczyła
dwa poślizgnięcia. Wędrowałyśmy tip-topami, uważając, by nie
wpaść do żadnej ukrytej rzeki. Poruszałyśmy się bardzo powoli
i podejrzewałam, że minęła godzina od opuszczenia restauracji,
kiedy obok nas p r z e b i e g ł o dwóch młodych chłopaków. Dosłownie
biegli, śmiejąc się. Jak gdyby nigdy nic, skakali po świeżym puchu.
Po kilku sekundach zniknęli nam z pola widzenia.

– Aha – powiedziałam tylko, obie się wyprostowałyśmy


i ruszyłyśmy jak należy. Szybko.

Tego dnia mama nie była przekonana do spania w namiocie, bo


bardzo się chmurzyło. Kiedy dotarłyśmy do Rifugio Elisabetta,
nalegała, bym zapytała o miejsce i cenę. Wejście do schroniska
okazało się bardzo problematyczne. Schodki były nierówne, kręte
i było ich chyba milion. Mama szła powoli i co rusz przystawała. Ja
starałam się dojść jak najszybciej, żeby zapytać o ceny i w razie
czego powstrzymać rodzicielkę przed dalszą wspinaczką. Schronisko
było piękne. Miało niepowtarzalny klimat. Kamienne ściany,
podobnie jak w kościółku. Za to w środku wszystko było drewniane
– schody, sklepienie, stoły i ławy. Po prostu pięknie. I ten idealny
widok z okien! Podeszłam do recepcji:

– Dzień dobry, macie dwa wolne miejsca?

– N aw e t w i ę c e j – p o w i e d z i a ł m ł o d y c h ł o p a k , k t ó r y
w odróżnieniu od nas nie był zachwycony brakiem turystów.

– Jaka jest cena?

– Pięćdziesiąt euro od osoby.

343
Pięćdziesiąt euro! Przecież to nie wchodziło w grę, na pewno nie
w moim przypadku. Pomyślałam, że mama tam zostanie, a ja mogę
nocować na zewnątrz, jak na Dodo przystało. Wyszłam na do bólu
bajkowy drewniany taras i krzyknęłam do mamy:

– Pięćdziesiąt euro… Dużo.

Moja mama nigdy nie przeklina. Jednak wtedy spojrzała na


mnie i z powagą, jaką widziałam u niej tylko w wyjątkowych
sytuacjach, powiedziała:

– Ja tu, kurwa, nigdy więcej nie wejdę! Chcę tu spać! Cholera,


zawsze marzyłam o takim miejscu.

Nic nie mogłam zrobić. Taka reakcja mojej spokojnej, milutkiej,


słodkiej jak cukierek mamy była czymś wyjątkowym. Podziałało. Nie
mówiąc nic, weszłam do środka i rozpoczęłam negocjacje
z właścicielem. Zdolność do negocjowania cen odziedziczyłam po
ojcu, na pewno nie po mamie. Ostatecznie udało mi się ustalić

344
pięćdziesiąt euro za nas obie, ale bez wyżywienia. I tak niewiele
jadłyśmy. Mama nie posiadała się z radości.

Dostałyśmy pokój z przepięknym widokiem. Po kąpieli i kolacji


w postaci kisielu, bo nic innego nie mogłyśmy przyjąć, oglądałyśmy
z tarasu świstaki i kozice. Te pierwsze były kwintesencją słodyczy.
Uwielbiałyśmy ich towarzystwo i widok tłustych, włochatych tyłków,
kiedy uciekały. Zabawnie nimi potrząsały, gdy widziały nas na
szlaku. Nazywałyśmy je „gówniarzami”, towarzyszyły nam od
początku aż do samego końca. Czasem biegały obok nas, jakby
rzeczywiście chciały nam towarzyszyć i podążać naszą drogą.
Kozice widywałyśmy rzadziej i raczej z daleka, ale obok Rifugio
Elisabetta kręciło się ich sporo. Były zgrabne i poruszały się
z gracją. Pewnie dlatego wolałam świstaki – z ich śmieszną
koordynacją mogłam się utożsamiać.

Z góry obserwowałyśmy człowieka próbującego odśnieżyć


jedyną drogę dojazdową, na którą zeszła mikrolawina. Trwało to
godziny, ale obserwowanie ruchów jego łopaty dawało mnóstwo
przyjemności. My nie musiałyśmy robić nic. I byłyśmy we Włoszech!
Zbliżała się burza.

Kolejnego dnia mama nie była w stanie zjeść nawet kisielu.


Musiałam ją dosłownie zmuszać do przełknięcia czegokolwiek.
Ciśnienie nie działało na nas najlepiej i nie miałyśmy na nic ochoty.
Sama ledwo przełykałam kolejne kęsy jabłka, ale nie miałam innego
wyjścia! Musiałam jeść i mama też. Tego dnia miałyśmy dojść do
Courmayeur, maleńkiej miejscowości w Dolinie Aosty. Nowy dzień
i pierwsze włoskie miasteczko.

345
Skoro we Francji zasmakowałyśmy serów, wina i chrupiących
bagiet, nadeszła pora na włoskie klasyki. Nie mogłyśmy sobie
odpuścić pizzy. Rozmawiałyśmy o niej przez całą drogę i miałam
nadzieję, że apetyt nie minie z chwilą przekroczenia niewidzialnych
bram miasta.

Niestety pogoda tego dnia nie dopisywała. Burza z zeszłej nocy


zamieniła się w nieustający deszcz i chłód. Kroczyłyśmy jednak
dalej, na przemian moknąc i schnąc. Szlak był całkiem łatwy, sporo
równin, dzięki czemu mogłyśmy iść pewnym, miarowym tempem.
Mimo kapryśnej pogody wędrowało nam się dobrze. Nagle
wyjrzałyśmy za zakręt i miny nam zrzedły. W sumie najpierw mi, bo
zawsze patrzę daleko na horyzont. Był tam ogromny rzekospad,
bardzo stromy, bez mostu. Spadał stromo, na dole łączył się ze
znacznie większą rzeką i w miejscu styku tworzył puszyste białe
bałwany piany. Podeszłam do jego granicy i zaczęłam obmyślać
taktykę przejścia. Miałyśmy już kilka rwących rzek za sobą,
ale poza przemoczeniem butów (do czego zawsze dochodziło)
i poślizgnięciem się nic nam nie groziło. Tutaj ewidentnie mogłyśmy
polecieć daleko w dół z nurtem. Oglądałam każdy z kamieni, ale nie
dostrzegałam trasy, która pozwoliłaby pewnie i szybko przejść na
drugą stronę. Woda tryskała na boki. Stanęłam na jednym
z kamieni, który jednak okazał się tak niestabilny, że próba
zakończyła się zamoczeniem nogi do połowy łydki. Z zimna
przeszedł mnie dreszcz, kostka zesztywniała i zaczęła nieznośnie
boleć. To był pierwszy krok, a musiałyśmy postawić ich co najmniej
dziesięć. Nie mogłam pozwolić mamie tam wejść. Zaczęłam
rozważać powrót albo próbę przejścia w niższej partii. Już miałam

346
rozkładać mapę, gdy zauważyłyśmy, że zbliża się do nas
Przystojniak z Żoną.

Spotkałyśmy ich w Rifugio Elisabetta. Nazwałyśmy ich tak, bo


naszą uwagę przykuł tylko mężczyzna. Na pewno był już po
czterdziestce, ale ciało miał idealne. Był doskonały, jakby wyjęty
z reklamy. Totalnie nie mój typ, a jednak pomyślałam, że jest
idealny. Mógłby reklamować szampony, pasty do zębów i na pewno
ekwipunek dla wędrujących, bo koszulka termiczna wspaniale
opinała jego umięśnioną klatkę piersiową. A teraz zbliżał się do nas
razem z Żoną, której wyglądu nie jestem w stanie sobie
przypomnieć. Był w tej sytuacji jak superbohater. Przeszedł jako
pierwszy, odważnie brodząc w wodzie i opierając się jej sile. Nie
przyszło mu to bez trudu, ale nie wahał się, to była droga do
sukcesu. Wierzył w swoje możliwości. Nonszalancko odwrócił się
w naszą stronę i podał swój kij trekkingowy, który mocno chwyciła
mama. Przeszła powolutku, mocno ściskając kij. Przystojniak też
był skupiony w stu procentach – każdy mięsień miał napięty,
gotowy do ratunku. Mama bezpiecznie przeszła na drugą stronę
i teraz kibicowała mi. Widząc, jak pięknie sobie poradziła, nabrałam
odwagi. Chwyciłam pomocną dłoń przystojniaka i przeszłam
wyprostowana. Nie przejmowałam się zmarzniętymi kostkami,
przywykłam już do mokrych stóp.

Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, kiedy na drugą stronę


przeszła Żona.

Tego dnia przekroczyłyśmy jeszcze kilka rzek i poddałyśmy się


z suszeniem skarpetek. Przestałyśmy je zmieniać, a chlupanie
w butach uznałyśmy za obowiązkowy dźwięk. Mama miała coraz

347
więcej frajdy z pokonywania rzek i szukania stabilnych kamieni.
Właściwie ja bałam się bardziej niż ona, ale woda nigdy nie była
moim ulubionym żywiołem. Za to dobrze się czułam na śniegu,
podczas gdy ona trzęsła portkami. Uzupełniałyśmy się idealnie. To
był czwarty dzień i, jak przewidywałam, znosiłyśmy go znacznie
lepiej. Wchodziłyśmy, schodziłyśmy, wchodziłyśmy – było
wspaniale. Widoki z każdym dniem były coraz lepsze, a ciało
silniejsze. Nie zdążyłyśmy się naprawdę zmęczyć, a już w dole było
widać Courmayeur. Wystarczyło przejść krętą ścieżką przez lasek
i czekała nas włoska pizza z oliwą. Niestety nad miastem zbierały
się ciemne chmury i deszcz siekł coraz mocniej. Pokonanie
kolejnych dziesięciu kilometrów stało pod znakiem zapytania, choć
nasze ciała były na to gotowe i spragnione dalszej wędrówki.

W miasteczku wybrałyśmy pierwszą lepszą pizzerię. Kelnerzy


mieli na sobie białe koszule i rękawiczki. Nie czułyśmy się tam
najlepiej, więc usiadłyśmy przy stoliku na zewnątrz. Tak czy inaczej
nasze mokre buty i duże plecaki przyciągnęły uwagę dostojnych
gości. Otworzyłyśmy menu i śledziłyśmy pozycje, szukając takiej,
która by nas zadowoliła. Wiedziałyśmy, że nie zachowamy się w stu
procentach po włosku, lecz zakup dwóch pizz był marnotrawstwem.
Kelner nie krył zdziwienia, gdy poprosiłyśmy o jedną.

– Przepraszam, ale tak nie robimy – powiedział.

– Proszę o doliczenie zastawy. Nie musi pan nawet dzielić pizzy,


poradzimy sobie – powiedziałam proszącym tonem. Spojrzał na nas
i chyba nasze chude nóżki oraz ramiona przekonały go. Kiwnął
głową, a nim odszedł, dorzuciłam do zamówienia dwa piwa.
Należało nam się.

348
Gdy czekałyśmy na jedzenie, podjęłyśmy decyzję, że nie
ruszamy dalej. Padało coraz intensywniej i nie zapowiadało się, by
miało przestać. Na Couchsurfingu przejrzałam kilka profili
i wysłałam zaledwie jedno zapytanie – do Marca. Widziałam, że
w sezonie chłopak pracuje w jednym z wysokogórskich schronisk.
Nie wiem, czy mama przynosiła mi szczęście, ale nasz duet
ewidentnie się sprawdzał, bo po chwili dostałam odpowiedź. Marco
zapraszał nas do siebie. Zanim po nas przyjechał, zjadłyśmy pizzę,
którą podano na dwóch talerzach. Była idealna. Miała doskonałą
grubość ciasta, była smaczna i perfekcyjnie doprawiona. Uwielbiam
brzegi pizzy i według moich zasad im dalej od środka, tym lepsza.
A tutaj brzegi okazały się fantastycznie chrupiące. Z czosnkową
oliwą były nie do podrobienia. Zaszumiało nam w głowach od
małego piwa. Czułyśmy się lepiej niż kiedykolwiek.

349
Nie mogłyśmy lepiej trafić. Marco nie dość, że był miłośnikiem gór,
to jeszcze zapalonym kucharzem. Nie dziwił się, że smakuje nam
pizza, bo ponoć „pierwsza lepsza” pizzeria była najlepszą
i najdroższą w mieście. Dzięki temu, że wcześniej skończyliśmy
marsz, mieliśmy zaskakująco dużo czasu. Postanowiłyśmy się nieco
ogarnąć. Bardzo się ucieszyłam, że Marco ma pralkę. Pralka to
jedna z wielu zalet Couchsurfingu. Wrzuciłyśmy do niej
przemoczone skarpety i przepocone koszulki – chwilę później
nasiąknęły czystą, pachnącą wodą. Wzięłyśmy długą kąpiel i obficie
nasmarowałyśmy się mydłem. Chwilę później byłyśmy nie do
poznania, co potwierdziło zdziwione spojrzenie naszego
sympatycznego gospodarza. Włożyłyśmy codzienne ubrania
i mogłyśmy swobodnie nawiązywać kontakty międzyludzkie.

Marco pokazał nam miasteczko, które zdobyło moje serce już


w chwili, gdy na końcu wąskiej uliczki dostrzegłam wysoką i chudą
jak szczypiorek wieżę kościoła. Główny deptak był bardziej
zatłoczony. Bruk pięknie odbijał wychodzące na krótkie momenty
słońce, w przerwach od ulewy. Turyści chowali się pod zadaszeniami
sklepów z ekwipunkiem podróżniczym i drogimi torebkami. Same
weszłyśmy do kilku z nich, ale perspektywa większego bagażu
powstrzymywała nas przed zakupem czegokolwiek. Z wielką
przyjemnością spacerowaliśmy wąskimi uliczkami. Bez plecaka, nie
w górach, lecz po płaskiej powierzchni. Miła odmiana dla ostatnich
i następnych dni.

Marco zaprosił nas do swojego ulubionego baru, gdzie wszyscy


go znali. W telewizji leciał mecz, a graczom kibicowali weseli
mężczyźni. Zamówiłyśmy sobie po jeszcze jednym małym piwie,
a nasz włoski towarzysz wybrał kieliszek wina. Wolałyśmy się nie

350
ośmieszać swoją zerową znajomością tutejszych trunków. Podano
też aperitivo, czyli smakowite przekąski. Były minikanapki
z łososiem, które smakowały zwłaszcza mamie, i orzechy, na które
sama się rzuciłam. Podjadaliśmy, popijaliśmy i rozmawialiśmy.
Marco okazał się świetnym towarzyszem. Na dodatek potrafił
zachować się odpowiednio w stosunku do mojej mamy – cierpliwie
czekał, aż przetłumaczę jego słowa, i robił przerwy po dwóch,
trzech zdaniach, bym się nie zgubiła. Wszyscy czuliśmy się
komfortowo.

W sezonie Marco pracował w schronisku jako kucharz. Nie


mogłam powstrzymać się od myśli, czy robi tak samo paskudne
makarony jak ten, który musiała zjeść mama Mirka. Opowiadał, jak
wygląda praca na takiej wysokości, gdy nocą doskwiera mróz,
a jedzenie dostarcza się na cały miesiąc, bo nie ma drogi
dojazdowej. To była zupełnie nowa rzeczywistość i słuchałam o tym
z zaciekawieniem. A jeszcze bardziej byłyśmy zadowolone, gdy po
powrocie do domu nasz gospodarz częstował nas domowymi
smakołykami. Zrobił dla nas przepyszne risotto, które popijałyśmy
schłodzonym winem z doliny. Opowiadał o nim bardzo dużo
i ciekawie, ale najbardziej podobał nam się delikatny smak trunku.
Następnie próbowałyśmy gęstego limoncello przygotowanego przez
jego ojca. Marco wyciągnął z zamrażarki białą od szronu butlę i wlał
do kieliszków gęsty jak koktajl napój. Mamie aż zaświeciły się oczy,
gdy poczuła cytrynowy aromat. Na tym się jednak nie skończyło.
Jadłyśmy jak opętane, aż trudno było uwierzyć, że jeszcze tego
poranka ledwo przełykałyśmy wodę.

Po obiedzie Marco przyniósł nam chlebek, który skosztowałyśmy


z oliwą. Najwięcej zamieszania spowodowała oliwa z truflami, bo

351
okazało się, że mama ma na nie uczulenie. Nigdy wcześniej ich nie
próbowała, więc nie mogła o tym wiedzieć. Następnego dnia
spuchła jej warga, przez co wyglądała jak poturbowany bokser.
Jednak ten poranek przyniósł nam też dużo szczęścia – okazało się,
że jeden z mostów na trasie nie został postawiony. Gdybyśmy
wyruszyły z Courmayeur, rwąca rzeka prawdopodobnie zmusiłaby
nas do zawrócenia do miasta. Niepotrzebnie pokonałybyśmy
dwadzieścia kilometrów. Marco poinformował nas o tym rano, gdy
pakowałyśmy czyste ubrania do plecaków. Jako że doskonale znał
góry, zwłaszcza szlaki wokół miasta, podwiózł nas w miejsce, gdzie
mogłyśmy wejść na szlak i ominąć niebezpieczeństwo. Gdyby nie
ulewa, droga restauracja i zapytanie wysłane w aplikacji,
znalazłybyśmy się w trudnych okolicznościach. „Nie ma
przypadków” – zdarza mi się myśleć, choć sama nie wiem, czy w to
wierzę.

Tego dnia nasza dieta składała się głównie z soczystych jabłek.


Kiedy jem jabłko, zawsze przypomina mi się scena z Wszystko za
życie, w której główny i prawdziwy bohater Christopher McCandless
znajduje taki owoc i nazywa go „superjabłkiem”, a siebie samego
„superwędrowcem”. Chyba nigdy nie zjadłam jabłka bez
powtarzania w myślach tych słów. Kiedyś nawet przyjaciółka
sprezentowała mi na urodziny jabłko. Niby mało wartościowy
prezent, ale z tymi słowami stał się bezcennym, najlepszym
podarunkiem: „You are my super apple. And I’m a supertramp”.
Smakowało jak nigdy!

Wędrowałyśmy krętymi drogami, tym razem bezustannie pod


górę. Chmury otulały wierzchołki. Czasem trudno było dostrzec

352
szczyty, bo biel śniegu nikła i mieszała się z barwą chmur.
Momentami udawało nam się dostrzec odważniejszych wędrowców,
którzy decydowali się na czterotysięczniki. Dzieliły nas długie
kilometry, ale w górach zdawało się, że jesteśmy tuż obok siebie.
Czasem się zastanawiałam, czy ktoś kiedykolwiek patrzył na mnie
w ten sposób, na przykład siedząc przed własnym domem albo
leżąc w łóżku. Czy ktoś kiedyś patrzył na mały punkt i rozmyślał
o tym, co ten punkt może czuć. Jeśli tak, niech ten ktoś wie, że ów
punkt też o nim myślał i momentami zazdrościł łóżka oraz dostępu
do toalety.

Tego dnia widziałyśmy więcej świstaków i kozic niż zazwyczaj.


Skończyły się śnieżne odcinki i teraz wędrowałyśmy spokojnie po
dobrze oznaczonych kamienistych szlakach. Wczorajsza uczta
dodała nam energii i pozwoliła się zregenerować, czego
rzeczywiście potrzebowałyśmy, a zapach koszulek przypominał
o zrobionym praniu. Byłyśmy gotowe nocować pod namiotem.

Rozbiłyśmy namiot na specjalnie przygotowanej do tego


przestrzeni. Opłata nie była zbyt wysoka, a w cenie miałyśmy
prysznic i przede wszystkim kawałek trawy na równej powierzchni.
Było chłodno, więc po rozstawieniu namiotu i po kąpieli poszłyśmy
do pobliskiej restauracji na grzane wino. Nie mam pojęcia, jak to
możliwe, lecz upiłyśmy się jednym kubkiem grzańca. Nie tylko nie
mogłyśmy opanować śmiechu przy stoliku i podczas płacenia, ale
miałyśmy problem z trafieniem do namiotu. Chichrałyśmy się jak
szalone, przyciągając wzrok wszystkich obozowiczów, i obijałyśmy
się o swoje ramiona. Dosłownie jakbyśmy wracały z zakrapianej
studenckiej imprezy, a nie z eleganckiej restauracji. Wparowałyśmy
wreszcie do namiotu i zapłonęły nam policzki. Było tak ciepło, że

353
musiałyśmy zdjąć kurtki. Niewątpliwie ciepły napój pobudził nasz
apetyt, bo zaczęłyśmy wygrzebywać różne smakołyki z plecaków.
Tego wieczoru podano danie szefa namiotu: krakersy z serkiem
śmietanowym i oliwkami. Jadłyśmy, aż nam się uszy trzęsły,
a śmiałyśmy się jeszcze bardziej niż w drodze na pole namiotowe.
Mama nie mogła ukryć swojej radości wynikającej z tak prostej
sprawy – jadła krakersy w namiocie i śmiała się bez powodu. Czy to
nie kwintesencja młodego ducha? Usnęłyśmy późno, bo trudno nam
było opanować emocje, nawet gdy już leżałyśmy plackiem na
karimatach i starałyśmy się uspokoić. Za to noc była najcieplejsza
od tygodnia.

Po przebudzeniu chwilę mi zajęło, nim zrozumiałam, gdzie


jestem. Rozchyliłam wejście do namiotu, a potem plandekę, którą
zawsze go przykrywałam w obawie przed deszczem. Zobaczyłam
piękny wschód słońca w górach. Ich wierzchołki już witały dzień
i miały ciepły, pomarańczowy kolor, ale podstawy gór wciąż były
pogrążone w mroku nocy. Spakowałyśmy się, nim dzień obudził się
na dobre. Tego dnia miała nas przywitać Szwajcaria, a nic tak nie
skłania człowieka do pobudki, jak perspektywa zjedzenia jednej
z najlepszych czekolad na świecie.

Przekroczyłyśmy kolejną granicę państwa i stanęłyśmy na Col du


Grand Ferret na wysokości 2537 metrów. Tego dnia od widoków
niemal straciłyśmy głowę. Trasa była wyjątkowo przyjemna i na
łagodnych podejściach miałyśmy dużo czasu, żeby się rozejrzeć
i chłonąć otoczenie. W dole widać było maleńkie miasta i wioseczki.
Z tamtej perspektywy wyglądały bajecznie. Idealnie wpasowywały
się w każdą szczelinę i zakątek doliny, a dzięki jednakowym

354
dachówkom wyglądały jak wielkie ciemnoszare jezioro. Po tej
stronie było znacznie wiosenniej i bardziej sielsko, pojawiało się też
więcej jadłodajni i turystów. Chętnie jadłyśmy ciepłe posiłki, ale
obie decydowałyśmy się głównie na omlety, szerokim łukiem
omijając wszelkie dania, które mogły zawierać surowe żółtka.

Podczas jednego z postojów kupiłyśmy sobie po piwie, ale przez


nieporozumienie – przysięgam – podano nam ogromne kufle
zamiast małych kieliszków. Kufle opróżniłyśmy, bo gazowany napój
smakował w takie upały lepiej niż kiedykolwiek. To jest jedna
z wielu moich słabości. Zasadniczo potrafię oszczędzać w trasie,
jedyne, czego nie mogę sobie odpuścić, to coca-cola. Nie mówię
o podróży autostopem, ale o spacerach w upalnie dni. Muszę
codziennie usiąść w kawiarni i w spokoju opróżnić zimną puszkę
pełną gazowanego napoju. Wstyd mi, nie jestem fanką tego
produktu, ponieważ kłóci się z moimi przekonaniami. Na co dzień
staram się ograniczać go do minimum, lecz podczas upału czuję się
całkowicie bezbronna. Gdy mam nagłe nasilenie niechęci do tego
brandu, sięgam po piwo. Nie smakuje tak samo dobrze, lecz jest
przyjemnym zamiennikiem. Ale cholera, nie cały kufel!

Po tym zaskakującym incydencie mama spacerowała slalomem.


Po dwóch krokach w przód robiła jeden w bok. Coś chyba było nie
tak z ciśnieniem i to wcale nie kwestia procentów, bo trzymało nas
zbyt długo jak na alkoholowe upojenie.

W La Fouly kupiłyśmy czekoladę, na którą musiałam pracować


dłużej niż na tamtą carbonarę. Ale było warto. Trzymałyśmy ją
w palcach i nie mogłyśmy się nadziwić, że nie topi się od ciepła

355
naszych ciał. Rozpuszczała się dopiero w ustach. Była aksamitna,
bardzo czekoladowa, a mimo to słodka.

– Warto było dla tej czekolady – powiedziała mama i znowu


zaczęłyśmy chichotać, co nas trochę przeraziło, bo okazało się, że
piwo nadal działa.

Szwajcaria powitała nas gęstymi iglastymi lasami i szerokimi


mostkami zawieszonymi nad jeszcze szerszymi rzekami. Nagle
zrobiło się tajemniczo i trochę mniej górsko. Znacznie trudniej było
też znaleźć dobry punkt widokowy. Cały czas szłyśmy lasami, dzięki
czemu trasa nie była szczególnie wymagająca, a opuchnięta warga
mamy mogła złapać trochę wytchnienia w cieniu. Tego dnia nie
miałyśmy co liczyć na hostel, więc ponownie czekało nas spanie
w namiocie, ale nie martwiłyśmy się z tego powodu. Ostatnia noc
przyniosła nam wiele radości i… twardy sen.

Przed wieczorem znalazłyśmy się w małej wiosce. Akurat mijała


nas kobieta uprawiająca jogging ze swoim synem. Nie wiedziałam,
czy to nie wbrew zasadom biegaczy, ale zatrzymałam ją
i zapytałam, czy w okolicy jest jakieś pole namiotowego, na którym
mogłybyśmy przenocować.

– Nie, nie ma. Ale ja mam ogród. Zapraszam!

Tak po prostu. Zawsze gdy ktoś tak po prostu zaprasza mnie do


siebie, czuję zaskoczenie. Z drugiej strony, gdybym spotkała
w swojej rodzinnej wiosce podróżników pytających o miejsce na
namiot, też bym ich zaprosiła! Pamiętam, że mój tata kiedyś
tak zrobił. Znam zaledwie kilka szczegółów z tej historii, bo
byłam małym dzieckiem. Tata wziął na stopa parę Słowaków
zmierzających nad Bałtyk. Było już po zmroku, więc zaprosił ich do

356
nas. Odmówili nocowania w domu i rozbili namiot w naszym
ogrodzie. Rano zjedli z nami śniadanie – dobrze pamiętam, że nie
jedli mięsa i uznałam to za dziwactwo. Czasem sobie myślę, że
mam szczęście do tych przypadkowych noclegów właśnie dzięki
temu, co dla tamtych autostopowiczów zrobili rodzice. A teraz moja
mama miała znaleźć się w identycznej sytuacji i być czyimś
gościem, tak po prostu. Po latach sytuacja się odwróciła.

– Chodźcie do mnie! Nie ma luksusów, ale przynajmniej


weźmiecie prysznic.

Kobieta miała wysportowane ciało, opaloną skórę i blond włosy.


Gdyby nie górska okolica, podejrzewałabym ją o zamiłowanie do
surfingu. Była wyjątkowo sympatyczna. Jej syn nieco spochmurniał
z powodu przerwanego biegu, ale wkrótce ruszyli dalej. Pozwoliła
nam rozstawić namiot pod sznurem na pranie, bo tylko tam miała
wykoszoną trawę. Nim zabrałyśmy się do pracy, gospodarzy już nie
było. Namiot postawiłyśmy ekspresowo. Obmyśliłam wtedy
konstrukcję, z której byłam bardzo dumna. Wbiłam na sztorc kijki
trekkingowe i powiesiłam na nich plandekę tak, że wyglądała jak
tropik z prawdziwego zdarzenia – wreszcie miałyśmy swój
miniprzedsionek. Plandeka dobrze chroniła przed deszczem
i odstraszała przypadkowych napastników, ale przy tej drobnej
kobiecie chciałam wyglądać poważniej, trochę mniej żałośnie.
Wiedziałam, że plandeka ogrodnicza, mimo że odwiedziła już dwa
kontynenty, nie wzbudza w nikim podziwu. A szkoda, bo bardzo się
przydaje.

Po powrocie kobieta otworzyła nam drzwi do swojego


mieszkania i pozwoliła skorzystać z prysznica. Zaparzyła też
herbatę i zaproponowała nam kolację, ale oczywiście jedzenia

357
odmówiłyśmy. I tak zrobiła dla nas wiele. Siedziałyśmy razem z jej
synami na tarasie i popijałyśmy ciepły napój. Zjadłyśmy krakersy,
które przetrwały zeszłonocny napad obżarstwa. Uwielbiam ludzką
otwartość i gościnność, które choć na chwilę pozwalają mi
zapomnieć o tym, co można usłyszeć w radiu i telewizji. Irytuje
mnie, że w radiu nikt by nie opowiedział o kobiecie, która bez chęci
zysku zaprosiła dwie nieznajome pod swój dach, by poczęstować je
herbatą i zapewnić im schronienie. Natomiast nawet o małych
napadach trąbią wszystkie stacje telewizyjne i radiowe. Dlaczego
internet nie może huczeć od dobrych wiadomości? Czemu nie pisze
się tam o Stefku, który bezpiecznie przeprowadził nas przez śnieg?
I o Przystojniaku, który dosłownie podał nam pomocną dłoń, byśmy
całe i zdrowe przekroczyły rzekospad? Wcale nie dziwi mnie
narastająca międzyludzka nieufność, skoro tyle osób opiera swoją
w i e d z ę n a i n f o r m a c j a c h z m e d i ó w, a n i e n a w ł a s nyc h
doświadczeniach i kontaktach z ludźmi. Do niczego dobrego to nie
prowadzi. Chciałabym, żeby kiedyś mówiono o małych,
przyjemnych gestach. Żeby głośno było o Labibie z Paryża,
o Ignaciu z Hiszpanii, o wujku Saszce z Rosji. Żeby ktoś kiedyś
nagrał reportaż o Papie Angelu. Żeby w gazetach pojawił się
nagłówek o Włoskim Księciu Bigosu. Żeby w telewizji mówili:
„Mamy nowego superbohatera – pomógł bezinteresownie”, żeby
ludzie wzruszali się, słuchając w radiu o „kapuczce”. Żeby
zagraniczne media podchwytywały te tematy tak chętnie, jak newsy
o wypadkach i rabunkach. Chciałabym, by każdy zrozumiał, że
ludzie potrafią być dobrzy, jeśli damy im szansę, wystarczy zaufać,
zapytać, porozmawiać. Oczywiście można się sparzyć, ale jestem
zdania, że lepiej raz się sparzyć i dziesięć tysięcy razy doświadczyć

358
czegoś dobrego niż żyć w zamknięciu i przekonaniu, że każdy chce
nas okraść czy oszukać. Świat jest pełen dobrych ludzi. Jeśli ktoś
chce moje podejście do życia nazywać naiwnym, niepoważnym czy
szalonym, przygarniam to szaleństwo z otwartymi ramionami.
Proszę bardzo, może jestem naiwna, może nawet głupia. Przyjmuję
na klatę takie określenia i uznaję je za definicję swojego szczęścia.
Warto żyć dla chwil takich jak ta i tysięcy innych, których
doświadczyłam i które są przede mną. Mój optymizm rośnie z dnia
na dzień i w miarę jedzenia, tfu! W miarę poznawania.

Byłam dumna z mamy. Ona jeszcze tego nie wiedziała, ale ja byłam
pewna, że domkniemy szlak i wkrótce dotrzemy do Chamonix.
Wiem, że bywało jej ciężko, lecz wcale nie narzekała. Była twarda,
odważna i dzielna. Znosiła spanie w namiocie, polubiła
Couchsurfing, niosła plecak – wprawdzie dużo lżejszy niż mój,
jednak kilkukilogramowy. Poznała moje życie i czułam się z tego
powodu szczęśliwa. Może nie był to najlepiej wysprzątany
przedpokój i najbardziej zorganizowane życie, a na pewno nie życie,
o którym marzy matka dla córki, ale było m o j e. Cieszyłam się, że
je poznała i zrozumiała, iż przynosi mi ono radość. I przekonała się,
że moje opowieści o cudownych osobach poznanych na trasie to
prawda, nie zwykła mrzonka.

Egzamin zdały też nasze buty, które mimo że przemakały przy


przechodzeniu przez każdą rzekę i nie pachniały najlepiej, nie
zrobiły nam ani jednego pęcherza. Szach-mat, pesymisto!

Po dwóch tygodniach wróciłyśmy do domu. Ta podróż obu nam


wyszła na zdrowie. Ja już nie musiałam o osiemnastej wysyłać
mamie SMS-ów z nieprawdziwą informacją, że mam gdzie spać, bo

359
mama wie, że nocleg czasem spada z nieba około północy. Rozumie
też, że brak miejsca do spania to żadna tragedia, ponieważ każdy
człowiek wytrzyma kilka godzin bez dachu nad głową, nawet gdy
jest ciemno. Nie słyszę też już, że nie powinnam jeździć po zmroku,
bo mama przeżyła całonocną trasę przez Niemcy i w każdym aucie
czuła się tak bezpiecznie, że smacznie spała. Teraz wie, że na
stacjach benzynowych nie kręcą się porywacze polujący na
bezbronne autostopowiczki i że nie ma nic dwuznacznego, kiedy
kierowca zaprasza na kawę lub pokazuje okolicę, poświęcając swój
czas i pieniądze. Mama zobaczyła trzy nowe państwa. Jechałyśmy
razem z chrześcijanami i muzułmanami. Z ludźmi z Albanii, Ghany,
Algierii, Chorwacji i wielu innych państw. Z białymi i czarnoskórymi,
z bogatymi właścicielami ogromnych firm i młodymi posiadaczkami
starych kamperów – przyświecała im dobrze znana mi idea: im
mniej mam, tym jest zabawniej. Z osobami perfekcyjnie mówiącymi
po angielsku, ale też z takimi, z którymi porozumiewałyśmy się
tylko na migi. Dosłownie z każdym typem człowieka i żaden z nich
nie miał wobec nas niecnych zamiarów. Mama wreszcie wie, jak to
jest.

Pełnię szczęścia poczułam, gdy po całodobowym autostopowym


powrocie do domu powiedziała:

– Ale pojedziemy jeszcze gdzieś?

Oj, pojedziemy.


360
361
CZEGO JESZCZE NIE BYŁO?

Kolejne lato przyniosło nowe pomysły. Nie były tak szalone jak
Rosja, ale zdecydowałyśmy się na kierunek, który jeszcze rok
wcześniej wydawałby się nam trochę niebezpieczny. Wymyśliłyśmy
i wymarzyłyśmy sobie Rumunię. I to tyle. Reszta miała być
całkowitym spontanem. Zawsze chciałyśmy odbyć podróż, w czasie
której nie planujemy trasy, ale poddajemy się przygodzie. Taki styl
najbardziej nam odpowiadał.

Czasem ludzie reagują w dziwny sposób, gdy na pytanie:


„A widziałyście Luwr?” odpowiadamy, że nie. Albo kiwamy
przecząco głowami, kiedy ktoś pyta, jak było w Moskwie. „Moskwa?
Nie zwiedzałyśmy!” A czy w Barcelonie weszłam do Casa Batlló
Gaudiego? Też nie! Nie twierdzę, że te miejsca nie są warte
zwiedzenia, lecz my żyłyśmy myślą, że do Barcelony, Paryża lub
Moskwy będziemy mogły wrócić w przyszłości, a w dorosłym życiu
być może nie pozwolimy sobie na taką spontaniczność i luz. Nie
miałyśmy wtedy żadnych zobowiązań. Ani pracy, ani własnej
rodziny. Cicho liczyłyśmy, że kiedyś to się zmieni, podobnie jak
standard naszego życia. Powoli zauważałyśmy, że częściej
potrzebujemy odpoczynku, częściej zaglądamy do restauracji
i pragniemy dłuższych kąpieli. Sto euro już nie było dla nas
ogromną kwotą. Było kwotą wystarczającą, ale nie komfortową.
Chciałyśmy maksymalnie wykorzystać czas młodości i beztroski.
Najważniejsze, że nam to pasowało – a przecież podróżowałyśmy
dla siebie, nie dla zaspokojenia czyichś ambicji.

Dlatego gdy ktoś kpiący z naszego podróżniczego tempa


wymieniał zabytki, które nas ominęły, pytałam:

362
– A czy ty obudziłeś się kiedyś na skraju klifu? Czy zasypiałeś
na wzgórzu w małej hiszpańskiej wiosce po przejściu czterdziestu
kilometrów? Czy jechałeś na pace auta terenowego z dwoma
księżmi autostopowiczami? Czy obozowałeś przez tydzień nad
Bajkałem? Spałeś w domku na drzewie, zgubiłeś się w obcym
mieście, brałeś prysznic na jachcie? Zamieszkałeś u hipisów na
pustyni? Jechałeś autostopem przez Saharę? Piłeś herbatę
z Berberami? Kupowałeś samogon od rosyjskiej babuszki?
Śpiewałeś Kolorowy wiatr na szlaku? Poznałeś smak i zapach
wolności? Bo ja owszem i to jest dla mnie bardzo ważne. Nieistotna
jest liczba odwiedzonych państw czy odhaczonych atrakcji. Dla
mnie najważniejsze są doświadczenia, drobnostki, które na mnie
wpłynęły i które zostały w pamięci. Ważni są ludzie i prawdziwe
życie, a nie informacje wypisane na tablicach. Na organizowane ze
szczegółami wycieczki jeszcze mam czas.

My poznawałyśmy kraje europejskie tak po ludzku i zwyczajnie,


bez odhaczania punktów. Kilka dni zazwyczaj wystarczało, żeby
znaleźć sobie pretekst do powrotu w jakieś miejsce. I do dalszej,
dokładniejszej eksploracji.

Jak zawsze spakowałyśmy się, wzięłyśmy gotówkę i wyszłyśmy


na wylotówkę w Brusach. W miejsce, od którego zaczynała się
dosłownie każda nasza podróż. Jedno auto wystarczyło,
by rozpocząć pełną przygód wyprawę i odkryć nowe miejsca.
A w przypadku tej podróży jedno auto wystarczyło, by całkowicie
odmienić jej bieg i jechać do kraju, o którym nie wiedziałyśmy nic.
Gdyby ktoś poprosił mnie o wskazanie go na mapie, pewnie
musiałabym to robić metodą eliminacji. Nazwa brzmiała znajomo,

363
ale nie wiedziałam, co jest jego stolicą, w jakim języku się tam
mówi i jak wygląda.

Na granicy słowacko-węgierskiej zatrzymał się stary czerwony golf


na kieleckich tablicach rejestracyjnych. Zawieszka Korony Kielce
swobodnie kołysała się na lusterku. Za kierownicą siedział starszy
facet. Miał duże brązowe oczy i brwi wykrzywione w wiecznym
zmartwieniu.

– Dzień dobry, jedzie pan może w stronę Rumunii? – zapytałam


pewna, że mam do czynienia z rodakiem.

– Dziewczonki! Wy iz Polszy?! – wykrzyczał, a jego brwi na


sekundę nieznacznie się wygięły i przez chwilę wyglądał na mniej
przestraszonego.

„Och” – pomyślałam, bo nadal miałam delikatną awersję do


rosyjskich kierowców i ich miłości do wódki.

– Da, iz Polszy – powiedziała Magda. Jego brwi ponownie


wykonały szybki myk.

– Mówicie po rosyjsku? – zapytał uradowany, a my jak zwykle


odpowiedziałyśmy, że „tolka ciut ciut”. Po rosyjskiej podróży
potrafiłyśmy się w tym języku dogadać i dumnie wpisywałyśmy go
do CV, trochę na wyrost opisując go jako „komunikatywny” lub
„podstawowy”. Gramatyka wciąż leżała, ale dla chcącego nic
trudnego. Nie wstydziłyśmy się swoich błędów i dawałyśmy z siebie
wszystko.

– Dziewczonki, wy jak te angele z nieba mi spadły. – Spadły


i wskoczyły do auta.

364
Okazało się, że Oleg nie jest Rosjaninem, lecz Mołdawianinem.
Od kilku lat pracował w Polsce, więc porozumiewaliśmy się
częściowo po rosyjsku, a częściowo po polsku. Nie mieliśmy
żadnym problemów z dogadaniem się. Oleg prowadził auto z dużą
obawą i kiedy na niego patrzyłam, miałam wrażenie, że lada
moment wybuchnie płaczem. Cały czas marszczył czoło i nerwowo
ruszał gałkami ocznymi. Kierownicę ściskał tak mocno, że co chwilę
musiał prostować palce, żeby przynieść im trochę ulgi. Zupełnie jak
Saszka. Nie opierał się wygodnie w fotelu, ale siedział jak na
taborecie, ostrożnie patrząc za szybę. Zrobiło mi się go trochę
szkoda. Był typem osoby, która wywołuje współczucie i troskę.

365
Oleg należał do pechowców. Kiedyś w to nie wierzyłam, ale
zmieniłam zdanie, gdy przez Couchsurfing gościłam Leo z Włoch.
Już w zapytaniu napisał, że jest pechowcem i ostrzega, iż w czasie
jego pobytu może się wydarzyć coś złego. Oczywiście to olałam
i przyjęłam go pod swój dach. A potem było coraz ciekawiej.
Najpierw odebrali mu prawko w Norwegii, ledwo zdążył na samolot
do Anglii, a przez opóźniony lot do Danii nie miał gdzie spać i całą
noc włóczył się po Aarhus. Potem prawie odwołali mu lot do
Gdańska z powodu zamieci śnieżnej. W Gdańsku nie było lepiej –
po raz pierwszy od wielu dni padał deszcz, ale tak intensywnie, że
zwiedzanie było niemożliwe. Leo dotarł do mojego mieszkania
zmarznięty, przemoczony i głodny. Chciał się odwdzięczyć za
nocleg, przyrządzając spaghetti, ale woda wykipiała z garnka, zalała
kable, przepaliła mój piekarnik, wybiła korki i w połowie mieszkania
nie było prądu. Mieliśmy niedogotowany makaron, którego nie
mogliśmy już uratować. Zjedliśmy tosty. Potem było tylko gorzej.
Kiedy gdzieś wychodziliśmy, zatrzymywała nas straż miejska, a jak
nie straż miejska, to ulewa. Było ciężko. Lot powrotny oczywiście
też miał opóźniony i spędził noc na lotnisku.

Czułam, że Oleg jest podobnym typem człowieka, choć


wizualnie bardzo się różnili. Nasz nowy znajomy był niski i miał
wielki piwny brzuch, którego nie mógł objąć przymały T-shirt.
Uśmiech mężczyzny był uroczy, to trzeba przyznać.

Oleg dostał na Słowacji tak wysoki mandat, że wydał całą


gotówkę, którą chciał zawieźć do Mołdawii. Wracał do ojczyzny, by
wręczyć rodzinie podarki z Polski i wyrobić potrzebne dokumenty,
dzięki którym mógł nadal pracować w naszym kraju. Trudno nam
było to pojąć, ale prezenty dla znajomych wiózł w reklamówkach.

366
Takich foliowych, z którymi nam wstyd gdzieś pójść. Ze zdjęciami
mięsa, warzyw albo z mikołajami. Kiedy byłam dzieckiem, z takimi
torbami przyjeżdżali na święta członkowie rodziny – w środku były
zazwyczaj słodkości dla dzieci i słoiki z bigosem. Były żywcem
wyjęte z poprzedniego dziesięciolecia. Oleg miał ich dziesiątki.
Wiózł też czajnik, bo tam nie mają. Do tego toster, sporo ubrań
i przybory szkolne. Auto miał zapakowane prezentami dla bliskich,
a my spotkałyśmy go w momencie, gdy stracił wszystkie pieniądze.
Jakby tego było mało, skradziono mu telefon i nie mógł się z nikim
skontaktować ani nawet sprawdzić trasy do Mołdawii, a czekała go
przeprawa przez całą Rumunię. Nim do niego dołączyłyśmy, jechał
sto kilometrów w złym kierunku.

– Wy jak te angele… – powtarzał i patrzył w niebo, jakby


wyczekując kolejnego ratunku. Początkowo nie do końca
wierzyłyśmy w jego historyjki, ale nawet gdyby okazały się
oszustwem, korona by nam z głowy nie spadła po zatankowaniu
auta w zamian za dowiezienie nas do samej Mołdawii! Tym razem to
my pomogłyśmy kierowcy. Było to nowe doświadczenie i według
nas słuszne postępowanie. Choć w niewielkim stopniu mogłyśmy
odwdzięczyć się za dobro, które nas dotychczas spotkało.

367
Oleg dbał o nas najlepiej, jak potrafił. Później nie chciał
przyjmować pieniędzy, dlatego w Rumunii próbował wymieniać
foliowe torby na owoce. Przyglądałyśmy się temu z wielkim
zdziwieniem. Nie sądziłyśmy, że handel wymienny może być jeszcze
skuteczny w Europie. Ale tam nikt nie wyglądał na zaskoczonego.
Oglądali zawartość jego bagażnika, przeglądali torby i zazwyczaj
decydowali się na wymianę. Za jedną reklamówkę ze świętym
mikołajem dostawaliśmy kilogram winogron albo duży arbuz. Kiedyś
też udało mu się wymienić dwie torby na dwie butelki domowego
wina.

368
Oleg opowiadał, że zawsze chciał mieć córki. I teraz nagle ma
dwie, „rozumne i kriepkie” – jak mówił. Był podekscytowany, że
przedstawi nas swojej babuszce, bo babuszka pochodzi z Polski i od
wielu lat nie miała kontaktu z rodakami. I tak jechaliśmy, słuchając
o niepowodzeniach naszego kierowcy i zastanawiając się, jakim
cudem dożył swego wieku i kto do jasnej cholery dał mu prawo
jazdy.

– Jak te angele… – powiedział raz jeszcze.

Za reklamówki byliśmy w stanie zdobyć jedzenie, ale prawdziwy


problem pojawił się, kiedy musieliśmy zatankować. Oleg nie
przyjmował już od nas pieniędzy, więc miał jedno wyjście: oddać
czajnik. Ten czajnik był dla niego świętością. Wielokrotnie wyciągał
go z bagażnika i oglądał z każdej strony, żeby sprawdzić, czy na
pewno nie ucierpiał na rumuńskich dziurach. Był z niego dumny
i z wielką powagą opowiadał, jaka szczęśliwa będzie babuszka, gdy

369
ten czajnik dostanie. A teraz miał go oddać i z trudem krył żal oraz
rozczarowanie.

Była już noc, a on wjeżdżał na każdą stację i dyskutował


z pracownikami o wymianie. Większość kręciła głową lub go
wyśmiewała. Jednak on się nie poddawał.

– Pażalsta… – Składał dłonie jak do modlitwy i błagalnym


tonem opowiadał o sobie.

Widziałyśmy, że się wstydzi, choć próbował się do nas


uśmiechać i udawał, że wszystko jest okej. Wiele razy w naszych
oczach zbierały się łzy, kiedy widziałyśmy, że potraktowano go
z kpiną. Ten niski mężczyzna z okrągłym brzuchem i wielkimi jak
pięciozłotówki oczami odchodził od potencjalnych klientów ze
spuszczoną głową. Im młodsi byli jego rozmówcy, tym głośniejszy
śmiech towarzyszył negocjacjom. Podczas gdy my układałyśmy się
do snu w aucie Olega, on spacerował z czajnikiem i torbami
z namalowanym mięsem i rozmawiał z ludźmi. To trwało godzinami.
Nie mógł spocząć przed osiągnięciem sukcesu. Serce nam pękało.

W końcu pracownik jednej ze stacji się zlitował. Przyjął czajnik


i wlał od baku piętnaście litrów paliwa. To nie wystarczało, ale
dawało nadzieję na dotarcie do Mołdawii.

– W mojej Mołdawii za te reklamówki mógłbym pojechać raz


jeszcze do Polski – powiedział z pewnością w głosie, a ja znowu
zaczęłam się zastanawiać, jak ta jego Mołdawia rzeczywiście
funkcjonuje.

370
To nie była łatwa podróż. W ciągu dnia zatrzymywaliśmy się na sen
i niewiele zwiedzałyśmy, ale czułyśmy się odpowiedzialne za Olega.
Nie mogłyśmy go ot tak opuścić i zostawić na pastwę
losu. Potrzebował nas, więc byłyśmy. My też wielokrotnie
potrzebowałyśmy czyjegoś wsparcia. Wyjątkowo dziwaczny zespół.
Dwie autostopowiczki i pechowy Oleg w starym golfie, kupionym za
oszczędności.

Dni się dłużyły. Powolutku jechaliśmy bocznymi drogami.


Poruszaliśmy się krętymi górskimi wstęgami i mijaliśmy
najmniejsze wioski na świecie. Rumuńskie pałace mieniły się,
kontrastując z bardzo skromnym otoczeniem i drewnianymi
chatami. Przejeżdżaliśmy przez gęste lasy i ogromne przestrzenie
ciągnących się po horyzont pól. Zatrzymywaliśmy się, by
porozmawiać z mieszkańcami. Nie wiem, na czym polegały te
rozmowy i do czego miały prowadzić, ale Oleg często się
zatrzymywał, by zamienić słowo z pasterzem albo sprzedawcą
owoców. Wydaje mi się, że nie do końca wierzył nawigacji i wolał
o wszystko pytać. Szczerze mówiąc, my też wolałyśmy śledzić
swoje położenie na papierowej mapie niż na urządzeniu. Po
pierwszych podróżach pozostał mi nawyk określania swej lokalizacji
na mapie Europy, a nie na mapie regionu czy na planie miasta.
Musiałam widzieć na szerszym tle, gdzie dokładnie jestem, zamiast
śledzić tylko niebieską kropkę w nawigacji.

Oleg bardzo dużo mówił o miłości swojego życia – Valerii. Miał


wydrukowane ich wspólne zdjęcie na kartce A4. Zalaminował je,
żeby się nie zniszczyło. Stale trzymał je za przednią szybą i często
je chwytał, by na nią spojrzeć i przytulić do serca:

371
– Moja Valeria kochana – mówił do siebie i nie krył łez, gdy
wspominał o ich miłości i wielkiej tęsknocie. Valeria była kobietą
dość… konkretną. Na pewno przewyższała go wzrostem i wagą. Nad
górną wargą widniał ciemny wąsik. Na tym zdjęciu bez wątpienia
byli szczęśliwi, przytuleni, beztroscy. Oleg wracał do ukochanej,
której nie widział od miesięcy.

Nie bez trudu dojechaliśmy do Kaguł w Mołdawii. I wtedy zaczęło


się robić dziwnie. Zaparkowaliśmy auto przed dużym budynkiem,
który miał być miejscem zamieszkania przyjaciół Olega i jego
dawnym miejscem pracy. Wysiadłyśmy z auta optymistycznie
nastawione, ale miny tych ludzi szybko ostudziły nasz zapał.
Starszy mężczyzna z ogromnym nosem zmierzył nas wzrokiem
pełnym nienawiści i pogardy. Oglądał nasze tatuaże tak, że
poczułam się naga i upokorzona. Swoją niechęć przeniósł na
naszego towarzysza podróży.

„Szok, że podali nam dłoń” – pomyślałam.

– Kim one są? – zapytał od razu Olega. Nawet się nie


przywitali, nie wyściskali. Mężczyzna trzymał dystans i zaczął
zadawać pytania bez odrobiny sympatii wobec Olega i wobec nas.

– Moje córeczki. Angele. Bez nich bym tu nie dojechał –


tłumaczył pośpiesznie nasz kierowca, a ja zaczęłam szukać czegoś
do okrycia ramion. Widziałam, że wszystkie kobiety są zakryte od
stóp do głów. Oleg się denerwował, przestępował z nogi na nogę
i jedną dłoń ściskał w drugiej.

– Zostaną tu? – zapytał mężczyzna, patrząc nam w oczy, choć


zwracał się do Mołdawianina.

372
– Na noc, dwie. To dobre dziewczyny! I mówią po rosyjsku –
powiedział szybko, jakby chciał powstrzymać go przed
nieprzychylnymi komentarzami. Nie podobało nam się to. Miałyśmy
ochotę od razu opuścić to miejsce. Jednak Oleg nalegał, byśmy
zostały na kolację, a kolejnego dnia poznały jego ukochaną Valerię.
Zgodziłyśmy się wyłącznie ze względu na niego.

To miejsce w środku było jeszcze dziwniejsze niż na zewnątrz.


Starszy mężczyzna, nazwany przez nas „Szefem”, zdecydowanie był
czarnym charakterem. Zabronił nam odkrywać ramiona, nogi
i tatuaże. Łaskawie zezwolił na odsłanianie włosów, choć gdy to
robiłam, czułam się nieprzyzwoicie. Wskazał nam pokój
przeznaczony tylko dla kobiet. Różowe ściany, różowa pościel
i naklejki z motylami dosłownie na każdym meblu. Śmierdziało tam
stęchlizną, starością i chorobą. W tym ośrodku, bo nie wiem, jak
inaczej nazwać to miejsce, chorujących nie brakowało. Ale wydaje
mi się, że brakowało tam dobrej opieki medycznej. W progu
zatrzymał się mężczyzna na wózku. Przyglądał nam się przez
dłuższą chwilę i odjechał. Nie chciałyśmy świrować, ale było w tym
miejscu coś przerażającego. Siedziałyśmy zamknięte w pokoju
i bałyśmy się wyjść, by nie złamać żadnej z zasad i nie narazić się
na gniew Szefa.

Po chwili pojawił się Oleg:

– Przepraszam, nie możecie jeść z nami – powiedział, nawet na


nas nie patrząc. Nie byłyśmy przyzwyczajone do takiego
traktowania i nie podobał nam się podział ze względu na płeć.
W rękach trzymał talerz z w połowie surową jajecznicą. Zarówno
mnie, jak i Magdalenę brzydzi niedosmażona jajecznica i wolimy

373
taką wysuszoną na wiór, więc na widok talerza obie przełknęłyśmy
ślinę. Do tego były pomidory polane tłustą śmietaną. Przeraźliwie
chudy i wysoki znajomy Olega przyniósł nam dwie szklanki kefiru.

Odniosłam wrażenie, że jeśli tego nie zjemy, będziemy miały


kłopoty. Atmosfera była bardzo napięta. Zjadłyśmy jajecznicę,
szybko przełykając każdy kęs, żeby jak najmniej przeżuwać. Magda
wypiła kefir, choć nienawidziła go tak samo jak ja. Sama
poświęciłam się, zjadając śmietanę z pomidorów.

Nadszedł czas, by wziąć prysznic. Do małego plecaka


spakowałam potrzebne rzeczy i wyszłam na długi ciemny korytarz.
Gdy otworzyłam drzwi naszego pokoju, hałasy w kuchni zamieniły
się w szept. Ktoś wyjrzał z innego pokoju i szybko zamknął drzwi,
chowając się. Byłam przerażona. Dotarłam do łazienki i trzęsącymi
się dłońmi odkręciłam wodę. Miałam wrażenie, że zaraz ktoś
siekierą rozwali drzwi i mnie zaatakuje. Nie czułyśmy się
bezpiecznie. Jedyną osobą, której tam ufałam, była Magda. Oleg
w tym otoczeniu stał się tak samo podejrzany jak pozostali.

374
Biegiem wróciłam do pokoju i z lękiem patrzyłam, jak Magda idzie
się myć. Tego wieczoru już nie wyszłyśmy na zewnątrz. Położyłyśmy
się do łóżek i usnęłyśmy, mając nadzieję, że razem z porankiem
zniknie ten dziwny nastrój i wszystkie przerażające w nocy
pomieszczenia zostaną zalane porannym słońcem.

Obudził nas Oleg:

– Przepraszam, nie możecie iść z nami do cerkwi.

– A l e m o ż e my s i ę n o r m a l n i e i e l e g a n c ko u b ra ć ! –
zaprotestowałam, bo bardzo mi na tym zależało.

– Nie możecie. – W oczach miał łzy. W rękach trzymał kilka zbyt


dojrzałych, lekko nadgnitych brzoskwiń. Położył je na stoliku z białą
serwetą i wyszedł.

Nie mogłyśmy nic zrobić. Na nasze szczęście ośrodek


opustoszał i mogłyśmy mu się dokładniej przyjrzeć. Przeszłyśmy się
wszystkimi korytarzami i z ciekawości zaglądałyśmy do pustych
pokoików. Niektóre z nich wyglądały jak stare sale szpitalne

375
z rozkładanymi łóżkami na kółkach. Było tam dużo ciśnieniomierzy,
termometrów rtęciowych i opakowań po tabletkach. Śmierdziało
moczem. Kuchnia natomiast był mała, z jednym palnikiem
gazowym. W czajniku zagotowałyśmy wodę i zaparzyłyśmy polską
herbatę Minutkę. Wszystkie produkty, które tam mieli, pochodziły
z naszego kraju. Jak widać, dary od Olega przyjęli chętniej niż jego
samego.

Wyszłyśmy do ogrodu. Obok tarasu były rozstawione krzesła


jak w sali kinowej. Widocznie to miejsce służyło do głoszenia
jakichś przemów, bo z przodu na środku stało podwyższenie
z pulpitem. Wokół krzeseł leżało mnóstwo liści i śmieci. Wszystko
wyglądało, jakby nie było używane, naprawiane i sprzątane od lat.
Rozglądałyśmy się po okolicy, zajrzałyśmy do ogrodu, by sprawdzić,
czy na starych grządkach jeszcze coś rośnie.

– Boże, Dodo. Spójrz tam. – Magda ruszyła gałkami ocznymi


w sposób, który jasno dawał do zrozumienia, że nie powinnam
reagować zbyt żywo.

– Co jest? – zapytałam i jak gdyby nigdy nic, rozejrzałam się


wokół, ale nie dostrzegłam niczego niepokojącego.

– Okno.

W oknie na poddaszu, za firanką stał Szef. Był nieruchomy.


Przyglądał się nam z oburzoną, pogardliwą miną. Nie zareagował
nawet, gdy obie patrzyłyśmy w jego stronę. Stał nieruchomo
i z każdą sekundą przerażał nas bardziej.

– Chodźmy stąd.

Wyszłyśmy z terenu ośrodka i z ogromną ulgą zdjęłyśmy grube


bluzy, które nijak się miały do pogody. Okolica była piękna, sielska,

376
swojska. Wokół rozciągały się pola słoneczników i sady pełne śliw.
Gdyby nie fakt, że Olega nie było w ośrodku, spakowałybyśmy
plecaki i opuściły miasteczko, a najchętniej również to państwo.
Szef napędził nam niezłego stracha, ale nie mogłyśmy wyjechać bez
pożegnania.

Kiedy Oleg wrócił, wzięłyśmy swoje rzeczy i wyjechałyśmy, nie


oglądając się za siebie. Gdy wychodziłyśmy, byłyśmy pewne, że
Szef nadal nas obserwuje w ciszy. Oleg przewiózł nas po
miasteczku. Zatrzymaliśmy się na targu, gdzie kobiety
w kwiecistych chustach sprzedawały nieidealne, ale naturalne
warzywa. Miały zniszczone od pracy dłonie i zmęczone twarze.
Mówiły jednocześnie, jakby zapomniały wyznaczyć choć jedną do
słuchania. Panował tam wielki gwar, ale taka atmosfera w pełni mi
odpowiadała. Było rodzinnie i bezpiecznie. Oleg też odżył i wrócił
mu humor. Obiecywał, że odda nam pieniądze, kupi sukienki i inne
prezenty. Musiał tylko pojechać do przyjaciół i zażądać zwrotu
długów. Znów się uśmiechał i rozmawiał z nami swobodnie, lecz nie
potrafił znaleźć odpowiednich słów, by wytłumaczyć to, co się
wydarzyło u jego „przyjaciół”. W ramach rekompensaty zawiózł nas
do cerkwi.

Do środka weszłyśmy same. Włożyłyśmy wiszące na haczykach


spódnice, które okryły nasze nogi. Siedziały tam już trzy starsze
kobiety. Ucieszyły się na nasz widok i pomogły nam owinąć się
chustami tak, żeby zasłonić włosy. W dłonie wcisnęły nam świeczki
i wprowadziły nas do części modlitewnej. Mimo że daleko mi do
osoby wierzącej i praktykującej którąkolwiek z religii, bardzo lubię
przeżywać religijne rytuały. Lubię obserwować ludzi podczas
modlitwy i nabożeństwa. W ciszy przyglądałam się popowi. Miał

377
długie włosy, obfitą brodę i bogato zdobione szaty. Stałyśmy razem
z trzema kobietami na tyłach świątyni, nikogo więcej tam nie było.
Jedna z nich pokazała mi, że mogę robić zdjęcia, więc wysunęłam
się do przodu i sfotografowałam przyjaciółkę w towarzystwie trzech
babuszek. Wyglądały razem wyjątkowo. Kobiety były niskie
i przysadziste, a Magdalena wysoka i chuda jak przecinek.
Zabawnie wyglądała w spódnicy, która nie sięgała jej nawet do
kostek i odkrywała trekkingowe obuwie, niezbyt pasujące do
kamiennej posadzki. Babuszki uśmiechały się słodko. Głowy miały
ozdobione wielkimi chustami, a na nosie każdej z nich opierały się
okulary o tak grubych szkłach, że powiększały im oczy co najmniej
dwukrotnie. Gdy stanęłam obok nich, jedna złapała mnie za rękę.
Mimo że nie rozumiałam kazania i pieśni, urzekło mnie ciepłe
przyjęcie, znacznie różniące się od tego, które spotkało nas dzień
wcześniej.

378
Po nabożeństwie pop zniknął w głębi małej cerkwi, a babuszki
zebrały się w okręgu i każda z nich… kładła dłoń na brzuchu Magdy.
A właściwie na wypchanej do granic możliwości saszetce, którą
moja przyjaciółka miała zapiętą wokół talii i przykrytą długą
spódnicą. Życzyły jej błogosławieństwa i szczęśliwego donoszenia
ciąży. Nie miałyśmy serca wyprowadzać ich z błędu i przyjęłyśmy za
oczywiste, że Magda jest ciężarna. Magdalenka nawet za bardzo
wczuła się w rolę, bo z udawanym bólem złapała się za plecy
i ruszyła do przodu, szeroko stawiając nogi.

Po wizycie w cerkwi przyszedł czas na podróż w głąb kraju


i odwiedzenie przyjaciół Olega.

– Oni mnie uwielbiają! – mówił Oleg, ale chyba bardziej chciał


uspokoić siebie niż nas. Byłyśmy już nieco zmęczone tą pokręconą
sytuacją, wiecznym czekaniem i niezrozumieniem. Oleg lubił
składać obietnice bez pokrycia. Właściwie trzymało nas przy nim
jedynie współczucie. Czekałyśmy na odpowiedni moment, by
powiedzieć „żegnam” i odejść bez wyrzutów sumienia.

Dojechaliśmy do jednego z wiejskich domków. Posiadłość była


piękna, bardzo stara i klimatyczna. Oni pewnie uznawali ją za ruinę
i pragnęli nowoczesności, ale my dostrzegałyśmy tam niezwykłą
wartość. Okiennice faktycznie były poniszczone, lecz wciąż trzymała
się na nich intensywnie niebieska farba, która przypominała
o latach świetności. Drzwi były tego samego koloru. Na ścianach
zewnętrznych wisiały durszlaki, chochle do zupy i motyki. Ogród był
dziki, rosły w nim polne kwiaty i tylko jedno drzewo – stara jabłoń.
Było po prostu przepięknie. Oleg zniknął z gospodarzem we
wnętrzu domu, a my zostałyśmy na zewnątrz. Gdyby nie urok

379
budynku, znacznie wcześniej zaczęłybyśmy się irytować kolejnym
oczekiwaniem.

Oleg wrócił po godzinie wyraźnie niezadowolony. Wsiedliśmy do


auta i pojechaliśmy dalej. Nic nie powiedział, czym doprowadzał
mnie do szaleństwa.

– To był twój przyjaciel?

– Tak, ale później do niego przyjadę na dłużej – powiedział


z uśmiechem, lecz widziałyśmy, że coś nie gra. Przyjaciel nie
ucieszył się na jego widok. Również żaden z członków kolejnej
rodziny nie zareagował radośnie na przyjazd Olega. Małżeństwo
przywitało nas z minami, z jakimi wita się nieproszonych gości.
W końcu nimi byliśmy. Gospodarz był najmniej markotny, pewnie
dzięki postawionej na stole wódce. Wypiliśmy dwa kieliszki
i rozmawialiśmy. Tu już było nieco weselej i miałyśmy wrażenie, że
w końcu Oleg jest tam, gdzie powinien. Opowiadał o nas jak
o swoich córkach, aniołkach z Polski. Gospodarz wypił za dużo
i zaczął podśpiewywać. W gwarze rozmów i melodii zwrócił się do
mnie jego osiemnastoletni syn. Mówił po angielsku, żeby nikt go nie
zrozumiał:

– Nie ufajcie mu. To nie jest nasz przyjaciel. Przyjeżdża tu


czasem i jest bardzo natrętny. Moi rodzice go nie znoszą –
powiedział. Nie miałam pojęcia, jak zareagować, nie mogłam nawet
swobodnie przetłumaczyć tego Magdalenie. Moje nastawienie do
naszego „przyjaciela” gwałtownie się zmieniło. Nie wiedziałam, co
mogę zrobić. Miarka przebrała się przy kolejnym przystanku.
Pojechaliśmy do Valerii.

380
Podjechaliśmy pod dom, ale nie było jej. Rodzice dziewczyny
pokierowali Olega w inną stronę, lecz widziałam, że chcą go zbyć.
To wszystko robiło się podejrzane. Oleg bardzo się denerwował
i zaciskał wargi. Mieszkańcy maleńkiej wioski, do której jechaliśmy
godzinę polnymi drogami, przyglądali się nam z ciekawością.
A Valeria? Valeria była u swojego narzeczonego. Na nasz widok
wybiegła z jego domu i spoliczkowała Olega. Wyciągnęła ich zdjęcie
z samochodu i próbowała je podrzeć, na co nie pozwalała
plastikowa powłoka, więc cisnęła fotografią o ziemię. Oleg wsiadł do
auta i zalał się łzami. W aucie zapanowała cisza przerywana
pociągnięciami nosem.

– Ona… – Śmiał się. – Ona… chciała podrzeć to zdjęcie! – Śmiał


się nadal, choć nie było w tym ani odrobiny radości. Chciał pokazać,
że jest silny i wcale go to nie rusza. Nie wiedziałam, co powinnam
zrobić czy powiedzieć. Oleg się posypał.

Zatrzymaliśmy się przy jednym z barów. Nasz kierowca obiecał,


że zaraz wróci, ale zniknął we wnętrzu na kolejną godzinę. Kilka
razy wstawałam, by zajrzeć do środka. Widziałam, że rozmawia
z jakimiś ludźmi, przytula się do nich, śmieją się. Miałyśmy dość.
Gdy wrócił, nie mogłam na niego patrzeć, nie wierzyłam już w ani
jedno jego słowo. Odjechaliśmy stamtąd w ciszy.

Była noc, a my jechaliśmy w nieznanym kierunku. W pewnym


momencie zauważyłam, że jesteśmy na przeciwnym pasie
i jedziemy prosto na ciężarówkę. Oleg był totalnie pijany
i przysypiał. Z oczu ciekły mu łzy. Szybko skręciłam kierownicą,
omal nie wjeżdżając do rowu. Krzykiem próbowałam zmusić Olega
do trzeźwej reakcji, ale bezskutecznie. Miał spuszczoną głowę i łkał.

381
Poddał się, ręce zwisały mu bezwładnie. Ciężarówka pożegnała nas
głośnym trąbnięciem. Nasz samochód zwalniał, noga kierowcy
przestała wciskać gaz. Przełożyłam nogę na jego stronę i wcisnęłam
hamulec, choć nie byłam przekonana, czy to najlepsze wyjście
z sytuacji. Nigdy nie sądziłam, że spotka mnie coś takiego. Auto
w końcu burknęło i zgasło. Stoczyliśmy się na pobocze, a ja
zaciągnęłam hamulec ręczny.

Wyjęłam kluczyki ze stacyjki i cisnęłam je na pobocze.


Wyszłyśmy z auta przestraszone jak nigdy, serca biły nam jak
oszalałe. Oleg wyszedł razem z nami, ale zataczał się. Jedną ręką
musiał opierać się o auto. Ledwo stał. Spoliczkowałam go
i zmusiłam, by na mnie spojrzał.

– Przepraszam – wydusił z ogromnym trudem, bo język nie


współpracował.

– Jesteś pijany! – krzyczałam, podczas gdy Magda wyrzucała


nasze bagaże na pobocze.

– Przepraszam. Oddam pieniądze. – Włożył mi do ręki dwa


banknoty o wartości może dziesięciu groszy.

– Jesteś pijany i nienormalny. Mogłeś nas zabić! – Byłam


okropnie wściekła. Z samochodu poza workiem winogron
i niedokończoną butelką wódki wyjęłam paczkę papierosów. I mimo
że nie palę, odpaliłam jeden z nich i razem z Magdą odeszłyśmy,
zostawiając Olega samego przy aucie, lecz bez kluczyków.

Targały nami emocje. Nie mogłyśmy zostać z nim ani chwili


dłużej, ale też nie najlepszym pomysłem było zostawienie go
samego na poboczu. Wracałam pamięcią do ostatnich wydarzeń –
nieprzyjemne powitanie u Szefa, niechęć przyjaciela, ostrzeżenia

382
tamtej rodziny i na koniec spoliczkowanie Olega przez ukochaną.
Kim on tak naprawdę jest? Kim jest Oleg? Serca zamarły nam, gdy
minęła nas karetka. Analizowałam, czy istnieje możliwość, że
znalazł na poboczu kluczyki, ale graniczyło to z cudem. Żałowałam,
że nie cisnęłam ich dalej. Szłyśmy bardzo, bardzo szybko, jakby to
mogło w czymś pomóc. Byłam kłębkiem nerwów.

Wtedy zatrzymało się auto, którym jechało małżeństwo


z dwojgiem dzieci.

– Co tutaj robicie?

– Szukamy miejsca do rozbicia namiotu. – Nie było sensu


tłumaczyć im całej sytuacji, więc odpowiedziałam najprościej, jak
mogłam. Zresztą taka była prawda. Musiałyśmy znaleźć miejsce na
nocleg, mimo niedawnych wydarzeń ruszyć dalej i działać.

– Wsiadajcie – powiedział kierowca, więc wcisnęłyśmy się


pomiędzy jego dwie zaskoczone córki. Same byłyśmy w nie
mniejszym szoku. Pojechaliśmy z nimi z powrotem do Kaguł.
Zatrzymali się przy rzece i powiedzieli, że to ich rodzinne miejsce
do obozowania. Na pożegnanie wręczyli nam co najmniej
dziesięciokilogramowego arbuza. Rozbiłyśmy namiot i usnęłyśmy.
Jednak wcześniej wysłałam synowi pijanego „przyjaciela”
wiadomość: „Daj mi, proszę, znać, jeśli dowiesz się czegoś o Olegu.
Uciekłyśmy od niego. Był zbyt pijany. Dziękuję”.

Obudziłyśmy się bardzo wcześnie, bo emocje z poprzedniego dnia


nie pozwalały nam spać i obie potrzebowałyśmy tę sprawę
przegadać. Ale nawet nie wiedziałyśmy, co powiedzieć. Kłóciły się ze
sobą w nas zdrowy rozsądek i poczucie winy.

383
– Jak mogłyśmy go tak zostawić?

– A jak on mógł prowadzić auto po pijaku?

– Ma takiego pecha…

– Ale nikt go nie lubi, nikt mu nie ufa! Kim on właściwie jest?

Podobne argumenty rzucałyśmy na przemian i nie mogłyśmy


dojść do porozumienia. Właściwie nigdy nam się to nie uda. Już
zawsze będziemy się zastanawiać, co się stało z Olegiem. W tamtej
chwili chciałyśmy tylko opuścić ten kraj i postarać się zapomnieć,
chociaż na czas wyjazdu.

Zgarnęłyśmy bagaże, odganiając komary, bardzo agresywnie


próbujące się nam dobrać do skóry. Arbuz wzięłyśmy w ręce
i nosiłyśmy go na zmianę. Był zbyt duży, by zmieścić go w torbie
lub plecaku. Z tym arbuzem w rękach przekroczyłyśmy granicę
i planowałyśmy jechać do Bukaresztu, stolicy Rumunii. Jednak jego
rozmiar i waga były dość uciążliwe. Kierowcy musieli na nas czekać
za każdym razem, gdy pakowałyśmy się do auta, bo na poboczu
zawsze zostawiałyśmy zapomnianego arbuza. Podobnie przy
wychodzeniu z auta. Raz nawet jeden kierowca do nas zawrócił, bo
– cytuję – „zapomniałyście o owocu”. Tak nie mogło być,
musiałyśmy go zjeść.

Po doświadczeniach z kradzieżą spowodowaną niedojedzonym


pomidorem i tą drugą, do której doszło, bo nie dokończyłyśmy
konserwy, nie miałyśmy odwagi wyrzucać jedzenia. Usiadłyśmy na
stacji benzynowej i przekroiłyśmy arbuza na dwie równe części.
Każda z nas miała do zjedzenia około sześciu kilogramów
arbuzowego miąższu.

384
– Kto pierwszy, ten lepszy – powiedziałam i zaczęłyśmy jeść
łyżkami.

Początek był bardzo przyjemny, ale już po dziesiątej łyżce


zaczęłam odczuwać dyskomfort. Musiałam zrobić przerwę i pobiec
do toalety na siku. To samo spotkało Magdę. Jadłyśmy i biegałyśmy
do toalety. Śmiałyśmy się przy tym jak głupie, a brzuchy nam
napuchły i się zaokrągliły. Spokojnie mogłybyśmy znowu udawać
ciężarne. Nasze poczynania przykuły uwagę klientów – jeden z nich
nawet postanowił usiąść naprzeciwko nas. Później dołączyli do
niego kolejni. Wszyscy patrzyli, jak pożeramy tego potwora,
a naprawdę nie wyglądałyśmy jak osoby, które są w stanie tyle
zjeść, nawet jeśli chodziło o owoc, który w większości składa się
z wody. Jadłyśmy i sikałyśmy, jadłyśmy i sikałyśmy.

– O co wam chodzi? – zapytał w końcu młody chłopak. Miał na


sobie ubrania, które prawdopodobnie były drogie, bo widniały na
nich znane logotypy. Siedział z szeroko rozstawionymi nogami,
a z kieszeni wystawał mu gruby portfel. Bawiło mnie to.

– Nie chcemy marnować jedzenia. Chcesz trochę? –


podsunęłam mu arbuza z łyżką pod nos. Zaśmiał się.

– Ale dlaczego? – Chyba martwiły go nasze zmęczone


obżarstwem miny.

– Bo tak się nie robi.

– Potrzebujecie pieniędzy? – zapytał, a my parsknęłyśmy nie


tylko śmiechem, ale też kilkoma pestkami. Nie spodziewałyśmy się
takiego pytania. Podejrzewam, że do takich wniosków skłonił go
stan naszych plecaków i może ogólny wizerunek, choć miałyśmy
nadzieję, że nie uznał „dojadania” za wynik biedy.

385
– Nie, dzięki. Mamy pieniądze – odpowiedziałam, choć pewnie
zawartość naszego portfela była dla niego niczym. Jeszcze kilka
razy podsunął nam banknoty, ale nie przyjęłyśmy ani grosza.
Ostatecznie wygrałam arbuzowe starcie, oznajmiając to wszystkim
zgromadzonym radosnym okrzykiem, a nawet podskokiem
i kilkoma potrząśnięciami bioder. Magda patrzyła na mnie z irytacją,
co było tym zabawniejsze, że w ustach wciąż miała trochę arbuza.
Jak głupi był to pomysł, przekonałyśmy się dopiero w trasie,
kiedy pęcherze nie dawały nam spokoju i zmuszały nas do częstych
postojów. Ulgę poczułyśmy dopiero pod wieczór.

Gdy wróciłyśmy na trasę bez Olega, poczułyśmy się, jakby


zwrócono nam wolność. Znów wszystko było jak dawniej i nie
musiałyśmy angażować się w żadne niepotrzebne akcje. Przez dwa
dni zwiedzałyśmy Bukareszt, a potem uciekając od deszczu,
skryłyśmy się na wybrzeżu. Niezbyt przypadła nam do gustu
Konstanca, więc ruszyłyśmy na południe. Rumunia skończyła się
szybciej, niż podejrzewałyśmy, dlatego zatrzymałyśmy się
w ostatnim miasteczku przed wjazdem do Bułgarii.
Miasto to nazywa się Vama Veche i zdawało się jednym wielkim,
otwartym przez cały sezon festiwalem. Na początku myślałyśmy, że
trafiłyśmy na jakąś imprezę, ale nie – taka kolorowa jest tam
codzienność. Między budynkami rozciągnięte były różnobarwne
lampki, które zwisały nad ulicami w towarzystwie okrągłych
lampionów i zawieszonych za sznurówki par butów. Z każdym
krokiem uderzały nas nowe dźwięki i inne rytmy. Czasem się ze
sobą kłóciły, innym razem zaskakująco harmonijnie łączyły. Przy
głównej ulicy znajdowało się mnóstwo barów. Wyposażenie

386
większości z nich stanowiły tęczowe kanapy wykonane
z malowanych palet. Właściwie wszystkie budynki były ozdobione
rękodziełem. Mogłabym godzinami obserwować ich szczegóły, bo
były bardzo interesujące. Sufity, lampy, haftowane poduszki
i wykręcone abstrakcyjne obrazy. Długa uliczka pełna oryginalnych
knajpek i barów ciągnęła się aż do plaży. Spacerowali nimi turyści,
głównie bardzo młodzi i głośni. Nie przeszkadzało mi to szczególnie,
bo było oczywiste, że to miasto rozbudowano właśnie dla takiej
atmosfery i takich odwiedzających. Tego dnia mogłyśmy wcielić się
w turystki imprezowiczki.

387
Usłyszałam dochodzące z plaży dźwięki piosenki Pink Floyd.
Trudno było je wyłapać wśród rytmów reggae, ale słyszałam:

„Encumbered forever by desire and ambition

There’s a hunger still unsatisfied

Our weary eyes still stray to the horizon

Though down this road we’ve been so many times”.

– Znajdźmy to miejsce – poprosiłam. Jeśli miałyśmy gdzieś


usiąść, to tam, gdzie tak pięknie śpiewano o wolności. Szłam
w stronę morza, ale co chwilę przystawałam, by upewnić się co do
kierunku. Magda była trochę poirytowana, ale ja się uparłam,
chciałam usiąść tam, gdzie muzyka będzie na tyle głośna, bym
mogła wsłuchać się w słowa. Niektórzy mówią, że słowa są dla nas
istotne, gdy nam smutno, a muzyki słuchamy, kiedy jesteśmy
weseli. Jeśli to prawda, towarzystwo, które nas wtedy obserwowało,
bardzo nie chciało dopuścić, bym popadła w zadumę.

– Hej! – usłyszałyśmy za plecami. Odwróciłyśmy się


i zobaczyłyśmy grupę ludzi okupujących wykonany z palety stolik.
High Hopes nadal przyciągało mnie w kierunku plaży, ale Magda siłą
ciągnęła mnie w stronę tamtej ekipy. – Chodźcie do nas!

Grupa była mieszana. Najbliżej siedział łysy mężczyzna


w obcisłej szarej koszulce z długim rękawem. Wyglądał dość
nonszalancko, jakby był rumuńską wersją Bruce’a Willisa z czasów
Pulp Fiction. Nie patrzył w naszą stronę, jedynie zerkał
sporadycznie, a wzrok kierował głównie na wykonane z trzciny
plażowe parasolki. Miał przymrużone oczy, a w ustach trzymał

388
papierosa. Dym wypuszczał bez wyciągania go spomiędzy warg.
Obok niego siedział rudy, brodaty i wysoki mężczyzna. Był
najbardziej żywiołowy i rozgadany z całego towarzystwa.
Energicznie machał na nas wielką dłonią. Jego mimika była
zaskakująca. Właściwie więcej wyrażał twarzą niż słowami, choć
gadał bez przerwy. Na końcu stołu siedział mężczyzna, którego
imienia ani twarzy nie zapamiętałam, bo należał do tych cichych
i onieśmielonych. Praktycznie w każdej grupie można kogoś takiego
znaleźć – bardzo lubię i cenię te jednostki. On był tym niewinnym,
dającym poczucie, że dołączenie do tej grupy nie jest szaleństwem.
Towarzyszyła im jeszcze para, której staż małżeński mógł być
równy mojemu wiekowi. Mimo to nie wypuszczali się z objęć nawet
na moment. Mężczyzna miał na nosie małe okularki, dzięki czemu
kobieta bez problemu mogła co kilka minut zaglądać mu w oczy.
Towarzyszyli im nastoletnia córka i malutki syn, którego wciąż
karmili butelką. Wyglądali sympatycznie, więc dołączyłyśmy,
siadając plecami do morza i mojej ukochanej piosenki. Z nimi
mogłam słuchać muzyki.

I tak było. Rudy Ioan był wodzirejem tej imprezy. Wcale nie
zaskoczył mnie fakt, że pracuje jako aktor i większość swojego
życia spędza na deskach teatru. Każdy jego gest był przesadzony
i nie mogłam powstrzymać się od uszczypliwości, że nigdy z tego
teatru nie wychodzi. Ale Ioan był osobą, z którą można żartować
i się przedrzeźniać. Lubiłam takie poczucie humoru, więc świetnie
się dogadywaliśmy i wzajemnie wyśmiewaliśmy, lecz była w tym
ogromna doza sympatii. Rozprawiałam z nim na wiele tematów,
byłam tak zaangażowana w rozmowę, że całkowicie zapomniałam
o swojej roli tłumacza, którego wciąż potrzebowała moja

389
przyjaciółka. Na chwilę wyłączyłam się z paplaniny rudego
i usłyszałam, jak Magda… rozmawia po angielsku. I to nie tak, że
mówiła, ile ma lat, gdzie się urodziła i co studiuje. Rozmawiała.
Opowiadała o naszych przygodach, tłumaczyła, jak dotarłyśmy do
Rumunii. Byłam w szoku i rozpierała mnie duma. Nie było w tym
jeszcze płynności, lecz po raz pierwszy widziałam, że się nie
wstydzi, próbuje mówić i to działa! Kiedy skończyła opowieść
o Olegu, klepnęłam ją w ramię.

– Ty mówisz po angielsku!

– Wiem, Dodo, wiem! – Nie kryła radości. Sama była w szoku,


że podjęła taką próbę. I to z sukcesem. – Właściwie to powtarzam
zdania, których ty używasz w samochodach od kilku lat, ale to
działa! Rozumiem, co on odpowiada!

To prawda. Magda przez trzy lata słuchała, jak opowiadałam te


same historie. Odpowiadałam na pytania, które zawsze brzmiały
identycznie. Kierowcy rzadko byli oryginalni i to normalne, ale
oczywiście nudziło nas to i odpowiadałyśmy automatycznie. Na
początku zawsze pytają o pochodzenie. Potem pojawia się pytanie,
którego wyjątkowo nie lubię:

– A nie boicie się tak?

Zawsze odpowiadam na nie w jeden sposób:

– A pan się nie boi?

Schemat jest prosty. Jeśli kierowcą jest kobieta, to na


osiemdziesiąt procent przypadków usłyszymy:

– Znajomej kuzynki mojej koleżanki kierowca zaproponował


seks!

390
Wtedy mówię, że takie propozycje, owszem, zdarzały się, ale
tylko w moich rodzinnych stronach, więc fakt, że jestem dwa
tysiące kilometrów od domu nic nie zmienia. Jednak gorsi są
mężczyźni, którzy bardzo często mówią:

– Ja bym córki tak nie puścił.

„Córki nie, ale syna to i owszem. Syn niech zwiedza, niech


zdobywa świat, szczyty i serca kobiet. Niech łamie konwenanse,
odkrywa nowe. Niech walczy o swoje. A córka? Córka powinna
siedzieć w domu, bo jak psa można ją uwiązać do krzesła. Niech
czeka na swojego męskiego wybawcę, dzięki któremu zwiedzanie,
podróżowanie i spełnianie marzeń stanie się możliwe. Ale póki jest
«moją córką», a nie «jego żoną», ma siedzieć w domu i się słuchać.
Ma być posłuszna, niewinna i bezbronna, jak przystoi kobiecie, bo
ja bym córki tak nie puścił”. Oczywiście nigdy nic takiego nie
usłyszałam, ale według mnie takie podejście kryło się za krótkim:
„Ja bym córki…”. Irytowało mnie to aż do bólu, lecz nie z każdym
miałam ochotę prowadzić dyskusję na temat „różnic płci”, dlatego
czasami reagowałam westchnieniem, uśmiechem lub delikatnym
skinieniem. Przecież ci kierowcy nie mieli niczego złego na myśli.

Potem rozmowy toczyły się różnie. Najczęściej pytano


o ulubione miejsce, o najfajniejszy dzień, najdziwniejszą podwózkę
i najniebezpieczniejszą sytuację. Te „naj” miały zawsze duże
wzięcie, więc siłą rzeczy każdą z „historii naj” opowiadałam
z automatu, zmieniając pojedyncze słowa, żeby udoskonalić
i ubarwić wypowiedź, by zachwyciła jeszcze bardziej niż
poprzedniego słuchacza. Magda przez trzy lata tego wszystkiego
słuchała. Zaczęła rozumieć moje słowa, zapamiętała je i wreszcie
potrafiła zastosować nowe słownictwo. To była lekka nauka,

391
niekontrolowana, ale jakże skuteczna. Może to głupie, lecz byłam
wtedy wzruszona. Zatuszowałam to bardzo głośnym toastem:

– Magda mówi po angielsku! Wypijmy za to!

Wszyscy podnieśli kufle z zimnym piwem, a Magda chichotała


u mojego boku. To był moment przełomowy, na który obie
czekałyśmy.

Tego dnia i później wieczorem prowadziłyśmy dwie odrębne


rozmowy. Ja rozmawiałam z Bruce’em Willisem, a Magda ze świeżo
upieczoną matką. Gdy zapadał zmrok, poinformowałyśmy
wszystkich, że na nas już czas. Było późno, a my chciałyśmy
znaleźć w miarę komfortowe, ciche i bezpieczne miejsce na nocleg,
co oznaczało zostawienie za sobą imprezowni i pijanych ludzi. Ioan
szybko znalazł rozwiązanie tej sytuacji i zaprosił nas do siebie,
gdzie w małej kawalerce mogłyśmy przenocować na podłodze.
Przystałyśmy na tę propozycję.

Kawalerka Ioana była tak naprawdę małym pokoikiem z łazienką


wynajmowanym w ogromnym domu staruszki. Kobieta zmierzyła
nas wzrokiem i prawdopodobnie mylnie oceniła naszą obecność
u młodzieńca. Ioan dostał rumieńców i zaczął jej tłumaczyć, kim
jesteśmy i jak nas poznał. Wszedł w rolę onieśmielonego,
grzecznego chłopca. Nie wiem, czy ją to przekonało, ale miałam
wrażenie, że na chwilę na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech.
Weszłyśmy po schodach. Taras obrastała winorośl, bardzo gęsta
i intensywnie zielona. Jej prawdziwy urok odkryłyśmy dopiero
o poranku, bo w nocnej aurze jawiła się jako dość przerażająca
i zdawała się kryć w sobie tysiące obrzydliwych stworzeń. Pokoik był

392
malutki. Mieściło się tam tylko jednoosobowe łóżko i mała szafka.
Przestrzeń na podłodze między łóżkiem a ścianą była idealna dla
półtorej osoby. Jednak najważniejsze, że mogłyśmy wziąć tam
prysznic, zostawić plecaki i iść na imprezę, a na ten dzień
zaplanowano świetny koncert – tak nas zapewniano.

Poszliśmy do jednego z wielu barów na plaży. Na scenie


przygotowywali się muzycy. Kobieta grająca na bębnach wyglądała
jak elfka. Miała długą błękitną suknię z poszarpanymi białymi
falbanami. Jej blond dredy sięgały pośladków. Cały czas delikatnie
mrużyła oczy, a uśmiech zajmował połowę jej twarzy. Była
naturalnie piękna. Pełen makijaż zastępowały niebieskie kreski na
powiekach. W uszach miała ogromne okrągłe, plecione kolczyki,
które mimo rozmiaru sprawiały wrażenie lekkich i wygodnych. Obok
niej miał występować grający na gitarze mężczyzna. Nosił biały
kapelusz, w którym wyglądał jak włoski mafioso.

Nieśmiałość muzyków skończyła się wraz z pierwszym


uderzeniem w bęben. Dziewczyna zamknęła oczy i przyjęła postawę
gotowości do biegu. Jedną z nóg wysunęła do przodu, a drugą
zostawiła wyprostowaną. Między nogami trzymała bęben. Kiedy
w niego uderzała, kołysała się w przód i w tył. Dredy wirowały
wokół jej ciała, uśmiech zastąpiło skupienie, a broda powędrowała
ku górze. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałam. Brzmienie
gitary i bębna komponowało się idealnie. Nie tylko nie mogłam
oderwać od nich wzroku, ale nie chciałam nawet na ułamek
sekundy się rozproszyć i ominąć ani jednego uderzenia lub
pociągnięcia strun. Nie tylko na mnie tak to działało. Wszyscy
odsunęli od ust kielichy, kufle i pokale. Nikt nic nie mówił, nawet ci
pozornie najbardziej obojętni. Nigdy wcześniej nie słyszałam czegoś

393
tak pięknego i prawdziwego. Dziewczyna żyła tą muzyką i całe jej
ciało dawało temu upust. Zachowywała się, jakby była sama, a nie
znajdowała się na scenie w otoczeniu setki osób. Uderzała
w instrument z siłą, której nie powstydziłby się niejeden
mężczyzna. A ręce miała chudziutkie, wiotkie i nieproporcjonalne
długie do wzrostu. Energicznie uderzała z zaciśniętymi wargami.
Zarażała nas swoją pasją przez dwie długie, choć w istocie zbyt
krótkie godziny. Mogłaby mi tak grać przez całą wieczność.

Kolejny poranek był bardzo leniwy. Poruszanie się wzdłuż wybrzeża


to czysta przyjemność. Spać można wszędzie, nietrudno o piękne
widoki, nie ma autostrad, a ludzie bardzo chętnie się zatrzymują.
Dlatego nigdzie się nie spieszyłyśmy. Wymknęłyśmy się z pokoju
Ioana wcześnie, ale wcale nie po to, by pędzić ku Bułgarii. Na
niskiej komodzie zostawiłyśmy liścik, w którym zapisałyśmy mój
numer telefonu, i wyszłyśmy, pozwalając mu odespać zakrapianą
imprezę. Same ruszyłyśmy na plażę, żeby po raz pierwszy zażyć
kąpieli w Morzu Czarnym. O tak wczesnej porze plaże są puste,
więc mogłyśmy schronić się pod jednym z bardzo fotogenicznych
parasoli, które prawdopodobnie były inspirowane tymi znanymi
z tropikalnych wysp. Może nie było tam egzotycznie, ale kolor wody
aspirował do rajskiego błękitu. Nie mogłyśmy sobie odpuścić kilku
wizyt w pobliskich klimatycznych barach i restauracjach. A kiedy
ten permanentny festiwal budził się do gwarnego życia, zebrałyśmy
się i pojechałyśmy do Bułgarii.

Następnym ważniejszym i dłuższym punktem naszej wycieczki była


Albena. Byłyśmy nastawione na nocowanie właśnie tam.

394
Rozczarowałyśmy się, gdy na miejscu zastałyśmy wybrzeże pełne
resortów, rzędy bielutkich leżaków i turystów. Jednak nie miałyśmy
ochoty jechać dalej. Weszłyśmy na tłoczną plażę i wzdłuż wybrzeża
ruszyłyśmy na południe w poszukiwaniu spokoju oraz wytchnienia.
Minęłyśmy strefę dla młodych zakochanych, dotarłyśmy do strefy
dla rodzin z dziećmi, a najdalej od miasta znajdowała się strefa dla
nudystów, gdzie było najspokojniej. Dzięki podróżom mniej
krytycznie patrzyłyśmy na takie zachowania i z każdym kolejnym
nagim ciałem przekonywałyśmy się, że nie ma nic dziwacznego
w plażowaniu nago. Zyskiwałyśmy też większą akceptację dla
naszych nieidealnych ciał, choć wciąż nie byłyśmy gotowe na
pokazanie się na plaży w całej okazałości. Usiadłyśmy na krańcu
plaży i rozpoczęłyśmy owocową ucztę.

Przysiadł się do nas starszy mężczyzna, oczywiście nagi.


Z całych sił starałyśmy się nie przejmować jego nagością. „Patrz mu
w oczy” – powtarzałam sobie, gdy coś do nas mówił. Musiałyśmy
wspiąć się na wyżyny własnej tolerancji, by nie ocenić go pochopnie
i nie oskarżyć o niecne zamiary. Staruszek był sympatyczny
i widząc nasze zakłopotanie, szybko się ubrał. Byłyśmy bardzo
wdzięczne, że zanim podszedł i poczęstował nas śliwkami, owinął
się ręcznikiem. Rozmawialiśmy po rosyjsku. Szczerze mówiąc, nie
sądziłam, że podstawowa znajomość tego języka otworzy mi tyle
nowych drzwi i pozwoli na rozmowę z tyloma nowymi ludźmi.
Rosyjskiego używałyśmy w Estonii, Mołdawii, Rumunii, a teraz
w Bułgarii. Gdyby nie ten język, nie byłybyśmy w stanie
porozmawiać z uprzejmym, nagim jak dzieciątko starszym panem.
Ów pan chętnie pilnował naszych rzeczy, kiedy pluskałyśmy się
w wodzie. Rzadko miałyśmy ku temu okazję, bo nie lubiłyśmy

395
zostawiać bagaży bez opieki. Zazwyczaj pływałyśmy osobno,
odbierając sobie tym samym dziecięcą radość z przeskakiwania
przez fale i pływackich wyścigów. Wcześniej kilka razy zebrałyśmy
się na odwagę i wchodziłyśmy do wody razem, ale nie opuszczała
mnie wizja pogoni za złodziejem po kamienistym wybrzeżu.
Poprzednie doświadczenia nieco spaczyły nasze podejście do
kradzieży. Często orientowałyśmy się, że uważniej niż inni
podróżnicy czuwamy nad ekwipunkiem. Nawet kiedy łapałyśmy
stopa, plecaki stawiałyśmy w pobliżu i nie oddalałyśmy się od nich
dalej niż na dwa metry. Musiałyśmy ciągle mieć je na oku. Wtedy
na oku miał je starszy pan i to nam wystarczało. Gdy wyszłyśmy
z morza, podarował nam kilka pysznych śliwek.

– Gdzie śpicie, dziewczyny? – zapytał.

– W następnej wiosce poszukamy pola namiotowego –


skłamałam. Ufałam mu, ale jakoś nie chciałam zdradzać, że
prawdopodobnie spędzimy noc w lasku blisko plaży.

– Pole namiotowe? Śpicie w namiocie? – Poklepałam tobołek


przyczepiony do mojego plecaka, a nasz towarzysz z aprobatą
pokiwał głową. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę i zjedliśmy kilka
śliwek. Mężczyzna opuścił nas przed wieczorem, a na pożegnanie
życzył nam miłego pobytu i bezpiecznej drogi do Grecji.

Nigdzie się nie ruszałyśmy. Plaża opustoszała, więc uznałyśmy, że


bez problemu możemy na niej spać. Jednak po godzinie staruszek
wrócił – w ubraniach był nie do poznania.

– Tak myślałem, że was tu jeszcze spotkam! Chodźcie no tutaj!


– powiedział tak, jakby był naszym dziadkiem, który został

396
wplątany w spisek łączący wnuczki z rodzicami. Popierał nasz tryb
życia, ale jednocześnie czuł odpowiedzialność i chciał nam zapewnić
bezpieczeństwo. – Pokażę wam, gdzie możecie nocować.

Zgodziłyśmy się. Spakowałyśmy plecak i pomaszerowałyśmy za


nim. Staruszek stawiał malutkie kroki, trzęsąc się przy każdym
z nich. Trochę się obawiałam, gdy zobaczyłam, że przyjechał na
plażę samochodem i na dodatek poprosił, byśmy do niego wsiadły.
W aucie kierowca odzyskał część młodzieńczej werwy i sunęliśmy
uliczkami. Kilka razy pomylił kierunki i wymusił pierwszeństwo, ale
pomijając to, radził sobie całkiem dobrze. Nie rozumiałyśmy,
dlaczego wciąż jesteśmy w mieście – sądziłyśmy, że zawiezie nas
gdzieś na obrzeża, na strzeżony kemping. Zamiast tego
dojechaliśmy pod bramę zakładu, który był otoczony płotem
z kolcami na szczycie. Staruszek wyszedł z auta i zadzwonił do
bramy. Po chwili pojawiła się tam kobieta i długo dyskutowali, co
chwila wskazując palcem na mnie i Magdę. Staruszek wrócił
niepocieszony.

– To moja córka. Mają tu zakład pracy i myślałem, że rozbijecie


tu namiot, ale podobno teraz nocują tu pracownicy. A oni lubią
wypić. To niebezpieczne…

– Spokojnie, poradzimy sobie. Znajdziemy inne miejsce, nie


musisz się martwić. – To była kolejna wyćwiczona regułka, którą
mogła zapamiętać Magda, bo często czułam, że gościnność ludzi
przekracza granice mojego komfortu psychicznego.

– Nie, nie, nie, mam inny pomysł.

Nim ruszyliśmy, staruszek wykonał krótki telefon i skwitował


rozmowę rosyjskim „prekrasno”. Zatrzymaliśmy się przed

397
ogromnym domem z szyldem „Guesthouse”. Trochę mnie przeraził
fakt, że będziemy musiały odmówić ze względu na wysoką
cenę, a staruszek zechce szukać odpowiedniego rozwiązania
w nieskończoność. Albo co gorsza postanowi za nas zapłacić.
Z budynku wyszedł inny starszy pan, który radośnie przywitał się
z „naszym” staruszkiem. Objęli się, jakby nie widzieli się od lat.
Mężczyzna zwrócił się do nas:

– Cześć, dziewczyny. Chcecie tu spać?

– Pan mówi po polsku?

– I w dziesięciu innych językach – powiedział z nieskrywaną


dumą. – Możecie tu nocować za darmo, bo i tak nie mam dziś gości.
Tylko szybko, szybko, bo dziś mecz volleyball.

– Siatkówka?

– Tak, volleyball! Polska gra, wieczorem impreza, party uuu,


zapraszam.

Odwróciłyśmy się do staruszka, ale on już wsiadał do swojego


auta. Nim zdążyłyśmy się z nim pożegnać, odjechał zadowolony
z wykonanej misji. Kto by pomyślał, że nagi siedemdziesięciolatek
okaże się taki uprzejmy.

Pozostałyśmy w posiadłości Wujka Błażeja, jak kazał się nazywać.


Podobno ten przydomek wymyślili jego polscy przyjaciele. Pokazał
nam miejsce, gdzie mogłyśmy zostać „tak długo, jak chcemy”.
Miałyśmy do dyspozycji trzy pokoje, prywatną łazienkę, a nawet
lodówkę, choć wcale jej nie potrzebowałyśmy. Wręczył nam klucze
i szybko uciekł na górę, bo tego wieczoru był przecież volleyball.

– O dwudziestej gra Polska! Przyjdźcie do mnie koniecznie!

398
Do dwudziestej pozostało jeszcze kilka godzin, więc
spakowałyśmy puszki z fasolą, świeże bułki, sztućce i poszłyśmy na
małą plażę w pobliżu miejsca, gdzie tak chętnie rozbierali się
mieszkańcy. Wykopałyśmy w piasku dziurę i rozpaliłyśmy maleńkie
ognisko. Gdy żar był wystarczający, włożyłyśmy do środka puszki
z fasolą w sosie pomidorowym. Czy mogłyśmy podgrzać jedzenie
u Wujka Błażeja? Mogłyśmy. Jednak ognisko, plaża i zachód słońca
dodawały wartości taniej puszce, a samo przygotowanie było misją
i dawało znacznie więcej frajdy niż podgrzanie na kuchence
indukcyjnej czy gazowej. Tutaj był prawdziwy ogień, który
musiałyśmy wspólnie podtrzymywać, dmuchając i donosząc kawałki
drewna. Taka puszka w przyjemnym otoczeniu i w dobrym
towarzystwie smakuje jak fasolka po bretońsku zrobiona przez
mamę. Nie przeszkadzały nawet trochę zbyt słodkie jak na mój gust
bułki.

399
Wróciłyśmy do domu Wujka Błażeja i – jak prosił – chwilę przed
godziną dwudziestą weszłyśmy na piętro i zapukałyśmy do jego
drzwi. Otworzył je rozpromieniony, obwiązany szalikiem w biało-
czerwone barwy.

– Cześć, dziewczyny, zapraszam, zapraszam! – Podobał mi się


jego akcent. Mówił powoli i bardzo wyraźnie, przesadnie akcentując
każde „sz” i „cz”. Jego mieszkanie bardzo do niego pasowało. Na
ścianach wisiało mnóstwo zdjęć, a półki były pełne przeróżnych
kolekcji. Pokazywał nam wszystko, co zgromadził. W kolekcji
butelek po wódce nie zabrakło Żubrówki i Soplicy, ale

400
rozpoznałyśmy też kilka sztuk z Francji, Ukrainy, Rosji i Niemiec. Na
jednej z półek ułożone były szaliki w wielu barwach. Widocznie
często zmieniał swoich sportowych ulubieńców. Miał kolekcję
kapeluszy, czapek, magnesów, pocztówek, znaczków i papierków po
cukierkach. W każdej z nich znalazł się polski akcent i z każdym
z jego eksponatów wiązała się historia, którą chętnie się dzielił.
W pomieszczeniu unosił się kurz, gdy zdejmował z półek kolejne
przedmioty. Z telewizji już dobiegały dobrze znane dźwięki –
odgłosy z trybun, okrzyki, a wreszcie polski hymn.

Zwiedzanie mieszkania zostało przerwane pukaniem do drzwi.


Wujek otworzył i bardzo głośno przywitał przybyłych przyjaciół. Były
to dwie kobiety i mężczyzna. Ta z krótkimi, ściętymi od miski
włosami zamarła na nasz widok. Dosłownie przestała się ruszać.
Drgnęła jej tylko dolna warga, która odkleiła się od górnej,
wcześniej złączonych w uśmiechu. Kilka sekund później taką samą
reakcją przeraziła nas jej koleżanka. Patrzyły na nas, a my na nie,
ale nie miałyśmy pojęcia, o co chodzi i dlaczego trwa to tak długo.

– Widziałyśmy was na granicy mołdawsko-rumuńskiej! –


powiedziała jedna z nich. – Czy to możliwe?

To było możliwe, ale mało prawdopodobne. Minął ponad tydzień


od naszego wyjazdu z Mołdawii, poza tym na granicy byłyśmy
maksymalnie pół godziny, a stopa złapałyśmy błyskawicznie. Jaka
była szansa, że spotkamy pasażerów mijającego nas auta
w Bułgarii, w domu faceta, który mówi po polsku, gdzie przywiózł
nas stary nudysta?

– To… możliwe. Jesteście pewne?

401
– Tak! Zawróciliśmy po was, ale już was nie było! Miałyście
w rękach arbuza.

To musiałyśmy być my. Zbieg okoliczności był zaskakujący dla


wszystkich, lecz tylko potwierdzał moje przekonanie, że jeśli
powinniśmy kogoś spotkać, w końcu do tego dojdzie. Nawet jeśli
kilka razy się miniemy. Nawet gdy ktoś inny zgarnie nas podczas
łapania autostopu. Zawsze zaskakiwały mnie takie podwójne
spotkania, choć również jednorazowe miały w sobie coś
wyjątkowego. Przecież dwa życia musiały się idealnie zgrać, byśmy
mogli się minąć z konkretną osobą na ulicy. Gdybym trzy lata
wcześniej skończyła pić kawę pięć minut wcześniej, do tego
spotkania na ulicy mogłoby nie dojść. Lubiłam o tym myśleć, bo
dodawało to magii codzienności, nawet w drodze do pracy.
A podwójne spotkanie? To już w ogóle niewielka szansa – zwłaszcza
w podróży, gdy codziennie pokonuje się setki kilometrów.

Nasze rozważania przerwał Wujek Błażej, który poinformował


nas, że rozpoczyna się volleyball. Na stole postawił mocny domowy
alkohol i nieco słabszą Mentę – popularny w Bułgarii likier z listków
mięty. Jednak Wujek Błażej wolał polewać nam okropny bimber niż
delikatnie orzeźwiający zielony likier. Jakby tego było mało, stół
został suto zastawiony serami i kiełbasami, a kobiety przyniosły
wielką miskę sałatki. Było nam głupio, że przyszłyśmy z pustymi
rękami, lecz spodziewałyśmy się oglądania meczu na kanapie, a nie
towarzyskiego spotkania z jedzeniem i alkoholem w roli głównej.
Wujek Błażej wystroił nas w polskie barwy. Kapelusze, szaliki,
chusty i koszulki. Nie zabrakło polskiej flagi i wuwuzeli, której na
szczęście nie użył, ale musiałyśmy interweniować. Tego wieczoru
Polska grała ze Słowenią, lecz nie interesowało nas to szczególnie.

402
Nie przejęliśmy się też przegraną. Wieczór minął szybko i w bardzo
dobrych nastrojach. Wypiliśmy zdecydowanie za dużo rakii, a za
mało Menty. Wujek Błażej był królem żartów. Opowiadał nam
o swoich bułgarskich przekonaniach. Na przykład według niego
prawdziwy Bułgar powinien mieć Dacię, dom, pięćset litrów wina,
tysiąc litrów rakii w piwnicy i kochankę oprócz żony. Słusznie też
zauważył ironię życia, podkreślając, że on ma pieniądze i jest stary,
a my mamy werwę i jesteśmy młode, ale okropnie biedne.
Zaznaczył też, że to sprawia, iż tworzymy perfekcyjny team. Taki
był Błażej – słowo „wujek” idealnie do niego pasowało. Z trudem
zebrałyśmy się i poszłyśmy spać do swojego pokoju.

Zatrzymywałyśmy się co kilkanaście kilometrów, żeby robić sobie


przerwy na spacer i plażowanie. Najbardziej zachwycił nas klif
i dzika plaża w okolicy miejscowości Bjała. Z góry woda
przy wybrzeżu wyglądała jak podwodne pole uprawne.
Roślinność układała się w równe pasy, które znikały tam, gdzie
przezroczystobłękitna woda przechodziła w granat. Tam
zabawiłyśmy najdłużej. Odeszłyśmy od przygotowanych dla
turystów leżaków i rozbiłyśmy namiot na kamienistym wybrzeżu
blisko klifu.

Im dalej od turystycznych miejsc, tym bardziej przejrzysta jest


woda. Zazwyczaj plaże w resortach są oczyszczane z maleńkich
kamyków, by wchodzenie do morza było przyjemniejsze. Za to
piaskowy pył mąci wodę, która znacznie większe wrażenie robi tam,
gdzie kamienie drapią i ranią stópki. Musiałyśmy wchodzić do morza
powoli i ostrożnie, a potem kładłyśmy się na wodzie, unikając

403
nowych ranek na stopach. Właściwie niczym nie musiałyśmy się
wtedy przejmować – jedynie kapryśną pogodą.

Niestety od wyjazdu z Polski codziennie towarzyszył nam


deszcz. Nie było też naszych upragnionych upałów, dlatego każdego
poranka kierowałyśmy się dalej na południe z nadzieją na zmianę
pogody, więcej słońca i skwar. Chciałyśmy, żeby nasze nogi nabrały
zdrowej barwy, a włosy pojaśniały od promieni słonecznych. Lubię
siebie taką – letnią, z nowymi piegami i zmarszczkami. Z tanią
bransoletką na kostce, w krótkich spodenkach i kilkoma pryszczami
na twarzy, które wcale mi nie przeszkadzają. Lubię, gdy włosy
i skóra są pokryte solą morską. To nie jest dla mnie oznaka biedy
i tego, że nie stać mnie na „prawdziwy” prysznic. Dla mnie to
piękny wizerunek wolności i słowo daję, takie morskie ciało pachnie
świeżej i lepiej niż oblane perfumami Coco Chanel. Dlatego
jechałyśmy coraz dalej na południe i każdego dnia nakładałyśmy
lżejsze ubrania, aż w końcu schowałyśmy kurtki na dno plecaków.

Niespodziewanie szybko dotarłyśmy na granicę bułgarsko-


grecką. Kierowca zostawił nas przy zjeździe na przejście graniczne.
Miała nas czekać długa kontrola, więc w ostatnim bułgarskim
sklepie chciałyśmy zrobić duże zakupy. Podejrzewałyśmy, że Grecja
jest droższa, dlatego wolałyśmy w Bułgarii zrobić kilkudniowe
zapasy.

Przy kasie zastanawiałyśmy się, czy starczy nam lewów,


bułgarskiej waluty. Głośno rozprawiałyśmy i kalkulowałyśmy, co
najbardziej opłaca się kupić.

– Pomóc wam w czymś, dziewczyny?

404
Wydawało nam się, że się przesłyszałyśmy. Ale nie – kobieta
stojąca za nami zwróciła się do nas… po polsku.

– Nie, nie, dziękujemy – odpowiedziałam speszona


i zastanawiałam się, czy nie powiedziałyśmy czegoś, czego
powiedzieć nie powinnyśmy i za co musimy się wstydzić. Kiedyś
niestety rozmawiałyśmy zbyt głośno o swoich byłych chłopakach,
przez co potem miałyśmy ochotę zapaść się pod ziemię albo co
najmniej przekroczyć najbliższą granicę. Teraz na szczęście
miałyśmy na sumieniu tylko głupie żarty, nic szczególnie
upokarzającego.

– Do widzenia – powiedziałyśmy przed wyjściem. Jednak


zobaczyłyśmy się chwilę później, bo nim zdążyłyśmy spakować
plecaki, kobieta stała obok nas.

– Macie ochotę na kawę? – Podała nam dwa kubeczki


z espresso i zaprosiła do stołu. Właściwie był to mały stolik
postawiony pod sklepem, zaś wokół niego stały trzy krzesła, które
zajęłyśmy.

– Lidka jestem. A tam, w tej żabie… – wskazała zielonego


garbuska – kręci się mój grecki partner Stefan. Stefan! – krzyknęła,
a mężczyzna posłusznie wyszedł z auta i do nas dołączył.

Stefan wydawał się o kilka dobrych lat starszy od Lidki. Jego


drobna postura nie pasowała do zdrowo wyglądającej Lidki. On był
siwy, a ona farbowała włosy na czarno. On miał kościste nadgarstki,
a ona nosiła złote pierścionki na okrągłych jak parówki palcach. On
ubrany był w starą koszulkę ze spranym nadrukiem z nazwami
amerykańskich zespołów, podczas gdy ona miała na sobie

405
elegancką koszulę z guziczkami. Stojąc obok żaby, wyglądali
komicznie.

Lidka pytała, jak się znalazłyśmy w Bułgarii, dokąd jedziemy


i kim właściwie jesteśmy. Na żadne z tych pytań nie potrafiłyśmy
krótko odpowiedzieć, dlatego rozmowa przedłużyła się o dwie kawy.
Dopiero Stefan przypomniał nam, że na granicach są bardzo długie
kolejki.

– Zapraszam do nas! To będzie dla mnie przyjemność!

Lidka tryskała energią. Rzucała żartami jak z rękawa. Była


dominującą kobietą – podejmowała większość decyzji w tym
związku. Silna i zdecydowana, a przy tym zabawna. Towarzyszenie
jej było czystą przyjemnością, nawet podczas kilkugodzinnego
oczekiwania na przekroczenie granicy. Stefek natomiast był
cichutki, trochę zamknięty w sobie i wycofany. Na pewno
w otwarciu się nie pomagało nasze nieustające paplanie po polsku.
Okazało się, że Lidka ma dwie córki, troszkę starsze od nas. Z nami
czuła się podobnie jak w ich towarzystwie i musiała dać upust
swoim matczynym radom oraz opowieściom.

Dopiero pod wieczór udało nam się dojechać do


Aleksandropolis, miejscowości położonej dziesięć kilometrów od
tureckiej granicy. Lidka mieszkała tam od kilkunastu lat, odkąd jej
córki się usamodzielniły. W Grecji poznała Stefana i zaczęli budować
wspólne życie oraz dom. Jechałyśmy z nimi przez miasteczko
i zachwycałyśmy się zmianą otoczenia oraz architektury. Budynki
miały białe fasady, niektóre z nich nawet fikuśne kolumny, które
normalnie uznałabym za kiczowate, ale tam idealnie pasowały. Nad
balkonami zamontowane były rozsuwane daszki w przeróżnych
kolorach. Wszystko wyglądało bogato, czysto i luksusowo.

406
Palmy w ogrodach całkowicie przekraczały moje wyobrażenia
o wymarzonym domku. Wzdłuż alejek rosły drzewa oliwne. Przy
jednej z nich stał dom Lidki.

Zaparkowaliśmy żabę i weszliśmy do środka. Od bramy do


drzwi wejściowych ciągnęło się liściaste zadaszenie z pnących
roślin. Dawało cień, który od kilku godzin wyjątkowo ceniłyśmy.
Wewnątrz domu zobaczyłam mnóstwo afrykańskich rzeźb stojących
na podwyższeniach.

– Stefan jest artystą – powiedziała z dumą Lidka, a sam artysta


zniknął na tarasie z papierośnicą w dłoni.

Oglądałam jego dzieła. Drewniane figury kobiet, obrazy, ale też


modele statków, w których zadbano o każdy, nawet najmniejszy
szczegół. Ster był wielkości mojego paznokcia, a nie zapomniano
o żłobieniu jego uchwytów. Na żaglach naszyto łaty i dodano kilka
niby przypadkowych przedarć. Dzięki Stefkowi ten dom miał duszę
i niepowtarzalny klimat.

– Dziś macie wziąć prysznic, założyć sukienki i iść na miasto.


Bez nas! Zrozumiano? – powiedziała, a właściwie rozkazała Lidka.
Nie protestowałyśmy. Po długiej kąpieli i znacznie krótszym
wybieraniu stylizacji pokazałyśmy jej się w pełnej odsłonie.
Okręciłyśmy się wokół niej tak szybko, że poczuła zapach
szamponu. Złapała mnie za ramiona i powiedziała:

– Grecy to świetni faceci, a ja chciałabym mieć takie sąsiadki.

Raczej nie zależało nam na znalezieniu męża, ale bardzo chciałyśmy


spróbować greckiego jedzenia. Mamy ten problem, że gdy już
zdecydujemy się iść do restauracji, nie wiemy, którą wybrać.

407
Analizujemy wszystkie karty menu i nie potrafimy zdecydować.
Rzadko pojawia się taka okazja, więc nie chcemy popełnić błędu.
Podobnie jest na zakupach. Mój tryb życia nauczył mnie nieustannej
oszczędności. Wiele razy mijałam witryny sklepowe i z całych sił
musiałam się powstrzymywać przed wejściem i kupieniem nowej
sukienki. Przecież miałam pieniądze, mogłam sobie ją kupić i włożyć
na kilka imprez, a dzięki temu poczuć się dobrze w swojej skórze.
Kiedy jednak zaczynałam myśleć, co mogę za te pieniądze zrobić za
granicą, zmieniałam zdanie. Za dwieście złotych kupię co najmniej
trzy konkretne posiłki w restauracji, a przy odrobinie szczęścia
dziesięć posiłków w małej, lokalnej knajpie. Spróbuję nowych
smaków, poznam nowych ludzi i czegoś się nauczę. Za dwieście
złotych mogę kupić nowy namiot, dzięki któremu będę podróżowała
wygodniej i więcej zobaczę. Za dwieście złotych mogę przeżyć kilka
kolejnych podróżniczych dni, a przecież każdy z nich ma ogromną
wartość – niematerialną. Często zazdrościłam koleżankom
wypielęgnowanych paznokci czy wyregulowanych u kosmetyczki
brwi. Miały klasę i powabność, której mi brakowało. Jednak
ustaliłam swój priorytet – była nim nieustanna podróż. Nie
inwestowałam w sukienkę, bo ona dałaby mi pewność siebie na
chwilę, na tych kilka imprez. Natomiast podróż gwarantowała mi
odwagę, akceptację i zdobycie pewności siebie. Chciałam wreszcie
poczuć się dobrze w swojej skórze i byłam na dobrej ku temu
drodze.

Jednak jak każdy od czasu do czasu musiałam odświeżyć


garderobę. Problem polegał na tym, że mimo wielu pokus – czy to
ubraniowych, czy kosmetycznych – kiedy wreszcie miałam
wyznaczony budżet i z czystym sumieniem mogłam iść na zakupy,

408
nie potrafiłam się zdecydować. Nic mi nie odpowiadało, nic nie
pasowało, wszystko wydawało się oklepane. Nigdy nic, co kupiłam,
nie podobało mi się tak bardzo, jak wszystko, co widziałam
w witrynie i mijałam z ogromnym żalem. Podobnie było, gdy po
długim czasie mogłyśmy pozwolić sobie na posiłek w restauracji.

Przeszłyśmy wszystkie uliczki Aleksandropolis i nic nam nie


pasowało. W jednym miejscu były za niskie krzesła, w innym za
dużo ludzi, a w kolejnym znowu za mało. Nie pasowały nam
muzyka, ceny i miny klientów. Zawsze było coś nie tak. Podobne
miejsca mijałyśmy kilka razy dziennie i za każdym razem ciekła
nam ślinka. Tym razem byłyśmy zmęczone poszukiwaniami
i skłonne do rezygnacji. Gdy doszły do tego niepotrzebne emocje
i nerwy, zrezygnowane usiadłyśmy w pierwszym lepszym miejscu.

Zamówiłyśmy dwa kufle piwa. Magda wybrała suwlaki – typowe


greckie szaszłyki z kurczaka, podane nie na talerzu, a na arkuszu
papieru. Ja wzięłam bardziej pospolite danie wegetariańskie –
sałatkę grecką z ogromną kostką sera fety. Obie zakochałyśmy się
w swoich wymęczonych potrawach i stały się one motywacją dla
kolejnej podróży, bowiem mimo spędzenia kilku dni u Lidki
i kolejnych w innych greckich miasteczkach czułyśmy ogromny
niedosyt. Jednak czas naglił i wróciłyśmy do Polski w zaledwie kilka
dni, po drodze odwiedzając Macedonię, maleńkie Kosowo i między
innymi Serbię. Wracałyśmy do domu z ogromną nadzieją, że kiedyś
nasze wyjazdy nie będą ograniczone czasowo i będziemy mogły
podróżować swobodniej.

Mówią: uważaj o czym marzysz, bo może się spełnić.


409
410
ZAKUP BILETU

Wróciłam z porannej zmiany w pracy, która niespodziewanie


przedłużyła się aż do siedemnastej. Byłam zmęczona, ale lubiłam to
zajęcie. Po raz pierwszy miałam stały dochód i pracowałam
z cudownymi osobami. Od poniedziałku do piątku studiowałam
i przygotowywałam się do obrony dyplomu. Praca w weekendy była
miłą odskocznią. Podczas pracy ani na chwilę nie wędrowałam
myślami do studiów, dzięki czemu po powrocie moja głowa była
świeża, otwarta na nowe pomysły.

Zjadłam spóźniony obiad. Stanowisko pracy rozstawiłam


w kuchni, bo w moim dzielonym studenckim pokoju nie było biurka.
Współlokatorzy byli poza domem. Pewnie pracowali albo
imprezowali – w końcu był piątek. Trochę bolał mnie fakt, że na
ostatnim roku studiów nie znajduję czasu na chodzenie do barów,
klubów i na spotkania ze znajomymi, lecz miałam cel, który
pozwalał mi trzymać mniej istotne żądze na wodzy. Chciałam ruszyć
w pierwszą samotną podróż. I to nie byle jaką: polecieć do Azji na
kilka miesięcy. Wtedy nie wiedziałam nic o tym rejonie świata, ale
właśnie tego pragnęłam.

O moim pomyśle jako pierwsza dowiedziała się Magda.


Widziałam, że jest jej przykro, że nie będzie mi towarzyszyła, ale
rozumiała moją potrzebę i dawała mi potrzebne wsparcie. Dorosłe
życie weryfikuje wiele spraw. To była podróż, w którą nie mogłyśmy
ruszyć razem – zbliżała się obrona magisterki Magdy, a ja nie
mogłam czekać, nie byłam w stanie znieść dłużej swojego
normalnego, ułożonego życia, uzależnionego od grafików i dat.

411
Codziennie sprawdzałam ceny biletów lotniczych, lecz tak
trochę od niechcenia. Wciąż było dla mnie niewyobrażalne, że
naprawdę miałabym się zdecydować na jakiś lot. Nigdy wcześniej
nawet nie kupiłam biletu lotniczego, zawsze ktoś robił to za mnie
i pomagał mi w uzupełnianiu niezrozumiałych dla mnie rubryk. Tego
wieczoru również wykonałam swój rytuał. Popijając kawę,
włączyłam wyszukiwarkę i sprawdzałam kilka możliwości. Nie
planowałam lecieć z Polski. Szukałam lotu ze stolic europejskich,
których nigdy nie odwiedziłam – miałam taki wewnętrzy kaprys. Nie
byłam zaskoczona, że nie znajduję niczego interesującego. Leniwie
przeklikiwałam kolejne miasta i miesiące, aż wreszcie zobaczyłam
to: „OSLO–BANGKOK – 730 PLN, 12 LISTOPADA”.

Przytrzymałam dłużej łyk kawy w ustach, nim dałam radę ją


przełknąć. Wszystko pasowało. Nigdy nie byłam w Oslo, cena
okazała się zaskakująco niska, a termin idealny. Wcześniej
planowałam wylot we wrześniu lub październiku, ale ciąża mojej
siostry wymusiła zmianę planów. Termin porodu Natalia miała
wyznaczony na koniec października, a ja przed opuszczeniem
kontynentu chciałam poznać pierwszego siostrzeńca. Przed
12 listopada noworodek na pewno byłby już na świecie.

Długo patrzyłam w ekran komputera. Nie byłam w stanie podjąć


tej decyzji sama. Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do Magdy.
Nie odbierała. Spróbowałam jeszcze kilka razy, ale bez skutku.
Zadzwoniłam do drugiego współlokatora, Arka, lecz on też nie służył
mi pomocą. Nagrałam wiadomości siostrze, mamie i przyjaciółkom
ze studiów. Jak na złość wszyscy milczeli, nikt nie odczytał i nie
odsłuchał wiadomości. Zostałam z tym wszystkim sama. Kątem oka

412
dostrzegłam butelkę czerwonego wina stojącą na lodówce. To było
to.

Odkorkowałam butelkę i napełniłam kieliszek. Zobaczyłam, że


mieszkający naprzeciwko sąsiad mi się przygląda, więc pośpiesznie
zasłoniłam okno. Piłam, piłam i właściwie nic się nie działo. Wciąż
patrzyłam na dane lotu i zastanawiałam się, czy mam odwagę to
zrobić. Czy mam odwagę ruszyć w taką podróż. Przecież nigdy
wcześniej nie podróżowałam samotnie! „Daj spokój, jeszcze będą
okazje” – mówił aniołek siedzący na moim ramieniu, a ten drugi,
docierający do mnie dzięki działaniu wina, namawiał: „To twój
wieczór! Kupuj!”. Towarzyszyło temu mnóstwo stresu. Nie
wiedziałam, czy poradzę sobie finansowo. Miałam trochę pieniędzy
na koncie i dwie wypłaty z pracy weekendowej schowane w słoiku
pod łóżkiem. To zdecydowanie nie wystarczało na kilka miesięcy
w trasie. Myślałam o kosztach szczepień, utrzymania i biletu
powrotnego. W tamtym momencie nie posiadałam nawet własnego
namiotu i karimaty. Koszty rosły w mojej głowie, która coraz
bardziej puchła i bolała. Co minutę sprawdzałam telefon, a co pół
odświeżałam stronę linii lotniczych. Nic się nie zmieniało.

Wpisałam wszystkie dane. Zaznaczyłam opłatę za dodatkowy


bagaż. Wpisałam dane karty kredytowej i przeszłam do
podsumowania. 830 złotych, tyle miał kosztować wstęp do egzotyki.
Sprawdziłam stan konta: 835 złotych. Normalna osoba nie
zdecydowałaby się na taki ruch, ale dla mnie to 5 złotych było
„znakiem”. Patrzyłam na ekran jeszcze długo, ściskając w dłoni
nóżkę kieliszka.

Kliknęłam „enter” i przelew został zatwierdzony.

413
Odsunęłam się od stołu i z trudem łapałam oddech. Stałam
i patrzyłam na podziękowania za skorzystanie z linii lotniczych
Norwegian. Tkwiłam w bezruchu przez dobrych kilka minut, aż łzy
napłynęły mi do oczu. Chwyciłam butelkę, zbliżyłam szyjkę do ust
i wzięłam kilka dużych łyków.

– Lecę do Azji, cholera, lecę do Azji.

Nie mogłam dłużej zostać w mieszkaniu. Potrzebowałam ruchu,


a przede wszystkim chciałam się z kimś podzielić nowiną. Wyszłam
z mieszkania bez butów i zeszłam piętro niżej. Zapukałam pod
trójkę, otworzył sąsiad.

– Cześć, Olek. Idziesz na piwo na dach? Kupiłam właśnie bilet


do Azji, jest co świętować. – Wypowiedzenie tych słów zajęło mi
chyba setną sekundy. Olek popatrzył na mnie i ze stoickim
spokojem, powoli powiedział:

– Daj mi chwilę.

– Widzimy się za dwadzieścia minut. – Odwróciłam się


i wskoczyłam do mieszkania, którego drzwi wciąż były szeroko
otwarte. Dzwonił mój telefon. Mama.

– No co jest? Gości mamy, nie słyszałam, jak dzwonisz.

To było trudne. Wiem, że mama cały czas miała nadzieję, że to


moje gadanie o Azji jest tylko gadaniem. Albo że kupię bilet
dopiero, gdy znajdę pewnego kompana. Informowanie jej o moich
zamiarach było długim procesem. Najpierw powiedziałam, że chcę
polecieć do Azji, ale nie wspomniałam, że będzie to długa podróż,
a nie tygodniowy wypad. Przy kolejnym spotkaniu dałam jej do
zrozumienia, że nie będzie mnie w Polsce przez kilka miesięcy.
Następnym razem wyznałam, że nie mam kompana i możliwe, że

414
polecę bez towarzystwa. Dopiero tydzień wcześniej powiedziałam,
że plan od początku zakładał samotną półroczną wyprawę.
Wiedziałam, że mama wciąż liczy, iż zmienię zdanie. Informacja
o zakupie biletu pogrzebała jej nadzieje. Przełknęłam ślinę,
wypuściłam powietrze i wreszcie powiedziałam:

– Chciałam się ciebie poradzić. Znalazłam tani lot do Azji. – Tu


zrobiłam przerwę, lecz mama nic nie powiedziała. – Ale nikt nie
odbierał. Już go kupiłam!

Trudno było mi ukryć satysfakcję. Bardzo chciałam posiadać tę


umiejętność, bo wiedziałam, że ciało mamy przepełniły obawy, a nie
radość. Jednak starała się wspiąć na wyżyny opanowania i chociaż
słownie podzieliła mój entuzjazm. Wolałam nie myśleć, jaką miała
minę po odłożeniu słuchawki. A zaraz po mamie dzwoniły kolejne
osoby, znajomi odpisywali na wiadomości, a ja zastanawiałam się,
co z nimi wszystkimi było nie tak przez ostatnią godzinę.

Siedzieliśmy z Olkiem na dachu i piliśmy zimne piwo, patrząc na


bazylikę. Nie mogłam rozmawiać o niczym innym. Trudno mi było
nawet na sekundę zapomnieć o tym, co właśnie się stało. I co się
wydarzy za osiem miesięcy.

415
Odkładanie pieniędzy, oszczędność i zwiększenie zarobków nie były
jedynymi wyzwaniami, przed jakimi stanęłam. Wciąż nie
wiedziałam, czy podróżowanie w pojedynkę jest dla mnie,
a najgorszym, co sobie wyobrażałam, był lot do Bangkoku i powrót
po tygodniu. Bałam się, że sparaliżuje mnie tam strach albo że nie
dam rady sama spać w namiocie. Albo że po prostu się zanudzę
i nie będę w stanie cieszyć się z wyprawy, która miała być przecież
przygodą mojego życia. Od dnia zakupu biletu każda chwila kręciła
się wokół jednego. Nie było godziny, bym o tym nie pomyślała.
Zaczęłam następny etap – trening.

Kupiłam kolejny bilet. Ze znacznie mniejszym stresem, bo


kosztował niecałe sto złotych i zamierzałam lecieć do Norwegii. Ten
wyjazd miał sprawdzić to, co najważniejsze – czy umiem
podróżować samotnie i czy poradzę sobie na lotnisku bez wsparcia
przyjaciół. Poleciałam do Ålesund. O dziwo nie zgubiłam się na
lotnisku i bynajmniej nie wpłynął na to fakt, że przybyłam na nie
trzy godziny przed odlotem. Doskonale pamiętam, że lot był
opóźniony z powodu śnieżycy w Gdańsku, a jeszcze lepiej, że
znajomi mówili, bym nie leciała do Norwegii na wiosnę. Z cieplutkiej
Polski miałabym się przenieść do krainy zimna? Za to przy
lądowaniu widoczność była idealna. Pod nami ośnieżone szczyty gór,
a wokół czysty błękit.

– Temperatura w Ålesund: 15 stopni Celsjusza – powiedziała


stewardesa.

Lądowałam bez stresu. Lotnisko było malutkie. Gdy


wychodziłam z samolotu, połączyłam się z wi-fi, żeby poinformować
hosta z Couchsurfingu, iż dotrę później niż planowałam, bo

416
wystartowaliśmy z opóźnieniem. Ale nie zdążyłam wysłać
wiadomości. „Czekam przed wejściem. Ivan” – napisał.

I faktycznie, rozsunęły się automatyczne drzwi i ujrzałam


młodego faceta nonszalancko opierającego się o tył auta. Nogę
założył na nogę. Sama runęłabym na ziemię, gdybym spróbowała
tak stanąć, albo co najmniej wyglądałabym śmiesznie. Miał na sobie
rozpinaną bluzę bez kaptura i jeansy, a na nosie okulary, które
zdjął, gdy tylko mnie zobaczył. W zachowaniu chłopaka było tyle
luzu, jakby odbieranie obcych ludzi z lotniska należało do jego
codzienności. Podrzucił kluczyki i sprawnie je złapał mimo zmiany
pozycji. To też by mi się nie udało. Zaprosił mnie do auta, a ja
starałam się wsiąść jak najbardziej płynnie i powabnie.

– Masz jakieś plany na dziś? – zapytał.

– Szczerze mówiąc, nie. Myślałam, że pojadę do miasta


autostopem i pewnie trochę mi to zajmie. Potem chciałabym przejść
się na punkt widokowy.

– To możesz zrobić jutro. Lubisz jachty?

Słucham? Jachty? Czy ja dobrze słyszę? Odwróciłam się


w stronę kierowcy, wyczekując rozwinięcia pytania albo uśmiechu,
który by sugerował, że to żart. Lecz on nie odrywał wzroku od
drogi.

– W zasadzie to nie wiem, mam znikome doświadczenie.

– To pojedziemy do Ulsteinvik, mam tam swoją łódź. Możemy


tam nocować, chyba że ci to przeszkadza.

„Czy mi to przeszkadza?” Od wylądowania doświadczyłam


zdecydowanie zbyt wielu zaskoczeń. Pogoda, host na parkingu,
a teraz jacht? Takich propozycji się nie odrzuca. Pojechaliśmy do

417
jego mieszkania, bym mogła zostawić część ubrań. Byłam wtedy po
raz pierwszy w Norwegii. Oczywiście wiele czytałam i słyszałam
o tamtejszym standardzie życia i zamiłowaniu do designu, ale
w mieszkaniu Ivana czułam się jeszcze biedniej niż zwykle.
Wszystko było nowoczesne, równe, wysprzątane i lśniące. Jak
wyjęte z magazynu wnętrzarskiego. Rozpoznałam kilka replik
ważnych dla designu perełek i miałam nadzieję, że to tylko
podróbki. A raczej wmawiałam sobie, że tak jest. Zostawiłam
ubrania, które by mi się nie przydały na chłodnym oceanie
i owinęłam w nie zabrane z Polski pasztety sojowe. Modliłam się
w duchu, żeby ich nie ruszał i nie odkrył mojej tajemnicy. Czułam
się głupio, ale naprawdę zależało mi, by odbyć tę podróż po
kosztach. Nie nastawiałam się na rarytasy, smakołyki i odkrywanie
wypasionych restauracji. To był tylko trening.

Pojechaliśmy do Ulsteinvik, wsiedliśmy na jacht i łowiliśmy ryby.


Wpływaliśmy do portów, żeby kupić więcej piwa i czekolady, a także
by odebrać znajomych Ivana. Następnego dnia wróciliśmy do
Ålesund, a ja do końca wyjazdu cieszyłam się spacerami po
fiordach, autostopowaniem po okolicy, pięknymi zachodami słońca,
przy których jadłam chleb tostowy z pasztetem sojowym. Było
idealnie, mimo że podczas tych spacerów byłam całkowicie sama.
A może właśnie dlatego? Chciałam więcej.

Kolejnym punktem treningu miało być nocowanie w namiocie. Ale


nie mogłam sobie pozwolić na więcej wolnych weekendów, a na
dodatek pogoda w Polsce o tej porze roku nie rozpieszczała.
Pierwsza okazja nadarzyła się dopiero w majówkę, kiedy
niespodziewanie miałam jeden dzień wolny od pracy i zajęć

418
uniwersyteckich. Spakowałam plecak, przypięłam do niego nowo
zakupiony namiot i tramwajem pojechałam do Jelitkowa, mało
znanej dzielnicy Gdańska. Stamtąd pieszo poszłam do Sopotu,
potem do Gdyni, by ponad trzydziestokilometrową wędrówkę
zakończyć w Babich Dołach.

Miejsce było piękne. Spokojna plaża, na której nikogo nie


spotkałam, czysta woda i lasy łączące się z plażą bez przepaści
klifu. Rozbiłam namiot. Wcześniej ćwiczyłam to w domu, więc
znałam najszybszy sposób budowania domku w pojedynkę.
Pozostawało do niego wejść, przetrwać noc i wyjść nad ranem. Tak
banalne zadanie wiele osób powstrzymuje, odpycha i przeraża. Nie
chciałam się poddać lękowi i weszłam do namiotu. Jednak wciąż
brakowało mi odwagi, by zasunąć ostatnią ściankę i odciąć się od
świata na zewnątrz. Wolałam widzieć wszystko wokół, kontrolować,
czy ktoś się zbliża. Siedziałam w namiocie zaraz przy wejściu
i jadłam kolację, nerwowo rozglądając się na boki. Wszystko
robiłam stopniowo. Stopniowo chowałam się we wnętrzu
i stopniowo domykałam namiot, aż wreszcie byłam gotowa do snu.
Jeszcze kilkukrotnie wyszłam wywołana szelestem, urojonym
głosem czy piskiem zwierzęcia. Aż w końcu usnęłam. Obudził mnie
wschód słońca.

W tym poranku było coś wyjątkowego. Czułam się dumna


i silna. Nie sądziłam, że przyniesie mi to tak wiele satysfakcji.
Miałam ochotę zostać na tej plaży jeszcze dobę, dwie, a nawet
tydzień. Jednak musiałam wracać do pracy, w dodatku na poranną
zmianę. Pozostało mi sprawdzić się jeszcze, jeśli chodzi o samotne
autostopowanie za granicą, co zamierzałam zrobić zaraz po obronie
dyplomu.

419
420
CAMINO PORTUGALSKIE

Zawsze przed wyjazdem czuję stres i ogrom adrenaliny nie pozwala


mi spokojnie spać nawet kilka dni przed wyruszeniem w trasę.
Targają mną różne wątpliwości. Niezależnie od odległości i kierunku
wyprawy stres jest zawsze ten sam. Wyobrażam sobie, co się
stanie, jeśli pomylę drogę, przegapię zjazd na autostradzie, utknę
na stacji benzynowej. A co, jeśli padnie mi telefon, przemoknie
namiot, stracę bagaż? Co, jeśli zmarznę w nocy, spotkam dzikie
zwierzę lub przez całą noc będę błąkać się po obcym mieście? Co,
jeśli nie będę mogła dogadać się w obcym języku, złapie mnie
przeziębienie albo co gorsza – choroba żołądkowa? Co, jeśli nie
będę miała gdzie uprać ubrań, nie dopisze pogoda albo pękną mi
w kroku jedyne spodnie? Nie wiem, czy te wątpliwości to robota
serca czy raczej rozumu, ale zostają rozwiane już po przekroczeniu
progu domu. Przecież to wszystko już się wydarzyło kilka bądź
kilkanaście razy. W obliczu takich „problemów” nigdy nie czułam
stresu. Droga ma taką magiczną moc, że sama nas prowadzi i nie
ma czasu na zbyt długie zastanawianie się i analizowanie. To
zabrzmi banalnie, ale naprawdę najważniejszy jest pierwszy krok.
Mimo że wiem, jak irracjonalne są moje obawy, nie mogę
powstrzymać się przed tworzeniem najgorszych scenariuszy. Nie
potrafię się nauczyć odwagi. Tak było i tym razem – ze stresu
owijałam nogę wokół nogi i kręciło mnie w brzuchu. A nawet tym
razem troszkę bardziej niż zazwyczaj, bo byłam sama.

Przebywałam w Niemczech, w bardzo malowniczym miasteczku


Waren, gdzie mieszkali wówczas mój brat i siostra ze swoimi
rodzinami. To tam pracowałam razem z Magdalenką w drodze do

421
Danii. Wielokrotnie był to mój przystanek przed dalszą podróżą na
zachód. Tym razem przygotowywałam się do pierwszej tak długiej
podróży solo. W planach miałam podróż autostopem do Lizbony
i pójście pieszo aż do Santiago, a potem do Fisterry, podążając
śladami świętego Jakuba. To miał być mój drugi raz na szlaku
i wcale się go nie obawiałam, bo jedynym wrogiem była moja
kondycja. To też nie pierwszy raz, kiedy miałam jechać autostopem
do Portugalii, ale wcześniej zawsze ktoś mi towarzyszył.

Dzień przed wyjazdem w internecie przeczytałam informację:


„W H i s z p a n i i z n a l e z i o n o c i a ł o p o r w a n e j w N i e m c z e c h
autostopowiczki”. Zalała mnie fala gorąca. Przeraziłam się i mimo że
nie chciałam, zaczęłam sobie wizualizować sytuację. Jej wejście do
ciężarówki, niepewność… Nie. Chciałam wyrzucić ten obraz z głowy.
I miałam nadzieję, że ta historia nie dotrze do mojej mamy, to nie
był najlepszy moment na takie wiadomości.

Moje pragnienie podróżowania, poznawania ludzi i odkrywania


nowych miejsc jest znacznie silniejsze od zdrowego rozsądku i lęku.
Na szczęście strach mnie nie paraliżuje, ale staje się najlepszym
bodźcem do działania. Zrobiłam to, co zawsze – spakowałam
plecak, jedzenie na trasę, zrobiłam przedwyjazdowe zdjęcie
w lustrze i wyjechałam. Choć brzuch bolał mnie jak nigdy.

Drżenie nóg ustało, gdy znalazłam się na stacji benzynowej na


autostradzie. Teraz dotarcie do Lizbony było formalnością. Skacząc
od stacji do stacji bez pomyłek, potrafiłam dojechać do Portugalii
w trzy dni. Jedyne, czego potrzebowałam, to maksymalne skupienie
i bezbłędność. Jednak to jest nieosiągalne. Mimo sporego

422
doświadczenia wciąż popełniałam błędy. Było ich mniej i lepiej sobie
z nimi radziłam, ale wciąż się zdarzały.

Pierwszy problem samotnej podróży odkryłam już na początku,


gdy potrzeby fizjologiczne zagoniły mnie do toi-toia. Miałam
wyśmienity humor i na pewniaku weszłam do niebieskiej skrzynki.
Dopiero próba obrotu i zamknięcia drzwi sprowadziła mnie na
ziemię. Miałam na sobie czternastokilogramowy bagaż, który
wystawał mi nad głową. Nie mogłam z nim wejść do środka, ale
z wiadomych względów nie powinnam zostawiać go na zewnątrz.
Pęcherz uciskał, więc niespokojnie tuptałam w miejscu, obmyślając
plan. Byłam w szoku – przemyślałam tyle trudności podróżowania
w pojedynkę, a zapomniałam o tak prostej sprawie, jak wchodzenie
do kabin toaletowych i toi-toiów z plecakiem. Porzuciłam
wcześniejszy plan i ile sił w tip-topach pobiegłam do lasu, gdzie
z ulgą zrzuciłam z siebie bagaż.

Na mojej ukochanej autostradzie A2, którą mając szczęście, można


dojechać z Warszawy do Holandii, zatrzymał się pokaźny pick-up. To
ten typ auta, do którego nie sposób wejść z gracją. Szyby były
przyciemniane, więc nie miałam pojęcia, ile osób siedzi w
środku. Otworzyłam tylne drzwi i zobaczyłam mężczyznę. Łysy,
z wytatuowaną szyją, w dresie. Wciąż pamiętałam lekcję, jaką
zafundowali mi czeski Koticzek i polski Puszek, ale poobijana twarz,
podbite oko i złamany nos sprawiły, że szerzej otworzyłam oczy
i uniosłam brwi. Gdyby nie fakt, że z przodu siedziało małżeństwo –
jak się domyśliłam, rodzice chłopaka – prawdopodobnie
skłamałabym, że jadę w innym kierunku, i podziękowała za
podwózkę. Uprzejmy pan powiedział, że jadą do Kolonii, co

423
oznaczało dobre cztery godziny w jednym samochodzie. Zgodziłam
się i wrzuciłam plecak na tył auta. Usiadłam obok chłopaka, którego
ktoś konkretnie skrzywdził. Rany był świeże – na zadrapaniach
wciąż dostrzegałam zaschniętą krew. Zapięłam pasy, uważając,
żeby nie przeszkodzić sąsiadowi, bo siedzieliśmy bardzo blisko
siebie. Na fotelu z drugiej strony leżały piętrowo ułożone walizki,
więc nie mieliśmy zbyt wiele miejsca.

– Where are you from? – usłyszałam po kilkunastominutowej


pogawędce o niczym. Najwięcej odzywał się kierowca, bardzo
podobny do pobitego. Zrozumiałam, że nos chłopaka wcale nie jest
złamany, ale to żart sprezentowany wraz z genami ojca.

– From Poland – odpowiedziałam i już czekałam na chwilę ciszy,


by zapytać, czy kiedykolwiek tam byli. To mój standardowy
nudozabijacz. Potem zazwyczaj słyszę, że nie, a ja mogę
powiedzieć, że faktycznie niewiele osób nas odwiedza w celach
turystycznych. Nieśmieszny żart autostopowiczki.

– No kurde, my też z Polski jesteśmy! Z Białegostoku jedziemy!

To jest irracjonalne, ale przy rodaku czuję się jakoś tak


przyjemniej, bezpieczniej i bardziej „swojsko”. Ucieszyliśmy się
wszyscy i rozmowa zeszła na nowe tory. Pytali mnie o wiele spraw –
przede wszystkim o podróże. Gdy mam zainteresowanych
słuchaczy, mogę opowiadać bez przerwy i właśnie tak było wtedy.
Gradobicie pytań i jeszcze więcej szczegółowych odpowiedzi.
Opowiadałam o Rosji, o poprzedniej pielgrzymce, o kradzieżach,
o tym, jak pojechałam autostopem na Saharę i zimą do Serbii, żeby
uciec od polskich imprez i zaszyć się w małym mieszkanku
w Nowym Sadzie. Opowiadałam, bo przy nich poczułam się
bezpiecznie. Chłopak uważnie mi się przyglądał, a matka co chwilę

424
wytykała, że tylko bójki mu w głowie, a przecież mógłby
podróżować jak ja. Jego rany to faktycznie efekt rozróby w barze,
którą wszczął podczas oglądania meczu w Białymstoku. Jeden
wieczór w Polsce wystarczył, by wrócił do Niemiec z obitym
pyskiem. Na obczyźnie mieszkali od dawna, do Polski pojechali
tylko po mamę, której odwołano lot powrotny. To była bardzo
sympatyczna rodzina i długie godziny w aucie minęły jak
pstryknięcie palcami.

W drodze dostałam wiadomość na Instagramie. Dopiero


zaczynałam tam relacjonować podróże i zazwyczaj było to kilka
kafelków stories po angielsku. Tak poznałam Bustera, szwedzkiego
podróżnika. Okazało się, że w tym samym czasie autostopujemy do
Portugalii. Mieliśmy nadzieję się spotkać. Najnowsza wiadomość
brzmiała: „Jak tam? Ja już jestem pod Kolonią”. Bez żadnych
ustaleń i umawiania znaleźliśmy się w odległości kilkunastu
kilometrów od siebie. Kiedy rodzina, z którą jechałam, zapytała
mnie o dalsze plany, wyznałam, że prawdopodobnie ruszę
w kierunku stacji, gdzie spotkam się z nieznajomym z internetu.
Chętnie mi w tym pomogli i dowieźli mnie pod wskazany adres. To
była naprawdę sympatyczna rodzina i cieszyłam się, że tak się
zaangażowali. Podarowali mi mocno nawilżający krem na oparzenia
słoneczne i wyściskali mnie na pożegnanie. Jak się potem okazało,
to nie było nasze ostatnie spotkanie. Jeszcze w tym samym roku
odezwali się do mnie akurat, gdy znalazłam się w trudnej
autostopowej sytuacji na stacji w okolicy Kolonii! Ich syn przyjechał
i zabrał mnie do swojego domu rodzinnego, gdzie spędziliśmy
przemiły wieczór.

425
Buster czekał na mnie przed wejściem do małej kawiarenki.
Najpierw przyglądał się z daleka i dał mi chwilę na pożegnanie
Polaków, ale gdy tylko odjechali, podbiegł do mnie w podskokach.
Objął mnie mocno i lekko uniósł, by potem okręcić się ze mną kilka
razy. Nie wierzyłam, że ten chłopak przede mną stoi. Trochę niższy
i chudszy niż mi się wydawało, ale z tym samym uśmiechem
i błyskiem w oku. Buster i Dodo! Byłam zachwycona tym
spontanicznym spotkaniem.

Zabraliśmy nasze ogromne bagaże i ruszyliśmy do pobliskiego


parku. Było tam bardzo zielono, pusto i cicho. Kawałek
przystrzyżonego trawnika, a dalej po prostu dziko rosnący las i łąki
poprzecinane kamiennymi ścieżkami. Nie było tam miejsca na
kolorowe kwiaty, sadzone tak, by układały się w symbol miasta albo
jego nazwę. Wszystko rosło dziko i chaotycznie. Nie brakowało
powalonych gałęzi, ale też pokrzyw i paproci. To było idealne
miejsce na nocleg, poza tym nie mieliśmy ochoty na długi spacer.
Chcieliśmy spokojnie usiąść i się poznać.

426
Buster pochodził ze Szwecji, ale większość życia spędził
w podróży. Na jego profil trafiłam dzięki kolorowemu garniturowi,
który przywiózł z Afryki. Poszedł w nim na wesele znajomych. Tak
wyróżniał się w tłumie szarych ubrań, że przejrzałam jego profil
i zostałam tam na dłużej. Podobała mi się jego energia. Już
wcześniej dużo ze sobą pisaliśmy, zwłaszcza gdy zaproponował mi
połączenie sił i wspólną autostopową podróż z Portugalii do Indii.
Odmówiłam, bo na pulpicie mojego komputera widniał już bilet do
Bangkoku, ale mieliśmy nadzieję, że uda nam się spotkać w Azji.
W Indiach, Birmie, a może Wietnamie. Niestety wypadek –
potrącenie przez auto – pokrzyżował jego plany. Buster nie był
w stanie chodzić i został uwięziony w Holandii na kilka miesięcy, co
na jakiś czas uniemożliwiło tak daleką podróż z plecakiem. Ruszył
do Portugalii, jak tylko odstawił kule ortopedyczne i zaczął
samodzielnie stawiać kroki. Było to możliwe dzięki długiej
rehabilitacji.

Teraz poruszał się tak energicznie, że w życiu bym nie


powiedziała, iż coś z jego nogą było nie tak. Dopiero gdy podwinął
nogawkę i pokazał mi blizny po operacji, zrozumiałam, że nie był to
drobny wypadek, a poważna sprawa.

– Co myślisz o tym miejscu? – Buster wskazał niewielką


polankę wśród gęstych drzew. Nie byłam wybredna. Przystałam na
propozycję i chwilę później rozbijaliśmy namioty. Jego był znacznie
bardziej wypasiony od mojego zielonego Arpenaza, ale przywykłam
do tego. Już się nie przejmowałam, że ktoś wygląda „bardziej
profesjonalnie” niż ja. Grunt, że wystarczało mi to, co posiadałam,
i że sobie ze wszystkim radziłam.

427
Rozpaliłam ognisko, a Buster zajął się przygotowywaniem
posiłku. Coś w tym jest, że w podróży obowiązki dzieli się inaczej
niż na co dzień. Ja w trasie nie gotowałam, zdarzało mi się to
jedynie sporadycznie. Cieszyłam się, że wyjątkowo nie muszę
zmywać naczyń, kroić warzyw, co drugi dzień biegać do sklepu
z listą zakupów i planować, co kiedy ugotuję. W podróży miałam
wakacje również od tego. Jadłam kanapki i zimne posiłki, ale nie
przeszkadzało mi to. Natomiast większość mężczyzn, których
spotkałam w trasie, gotowała na potęgę! I to jak gotowali! Na
pewno jednym z powodów było to, że nie wytrzymaliby na mojej
diecie, więc nosili garnki, patelnie, kilkanaście rodzajów przypraw,
makarony, kasze i warzywa. Nie jedli byle czego, tworzyli wymyślne
dania. I żaden z nich nie pozwalał mi chwycić za nóż. Dzięki coraz
częstszej obecności podróżujących mężczyzn w moim życiu
zaczęłam zauważać przyjemność, jaka płynie z takiego wieczornego
rytuału.

Na ogniu gotowała się woda. Buster dorzucił do niej kuskus,


a następnie pokrojone w kostkę warzywa i pomidory. Doprawił to
z taką precyzją, jakby szczypta papryki miała zmienić smak
potrawy, bo kilka razy cofał rękę po więcej przyprawy. Do garnka
wpadała wtedy znikoma ilość, ale mój kolega był zadowolony.
Faktycznie, danie przygotowane w jednym garnuszku było
przepyszne. Zajadaliśmy się ze smakiem i rozprawialiśmy na różne
tematy, a przede wszystkim dziwiliśmy się, że jesteśmy razem.
Mogliśmy się dotknąć.

Dym ogniska odstraszał komary, ale nie do końca skutecznie,


więc poszliśmy spać znacznie wcześniej, niż mieliśmy ochotę, za to
wstaliśmy o świcie. Kiedy wyszłam z namiotu, Buster już kucał

428
przy ogniu. Miał rozczochrane włosy, założył wzorzyste spodnie
i seledynowy polar zapięty pod szyją. Dźwięk zamka namiotu
sprawił, że odwrócił się w moją stronę. Nalał do kubka gorącą kawę
i przyniósł mi do namiotu. Takie poranki to ja rozumiem!

Byliśmy w miasteczku w okolicach Kolonii i po raz kolejny


musieliśmy wciskać się na odpowiednią autostradę. A przecież
miałam z niej wcale nie zjeżdżać. Żeby skorzystać z porannej
toalety, wybraliśmy się na stację, na której spotkaliśmy się dzień
wcześniej. Siedziałam na kanapie obok ekspresu do kawy, podczas
gdy Buster korzystał z dobrodziejstw ciepłej bieżącej wody.

– Hello! – przywitała się kasjerka. Miała miłą twarz i pięknie się


uśmiechała.

– Hello – odpowiedziałam, starając się uśmiechnąć choć


w połowie tak sympatycznie. Miałam obawy, że stwierdzi, iż to
miejsce nie jest przystosowane do porannej kąpieli, i wyprosi nas
ze stacji. Jednak zamiast tego usiadła obok mnie i zaczęła
rozmawiać.

– Skąd jesteście? – zapytała.

– Cóż. Ja pochodzę z Polski, a Buster ze Szwecji. Jedziemy


razem do Portugalii, choć poznaliśmy się wczoraj, właśnie tutaj. –
Czasem skróty moich opowieści brzmiały tak mało prawdopodobnie,
że sama ledwo sobie wierzyłam.

– To niesamowite! – powiedziała akurat, kiedy z toalety wyszedł


pachnący Szwed. – Chcecie kawy? Na koszt firmy!

429
Nie mogliśmy odmówić. Okazało się, że kobieta jest właścicielką
stacji i po chwili postawiła przed nami dwie duże kawy oraz
croissanty z czekoladą.

Na stację przyszedł zgarbiony, zmęczony staruszek, którego


ciągnął i pośpieszał uwiązany na smyczy mały york. Zwierzak był
bardzo energiczny i piskliwie poszczekiwał. Kobieta podeszła do
staruszka i chwyciła go pod pachą, by pomóc mu dołączyć do
towarzystwa. Wszyscy tam się znali, to było małe miasteczko.
Właścicielka stacji przyjaźnie witała każdego klienta i nim go
obsłużyła, zamieniała z nim kilka zdań. Rozmawiali o pracy, rodzinie
i dzieciach. Takie krótkie sympatyczne rozmowy, idealne na
początek dnia, by uczynić go lepszym. Staruszek zjadł i wypił
dokładnie to samo co my. Niestety nie mówił po angielsku, więc
właścicielka stacji była naszym tłumaczem. Po dłuższej konwersacji
okazało się, że staruszek za chwilę odjeżdża w tym samym
kierunku co my i możemy się z nim zabrać, jeśli będziemy trzymać
jego pieska na kolanach.

Gdy wyszliśmy z budynku stacji, ujrzałam kampera. Takiego


starego, nie wypasionego i nowoczesnego. Był rozklekotany i lekko
zardzewiały, bardzo oldschoolowy. Dokładnie taki, jakiego
chciałabym mieć. Oczywiście gdyby ktoś chciał mi podarować
najnowszy, ekskluzywny model, nie odmówiłabym, ale pewnie
prędko bym go sprzedała, by sprawić sobie takiego
trzydziestolatka.
Moją uwagę przykuł napis z tyłu: „Fisterra”. A przecież właśnie
do Fisterry zmierzałam!

430
– Fisterra! – krzyknęłam, nie kontrolując tego. Buster nie miał
pojęcia, o co chodzi, ale para siedząca w kamperze to usłyszała.
Spojrzeli na mnie, a ja w popłochu im pomachałam i odwróciłam
wzrok. Chyba przesadnie podekscytował mnie ten mały napis. Był
znakiem, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Dodało mi to otuchy.

Buster z papieru z mojego pamiętniczka kręcił blanty. Bez trudu


kruszył w palcach wysuszone zioło i układał je na kartce. W ustach
trzymał zrolowany kawałek tektury. Słońce świeciło nam w oczy, ale
to nie przeszkadzało mu wysoko trzymać zwróconą w moją
stronę głowę. Mrużył oczy i opowiadał niestworzone historie
o swoich podróżach. Było mi tak dobrze! Mieliśmy przerwę od
autostopowania. Byliśmy na wyjeździe ze stacji benzynowej, ale
zalegliśmy na trawniku w słońcu. Leżałam i leniwie chwytałam
promienie, podczas gdy Buster próbował pozbyć się kłopotliwego
bagażu.

Trochę trwało, nim byliśmy ponownie zdolni do łapania okazji.


Wstałam i nie zdążyłam jeszcze dobrze otrzepać tyłka z trawy, gdy

431
zobaczyłam zbliżającego się kampera. Tego samego, który godzinę
wcześniej wywołał we mnie tyle emocji. Nieśmiało wystawiłam
kciuk. Na takie auta zazwyczaj nie było co liczyć. W większości
przypadków były załadowane po sufit, miały komplet pasażerów
albo zwyczajnie pasażerowie chcieli spędzać wakacje samotnie.
Dlatego nie mogłam uwierzyć, gdy trzydziestoletnia „Fisterra”
zatrzymała się tuż przede mną.

Przez szybę od strony pasażera wychyliła się kobieta.


Blondynka w średnim wieku. Swoim wizerunkiem idealnie pasowała
do pojazdu. Była ubrana w zwiewną koszulkę o barwie słomy. Miała
kilka wisiorków, kilkanaście bransolet, a na palcach pierścionki
z ogromnymi kamieniami. Blond włosy u góry odkrywały
ciemniejsze odrosty.

– Macie narkotyki? – zapytała.

Nie ukrywam, że zaskoczyło mnie to pytanie. Proszono mnie już


o paszport, pytano o cenę, o pochodzenie, ale nikt nigdy nie
zapytał, czy mam narkotyki.

– W zasadzie to już nie – odpowiedział Buster zgodnie


z prawdą. Ja bym się nie odważyła na takie wyznanie, ale wtedy
szczerość popłaciła. Kierowca wstał z fotela i otworzył nam drzwi
z tyłu. Wsiedliśmy i… zostaliśmy na dłużej.

432
– Czemu Fisterra?

– Tam się poznaliśmy, zaraz po tym, jak zakończyłam swoją


pielgrzymkę.

Byłam w szoku. Zbyt wiele rzeczy się zgadzało. Ans i Herman


byli tak samo zaskoczeni jak ja, a Busterowi musiałam jeszcze
sporo wytłumaczyć. Ans i Herman pochodzili z Holandii. Oboje na
emeryturze i w swoim odczuciu wolni. Podróżowali kamperem
każdego lata. Tym razem jechali nie tylko do Francji, ale również do
Hiszpanii. Tak im się spodobała zbieżność naszych doświadczeń, że
zaproponowali nam wspólną podróż w zamian za gotowanie. To była
idealna propozycja.

Rozłożyliśmy się na łóżku i odpoczywaliśmy. To była


najwygodniejsza podwózka w naszym życiu! Leżeliśmy obok siebie

433
i patrzyliśmy przez tylną szybę na wyprzedzające nas auta.
Jechaliśmy nie więcej niż siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, ale
nie śpieszyło nam się aż tak, by odpuścić sobie taką rozrywkę. Jak
dzieciaki z podstawówki jadące na szkolną wycieczkę machaliśmy
do kierowców aut za nami. Wszyscy reagowali uśmiechem,
a niektórzy posyłali nam znak pokoju, wyciągając dwa palce
układające się w literę „V”. Niektórzy trąbili, jeszcze inni śmiali się
z otwartymi buziami. Czuliśmy się jak hipisi, członkowie słabego
bandu, podróżnicy w czasie. Mieliśmy z tego dużo frajdy.
Potrzebowaliśmy trzech godzin, żeby się znudzić. Wówczas
padliśmy po przeciwnych stronach łóżkach i zajęliśmy się swoimi
sprawami – ja pisałam pamiętnik, a Buster czytał książkę. Lubię
patrzeć na czytających, zwłaszcza gdy już kończą książkę.
Towarzyszą temu niesamowite emocje. Buster był w połowie, ale
zachodzące słońce znikało i pojawiało się na jego twarzy. Co chwilę
odrywałam wzrok od własnych słów, żeby mu się poprzyglądać.
Obserwowała nas też Ans i co kilka minut robiła zdjęcie.

– Byliście kiedyś w Paryżu? – zapytała. Buster oderwał się od


książki i pokręcił głową.

– Byłam kilka razy, ale nie przepadam. Jest dla mnie za duży.

Ans i Herman, słysząc to, przybili sobie piątkę.

– Paryż? Łeee! – powiedzieli jednocześnie. – W takim razie


pojedziemy na obrzeża.

Wjeżdżaliśmy do miasta tym samym tunelem, który


przekraczałam jako osiemnastolatka. Wówczas ekscytacja wzięła
górę i czułam coś zupełnie innego. Wtedy spełniałam swoje
marzenie, a teraz jechałam przez miasto, które było dla mnie łatwo

434
dostępne i niezbyt ciekawe. Paryż mnie nie porywał, jego
przedmieścia były znacznie bardziej ekscytujące. Teraz to był tylko
Paryż. Zdecydowanie lepsze miałam towarzystwo.

Leżeliśmy na plecach obok siebie, a nogi zwisały nam z łóżka.


Obserwowaliśmy latarnie, znaki, kamienice. Z daleka ujrzałam
wieżę Eiffla. Podobała mi się nasza obojętność. Byliśmy szczęśliwi
i nie przejmowaliśmy się, gdzie jesteśmy. Śmialiśmy się, aż bolały
nas brzuchy. Ans śmiała się razem z nami. Znowu czułam się jak
dziecko. Starszy o dziesięć lat Buster najwyraźniej czuł to samo.

Podnieśliśmy głowy dopiero, kiedy poczuliśmy nagłą zmianę


nawierzchni. Asfalt zamienił się w wyboistą drogę, a my nagle
znaleźliśmy się w szczerym polu. Spokojnie można by komuś
wmówić, że jesteśmy na Kaszubach. Wszędzie pola, które
przecinały rowy i wąskie polne dróżki. Do tego kilkanaście
liściastych drzew. Postanowiliśmy się tam zatrzymać. Ja i Buster
ponownie rozbiliśmy swoje namioty, a Herman wyjął z kampera

435
krzesła i stół. To była dla mnie zupełna nowość, w odróżnieniu od
Paryża. Nigdy wcześniej nie podróżowałam takim autem, więc
zachwycał mnie każdy szczegół, zaczynając od figurki Volkswagena
T3 na desce rozdzielczej aż po ułożenie sztućców. W tym pozornym
chaosie była doskonała organizacja.

Zgodnie z obietnicą przygotowaliśmy kolację. Tym razem Buster


pozwolił, bym mu pomagała, ale wciąż dowodził, za co byłam mu
wdzięczna. Gotowanie dla obcych ludzi mnie stresowało. Wszystko,
co sama lubię jeść, jest „zbyt”: zbyt słone, zbyt ostre, zbyt słodkie.
Dobrze było mieć przy sobie szefa, który stopował mnie przed
dodaniem kolejnej ogromnej szczypty ostrej papryki. W tym czasie
Ans i Herman odpoczywali na leżakach, trzymając się za ręce.
Obserwowałam ich z wnętrza kampera i rozmarzyłam się. W ich
wieku chciałabym być tak szczęśliwa i kochana.

Po smacznej kolacji Herman wzniósł toast. Z czeluści


samochodu wygrzebał butelkę niemieckiej wódki i polał każdemu
z nas w tekturowy kubeczek. Niewiele dzieliło nas od radosnych
tańców. Ans wyciągnęła głośnik i włączyła piękne piosenki Rising
Appalachia. Podobały mi się jej ruchy. Nikogo nie naśladowała, to
nie był układ ani próba wpasowania się w kanon. Muzyka ją
opanowała i nią kierowała. Jej dłonie falowały i spokojnie przenosiła
ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Ja nie potrafiłam się tak
rozluźnić w tańcu. Zawsze miałam wrażenie, że wyglądam
pokracznie, i sztywniałam. Bałam się, że kogoś rozbawię albo ktoś
stwierdzi, że średnio mi to wychodzi. Jednak Ans świetnie się
bawiła, tańcząc. I to było najważniejsze. W końcu wstałam i mimo
wewnętrznego oporu spróbowałam się rozluźnić. Na początku moje
ciało protestowało i kolana uginały się nierówno, ale im dłużej się

436
kołysałam, tym lepiej się czułam. I nikt nie reagował. Bo kogo to
mogło obchodzić? Kręciłam się wokół własnej osi, unosiłam dłonie
i śmiałam się jak zwykle. Wkrótce dołączyli do nas mężczyźni,
którzy inaczej podchodzili do samotnych pląsów i próbowali
poderwać nas do bardziej tradycyjnego tańca. Nie opierałyśmy się
i już po sekundzie tańczyliśmy w dwóch parach. Impreza trwała
w najlepsze. Z dala od świateł miasta, w szczerym polu, obok
trzydziestoletniego kampera poruszaliśmy się w rytm muzyki.
„Chciałabym mieć kiedyś stare auto” – pomyślałam, nie
podejrzewając, że moje marzenie spełni się tak szybko.

– Czym jest to camino? – zapytał Buster kolejnego dnia. Znowu


leżeliśmy na łóżku, ale tym razem przyglądaliśmy się zakochanej
parze na przedzie kampera.

– Pokażę ci coś – zaproponowałam. Wyjęłam z nerki telefon


i włączyłam mu krótki film z Hontanas, na którym Francuz
o poranku śpiewa mi Sail Away. – W wielkim skrócie to jest camino.

Buster długo oglądał nagranie, a potem opowiedziałam mu


o świętym Jakubie, o Santiago, o paszporcie pielgrzyma i ludziach,
których można tam spotkać. Podczas opowiadania byłam tak
stęskniona za trasą, że miałam łzy w oczach. Gestykulowałam
i mówiłam bez końca. Buster uważnie mi się przyglądał i chwytał
każde ze słów.

– Wiesz… To jest po prostu niesamowite. Najlepsze, czego


doświadczyłam – zakończyłam.

Buster rozłożył mapę i poprosił, bym nakreśliła na niej swoją


trasę.

437
– Zacznę w Lizbonie. W katedrze kupię paszport i stamtąd będą
mnie prowadziły żółte strzałki oraz muszelki – tłumaczyłam. – Dalej
pójdę do Sacavém, potem Santarém, Golegã… – Palcem sunęłam
po mapie. – W Goledze najprawdopodobniej ruszę w stronę Tomar,
bo nie chcę wchodzić do Fatimy…

– Fatimy?! – zapytał Buster. Mina mu zrzedła. – Fatimy? –


powtórzył.

– Tak… Nie chcę iść do Fatimy, bo okrężna trasa jest bardziej…

– Nie, nie! Nie o to chodzi. Naprawdę trasa prowadzi do Fatimy?

Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, i dlaczego nagle tak się


obruszył. Siedział już wyprostowany, więc automatycznie też lekko
się podniosłam. Sielanka minęła.

– Muszę ci coś opowiedzieć – zaczął.

I opowiadał, a słuchało się go bardzo przyjemnie. Opowieść


dotyczyła jego wypadku. Przyjęliśmy poważniejsze pozy – zamiast
leżeć siedzieliśmy naprzeciw siebie ze skrzyżowanymi nogami.

– To zabrzmi dziwnie, ale sądzę, że Fatima mnie uratowała.


Znaczy… nie ja to wymyśliłem. Powiedziała mi to bliska osoba…

Zakręcił się w swojej wypowiedzi. Widziałam, że głupio mu


o tym wspominać, że nie jest pewien, jak zareaguję na takie
wyznanie. Próbowałam go wesprzeć i skłonić do wyznań.

– Moja babcia zawsze mówiła o Fatimie. Jakoś tak była


zaangażowana w tę historię. Dała mi kiedyś taki medalik i nosiłem
go na nadgarstku. Tego dnia przechodziłem przez ulicę i… – wziął
głęboki oddech i spojrzał na mnie w sposób, który mógł jedynie
oznaczać, że powie teraz coś dziwacznego, w co prawdopodobnie

438
nie uwierzę – poczułem, że ktoś złapał mnie za nadgarstek i zerwał
mój rzemyk.

Zaśmiał się nerwowo. To ostatnie powiedział bardzo szybko.

– Odruchowo się odwróciłem, bo myślałem, że ktoś mnie


zaczepia, ale nikogo tam nie było. I wtedy poczułem uderzenie.
Auto uderzyło tylko w nogę, którą wysunąłem do przodu. Kierowca
nawet się nie zatrzymał, odjechał jak najprędzej… Rozumiesz…
Gdybym się nie zatrzymał i zrobił jeden krok więcej… – mówił coraz
szybciej. – Do tego ta ręka, ręka Fatimy, dotknięcie, medalik od
babci i teraz ty pojawiasz się znikąd i mówisz mi o trasie, która
prowadzi do Fatimy. Nie wiem już, co myśleć.

Sama również nie wiedziałam, co o tym sądzić. Nie należę do


osób religijnych i trudno mi uwierzyć w podobne znaki, ale jakaś
część mnie chciała widzieć w tym prawdę. Nie uznawać ich za
zwykłe przypadki i zbiegi okoliczności. Nawet jeśli był to tylko
kolejny przypadek, jak to, że kamper nazywał się jak miejsce, do
którego zmierzałam, miło było nadać temu jakąś mistyczną
otoczkę. Wcale się nie dziwiłam, że Buster wierzy w opiekę babci,
Fatimy i w to, iż właśnie dostał kolejny znak. W niczym to nie
szkodziło.

Położył się i długo rozmyślał, nim zasnął.

439
Kolejny dzień z Ans i Hermanem mijał bardzo leniwie i spokojnie.
Zatrzymaliśmy się nad rzeką, której nurt wyniósł mnie dalej niż
powinien, piliśmy dużo kawy i robiliśmy wiele przerw. Sunęliśmy
autostradami najwolniej ze wszystkich, popijając sok
marchewkowy. Zrobiliśmy też duże zakupy na kolację i znaleźliśmy
przyjemne miejsce nad jeziorem do biwakowania. Znowu pośrodku
niczego. Zaparkowaliśmy i już po raz trzeci przygotowywaliśmy się
do gotowania kolacji. Buster ufał mi coraz bardziej, bo pozwalał już
decydować o dodawanych warzywach. Jako przystawkę podaliśmy
soczystego arbuza i zimne piwo. Herman był zachwycony. Podczas
wieczornego krzątania i porządków nasi holenderscy towarzysze
mieli czas na romantyczne spacery we dwoje.

Nie byli ze sobą od lat. Oboje mieli już za sobą nie do końca
udane małżeństwa. Odchowali dzieci i dopiero wtedy ich drogi się
połączyły. Ale jak się połączyły! Pasowali do siebie jak dwie połówki
jabłka. Uzupełniali się i biła od nich miłość. Traktowali nas jak
własne dzieci i czuliśmy się jak członkowie szalonej amerykańskiej
rodziny podróżującej drogą 66.

– Nigdy nie jest za późno na miłość – powiedziała pewnego


wieczoru Ans.

Po kolacji położyliśmy się na trawie i rozpoczęliśmy krótki rytuał


rozciągania. Herman przyglądał się nam z wygodnego leżaka. Nie
była to joga ani pilates, tylko efekt naszej wspólnej kreatywności.
Wyginaliśmy plecy do tyłu, żeby potem skulić się, robiąc koci
grzbiet. W tych okolicznościach przeżywaliśmy to o wiele
przyjemniej. Skończyliśmy dopiero, gdy przez arbuza musieliśmy
skorzystać z toalety.

440
To było kolejne trudne pożegnanie. Ans i Herman zatrzymali
kampera na stacji benzynowej i przytuleni patrzyli, jak odchodzimy.
Machali nam, dopóki nie zniknęliśmy za gęstym żywopłotem.

Między nami zaczęły się pojawiać pierwsze zgrzyty. Kolejne dni


spędziliśmy, przemierzając północne wybrzeże Hiszpanii. Na dwie
noce zatrzymaliśmy się na trasie. Spaliśmy pod gołym niebem,
rozpalaliśmy ogniska, gotowaliśmy i przyrządzaliśmy kawę. Jednak
zaczęliśmy się nawzajem irytować. Nie mogłam znieść tego, jak
wolno reaguje Buster. Nie lubiłam na niego czekać, tego, że rano
musi zaparzyć kawę w specjalnym sprzęcie. Nie mogłam patrzeć,
jak rozkręca zaparzarkę i delikatnie kładzie każdy z jej elementów
na innym kamieniu, a potem składa w taki sposób, jakby miał do

441
czynienia ze Świętym Graalem. Trwało to w nieskończoność i co
rano irytowałam się ślimaczym tempem swojego towarzysza. Kiedy
on małymi łyczkami popijał kawę, ja już byłam umyta, spakowana
do drogi i czekałam, aż ruszymy. Moja irytacja była tym większa, że
naprawdę nie mogłam się doczekać Lizbony i szlaku. Gdyby nie
spotkanie z Busterem, dojechałabym tam w trzy dni, tymczasem
z nim podróż przedłużyła się do tygodnia, a wciąż byliśmy daleko od
celu.

Do tego dochodziły inne autostopowe techniki. On lubił łapać


stopa, gdziekolwiek się dało, ja wolałam, gdy kierowca miał
wystarczająco dużo miejsca, by zjechać. Spieraliśmy się o to, ale
najczęściej po prostu milczeliśmy. Byliśmy sobą zmęczeni.

Dotarliśmy do Galicji, która oczywiście powitała nas deszczem.


Kierowca zapytał, dokąd nas podwieźć. Pokazałam mu pierwsze
lepsze miejsce na mapie, więc zjechał z autostrady i zaparkował
pod barem. Buster tego wieczoru szczególnie działał mi na nerwy,
więc jedynym, na co miałam ochotę, było położenie się we własnym

442
namiocie. Od kilku dni sypialiśmy pod gołym niebem lub w jednym
namiocie, bo tak było wygodniej, ale przez to pozbawiłam się
choćby sekundy samotności. A bardzo tego potrzebowałam.

– Chodźmy do baru na piwo! – zaproponował Buster. Irytował


mnie nawet jego wieczny optymizm i to, że nie potrafi się na mnie
wkurzyć. Myślę, że głośna wymiana opinii zniwelowałaby to
napięcie. Ale on był uśmiechnięty, radosny i co najgorsze – stale
o mnie dbał. Nieustannie pytał, czy wszystko u mnie w porządku. Ta
troska przekraczała moją granicę komfortu. Na myśl o tym, że chce
usiąść i pić piwo, przewróciłam oczami. Zauważył to. Chyba po raz
pierwszy dostrzegł, że coś mi nie odpowiada w jego towarzystwie.

– Nie chcesz?

– No chodźmy już! – Poczułam się jak okropna partnerka, a nie


towarzyszka podróży. Zabrzmiałam strasznie, jakbyśmy byli
niekochającym się małżeństwem, jakbym była żoną, która nie
pozwala mężowi na wyjście z kumplami! „Co się ze mną dzieje…”

Weszliśmy do środka i czym prędzej skryłam się w toalecie.


Przemyłam twarz zimną wodą i spojrzałam w lustro. Musiałam się
uspokoić, nabrać pokory. „Buster jest cudownym, pomocnym
człowiekiem, nie zasługuje na taką opryskliwość”. Wzięłam głęboki
wdech i opuściłam cuchnącą toaletę.

Buster siedział na zewnątrz i miał już zamówione dwa piwa.


„Jestem straszna”, pomyślałam. Jestem nerwusem, zdaję sobie
z tego sprawę. Zrozumienie własnych emocji jest trudne
w normalnych warunkach, ale gdy dochodzi do tego podróżnicze
zmęczenie, to walka z wiatrakami. Buster patrzył na mnie

443
proszącym wzrokiem – pewnie starał się zrozumieć, o co właściwie
mi chodzi. Usiadłam obok i złapałam go za ramię.

– Przepraszam, jestem zmęczona.

Nic nie odpowiedział, tylko z uśmiechem wręczył mi talerzyk ze


słonymi orzeszkami. „Złoty chłopak, jeszcze gorzej”. Zamówiłam dla
nas po kolejnym piwie na ostudzenie emocji. Siedzieliśmy w ciszy,
ale czułam, że napięcie ustępuje.

– Skąd jesteście? – zapytał ktoś za nami. Odwróciłam się


z miną odpoczywającej wredoty.

Za nami siedziała para. Siwobrody, opalony mężczyzna miał na


sobie koszulkę w tęczowych barwach. Obok siedziała Hiszpanka
z typowym dla tutejszych dziewcząt bardzo szerokim uśmiechem,
ubrana w najzwyklejszą szarą bluzę, spodenki do kolan i różowe
crocsy. Już na pierwszy rzut oka wyglądali na bardzo pozytywnych
ludzi. Pili to samo co my i gestem wymusili niemy toast.

Nie najlepiej mówili po angielsku, ale bardzo się staraliśmy


i wspólnymi siłami jakoś się porozumiewaliśmy. Kupiliśmy kolejne
piwo, a wtedy zakres naszego słownictwa gwałtownie się poszerzył.
Cieszyło mnie nowe towarzystwo, dzięki któremu odzyskiwałam
dawną energię. Pytali nas o wspólną drogę. Wspominaliśmy
z Busterem nasze zaskakujące spotkanie, podróż kamperem oraz
pływanie w rzece. Mówiliśmy o autostopowej podróży skradzionym
autem, o tym jak Buster postanowił namalować tęczę jednym,
niebieskim markerem. Historia za historią. Potem o jego
kąpieli w morzu nago i gapiach obserwujących blade pośladki.
Opowiadaliśmy o tym, jak pękły mi jedyne spodnie, gdy
próbowałam zapozować do zdjęcia, robiąc słowiański przykuc. Jak

444
na śmietniku znaleźliśmy walizkę i naprawiliśmy ją sznurówką tylko
po to, żeby przetransportować w niej wino, które chcieliśmy wypić
na plaży. Mieliśmy z tego tygodnia bardzo dużo wspomnień i kiedy
tak opowiadałam o naszych przygodach, dotarło do mnie, jak
bezsensowna była moja agresja. To nie tak, że nie lubiłam Bustera.
Po prostu potrzebowałam chwili dla siebie albo właśnie rozmowy
z kimś innym, nie tylko z nim. Buster przyglądał mi się, kiedy
opowiadałam o noclegu w Debie, w Kraju Basków, i widziałam, jak
cieszy go, że wrócił mi optymizm.

Odwróciłam się do niego i ułożyłam usta w słowa „I’m sorry”.


Zrozumiał.

Carlos i Marta zaprosili nas do swojego dużego mieszkania.


Najważniejszy był tam balkon z hamakiem i widokiem na
podświetlony most w Domayo. Na tym balkonie dokończyliśmy nasz
wieczór, a Buster wrócił do swojego zadania związanego
z rolowaniem. Marta podarowała mi słownik hiszpańsko-angielski,
bo akurat wtedy nauka hiszpańskiego była moim priorytetem.
Jednak najbardziej ucieszyło mnie to, że wręczyła mi czysty
ręcznik, zaprowadziła mnie do łazienki i pozwoliła użyć wszystkich
swoich kosmetyków, a miała ich mnóstwo! Nie musiała mnie
namawiać. Na mojej głowie wylądował nie tylko szampon, ale też
odżywka i maska. Ciało mydliłam dłużej, niż potrzebowałam,
a potem oblałam je aksamitnym mleczkiem kokosowym. Marta
i Carlos również byli podróżnikami i doskonale znali ludzkie
potrzeby po kilku dniach nocowania poza domem. Przygotowali
nam ogromne miękkie łóżko, na którym usnęłam w sekundę.

445
Znacznie trudniej było mi się z niego podnieść następnego ranka
i kontynuować autostopowanie. Do Lizbony.

– Też przejdę ten szlak – powiedział Buster. Moja mina musiała


mówić wszystko, bo szybko dodał: – Spokojnie, ruszę dzień po
tobie.

Minął mi żal do Bustera, ale naprawdę pragnęłam być już sama,


zwłaszcza na szlaku. Taka miała być ta podróż – samotna. A tak
naprawdę nie miałam jeszcze okazji poczuć samotności, dlatego
z utęsknieniem wyczekiwałam najbliższych dni i niecierpliwie
wierciłam się na wylotówkach, czekając na ostatnią podwózkę do
stolicy.

„La, la, la, laala, take me to church!”

– Pójdę do Fatimy. Czuję, że muszę. Pamiętasz historię o moim


wypadku? – Pokiwałam głową. – Myślę, że powinienem to zrobić
i na swój sposób podziękować za to, że nadal żyję. Nie wierzę, że
spotkaliśmy się przypadkowo. Nie zeświruj teraz, ale myślę, że
spotkaliśmy się, byś mi powiedziała o tym szlaku. A opowiadałaś
o tym tak, że wiem, że niczego bardziej nie potrzebuję. To będzie
też test dla mojej nogi. To tylko sto pięćdziesiąt kilometrów.

Byłam wzruszona. Jego szczerością i tym, że ujął mnie


w centrum tej historii. Nie wiem, czy pojawiłam się w jego życiu po
to, by poszedł do Fatimy w podzięce za uratowanie życia, ale byłam
przekonana, że nie pożałuje swojej decyzji. Camino naprawdę jest
Drogą Życia.

446
Dojechaliśmy do Lizbony i stanęliśmy pod katedrą. To był koniec
wspólnej podróży. Tu mieliśmy się rozstać i pójść w jedną stronę,
ale osobno. Weszliśmy do świątyni, zachowując należytą ciszę.
Zachwycało mnie, jak otoczenie wpływa na zachowanie ludzi. Tutaj
byłam opanowana i poważna, czego nie można powiedzieć o mnie
leżącej na łóżku w starym kamperze. Zapłaciłam za dwa credenciale
i jeden wręczyłam Busterowi.
Wyszliśmy i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie.

– Zjesz ze mną drugie śniadanie czy masz mnie już dość? –


zapytał.

– Zjem – odpowiedziałam, bo chęć pozostania z nim była


równie silna jak pragnienie podążania za żółtymi strzałkami.

W malutkim sklepie kupiliśmy pieczywo, ser i kilka owoców,


a także puszkę piwa Sagres. Wtedy to słowo jeszcze nic mi nie
mówiło. Wypiliśmy je, siedząc na ziemi w jednej z alejek. Nad nami
powiewały kolorowe chorągwie, a ludzie przyglądali się nam
z ciekawością.

Kiedy byłam gotowa, wstałam i bez zbędnych słów założyłam


na plecy swój bagaż. Buster również wstał. Uściskałam go tak
mocno, jak on mnie na stacji w Kolonii.

– Buen camino – powiedziałam. Czułam dumę, że to ode mnie


pierwszy raz usłyszał te słowa, bo wiem, jakie to ważne.

Odwróciłam się do niego jeszcze raz szybko, by nie widział


moich łez. „Buen camino, Dodo”.

447
Opuszczenie Lizbony nie należało do najprostszych.
Podejrzewam, że część strzałek z biegiem czasu znikała pod graffiti,
część była zdejmowana z innymi znakami, część została
zamalowana, a pozostałe po prostu starły się lub wyblakły przez
lata. Dlatego błądziłam, kręciłam się mieście i traciłam nadzieję na
jego opuszczenie.

– Co tu robisz? – usłyszałam pytanie.

Na niskim murku siedziała wyjątkowa postać. Wysoka,


przeraźliwie chuda, z tatuażami na twarzy. Miała dredy, a w nich
liczne koraliki, wstążeczki i druty. Ubrania też nie były zwyczajne –
poszarpane, luźne, kolorowe. Na stopach miała glany. Wyglądała
jak postać z gry albo cosplay jakiegoś bohatera książkowego. Gdy
się zbliżyła, zobaczyłam kolczyk przebijający jej nos na wysokości
brwi.

– To niebezpieczna okolica – powiedziała jakby w zwolnionym


tempie.

448
Faktycznie, obecność turystki z plecakiem na obrzeżach stolicy
mogła zaskoczyć.

– Idę do Santiago. Widzisz tę strzałkę? – Wskazałam malutki


żółty znak namalowany na słupie znaku informującego o przejściu
dla pieszych. – Idź jego śladem, a dojdziesz do Hiszpanii.

Flora, bo tak jej było na imię, była wyraźnie zaskoczona. Miała


problem ze znalezieniem kolejnych strzałek, bo nie była jeszcze na
to tak wyczulona jak ja.

– To jest jak gra! Mogę iść kawałek z tobą? – Była pozytywnie


zakręcona i zafascynowana przechadzką. Opowiadała mi trochę
o sobie, między innymi że mieszka w starym vanie. Przemieszczała
się z miejsca na miejsce od wielu lat. Teraz na kilka tygodni
osiedliła się właśnie niedaleko punktu, w którym nasze drogi się
skrzyżowały.

– To ciekawe. Spaceruję tędy codziennie, a nigdy nie


zauważyłam ani jednej strzałki.

Tak było. Po przejściu pierwszego camino zorientowałam się, że


znaków oznaczających Drogę świętego Jakuba jest dużo również
w Polsce. Trafiłam na takie w Gdańsku, na Mazurach, a nawet po
drodze w Bieszczady. Kto wie, może kiedyś uda mi się faktycznie
ruszyć do Santiago spod własnego domu. Flora towarzyszyła mi
przez kilka kilometrów i nim się obejrzałam, byłam już za Lizboną.
Wcisnęłam jej do ręki karteczkę ze swoim ulubionym cytatem
i adresem e-mail, byśmy mogły się kiedyś skontaktować. I poszłam
dalej, znowu sama.

449
Rozbiłam namiot na wzgórzu. Wokół nie dostrzegałam nikogo.
To była dopiero moja druga samotna noc pod namiotem.
Po pierwszej nie sądziłam, że drugą spędzę w okolicach Lizbony.

450
Tego dnia szła za mną jakaś kobieta. Najpierw była dość blisko,
więc zwalniałam, by mogła nadążyć. Nie doganiała mnie. Gdy się
zatrzymywałam, ona robiła to samo, więc uznałam, że jest tym
rodzajem pielgrzyma, który ceni sobie absolutną samotność i ciszę.
Początkowo była tak blisko, że wyraźnie widziałam jej zmęczoną
twarz, zmarszczony nos i wiecznie otwarte usta. Niemal czułam na
plecach jej nieregularny oddech. Z każdym krokiem odrobinę się
oddalała. Później byłam w stanie dostrzec tylko jej mocną sylwetkę.
Gdyby nie boleśnie opinający pas plecaka, jej talia nie byłaby
dostrzegalna. Nogi jak dwie kolumny z naciągniętymi do połowy
łydek białymi skarpetami. Na głowie miała czapkę z daszkiem, spod
której wystawały krótkie tlenione włosy. Kilka kilometrów później

451
widziałam już tylko różową kropkę. Nie zamieniłam z nią słowa, ale
czułam już do niej sympatię i tego dnia próbowałam iść jak
najwolniej, by się upewnić, że wszystko u niej w porządku.
To nie wystarczyło. Zgubiłam ją. Stanęłam jak wryta, kiedy nie
dostrzegałam już różowego punktu na horyzoncie. Cholera.
Oczywiście mogła się zatrzymać na kawę, zrobić przerwę od
marszu, ale coś mi podpowiadało, że powinnam na nią zaczekać
i ruszyć dopiero, kiedy będę miała pewność, że nic jej nie jest.
Nieczęsto spotyka się samotnie wędrujące kobiety na szlaku, a już
na pewno nie na mało uczęszczanym odcinku między Lizboną
a Porto. „Solidarność jajników” – pomyślałam i ległam pod
drzewem.

Mijały długie minuty, a jej wciąż nie było. Zadzwoniłam do


Magdy – nasze gadulstwo ciągnęło się w nieskończoność, a ja nadal
nie widziałam jaskrawej kropki. Myślałam już, żeby się cofnąć. Na
tym szlaku spotkałam dotychczas tylko trzy osoby, więc gdyby
kobieta gdzieś upadła, nie otrzymałaby szybko pomocy.

452
Wtedy ją zobaczyłam schodzącą ze wzgórza, poza szlakiem,
kroczącą przez pole i omijającą kolczaste pastuchy oraz wielkie
krowy.

– Cazzo, cazzo, cazzo – przeklinała pod nosem, a ja już


wiedziałam, że mam do czynienia z Włoszką z krwi i kości. – Cazzo,
zgubiłam cię! Zgubiłam się! No road, wild horse, uuuu, adventure,
my darling. – Jej włoski akcent był nie do podrobienia. – Źle
skręciłam i błądziłam, jak dobrze cię widzieć, moja motywacjo!

Biorąc pod uwagę długie godziny milczenia, nagle stała się


bardzo gadatliwa. Ten monolog zwiastował, że nie będę się nudzić
przez resztę dnia. Pomogłam jej zdjąć plecak, bo jak nietrudno się
domyślić, była wykończona i wyzuta z energii. Siedziałyśmy pod
drzewem i jadłyśmy „szklaki”, czyli cukierki, które często mi
towarzyszyły i umilały ciężkie odcinki trasy. Moje spocone ciało
zdążyło wyschnąć, przez co zaczynał mi doskwierać chłód, ale
towarzyszka nie przestawała mówić.

– Idę za tobą cały dzień, na pewno wiesz. Bo ja nie mogę, my


darling! To jest paranoja, nie mam już siły. A ten twój czerwony
plecak tak mi pomagał. Szłam i myślałam o plecaku, a nie
o kilometrach. Aż w końcu straciłam cię z oczu i pomyliłam drogę.
Cazzo! Ale mam szczęście, że zrobiłaś sobie tutaj przerwę. Crazy,
crazy, my darling!

Nie wyznałam jej prawdy. Ruszyłyśmy razem, lecz dzielił nas


niewielki dystans, bo Barbara prosiła, bym szła kawałek przed nią.
Jednak na tyle blisko, żebyśmy mogły rozmawiać. Na Szlaku
świętego Jakuba Barbara przeżywała żałobę po ojcu, który zmarł
dwa lata wcześniej. Sama w Wenecji prowadziła sklepik obuwniczy.
Taki mały interes nie kręci się najlepiej, więc przez te dwa lata nie

453
miała ani chwili na zadumę. Wciąż martwiła się o swój biznes.
Sportowe buty na półce i filmowy impuls zmotywowały ją do
wyjazdu do Hiszpanii. Przeznaczyła na to wszystkie oszczędności,
lecz po raz pierwszy od bardzo dawna robiła to, czego naprawdę
potrzebowała.

– Cazzo, cazzo. Nie wiem, co mnie podkusiło. Nie chce mi się,


za stara na to jestem, my darling.

Barbara miała wtedy trzydzieści pięć lat i winą za swoje


kiepskie tempo obarczała (o ironio) źle dobrane obuwie, zbyt ciasne
skarpety, pogodę, wiek i za ciężki plecak. Z tym ostatnim akurat się
zgadzałam. Kobieta nie miała pomysłu, gdzie spędzić noc, na
szczęście miałam go ja. Mimo zmęczenia postanowiła mi
towarzyszyć i pokonać tego dnia trzydzieści trzy kilometry. Ostatni
kilometr był najtrudniejszy, bo miejscowość, gdzie znajdował się
nasz hostel, leżała na wzgórzu. Brukowa droga prowadziła do
centralnego placu. Barbara zatrzymywała się co trzy kroki, jak ja
będę się zatrzymywać dwa lata później w drodze na najwyższy
szczyt gór Atlas.

454
Z językami na wierzchu dotarłyśmy pod drzwi albergi. Nim
weszłyśmy do środka, oparłyśmy się o ścianę, ciesząc się radosną
chwilą spełnienia. Było wcześnie, dopiero co minęła czternasta, co
oznaczało, że mogę zwiedzić miasteczko, nie dźwigając na plecach
kilkunastu kilogramów. Gdy mój oddech się uspokoił, weszłam do
środka. W małym okienku siedział niski, łysiejący mężczyzna
w kraciastej koszuli z krótkim rękawem.

– Czy jest tu miejsce dla dwóch peregrino?

– Niestety hostel jest zamknięty. Obok jest inny.

Ten „inny” kosztował trzydzieści euro, nie pięć. Wiedziałam


o tym doskonale, więc na wieść o zamknięciu hostelu ugięły mi się
kolana. Nic nie mogło mnie w tym momencie bardziej zasmucić.
Czułam nadchodzącą falę „cazzo” z ust Barbary.

– Ale dlaczego?

– Miesiąc temu mieliśmy pluskwy. Już je usunęliśmy, ale nie


dostaliśmy potwierdzenia, że możemy otworzyć. – Gdy to mówił,
nie podnosił wzroku znad kartki, którą uzupełniał.

– A co, jeśli mimo to chcę tu spać?

Tym razem spokojnie podniósł głowę. Liczyłam tylko na


prysznic. Równie dobrze mogłam rozbić tam namiot i bezpiecznie
przenocować w nim razem z Barbarą. Obie potrzebowałyśmy tego
dnia schronienia i odpoczynku. Właściciel schroniska kilkukrotnie
przekonywał, że to zły pomysł, ale byłam nieugięta.

– Dobrze. Proszę uzupełnić te dokumenty. Nie możemy pobrać


opłaty, ale chętnie przyjmiemy „darowiznę” na pobliski dom
dziecka.

455
Darowizna o łącznej wartości dziesięciu euro trafiła do puszki,
a właściciel, kiwając głową, wskazał nam kierunek. Przeszłyśmy
przez kuchnię, salon, piękne patio, aż wreszcie w towarzystwie
jednego z pracowników dotarłyśmy do niskiego budynku, gdzie
znajdowały się pokoje dla gości. Wręczono nam klucze i zostałyśmy
same, niepewne, czy podjęłyśmy właściwą decyzję.

Nasze wątpliwości szybko zostały rozwiane, bo wnętrze było


sterylnie czyste. Wybrałyśmy jeden z wielu pokoików z dwoma
łóżkami i niczym szkolne przyjaciółki zaległyśmy na świeżej pościeli,
śmiejąc się w głos. Cały budynek z kilkoma łazienkami i dużą
kuchnią był tylko do naszej dyspozycji. Kilkukrotnie sprawdziłyśmy
stan łóżek, materacy i z radością stwierdziłyśmy, że po pluskwach
nie ma śladu.

Jak zawsze po prysznicu z mokrymi włosami ruszyłam na


spacer. Tylko ja, portfel, telefon i powieszony na szyi aparat.
Lubiłam te momenty, gdy czułam się jak najzwyklejsza turystka.
Czysta, spacerująca, ciesząca się słońcem, a nie uciekająca
od niego. Miasteczko było piękne, pełne bielonych budynków
i falującego prania między nimi. Uliczki wyłożone zostały brukiem,
na którym w butach na obcasie można by połamać sobie nogi.
W markecie kupiłam owoce, kuskus i sos pomidorowy. Tym razem
bez wina. Miałam ściśle określony budżet i wolałam zainwestować
w ciepły posiłek, a za pozostałe euro kupić cukinię na targu. Kiedy
wracałam, czułam już zapach gotującego się sosu pomidorowego.

Wiedziałam, że będziemy mieć z Barbarą męskie towarzystwo.


W korytarzu stały trzy pary butów. Zajrzałam do pokoju – mojej
„przyjaciółki” tam nie było. Jednak w sąsiednim pomieszczeniu

456
zauważyłam dwóch chłopaków. Wysoki, postawny brunet, a obok
niski i drobny blondyn. „Flip i Flap. Paweł i Gaweł. Bolek i Lolek”.

– Hi!

– Hi – odpowiedzieli chóralnie i spuścili wzrok.

Okej, nie będę nalegać. Przeszłam do kuchni, gdzie siedział


jeszcze jeden mężczyzna, który na mój widok zareagował znacznie
bardziej żywiołowo. To był Andrzej, prawnik z Węgier. Przy
kuchennym stole przeprowadzał najważniejszą operację dla
wszystkich peregrino – usuwanie pęcherzy. Cóż, prawie wszystkich.
Przez całe swoje życie nie dorobiłam się ani jednego pęcherza –
niektórzy mówią, że to znak, iż powinnam pójść do zakonu. Nie
irytuje mnie to aż tak, jak fakt, że nie mogę odpowiedzieć nic
porywającego na drugie najczęściej zadawane na camino pytanie:
„Ile masz pęcherzy?”. Nie mam, nie znam tego bólu! Pamiętam
doskonale, jak na moim pierwszym szlaku przy podobnym stole
żartowano ze mnie, bo byłam jedyną osobą, która nie trzymała
w dłoni igły i nici i nie przebijała sobie odcisku. Mimo że nie było
w tym ani odrobiny uszczypliwości, zapragnęłam doświadczyć tego
bólu. Doskonale też pamiętam, jak podczas moczenia stóp
w miejskiej fontannie na końcu małego palca dostrzegłam białą
kropkę. Z radością poinformowałam o tym Tony’ego, który
podróżował z ojcem. Obaj przyjrzeli się mojej stopie i zgodnie
stwierdzili, że to jeszcze nie to, grzebiąc na zawsze moje marzenia
o ropiejącym bąblu.

Tak czy inaczej znałam każdy etap tej operacji i przyglądałam


się jej niejednokrotnie, wiele razy też sama ją wykonywałam.
Nienawidzę stóp i brzydzi mnie ich widok, ale należę do małego
grona ludzi, którzy uwielbiają wszelkie rany. A jeśli mogę je komuś

457
opatrzyć, zapominam, z jaką częścią ciała mam do czynienia.
Kiedyś nawet marzyłam o pracy przy stole chirurgicznym lub jako
medyk sądowy. Po prostu lubię rany. A Andrzej ewidentnie się
miotał i nie wiedział, jak się do tego zabrać. Przyniosłam do kuchni
swoją apteczkę ze spirytusem, igłami, nićmi, Tribiotikiem, plastrami
i bandażami. Moje palce nie dotykały niczego poza zranionym
obszarem. Przebiłam pęcherz zdezynfekowaną igłą. Gaza wchłonęła
cały płyn. Przeciągnęłam igłę z nicią przez skórę i zawiązałam supeł.
Dzięki temu ropa nie zbiera się ponownie i możliwy jest dalszy
marsz. Całość spryskaliśmy Octeniseptem i pozwoliliśmy ranie
oddychać, póki nie zostanie uwięziona w ciasnym bucie na długie
godziny.

To był początek znajomości, której dalszy ciąg był mało


zaskakujący jak na camino. Z dużej torby na zakupy Andrzej
wyciągnął butelkę czerwonego wina. Rozlaliśmy odrobinę do dwóch
znalezionych w kuchni szklanek i wznieśliśmy toast. Niedługo
później dołączyli do nas Jakub i Mateusz, dalej nieśmiało
podnoszący wzrok. Humor, ale tylko trochę, zepsuł mi brak
kuchenki. Nie wiem, jakim cudem nie zauważyłam tego wcześniej,
lecz w kuchni była tylko mikrofalówka. Brakowało nawet czajnika,
więc próbowałam zagotować wodę na obracającym się talerzu.
Trwało to wieki, a bąbelki nie chciały się pojawić na dnie naczynia.
Zrezygnowana wrzuciłam do tego kuskus, który nie napęczniał
w chłodnej wodzie. Wylałam ją i dodałam sos pomidorowy oraz
kawałki cukinii, które oczywiście nie reagowały na działanie
mikrofalówki. Zjadłam potrawę, mimo iż wywołała obrzydzenie nie
tylko moje, ale i reszty towarzystwa. Z zazdrością patrzyłam na
zupki chińskie chłopaków i chcąc nie chcąc, wykalkulowałam, że

458
wydali na nie pięć razy mniej niż ja na swoją chrupiącą pomidorową
papkę.

Po jednej butelce pojawiała się kolejna, a potem przybyła


Barbara, dzierżąc w dłoni następną. Miała rumieńce na opalonej
buzi i nie ulegało wątpliwości, że jest w lepszym humorze niż kilka
dni wcześniej. Jej wyjątkowa osoba rozluźniła atmosferę spiętą
ciasnymi pasami przez nieśmiałych Czechów.

– I’m finished, my darling. – Uśmiechałam się, kiedy tylko


otwierała buzię, bo jej mocne „r” miało w sobie ogromną dawkę
uroku. – Jutro biorę busa.

459
Barbara wolny czas wykorzystała na odwiedzenie okolicznych
barów i spożycie olbrzymiej ilości wina. Nie dziwił mnie fakt, że
kolejnego dnia nie dała rady wstać o świcie. Gdy wychodziłam
o poranku, uścisnęłam jej dłoń z nadzieją, że jeszcze się spotkamy.
Było to możliwe, bo Barbara mogła utrzymać moje tempo dzięki
swoim słodkim oszustwom. Tego dnia cała ekipa ruszyła do Fatimy,
a ja wybrałam trasę alternatywną, prowadzącą przez rozległe lasy,
jak wcześniej mówiłam Busterowi.

Ten z kolei poinformował mnie, że jest dwa dni drogi za mną


i zatrzymał się w tym samym hostelu co ja. W hostelu, w którym
Carlos – właściciel, zaprosił mnie do swojego domu na kolację
z rodziną. Buster był zachwycony wędrówką i mimo nawracającego
bólu nogi, z radością stawiał kolejne kroki.

To były dziwne dwa dni. Nie spotkałam ani jednego pielgrzyma,


nawet o jakichkolwiek innych ludzi było ciężko. Zgubiłam szlak
i szłam chyba inną drogą niż powinnam. Mijałam opuszczone wioski
z zarośniętymi bramami i wybitymi oknami. Na każdym kroku

460
atakowały mnie szyldy z napisem „Vende” – na sprzedaż. Carlos,
którego poznałam kilka dni wcześniej w Azambuji, wytłumaczył mi,
że kiedyś domy przy głównych placach należały do najbogatszych
mieszkańców, którzy z czasem wyprowadzili się do dużych miast,
opuszczając swoje siedziby. A ja szłam i marzyłam, jak to wszystko
musiało kiedyś cudownie wyglądać. Mijałam obrośnięte bramy
i zastanawiałam się, ile czasu minęło od ostatniego ich pchnięcia.
Większość kraników była pokryta mchem, a lecąca z nich woda
miała metaliczny zapach i niezachęcająco żółty kolor. Musiałam
oszczędzać nie tylko płyny, ale też jedzenie, bo nie zapowiadało się,
bym trafiła na jakikolwiek otwarty sklep. Przez te dwa dni minęłam
jedną albergę, której właścicielka radośnie wybiegła na mój widok,
lecz z bólem serca musiałam jej powiedzieć, że niestety nie mogę
się u niej zatrzymać, idę dalej. Mina jej zrzedła jeszcze bardziej,
gdy potwierdziłam jej obawy, że nikt nie podąża moim śladem. Nie
miała gości od tygodni.

461
Pierwszą noc spędziłam w gaju oliwnym. Szukałam właścicieli,
bo skoszona wokół trawa sugerowała, że ktoś się tym miejscem
zajmuje. Bezskutecznie. Równie dobrze mogły ją zjeść kozy lub
owce. Wszystkie domy były pozamykane, a niektóre drzwi
dosłownie zabite deskami. Bez pozwolenia rozbiłam namiot pośród
niskich drzewek. Kolejna noc i kolejny dzień nie różniły się od
poprzednich.

Teren był coraz bardziej górzysty, a ja jak mantrę powtarzałam


przekleństwo Włoszki – cazzo! No i teraz to. Górka. Ba! Góra.
Pochodzę z Kaszub – u nas wzniesienie na dwadzieścia metrów
może być punktem widokowym, a na pewno orientacyjnym.
Przepraszam wszystkich, których ze swojego domu odprowadzałam
tylko „do górki” – wtedy za to płaciłam.

Góra. Wielka, stroma góra pokryta gęstym lasem liściastym.


U jej podnóża ja i mój czternastokilogramowy potwór na plecach.
Wchodzę – zadyszka. Czułam, że plecak ciągnie mnie do tyłu.
Miałam śmierć w oczach, mimo iż do płaskiej powierzchni było
zaledwie dwadzieścia centymetrów. Zrobiłam przerwę na oddech.
Zero powietrza. Jak głupia chwytałam się wszystkich roślinek
i kamyczków, żeby tylko się nie ześlizgnąć. I ci wszyscy pielgrzymi
tędy szli? „Kup se tę pieprzoną soczewkę, to będziesz widziała
strzałki”, pomyślałam i zaczęłam żałować, że zignorowałam
zgubienie jednego „oka”. Zero wiatru. Przypomniałam sobie, że
w plecaku mam różowy wiatraczek na korbkę. Uwielbiam ten
przedmiot – choć niepozorny, niejednokrotnie ratował mnie od
skwaru. „Nie myśl o wiatraku, dziewczyno, bo spadniesz”. Dramat.
„Na co ci to, głupia guło, było? Skręć jeszcze kostkę, będzie
śmieszniej”. Jeszcze tylko trochę. „Połóż się na ziemi i niech cię

462
zjedzą te muchy”. Miałam dość. Po wypoceniu wszystkiego, co we
mnie było, i wykrzyczeniu wszelkich znanych mi przekleństw
dotarłam na górę. A tam równie strome zejście w dół, starannie
ułożona z kamyków strzałka i końskie łajno. Wszedł tam koń –
zwierzę, które nie może się niczego chwycić. Za przeproszeniem
zesrało się na szczycie, a jedyne, co ja mogłam zrobić po takim
wysiłku, to zgiąć się w pół i spróbować złapać oddech. Wtedy już
wiedziałam, że nie jestem w formie.

Chyba nigdy wcześniej nie miałam tak długiej przerwy od


ludzkich bodźców. Nie widziałam nikogo, tylko czasem w oddali
słyszałam krzyczących do siebie rolników. Nie miałam internetu,
więc naprawdę byłam sama. Trzeciego dnia zaczęło się robić
dziwnie. Mówiłam do siebie na głos, nie kontrolując tego.
Nazywałam zwierzęce odchody, starając się sobie nie wyobrażać,
skąd pochodzą. Śpiewałam, dziwiąc się barwie swego głosu.

„Przez aleje trójlistnej koniczyny i przez pokrzywy moja droga


prowadzi mnie.

Przez ulicę i rzekę, i góry,

I chyba siły już braknie w kościach.

Nie wiem, jak daleko jeszcze.

Nie wiem, kiedy dotrę tam.

Nie wiem, czy samotnie przejdę taką drogę. Nie wiem sam”.

Jedna zapętlona piosenka brzmiała mi w głowie, ale nie była


w stanie odwrócić mojej uwagi od kończącej się wody. Już od
kilkunastu kilometrów delikatnie moczyłam wargi, dając sobie tylko

463
złudzenie połykania płynu. Wszystkie źródełka wyschły. W takich
sytuacjach zazwyczaj pukałam do drzwi domów, prosząc
o napełnienie butelek kranówką, ale wtedy nie miałam takiej
możliwości. Stawałam przed drzwiami każdego mijanego domu,
pukałam i po kilku minutach stwierdzałam, że również ten dom ktoś
kiedyś opuścił na dobre. Została mi zaledwie połowa maleńkiej
butelki wody, gdy na zakręcie ujrzałam kranik, z którego kapała
woda. W euforii opróżniłam butelkę jednym haustem i podbiegłam
do długo wypatrywanej oazy. Odkręciłam kran i zobaczyłam to
samo co trzy dni wcześniej – żółta woda, pełna paprochów,
śmierdząca jak gnijące grzyby. Patrzyłam tępo w płynący strumień
i starałam się nie uronić ani jednej łzy, jakby mogło mnie to
doprowadzić do ostatecznego odwodnienia. Kątem oka dostrzegłam
kobietę z psem na smyczy.

– Excuse me! – krzyknęłam i ruszyłam za nią, lekko utykając,


bo w czasie postoju moje nogi zdążyły się odzwyczaić od ruchu
i zalać bólem. Słowo daję, czułam się jak zombie.

Jednak kobieta nie tylko się nie odwróciła, ale przyspieszyła


kroku i zniknęła w jednym z budynków. Spojrzała na mnie zza
zasłonki, a następnie schowała się w głębi pomieszczenia,
zostawiając mnie samą w trzydziestostopniowym upale.

464
Na dnie plecaka znalazłam jogurt pitny. Było go w opakowaniu
może dwieście mililitrów. Ściskałam go w dłoni jak najdroższy skarb
i ruszyłam dalej, mając nadzieję, że „cywilizacja” jest już bardzo
blisko. Popijałam jogurt bardzo ostrożnie i wyobrażałam sobie, że
jest mniej gęsty i chłodniejszy niż w rzeczywistości. Mam silny
organizm – mogę to powiedzieć bez zająknięcia – jestem w stanie
wytrzymać długo bez jedzenia i wody, więc nie martwiłam się
omdleniem. Wiedziałam, że jeśli będzie taka potrzeba, przejdę
jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów, by wreszcie dotrzeć
do wody pitnej.

Na szczęście nie było to konieczne. Nagle ściana lasu się urwała


i jak gdyby nigdy nic, stałam przy asfaltowym skrzyżowaniu obok
stacji benzynowej. Ostrożnie zeszłam z niewysokiego klifu, na
którym kończył się szlak, i ruszyłam w kierunku stacji.
Skrzyżowanie przekraczałam środkiem, a gdy byłam mniej więcej
w połowie drogi, usłyszałam:

– Dominika!

465
To był Kuba. Machał do mnie radośnie, choć myślę, że z naszej
dwójki ja byłam szczęśliwsza, mimo że nie miałam siły, by to
pokazać. Wtuliłam się w jego ciało, nie przejmując się faktem, że
może to dla niego za dużo. Razem weszliśmy na stację, gdzie
z Mateuszem jedli śniadanie i obmyślali plan na cały dzień. Nasz
plan.

Stację opuściliśmy razem, ale nie ramię w ramię, bo Czesi mieli


wojskowe tempo. Co chwilę musiałam podbiegać, żeby ich dogonić,
lecz nie chciałam tracić ich z oczu. Z podziwem patrzyłam na ich
umięśnione łydki i okrągłe pośladki. Kolejnego wieczoru krytycznie
obserwowałam w lustrze własne ciało. Zostaliśmy jedną ekipą
i następnego dnia ruszyliśmy razem.

Spędziłam z chłopakami cały dzień, lecz wciąż nie czułam się


przy nich komfortowo. Kuba i Mateusz należą do nieśmiałych ludzi,
którym z trudem przychodzi zaufanie, nie mówiąc o swobodnej
rozmowie. To dla mnie zupełnie nieznana rzeczywistość, bo moje

466
zaufanie do ludzi może być uznawane za naiwność. Przez cały dzień
nie dzieliło nas więcej niż dziesięć metrów, a zamieniliśmy zaledwie
kilka zdań i to dotyczących przerw na posiłek oraz dystansu. Nie
rozmawiali nawet ze sobą, chyba obawiając się, że zrozumiem ich
język, który przecież ma wiele wspólnego z polskim.
Nie wiedziałam, ile czasu razem spędzimy, ale byłam pewna, że
długo takiej atmosfery nie zniosę. Nie chciałam jednak rezygnować
z ich towarzystwa przedwcześnie. Biło od nich ciepło i dobro.
Tamtego wieczoru dotarliśmy do niewielkiego miasteczka, gdzie
znajdowała się mała plebania. Słyszeliśmy, że jest tam
pomieszczenie, w którym mogą nocować pielgrzymi. Główna brama
była zamknięta, ale żółta strzałka kierowała nas na tyły budynku.
Szliśmy wąską ścieżką wykładaną betonowymi płytami. Odległość
między płytami była idealna na trzy czwarte kroku, co
doprowadzało mnie do szaleństwa. Nierównym tempem dotarliśmy
do kolejnej bramy, przy której czekała na nas pulchna, niska
kobiecina. Jej włosy były niemal białe, co wyglądało dziwacznie przy
ciemnej karnacji. Miała na sobie kwiecisty fartuch, a w dłoni
trzymała pęk kluczy, którymi dzwoniła, gdy mówiła, energicznie
gestykulując. Wskazała nam ogromny pokój i skrzynkę, gdzie
można zostawić datek, po czym wyszła. Pokój był pusty. Pod ścianą
leżało kilka materacy. Każde z nas chwyciło po jednym – Mateusz
i Kuba wybrali miejsce po jednej stronie pokoju, ja po przeciwległej.
Atmosfera była gęsta. Wzięłam prysznic, na balkonie rozwiesiłam
pranie i poszłam na spacer. Lubiłam spacerować bez bagażu, by
następnego dnia nie płakać z powodu zakwasów.

Wioska była maleńka, pełna wysokich i ozdobnych bram oraz


ścian obrośniętych winoroślą. Spacerowałam wąskimi uliczkami

467
w poszukiwaniu otwartego sklepu. Znalazłam jeden, oczywiście
miniaturowy. Kupiłam coś do przekąszenia na kolację, bo żołądek
już miałam ściśnięty. Ale przyszłam tam przede wszystkim po wino.
Uznałam, że jeśli istnieje coś, co rozrusza i rozluźni tych spiętych
chłopaków, będzie to wieczór przy winie. Wzięłam białe półsłodkie,
tanie, bo takie lubię najbardziej, i okrężną drogą ruszyłam na
plebanię, zastanawiając się, czy wypada tam spożywać alkohol. Gdy
przechodziłam przez „centrum” wioski, usłyszałam gwar dochodzący
z małego baru. Prawdopodobnie jedynego w okolicy. Brodaty
mężczyzna machnął do mnie ręką, dając znak, bym wstąpiła do
środka. Burczenie w brzuchu nie ustawało, więc krzyknęłam, że
niestety nie mam teraz czasu. Zrezygnował z gestów i zawołał, bym
dołączyła. Ponownie odmówiłam i nie zwalniałam kroku. Z baru
wybiegła drobna brunetka o mocno zarysowanych kościach
policzkowych:

– Chodź tu natychmiast! Pierwszy szot na koszt firmy!

Tym sposobem mnie złowili. Przeszłam przez ulicę i weszłam do


baru zgarbiona, bo drzwi były tak niskie, że gdybym się nie
pochyliła, uderzyłabym czołem we framugę. Dziewczyna stała już za
barem. Byłyśmy tam jedynymi kobietami. To ona rządziła w tej
knajpie – swoim donośnym głosem ustawiała do pionu nawet
postawnych mężczyzn, którzy nader żywiołowo reagowali na mecz.
Z taką energią postawiła przede mną małą buteleczkę z alkoholem,
że mój mózg przez kilkanaście sekund analizował, jakim cudem od
tej siły nie odpadło szklane denko naczynia. Odkręciła kapselek
i to samo zrobiła z drugą butelką. Stuknęłyśmy się szkłem
i wzniosłyśmy toast. Mimo że butelkę trzymała przechyloną,
wzrokiem obserwowała, czy wypiję do dna. Naśladując ją,

468
uderzyłam pustą butelką o blat baru. Gwizdnęła głośno,
przyciągając uwagę wszystkich obecnych, po czym wskoczyła na
krzesło i zaczęła mi bić brawo. Nie do końca wiedziałam, o co
chodzi, więc z rumieńcami na twarzy uniosłam w górę pustą
butelkę, wywołując kolejną salwę śmiechów i oklasków. Chwilę
później wszystko się uspokoiło, a ja kupiłam drugą buteleczkę,
którą planowałam opróżnić już na trasie.

Obok mnie usiadł ten sam brodaty mężczyzna, który wcześniej


zapraszał mnie do alkoholowej zabawy. Barmanka obeszła blat
i chwytając mnie za ramię, szepnęła: „Jeśli cię wkurwi, skopię mu
tyłek”. Odsunęła się i mrugnęła, po czym wróciła do krzątania się
między stolikami i podawania ciężkich kufli z piwem, nie przejmując
się tryskającą wokół pianą. Brodacz był uprzejmy, kulturalny
i zdecydowanie niegroźny. Miał około trzydziestu lat i przeraźliwie
błękitne oczy otoczone ciemnymi rzęsami. Wcześniej takie oczy
widziałam u franciszkanina, który udzielił mi jedynej szczerej
spowiedzi, choć nie miała ona nic wspólnego z religią. Brodacz
zerknął na moją torbę z winem i spytał:

– Jakie wino lubisz?

– Białe półsłodkie.

Gdy to mówiłam, starałam się ukryć etykietę kupionego


alkoholu, bo było mi wstyd, że zamierzam pić coś tak taniego.
W Hiszpanii, Francji i Portugalii wino ma duże znaczenie i nie
chciałam wyjść przy tym mężczyźnie na żółtodzioba albo chlejusa
z Polski.

– Zaczekaj tutaj.

469
Odwrócił się i zniknął, ale szybko znalazłam nowego rozmówcę,
bo po tych oklaskach zgromadziło się wokół mnie sporo osób, które
chciały się dowiedzieć, skąd jestem i co robię w ich stronach.
Brodacz wrócił, nim skończyły mi się tematy do luźnych
pogawędek. W ręku trzymał kiczowatą fioletowoniebieską torbę na
prezent. Wręczył mi ją. W środku była butelka białego wina bez
etykiety.

– To z mojej winiarni. Bon camino.

Nie chciałam stamtąd wychodzić. Obecni w barze ludzie byli jak


jedna rodzina. Bardzo gościnna rodzina, która przyjęła mnie
z szeroko otwartymi ramionami. Jednak głód nie dawał mi spokoju
i czułam, że jedno piwo nie tylko sprawi, że będę gadała głupoty,
ale przede wszystkim mnie po nim zmorzy. A przecież tego dnia
miałam do wykonania misję! Pożegnałam się, mając nadzieję, że
razem z chłopakami znajdziemy siłę i chęć by tam później wrócić.

Na plebanię wracałam z dwiema butelkami wina i skromną


dawką mocnego trunku. Ponownie przeszłam nierówną trasę
z betonowych bloków i niechętnie pokonałam schody, co
spowodowało promieniujący ból pośladków. Na mój widok chłopcy
uśmiechnęli się porozumiewawczo i powiedzieli:

– Kupiliśmy butelkę wina i dwa litry piwa na ten wieczór.


Wypijesz z nami?

Zatem mieliśmy trzy butelki wina i dwie litrowe butle piwa.


Zgodnie stwierdziliśmy, że lepiej je wypić niż kolejnego dnia nieść
na barkach, więc rozpoczęliśmy konsumpcję. Mój materac został
przeniesiony bliżej legowiska chłopaków, po czym odskoczył
pierwszy korek, roznosząc po pokoju aromat taniego czerwonego

470
wina. Brakujący kubek zastąpiliśmy przeciętą na pół plastikową
butelką i rozpoczęliśmy degustację. Każdy kolejny łyk rozwiązywał
nam języki i pooprawiał humory. Leżeliśmy przy przygaszonym
świetle, każdy na swoim polowym wyrku, i rozmawialiśmy. Nasze
rozchichotane głosy przerywały ataki dzikiego śmiechu.
Opowiadaliśmy o swoich przygodach, wpadkach, rozterkach
i nieudanych związkach. Wspominaliśmy największe głupoty
dzieciństwa i wzajemnie żartowaliśmy ze swoich języków,
sprzeczając się, czy bardziej durny jest polski, czy czeski. Nie
starczyło nocy, by dojść do porozumienia w tej kwestii, ale
wystarczyło, aby całkowicie odmienić bieg wydarzeń.

471
Rano obudził nas potworny kac. Pokonywanie czterdziestu–
pięćdziesięciu kilometrów dziennie nie jest łatwe, ale wlany w nasze
ciała alkohol sprawił, że stało się to o wiele trudniejsze.
Spakowałam się i ruszyłam w drogę, a Mateusz i Kuba poszli do
kościoła. Dla nich pielgrzymka zaczęła się w Sagres na południu
Portugalii i miała znaczenie religijne. Obaj są głęboko wierzący, więc
co niedzielę trasę zaczynali później, by móc uczestniczyć we mszy
świętej. Po tej szalonej nocy nastąpiło rozstanie, ale ustaliliśmy, że
spróbujemy ponownie spotkać się wieczorem.

Opuściłam wioskę z lekkim żalem, że nie pożegnałam się


należycie z barmanką i brodaczem, ale i z ogromną satysfakcją, że
udało nam się z Czechami poznać i szczerze polubić. Szłam,
próbując ignorować ból głowy. Jedną z zasad mojego spacerowania
było, że mogę włączyć tylko pięć piosenek w ciągu dnia, by
oszczędzać baterię. Męczyłam wówczas Jolene w wykonaniu Dolly
Parton i tego dnia złamałam tę zasadę – utwór brzmiał głośno przez
większość drogi. Nie przejmowałam się telefonem.

„Your smile is like a breath of spring

Your voice is soft like summer rain

And I cannot compete with you

Jolene”.

Rozpaczliwy tekst dodawał mi otuchy. Kroczyłam przed siebie,


zostawiając daleko w tyle nowych przyjaciół. Dzwonili do mnie
kilkukrotnie i mówili, że nie dadzą rady mnie dogonić. Obiecałam,
że znajdę dla nas miejsce na nocleg i chciałam dotrzymać obietnicy,

472
niezależnie od tego, czy do mnie dołączą, czy nie. Pragnęłam, by to
miejsce było jak należy, przecież nie chodziło tylko o moją wygodę.

Tego dnia przeszłam może czterdzieści kilometrów, aż dotarłam


do kapliczki, obok której był spory park. A tam ławka, stół
i źródełko z wodą. Niczego więcej nie potrzebowałam. Wysłałam
chłopakom lokalizację i zabrałam się za przygotowanie kolacji –
chleb tostowy z serkiem „wesoła krowa”. Gdy zamierzałam uprać
ubrania, dostałam wiadomość: „Nie damy rady, jesteśmy w wiosce
10 kilometrów za Tobą. Hostel jest okropny, ale nie mamy już siły”.

Nie rozpaczałam z tego powodu. Wiedziałam, że w normalnych


warunkach nadrobienie dziesięciu kilometrów to dla nich bułka
z masłem. Swoją drogą taka kajzerka z masłem to by mi się
w tamtym momencie przydała.

Po parku spacerowała para. Dziewczyna z ogromnym afro


przypominała mi modelkę Liyę Kebede, która w Kwiecie pustyni
grała Waris Dirie. Była oszałamiająco piękna, wysoka i szczupła.
Miała na sobie sukienkę obcisłą u góry i rozkloszowaną u dołu. Na

473
szyi skromna apaszka. Jej partner był znacznie niższy, z kolczykiem
w prawym uchu. Nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak
dziewczyna. Minęli mnie, ale chwilę później zatrzymali się i żywo
o czymś dyskutowali. Wrócili do mnie i próbowali zagadać po
angielsku, ale nie szło im najlepiej. Ustaliłam jedynie, że pytają, czy
będę tu spać. „Cóż, miejsce jest idealne” – pomyślałam
i potwierdziłam ich przypuszczenia. Pokręcili głowami i zadzwonili
do kogoś. Porozmawiali przez chwilę, a następnie podali mi
słuchawkę.

– Hello. Mówisz po angielsku?

– Mówię – odpowiedziałam. – Hi.

– Moi znajomi mówią, że chcesz spać w tym parku.

I zaczęło się podawanie telefonu z rąk do rąk i tłumaczenie


sytuacji. Przekonywałam ich, że to miejsce naprawdę jest okej
i niczego mi nie brak. Oni z kolei próbowali mnie namówić do
skorzystania z hostelu w mieście, które minęłam trzy kilometry
wcześniej. Po pierwsze – najtańszy pokój kosztował trzydzieści
euro, a po drugie – nie miałam ochoty nadrabiać sześciu
kilometrów, skoro znalazłam się w tak przyjemnym miejscu.

– Mama chłopaka, który stoi obok ciebie, pracuje w szpitalu.


Kiedyś przyjmowali pielgrzymów, zobaczymy, co da się zrobić.

Serdecznie im podziękowałam i pojechali do miasta. Mieli


wrócić, gdyby udało im się załatwić mi darmowe miejsce. Nie
liczyłam na to i niespecjalnie mi zależało. Umyłam głowę w źródełku
i położyłam się na ławce, chwytając ostatnie promienie słońca. Po
godzinie lenistwa zobaczyłam, że się zbliżają. Afro dziewczyny aż
podskakiwało, jakby chciało pokazać jej entuzjazm.

474
– Jedź z nami.

Spakowałam się i chwilę później wsiadałam do ich małego


czerwonego autka. Zawieźli mnie z powrotem do miasta
i zaparkowaliśmy pod… domem starców. Nie rozumiałam, co się
dzieje, ale przy wejściu przywitały mnie cztery pielęgniarki. Każda
z nich mnie przytuliła – cieszyłam się, że wcześniej wykąpałam się
w źródełku. Para odjechała, a ja ruszyłam za panią w kitlu, która
machała na mnie jednym palcem. Zeszłyśmy do piwnic. Długi
ciemny korytarz prowadził do pokoju, gdzie stało łóżko z pachnącą
białą pościelą, a obok znajdowała się ogromna łazienka. Wszystko
było do mojej dyspozycji. Panowała tam przyjemna cisza. Jeśli
w ostatnich dniach trafiało mi się łóżko, zawsze towarzyszyli mi inni
pielgrzymi – najczęściej chrapiący po trudach wędrówki. Tym razem
byłam całkowicie sama w ciszy. Wzięłam prysznic, owinęłam się
miękkim białym ręcznikiem i całą sobą cieszyłam się tą chwilą. To
był odpoczynek, jakiego potrzebowałam. Około godziny dwudziestej
zeszła do mnie jedna z pielęgniarek i podobnie jak poprzednia
pokazała palcem, bym szła za nią. Wprowadziła mnie do stołówki
pełnej zaskoczonych seniorów. Odwrócili się, gdy tylko stanęłam
w progu. Pielęgniarka coś powiedziała – domyślam się, że
wytłumaczyła im, kim jestem. Usiadłam przy jednym ze stołów.
Podano zupę, potem ryż z warzywami, a na koniec pieczone jabłka.
Seniorzy puszczali mi oko i zabawiali mnie gestami. Byli uroczy, a ja
cieszyłam się, widząc, ile radości i emocji przynosi im moja
obecność. Nie byłam ciężarem. Nawet pielęgniarki przynosiły mi
posiłki z życzliwym spojrzeniem. Jedna z nich poprosiła, bym
przyszła na śniadanie. Niestety tego nie zrobiłam. Ruszyłam
wczesnym rankiem, zostawiwszy spisany po portugalsku list.

475
Energia, której nabrałam tamtej nocy, pozwoliła mi przejść
następnego dnia rekordowy odcinek pięćdziesięciu kilometrów.
Wszystko za sprawą działającego cuda wsparcia ze strony Kuby
i Mateusza.

Każdego dnia zaskakiwały mnie zmiany w zachowaniu moich


czeskich towarzyszy. Coraz częściej sobie dokuczaliśmy. Byli dla
mnie jak bracia, którzy nie tylko żartowali z mojego języka, ale też
o mnie dbali. Szczególnie o moją dietę, którą systematycznie
rozwijali, aż pod koniec wspólnej podróży jajecznicę z dziesięciu
jajek popijałam litrem piwa. Zdobyli moje serce, gdy kiedyś
poczekali na mnie na szlaku, mimo że miałam co najmniej pięć
kilometrów opóźnienia. Zobaczyłam ich grzecznie siedzących na
murku.

– A wy co tak siedzicie?

– Starszy pan powiedział, że ten las jest niebezpieczny. –


Przeszli ze mną długą na dwieście metrów „niebezpieczną” ścieżkę
i ruszyliśmy dalej. – Teraz już możesz iść sama, siostro.

476
Nie zawsze szliśmy blisko siebie. Dość szybko odpuściłam
trzymanie tempa Czechów, a oni prędko zauważyli, że cenię sobie
samotność. Spotykaliśmy się kilka razy w ciągu dnia, a także
wieczorami, bo zazwyczaj nocowaliśmy w tych samych miejscach.
Jednym z najważniejszych etapów tego camino było dla mnie
dotarcie do Caldas de Reis, gdzie zostałam okradziona kilka lat
wcześniej. To wtedy – siedząc obok posterunku i czekając na
pomoc, która nigdy nie nadeszła, dostrzegłam pielgrzymów.
Wówczas po raz pierwszy zwróciłam uwagę na żółte oznaczenia,
zdecydowałam, że też kiedyś pokonam tę trasę i mimo obojętnego
stosunku do religii pójdę do Santiago. Minęły cztery lata, a ja
miałam dotrzeć pod katedrę po raz drugi, lecz najpierw musiałam
zrobić coś, co mnie męczyło od dawna.

Kiedy odjeżdżałam z Caldas z bagażem mieszczącym się


w plastikowej torbie, nie podziękowałam policjantom za pomoc.
Emocje sprawiły, że zapomniałam o czymś tak oczywistym.

477
W Caldas rozpoznawałam każdy budynek, każdą uliczkę. Przed
niewielkim mostem stał doskonale mi znany posterunek. Stanęłam
twarzą do wejścia i wzięłam głęboki oddech. Przypomniałam sobie
wyuczoną regułkę, pchnęłam ciężkie drewniane drzwi, a potem
zapukałam do mniejszych, które z podobną niepewnością
przekraczałam jako osiemnastolatka. Układ biurek się nie zmienił.
Za jednym z nich siedział policjant, którego rozpoznałam. To on
zaprowadził mnie oraz Magdę na halę sportową i oddał nam swój
ręcznik, byśmy mogły osuszyć się po kąpieli.

– Dzień dobry. Cztery lata temu dotarły tu dwie dziewczyny.


Okradli je kierowcy z autostopu. Jestem jedną z nich. Chciałam
podziękować za pomoc.

Powiedziałam to jednym tchem, uważając na błędy, których


prawdopodobnie i tak popełniłam mnóstwo, bo przecież nie znałam
hiszpańskiego. Większe językowe postępy zrobił ten policjant, bo
odezwał się do mnie w języku, w którym czułam się znacznie
bardziej komfortowo.

– To naprawdę ty? Pamiętam tę sytuację.

Porozmawialiśmy przez chwilę. Ja byłam wzruszona, on raczej


zaskoczony. Gdy wyszliśmy z budynku, policjant poczuł się wyraźnie
swobodniej i wyznał, że czasami zastanawiał się, jak potoczyły się
nasze losy. Nie sądził, że odpowiedź pewnego dnia dosłownie
zapuka do jego drzwi. Ale ja musiałam to zrobić. Musiałam zrzucić
z siebie ten ciężar i szczerze mu podziękować. Rozmowa nie trwała
długo, bo poza spóźnionymi podziękowaniami nie miałam mu zbyt
wiele do przekazania. Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni i ruszyłam
dobrze znaną mi drogą do parku.

478
Inaczej go zapamiętałam. Wcześniej tętnił życiem. Zielone
drzewa otaczały alejki, a ludzie gromadzili się na małych placykach,
pośrodku których stały ozdobne fontanny, delikatnie strzelające
pitną wodą. Wielką miłością darzę sceny filmowe, w których usta
zakochanych łączą się podczas picia wody z fontanny, ale
rzeczywistość sprowadziła mnie na ziemię. To był znienawidzony
przeze mnie typ wodopoju, bo napełnienie butelki trwało całą
wieczność. Stojąc w bezruchu przy jednym z nich, rozglądałam się
na boki i nie mogłam znaleźć wyjaśnienia dla upadku tego miejsca.
Teraz wszędzie leżały śmieci, nie było ludzi i kolorowych kwiatów.
Podeszłam do hali sportowej, gdzie spędziłam kiedyś kilka nocy,
i uznałam swoją misję za zrealizowaną. Siedząc nad przepływającą
obok rzeką, wysłałam koordynaty Czechom. Wkrótce byli razem ze
mną. Kolejny ważny przystanek stanowiło Santiago, a jak się
okazało na miejscu – nie był to koniec naszej wspólnej przygody.

Wstałam wcześnie rano. Bardzo wcześnie. Tak wcześnie, że przez


pierwszą godzinę marszu musiałam używać latarki, by dostrzec
jakiekolwiek oznaczenia. Wyszłam z hostelu jako pierwsza, żeby
mieć pewność, iż ostatniego dnia wędrówki nikogo nie spotkam,
a Santiago będzie jeszcze puste, wolne od turystów. W tej kwestii
byłam egoistyczna i chciałam ten moment mieć wyłącznie dla
siebie.

Przeszłam przez znane mi miasto, lecz tym razem wchodziłam


od innej strony niż ostatnio. Dopiero świtało i zgodnie z planem
w mieście panowały pustki. Minęłam tylko kilku śmieciarzy, którzy
na mój widok przerwali pracę. Lubiłam atmosferę pielgrzymki –
zwłaszcza szacunek mieszkańców wobec pątników. Mężczyźni oparli

479
się o miotły i posłali mi uśmiechy. Przeszłam przez plac, na którym
dwa lata wcześniej jadłam kanapkę z dżemem. Rozpoznawałam już
budynki, okolicę, co oznaczało, że jestem blisko celu.

Droga w dół zakończona niewielką bramą – to było to. Za tą


bramą znajdował się plac, na którym ujrzałam katedrę w Santiago
de Compostela. Szłam powolutku, krok po kroku, bez pośpiechu.
Przekroczyłam bramę i długo nie spoglądałam za siebie. Dopiero
gdy byłam w centralnej części placu, odwróciłam głowę
i zobaczyłam budynek, do którego co roku zmierzają tysiące
pielgrzymów.

Nigdy nie weszłam do katedry, choć byłam u jej stóp już po raz
trzeci. Myślałam, że tym razem się odważę, przekroczę próg
świątyni i symbolicznie wezmę udział we mszy. Jednak to nie był
odpowiedni moment. Ponownie zadowoliłam się widokiem katedry
z zewnątrz. „Następnym razem” – pomyślałam i usiadłam na wprost
świątyni. Byłam tam praktycznie sama.

Jednym z moich ulubionych momentów w trasie jest


przyglądanie się przybywającym pielgrzymom. Siadam wtedy
wygodnie i patrzę, jak z wielu bram wyłaniają się kolejni ludzie.
Niektórzy nie reagują zbyt żywiołowo. Robią znak krzyża i w ciszy
wchodzą do katedry. Inni się śmieją, płaczą lub przytulają
obcych pątników. Unoszą w górę kijki trekkingowe i zrzucają
ciężkie plecaki. Inni z kolei płaczą bezgłośnie, otwierają usta
i z zamkniętymi oczami pozwalają łzom płynąć, wypełnia ich
rozpacz. Lubię się przyglądać tym ludziom i zgadywać, co czują
i jakie powody ich doprowadziły do Santiago. W końcu każdego
dnia, rok w rok, na ten plac docierają ludzie różnych wyznań
i o odmiennym pochodzeniu, wykonujący różne zawody

480
i o zróżnicowanym statusie materialnym. Ludzie młodzi, starzy,
kobiety, mężczyźni i dzieci. Przybywają samotnie, w parach albo
w grupach. Z jakiegoś powodu łączy ich jedno – chęć przejścia
Camino de Santiago i ten fakt sprawia, że wszyscy na placu stają
się jedną rodziną. Przed katedrą wzajemnie sobie gratulują i po
placu niesie się głośne: „You did it!”. Tak, zrobiłam to, lecz dla mnie
to nie był koniec.

Siedząc, wyczekiwałam dwóch osób. Niecierpliwie
sprawdzałam każdą z bram i szukałam wzrokiem Flipa i Flapa,
wysokiego i niskiego. Wreszcie zobaczyłam ich kroczących dumnie
i z szerokimi uśmiechami. Dostrzegli mnie z daleka i szli w moim
kierunku. Teraz i ja miałam się do kogo przytulić.

Chłopcy uczestniczyli we mszy, podczas gdy ja pilnowałam im
plecaków. Często tak robiliśmy – gdy oni szli się modlić albo po
prostu robili zakupy, zostawałam z trzema ogromnymi bagażami. Po
mszy oznajmili, że będą mi towarzyszyć w drodze do Fisterry, mimo
że nie planowali tego. Bez żalu opuściliśmy Santiago i ruszyliśmy do
mojego ulubionego miejsca w całej Europie.


481
Ostatnie dni camino dają mi dużo energii. Chcę jak najszybciej
dotrzeć do celu, jednak spowalnia mnie myśl, że kolejna przygoda
dobiega końca. Fisterra w języku galicyjskim oznacza „koniec
ziemi”, ale to też koniec kilkusetkilometrowej drogi. Kiedyś
wierzono, że właśnie na tym przylądku kończy się świat, że dalej
nie ma już niczego. To tutaj, na Skale Śmierci rozbijały się statki,
gdy podróżnicy chcieli z jak najlepszej perspektywy zobaczyć
zachód słońca. Według wielu najpiękniejsze zachody można
podziwiać właśnie od strony zatoki. To tutaj dotarł święty Jakub po
zakończeniu swojej oczyszczającej drogi i na końcu świata, na
Skale Śmierci spalił wszystko, co posiadał, by dowieść, że Fisterra
to nie tylko koniec, ale także początek. Początek nowego, czystego
życia. Nowy start. To właśnie tam każdego roku docierają
pielgrzymi, którzy przez długie tygodnie dźwigają swój bagaż.
Bynajmniej nie robią tego, by stanąć obok znaku wskazującego
„0 km”, ale by podczas długiej wędrówki przemyśleć swoje życie,
znaleźć odpowiedź lub dopiero zadać sobie właściwe pytanie. Robią
to ze względów religijnych, dla przygody bądź dla samych siebie.
Przy tym znaku miałam stanąć również ja. Mimo że moje obojczyki
pokrywały strupy, a brzuch zapadł się po nagłej utracie kilku
kilogramów, nie wyczekiwałam już finiszu. Moje ciało ponownie
wypełniało mnóstwo energii, ale nie chciałam, by to był koniec lub –
jak kto woli – nowy początek.
Ostatnią noc postanowiłam spędzić sama. Zrezygnowałam
z nocowania w hostelu oddalonym od Skały Śmierci o jakieś
dwadzieścia pięć kilometrów i samotnie ruszyłam dalej. Wiedziałam,
że na szlaku nikogo nie spotkam, bo zbliżał się zmrok, a na tym
odcinku nie ma żadnego innego schronienia. Chłonęłam każdą

482
sekundę, upajałam się wiatrem i cieszyłam oczy zielonymi zboczami
gór. W dolinie wiła się ciemnogranatowa rzeka, którą doskonale
pamiętałam. Podobnie jak dwa lata wcześniej zrzuciłam przepocony
plecak i usiadłam na tym samym płaskim jak talerz kamieniu. Tym
razem byłam w tym miejscu tylko ja i mogłam przemyśleć, jak
bardzo zmieniło się moje życie i ja sama między jednym a drugim
przycupnięciem na kamieniu.

Maszerowałam dalej, nie wiedząc, ile dokładnie kilometrów


czeka mnie jeszcze tego dnia. W odróżnieniu od innych
pielgrzymów wiedziałam, że na trasie jest miejsce, gdzie mogę
przenocować, a nawet wziąć kąpiel. Każdy zakręt na tej drodze
przywoływał emocje towarzyszące mi podczas pierwszej wędrówki.
Wtedy każde wzniesienie dawało nadzieję na ujrzenie oceanu
i uderzenie chłodnej morskiej bryzy. Teraz doskonale wiedziałam,
przy którym podejściu zobaczę to, co pragnęłam ujrzeć od wielu
dni.

Zdyszana stanęłam na szczycie i zobaczyłam wąziutką


niebieską wstęgę na horyzoncie. To miejsce wzrusza mnie bardziej
niż znak „0 km”. Tutaj mogę być sama, bez wstydu i publiczności
uronić kilka łez. Nikt mnie tu nie widzi i nikt mi się nie przygląda.
Tutaj mam poczucie zwycięstwa, ponieważ po raz kolejny przeszłam
setki kilometrów, mimo że nie jestem typem sportowca. Bo mimo
łez, krwawiących ran, obdartych bioder, spalonego słońcem nosa
i obandażowanych stóp oraz kolan – dotarłam. Pokonałam własne
słabości. Codziennie przez trzy tygodnie budziłam się wcześnie
rano, by zmarzniętymi dłońmi złożyć namiot. Codziennie
spożywałam lekkie jedzenie, bo zmęczony organizm nie przyjmował
więcej niż dwa owoce na śniadanie. Chudłam, uginały mi się kolana,

483
czułam samotność, ale dzielnie stawiałam kolejny krok. Na tej
górze to wszystko sobie uświadomiłam i choć niewystarczająco
często o tym myślę, byłam z siebie cholernie dumna. Oparłam
brodę o długi kij, którym podpierałam się w ostatnich godzinach
marszu, i pozwoliłam łzom płynąć, a chłodny wieczorny wiatr
smagał moimi włosami po policzkach. Kolejne kilometry to tylko
formalność, bo już osiągnęłam sukces i to był mój dzień na
świętowanie.

Wisienką na torcie miał być nocleg przy opuszczonym kościółku,


położonym pośród wiecznie zamglonych galicyjskich szczytów. Obok
niego jest niewielkie zadaszenie z otwartym frontem i źródełko
z lodowatą wodą. Pamiętałam każdy szczegół tego miejsca. Znów
wracałam wspomnieniami do francuskiego camino z 2016 roku,
kiedy wraz z koleżanką rozbiłam tu namiot. Nie wiedziałam, czy to
miejsce wciąż istnieje, czy źródło nadal jest aktywne i czy ktoś nie
zburzył niszczejącego budynku. Nie wiedziałam też, ile kilometrów
zostało do celu i z zaciekawieniem spoglądałam na każdą wolną
przestrzeń między drzewami, mając nadzieję, że ujrzę jeden ze
swoich ulubionych punktów biwakowych.

Dwanaście kilometrów od Fisterry dotarłam do celu. Wiem, że


opuszczony kościół wśród drzew w górach nie brzmi najbezpieczniej
i najbardziej sielankowo, ale atmosfera tego miejsca sprawia, że
czuję spokój. Weszłam pod zadaszenie, pokonując na ukos
niewielką polanę. Jęcząc, wdrapałam się na metrowe podwyższenie.
Podniesienie nogi na taką wysokość wiązało się z ogromnym bólem,
który bez zastanowienia zamieniłabym na dodatkowe dwadzieścia
kilometrów drogi. Moim największym wrogiem były krawężniki,
których przekraczanie powodowało ból promieniujący od pośladków

484
po plecy i kark. Nie dziwi więc, że metrowy murek okazał się
piekłem. To nie był zgrabny koniec dnia, ale oznaczał bardzo
wygodną i względnie bezpieczną noc, bez wilgoci i deszczu, na
równej powierzchni.

485
Przeszłam do swojej cowieczornej rutyny. Zdjęłam przepocone
do granic możliwości ubrania, których woń wywoływała we mnie
obrzydzenie do samej siebie, i w stroju kąpielowym powędrowałam
do źródła, by obmyć ciało z brudu i przykrego zapachu. Wiązało się
to z ponownym pokonaniem metrowego wroga numer jeden.

Temperatura wody w źródle była bardzo niska, ale nie miałam


wyboru. Nabrałam wody do plastikowej butelki, żeby jak
najdelikatniej i stopniowo polewać rozpalone ciało. Zawsze
zaczynałam od zmoczenia rąk i pach, a następnie wcierałam
naturalne mydło, które akurat nie stanowiło najlepszego wyboru, bo
pozbawione było jakiegokolwiek zapachu. Tarłam skórę do
czerwoności, mimo że wiedziałam, iż wystarczy pięć kilometrów
rankiem, by moje ciało znów pachniało jak przed chwilą. Potem
nogi, brzuch, kark, reszta ciała, wreszcie głowa. Oblewaniu jej
zimną wodą zawsze towarzyszył przyśpieszony, głośny i nierówny
oddech. Słońce już zachodziło, gdy zmarznięta zaczęłam
wykonywać szybkie podskoki i rozciągać napięte mięśnie.
Rozciąganie to najważniejszy punkt dnia, bez tego zwykły marsz na
prostej drodze byłby nie do zniesienia, a tak mogłam bić własne
rekordy w dziennych dystansach. Po rozciąganiu uprałam brudną
bieliznę i założyłam najcieplejsze ubrania do snu. Wieczorna rutyna
trwała godzinę i mimo że nie były to moje ulubione czynności, tym
razem wykonywałam wszystko powoli, dokładnie i skrupulatnie.
Wiedziałam, że zatęsknię nawet za tym zimnym źródełkiem.

Przed snem zazwyczaj zapisywałam w pamiętniku myśli


i spostrzeżenia z ostatniej doby. Potem leżałam, jak najmocniej
przylegając lędźwiami do podłoża. Uwielbiałam ten moment. Wokół

486
panowała cisza. Nie słyszałam nic poza popiskiwaniem ptaków,
szumem drzew i skrzypiącymi w lesie gałęziami.

Do czasu. Zasnęłam, gdy zmierzchało, a obudziłam się, kiedy


w namiocie było ciemno niczym w grobie. Obok swojego
schronienia usłyszałam kroki. Zaczęłam odliczać ich częstotliwość,
żeby ustalić, czy to człowiek, czy raczej czworonóg. Nigdy dotąd nie
stwierdziłam obecności człowieka obok swojego namiotu
w podobnym miejscu, ale kiedyś musiał być ten pierwszy raz. Moje
obawy potwierdziło pociągnięcie nosem i oddech. I ten oddech,
który słyszałam bardzo blisko, sprawił, że sama miałam problem
z nabraniem powietrza. Otworzyłam usta i bardzo powoli,
bezszelestnie chwyciłam jedną dłonią gaz pieprzowy, a drugą nóż.
Nie chciałam dawać znaku życia, nie chciałam zdradzić, że już nie
śpię. Zastanawiałam się, w jaki sposób powinnam użyć swojej
broni, jak zareagować, jeśli ten ktoś dotknie suwaka namiotu.
Leżałam i nasłuchiwałam. Zdrowy rozsądek podpowiadał:
„Spokojnie, ten ktoś nie wie, że w namiocie jest dziewczyna. Nikt
nie wejdzie do środka. Nikt nie wie, że jesteś tu sama. Po drugiej
stronie bez wątpienia jest samotny mężczyzna. Nie wychodź, leż
spokojnie”. Byłam przerażona. Starałam się oddychać cicho
i miarowo, lecz z marnym skutkiem. Próbowałam cokolwiek ustalić
na podstawie wydawanych przez tego człowieka dźwięków. Nie miał
butów – tego byłam pewna, bo kroki były zbyt lekkie. Było mu
zimno, ciągle pociągał nosem. Usłyszałam świst rozwijanego
materiału. Dopiero dźwięk suwaka w plecaku uspokoił mnie na tyle,
że zmęczona ponownie zamknęłam oczy i śniłam, że obok mnie po
prostu znajduje się inny pielgrzym.

487
Obudziłam się o świcie. Chwilę leżałam, nim stwierdziłam, że
wydarzenia z poprzedniej nocy nie były tylko wytworem mojej
wyobraźni. Obok mojej głowy leżał gaz pieprzowy. Podniosłam się
i bardzo powoli rozsunęłam wejście do namiotu. Serce biło mi jak
oszalałe. Wychyliłam głowę i zobaczyłam słodko śpiącego bardzo
chudego mężczyznę. Otulony był w biały koc w różowe serduszka.
Uszy miał czerwone jak rozżarzone węgle. Nie zakładając butów,
stanęłam nad nim i powiedziałam:

– Hello. Jak się masz?


Szybko otworzył oczy i kilka razy poruszył gałkami na boki, nim
jego wzrok przyzwyczaił się do światła i wreszcie mi się przyjrzał.
Nie wiem, które z nas było bardziej zaskoczone. Patrzyliśmy na
siebie przez dłuższą chwilę, analizując sytuację, aż wreszcie
mężczyzna odpowiedział:

– Hi. Bardzo dobrze. – Mówił powoli, uważnie mi się


przyglądając.

Opowiadanie o nocy z nożem w ręku i gazem, przygotowanymi


do zaatakowania przybysza, nie było najlepszym tematem na
początek znajomości, więc chwyciłam paczkę czekoladowych
markizów i wyciągnęłam ją w jego stronę.

– Nie mam nic lepszego na śniadanie, ale częstuj się, jeśli masz
ochotę.

Nowy kolega, którego imienia jeszcze nie znałam, a teraz


oczywiście nie pamiętam, nerwowo składał swój ekwipunek,
podczas gdy ja przyglądałam mu się z ciekawością. Miał tylko
cienką matę do jogi i puchaty kocyk, który przy hiszpańskiej wilgoci
był bezużyteczny. Duży plecak z doczepioną muszlą wskazywał, że
on też dziś dotrze do końca podróży, by zacząć coś na nowo.

488
Spakowałam swój namiot i pozwoliłam, by moje stopy oraz łydki
swobodnie zwisały z murku, który wczoraj tak przeklinałam. Chudy
mężczyzna usiadł wreszcie obok. Jego postura nie pozostawiała
wątpliwości – był w drodze od dawna i podobnie jak ja miał problem
z przyjmowaniem wartościowych posiłków. Wziął ciastko
i powiedział:

– Czekaj, mam dżem.

I tak siedzieliśmy we dwoje, jedząc markizy z dżemem, patrząc


w dal i nie wiedząc o sobie absolutnie nic. Czym innym jest dzielić
z kimś drogę, a czym innym obudzić się obok tej osoby, i to
w takim miejscu. To było wyjątkowo intymne doświadczenie.
Czułam wdzięczność za tę ciszę, a nasz niestandardowy posiłek
wskazywał, że kiedy się wreszcie odezwiemy, bez problemu się
dogadamy. Ostatnie ciastko podzieliliśmy na pół i gdy połknęliśmy
ostatni kawałek, nieśmiało rozpoczęliśmy rozmowę, która miała
wyjaśnić, co zaszło ostatniej nocy.

– Nie spodziewałem się tutaj dziewczyny. Myślałem, że


w namiocie będzie facet, taki konkretnej postury. To miejsce nie
wygląda na bezpieczne.

Mówiąc to, badawczo mi się przyglądał. Widziałam, że analizuje


moje nonszalancko zaplecione warkocze i rany na ramionach. Gdy
słyszałam te słowa, obrastałam w piórka, choć trochę wstyd mi to
przyznać. Lubię robić rzeczy, których nikt się po mnie nie
spodziewa. Lubię, gdy ktoś jest zaskoczony, że to, co robię, jest
dziełem kobiety. Mój towarzysz położył się tej nocy obok mojego
namiotu, bo czuł zagrożenie. Bał się nocy, samotności i tajemniczej
aury kościoła.

489
– Spałem za tamtą ścianą. Obudziłem się, kiedy pokryła mnie
rosa i zacząłem marznąć. Było ciemno i zwyczajnie się bałem. Nie
wierzyłem własnym oczom, gdy zobaczyłem twój namiot.

Szok, on dotarł tu wcześniej niż ja. Przeszły mnie dreszcze na


myśl, że był tu, gdy się myłam, rozciągałam, jęczałam, pokonując
„wroga”.

– To moja pierwsza noc na dziko – kontynuował. – W hostelu


spotkałem Holendrów, którzy tak jak ty najczęściej śpią gdzieś
w lasach. Chciałem spróbować. Kupiłem matę do jogi, ale do
okrycia miałem tylko koc.

Zrobiło mi się go szkoda i zaczęłam trochę żałować, że w nocy


nie wyszłam z namiotu. Przecież spokojnie zmieścilibyśmy się
w nim oboje. Mężczyzna był trochę niższy ode mnie i drobny, więc
mogłabym nawet oddać mu kurtkę, która służyła mi za poduszkę.
Zamiast wyrażać swoje zmartwienie, czym mogłabym go urazić,
zapytałam:

– Chcesz raz jeszcze spróbować spania na dziko? Znam idealne


miejsce.

P r z y t a k n ą ł . Ze s z l i ś m y z p l e c a k a m i z p o d w y ż s z e n i a
i zaśmialiśmy się, gdy oboje syknęliśmy z bólu. Znowu miałam
kompana.

490
Pierwsze kroki rankiem są najtrudniejsze. To tak, jakby uczyć się
chodzić na nowo – trzeba rozruszać ospałe mięśnie i wyraźnie im
komunikować, co mają robić. Przy pierwszych trzydziestu krokach
kolana nie chcą się uginać. Potem jest lżej, ale wędrówce wciąż
towarzyszy ból. Po kilometrze idzie się już normalnie. Wtedy nie
robi różnicy, czy mamy tego dnia przejść dwanaście czy pięćdziesiąt
kilometrów. O tym właśnie rozmawialiśmy i czułam ulgę, że Greg
(tak go nazwę) ma podobne dolegliwości. Chłopaki z Czech byli jak
terminatorzy. Cały czas szli w tym samym tempie, a na ich
twarzach nigdy nie malował się ból. Greg był bardziej ludzki,
nieporadny i zagubiony. Wzbudzał we mnie sympatię i miło było
z nim iść.

Swoją wędrówkę rozpoczął dwa miesiące wcześniej. Miał za


sobą tylko trzysta kilometrów więcej niż ja, jednak jego droga była
bardzo rozciągnięta w czasie. Ale ten człowiek się nie spieszył.
Fisterra była dla niego przystankiem, nie końcem wędrówki.
Zamierzał ruszyć w stronę Malagi. Patrzyłam na niego z podziwem,
analizowałam każdą zmarszczkę na jego twarzy i każdą bruzdę na
dłoniach mocno ściskających kijki trekkingowe. Greg stracił pracę –
ta historia nie wstrząsnęła mną szczególnie, bo takich osób
spotkałam na trasie wiele. Inni, jak szalona Barbara, na szlaku
przeżywali żałobę. Był też najszybszy Meksykanin, który większą
część roku spędzał, maszerując, bo pozwalało mu to zapomnieć
o utraconej miłości. Był też osiemdziesięciopięciolatek, który idąc ze
mną ramię w ramię, płakał, bo rok wcześniej stracił syna. Albo
Brazylijczyk idący krokiem samby. Nie zapomnę też Dana, który był
moim chodzącym radiem, niepijącym alkoholikiem, od ośmiu lat
żyjącym w abstynencji, zakochanym w sporcie i wszelkiej

491
aktywności fizycznej. Ilu ludzi, tyle historii. Utrata pracy to
widocznie częsty impuls do samorealizacji, tej niezawodowej. Greg
był szczęśliwy, zachwycony tym, co robi, i w gruncie rzeczy
wdzięczny szefowi za zwolnienie go po kilkunastoletniej pracy na
tym samym stanowisku. Greg po prostu szedł przed siebie,
próbując nowego życia blisko przyrody. A teraz miał pójść o krok
dalej i zakochać się w obozowaniu na łonie natury.

Dużo rozmawialiśmy. Nie zgadzaliśmy się w wielu kwestiach, ale


przyjemnie nam się dyskutowało. Mówiliśmy o muzyce, filmach,
filozofii, a nawet o diecie. Droga mijała nam bardzo szybko. Nie
mogłam się już doczekać, gdy ujrzę swoją ulubioną europejską
plażę, która znajduje się około trzech kilometrów od centrum
miasta. Podczas przypływu nie widać jej z głównego szlaku,
natomiast odpływ odsłania przejścia do sąsiednich plażyczek
i małych jaskiń. Gdy rozbijam tam namiot, wiem, że nikt mi nie
przeszkodzi. Kiedy staliśmy tuż nad plażą, powiedziałam do Grega:

– Na skale muszę być sama. Spotkajmy się tutaj wieczorem.


Weź ze sobą jedzenie i dużo wina. Dzisiaj odpoczywamy.

Greg posłusznie usiadł i pozwolił mi się oddalić.

Widziałam już Skałę Śmierci i czułam na sobie pełen podziwu wzrok


przechodniów. Niektórzy na mój widok kiwali głowami, inni zwracali
się do mnie słowami „buen camino”. Cichszymi, jakby w obawie, że
wypowiedzą je jako ostatni i mogą ten gest zniszczyć zająknięciem.
Minęłam miasto i pozostały mi dwa kilometry pod górę. To ten
moment, kiedy ciężko opanować łzy, ale też trudno dać im
swobodnie płynąć, jak mogłam to zrobić kilkanaście kilometrów
wcześniej. Spuszczałam głowę za każdym razem, gdy ktoś mnie

492
mijał. Szłam pochylona i zastanawiałam się, czy moje ciało już
czuje, że wkrótce będzie mogło odpuścić i pokazać, jak bardzo jest
zmęczone. Stawiałam małe kroczki i ignorowałam trąbnięcia
mijających mnie aut. Patrzyłam na górującą po lewej latarnię
morską i prawie burzyłam ją wzrokiem. „Po co ja to robię?” Góra
była coraz mniej stroma, aż wreszcie stanęłam na placu pełnym
turystów. Nie patrzyłam jednak na nich. Rzuciłam plecak obok
ławki, usiadłam na niej, przyciągnęłam kolana do klatki piersiowej
i nie odrywałam wzroku od stojącego na krawędzi białego krzyża.
Nie jestem osobą wierzącą, ale w symbolach wiary tkwi jakaś siła.
I ta siła wycisnęła ze mnie łzy, które spływały mi do ust, bo
jednocześnie szeroko się uśmiechałam.

Towarzyszyła mi przedziwna mieszanka emocji. Musiałam


wyglądać żałośnie. Wtedy poczułam klepnięcie w ramię. Odwróciłam
się i zobaczyłam starszego mężczyznę.

– You did it – powiedział.

493
I odszedł. Po raz kolejny zarzuciłam plecak na ramiona
i minęłam znak „0 km”, potem latarnię, aż w końcu zeszłam ze
skały na wybrzeże, gdzie rozbiło się tyle statków i zginęło tak wiele
osób. Niestety Costa da Morte wciąż zbiera swoje żniwo wśród
pielgrzymów, którzy nie mogą oprzeć się pokusie dotknięcia wody
i zostają na zawsze zabrani przez silne fale oraz prądy morskie.
Usiadłam na jednym z kamieni i przysłuchiwałam się ciszy. Wokół
było kilka wygaszonych palenisk, które potwierdzały, że to, co
zrobił tu święty Jakub, ma żywą tradycję. Obserwowałam tulące
się w ciszy pary. Już nie było miejsca na łzy. Ja i mój
czternastokilogramowy potwór pokonaliśmy siedemset trzydzieści
kilometrów. To był czas na świętowanie. Bez żalu odwróciłam się
plecami do oceanu i poszłam do miasta. Kupiłam zapas owoców,
wina, pieczywa oraz serów i z dodatkowymi dziesięcioma
kilogramami w dwóch siatach ruszyłam na swoją plażę.

Swoją, bo czuję się tam doskonale. To moja przystań, na której


odpoczywam po długiej wędrówce. Być może właśnie dzięki temu
wino w kartonie smakuje tam jak beczkowane z francuskiej piwnicy,
owoce są słodsze, a kanapka z serkiem mogłaby walczyć
o gwiazdkę Michelin. Możliwe też, że to zasługa klifowego brzegu,
czystego piasku pokrytego dużymi muszlami, które często kołyszą
się przy plecakach pielgrzymów, i spokoju, o jaki trudno na tak
wyjątkowych plażach. Nie rozbiłam wtedy namiotu. Przyniesione
produkty ułożyłam na skale, rozwinęłam karimatę i pokroiłam
soczystego arbuza. Byłam tam sama i egoistycznie cieszyłam się, że
to miejsce jest w tej chwili zarezerwowane tylko dla mnie, podobnie
jak ten arbuz. Zjadłam go, nie roniąc ani kropli soku, aż mój brzuch
nabrał kształtów. Pierwszy raz od dawna leżałam z myślą, że

494
zostanę w jednym miejscu na dłużej. Po ponad dwudziestu dniach
wędrówki dotarłam do celu.

Pod wieczór dołączył do mnie Greg, a później Kuba i Mateusz.


Tego dnia nawet u Czechów można było wyczuć ulgę – ich
organizmy również pragnęły odpoczynku. Kuba jedną ręką niósł
sześciolitrowy baniak wina.

– Wystarczy? – zapytał.

W mojej głowie zaświtało pytanie: gdzie podziali się ci nieśmiali


mężczyźni, którzy mieli problem z patrzeniem mi w oczy? To była
nasza noc. Przy ognisku, z gotowanym makaronem z pomidorami,
sałatką owocową i oczywiście z podawanym z rąk do rąk winem.

Spędziliśmy tam jeszcze dwa dni, po czym wróciłam


autostopem do Polski, Czesi poszli do Muxíi, a Greg skierował się do
Malagi.

495
496
CO TERAZ?

Albania wciąż pozostawała nieodkryta. Byłyśmy u wszystkich jej


sąsiadów, ale ten kraj omijałyśmy. Jednak biała plama na mapie nie
dawała nam spokoju. Poza tym wciąż pamiętałyśmy albańskiego
kierowcę, który bez ostrzeżenia zostawił nas w Budvie, i od tego
spotkania nie przestawałyśmy myśleć o Albanii. Poszerzyłyśmy też
swoją wiedzę o świecie i zamiast słuchać bzdur rozmawiałyśmy
z osobami, które faktycznie tam były. I każdy bez wyjątku był
zachwycony naturą Albanii oraz gościnnością jej mieszkańców.
Musiałyśmy się same przekonać, dlatego tego roku postanowiłyśmy
ponownie jechać na południe i poświęcić swój czas Albanii.

497
Po raz trzeci znalazłam się w miejscowości Koper. Za każdym
razem, gdy tu przyjeżdżam, dziwię się zmianom, jakie zaszły.
Droga, przy której wcześniej łapałam stopa, teraz jest deptakiem.
A plaża, na której rozbiłam namiot, została zalana betonem.
W miejscu, gdzie zdarzyło mi się przysnąć, postawiono dużą
restaurację, a część wybrzeża zmieniono w przestrzeń z basenami
i jacuzzi. Nie mogłyśmy już tak swobodnie spacerować. Musiałyśmy
chodzić okrężnymi drogami, bo część terenu była prywatna,
ogrodzona. Nie wyglądałyśmy jak potencjalne klientki, więc żaden
z ochroniarzy nam nie ufał i nie chciał pozwolić na przecięcie
spacerkiem terenu ośrodków. Z jednej strony cieszył mnie rozwój
tego państwa i napływ turystów, z drugiej ubolewałam, że z każdym
rokiem Słowenia traci to, co mi się w niej tak podobało i odróżniało
ją od Chorwacji. Poczułam presję czasu i zrozumiałam, że muszę się
z tym podróżowaniem pośpieszyć, bo niektóre piękne miejsca mogą
zwyczajnie zniknąć albo staną się niedostępne dla osób takich jak
ja.

Odeszłyśmy od deptaków i weszłyśmy na główną drogę.


Chciałyśmy oddalić się od miasta i znaleźć pozostałość dzikości oraz
swobody.

Minęło mnie pstrokato zielone auto, które wydawało niezdrowy


dźwięk. Jego purtnięcia mieszały się z okrzykami kierowcy, który
ewidentnie chciał nam coś przekazać. Wciąż trzymając kierownicę,
przybliżał się do zasuniętej szyby i coś mówił, ale jego starania były
bezskuteczne. Trwało to może dwie sekundy.

– Ale dziwak – powiedziałam.

A dziwak zaparkował swoje auto na najbliższym parkingu.


Przecież nawet nie łapałyśmy stopa! Czego chciał? Nie miałyśmy

498
pojęcia. Wysiadł ze swojego fiata punto i pokazał nam się w całej
swej wyjątkowej krasie. Miał przydługie spodnie, więc nogawki
zawijały mu się pod butami, a właściwie sklejonymi taśmą
japonkami. Koszula też była za długa, brudna i podarta. Na nosie
tkwiły ogromne okulary przeciwsłoneczne, choć jego bujne włosy
dawały wystarczającą ochronę przed słońcem. Tak samo daszek,
który utrzymał loki w jakimś porządku. Wisienką na torcie był kilku,
a może i kilkunastodniowy zarost. Zdezelowany fiat punto stanowił
idealne dopełnienie mężczyzny.

Wysiadł z auta, nie zgasiwszy silnika. Fiat oddychał nierówno


i przy każdym przytłumieniu pracy silnika wywoływał przypływ
energii u właściciela, który wskakiwał do środka i wciskał pedał
gazu. Wtedy z auta wydobywały się niespokojne strzały. Samochód
cały czas się trząsł, a dziwak nie potrafił zapanować nad swoim
ciałem i bezustannie krążył, przeskakiwał z nogi na nogę albo
podejmował próby ratowania swojego skarbu.

– Gdzie idziecie? – zapytał po angielsku.

– Za miasto.

– Wsiadajcie, tylko szybko, bo auto zgaśnie.

Nie zastanawiałyśmy się długo, nie było na to czasu. Po prostu


wsiadłyśmy do samochodu.

– Nie, jednak musicie wysiąść, trzeba popchać.

Wyszłyśmy szybciej, niż wsiadłyśmy i najpierw zepchnęłyśmy


auto z miejsca parkingowego, a potem pomogłyśmy mu się
rozpędzić. Zastanawiałam się, czy to nie będzie ze strony kierowcy
zbrodnia idealna. My rozpędzimy auto, a on odjedzie z naszymi
plecakami. „Jeżeli to się wydarzy, to naprawdę powinna być nasza

499
ostatnia podróż”. Auto nabrało prędkości, a my wskoczyłyśmy do
środka. Nasz zwariowany kierowca został oficjalnie sprawdzony.
Jeśli miał jakiekolwiek złe zamiary, to była najlepsza okazja do ich
realizacji. Serio, lepszej nie można sobie wyobrazić.

Borys na co dzień mieszka w Lublanie. O swoim życiu opowiadał


bardzo lakonicznie, często gubiąc wątek. Od rozmowy o mieszkaniu
bardzo zgrabnie przechodził do wegetarianizmu, natchniony przez
spacerującego na poboczu psa. „Small dog… Young… Or old… Old
school… Lubicie old school?” Trudno było utrzymać rozmowę na
jednym torze, ale podobał mi się ten jego nietypowy tok myślowy.
Mówił, co mu przychodziło do głowy, dosłownie każde słowo
wypowiadał na głos. Był jak otwarta księga.

– Jadę na spotkanie rodzinne – powiedział w końcu coś, co


miało sens. – Ale nie lubię, ja jestem wolny. Lubię te drzewa,
znasz?

Żeby wycisnąć z niego jakiś konkret, na przykład „dokąd


jedziemy?”, musiałyśmy podejmować kilkanaście różnorakich prób.
Na jedno sensowne zdanie przypadało dwadzieścia od czapy. Taki
był Borys. Pokręcony jak nasza wspólna podróż. Bo Borys nie
korzystał z asfaltowych dróg. Jechaliśmy przez pola, gaje oliwne
i sady. Drogi były wąskie, kręte i górzyste. Nie przeszkadzało nam
to ani odrobinkę, w końcu na tym nam zależało – na ucieczce od
idealnych trawników, luksusowych hoteli i restauracji, do których
nawet by nas nie wpuszczono. Z brudnym i dziwacznym Borysem
czułyśmy się znacznie bardziej komfortowo niż tam.

Stanęliśmy na wzniesieniu, z którego rozpościerał się piękny


widok na morze. Pogoda była idealna, woda błyszczała w pełnym

500
słońcu i miała piękną barwę. Jednak nie zatrzymaliśmy się tam,
żeby podziwiać to, co miała do zaoferowania natura.

– Spróbuję włączyć radio – powiedział Borys i przekręcił gałkę


małego kanciastego radyjka. Przez kilka sekund słyszeliśmy jakieś
dźwięki, a potem padł zarówno silnik, jak i radio. – Tak sądziłem.

Wysiadł z auta i popchał je z nami w środku. Wszystko działo


się szybciej, niż mogłam pomyśleć. Sunęliśmy na luzie ze
wzniesienia, a Borys biegł obok. W końcu wskoczył, przekręcił
kluczyk w stacyjce i silnik zawył. Był w tym profesjonalistą.
Z fiatem punto znali się jak łyse konie. Jechali razem już od stolicy,
Lublany. Mknęli na spotkanie rodzinne, którego Borys bardzo chciał
uniknąć. Otwarcie mówił, że nie mieści się w standardowych
ramach i rodzice nie są z niego szczególnie dumni. Teraz jechał
powitać nowego członka rodziny, ale miał nadzieję, że spotkanie
skończy się przed wieczorem i będzie mógł wrócić do swoich
ulubionych zajęć. Nam zaproponował podwózkę na plażę blisko
Piranu. Odprowadził nas do samego brzegu, pod klif. Teoretycznie
mogłyśmy tam spać, jednak było to dla nas trochę zbyt tłoczne
miejsce.

– Mam nadzieję, że jeszcze do was wrócę – powiedział na


pożegnanie Borys. – Czekajcie tu, to zawiozę was w moje ulubione
miejsce. Far from this fucking shit – dodał, wskazując tłumy ludzi.

501
Poczułam, że to jest dobry pomysł. Borys był pokręcony i nieco
ekstrawertyczny, ale nadawaliśmy na tych samych falach. Z tym że
on te fale trochę bardziej uzewnętrzniał. Nie próbował się wpasować
w żadne standardy i nie stresowały go zdziwione spojrzenia
przechodniów. Właściwie swoim wizerunkiem odstraszał osoby inne
niż on – zamknięte na taki świat, myślące stereotypowo. Dzięki
swojemu wizerunkowi i stylowi życia nie trwonił czasu na
znajomości, które mu nie odpowiadały. Sama lubię kontakt
z ludźmi, z którymi się nie zgadzam, lubię ich odmienne spojrzenie
na różne kwestie, bo dzięki niemu buduję własny światopogląd.

502
Borysowi było dobrze tak, jak było, i niczego więcej nie
potrzebował. Cieszył się, jeżdżąc na deskorolce w japonkach,
z puszką piwa w dłoni. Przy nim nabierałam odwagi i czułam
większy luz. Był odważniejszy niż my dwie razem wzięte. Mogłam
nauczyć się od niego wielu rzeczy, choć nie miał dyplomów
wyższych uczelni. Zwyczajnie mógł mnie nauczyć tego, co pomijano
w naszym szkolnictwie – miłości i akceptacji.

– Poczekamy – obiecałyśmy, ale na wszelki wypadek mocno go


wyściskałyśmy. Borys, choć nie wyglądał, był perełką, której nie
chciałyśmy tak szybko stracić.

Na plaży zbudowałyśmy własną przestrzeń, by wygodnie


notować w pamiętniku, leżeć, suszyć przeprane ubrania i jeść. Tego
dnia dużo pływałyśmy – bardzo za tym zatęskniłyśmy zimą. To było
czyste lenistwo. W jedną dobę pokonałyśmy tysiąc pięćset
kilometrów – nie było to trudne, bo na trasie nie popełniłyśmy
najmniejszego błędu i trafiałyśmy wyłącznie na długie lub szybkie
podwózki. Ale jak piękna by nie była, droga męczy. Korzystałyśmy
z tego „wolnego” czasu, a kątem oka wypatrywałyśmy rozkołysanej
postaci.

Borys wrócił akurat, gdy robiłyśmy sobie zdjęcia. Wtulił się we


mnie i banalny kadr uczynił jednym z moich ulubionych naturalnych
i bijących szczęściem ujęć.

– Szybko, szybko, bo się ciemno robi! – Tymi słowami nas


powitał i próbował nam pomóc w chaotycznym zbieraniu
porozrzucanych ubrań. Faktycznie zbliżał się wieczór, ale nie
rozumiałam, z czego wynika jego nagły pośpiech. Biegłyśmy za nim
do auta, nosząc wciąż wilgotne skarpety. Wypchnęliśmy z parkingu
zielonego fiata i popchnęliśmy go na drodze, by dodać silnikowi

503
otuchy przy ciężkim starcie. Dopiero kiedy siedzieliśmy w środku,
Borys odetchnął z ulgą i powiedział:

– Jak włączam światła, to silnik gaśnie, musimy zdążyć przed


zmrokiem.

Zaczął się wyścig z czasem i „kłótnia” z nieustannie


mrugającymi do nas kierowcami. „Wiem!” – krzyczał poirytowany
i zestresowany Borys. Gdy wjechaliśmy na boczną drogę, świeciłam
mu telefonem. Wystawiłam rękę za szybę i starałam się oświetlić
drogę przed nami. Nastała całkowita ciemność. Pewnie łatwiej
byłoby, gdyby Borys pamiętał drogę do swojego ukochanego
miejsca, a nie sprawdzał każdej ze ścieżek metodą prób i błędów.
Błądziliśmy. Borys kilkukrotnie chwytał mój telefon, wychodził
z samochodu i spacerował, szukając wskazówek, które pozwoliłyby
mu ustalić lokalizację. Na nawigację nie chciał patrzeć, bo nie
wiedział, jak to miejsce znaleźć na mapie. Pozostawało nam czekać,
aż go olśni.

W końcu zatrzymaliśmy się w szczerym polu.

– To tutaj. Na pewno. Ale zamknęli drogę. Po co, po co?


Madafaka!

Faktycznie, droga była zamknięta. Na wysokości auta


rozciągnięto gruby łańcuch z tabliczką informującą, że to teren
prywatny. Ale to nie mogło nas powstrzymać.

– Nikt nam nie może zabronić gapienia się na morze, no nie? –


Borys pakował do toreb i plecaków wiele niepotrzebnych
przedmiotów. W fiacie, z jakiegoś powodu ozdobionym napisem
„Just married”, woził cały swój dobytek. Chwyciliśmy kilka grubych
koców, śpiwór, ale także garnki, patelnię, ziemniaki i olej. No i trzy

504
pięciolitrowe baniaki z wodą. Nie miałam pojęcia, co Borys chce
z tym wszystkim zrobić, ale byłam pewna, że nawet gdybym
zapytała, nie otrzymałabym odpowiedzi. Dlatego bez sprzeciwu,
obładowane nie tylko własnym bagażem, ale też kilkoma
dodatkowymi torbami, wspinałyśmy się na klif. Droga prowadziła
najpierw przez pole, potem gaj oliwny, a na końcu przez gęsty lasek
iglasty. Myślałam, że ręka odpadnie mi od ciężaru baniaka z wodą
i w duchu prosiłam, by tym razem Borys nie popełnił błędu.

– Tak. Tak, tak, tak. Bla, bla, bla, tak. Tutaj, tak, tak, tak –
powtarzał. Jakimś cudem to mnie uspokajało.

Wyszliśmy z lasku i uderzył nas powiew świeżego powietrza,


a szum wody stał się głośniejszy i wyraźniejszy. Ostrożnie
stawiałam kroki, by przypadkiem nie trafić na krawędź klifu.
Byliśmy wysoko i dzięki otwartej przestrzeni oraz światłu księżyca
mogliśmy ocenić okolicę. Miejsce zdecydowanie nie było popularne,
możliwe, że znał je tylko Borys. Jedynym znakiem, że ktoś tu
dociera, była wygnieciona trawa między drzewami.

505
– Czasem przychodzę tu spać – oświadczył nasz towarzysz.
Wcale mnie to nie zdziwiło. Nie sięgały tam światła miast, nie było
nawet zasięgu. Jeśli ktoś chciał doświadczyć spokoju, to miejsce
było idealne. Na skrawku wysuszonej trawy rozłożyliśmy kilka
koców, na to rzuciliśmy trzy śpiwory. Znajdowaliśmy się na
pochyłym terenie, który kończył się przepaścią, ale byliśmy
przekonani, że nikogo nie poniesie tak daleko, a w razie wypadku
uratuje nas stojące na krawędzi drzewo. Usiedliśmy wygodnie
i rozmawialiśmy, teraz Borys zaczął łapać wątki. Opowiadał, czasem
wtrącając w te opowieści swoje urocze „bla, bla, bla, madafaka”.
Obawiałam się, że okaże się jedną z tych osób żyjących z pieniędzy
państwowych i że to będzie zgrzyt, który mnie trochę do niego
uprzedzi – tak było z mieszkańcami Thylejren. Jednak Borys
pozytywnie mnie zaskoczył, mówiąc, że jest pracownikiem
sezonowym i zbiera owoce.

– Lubię to, madafaka. Bez stresu. – A potem śmiał się i śmiał,


a my razem z nim. Borys. Nasza perełka. Kwintesencja wolności
oraz szczęścia. Wolności, na którą wiele osób by się nie
zdecydowało, bo wiązała się z brakiem poczucia bezpieczeństwa
i stabilizacji. W tym wypadku wiązała się też z posiadaniem starego
fiata punto, który gasł, gdy włączało się światła. Wiązała się
z bezdomnością, kiepskim wyglądem i telefonem bez kolorowego
wyświetlacza. Zawsze, kiedy ktoś mi mówi, że marzy o wolności,
zastanawiam się, czy byłby w stanie choć przez jakiś czas
funkcjonować jak Borys, który bez żalu zrezygnował z wygodnego
życia. To była taka jego beztroska wolność i cieszyłam się, że się na
nią odważył. Oczywiście on też miał swoje problemy, obawy
i stresy, na które się godził. Jak przedsiębiorca godzi się na

506
opłacanie księgowej i odprowadzanie podatków. Byli tacy sami,
żyjący w zgodzie ze sobą, choć na różne sposoby.

507
Obudziłam się jako pierwsza. Leżałam w środku, więc powolutku
wyczołgałam się ze śpiwora, tak by nikogo nie zbudzić. Miałam
swoje kilkanaście minut kompletnej ciszy. Stanęłam na zboczu
i patrzyłam na spokojną taflę wody. Horyzont lekko się zaokrąglał.
Korzenie drzewa rosnącego na skraju wystrzeliły w połowie klifu
i szukały drogi do podłoża. Odwróciłam się, by przyjrzeć się
towarzyszom. Spali spokojnie, czuli się całkowicie bezpiecznie,
oddani naturze. Było w tym coś wyjątkowego. Dwoje ludzi
znających się zaledwie kilkanaście godzin, śpiących obok siebie
w lesie, bez jakiejkolwiek ochrony. Nie potrzebowali murów, osłon
czy namiotów. Tu nie było miejsca na wstyd i zakłopotanie.
Ufaliśmy sobie i w swoim towarzystwie byliśmy sobą. Choć
różniliśmy się, akceptowaliśmy te odmienności.

Kilkanaście minut ciszy wystarczyło, bym niespodziewanie,


oczywiście jak najciszej, zaczęła kaszleć. Magda i Borys poruszyli
się, aż w końcu otworzyli oczy. W takich miejscach po przebudzeniu
chce się wstać jak najszybciej, rozejrzeć się i zobaczyć, gdzie
właściwie drzemaliśmy w całkowitej ciemności i odosobnieniu.
Magda podniosła się szybko i była tak samo zachwycona jak ja.

– Potrzebuję kawy – powiedziałam. Proste życzenie.

Spakowaliśmy się bez pośpiechu i wszystkie toboły zanieśliśmy


z powrotem do zielonej rakiety.

– Nie wiem, po co to wszystko brałem, madafaka – powiedział


Borys, a ja tylko zacisnęłam wargi, żeby nie powiedzieć czegoś
oczywistego, a jednocześnie raniącego. Wsiedliśmy do auta. Borys
popchał samochód i wskoczył do środka – tym razem się nie
obawiałam. Naprawdę był profesjonalistą. Fakt, że mogliśmy gasić
auto tylko na wzniesieniach, był dość uciążliwy. Przez to szukanie

508
kawiarni trwało dłużej niż powinno. Musieliśmy znaleźć taką, której
parking znajdował się chociaż na delikatnym skosie. Nie
interesowało nas nic poza tym, ani wygląd, ani – o dziwo – ceny.
Wjeżdżaliśmy na parkingi po kolei i po chwili z nich wyjeżdżaliśmy.
Było przy tym sporo uciechy.

Nietypowe okazało się też tankowanie. Żeby otworzyć wlew


paliwa, trzeba było użyć kluczyka od auta. Dlatego wjechaliśmy na
stację, nalaliśmy paliwo do butelki bez gaszenia samochodu i znowu
zjechaliśmy na polną, boczną drogę, żeby ustawić się na
wzniesieniu. Borys zgasił auto, chwycił patyk i po nim poprowadził
gęsty płyn do baku. W trakcie tej czynności palił papierosa. Był
jedyny w swoim rodzaju. Trudno nam było się z nim rozstać, ale
nawet on – człowiek wolny – miał własne plany i obowiązki.
Podwiózł nas na granicę chorwacką i tam się pożegnaliśmy.

Chorwacja też już nie była krajem, który znałyśmy z wcześniejszych


podróży. Jeszcze trzy lata wcześniej bez problemu znajdowałyśmy
ciche plaże przy głównej trasie, teraz graniczyło to z cudem.
Dlatego podjęłyśmy decyzję, by jechać na jedną z bardziej znanych
wysp – Krk. Zdjęcia satelitarne – nasze główne źródło informacji –
dawały nadzieję, że w Starej Bašce znajdziemy trochę spokoju.
Wydawało się, że linia wybrzeża nie jest jeszcze wykorzystana
maksymalnie, na zdjęciach widziałyśmy kilka małych zatoczek
z dala od zabudowań. Nawet gdyby oznaczało to długi spacer, było
warto.

509
Na wyspę dotarłyśmy bez większego problemu. Właściwie
j e d y n y m n a s z y m k ł o p o t e m b y ł b r a k w o d y i s k l e p ó w.
Znajdowałyśmy się już spory kawałek poza miastem, gdy zdałyśmy
sobie sprawę, że nasze butelki są prawie puste. Z tego, co
miałyśmy, nie wystarczyłoby na ugaszenie pragnienia, nie mówiąc
nawet o myciu zębów czy ogólnym odświeżeniu. Na sklep już nie
miałyśmy co liczyć, dlatego tradycyjnie zapukałyśmy do czyichś
drzwi. Otworzyła starsza kobieta, która właśnie z koleżanką piła
popołudniową herbatkę. Z jej domu zawiało przyjemnym chłodem
klimatyzacji. Staruszki bardzo zaangażowały się w wyposażenie nas
w wodę.

– Nie spotkało mnie coś takiego od lat. Wie pani, ludzie już się
boją rozmawiać. Zwłaszcza młodzi!

Doskonale wiedziałam, co kobieta ma na myśli. Często słyszę


pytania, jak sobie radzę, gdy zgubię się na szlaku, kiedy rozładuje
mi się telefon albo po prostu zabraknie mi wody. „Rozmawiam
z ludźmi” – odpowiadam. Tak banalne rozwiązanie zazwyczaj

510
wywołuje zdziwienie. „Jak to z ludźmi? Obcymi? A nie boisz się?”
Poczęstowanie kogoś szklanką wody z kranu jest arcylekką
uprzejmością i pomocą. Podobnie jak przechowanie plecaków,
naładowanie telefonu czy wskazanie drogi. Jednak nieufność
osiągnęła już każdy z możliwych poziomów. Boimy się zapytać, ale
też obawiamy się komuś pomóc przerażeni, że proszący może mieć
niecne zamiary. W swojej nieufności i odizolowaniu zapomnieliśmy,
jakie znaczenie ma dodatkowe nakrycie przy wigilijnym stole. Dla
wielu to tylko symbol, a nie prawdziwe zaproszenie do uczty. Bo kto
przyjąłby obcą osobę do swojego domu?

– Naprawdę bardzo pani dziękuję! Po drodze nie było żadnego


sklepu!

Kobieta napełniła nie tylko nasze butelki, ale też dwie


dodatkowe, które stały na stole.

– Napijecie się lemoniady?

– Bardzo chętnie.

Lemoniada w domu staruszki, bardzo filmowo. Takie sytuacje


zdarzają się w prawdziwym życiu tylko wtedy, gdy zrobi się
pierwszy krok. Kobieta podała nam dwie szklanki z lodowato
zimnym napojem. Nie wchodziłam do środka, żeby swoimi
brudnymi, zakurzonymi buciorami nie zanieczyścić wypolerowanej
podłogi. Stałam w progu i cieszyłam się zimnym napojem. To było
bezcenne. A obie panie uśmiechały się, widząc naszą nieudawaną
radość.

– Dziękujemy paniom bardzo! Miłego dnia!

– Zawsze możecie wrócić po więcej – powiedziała gospodyni na


pożegnanie.

511
Tymczasem powędrowałyśmy w stronę jednej z zatoczek. Wyspa
była piękna, zupełnie nie przypominała chorwackiego lądu.
Przecinały ją łagodne wzgórza ze skromną roślinnością. Spacer
tamtędy, zwłaszcza wieczorową porą, to czysta przyjemność.
Znalazłyśmy małą plażę, na której nie było niczego poza… domem,
a właściwie willą zbudowaną zaraz obok. W zatoczce unosił się
luksusowy jacht, który kosztował na pewno więcej niż całe
dotychczasowe życie naszej dwójki. Zastanawiałyśmy się przez
dłuższą chwilę, czy możemy się tam zatrzymać i czy czasem nie
wchodzimy na prywatny teren. Zaryzykowałyśmy. Poza ciekawskimi
spojrzeniami właściciela i włączeniem zraszaczy w środku nocy nie
spotkało nas tam nic nieprzyjemnego. Tylko wbrew planom
musiałyśmy rozbić namiot i spać w nim, by uchronić się przed
wodą. Zebrałyśmy się stamtąd skoro świt. Ta sytuacja przypomniała
mi, jak rok wcześniej wpadłam na genialny pomysł, by bez namiotu
nocować na rondzie na obrzeżach Paryża. Rondo było piękne,
z równiutkim, przystrzyżonym trawnikiem. Było duże i rosło na nim
mnóstwo drzew oraz kolorowych krzewów. Aż się prosiło, żeby na
tej trawie ułożyć się do snu, więc zrealizowałam swój pomysł.
W środku nocy dostałam odpowiedź na nurtujące mnie pytanie:
„Jakim cudem w trakcie suszy jest tu tak zielono?”, bo zraszacze
wystrzeliły z każdej strony, wyganiając mnie z mojego edenu
w środku betonowej dżungli. Ze śpiworem w ręku wybiegłam
z ronda, ale i tak całkowicie przemokłam. To była długa noc,
podczas której już nie dane mi było zmrużyć oka.

512
– Och, nie! – powiedziałam chyba na głos, gdy zobaczyłam, w którą
zatoczkę przed Dubrownikiem zjeżdża kierowca. Już tam kiedyś
byłyśmy i utknęłyśmy na kilka godzin. Przyjeżdżało tam wielu
turystów, by podziwiać piękną panoramę i z najlepszej perspektywy
obejrzeć prowadzący do miasta most. Dubrownik to niesamowite
miasto, które co roku przyciąga mnóstwo ludzi, nie tylko fanów Gry
o tron. Jednak tym razem chciałyśmy je ominąć i pojechać trochę
dalej od turystycznej szopki. Ta nieszczęsna zatoczka nie miała nam
w tym pomóc. Zanim zaczęłyśmy łapać stopa, zjadłyśmy lody.
W tym roku byłyśmy w nieco lepszej sytuacji, bo miałyśmy zapas
kun. Trzy lata wcześniej stałyśmy tam bez grosza przy duszy i nie
mogłyśmy nawet kupić butelki wody.

Minęły dwa sezony, a my znów tam stałyśmy i bezskutecznie


machałyśmy na kierowców. Co chwila włączane kierunkowskazy
dawały nadzieję, że może się udało, ale z aut wysiadały rodziny
i ekipy przyjaciół, którzy zatrzymali się tylko na zdjęcie.
Machałyśmy dalej zażenowane, że wpatrujemy się w zaparkowane
auto. Stojąc tam, najprawdopodobniej załapałyśmy się na setkę
filmów z podróży, bo ten widowiskowy odcinek drogi filmowano z co
drugiego auta. Pasażerowie wciskali w szyby swoje telefony,
aparaty i kamery. Liczni motocykliści mieli na kaskach przyczepione
kamery GoPro, które kierowali w naszą stronę, a my usilnie
starałyśmy się przybierać pozę zadowolonego autostopowicza, a nie
osoby, która od trzech godzin nie może się schować w cieniu.
Uśmiechałyśmy się na siłę, aż bolały nas od tego policzki. Miałam
ogromną ochotę rozluźnić mięśnie i pokazać, jak naprawdę się
czuję. Było mi gorąco, czułam się zmęczona mrużeniem oczu
i udawaniem pozytywnego nastawienia. Jednak ze swoją naturalną

513
postawą i miną marudy nie miałabym szans na jakąkolwiek
podwózkę. Musiałyśmy dać z siebie wszystko i pokazać, że fajne
i wesołe z nas dziewczyny. Tymczasem godziny mijały, a upał
doskwierał coraz bardziej. Chowałyśmy się w wąziutkim cieniu
znaku drogowego, byleby choć delikatnie pomuskał twarz, czubek
głowy czy spalone ramię.

Mam w oczach radar na stare kampery. Po przygodzie


z Hermanem i Ans byłam spragniona takich hipisowskich
doświadczeń. Właśnie zbliżał się do nas różowy volkswagen.
Różowy! Bardzo stary, po prostu piękny. Byłyśmy nim tak
oczarowane, że ledwo podniosłyśmy kciuk. Magda jeszcze nigdy nie
jechała takim autem, więc dla niej wejście do niego stanowiło
spełnienie marzeń. Volkswagen zwolnił, włączył kierunek
i zatrzymał się w zatoczce, co sugerowało chwilowy postój.

– O cholera, biegnij! – krzyknęła Magda, a ja zostawiłam


wszystko i sprintem ruszyłam w stronę różowo-fioletowego pojazdu.
Drzwi rozsunęły się, wydając przeraźliwy pisk. W środku siedziało
wiele osób. Szybko zerknęłam, czy w ogóle jest szansa, byśmy się
zmieściły. Chłopak z blond loczkami, który był najbliżej mnie,
zapytał:

– Dokąd chcecie jechać?

– A dokąd jedziecie? – Prawda była taka, że pojechałabym


z nimi nawet do Mołdawii, byleby tylko wydostać się z tej przeklętej
zatoczki.

– Do Czarnogóry.

– To możemy z wami? – Czarnogóra nie była naszym planem na


ten dzień, raczej za dwa dni, ale nie chciałam przepuścić takiej

514
okazji. Już raz odmówiłam przystojniakom z volkswagena i nas
okradziono. Nie mogłam kusić losu.

– Wskakujcie!

Jeszcze szybszym sprintem pobiegłam do Magdy. Mój tym


razem szczery uśmiech mówił wszystko i koleżanka już szykowała
się do startu. Trochę ją poniosło, bo w tej ekscytacji chwyciła dwa
plecaki i próbowała z nimi do mnie dobiec. Wreszcie usiadłyśmy
w koszmarnie gorącej metalowej beczce, ale tym razem wcale nam
to nie przeszkadzało.

515
Usiadłam z tyłu obok Dominika, chłopaka z lokami. Przed nami
Magda siedziała z Mirą, a z przodu kierowca – Krishka i Tom, który
jako jedyny nie był Niemcem, a Serbem. Był też ich przewodnikiem,
który pokazywał przyjaciołom ulubione miejsce na Bałkanach.

Przypatrywałam się wyposażeniu auta. Fascynuje mnie


organizacja na małych przestrzeniach, nawet w kabinach
ciężarówek. W każdym aucie, które służyło za dom, mogłam
dopatrzeć się nowych ciekawych rozwiązań. Tutaj łóżko było
podwieszane – nad naszymi głowami zamontowano drewnianą
płytę, która utrzymywała gruby dmuchany materac. Całe wnętrze
zostało obite sklejką tworzącą zakamarki, półki i schowki. Za moimi
plecami znajdowała się maleńka kuchnia z lodówką, a wszystko
przywalono bagażami pasażerów.

– Nie macie czasem żadnego zielska? – zapytał Dominik, gdy


zbliżaliśmy się do granicy.

„Cholera” – pomyślałam. Całkowicie o tym zapomniałam! Dwa


dni wcześniej dostałyśmy taki nietypowy prezent od trzech
chłopaków, którzy nas podwozili. Próbowałyśmy się go pozbyć
w najdziwniejszy sposób – pytając spotkanych na trasie Polaków,
czy nie chcą takiego podarku. Jednak nikt nam chyba nie ufał, bo
się nie zgodzili. Odpuściłyśmy, czekając po prostu na odpowiedni
moment i osobę, która skorzysta z marihuany. Nie pamiętałyśmy
o tym aż do tej chwili.

– Właściwie to mam.

Spojrzeli na mnie wszyscy, łącznie z kierowcą, który zerkał


w lusterko. Owszem, wyglądali jak osoby, które lubią zapalić, ale
wsiadanie z narkotykiem do czyjegoś auta było skrajnie bezmyślne

516
i nieodpowiedzialne. Zwłaszcza że zbliżaliśmy się do kontroli
granicznej.

– Musimy się tego pozbyć – powiedział Dominik, a Krishka


zjechał na najbliższy parking. W ruch poszły bletki i kartoniki,
z których Mira kręciła filtry. Po trzech minutach mieliśmy gotowe
dwa skręty, a po kolejnych dwóch ślad po przestępstwie zniknął.
Mogliśmy jechać dalej, w zupełnie innym nastroju. To było chyba
najtrudniejsze przekroczenie granicy w naszym krótkim życiu. Na
szczęście rozdawano tam butelkowaną wodę, która przyniosła
ukojenie naszym wyjątkowo spragnionym podniebieniom. Usta
wysychały nam na wiór.

– Chcecie jechać z nami? Poszukamy miejsca na dziki nocleg –


zapytał Krishka.

To była idealna propozycja i myślę, że nikogo nie zaskoczyła


twierdząca odpowiedź. Nie kłopotaliśmy się szukaniem i śledzeniem
mapy. Krishka zjechał z głównej drogi niedaleko za znaną nam już
Budvą. Kierowaliśmy się na zachód, w stronę wybrzeża.
Zjechaliśmy na krętą polną drogę, która stanowiła wyzwanie dla
volkswagena. Przy tak powolnej jeździe upał doskwierał jeszcze
bardziej. Szyby mieliśmy całkowicie odsunięte, ale do auta nie
docierał najmniejszy podmuch powietrza. Pot lał się ze wszystkich.
Chyba tylko Mira wyglądała wtedy korzystnie. To była piękna
dziewczyna o wyjątkowej urodzie. Miała bardzo jasne oczy
kontrastujące z niemal brązową opalenizną. Twarz pokrywały liczne
zmarszczki i piegi, które dodawały jej uroku i wdzięku. Nie miała
ani odrobiny makijażu. Jedyną ozdobą jej twarzy były ogromne
kolczyki. Kropla potu spływała jej po skroni, dzięki czemu wyglądała
jeszcze naturalniej, piękniej i bardziej realnie – jak bohaterka filmu

517
o przetrwaniu w dżungli. Było w niej coś dzikiego. Złapała mój
wzrok i odwróciła się do mnie. Z jej twarzy zniknęło skupienie,
a pojawił się uśmiech.

– Jesteś piękna – powiedziała.

Tak, to był ten typ człowieka, który piękno zauważy


w najzwyklejszym kamieniu. Dostrzegła je też we mnie – spoconej,
brudnej i zmęczonej. Wcale nie byłam zaskoczona i podziękowałam
jej za komplement równie szerokim uśmiechem. Zazwyczaj miałam
wątpliwe nastawienie do kobiet w takich męskich grupach. Trudniej
jest dotrzeć do dziewczyny, bo niestety kieruje nami zazdrość.
Zawsze łatwiej nam przychodziło dogadanie się z mężczyznami. To
nie było skomplikowane. Kobiety bardzo często gromiły nas
wzrokiem i dawały do zrozumienia, że powinnyśmy odejść. Mira
była inna, lubiłyśmy ją. I myślę, że ona lubiła nas.

Dziury na drodze były dużym problemem. Chłopaki wyjmowali


z auta grube deski i układali kładki, po których mógł przetoczyć się
samochód. Nie zamierzaliśmy zawracać, choć nie mieliśmy pojęcia,
co nas czeka na końcu drogi. Po każdej przeszkodzie łudziliśmy się,
że to już ostatnia, i parliśmy do przodu. Tymczasem dziury były
coraz głębsze, a droga bardziej miękka. Przeprawa trwała dłużej,
niż zakładaliśmy, ale w końcu dotarliśmy w miejsce, które było
idealne i absolutnie nie jest to przesadzona opinia.

Zaparkowaliśmy na płaskiej przestrzeni, gdzie wyjątkowo nie


było krzewów. Obok rosło pokaźne drzewo, chyba jedyne w obrębie
czterdziestu kilometrów. Teren był równy, więc mogliśmy spokojnie
ocenić, że nikogo i niczego wokół nas nie ma.

518
– Brak zasięgu! – krzyknął ucieszony Tom. Takiego towarzystwa
potrzebowałam.

Przed zmrokiem rozbiliśmy namioty. Z samochodu wyjęliśmy


stół, krzesła, a przede wszystkim duże koce, które rozłożyliśmy na
ziemi. Po tym szybkim działaniu wyskoczyliśmy z ubrań i w strojach
kąpielowych ruszyliśmy w stronę morza. Dzielił nas od niego długi
pas z ogromnych kamieni. Ostrożnie stawialiśmy kolejne kroki, bo
wiele z nich było luźnych. Wreszcie dotarliśmy na płaską skałę. Nie
było plaży. I to sprawiło, że głośno przełknęłam ślinę. Uwielbiam
wodę, ale jej nie ufam. Nim się zanurzę, zawsze sprawdzam dno,
do mórz i oceanów wchodzę powolutku. Nie lubię fal, a gdy nie
czuję podłoża, od razu łapią mnie skurcze. Jeśli wyobrażam sobie
swoją śmierć, widzę siebie w oceanicznej otchłani, bez sił na
wynurzenie, bez możliwości złapania oddechu. Skok w nocy do
wody, bez bezpiecznego wyjścia był dla mnie okropnym pomysłem.
Ale potrzebowałam odświeżenia.

Najpierw wskoczył Tom, krzycząc wniebogłosy. Uderzył w taflę


wody, pod którą na chwilę zniknął. Wynurzył się i oświadczył, że
dno jest daleko i spokojnie można skakać na główkę. „Zwariował” –
pomyślałam. Następna była Mira, która też nie miała wątpliwości
i z impetem wylądowała w ciepłej jak zupa wodzie.

– Nie wskoczę. Boję się. – Nie wstydziłam się swojego lęku. Nie
lubiłam go i nie znosiłam odmawiać sobie takich przyjemności, bo
przez to czułam się „mniej fajna”, ale to była obawa jak każda inna.
Jak arachnofobia. Odwagą w tym momencie było dla mnie
przyznanie się do paraliżującego strachu. Tom wyszedł z wody,
wskoczył raz jeszcze, znów wyszedł i ponownie wskoczył. Nie

519
naciskał, ale pokazywał mi, że to nie takie straszne, jak się wydaje.
Powoli zaczynało działać.

– Jestem ratownikiem – dodał, ale na początku mu nie


uwierzyłam. Mira twierdząco pokiwała głową. – Będę przy tobie.

Cóż może mi się stać? Patrzyłam w wodę, jakbym mogła w niej


dostrzec coś zaskakującego. Odbijało się w niej tylko światło
księżyca. Usiadłam na skraju skały. Tom do mnie podpłynął, złapał
mnie i wciągnął do wody. „Mama nie byłaby dumna” – pomyślałam.
Unosiłam się na powierzchni, a moje nogi bezwładnie opadały,
szukając dna. Przez chwilę w panice zanurzałam usta oraz nos.
Chwilę mi zajęło opanowanie się i znalezienie równowagi. Jednak
dobrze się czułam, przy nich nie byłam zagrożona. Położyłam się na
plecach, żeby zmoczyć i umyć włosy. Leżałam i miętoląc głowę,
patrzyłam w gwiazdy. To była przyjemność, której bym nie
doświadczyła, gdyby nie oni i ogromne wsparcie Toma.
Popływaliśmy chwilę, a gdy czułam, że opadam z sił i skurcz jest już
blisko, Tom wyszedł na skałę i podał mi dłoń. Mira wciąż była
w wodzie i kontrolowała sytuację. Stawiałam stopy tak, żeby nie
nadziać się na liczne jeżowce. Tom wciągnął mnie na górę. Byłam
bezpieczna i zaskoczona ich podejściem, w którym nie było ani
trochę śmiechu czy kpiny. Takiego wsparcia oczekiwałam od
przyjaciół.

Wróciliśmy do auta. Dominik i Krishka odpuścili sobie kąpiel, co


było przyczyną uszczypliwości na temat ich smrodu i brudu. Nie
przejmowali się tym, my zresztą też nieszczególnie. Usiedliśmy
razem na kocach, włączyliśmy muzykę i rozmawialiśmy.

520
Krishka opowiedział o swoim samochodzie. Tak naprawdę auto
należało do jego rodziców, którzy kupili je dwadzieścia lat
wcześniej.

– To w nim spędziłem dużą część dzieciństwa. – Wstał


i poświecił latarką na bok samochodu. Przyłożył dłoń do jednej
z fioletowych plam. Dopiero jak się przyjrzałam, zobaczyłam, że to
ślad dłoni dziecka. – To ja. A tutaj mój brat, siostra, drugi brat. –
Sunął latarką po aucie i pokazywał odciski dłoni o wszelkich
rozmiarach. – A tu, z przodu, rodzice.

Auto z historią. Nie było najnowsze i najsprawniejsze, ale


pamiętało wiele przygód, a teraz my byłyśmy częścią jednej z nich.
Krishka otworzył bagażnik i wyciągnął z niego duży karton.

– Mama dała nam karton wina, dziś chyba jest dobra okazja,
żeby je wypić!

Odkorkował butelkę czerwonego wytrawnego trunku. Wszyscy


pokiwaliśmy z aprobatą, jak tylko napój dotknął naszych warg. To
nie było byle jakie wino. Dziękujemy, mamo Krishki, za ten gest!
Nasze rozmowy o wszystkim i o niczym przerwał okrzyk Dominika.
Siedział tak blisko mnie, że aż podskoczyłam, gdy usłyszałam:

– Spadająca gwiazda!

Wszyscy odwróciliśmy głowy w stronę, którą wskazywał, ale


było już za późno. Patrzyliśmy w ciszy na niesamowicie gwieździste
niebo. Wprawdzie nie mogło równać się z tym, które oglądałam na
Syberii, ale ten widok był zdecydowanie wysoko w czołówce. Chwilę
później śmignęła nam przed oczami jeszcze jedna gwiazda. Smuga
ciągnęła się daleko za nią.

521
– Następna! – krzyknęliśmy wszyscy. Jak na zawołanie
położyliśmy się na plecach i patrzyliśmy w gwiazdy.

– Druga! I trzecia! – powiedziałam.

– Pójdziemy spać dopiero, kiedy naliczymy sto – powiedziała


Mira.

– I liczy się tylko wtedy, gdy zobaczą ją co najmniej dwie osoby


– dodał Dominik. Leżeliśmy, piliśmy wino, rozmawialiśmy
i próbowaliśmy doliczyć się stu spadających gwiazd. Wielu z nich
nie zaliczaliśmy, bo zobaczyła je tylko jedna osoba. Nigdy wcześniej
nie byłam świadkiem takiego widowiska.

– Mogę włączyć jedną piosenkę? – zapytałam. Chciałam się


z nimi podzielić swoim ulubionym utworem, który potrafię słuchać
w kilkugodzinnej pętli. Chwilę później aksamitny głos Xaviera Rudda
uciszył wszystkich.

„Wiele plemion nowego świata

toruje nową drogę w jednym duchu,

Łącząc serca i dłonie w uścisku przodków,

w uścisku przodków”.

Cisza oznaczała, że dźwięki i słowa działają na nich tak samo


jak na mnie. Wszyscy przerwali liczenie, po prostu patrzyli w górę
i słuchali tej pięknej pieśni. Dźwięki rozpływały się i idealnie
wpasowywały w otoczenie. Chciałabym zobaczyć nas wtedy z góry.
Sześć osób leżących w zwartej grupie, jedna opierająca głowę
o drugą. Z kilkoma pustymi butelkami wina leżącymi wokół. Dalej

522
kolorowy samochód, dwa namioty, wreszcie wybrzeże i potem
długo, długo nic. Pustka, brak domów, mieszkań, hoteli, a nawet
asfaltowych dróg. Byliśmy tam sami i akustyczna muzyka
perfekcyjnie pasowała do tej sytuacji.

Dźwięki przyśpieszyły i głos artysty zadrżał. Gęsia skórka


pojawiła się u mnie nieco za wcześnie, bo wiedziałam, jakie słowa
usłyszę. Wypuściłam powietrze z płuc i z wciągniętą klatką
piersiową słuchałam. Moje wargi się poruszały zgodnie z wersami,
ale nie miałam odwagi zrobić kolejnego wdechu. Miałam wrażenie,
że z emocji wybuchnie mi serce.

„Wytrwaj, wytrwaj, mój dobry rodaku, walcz za swoją kulturę,


walcz za swoją ziemię.

To z wolna przemija. Z wolna przemijamy. Z wolna przemijasz.

Poświęćmy trochę czasu i zastanówmy się, dlaczego robimy, co


możemy, śmiejemy się i płaczemy, i śpimy w twych prochach, bo
ujrzeliśmy to wszystko już wcześniej”.

Dźwięki ustały, ale nikt nie powiedział ani słowa. Przez chwilę
jeszcze trwaliśmy w ciszy, trawiąc to, co usłyszeliśmy. Nie sądziłam,
że ten utwór zadziała na nich podobnie jak na mnie.

– Możesz puścić jeszcze raz? – zapytała Mira.

– Tak, jeszcze raz – dodał Tom.

523
I Spirit Bird rozbrzmiał ponownie i zadziałał tak samo. Nie
włączyliśmy już innej piosenki. Setną gwiazdę naliczyliśmy
o czwartej rano, po opróżnieniu całego zapasu wina. Poszliśmy spać
zachwyceni intymnością tego wieczoru pośród niczego.

Wstałam jako pierwsza. Upał wygonił mnie z namiotu. Magda


nie dawała oznak życia. Zostawiłam uchylony namiot, by wydłużyć
jej sen, a sama spacerowałam po okolicy. Usiadłam na jednym
z kamieni i moczyłam stopy w krystalicznie czystej wodzie. Dzięki
skalistemu wybrzeżu było tam kilka naturalnych basenów. Gdybym
wiedziała o nich poprzedniej nocy, w życiu nie weszłabym do
otwartej wody. Niewiedza przyczyniła się do kroku, który z kolei
doprowadził mnie do tego momentu – znowu stałam na skale
w stroju kąpielowym i patrzyłam na taflę wody.

– Głupia jesteś – powiedziałam do siebie samej. Nogi mi się


trzęsły i serce biło jak oszalałe. Część mnie chciała zrobić ten krok
i wskoczyć do wody, jak robili to Tom i Mira. Sama działam bardzo

524
impulsywnie i wtedy jeden z impulsów kazał mi to robić. Teraz. Nie
czekać, aż ktoś się obudzi.

– Skaczesz? – usłyszałam za sobą. Nie wiedziałam, że ktoś


oprócz mnie nie śpi. Na szczęście był to Tom, co stanowiło rodzaj
przyzwolenia dla tej głupiej decyzji. Rozpędziłam się i skoczyłam,
zanurzając każdy milimetr swego ciała. Wypłynęłam na
powierzchnię, ledwo łapiąc oddech. Musiałam wyglądać komicznie.
Zwłaszcza gdy po chwili wybuchnęłam śmiechem.

– To było niesamowite! – krzyknęłam.

Tom podał mi dłoń i pokracznie wyszłam na brzeg.

– To tyle? – zapytał.

– Żartujesz? Wrócę tu po śniadaniu. – Byłam zachwycona.

W naszym obozie budziło się życie. Magda kręciła się przy namiocie,
a Krishka sprzątał porozrzucane butelki. Dołączyłam do niego
i razem dość sprawnie ogarnęliśmy obozowisko. Rozstawiliśmy też
zadaszenie, bo słońce dawało nam w kość. Był poranek, ale już nie
mogliśmy wytrzymać na zewnątrz. Czuliśmy się jak na pustyni,
a wypite wino nie poprawiało nam samopoczucia. Na głowy
kładliśmy zmoczone w morzu ręczniki, lecz niewiele to pomagało.
Po dwudziestu minutach wysychały na wiór. W pośpiechu
przygotowaliśmy wspólne śniadanie. Podczas gdy w garnku gotował
się makaron, każdy kroił inne warzywo. Z sosem pomidorowym
całość tworzyła perfekcyjny posiłek. Mimo pięknych okoliczności
przyrody wszyscy chcieliśmy już stamtąd wyjechać, bo
skwar mieszał nam w głowach. Spakowaliśmy się pośpiesznie
i w nagrzanej metalowej puszce ruszyliśmy ku cywilizacji.

525
– Możesz jeszcze raz? – zapytał Krishka.

– Mogę.

W aucie rozbrzmiał Xavier Rudd i przy tych dźwiękach przyszło


nam się pożegnać.

Albania nieco nas zaskoczyła. Nie spodziewałyśmy się aż tak dużej


zmiany. Przywitał nas ogrom śmieci, bieda i niszczejące budowle.
Z zadbanej Czarnogóry wjechałyśmy do zupełnie innej
rzeczywistości. Granice nie przestawały mnie zaskakiwać. Zawsze
fascynowałam się nagłą zmianą języka, kolorów znaków, marketów
czy tablic rejestracyjnych. Sekunda i bum, wszystko jest inne. Inna
kultura, dieta, zwyczaje. Ale tam różnica kłuła w oczy, bo była
widoczna przede wszystkim w standardzie życia. Wszystko było
takie… nieuporządkowane. I to nieuporządkowanie sprawiało
wrażenie niebezpiecznego. Chodniki były nierówne, w trawie dziko
rosło mnóstwo chwastów, a na poboczach leżał gruz. Nagle znikąd
pojawiły się osiołki, które – jak się okazało – są tam czymś
zwyczajnym. Auta były zdezelowane, starsze. Zniknęły hostele
i drogie restauracje. Cóż, było inaczej, trochę bardziej „po
naszemu”.

Tego wieczoru przekonałyśmy się, że albańskie określenie


„Blue Lagoon” niewiele ma wspólnego z naszymi wyobrażeniami.
Dojechałyśmy stopem do okręgu Lezha. Kierowcy zapewniali nas,
że na wybrzeżu znajdziemy wyjątkowo piękne miejsce. Zaufałyśmy.
Sami jechali tam do restauracji z zamiarem zjedzenia świeżej ryby.
Plan brzmiał dobrze.

526
Wjechaliśmy na niewielką dróżkę biegnącą równolegle do rzeki
Drin i mina mi zrzedła. Niewiele miało to wspólnego z niebieską
laguną. Mężczyźni zatrzymali się przed restauracją. Dostrzegałam
pewną nieścisłość między tym, co mówili, a tym, co zastałyśmy, ale
to nas nie martwiło, bo i tak nie zamierzałyśmy wchodzić do środka.
Tyle że wokół śmierdziało rybą, a raczej gnijącym mięsem. Było
bardzo brudno, rzeka okazała się zielona i gęsta od mułu. Udając
zachwyt nad okolicą, podziękowałyśmy kierowcom i z plecakami
ruszyłyśmy w stronę morza.

Okolica faktycznie była nieciekawa. Minęłyśmy kilka


wypchanych śmieciami kontenerów. Wiele worków leżało obok,
a bezpańskie psy próbowały wygrzebać z nich resztki pożywienia.
Warknęły złowrogo, gdy je mijałyśmy. Już wiedziałyśmy, co jest

527
źródłem nieprzyjemnego zapachu. Poza tym minęłyśmy kilka
małych domków i ich mieszkańców, którzy patrzyli na nas
z zaciekawieniem. Nawet nie starali się ukrywać, że się przyglądają,
w ogóle ich to nie krępowało. Ale nas owszem i zdecydowanie
zwiększyło poczucie dyskomfortu. Byłyśmy zbyt widoczne, żeby
czuć się tam w pełni bezpiecznie.

Opuściłyśmy rybacką wioskę i wąską ścieżką wzdłuż wybrzeża


oddalałyśmy się od głównej drogi. Woda przy brzegu była okropna,
ciemna. Niczym nie przypominała turkusowego basenu
z Czarnogóry. Wydawało się niemożliwym, że znajdujemy się nad
tym samym morzem. Obok dzikiej roślinności unosiła się biała piana
i nawet nie chciałam myśleć, skąd się tam wzięła. Wokół nas leżało
mnóstwo śmieci – puszek, butelek, starych sieci rybackich.
Wyglądało to okropnie. Szłyśmy w ciszy, trawiąc przykry widok, bo
nie było słów, które mogłyby trafnie wyrazić, co czujemy. Jednak
stopniowo oddalałyśmy się od smrodu i bałaganu. Na końcu drogi
zobaczyłyśmy pustostan. Chciałyśmy sprawdzić to miejsce, nim
zdecydujemy się opuścić okolicę i poszukać czegoś innego.

– Ktoś już tu jest… – Nie wierzyłam własnym oczom! W tym


śmierdzącym, brudnym, zapyziałym miejscu stał czyjś namiot.
Między filarami został rozwieszony hamak. Obok stały buty,
kuchenka gazowa i otwarty zeszyt. Ale nikogo nie było w pobliżu.
Z ciekawości zajrzałam do notatnika i rozpoznałam francuskie
słowa. Odwróciłam wzrok, jakbym była biegła w tej mowie i mogła
zrozumieć jakiś osobisty zapisek.

– Hello? – krzyknęłyśmy kilka razy, ale nie otrzymałyśmy


odpowiedzi. Rozbiłyśmy obok namiot i czekałyśmy na powrót
obozowiczów.

528
– Widzisz to? Zostawili wszystkie swoje rzeczy na kilka godzin…

Wiem, co Magda miała na myśli. My nie spuszczałyśmy wzroku


z naszych bagaży, a i tak nas okradano. Tutaj wszystko leżało
otwarte, gotowe do zabrania, w dodatku w tak podejrzanym
miejscu – i nic się nie działo. To było dziwne uczucie. Przecież co
chwilę ktoś tędy przechodził – jakiś rybak, dzieciaki z patykami
w dłoniach. Długo patrzyłam na otwarte plecaki, aparat
pozostawiony na widoku i niczego nie rozumiałam. Nigdy bym tak
nie postąpiła z własnymi rzeczami, bo mimo dużego zaufania, jakim
darzyłam obcych ludzi, nie zaufałabym komuś, z kim nawet nie
rozmawiałam. Weszłam na piętro pustostanu i rozejrzałam się, ale
nikogo tam nie było. Przeszło mi przez myśl, że tym ludziom coś
musiało się stać, i zaczynałam się martwić. Nie podobało nam się to
miejsce, ale nie mogłyśmy tak po prostu odejść, nie wiedząc, skąd
wzięły się tam te rzeczy.

Zdążyłyśmy rozbić namiot, zjeść kolację i obgadać każdy


możliwy temat, dopiero usłyszałyśmy głosy za plecami. Para
Francuzów wydawała się bardziej zaskoczona naszą obecnością niż
my ich bezmyślnością – albo jak kto woli – ufnością wobec ludzi.

– Cześć – powiedziałam.

Mężczyzna coś tam burknął, ale widziałam, że wzrokiem


ogarnia bagaż, jakby sprawdzając, czy niczego nie ruszyłyśmy.
Czy m y n i c z e g o n i e r u s z y ł y ś m y? Patrzyli na nas nieufnie i
byli bardzo zdystansowani.

– Martwiłyśmy się o wasze rzeczy. Kręci się tu dużo ludzi.

– Okej, merci – powiedział tylko.

529
Teraz już było za późno na zmianę miejsca, a raczej nie
mogłyśmy liczyć, że ta parka się otworzy i zacznie z nami
rozmawiać. By przerwać żenującą sytuację, wniosłyśmy namiot na
dach budynku. Czułyśmy się bardziej komfortowo, gdy niewidoczne
dla naszych oczu były miłosne gesty i podejrzliwe spojrzenia
Francuzów. Na dachu włączyłyśmy muzykę i zaczęłyśmy tańczyć,
tak po prostu. Zachód słońca był piękny, a z takiej odległości
w ciemności nie mogłyśmy dostrzec prawdziwego oblicza tego
miejsca. Dach załatwiał sprawę. Przed snem jeszcze długo
plotkowałyśmy.

Kolejnym punktem albańskiej przygody była Himara, nadmorska


miejscowość. W tym roku nie kupiłam Magdzie prezentu
urodzinowego. Tym prezentem miał być obiad w restauracji podczas
podróży. Ciepły posiłek w podróży ma zupełnie inną wartość niż na
co dzień. Na miejsce dotarłyśmy przed południem. Spacerowałyśmy
deptakiem i szukałyśmy odpowiedniej restauracji, w której
mogłybyśmy zjeść coś smakowitego. Magda miała decydować.

Było jak w Grecji, gdy szukałyśmy suwlaków i sałatki greckiej.


Przeszłyśmy deptak kilka razy, czytałyśmy wszystkie karty i za
każdym razem coś nam nie pasowało. Tu kot na stole, tam grecka
flaga, gdzie indziej włoska pizza. Chciałyśmy spróbować czegoś
lokalnego, albańskiego. Gdybyśmy miały ochotę na dania
hiszpańskie, pojechałybyśmy do Hiszpanii, nie do Albanii. Kelnerzy
zapraszali nas do środka, kusili niskimi cenami i najwyższą jakością.
Kilku z nich zaszczyciło nas konwersacją po polsku, inni próbowali
zwojować coś mrugnięciami i zalotnymi uśmiechami. Gdy
widzieli, jak niezdecydowane jesteśmy, tracili zapał, rezygnowali

530
i obserwowali nas znudzeni. Wybrałyśmy w końcu miejsce, przy
którym zabrakło nam cierpliwości.

– Wejdźmy już tutaj, no!

Kelner ewidentnie czuł dumę ze zwycięstwa, choć to bynajmniej


nie jego zasługa. Pewność siebie chłopaka była wręcz odpychająca.
Nonszalancko oparł się o sąsiedni stolik i przyjął zamówienie.
Dostarczył je z taką samą aktorską manierą. Śmignął mi szklanką
przed twarzą, nim postawił koktajl na stole. Poszedł dopiero, gdy
przestałyśmy reagować na jego obecność i zaczęłyśmy rozmawiać
po polsku.

– Może zapytamy tego Alvaro o jakieś fajne miejsca w okolicy?


– zaproponowała Magda po posiłku. Przystałam na to i przy
płaceniu zapytałam, co warto zobaczyć w pobliżu Himary.

– Zrobię sobie przerwę i zaprowadzę was w świetne miejsce!

No i pięknie. Urodzinowe świętowanie zamieniło się w słuchanie


przechwałek chłopaka, który ciągle śpiewał piosenkę o słowach „I’m
a motherfucker starboy”. Jednak pokazał nam przepiękne miejsce,
otoczone ogromnymi skałami, z podwyższeniem idealnie
przystosowanym do nocowania w namiocie. Nie da się ukryć, że
poczułyśmy ogromną ulgę, gdy dołączyło do nas dwóch
obozowiczów z Australii, którym ufałyśmy bardziej niż kelnerowi
opowiadającemu o swoich seksualnych ekscesach.

Tego wieczoru po raz kolejny zdecydowałam się na skok ze


skałki do wody, jednak bez pomocnej ręki Toma skończyło się
poharataną łydką.

531
Do Grecji pojechałyśmy tylko dlatego, że Magda zatęskniła za
suwlakami. Brzmi jak kaprys bogatego dzieciaka, ale faktycznie tak
było i wcale nie wiązało się z nadmiarem gotówki. Albania nagle się
skończyła, a do Grecji miałyśmy rzut beretem. Wyprawa na suwlaki
przedłużyła się do kilkudniowego pobytu.

Ostatniego dnia, oczywiście przypadkiem, dotarłyśmy do


miasteczka Itea. Niezbyt duże, ale też nie należy do najmniejszych.
Nie jest to najpopularniejsze miejsce wypoczynkowe, lecz gromadzi
stałych sezonowych bywalców, którzy wracają tam każdego lata.
Wyglądało jak idealne miejsce na rodzinny pobyt albo zakup
domku wypoczynkowego. Wszystko było tam spokojne, czyste
i dopracowane. Przy nadmorskim deptaku rosły drzewa
mandarynkowe i oliwne. Było też wiele klimatycznych kawiarni
i małych kawiarenek. Dzieci jeździły na deskorolkach i hulajnogach.
Itea to miejsce przyjemne, ale raczej nie takie, które bym
zapamiętała i do którego bym chętnie wracała każdego roku.

532
Zatrzymałyśmy się na plaży. Wokół znajdowało się dużo ludzi,
więc nie było mowy o nocowaniu w tym miejscu, mimo to podobało
nam się tam. Zjadłyśmy kanapki, uzupełniałyśmy pamiętnik i jak
zwykle rozmawiałyśmy.

– Ej, ten facet ciągle na nas patrzy – zauważyła Magda.


Faktycznie, po prawej, może sto metrów dalej siedział mężczyzna
zwrócony w naszym kierunku. Nie byłam pewna, czy patrzy na nas,
czy na pejzaż za nami, więc nie reagowałam. Dalej się śmiałyśmy
i rozmawiałyśmy. Byłyśmy dość głośne i energiczne, jak to
miałyśmy w zwyczaju. Spojrzałam w jego stronę i widziałam, że
śmieje się razem z nami. Kiedy zauważył, że to widzę, odwrócił
wzrok i spojrzał w ziemię. Sytuacja powtórzyła się kilkukrotnie
i byłam już pewna, że nasz dobry humor udziela się temu obcemu
mężczyźnie. Pomachałam do niego niepewnie.

– Odmachał. Idziemy do niego? – zaproponowałam. Wzięłyśmy


swoje plecaki i podeszłyśmy do mężczyzny. Czterdzieste urodziny
już na pewno miał za sobą. Jego włosy miały sporo siwych pasm,
pozostałe brunatne kosmyki były typowe dla śródziemnomorskiej
urody. Siedział na plastikowym leżaku i sączył napój przez słomkę.
Na stopach miał te śmieszne buty z marynarskimi sznurkami.
Zawsze kojarzyły mi się z siwymi Niemcami i właśnie z Grekami –
punkt dla mnie.

– Cześć. Jak się masz? – zapytałam. W sumie rzadko robiłam


pierwszy krok i zagadywałam. Zawsze potrzebowałam jakiegoś
pretekstu, by zacząć rozmowę. Prosiłam o zapalniczkę, pytałam
o godzinę albo o drogę. Chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się
wprost zapytać obcego o samopoczucie.

533
– Dobrze, dobrze. Usiądźcie. – Wskazał ręką sąsiedni
plastikowy fotel i wstał, by zwolnić swój, ale zaprotestowałam
i usiadłam na plecaku. W zasadzie plecak wydawał się znacznie
wygodniejszy. Nowo poznany mężczyzna słabo mówił po angielsku,
lecz z całych sił próbował nawiązać z nami kontakt. Przy zimnym
piwie, które przyniósł z domu, opowiadał nam o swojej pracy. Był
pszczelarzem! O miodzie opowiadał sprawniej niż o czymkolwiek
innym. Zapewne miał wyuczone regułki i mówił z pamięci. Było w
tym mnóstwo pasji. Ekscytował się, pokazując nam strony
internetowe, nowe logo i etykiety produktów. Był dumny ze swej
działalności. Choć miód nie był naszym mocnym tematem,
z grzeczności podzielałyśmy jego entuzjazm – wypytywałam
o gatunki pszczół, choć nie miałam pojęcia, czy to istotne.

Pszczelarz mieszkał zaraz obok plaży. Wybrzeże z drzwiami


wyjściowymi jego domu łączył wąski chodnik. Dom robił ogromne
wrażenie, zwłaszcza że był położony w takim miejscu. Stanowił
mieszankę nowoczesności z grecką klasyką. Miło byłoby pomieszkać
w takim domu choć kilka tygodni.

– Mam pomysł – powiedział i wstał.

Nie wiedziałam, co się dzieje. Mężczyzna wsiadł do jednego ze


swoich aut i zaparkował w poprzek plaży. Tył samochodu wystawał
na chodnik. Wsiadł do drugiego auta i zrobił to samo. A potem bez
słowa odszedł i zniknął za drzwiami swojego domu.

– Rozumiesz coś z tego?

– Nic.

Po chwili wrócił, niosąc mały plastikowy stół. Postawił go między


nami i wreszcie wytłumaczył, o co chodzi.

534
– Tu rozbijcie namiot.

Ochrona z dwóch aut miała magicznie oddzielić nas od


wszelkiego zła tego świata, a przynajmniej miasta. To trochę głupie,
ale faktycznie dzięki tej nietrwałej barierze czułyśmy się
bezpieczniej. Zgodnie z radą gospodarza postawiłyśmy namiot.
Przechodnie patrzyli na nas z zaciekawieniem, a my cieszyłyśmy się
kawałkiem prywatnej plaży w samym centrum miasta.

Wieczorem przyszła do nas mama pszczelarza, która mieszkała


razem z nim, a raczej on z nią. W dłoniach trzymała dwa kieliszki,
a łokciem przyciskała do ciała miskę ze słonymi paluchami.
Wręczyła nam to bez słowa i odeszła. Wino było wyśmienite, białe
i dobrze schłodzone. Nie wiem, czy drogie, ale na pewno nie
najtańsze, bo te już próbowałam. Na leżaku poczułam się jak
odpoczywająca kobieta sukcesu. Matka naszego gospodarza wróciła
chwilę później z całą butelką trunku. Etykieta nic mi nie mówiła, ale
przyjrzałam się, jak przystało na kobietę z klasą. „Dobry rocznik”,
pomyślałam, choć nie dostrzegłam tam żadnej daty.

– Możecie skorzystać z łazienki – powiedział pszczelarz. Takich


propozycji się nie odmawia. Wzięłam pod pachę ubrania oraz
kosmetyczkę i pomaszerowałam za nim. Minęłam rodzinę jedzącą
kolację i trochę się zawstydziłam. Onieśmielało mnie też luksusowe
wnętrze. Dom był stary, ale został odświeżony w doskonały, stylowy
sposób. Cieszyłam się, że gospodarz nie zaprosił nas na noc do
środka, a zwyczajnie wydzielił nam kawałek plaży. W domu
czułabym się bardzo niezręcznie i na pewno nie odważyłabym się
oglądać butelki wina. Wylanie czegokolwiek mogłoby zniszczyć całą
harmonię.

535
Weszłam do łazienki. Takie spotkania twarzą w twarz z samą
sobą bywają trudne. Nieczęsto mam okazję oglądać swoje oblicze,
gdy jestem w drodze. Przed rozpoczęciem podróżniczego trybu
życia nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo przywykłam do luster.
Każde pójście do toalety wiązało się ze spojrzeniem na siebie
i z szybką oceną. Dostrzegałam każdy wyprysk, nim zdążył ukazać
się w całej okazałości. A w trasie bywało, że nie widziałam
swojej twarzy całymi dniami. Czasem mignęło mi własne odbicie
w witrynie jakiegoś sklepu albo widziałam siebie w bocznym
lusterku ciężarówki. Ale nie było mowy o dobrze oświetlonej
łazience! W podróży ciało szybko się zmienia. Ja zawsze dużo
chudnę, opalam się i jaśnieją mi włosy. Doskonale pamiętam, jak
wróciłam do domu z francuskiego camino, wtedy miałam niemal
miesięczną przerwę od patrzenia w lustro. Dopiero na tle płytek
łazienkowych we własnym domu dostrzegłam, jak źle wyglądam.
Byłam koszmarnie wychudzona, wręcz wysuszona. Brwi miałam
niewyregulowane, a włosy odstawały w różne strony. Nie mogłam
uwierzyć, że dobrowolnie doprowadziłam się do takiego stanu.

A teraz znów znajdowałam się w sterylnie czystej łazience


i patrzyłam na swoją nieidealną twarz. Dostrzegłam trzy malutkie
pryszcze i szybko udało mi się je wyeliminować. Brew zaczęła
wchodzić mi na skroń i trochę za bardzo zbliżać się do drugiej. Ale
nie było tak tragicznie, jak podejrzewałam, byłam jakaś taka…
wypoczęta? Nie miałam worków pod oczami i skóra była napięta.
Oczywiście potrzebowałam wsparcia w postaci peelingu i pęsety, ale
poza tym było wyjątkowo dobrze. Chyba po raz pierwszy bardziej
wymęczył mnie miniony rok niż autostop. Przez ostatnie miesiące
pracowałam każdego wolnego od zajęć dnia. Jednocześnie miałam

536
na głowie obronę, wyprowadzkę i przygotowanie do podróży do
Azji. Każdą wolną sekundę poświęcałam na zarabianie albo na
tworzenie projektów i przygotowywanie się do egzaminów. Magda
też nie miała lekko – niedawno obroniła tytuł inżyniera i zaczęła
pracę w gastronomii. Dlatego ten wyjazd był inny, wyjątkowy, jeśli
chodzi o wypoczynek. Dawniej wstawałyśmy skoro świt i kładłyśmy
się w namiocie długo po zapadnięciu zmierzchu, teraz potrafiłyśmy
spać po osiem, a nawet jedenaście godzin i było nam z tym dobrze.
Wysypiałyśmy się i leniuchowałyśmy, bo tego potrzebowałyśmy. Bez
rozpraszaczy i pośpiechu. Chciałyśmy też spędzić dużo czasu tylko
we dwie, ponieważ wkrótce czekała nas długa rozłąka. Pierwsza,
odkąd jako dziesięciolatki wylądowałyśmy na tej samej imprezie
urodzinowej. Dzięki temu relaksowi moja twarz wyglądała lepiej niż
przez cały ostatni rok. Promieniała szczęściem. Z przyjemnością
patrzyłam na swoje odbicie.

– Wstawaj, musimy wracać.

Podnoszenie się z karimat przychodziło nam z trudem. Spało nam


się bardzo dobrze i czułyśmy się bezpiecznie. Nie miałyśmy żadnych
obowiązków, więc nic nie było w stanie nas ruszyć z ziemi. A już na
pewno nie mogła nas do tego skłonić misja powrotu do Polski.
Najlepiej byłoby po prostu zostać w namiocie na skrawku plaży
w Grecji.

Jednak miałyśmy swoje obowiązki, które zaczynały się już za


kilka dni, więc ostatecznie musiałyśmy się podnieść, spakować
i ruszyć na północ, najlepiej w stronę Macedonii. Pożegnałyśmy się
z pszczelarzem i z morzem, po czym ruszyłyśmy na wylotówkę.

537
Nie lubię łapać stopa w Grecji. Chyba nigdy nie czekałam tam
na podwózkę krócej niż pół godziny i zazwyczaj były to bardzo
krótkie, kilkunastokilometrowe przejazdy. Czasem miałam
wrażenie, że szybciej byłoby po Grecji podróżować na wrotkach niż
autostopem, ale nie potrafiłam opanować techniki tego pierwszego.
Pozostawało mi czekanie na szczęście na poboczu drogi. Udało się –
jak obstawiałam – po godzinie stania w bezruchu, z przyklejonym
do twarzy uśmiechem. Zatrzymało się czerwone renault
z białowłosym kierowcą.

– Jedzie pan do Amfisy? – spytałam o miasteczko oddalone


o piętnaście kilometrów, bo nie liczyłam na nagły cud i chociaż
godzinną podróż.

– Tak, tak, wsiadajcie. Znacie drogę?

„Dziwne pytanie” – pomyślałam, dlatego na nie nie


odpowiedziałam, tylko usiadłam na przednim siedzeniu.

– To dokąd chcecie jechać?

– Na północ, do domu. Do Polski.

Zmierzył mnie wzrokiem, podniósł okulary i uśmiechnął się


kącikiem ust. Podejrzewam, że tym delikatnym uśmiechem łamał
niegdyś serca kobiet.

– Autostopem? – Nie czekał na odpowiedź. – Ja jadę do


Bułgarii.

Bułgaria? Odwróciłam się do Magdy, a ona tylko wzruszyła


ramionami. To nie była najkrótsza droga do Polski, ale czemu nie?
Wciąż miałyśmy tydzień i mogłyśmy go przeznaczyć na dalsze
zwiedzanie tej części Europy. Tymczasem wjazd do Macedonii wiązał
się z możliwością złapania bezpośredniej podwózki do Polski.

538
– To my też.

Mężczyzna raz jeszcze zmierzył mnie wzrokiem i zaśmiał się jak


ojciec, który wyśmiewa córkę, gdy ta mówi, że jej obecny chłopak
jest tym jedynym.

– To prowadź. Nie znam drogi, zobaczyłem was z mapą


i dlatego się zatrzymałem.

Tak było! Dimitrij zatrzymał się tylko dlatego, że nie znał drogi
i nie potrafił obsługiwać swojego telefonu. Poza tym auto było nowe
i miał problemy z prowadzeniem. Okazało się, że dopiero co wrócił
z Australii, gdzie spędził trzydzieści lat. Niestety po rozwodzie
i usamodzielnieniu się dzieci nie widział tam dla siebie przyszłości.
Wrócił do rodzinnej Grecji z nadzieją na znalezienie szczęścia.

Słuchał klasycznego rocka, więc podczas jazdy krętymi górskimi


drogami śpiewaliśmy największe hity Boba Dylana. Właściwie
sympatia między nami pojawiała się dzięki muzyce. Dimitrij
z zaciekawieniem obserwował, jak reagujemy na kolejne wybierane
przez niego utwory. Podskakiwałyśmy na pierwsze nutki melodii
Deep Purple i milkłyśmy, gdy w głośnikach brzmiał Led Zeppelin.
Dimitrij miał świetny głos. Włączył mój ulubiony utwór Boba
Dylana, czym ostatecznie zdobył moje serce:

– How many deaths will it take ’til he knows… – śpiewał.

– That too many people have died? – włączyłam się, wstydząc


się barwy swojego głosu. Ale już razem dokończyliśmy: – The
answer, my friend, is blowin’ in the wind.

Gdy wyjechaliśmy z górskiego terenu, Dimitrij ściszył radio


i wrócił do naszej rozmowy. Muzyka chyba była rodzajem testu na
jakość towarzystwa i wszystko wskazywało, że go zdałyśmy.

539
Powiedział, że jedzie do swojej kochanki do Bułgarii. Mówił wprost
i szczerze, był stanowczym i zdecydowanym mężczyzną. Kochanka
była naszą rówieśniczką i bardzo się uspokoiłam, gdy pokazał nam
jej zdjęcie. Zupełnie nas nie przypominała. Miała napompowane
usta, które podkreślała konturówką. Kontury twarzy też nie były
prawdziwe, a namalowane, podobnie jak czarne, odrysowane jak od
linijki brwi. Do tego bujne, farbowane na czarno włosy. Nie
miałyśmy nic wspólnego. Jechał do niej w oczywistym celu.
Otwarcie mówił, że dziewczyna ma zarezerwować dla niego hotel,
ale „chyba jest na to trochę za głupia”. Bez ceregieli wyznał, że ma
kilka takich dziewcząt, choć nie był z tego powodu przesadnie
szczęśliwy i dumny.

– Gdybym nie był bogaty, nawet by ze mną nie porozmawiały.


Nawet nie mają o czym. – Zaśmiał się, ale był to śmiech pełen
goryczy. Odchrząknął. – A jaki wy macie plan?

– Właściwie to chciałyśmy jechać na Ukrainę… Magda jeszcze


nigdy nie była, ale zabraknie nam na to czasu. Tam drogi nie są
najlepsze.

Dimitrijowi zaświeciły się oczy. Spojrzał na mnie, potem znów


na drogę i znów na mnie. Wyglądał jak przerażona surykatka. Zdjął
okulary przeciwsłoneczne i włożył je do schowka. Wciąż nic nie
mówił, tylko rozglądał się jak szalony, jakby coś go ukłuło. Kilka
razy oblizał wargi, nim się odezwał. Nie miałam pojęcia, co go tak
poruszyło. Szukałam odpowiedzi u Magdy, ale ona była tak samo
zdziwiona jak ja.

– Na Ukrainę? Żartujesz?

540
Nie żartowałam. Ukraina jest cudowna i nie wiem, czemu
miałaby być powodem do żartów. Przecząco pokręciłam głową.
Chyba zauważył moją zmianę nastroju, bo szybko wyjaśnił:

– Ukraina to moje marzenie od zawsze!

Teraz to ja byłam zaskoczona. Okej, Ukraina jest świetnym


krajem, bardzo interesującym i pięknym, ale raczej mało kto o niej
m a r z y. Marzyć można o Kubie, Hawajach albo – jak w moim
przypadku – o Patagonii. Marzenie o Ukrainie zdawało mi się
obłędem i jakąś pomyłką. Dimitrij raczej nie był biedny, bo w oczy
rzucały się logotypy najdroższych marek i przecież przyleciał
z samej Australii. Zresztą dopiero co potwierdził, że pieniądze to
jedyne, co ma do zaoferowania. Naprawdę przez całe życie nie
zrealizował tak prostego i taniego marzenia, jak podróż na Ukrainę?

– Zawsze marzyłem, ale nigdy nie miałem z kim jechać. Mogę


jechać z wami?

Czy ja się przesłyszałam? Czy on właśnie zapytał nas, czy może


z n a m i jechać na Ukrainę? Co to właściwie miało znaczyć, przecież
to my byłyśmy pasażerkami i nie miałyśmy swojego auta. My
towarzyszyłyśmy jemu, nie on nam. Nie rozumiałam tego pytania.
Na czym miało polegać nasze towarzystwo?

– Za wszystko zapłacę. Pozwólcie mi ze sobą jechać.

Nie owijał w bawełnę. Chyba nie zdawał sobie sprawy, jak źle to
zabrzmiało. Sześćdziesięcioletni mężczyzna jadący do swojej młodej
kochanki właśnie zaproponował dwóm dziewczynom darmową
podróż na Ukrainę. Coś tu było nie tak, ale nie potrafiłam mu
stanowczo odmówić. Nigdy wcześniej nie znalazłam się w podobnej
sytuacji. Wiedziałam, że Dimitrij nie ma złych zamiarów i może

541
naprawdę Ukraina była jego marzeniem, ale nie wyobrażałam sobie
takiej podróży z obcym starszym człowiekiem. O bogatych
staruszkach wciąż myślałam stereotypowo.

– Zastanowimy się – powiedziałam. I to była prawda! Polubiłam


Dimitrija. Jego poczucie humoru, niebanalny gust muzyczny i aż
bolesną szczerość. Przed nami było jeszcze wiele kilometrów, więc
nie chciałam od razu odrzucać tego pomysłu. Zamiast kontynuować
rozmyślania postanowiłam wykorzystać ten czas, byśmy się
wzajemnie poznali.

Dimitrij był świetnym towarzyszem. Nie próbował się


dopasowywać do naszego myślenia i mocno zaznaczał swoje
przekonania. Jednak nie był osobą, która twierdzi, że wszystko jest
czarno-białe. Słuchał, dyskutował, a czasem nawet przyznawał nam
rację. Sam też wpływał na naszą postawę. Rozmowa z nim była
czystą przyjemnością, co wcale nie oznaczało, że wspólna podróż to
dobry pomysł.

– Jak ta pipa będzie fajna, to zabiorę ją z nami – powiedział po


dłuższej chwili milczenia. – A jak nie, to pojedziemy we trójkę.

Nie odpuszczał swojego pomysłu. Zdecydowałyśmy, że


zatrzymamy się w miasteczku za Sandanski, gdzie mieszkała jego
dziewczyna. Znalazłyśmy hosta w Błagojewgradzie i tam miałyśmy
podjąć ostateczną decyzję.

– Chcę, żebyśmy byli ekipą – ciągnął. – Każde z nas da od


siebie, co ma. Ja za wszystko zapłacę, a wy zorganizujecie podróż.
Nie chcę się niczym przejmować, daję wam wolną rękę. To jak?

– Dimitriju, musimy to przemyśleć.

542
– Rozumiem. – To „rozumiem” było najsmutniejszym, co
w życiu usłyszałam. Wiedział, dlaczego nie chcemy się zgodzić – po
prostu dostrzegałyśmy w tym wszystkim dwuznaczność. Nawet nie
chodziło o to, że bałam się, iż będzie czegoś od nas chciał, ale jak
wytłumaczę to mamie? Jak podejdą do tej sytuacji znajomi?
Powiem im wprost, że pojechałam z sześćdziesięcioletnim
australijskim bogaczem na Ukrainę? Bałam się, że ludzie będą na
nas nieprzychylnie patrzeć i oceniać, że pomyślą, iż jest naszym
sponsorem. Dimitrij wiedział, że właśnie to nas trapi. To, co mnie
kręciło w tym pomyśle, wcale nie wiązało się z pieniędzmi.
Właściwie one były jedynym problemem. Gdyby Dimitrij miał
podobny standard życia jak my i dzielilibyśmy koszty, wszystko
byłoby w porządku. Na to nie chciał się jednak zgodzić. Przywykł do
luksusów i nie zamierzał z nich rezygnować, a dla nas to było
finansowo nieosiągalne.

Gdy dojechaliśmy do Sandanski, wymieniliśmy się numerami.


Na pożegnanie Dimitrij powiedział coś, co zapadło mi w pamięć:

– Te wszystkie młode dziewczyny są ze mną dla pieniędzy,


podróży i ubrań. Beze mnie nic by nie zrobiły. A wy? Wy nie
potrzebujecie mnie, żeby jechać na Ukrainę. Prędzej czy później
zrobicie to własnym sposobem. A ja potrzebuję wspólników
i przyjaciół, zgranej drużyny. Weźcie mnie ze sobą jak przyjaciela.

Nasz host był amerykańskim żołnierzem. Walczył między innymi


w Afganistanie. Dostałam od niego książkę, którą sam napisał –
wspomnienia walczących, historie prosto z frontu. Czy
spodziewałam się poznać taką osobę w Bułgarii? Oczywiście, że nie.
Nie spodziewałam się też, że w tym małym mieście będę grać

543
w beer-ponga w bardzo międzynarodowym towarzystwie, bo
spotkały się tam osoby z pięciu kontynentów – w tym właśnie nasz
żołnierz i my – dwie autostopowiczki, którym nadal chodził po
głowie pomysł kontynuowania podróży z Dimitrijem. Spotkanie
z nim było nie mniej zaskakujące niż sytuacja, w jakiej się
znajdowałyśmy w tym momencie. Opowiedziałyśmy o tej
znajomości wszystkim obecnym i żywo na ten temat
dyskutowaliśmy. Zgodnie stwierdziliśmy, że warto dać temu
człowiekowi szansę i pomóc mu zrealizować banalne marzenie
o Ukrainie.

„Okej, możesz z nami jechać” – wysłałam krótki SMS. Serce


biło mi tak, jakby od tej wiadomości zależało zdanie egzaminu albo
przyjęcie do pracy. Chwilę później do mnie zadzwonił. Był bardzo
podekscytowany. Umówiliśmy się, że odbierze nas następnego
poranka z Błagojewgradu.

Dzięki nocowaniu u hosta mogłyśmy doprowadzić się do


względnego ładu. Tego dnia nie miałyśmy też łapać stopa, więc
założyłyśmy swoje najlepsze ubrania – te, których nie nosiłyśmy na
co dzień, bo były niepraktyczne. Poza tym dokładnie rozczesałyśmy
włosy i pomalowałyśmy rzęsy! Czułyśmy się wyśmienicie z myślą,
że będziemy tak pachnieć przez calutką dobę.

Dimitrij postanowił zostawić bułgarską kochankę, bo jak


twierdził, „nie miała nic do zaoferowania”. Dlatego przyjechał do
nas sam. Zaśmiałam się, widząc, jak wygląda.

– Zrobiłem małe zakupy! – Ubrał się jak bohaterowie filmów na


wycieczkę. Zainwestował w czapkę z daszkiem, krótkie spodenki

544
i koszulkę polo. Na stopach miał nowiutkie trampki, a przez ramię
przewieszoną małą torebkę. Obrócił się przed nami, prezentując
swoją stylówkę. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, przez tę jedną
noc rozkwitł.

Kupił nam kawę, a sobie kanapkę, bo my zjadłyśmy już obfite


śniadanie. Był bardzo podekscytowany i miałam wrażenie, że chce,
by wszystko było idealne.

– Dokąd jedziemy? – zapytał. Jednym z wielu jego warunków


było, że to my decydujemy o kierunku jazdy. Kolejne warunki jasno
przedstawił, kiedy pił drugie espresso. Miałyśmy wybierać hotele
położone nie dalej niż pięćset metrów od centrum. Do tego pokoje
muszą być oddzielne, byśmy sobie nie wchodzili w drogę. On miał
za wszystko płacić, a my organizować wyprawę. Taki był układ.

– Dzisiaj odwiedzimy stolicę Rumunii, Bukareszt – oznajmiłam,


wczuwając się w rolę przewodniczki.

Dimitrij aż podskoczył z wrażenia. My już dobrze znałyśmy to


miasto, ale on tam nigdy nie był. Zastanawiałam się, jak to
możliwe, że osoba, która nie narzeka na problemy finansowe i ma
aspiracje podróżnicze, odwiedziła tak niewiele miejsc z listy swoich
marzeń. Nie był w stanie równać się z nami – dwiema studentkami,
które sto pięćdziesiąt euro uważały za ogromny majątek. Naprawdę
czułam się jak przewodnik, który ma okazję pokazać uroki podróży,
po raz pierwszy nie martwiąc się o finanse.

– Super, a macie jakieś ładne ubrania? Żebyśmy poszli na


imprezę. – Miny nam zrzedły. Stroiłyśmy się przez godzinę, a on
pyta, czy nie mamy czegoś lepszego do ubrania. Były między nami

545
różnice nie do przeskoczenia, ale nie obraziłyśmy się. Jasne było, że
Dimitrij ma inny obraz dobrego wyglądu i co innego jest dla niego
luksusem. Dlatego też wybór hotelu okazał się problematyczny. To
było moje zadanie i mój debiut, bo nigdy wcześniej nie korzystałam
ze stron do rezerwacji noclegów. Po raz pierwszy widziałam też
ceny i wydały mi się kosmiczne! Zrozumiałam, dlaczego ludzi tak
dziwi fakt, że w swoim krótkim życiu odwiedziłam niemal
czterdzieści państw na trzech kontynentach. Nasz kompan
oczywiście prosił, by się tym nie przejmować, bo budżet jest
nieograniczony, ale nie miałam serca wydawać miesięcznej wypłaty
na jeden nocleg. To się kłóciło z moimi przekonaniami i na pewno
nie czułabym się komfortowo w tak drogim miejscu. Nie jechałam
tam po to, by wypstrykać Dimitrija z pieniędzy, ale fajnie spędzić
czas.

D l a t e g o p o s t a n o w i ł a m w y b ra ć c o ś i n n e g o n i ż h o t e l
i zarezerwowałam dla nas prywatny apartament w centrum
Bukaresztu. Dimitrij nie mógł pojąć, że nie będzie tam obsługi ani
recepcji, przerażało go to. Kiedy zobaczył zdjęcia obskurnej klatki
schodowej, zgromił mnie wzrokiem. Według mnie wybór był prosty
– wnętrze było schludne i uważałam, że dla niego również znośne.
Do tego mieliśmy dwa osobne pokoje, dużą łazienkę i mieszkanie
było położone w samym centrum. Spełniłam wszystkie jego
wymagania za czterokrotnie mniejsze pieniądze, niż gdybym
zarezerwowała pokój w najbliższym dużym hotelu. Dimitrij nam
zaufał. Do tego stopnia, że oddał mi swoje karty i podał hasła. On
prowadził, a ja na sąsiednim siedzeniu załatwiałam wszystkie
sprawy.

546
– Moja asystentka. – Tak mnie nazywał. – I nasza kochana
Magdalenka.

Tego dnia postanowiłam trochę poprowadzić i dać Dimitrijowi


odetchnąć. Miał mnóstwo werwy, ale jednak był starszym
mężczyzną, któremu trudno wytrzymać przez cały dzień
w samochodzie. Jeszcze w Bułgarii usiadłam za kółkiem
i z niemałym stresem pokonywałam autostrady. Zjechaliśmy na
malutką stację, by napić się kawy. Stałam w kolejce i zobaczyłam
chłopaka z plecakiem. Siedział na kanapie i coś zapisywał. Nie
byłabym sobą, gdybym nie podeszła.

– Cześć, jesteś autostopowiczem? – zapytałam.

– Tak. Jedziemy na Ukrainę. – Wskazał dłonią wchodzącą na


stację dziewczynę.

– My też jedziemy na Ukrainę! Dimitrij?

Nie byłam pewna, czy Dimitrij zgodzi się na zabranie jeszcze


dwóch osób. W końcu nie mieliśmy dużego auta. Renault było
malutkie i ledwo mieściły się w nim nasze plecaki. Jednak nasz
towarzysz zareagował w sposób, jakiego się nie spodziewałam.

– Jedźcie z nami! Chcecie kawy?

I tym sposobem było nas pięcioro, a ja spełniłam swoje


marzenie o zabraniu autostopowiczów w dłuższą trasę. Mimo że to
nie ja płaciłam za kawę i paliwo, dobrze się czułam jako kierowca.
Prowadziłam i spoglądając w lusterko, opowiadałam o naszej
podróży z australijskim milionerem. Ukraińska para była tak samo
podekscytowana jak my, dlatego zmienili plany i zamiast nad Morze
Czarne postanowili pojechać z nami do stolicy. Dimitrij – wcześniej

547
samotny – teraz podróżował przez Europę z czworgiem młodych
autostopowiczów. Z uśmiechem na twarzy uciął sobie drzemkę.

Sielankę przerwał huk. Coś strzeliło obok nas, auto odbiło w bok
i zatrzęsło się złowrogo. Przerażona spojrzałam w lusterko
i zobaczyłam, że zostawiamy za sobą czarne kawałki gumy.
Wybuchła nam opona.

– Cholera! – krzyknął Dimitrij, a my nie zareagowaliśmy nawet


piśnięciem. Gdy ktoś obok mnie się denerwuje, nie wiem, co robić.
Dla mnie takie przerwy w trasie stanowiły normę, ale to był
pierwszy dzień podróży Australijczyka.

Wysiedliśmy z auta, by ocenić straty. To był nowy samochód,


dlatego nie wiedzieliśmy, czy znajdziemy w nim potrzebne
narzędzia. Otworzyliśmy bagażnik i zaczęliśmy wyciągać plecaki,
które układaliśmy wcześniej przez dobre piętnaście minut jak klocki
w Tetrisie. Atmosfera była napięta, choć właściwie nic strasznego
się nie wydarzyło. Po wyjęciu wszystkich bagaży odkryliśmy
schowek na zapasowe koło. Niestety nie takie, jakiego
potrzebowaliśmy – to była wąska opona dojazdowa, która nie
nadawała się na trasę. Dlatego nikt się nie zdziwił, gdy kilka
kilometrów dalej ponownie usłyszeliśmy huk i tym razem
stanęliśmy na środku mostu. Byłam pewna, że Dimitrij zrezygnuje,
że takie podwójne nieszczęście sprawi, iż zwątpi w szalony pomysł
wspólnej podróży. Humor mu nie dopisywał.

Znalazłam w internecie numer pomocy drogowej, ale kazali na


siebie czekać dobre półtorej godziny. W międzyczasie Ukraińcy
rozłożyli na asfalcie karimaty i zorganizowali piknik. My też

548
wyciągnęłyśmy, co miałyśmy do jedzenia – dżem i dwa opakowania
pokruszonych herbatników. Dimitrij patrzył na nas zdziwiony, ale
widząc nasz entuzjazm, postanowił dołączyć. Wciąż trzymał się na
dystans i nie usiadł na ziemi, lecz zjadł z nami herbatnik i jedną
kromkę z keczupem. Wydaje mi się, że jego zgorszona mina była
na pokaz, bo przecież danie smakowało wyśmienicie. Widziałam
jednak, że faktycznie jest mu ciężko. Upał doskwierał nawet nam,
a na moście nie dało się schować w cieniu. Jedyne zacienione
miejsce to wnętrze auta, które z kolei było tak nagrzane, że można
by tam smażyć jajka. Dimitrij kręcił się niespokojnie – poirytowany
i zmęczony. Jeżeli istnieje coś takiego jak szczęście nowicjusza, na
pewno nie dotyczy podróży. Patrzyłam na niego i myślałam
o ciężkiej nocy w Amsterdamie, kiedy też zastanawiałam się, czy
nie porywam się z motyką na słońce. Ja się nie poddałam, ale nie
mogłam mieć pewności, że Dimitrij będzie tak samo
zdeterminowany i mimo dzisiejszych problemów zdecyduje się
kontynuować podróż aż na Ukrainę. A na Ukrainie na pewno nie
będzie tak łatwo, jak w Bułgarii. Skoro tu irytowały go dziurawe
drogi, nawet Rumunia mogła go doprowadzić na skraj
wytrzymałości. Nabierałam pewności, że kolejnego dnia się
rozstaniemy. „Może tak będzie lepiej?” – pomyślałam.

Wreszcie przyjechała pomoc drogowa i wymienili nam koło. Nie


mogłam powstrzymać myśli, jak lekko jest żyć, gdy nie ograniczają
nas fundusze. Gdyby to przytrafiło się mi, szukałabym najtańszego
wyjścia z sytuacji. Dimitrijem rządziła tylko wygoda. Byłby w stanie
zapłacić cztery razy tyle, by skrócić czas oczekiwania o dziesięć
minut. Nawet nie mrugnął, kiedy wręczał mechanikowi kilka
banknotów. To była dla mnie nowa, nieznana rzeczywistość,

549
w której istniało znacznie mniej zmartwień. Rzeczywistość
spokojna, komfortowa i… okropnie nudna.

Nastał wieczór, gdy dojechaliśmy do stolicy. Pożegnaliśmy się


z Ukraińcami po wspólnie wypitej wieczornej kawie i ruszyliśmy do
tajemniczego apartamentu. Dimitrij rozglądał się niespokojnie,
kiedy weszliśmy na bardzo zwyczajne, zaniedbane podwórko. Bał
się. Klatka schodowa też nie wyglądała najpiękniej. Drewniane
schody skrzypiały, a w powietrzu unosił się zapach butwiejącego
drewna. Ściany były obdrapane, odpadający w wielu miejscach tynk
odsłaniał cegły. Sama zaczęłam wątpić w ten pomysł. Po podwójnej
awarii koła to mogło być za dużo dla naszego staruszka i może
faktycznie potrzebował komfortowej przestrzeni. Dotarliśmy na
ostatnie piętro. Właściciel otworzył drzwi, a mnie zaświeciły się
oczy. Mieszkanie było piękne i pachniało czystością. Z salonu
prowadziło wyjście na ogromny narożny balkon, dzięki czemu
mieliśmy wspaniały widok. Z ostatniego piętra mogliśmy
obserwować nocny Bukareszt.

– Tu jest cudownie! – powiedział Dimitrij, a mnie kamień spadł


z serca. – Dzwoń po Ukraińców, są trzy pokoje!

Dimitrij miał dobre serce, ale wciąż trzymałyśmy go na dystans.


Nie byłyśmy pewne, czy faktycznie jest tak bezinteresowny, jak
mówi. Zaproszenie pary autostopowiczów potwierdzało jego dobre
zamiary. Sam zajął mniejszy pokoik, a nam oddał dużą sypialnię
z ogromnym, miękkim łóżkiem. Nie pojmowałam do końca, co się
dzieje. Jakimś cudem moja wyprawa autostopowa, której
towarzyszył głód i niewygody, zamieniła się w księżniczkową podróż
po pięknych apartamentach.

550
Ukraińcy dotarli do nas niewiele później. Gdy zdjęli buty, po
całym mieszkaniu rozniósł się smród starych skarpet. Zauważyłam
zakłopotanie na ich twarzach i usilne próby zatuszowania
brzydkiego zapachu. Nie oceniałam ich, bo sama niejednokrotnie
byłam w podobnej sytuacji. Dimitrij też nie zareagował, choć
wiedziałam, że czuje tę wątpliwie przyjemną woń. Ukraińcy wynieśli
buty na balkon, ale to tylko nieznacznie pomogło. Rozumiałam ich
zażenowanie, bo doskonale znałam uczucie, gdy po długiej podróży
muszę ściągnąć buty w czyimś mieszkaniu. Naturalna sprawa,
a jednak tak kłopotliwa. Ukraińcy siedzieli na balkonie razem ze
swoimi skarpetami, dopóki nie wymknęliśmy się na kolację.

– Lubię ich, ale chcę zjeść tylko z wami. To nasz wyjazd, chcę
was lepiej poznać. Rozumiecie? – Dimitrij był zakłopotany i czuł się
winny, że nie zaprosił naszych autostopowiczów. Kilkukrotnie
powtórzył motyw swojego działania, ale myślę, że bardziej
próbował przekonać siebie niż nas. Bił się z myślami. – Poradzą
sobie, prawda?

Weszliśmy w uliczkę pełną restauracji. Dimitrij kazał nam wybrać


miejsce, w którym zjemy. Podeszłyśmy do jednej z knajp
i przeczytałyśmy menu. Tak już mam, że najpierw analizuję kwoty,
a dopiero potem ofertę. Sprawdzam, czy w ogóle jest sens
się angażować, siadać, czytać, czy to w ogóle moja liga.
Przechodziłyśmy od karty do karty i wszędzie kwoty wydawały nam
się kolosalne. Kręciłyśmy nosem i szłyśmy dalej, powoli oddalając
się od centrum. Dimitrij wariował przez nasze niezdecydowanie.

– Co wam znowu nie odpowiada? – pytał. Odpowiedź znalazł


sam, gdy podążył za moim wzrokiem i zauważył, że nie czytam

551
nazw dań, tylko cyferki na marginesie kart. – Czy wy chcecie, bym
się zezłościł? Macie wybrać miejsce, które wam s i ę p o d o b a, a nie
które jest najtańsze.

To było dla mnie niepojęte. Tak po prostu wejść, bo podoba mi


się wystrój? Nigdy tego nie robiłam, a nawet nigdy nie czułam
potrzeby, by tak robić. Nigdy nie weszłam do restauracji bez
sprawdzenia cen. Takie zachowanie nie mieściło mi się w głowie.
S p o j r z a ł a m n a M a g d ę , k t ó ra b y ł a r ó w n i e z a k ł o p o t a n a .
Wiedziałyśmy, że to nie my będziemy płacić, ale nie chciałyśmy, by
Dimitrij wydał fortunę na jeden posiłek! Moją uwagę przykuły
lampki rozwieszone na tarasie. Taka ozdoba nie należała do
najbardziej luksusowych, więc bez sprawdzenia karty mogłam
stwierdzić, że to nie jest najdroższy lokal w Bukareszcie. Poza tym
podobało mi się, że stoliki stoją na zewnątrz, a wokół rosną
przeróżne kwiaty i ozdobne krzewy. Dimitrij wyglądał na
przekonanego naszym entuzjazmem i pozwolił nam zająć stolik.

Problem pojawił się przy wybieraniu dania. Tu moje oczy


ponownie powędrowały ku cenom i zbyt wcześnie postawiłam na
sałatkę. Dimitrij zgromił mnie wzrokiem.

– Niech zgadnę. To najtańsze danie w karcie?

Było mi głupio, ale naprawdę nigdy nie byłam w podobnej


sytuacji. Nie miałam też dużych wymagań kulinarnych. Jadłam, by
nie czuć głodu, a wydawanie fortuny na makaron w restauracji
uważałam za nonsens. Nie rozumiałam też nigdy masowego
gotowania na święta czy urodziny, bo wiązało się ono
z zamieszaniem i stresem, którego nie było w stanie
zrekompensować godzinne siedzenie za stołem. Uwielbiam kuchnię
swojej mamy, ale jej spokój ducha przedkładam ponad uciechę

552
własnych kubków smakowych. Tymczasem w tej rumuńskiej
restauracji musiałam zamówić coś, na co faktycznie miałam ochotę,
a nie jedną z najtańszych pozycji, by zaspokoić głód.

– To może wezmę ten makaron, lubię ser – powiedziałam.


Kusiły mnie ravioli, ale penne cztery sery było o całe trzy euro
tańsze. Nie byłam jeszcze gotowa. Dimitrij sprawdził, co wybrałam,
i karcąco pokręcił głową, ale zgodził się. Nie mógł mieć pewności,
czy faktycznie nie jestem wielką fanką sera.

– Dla nas wezmę stek – powiedział do Magdy. – Chociaż ciebie


nauczę dobrego jedzenia.

Stek był najdroższym daniem w karcie. Dwa takie steki


kosztowały tyle, co miesięczna podróż jednej z nas. Kelnerowi
zaświeciły się oczy, gdy przyjmował zamówienie. Znacznie mniej
zachwycony był, kiedy dorzuciłam do tego swoje cztery grosze, ale
żeby udoskonalić moje danie, Dimitrij poprosił o podwójną porcję
mozzarelli. Do tego oczywiście alkohol.

– Cydr poprosimy. Najlepszy, jaki macie.

Myślałam, że tak się robi tylko w filmach. Kelner stał się


znacznie bardziej uprzejmy, bo prawdopodobnie spodziewał się
dużego napiwku. Chwilę po przyjęciu zamówienia przyszedł do nas
z ogromną tacą pełną serów, hummusu i warzyw. Przyniósł też trzy
sałatki – takie, jakie chciałam zamówić jako swoje główne danie.
Startery. Moi drodzy, Dodo Knitter właśnie zjadła startery
w restauracji. Wcześniej, widząc te pozycje z kartach,
zastanawiałam się, kto właściwie decyduje się na danie przed
daniem. Tymi starterami mogłyśmy spokojnie napełnić brzuchy.

553
Kelner zabrał niedokończone sałatki, gdy stawiał przed nami
ogromne talerze z dużymi porcjami dań.

– Mogliśmy zamówić mniej – powiedziałam cicho, ale dość


głośno, by wszyscy usłyszeli.

N i e n aw i d z ę m a r n o wa n i a j e d ze n i a i u wa ż a m , ż e n i e
usprawiedliwia tego wysoki status majątkowy. Byliśmy w Rumunii,
gdzie bieda jest widoczna gołym okiem. Po ulicach Bukaresztu
kręcą się żebrzący bezdomni, a my obżeraliśmy się do bólu
i opijaliśmy najlepszym cydrem. Nie czułam się z tym komfortowo,
a Dimitrij to widział. Mój uszczypliwy komentarz pozostawił bez
odpowiedzi, ale jego mina świadczyła o tym, że rozumie mój
przekaz. Kilku bezdomnych zajrzało do wnętrza restauracji, lecz
natychmiast zostali wyproszeni przez kelnera. Ten podszedł
i najmocniej nas przeprosił, że przeszkodzono nam w uczcie. To
była właśnie siła pieniądza. Jeszcze chwilę wcześniej, gdy miałyśmy
plecaki na plecach, to my mogłyśmy zostać tak potraktowane.

Magda z trudem, ale dokończyła ogromny stek. Takie


zamówienie musiało być sporym wydarzeniem w restauracji, bo
kelner poprosił o wspólne zdjęcie z wielkim kawałem mięsa. Mój
serowy makaron nikogo nie interesował, lecz faktycznie był
przepyszny. Tak samo jak cydr, startery i sałatka, którą wyrwano mi
z rąk. W trakcie kolacji dużo rozmawialiśmy. Dimitrij opowiadał
o swojej rodzinie, o czekaniu na wnuki. Z dużym żalem i smutkiem
wspominał rozwód i powrót do Grecji, który okazał się nie być tym,
czego potrzebował. W rodzinnych stronach chciał odnaleźć siebie,
a zamiast tego wpadł w pułapkę. Został otoczony ludźmi, którym
zależało tylko na jego pieniądzach.

554
– A co ja mam innego do zaoferowania? – spytał. Miał mnóstwo
do zaoferowania. Był zabawnym, bardzo inteligentnym i oczytanym
mężczyzną. Do tego miał klasę, niesamowitą klasę. Dimitrij był
cudownym człowiekiem, który z jakiegoś powodu uznał pieniądze za
swoją największą wartość. Musiałyśmy go jeszcze wielu rzeczy
nauczyć.

I znaleźć mu żonę, bo bardzo tego chciał.

Po posiłku ruszyliśmy z misją alkoholową. Dimitrij chyba wziął


sobie do serca mój komentarz o marnowaniu jedzenia i zrozumiał
moją zmianę nastroju po wyproszeniu bezdomnego, bo cygance
sprzedającej róże wręczył kilka banknotów i tym samym kupił od
niej ogromny bukiet, który wręczył Magdalenie. Nie do końca o to
mi chodziło, ale był to krok w dobrym kierunku.

– On jest nienormalny? Po co mi te róże? – zapytała Magda.


Dimitrij chwycił bukiet i oddał go kobiecie, nie prosząc o zwrot
pieniędzy. O, to mi poprawiło humor.

Tego wieczoru odwiedziliśmy kilka barów i w każdym kupowaliśmy


drinki. Ja jestem fanką koktajlu Aperol Spritz, a Magdalena Cuba
Libre, dlatego dostępność tych dwóch pozycji decydowała, czy
wchodzimy do środka, czy szukamy innego miejsca. Bawiliśmy się
świetnie. Tańczyliśmy, choć na początku Dimitrij twierdził, że nigdy
tego nie robił. Chwycił nas za dłonie i szliśmy tanecznym krokiem,
zajmując całą szerokość deptaka. Byliśmy pijani i przeszczęśliwi.
Zarówno my, jak i nasz towarzysz nie wierzyliśmy w to, co się
dzieje. Spędzaliśmy ze sobą cudowny czas.

555
– Słyszysz? – zapytałam Dimitrija, bo z oddali niosła się głośna
muzyka. Pociągnęłam oboje za ręce i potruchtaliśmy w stronę
imprezy. To nie było miejsce w stylu Australijczyka, lecz bar,
w którym podłoga się kleiła, a pijani ludzie opierali się o ściany. Bar,
gdzie toalety śmierdziały moczem, a większość ludzi stała na
zewnątrz z drinkami w ręce, bo nie mieścili się w środku. Bar
z mieszanym towarzystwem.

– O mój Boże – powiedział Dimitrij.

Właśnie takiej reakcji się spodziewałyśmy i dlatego


postanowiłyśmy tam zostać.

– Mówiłeś, że mamy wybierać miejsca, które nam się podobają.


Poznaj nasz styl – powiedziałam, a Dimitrij najpierw przełknął ślinę,
a potem z typowym dla niego łobuzerskim błyskiem w oku ruszył
naprzód i popchnął drzwi, żeby nas w nich przepuścić. Widziałam,
że się boi i próbuje unikać dotyku ludzi, ale to było niemożliwe.
Żeby przedrzeć się przez tłum, musieliśmy dotknąć kilkunastu
obcych, w różnym stopniu upojonych osób. Dimitrij parł do przodu,
lecz co chwilę obracał się, żeby sprawdzić, czy za nim idziemy. Przy
barze wyciągnął swój portfel i otworzył go, nietaktownie pokazując
gruby plik pieniędzy. Barmanka szeroko otworzyła oczy, podobnie
jak ja i kilkoro innych osób.

– Ty tak serio? – Byłam wściekła. – Nie pokazuj nigdy, że masz


pieniądze! Chcesz poznać prawdziwych ludzi, to nie pokazuj od
razu, że jesteś bogaty. Nie w takim miejscu…

Dimitrij schował portfel, w dodatku do mojej nerki. Nie czułam


się najlepiej z tym ciężarem, ale po tym, czego byłam świadkiem,

556
wiedziałam, że to rozsądne rozwiązanie, dzięki któremu nie
zostaniemy okradzeni.

Dwa razy Cuba Libre i jeden Aperol wylądowały na beczce,


która na zewnątrz służyła jako stół. Grała głośna muzyka, więc
tańczyłyśmy, a Dimitrij śmiał się, patrząc na nasze wygłupy.
Dołączyło do nas sporo osób, a w końcu również nasz przyjaciel.
Sztywno poruszał bioderkami, ale był przy tym niezwykle uroczy.
Oj, ten Dimitrij, jak się cieszyłam, że był wtedy z nami. Bez niego
na pewno nie pozwoliłybyśmy sobie na tak długą i zakrapianą
imprezę, ale w jego towarzystwie czułyśmy się bezpiecznie. Nawet
gdy zaczepiali nas w tym barze mężczyźni.

– Jestem tu z tatą – skłamałam. Natręt odwrócił się do Dimitrija


i spytał:

– To twój tata?

– Tak, to mój… Papa.

Dimitrija zamurowało. Nie przemyślałam tych słów. Obawiałam


się, że go to obrazi, że znów poczuje się od nas dużo starszy.
W ciągu tych kilku sekund ciszy zdążyłam skarcić siebie sto razy.
Nie powinnam, nie powinnam, tak się nie mówi o obcym facecie!
Ale Dimitrij się wyprostował, uniósł wysoko brodę i z dumą odparł:

– Tak, to moje córki – powiedział, po czym wstał, objął nas obie


i po ojcowsku pocałował w czółka. – Jeśli chcesz z nimi rozmawiać,
najpierw musisz zaplusować u mnie.

Nie wierzyłam w to, co słyszę! To nie było w jego stylu. Wczuł


się w rolę lepiej niż my same. Zgromadzonym wokół nas opowiadał
totalnie zmyśloną historię. My czasem coś dopowiadałyśmy i razem
tworzyliśmy naszą wspólną przeszłość. Papa zaczął od tego, że

557
naszą mamę poznał w Polsce, lecz zaraz po moich urodzinach
wyjechał do Australii, gdzie założył drugą rodzinę. Tutaj pojawiły się
głosy oburzenia, ale Dimitrij wziął to na siebie. Wtedy
wkroczyłyśmy my, mówiąc o naszym przyjeździe do Grecji
i spotkaniu z ojcem po dwudziestu latach. Według naszej opowieści
od roku podróżowaliśmy razem po Europie, by nadrobić stracony
czas. Wzruszenie było nieuniknione, nawet między nami, mimo że
nie było w tym ani odrobiny prawdy.

Mężczyźni starający się o nasze względy przynosili Papie


dziesiątki szotów, których on nie był w stanie wypić, więc rozdawał
je każdemu, kto do nas dołączał.

– Pójdziesz z nią do baru? – Papa wskazał kobietę, która od


dłuższego czasu się do niego przymilała. – Kup jej, cokolwiek
zechce.

Nie podobała mi się. Już pomijając fakt, że wyglądała jak po


wielu latach walki z narkotykowym nałogiem, to na palcu wciąż
miała obrączkę. Była pijana i ledwo trzymała się na nogach. Nie
wiem, dlaczego Dimitrij akceptował jej towarzystwo, ale chciałam to
jak najszybciej przerwać. Zasługiwał na kogoś znacznie lepszego.
Jednak spełniłam jego prośbę i razem z kobietą podeszłam do baru.

– Co chcesz? – zapytałam, a ona nawet przez chwilę nie


wyglądała na onieśmieloną hojnością Papy. Bez najmniejszego
wstydu zamówiła butelkę szampana. Nigdy nie widziałam czegoś
takiego. Barmanka podała butelkę zanurzoną w wiaderku z lodem.
Moje zaskoczenie sięgnęło zenitu, gdy podała cenę. Była to
równowartość tysiąca złotych. – Ty tak poważnie?

558
Kobieta się obruszyła i zaatakowała mnie spojrzeniem
naburmuszonej nastolatki, choć już dawno miała ten okres za sobą.
Ona nie prosiła, lecz wymagała. Jeżeli takimi osobami otaczał się
wcześniej Papa, wcale się nie dziwię, że czuł, iż portfel to jego
jedyna zaleta i wabik na ludzi. Mimo że pieniądze, które trzymałam,
nie były moje, czułam się okropnie. Wbita w ziemię, upokorzona.

– To może chociaż dwa kieliszki – powiedziała kobieta.

Zgodziłam się. W końcu o to prosił Papa. Jeden kieliszek


kosztował ponad sto złotych. W głowie policzyłam, ile godzin
musiałabym na to pracować. Z trudem przychodziło mi
dysponowanie tym, czym nagle zostałam obarczona. Barmanka
podała dwa kieliszki, a kobieta przejęła je z uśmiechem zwycięstwa.
Wręczyła mi jeden z nich i powiedziała:

– Na zdrowie, kochana. – Po czym odeszła w kierunku Papy,


ciesząc się piekielnie drogim alkoholem. Trzymałam kieliszek i nie
wiedziałam, co z nim zrobić. Wyszłam, niosąc go w górze
i uważając, by nie uronić ani kropli. Musiałam obgadać temat
z Magdą. Posmakowałyśmy szampana, co wcale nie wyjaśniło,
dlaczego kosztuje tak dużo. Akurat kręcił się obok nas całkiem
przystojny chłopak, więc podałam mu kieliszek.

– Chcesz?

Wychylił go na raz, bez delektowania się. Uśmiechnęłam się,


widząc, jak inne ma podejście, nie wiedząc, co pije. Pozbyłam się
ciężaru w najprostszy sposób. Chłopak lekko się skrzywił
i powiedział:

– Wolę wódkę.

559
Przetańczyłam z nim resztę nocy, śpiewając na całe gardło
She’s So High. Razem z Papą, który na naszą prośbę spławił tamtą
kobietę, wróciliśmy do apartamentu blisko świtu. Nadal tańczyliśmy,
krzyczeliśmy i bawiliśmy się jak grupka studentów. Jednak
najlepszym podsumowaniem tego wieczoru były słowa Papy po
przebudzeniu:

– Dziewczyny… Co wy mi zrobiłyście?! Nie mam kaca, ale mam


zakwasy od tańca!

Misja została zrealizowana, choć jeszcze wiele było przed nami.


Papa się nie poddał i był gotowy do dalszej drogi.

Tego dnia nadrobiliśmy trochę kilometrów, żeby odwieźć Ukraińców


na właściwą wylotówkę. Kierowali się do Odessy, a my
zamierzaliśmy wjechać na Ukrainę od innej strony. Czerwoną
rakietą mknęliśmy ku rumuńskiemu Bacău. Wszyscy byliśmy
wykończeni po imprezie w Bukareszcie i nie chcieliśmy przesadzać
z kilometrami. Jechaliśmy przez wioski i wioseczki, doprowadzając
tym Papę do szaleństwa.

– Gdzie jest pieprzony McDonald? Co to za dziury na drogach!

Trasa ewidentnie go stresowała i nie cieszyła tak bardzo, jak


nas. Sama czułam się wyśmienicie. Mogłam wyciągnąć nogi i bez
stresu cieszyć się widokami. Nigdzie się nie spieszyłam i nie
musiałam się martwić ani wylotówkami, ani noclegiem. Byłam
zrelaksowana. Natomiast dla Dimitrija to było utrapienie. Nie
potrafił nawet sprawnie omijać dziur. Dla mnie – dziewczyny
z wioski – wybieranie optymalnych dziur na drogach było łatwizną,
a Papa wjeżdżał w każdą, raniąc nowiutkie podwozie renault.

560
– Musimy się zatrzymać. Kupicie sobie ubrania.

– Słucham?

– Chcę, żeby moje córki kupiły sobie coś ładnego.

Tego już było za wiele. Cała ta sytuacja była wystarczająco


abstrakcyjna. Zakupy z milionerem to scena żywcem wyjęta z filmu
dla nastolatek. Papa zatrzymał się przy sklepie z… sukienkami.
Suknie zostały uszyte z błyszczących materiałów, miały wielkie
marszczenia i falbany. Każda z nich miała wpiętą kiczowatą broszkę
z diamentami albo ogromną kokardę. Do tego cekiny i obrzydliwe
kolory rodem z balu maturalnego w 2004 roku. Rumunia. Papa był
przeszczęśliwy, on naprawdę chciał, byśmy zmieniły nasze wygodne
ubrania na te brzydkie sukienki. Musieliśmy iść na kompromis.

– Dobra, ale nic w tym stylu.

U ś m i e c h n ą ł s i ę t r y u m f u j ą c o. To c hy b a b y ł p o d s t ę p
i zaplanowane zagranie. Zaparkowaliśmy i ruszyliśmy na
poszukiwanie czegoś mniej upokarzającego. Rumuńskie butiki nie
dawały zbyt dużego pola do popisu, bo wszystkie ubrania były
sztuczne, wyglądały jak plastikowe. W dodatku my nienawidzimy
zakupów. Cóż to za okropny pomysł. Ale Papa rozsiadł się na
małym taborecie i prosił sprzedawczynię o znalezienie dla nas
zestawów ubrań. W tym momencie skala filmowa wybuchła, bo
wychodziłyśmy z przymierzalni synchronicznie i pozwalałyśmy Papie
decydować, czy to, co założyłyśmy, się nadaje, czy mamy szukać
czegoś nowego. Dimitrij był zachwycony swoją rolą, a my w pewnej
chwili również zaczęłyśmy czerpać z tego przyjemność. Wszystkie
ubrania były okropne i nie mogłyśmy opanować śmiechu, gdy

561
dumna właścicielka sklepu przynosiła nam koszule w panterkę,
a Dimitrij z pełną powagą się na nie godził, by zrobić nam na złość.

Ostatecznie zostałam obdarowana białymi koronkowymi


spodenkami i białym T-shirtem z prostym czarnym nadrukiem.
Magdzie trafiły się spodenki w kwiatki i bluzka z mało zabawnym
napisem: „Jest ci zimno? Stań w kącie. Ma 90 stopni”. Właścicielka
rozmarzyła się, widząc nas w tych pięknych ubraniach, a my
czułyśmy się jak karykatury samych siebie. Ale byłyśmy czyste i nie
przeszkadzał nam nawet sztuczny zapach ubrań. Proszek do prania
robił swoje. To uczucie było bardzo miłe.

W Bacău zatrzymaliśmy się w hotelu z prawdziwego zdarzenia, bo


nie było innych opcji spełniających warunki Papy. Bacău nie należy
do najbardziej turystycznych miast Rumunii, więc wybór był
skromny. Mimo to nasz hotel ociekał luksusami. Nim weszliśmy do
środka, ostrzegłam Dimitrija:

– Nigdy wcześniej nie byłyśmy w żadnym hotelu. Nie wiemy,


jak się zachować.

Dimitrija zamurowało. Spojrzał na nas jak na wariatki. Wiedział,


że podróżujemy budżetowo, ale chyba nie pojmował, o jakim
budżecie mowa. Chyba nie docierało do niego też, że nie znałyśmy
wcześniej takiego życia i stresują nas pozłacane klamki oraz
czerwone dywany. Nie czułyśmy się dobrze, gdy ktoś nas
obsługiwał, dlatego w restauracjach same składałyśmy talerze.
Z przyzwyczajenia, bo przecież na tym polegała nasza praca.
Dimitrij tego nie rozumiał.

562
– Żartujesz sobie ze mnie? – Spojrzał na Magdę, licząc, że ona
wybuchnie śmiechem i cała ta szopka się zakończy. Ale obie
byłyśmy bardzo poważne. – Naprawdę nigdy?

– Nigdy. Jak czegoś nie będziemy rozumiały, pomóż nam,


byśmy się nie wstydziły.

Pomoc zdecydowanie była konieczna. Miałam wrażenie, że


podeszwy moich sandałów niszczą dywan. Wydawało mi się, że jeśli
dotknę marmurowego blatu recepcji, jakaś dziewczyna będzie
musiała go szorować przez kilka godzin. Zobaczyłam siebie
w lustrze ze złotą ramą – wyglądałam, jakby ktoś mnie do tego
otoczenia wkleił. Wydawało się, że jestem jeszcze brudniejsza niż
wcześniej. Byłam pewna, że wszyscy widzą w Papie naszego
sponsora, a nie przyjaciela i kompana. Recepcjonistka oceniająco
zmierzyła nas wzrokiem i wysoko uniosła brwi, gdy Dimitrij
wspomniał, że c ó r k i muszą mieć osobny pokój. Nie uwierzyła w tę
historyjkę, bo przecież miała dostęp do naszych dokumentów
i nazwisk. Prawdopodobnie uznała to za nieprzyzwoity fetysz.
Chciałam, by ta scena szybko się skończyła, żebyśmy mogli pójść
do swoich pokoi i nie narażać się na komentarze. Było mi szkoda
Papy, bo czuł się winny z tego powodu. Nie chciał, by brano nas za
dziewczyny do towarzystwa, podobnie jak my nie chciałyśmy, żeby
ktoś traktował go jak chodzący portfel. To nie była łatwa sytuacja
dla nikogo z nas.

Hotel okazał się ogromny i znajdował się w samym centrum.


Pokoje w naszym odczuciu były królewskie, wręcz przesadzone.
Fioletowe tapety miały pozłacane wzory, a łóżko było tak wysokie
i miękkie, że obawiałam się nocnego upadku z wysokości. Nie
zabrakło też tronu z wielkim oparciem.

563
– Widziałaś? Mamy nawet swoje czyste klapki! I szlafroki!
I m y d e ł k a!

Biegałyśmy po pokoju jak oszalałe. Otwierałyśmy wszystkie


szafki, żeby sprawdzić, czy nie czekają tam na nas kolejne
prezenty. Rzucałyśmy się na łóżko i fotografowałyśmy każdy
zakamarek. Wzięłyśmy długą, gorącą kąpiel i po wszystkim
owinęłyśmy się w puszyste jak chmurka szlafroki. Dwie godziny –
tyle czasu daliśmy sobie na przygotowanie się do kolacji. Papa
zapukał do drzwi punktualnie, ubrany w koszulę i pachnący
perfumami. Cały Dimitrij.

Nadal męczyły go zakwasy, więc po przejściu dwudziestu


metrów wezwał taksówkę i poprosił o zawiezienie nas do najlepszej
restauracji. Bawiło mnie używanie słowa „najlepszy” w każdym
kontekście, gdyż pasowało mi do bogatych bufonów. Piliśmy
najlepsze wina, kupowaliśmy najlepsze lody i tankowaliśmy
najlepsze paliwo. Dla Papy jakość miała znaczenie, bo mógł sobie
na to pozwolić. Musiałam zmienić swoje przekonania. Tym razem
udało nam się odwieść go od pomysłu zamówienia starterów, ale
nie przekonałyśmy go, że jedna pizza starczy dla nas obu.
Kompromisy. Z Papą zawsze trzeba iść na kompromis. Zamiast
najlepszego alkoholu zamówiłyśmy najtańsze piwo, nawet Dimitrij
na to przystał i kupił to samo co my. Z zaskoczeniem przyznał, że
„nie jest to tak złe, jak kosztuje”.

Po kolacji odwiózł nas taksówką do hotelu, a sam ruszył na


poszukiwania żony. Nie chciałyśmy mu przeszkadzać, poza tym
zmęczenie po Bukareszcie wzięło górę i marzyłyśmy tylko, by
położyć się do łóżka. Właściwie byłam zmęczona nie imprezą,

564
a… nudą. Nie chciałam jeszcze tego mówić na głos. Miałam
nadzieję, że to minie wraz z nocą.

– Papa… Co ty na to, żeby spróbować trochę naszego życia? –


zapytałam podczas śniadania.

– Przecież próbuję codziennie! Nigdy bym nie wszedł do tej


knajpy, gdyby nie wy. – Rozejrzał się po skromnej kawiarence,
w której obsługiwała nas pani w kwiecistym fartuchu i czepku.

– Mam na myśli koniec w hotelami. Taniej wyjdzie kupienie


ci namiotu. Proszę, daj się namówić!

Teraz to już w ogóle miał nas za wariatki. Jednak prawda była


taka, że męczył nas ten sposób podróżowania. Codziennie
jeździliśmy tym samym autem, wieczorami jedliśmy w pięknych
restauracjach, a noce spędzaliśmy w hotelach. Brakowało nam
emocji. Nie było w tym nic fascynującego czy ekscytującego. Nie
czułam nawet odrobiny adrenaliny. Każdy problem rozwiązywaliśmy
gotówką. Nie było miejsca na rozmyślania i kreatywność. Jedliśmy,
gdy byliśmy głodni. Spaliśmy, gdy chcieliśmy spać. Wiedziałam, że
głupotą jest narzekać na dobrobyt, ale ten dobrobyt był bezlitośnie
nudny. Zrozumiałam wreszcie, z czego wynika brak szczęścia Papy.
Jego pełne luksusu i luzu życie było zwyczajnie pozbawione
pikanterii. Brakowało mi już autostopu, niepewności i nowych ludzi.
Jednak nie chciałam zostawiać Dimitrija, za bardzo go lubiłam, żeby
tak po prostu odpuścić. Magda czuła się tak samo. Dyskutowałyśmy
o tym przez cały ranek. Chciałyśmy wprowadzić do tej nudy trochę
szaleństwa, trochę… nas.

– Nie ma takiej opcji dziewczyny. Jestem na to za stary…

565
– Ale nie mówimy o spaniu na dziko… Pojedziemy na kemping,
znalazłam taki fajny…

– Nie.

Był stanowczy, lecz tym razem zagrałyśmy w jego grę. Byłyśmy


pewne, że nie zgodzi się na namiot, to było oczywiste. Sama nie
sądziłam, by sobie poradził. Doskwierał mu ból pleców i ciężko
znosił siedzenie na twardych krzesłach. Żeby zapewnić mu
odpowiednie warunki, musielibyśmy wykupić połowę marketu
z ekwipunkiem podróżniczym. Tak naprawdę zamierzałyśmy zabrać
go do hostelu albo chociaż do pensjonatu. I dał się złapać w sidła,
jak my złapałyśmy się na zakupach ubraniowych.

– Dobrze. Hostel. Ale jutro!

To mnie w pełni zadowoliło. Jeszcze jedną noc mogłyśmy


wytrzymać w hotelowych warunkach. Mogłyśmy poszukać innej
rozrywki, zwłaszcza że jechaliśmy na Ukrainę. Do miasta, w którym
jeszcze nie byłyśmy. Kolejnym punktem w moim planie były
Czerniowce. To miasto, mimo że ma ciekawą historię, nie przyciąga
wielu turystów. A powinno, bo stare miasto jest tam przepiękne.
Zadbane, odnowione, z delikatną nutką nowoczesności.
Odrestaurowane z wyjątkowym smakiem, którego trudno się
doszukać na Ukrainie. Widziałam minę Papy, gdy przekroczyliśmy
granicę i powitały nas jeszcze głębsze dziury na drogach,
momentami brak asfaltu i przewrócone znaki drogowe.
Z przerażeniem przyglądał się szpitalnozielonym ogrodzeniom
domów i ozdobom ogrodowym ze starych opon. A najbardziej
przerażony był, kiedy nie mógł znaleźć stacji z paliwem, które by
mu odpowiadało. Ukraina stanowiła jego marzenie, ale chyba nie
spodziewał się, że to marzenie będzie tak wyglądało.

566
– Nie wierzę, że tak wygląda europejskie państwo – powtórzył
kilka razy, nim dojechaliśmy pod bramę kolejnego wypasionego
hotelu, znajdującego się w samym centrum. Jego bezpieczna bańka
idealnego świata właśnie pękła.

Ponownie dostałyśmy swój pokój. I znowu otwierałyśmy wszystkie


szafy w poszukiwaniu łupów. Zaciekawiła nas zawartość lodówki.
Podobnie jak w Rumunii czekały na nas buteleczki z alkoholami,
słodycze i napoje. Nie wiedziałyśmy, czy jest to dodatkowo płatny
barek, czy powitalny dar od hotelu. Informacje w internecie były
sprzeczne. Niektórzy twierdzili, że należy za to dodatkowo płacić,
inni pisali, iż pojedyncze sztuki zostały wliczone w cenę pokoju.
Byłyśmy zbyt zestresowane, by czegokolwiek dotknąć, ale bardzo
nas to intrygowało. Bo skoro jest już wliczone w cenę, czemu by nie
skorzystać?

Żeby było nudniej, poszliśmy na kolację. Mieliśmy co


świętować, więc pojawiły się też startery. Były oliwki, sery
w miodzie i wielka patelnia ziemniaczanych cząstek. Każdy z nas
zamówił sobie kieliszek domowego wina. Ja jak zwykle jadłam
makaron, bo była to najczęściej dostępna wegetariańska opcja,
a Magda i Papa zajadali się półkrwistym stekiem.

– Co to ma być?! – krzyknął Papa do kelnera, aż podskoczyłam.


– To nie jest nóż do steka! – Podał mu sztuciec. Kelner stał
przerażony. Ledwo rozumiał australijski akcent Dimitrija. – Nie będę
tego jeść takim nożem, to psuje smak mięsa!

567
Kelner przeprosił i odszedł od stolika z drżącymi ze stresu
dłońmi. Papa natomiast wrócił do zajadania się oliwkami i popijania
drugiego kieliszka wina.

– Co to miało znaczyć?! – zapytałam go, bo byłam oburzona


jego zachowaniem jeszcze bardziej niż on tym nożem.

– Dodo, noże muszą być ostre…

– Ale czy to wina kelnera? Mógłbyś być bardziej uprzejmy?

Papa zachował się jak jeden z tych wstrętnych klientów, których


musiałam obsługiwać przez rok. Widziałam w tym kelnerze siebie
obrażaną tylko dlatego, że towar nie dotarł na czas i nie miałam
foliowej reklamówki dla klientki. Widziałam siebie z tego samego
powodu wysłuchującą żalów klienta, dla którego nie starczyło
truskawkowych lodów. A w Papie dostrzegałam stałego klienta,
który traktował mnie w najbardziej przedmiotowy sposób, pytając,
czy żeby mieć mnie na godzinę, też wystarczy mi zapłacić
jedenaście złotych. Teraz znalazłam się po drugiej stronie i nie
mogłam tego tak zostawić. Magda podzielała moje zdanie.
Wiedziałyśmy, jak to jest być tym biedniejszym, obsługującym,
według wielu „gorszym”.

Zaczęłyśmy tłumaczyć Papie, jak wygląda praca kelnera,


i opowiadać o własnych doświadczeniach. Zawstydziłyśmy go, ale
jeśli mieliśmy się od siebie czegoś uczyć, to tylko w taki sposób.
Papa zawołał kelnera, poprosił o przyniesienie tamtego noża
i przeprosił za swoje zachowanie. Kelner znowu się zestresował,
a Magda spróbowała go trochę rozluźnić, domawiając rum z colą.

Dalsza część kolacji minęła w znacznie weselszej atmosferze.


Kelner przyniósł rachunek. Sprawdziłam i sama byłam zszokowana.

568
Papy zazwyczaj nie interesowały wydatki i nie musiałam mu mówić,
ile za wszystko płacimy i jak wysokie napiwki zostawiamy, ale tym
razem stwierdziłam, że muszę mu powiedzieć.

– Za wszystko płacimy niecałe 25 euro…

Oboje raz jeszcze sprawdziliśmy rachunek i wszystko się


zgadzało. Nawet dla mnie ta kwota była niska, biorąc pod uwagę,
co zdążyliśmy przez dwie godziny pochłonąć. Papa wziął portfel,
włożył do książeczki trochę ponad dwukrotną wartość zamówienia
i wręczył ją kelnerowi, raz jeszcze przepraszając. Dla niego to było
nic, ale dla kelnera znaczyło więcej niż przyjemny zastrzyk gotówki.
Dodało mu to otuchy i przyniosło poczucie docenienia. A tego
potrzeba w każdym, nawet tym „gorszym” zawodzie. Kiedy
wychodziliśmy, zauważyliśmy, jak z niedowierzaniem i łzami
w oczach przelicza hrywny. Nie wiem, czy Papa zrozumiał tę lekcję,
ale na pewno byliśmy bliżej sukcesu niż przed wejściem do
restauracji.

Tego wieczoru trochę spacerowaliśmy, bo Papa wpadł na genialny


pomysł, by kupić któryś z lokali i zatrudnić nas w nim za
australijską stawkę – przecież nie mógł pozwolić, byśmy
kiedykolwiek wróciły do polskiej płacy. Trudno było go odwieść od
tego pomysłu, mimo że zaznaczałyśmy, iż życie na Ukrainie to nie
jest nasz wymarzony los.

Papa zaczepił na ulicy grupę młodych ludzi. Z dnia na dzień


coraz bardziej nas zaskakiwał. Ni z tego, ni z owego zaczął z nimi
rozmawiać i opowiadać o naszej podróży. Podobało mi się, jak
wspominał o Bukareszcie, o autostopowiczach i o przygodach

569
z pękającymi oponami. Oczywiście trzymał się historii o ojcu
wracającym z Australii i zabierającym córki bliźniaczki
w niekończącą się podróż. Jeden z chłopaków zwrócił się do Magdy
i zapytał o jej, czyli niby naszą datę urodzin:

– Urodziłam się szóstego sierpnia 1995 roku. Dodo rok później.

– Naprawdę? – zapytał Papa, ale nim oboje zdali sobie sprawę


z wpadki demaskującej naszą historię, było już za późno. Wszyscy
patrzyli na nas z nieufnością. Bo jak to tak? Bliźniaczki urodzone
rok po roku? Ojciec miał nas opuścić rok po narodzinach, a nagle
nie zna daty urodzin? Wybuchłam śmiechem, lecz to nie pomogło.
Nasi rozmówcy zaczęli szeptać między sobą po ukraińsku. Wtedy
Magda i Dimitrij również nie wytrzymali i śmialiśmy się, jakbyśmy
byli niespełna rozumu, płosząc nowych znajomych, którzy odeszli
bez pożegnania. Biedacy musieli być skonsternowani. My natomiast
ruszyliśmy do shisha baru, bo dzień wcześniej Papa wspomniał, że
nigdy nie palił tego specyfiku.

Zamówiliśmy oczywiście n a j w i ę k s z ą z dostępnych fajek.


Młody chłopak z obsługi rozpalił nam sziszę, kilkukrotnie
zaznaczając, że dopiero się uczy i przeprasza, iż tak długo to trwa.
Stał wyprostowany, dumny ze swojej roli, maksymalnie
skoncentrowany. Papa milczał, nie poganiał chłopaka i nie
komentował. Zamiast tego uśmiechnął się i powiedział, że nie ma
problemu. Przybiłyśmy sobie z Magdą piątkę.

Papa zbliżył rurkę do ust i lekko pociągnął. Od razu zaczął


kaszleć, co przywołało zdenerwowanego kelnera. Spróbował raz
jeszcze, spokojniej. Tym razem było mu nieco przyjemniej. Kilka
prób później oparł się wyluzowany i zaczął wypychać z ust dym
z właściwą mu nonszalancją. Wyglądał cudownie.

570
– Znów jestem młody!

W barze wypiłyśmy zdecydowanie za dużo drinków, bo po kilku


godzinach postanowiłyśmy spróbować swych sił w karaoke.
Jedynym polskim kawałkiem był Żono moja, więc odstawiłyśmy
bardzo żenujące show. Mimo gromkich braw zmusiłyśmy Papę do
natychmiastowego opuszczenia baru i powrotu do hotelu. Nagłe
zakończenie imprezy nie było najlepszym pomysłem, bo po wejściu
do pokoju hotelowego nadal czułyśmy się spragnione wrażeń
i pląsów. Niestety przypomniałyśmy sobie o lodówce i znajdujących
się tam zapasach.

571
– Może chociaż jeden?

– No co ty… Albo dobra. Wódka z Fantą?

I otworzyłyśmy buteleczkę. A potem w hotelowych klapkach


wyszłyśmy na stare miasto. Obudziłyśmy się, a właściwie nas
obudzono, kiedy pokojówka próbowała się dostać do naszego
pokoju, bo była już pora na wymeldowanie.

Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona. Zaspałyśmy! Chwyciłam telefon,


ale nie było wiadomości od Papy. Wyszłam z pokoju i poprosiłam
pokojówkę o dodatkowe pięć minut. Zajrzałam do sąsiedniego
pokoju – był pusty. Nie było ani Papy, ani jego walizki.

– Nie ma go! – Na chwilę zamarłyśmy. Patrzyłyśmy na siebie,


nie wiedząc, co się stało. Czy poczuł się urażony tym, że bawiłyśmy
się bez niego? Zbierałam swoje porozrzucane po pokoju ubrania
i zastanawiałam się, co zrobiłyśmy nie tak. Wydzwaniałam do niego,
ale nie odbierał. Nie odpowiadał też na wiadomości. Spakowałyśmy
się czym prędzej i wyszłyśmy z pokoju, nie wiedząc, co zrobić. Papa
zniknął.

Usiadłyśmy na korytarzu i rozpoczęłyśmy burzę mózgów. Czy


naprawdę mogło go urazić to, że chciałyśmy wyjść z baru, a potem
do późnej nocy buszowałyśmy w swoim pokoju? Serce mi pękało.
Bałam się, że już go nie spotkamy, że go straciłyśmy. Ale
musiałyśmy opuścić hotel. Zjechałyśmy windą na dół i podeszłyśmy
do recepcji. Na wysokiej, lśniącej ladzie położyłam kartę i chciałam
odejść, lecz recepcjonistka zapytała:

– Czy brałyście coś z baru?

572
– Tak – odpowiedziałam i przeraziłam się wysokością rachunku.
Już miałam prosić Magdę o spacer do kantoru, kiedy usłyszałam za
sobą:

– Ja zapłacę.

To był Papa! Miałam ochotę rzucić mu się na szyję, bynajmniej


nie dlatego, że zapłaci za naszą pokojową imprezę.

– Czy możemy zobaczyć listę? – zapytała Magda.

– Wódka – zaczęłam.

– Whiskey – dodała Magda.

– Koniak – zakończyłam alkoholową wyliczankę.

– Fanta, Cola, Sprite – dodała Magda. – I czekolada.

Recepcjonistka spojrzała na nas z pogardą, co nas trochę


rozbawiło. To brzmiało jak impreza samotnych, sfrustrowanych
kobiet, które całą noc płaczą podczas oglądania Titanica i Dziennika
Bridget Jones. Kątem oka spojrzałam na Papę, ale był
niewzruszony. Patrzył przed siebie i nie reagował. Zareagował
dopiero na znajomy dźwięk terminalu, przyłożył kartę, po czym
odwrócił się i wyszedł. Był wyraźnie nieswój. Do auta szliśmy
w ciszy. Papy nic nie bawiło, nie reagował na nasze pytania
i zaczepki. Czułam się winna, choć nie rozumiałam, dlaczego nie
chce powiedzieć, co go trapi. Byłam pewna, że jest na nas zły. Przez
cały dzień nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Aż do Lwowa.
Serce mi pękało.

573
Wieczorem poszliśmy na kawę. Wtedy Papa przemówił.
– Przepraszam. To nie jest wasza wina. Mam gorszy dzień, ale
nie obwiniajcie się – zaczął ostrożnie, jakby zaskoczony barwą
własnego głosu.

A potem z nami rozmawiał, opowiadał o swych zmartwieniach.


O tym, jak ważna jest dla niego ta podróż i nasza obecność.
Czułyśmy, że nie dajemy mu od siebie nic, że jesteśmy ciężarem,
za który musi płacić. On z kolei widział w nas wartość znacznie
większą niż majątek. Opowiadał nam o swojej samotności,
o depresji, z którą wciąż walczył. Mówił o popełnionych błędach,
których nie jest w stanie sobie wybaczyć. O próżności, która go
dopadła i o złym towarzystwie, w które wpadł. Tego poranka
w Czerniowcach poczuł, że to wszystko dobiega końca, że niedługo
się rozstaniemy, i nie mógł się z tym pogodzić. Słuchałam jego
monologu i byłam w szoku. Magda słuchała, marszcząc brwi.

– Czy mogę was zawieźć do Polski?

– Tak, Papo. Zawieź nas do Polski.

Podobnie jak my walczył ze sobą, by powstrzymać łzy.

574
Dojechaliśmy do hostelu w centrum Lwowa. Był skromny, ale
schludny. Zamiast wysokiej marmurowej lady było małe biurko ze
świeżymi kwiatami i robioną na szydełku serwetką. Za biurkiem
siedziała młoda dziewczyna, która dane gości wpisywała do dużego
zeszytu, skrupulatnie podkreślając nazwiska za pomocą ołówka
i długiej linijki. W małym przedsionku będącym recepcją stał
telewizor, niewielka kanapa oraz lodówka z alkoholem i napojami.
Wcale nie kusiło mnie, by spróbować trunków. Było przyjemnie,
rodzinnie. Zamiast kart otrzymaliśmy dwa małe kluczyki
z drewnianymi brelokami z numerkiem. Ojciec – głowa rodziny –
zaprowadził nas do kamienicy. Dotarliśmy na klatkę schodową
podobną do tej z apartamentu w Bukareszcie. Tylko że tu było
jeszcze brudniej i wilgotniej. Miałam wrażenie, że schody się pod
nami zarwą i spadniemy do zatęchłej piwnicy pełnej szczurów
i pająków.

Nasz pokój znajdował się piętro niżej niż pokój Papy.


Weszłyśmy do środka i pomachałyśmy mu na pożegnanie. Minę
miał nie tyle zdziwioną, co przerażoną. Był blady jak ściana. Jednak
pokój okazał się naprawdę ładny. Skromny, nie kiczowaty. Miałyśmy
do dyspozycji duże łóżko, czyste ręczniki i prywatną toaletę. Był
tam też mały stolik ze sklejki i duże lustro. Nie potrzebowałyśmy
niczego więcej. Ba! To było więcej, niż nam było potrzeba. Wtedy
usłyszałyśmy pukanie do drzwi. Otworzyłyśmy i zobaczyłyśmy Papę
– jeszcze bardziej przerażonego, bladego i ciężko oddychającego.

– To pieprzony Alcatraz.

Zaczęłyśmy się śmiać. Na szczęście po chwili Papa nam


zawtórował. Klepnął nas w ramię i zniknął na górze.

575
Tego wieczoru mieliśmy bawić się oddzielnie, żeby ułatwić Papie
znalezienie żony, a nam mężów. Układ był sprawiedliwy. Oddałam
mu portfel i nie przyjęłam ani banknotu na ten wieczór. Jeśli
miałyśmy się bawić bez niego, to na własny koszt. Po szybkiej
kąpieli poszłyśmy do bankomatu i poczułyśmy utęskniony powiew
samodzielności.

W sklepie kupiłyśmy dwa najtańsze piwa, bułki i ser. To był nasz


styl, za którym tęskniłyśmy. Usiadłyśmy na trawie w parku
i rozpoczęłyśmy ucztę – taką na naszych zasadach. Nie czekałyśmy
zbyt długo na towarzystwo. Dosiedli się do nas studenci – jeden
z Ghany, drugi z Kuby. Takiej multikulturowości nie spodziewałyśmy
się we Lwowie. Mimo że świetnie nam się rozmawiało i nawet udało
nam się razem odhaczyć kontakt z ukraińską policją, cały czas
myślałam o Papie. Byłam pewna, że tego wieczoru nie opuścił
swojego Alcatraz.

Wizyta we Lwowie nie byłaby kompletna bez słonych croissantów na


ciepło. Wzięliśmy na wynos i ruszyliśmy w kierunku granicy.

– Miałem kiedyś dziewczynę z Polski. Teresę.

Czułam, że to wstęp do dobrej historii i jak zwykle Papa mnie


nie zawiódł. Poznali się jeszcze przed jego wyjazdem do Australii.
Teresa przyjechała do Grecji na wakacje z rodziną. Mówił, że była to
bardzo intensywna znajomość, a ja cieszyłam się, że szczegóły
pozostawił naszej wyobraźni. Pisali do siebie listy, Teresa odwiedziła
go rok później i prosiła, by w końcu przyjechał do Polski. Nigdy tego
nie zrobił. Miał tam dotrzeć dopiero trzydzieści lat później, za
późno.

576
– Ciekawe, co się z nią teraz dzieje. Może w Krakowie będzie
Teresa?

Jednak od Krakowa dzieliło nas jeszcze wiele godzin. Nie drogi,


a czekania na granicy. Kolejka ciągnęła się w nieskończoność.
Stanęliśmy w korku i w zasadzie mogliśmy pójść spać. Minęła
godzina, potem kolejna, a my nie drgnęliśmy o milimetr.
Spacerowaliśmy na zmianę, ale zawsze zostawała jedna osoba,
która mogła podjechać samochodem. Poszliśmy z Papą usiąść na
polance, w cieniu wielkiego billboardu informującego, że wjeżdżamy
do ojczyzny. Wcześniej zrobiłam Papie zdjęcie na tle tego
billboardu, bo aż kipiał z dumy i szczęścia, że po tylu latach udało
mu się odwiedzić nieznane zakątki. Siedzieliśmy na trawie. Udało
mi się nawet zmusić go do zdjęcia butów i cieszenia się tak prostą
przyjemnością. Lubiłam, gdy uśmiechał się kącikiem ust. Robił to
tylko wtedy, gdy przyznawał komuś rację, mimo że wcześniej
uważał, iż ten ktoś mówi głupoty. Przeciągnął stopą po trawie.
A potem mi się zwierzał. Zwierzałam się i ja. Tutaj, na trawie na
polsko-ukraińskiej granicy Dimitrij nie wstydził się łez.

– Poproś Magdalenkę. Z nią też chcę pomówić.

577
Po siedmiu godzinach dotarliśmy do pierwszej polskiej budki
kontrolnej. Mundurowy podszedł do auta od strony kierowcy.

– Dzień dobry – powiedział.


– Dzień dobry – odpowiedział Papa. Po polsku. Zamurowało
mnie.

– Proszę o paszporty i dokumenty auta.

– Dobrze – odpowiedział znów Papa, znów po polsku. Byłam


w szoku. Celnik czekał na reakcję i podanie dokumentów, ale Papa
nie miał pojęcia, o czym on mówi. – Dobrze – powiedział raz
jeszcze.

– Przepraszam. Pan jest Grekiem – zainterweniowałam, bo


mundurowy najwyraźniej nie podzielał naszego poczucia humoru.
Podałam mu dokumenty i sprzedałam kolejną historyjkę
zarezerwowaną dla tych, którzy mieli dostęp do naszych
dokumentów. W tej opowieści nie było taty i córek, ale dwie
przyjaciółki i przyjaciel ojca jednej z nich. Nie sądzę, by uwierzyli,
lecz wszystkim tak było łatwiej. Po tygodniu u boku Dimitrija
przyzwyczaiłam się do pogardliwych spojrzeń, nie bolały już jak na
początku. Znaliśmy się, byliśmy przyjaciółmi i nie mieliśmy
absolutnie nic do ukrycia.

Do Krakowa dotarliśmy późnym wieczorem, zakwaterowaliśmy


się i ruszyliśmy na Rynek. Zjedliśmy ostatnią wspólną kolację
i imprezowaliśmy do białego rana. Do apartamentu wróciliśmy, gdy
już świtało.

578
– Wpisz mi adres w nawigacji.

Staliśmy na parkingu na autostradzie prowadzącej w stronę


Gdańska. Trzymałam telefon Papy i próbowałam cokolwiek dostrzec
zamglonymi od łez oczami. Wreszcie wpisałam „Saloniki” i włożyłam
telefon w uchwyt.

– Jak ruszysz, kliknij „Prowadź”. Potem niczego nie dotykaj. Jak


się wyłączy, poproś kogoś o pomoc, ale pilnuj, żeby nikt ci nie
ukradł telefonu – odprawiałam go jak dziecko, przerażona, że przed
nim tyle kilometrów samotnej podróży.

Wysiedliśmy z auta. Wyjęłyśmy swoje bagaże, kupione przez


Papę maskotki oraz zapasy jedzenia, które dla nas przygotował.
Auto nagle stało się dziwnie puste. Został jeden telefon, kubek po
kawie i mała saszetka, która tak mnie rozbawiła, gdy Papa
przyjechał do nas do Błagojewgradu. Płakaliśmy wszyscy.
Wtuliłyśmy się w niego, trzęsąc się ze smutku. Nigdy nie było mi
tak ciężko mówić „do widzenia”. Nie miałyśmy siły go zostawić.

Wreszcie oderwaliśmy się od siebie i spojrzeliśmy na swoje


czerwone twarze. Założyłyśmy plecaki i musiałyśmy odejść.

– Dziękujemy.

– To ja dziękuję.

579
Gdy zniknęłyśmy mu z pola widzenia, padłyśmy sobie w objęcia
i nadal płakałyśmy, już tylko we dwie. Zobaczyłyśmy, jak czerwone
renault odjeżdża. To był koniec.

– Drugi raz popełniłyśmy ten błąd – powiedziała Magda przez


łzy. Wiedziałam, że ma na myśli zasadę, którą ustaliłyśmy, żegnając
się nad Bajkałem z Tolą i Żorą.

– Nigdy z nikim dłużej niż jeden dzień – dokończyłam za nią.

580
Papa dojechał do Salonik w ciągu doby.

„Bez Was nie było sensu się nigdzie zatrzymywać. Jestem


w domu. Niczego tak nie żałuję, jak tego, że nie zabrałem Was od
razu w podróż dookoła świata. Mam nadzieję, że jeszcze się
spotkamy. Kocham Was. Dziękuję za przygodę życia. Wasz Papa”.


581
582
WINOBRANIE

Lubię sunąć autostradą. Lubię cieszyć się każdą sekundą drogi.


Obserwuję wschody i zachody słońca. Mijam miasta, o których
uczyłam się na lekcjach historii, geografii, a później historii sztuki.
Widzę światła Nîmes, Awinionu, Paryża i innych miast. Niektóre
z nich odwiedzam, inne już widziałam, a pozostałe zostawiam na
później. Sunięciu autostradą towarzyszy zazwyczaj muzyka lub
zwierzenia kierowców. To właśnie jest autostop.

Od kierowców słyszę o miastach, o których nie powiedziała mi


żadna ze szkolnych książek. O miejscach, o których nie
wspomniano w przewodnikach. Ludzie polecają mi miejsca, gdzie

583
spędzali wakacje z rodziną albo poznali swoją pierwszą miłość.
Dowiaduję się o miasteczkach, które nie zasłużyły, by pojawić się
na głównych mapach. Poznaję je dzięki wspomnieniom ludzi.
Dowiaduję się o przeróżnych zawodach, sposobach na życie,
drogach, które jakimś cudem skrzyżowały się z moją ścieżką. Choć
próbuję, jest to wiedza, której nie da się przekazać ot tak, nie da
się jej spisać.

Autostop nie jest tylko darmową podwózką, to wcale nie


kwestia pieniędzy. Autostop mnie kształtował i zmieniał, stanowił
dla mnie niezwykłą przygodę, nawet gdy przemierzałam po raz
piąty tę samą trasę. Znów jechałam do Francji.

Po drodze wspominałam starego Hiszpana, który poczęstował mnie


winem, mówiąc „chica blanca, vino blanco”. To on pokazał mi
zdjęcie polskich pracowników przy zbiorach. Potem myślałam
o Borysie ze Słowenii, który z pasją opowiadał o zbieraniu owoców.
Przypominał mi się również Papa, z powagą próbujący drogich win.
Pamiętałam też o Krishce i wytrawnym winie od jego mamy. To
wszystko powoli kierowało mnie w stronę winobrania i pierwszych
w życiu zbiorów.

Już dawno zauważyłam, że małe impulsy wpływają na moje


decyzje. O camino po raz pierwszy usłyszałam, kiedy siedziałam na
posterunku policji w Caldas de Reis, a o winobraniu na pierwszym
szlaku camino. Przechodzący człowiek z plecakiem i staruszek
podający mi kieliszek wina oraz oliwki znacząco wpłynęli na moje
życie, mimo że nie mieli o tym pojęcia.

584
Sunęłam autostradą i zastanawiałam się, czy sama
kiedykolwiek wpłynęłam na czyjeś losy. Nie myślałam tylko
o pozytywach. Mogłam komuś sprawić przykrość złym spojrzeniem,
zranić słowem, gestem skłonić do tego, że podjął niekorzystną dla
siebie decyzję. Z doświadczenia wiem, że te złe informacje łatwiej
się przyjmują, a trudne wydarzenia oddziałują na nas silniej. Skoro
człowiek, którego widziałam przez dziesięć sekund, sprawił, że po
czterech latach siedziałam w aucie nieznajomego i przekraczałam
polsko-niemiecką granicę, do czego mogło doprowadzić
zignorowanie kogoś, kto chciał zamienić ze mną słowo w pociągu,
ale akurat przeglądałam informacje w telefonie? Zdecydowanie za
dużo myślałam.

– Wpłynął pan kiedyś na kogoś w dobry sposób? – zapytałam


kierowcę. To było znacznie ciekawsze niż pytanie o pracę.

– Oświadczyłem się kobiecie i teraz ma supermęża.


– A w zły?

– Zrobiłem jej dziecko. – Palcem wskazał dziecko, które


krzyczało przez całą drogę. Zamyślona całkowicie o nim
zapomniałam.

Jak zwykle miałam szczęście. Na zbiory dostałam się dzięki


Pawłowi, który na autostopowej grupie dodał post z informacją, że
może zabrać na tegoroczne winobranie dwie osoby. Zgłosiłam się
dość późno i szczerze wątpiłam w swoje powodzenie. Słusznie –
Paweł zdążył już wybrać dwie dziewczyny. Jednak mimo to
porozmawialiśmy. Opowiedziałam mu o swoich azjatyckich planach
i o dotychczasowych podróżach. Dwa dni później otrzymałam

585
wiadomość, że udało mu się załatwić dla mnie miejsce w ekipie
zbieraczy.

Na miejsce oczywiście jechałam autostopem, sama. Nie byłam


do końca przekonana, czy uda mi się dotrzeć do tak małej wioski.
Nuits-Saint-Georges leży w Burgundii, między Dijon a Beaune.
Zjazd z autostrady w odpowiednim momencie bywa równie
problematyczny jak wjazd na nią. Na szczęście się nie spieszyłam.
Sama podróż przez Niemcy trwała kilka dni, bo zrobiłam sobie parę
miejskich i wiejskich przerw. Dlatego gdy szczęśliwie dotarłam do
Dole, postanowiłam się przespacerować do Nuits.

Czterdzieści pięć kilometrów przez malutkie wioski i winnice.


Właśnie! Winnice! Pierwszy raz widziałam, jak wygląda praca przy
zbiorach. Mijałam rzędy winogron i obserwowałam skrytych między
nimi zbieraczy. Wszyscy byli upaskudzeni ziemią i sokiem. Kiedy
przechodziłam obok którejś z grup, słyszałam okrzyki zapraszające
do pracy. Kilkukrotnie zatrzymały się też auta pełne pracowników,
którzy palcami udawali sekatory, pytając, czy nie potrzebuję
zatrudnienia. W samochodach grała muzyka, a nad głowami
pasażerów latały kiście winogron. Wyglądało to niesamowicie. Od
tych ludzi biła taka energia, że miałam ochotę jak najprędzej
dotrzeć do Nuits i poznać swoich współpracowników. Byłam bardzo
podekscytowana.

Na trasie zrobiłam sobie dwie nocne przerwy w wiejskim zaciszu. Za


to do Nuits dotarłam o poranku i pod supermarketem czekałam na
wieści od Pawła, z którym miałam się spotkać i ruszyć do naszej
„bazy”. Obserwowałam ludzi wchodzących do marketu i z niego
wychodzących. Łatwo było odróżnić pracowników od mieszkańców.

586
Ci pierwsi wyglądali jak festiwalowicze. Wychodzili, dźwigając
butelki wina oraz ogromne bagietki i jedząc wielkie jabłka. Drudzy
wypychali z Intermaché wózki pełne warzyw i… bagietek. Mimo że
było to centrum miasteczka, nie czułam się nieswojo, siedząc na
ziemi. Kręciło się tam tyle dziwnych, oryginalnych osób, że mogłam
robić to, na co miałam ochotę.

A potem zjawił się Paweł. O głowę przewyższał każdego


z Francuzów. Wysoki, chudy i… oryginalny. W bluzce w paski,
z wysokim irokezem, który opadał mu na połowę głowy. Mój
winobraniowy wybawca! Wyściskaliśmy się na powitanie, poszliśmy
do marketu i – jak wszyscy podobni do nas – wyszliśmy z winem,
bagietkami i jednym owocem.

Razem z Pawłem dotarłam do naszej bazy, która stanowiła


miejsce noclegowe. Panował tam rozgardiasz, z wielkich hal dopiero
usuwano maszyny i palety, żeby przygotować przestrzeń pod
namioty. Na miejscu nie było jeszcze nikogo, więc w kącie
zostawiliśmy swoje plecaki i z winem oraz bagietkami poszliśmy
z powrotem do miasta, by powitać kolejne przybyłe Polki. Jedna
z nich, również Dominika, od razu przypadła mi do gustu.

– Ogólnie chodziło o to, żeby wziąć trzy dwudziestodwuletnie


Polki, blondynki, Dominiki podróżujące stopem. Niestety udało mi
się znaleźć tylko dwie – żartował później Paweł.

Prawda była taka, że z Dominiką naprawdę miałyśmy dużo


wspólnego. I nie chodziło tylko o wiek, pochodzenie i wygląd
zewnętrzny. Nadawałyśmy na tych samych falach, od początku się
dogadywałyśmy. Nawet miałyśmy w Polsce wspólnych znajomych!
Dominika też przyjechała do Nuits sama, autostopem i nie znała
nikogo na miejscu. Różnił nas chyba tylko fakt, że to były już jej

587
drugie zbiory. Usiedliśmy przy stole w parku, otworzyliśmy butelkę
wina, łamaliśmy bagiety i na gazówce gotowaliśmy wodę na kawę.
Dopiero się poznawaliśmy, a mieliśmy spędzić ze sobą dwa
tygodnie. Znaczy… taki był plan. A z planami bywa u mnie różnie.

Wieczorem zaczęła się zbierać ekipa i w mocno rumianych


humorach poznawaliśmy wszystkich. Byli tam przede wszystkim
Francuzi, ale też kilku Włochów, Senegalczyków i Australijka
w towarzystwie Amerykanina. Nie lubię być tak wrzucana do dużej
grupy osób, zwłaszcza że oni wszyscy już się znali, a większość
porozumiewała się w języku, którego nie rozumiałam. Jednak biła
od nich pozytywna energia, dlatego nie panikowałam i szybko
znalazłam swoje miejsce w tej grupie.

Poza ogromnymi halami i ogrodem mieliśmy do dyspozycji dużą


kuchnię oraz dwie łazienki. To właśnie w kuchni toczyło się tego
wieczoru życie, bo pogoda nie dopisywała. Namioty rozstawiliśmy
w hali i każdy miał swoją małą przestrzeń. To był nasz dom. Na ten
rok i kolejne.

Wstaliśmy o szóstej rano. Trochę bolała mnie głowa, ale przede


wszystkim byłam pełna emocji. To jak z pierwszym dniem szkoły –
niby nikt nie chce iść, ale tak naprawdę każdy ekscytuje się
spotkaniem z przyjaciółmi po tak długiej przerwie i rozpoczęciem
czegoś nowego. Tutaj miałam zasmakować nowej pracy – i jak
monotonna i nudna by nie była – to była nowa. Dlatego wstałam
z uśmiechem na twarzy i przygotowałam się do pracy tak, jak mi
polecono.

588
Założyłam długie legginsy i luźną koszulkę z wyciętymi
rękawami, a włosy szczelnie owinęłam chustą. O tej porze poranki
są naprawdę chłodne, więc narzuciłam na siebie jeszcze ciepły polar
i kurtkę. Do kieszeni wcisnęłam sekator i rękawiczki ogrodnicze
z biedronką na wierzchu. Szybko się okazało, że niepotrzebnie
wzięłam sekator, bo byłam jedyną osobą, która posiadała własny
i nie używała firmowego. Popędziłam schodami na górę, by
w kuchni zjeść szybkie śniadanie – płatki owsiane z jogurtem
owocowym. To było obrzydliwe, ale wypełniało mi żołądek na dwie
godziny. Szybkie mycie zębów na hali i byłam gotowa do
rozpoczęcia najpiękniejszej przygody.

Wpakowano nas do białych busików. Nie dla wszystkich starczyło


miejsca i niektórzy – ci najodważniejsi – musieli siedzieć
(a właściwie stać) w bagażniku. Najodważniejsi, czyli dwóch
chłopaków, którzy śmiali się najgłośniej. Od razu zwróciłam na nich
uwagę. Byli podobnego wzrostu, szczupli, ale umięśnieni. Właściwie
cały czas tańczyli i żartowali. Rozpierała ich energia. Choć byli
dorośli, zachowaniem przypominali moich kolegów z czasów
podstawówki. Sama nie należę do osób, które już na początku się
wychylają, więc grzecznie usiadłam na fotelu. Wnętrze auta było
wyłożone folią. W zasadzie wszystko nią owinięto. Rozbawiło mnie
to. To tak, jakby przewożono zwierzęta, uważając, by niczego nie
ubrudziły. Kierowca ruszył i chwilę później znaleźliśmy się na
zamglonym polu.

589
– Wiadra! – krzyknął jakiś mężczyzna.

– Sekatory! – krzyknął kolejny.

W s z y s c y r z u c i l i s i ę n a s p r z ę t . N a ś l a d o wa ł a m r u c hy
najpewniejszych osób. Cała grupa ruszyła za wysokim mężczyzną
w spodniach moro i okularach przeciwsłonecznych. Właśnie on
wskazywał, w którym rzędzie kto ma usiąść. Było w nim coś
strasznego, wyglądał przeraźliwie poważnie. W końcu i przede mną
wyciągnął dłoń, wskazał krzak i powiedział:

– Ici. – Czyli „tutaj”.

Posłusznie kucnęłam, chwyciłam sekator i ucięłam pierwszą


gałązkę. Byłam ostrożna i bardzo się stresowałam. Niby to tylko
winogrona, ale zawsze chcę być we wszystkim najlepsza.
Patrzyłam, jak inni ścinają kiść za kiścią, podczas gdy ja byłam
powolna. Ręce trzęsły mi się coraz bardziej, kiedy widziałam, że
każdy w rzędzie jest dalej niż ja. Chwilę później ktoś krzyknął
„PORTER!”, co oznaczało jedno – ktoś zdążył już napełnić swoje
wiadro, a moje nawet nie miało zakrytego dna! Porter ze
skrzynkami biegł do osób, które już wyprostowane czekały, by
pozbyć się swoich owoców. Ścinałam jak najszybciej.

– Dodo… – usłyszałam za plecami. Mężczyzna w moro podał mi


trzy kiście, które w pośpiechu ominęłam.

„No pięknie, nawet tu coś musisz sknocić” – pomyślałam.


Skupiłam się jeszcze bardziej. Winogrona z dołu, winogrona z góry,
wstać i sprawdzić z tyłu i znów z przodu. I następne: winogrona
z dołu, winogrona z góry, wstać i sprawdzić z tyłu i kolejny krzak.

I tyle. Tak jeszcze przez sześćdziesiąt godzin i mogę wracać do


Polski.

590
O dziesiątej ktoś krzyknął „camiooon”, a ja jak zwykle nie miałam
pojęcia, o co chodzi. Wyskoczyłam z krzaków i rozejrzałam się na
boki. Wszyscy zmierzali w jednym kierunku, więc ruszyłam za nimi
– w stronę busów.

Stała tam starsza pani. Uśmiechała się i każdemu mówiła


„bonjour”. Obok niej znajdowały się kosze z pieczywem, a na
omszonym murku ustawiono termosy z kawą, camemberty, ciastka,
czekoladę i oczywiście kilka butelek białego wina. To ostatnie
cieszyło się największym wzięciem. Antonain, zwany Antkiem,
chwycił korkociąg i otwierał jedno po drugim, rozlewając je do
naszych kubeczków. Nie minęło pięć minut, a butelki były puste.
Dopiero wtedy wszyscy sięgnęli po pieczywo i zainteresowali się
kawą.

Siedzieliśmy na ziemi, na której układaliśmy swoje kanapki


i wszystko, co udało się chwycić. To była bardzo żywa walka
o jedzenie. Miałam wrażenie, że dopiero teraz ludzie się budzą
i zaczynają rozmawiać. Poprzednie trzy godziny pracy minęły nam
w ciszy i sennym amoku. Musieliśmy jeść bardzo szybko, bo
„strażnicy” już nas poganiali do pracy. Wstaliśmy i ponownie
czekaliśmy na wskazanie nam rzędów. Tym razem bardziej się
postarałam i zostałam sąsiadką Dominiki. Kolejne dwie godziny
pracy minęły nam na plotkowaniu, opowiadaniu durnych historii
i śpiewaniu. Potem znów krzyknięto „camion” i busami odjechaliśmy
w stronę rezydencji naszego piekielnie bogatego szefa.

Gdybym miała umieścić winobranie sprzed stu lat w jakiejś


scenerii, byłoby to właśnie tamto miejsce. Przez wielką bramę
wjechaliśmy na teren starej winiarni. Obrośnięte gęstymi pnączami

591
budynki odsłaniały tylko ozdobne stare okna. Na placyku rosła
trawa, kolorowe kwiaty i jedno duże drzewo. Drzwi wejściowe były
bardzo wysokie i również ozdobione licznymi metalowymi
wywijasami. Stały tam dwa fikuśne krzesła oraz stolik – idealne
miejsce do wypicia porannej kawy. Jednak my weszliśmy do
starszego budynku. Ten z kolei zbudowany był z kamienia. Do
środka prowadziły duże drewniane wrota. Musieliśmy zejść po
niewielkich schodkach, dzięki czemu temperatura w środku była
przyjemnie niska. Pod ścianami stały gigantyczne, zakurzone
beczki. Sklepienie też wykonano z drewna. To dopiero była
atmosfera!

Między beczkami stało osiem stołów, a na nich leżały talerze.


Zasiedliśmy losowo, bo jeszcze nie znaliśmy się wystarczająco, by
łączyć się w grupy. Ja oczywiście usiadłam z Dominiką. Los sprawił,
że razem z nami usiedli ci najgłośniejsi – Axel i Val. Od razu
chwycili dwie butelki czerwonego wina i nalali nam do szklanek.
Rozpoczęła się uczta!

Najpierw przyniesiono przystawkę. Mała dziewczynka podała do


stołu wielką miskę pełną tłustej sałatki z makaronem. Miska
wędrowała z rąk do rąk, każdy nakładał dwie łyżki i podawał
kolejnej osobie. Potem w ruch poszły krojone na małe kawałki
bagietki, które smarowaliśmy musztardą z Dijon. Nim dotarło
główne danie, wino się skończyło i głośnymi okrzykami błagaliśmy
o nową dostawę, ale staruszka, która wcześniej serwowała
śniadanie, stanowczo odmówiła, twierdząc, że „syn jej nie pozwala”.
Wreszcie do mnie dotarło, że jest ona mamą naszego szefa.

Na dwóch daniach się nie skończyło. Był deser, kawa


i półgodzinne leżenie na trawie brzuchem do góry. Zbieraliśmy siły

592
do kolejnego wyjścia w pole, które trwało zaledwie cztery godziny.
I dzień dobiegł końca. Znowu był wieczór i imprezowaliśmy w
swojej przystani.

Axel i Val zostali naszymi wiernymi kompanami. We czworo


spędzaliśmy każdą chwilę, zarówno w pracy, jak i po jej
zakończeniu. Byliśmy jak papużki nierozłączki. Inni nie mogli tego
pojąć. Żaden z nich nie mówił po angielsku, a my nie znałyśmy
francuskiego. Mimo to świetnie się dogadywaliśmy. Żartowaliśmy,
graliśmy w bule, gotowaliśmy razem. Chłopaki uczyli nas żonglerki,
a my uczyłyśmy ich języka polskiego oraz angielskiego. Dużo razem
piliśmy, rysowaliśmy, tańczyliśmy afrykańskie tańce. Staliśmy się
drużyną.

593
Byli od nas o rok młodsi, ale znacznie dojrzalsi i mądrzejsi.
Najbardziej lubiłam w nich to, że zrezygnowali z wszelkiego rodzaju
technologii. Żaden z nich nie miał nawet telefonu. I właśnie dlatego
byli w stanie odkryć rozrywkę w najmniejszej drobnostce. Dużo
czytali, kombinowali i ćwiczyli. Przy nich czułam, że się rozwijam,
mimo że rozumiałam co setne wypowiedziane przez nich słowo.

Nuits-Saint-Georges i winobranie stały się dla mnie idealnymi


okolicznościami do zawierania nowych przyjaźni. Poznaliśmy się
w nietypowych warunkach. Brudni, zmęczeni, lekko pijani. Ale tutaj
każdy z nas na nowo odkrywał w sobie beztroskie dziecko. Dni
mijały nam w zupełnie innym trybie i jedynym problem było to, czy
zacznie padać. Główną rozrywkę stanowiło granie w bule albo
rysowanie palcem po piasku. Proste czynności stały się dla nas
najlepszą rozrywką, a my najlepszymi przyjaciółmi.

– Jestem jak kwiatek. Potrzebuję słońca i wody. I dużo miłości –


powiedział do mnie skacowany pracownik. Pewnie nawet sobie nie
zdawał sprawy, jaką lawinę myśli u mnie wywołał. Słońca, wody
i miłości. Słońca nam nie brakowało, wody na szczęście też nie,
a miłość wypełniała serca po brzegi. Siadaliśmy razem przy tych
stołach otoczonych beczkami pełnymi wina. Młodsi ze starszymi,
ubodzy z obrzydliwie bogatymi. Ludzie różnych narodowości. Każdy
dotarł tu inną drogą i w innym celu. Niektórzy chcieli poznać smak
najlepszych win, inni postanowili podreperować swój budżet. Każdy
był inny. Między naszymi głowami wędrowały kosze chrupiących
bagiet, musztarda i wino, które sponsorował nam szef. Wino warte
więcej niż moja dniówka, a i tak najtańsze, jakie miał w ofercie.
Wino, które powstało dzięki naszej pracy.

594
Podawaliśmy sobie nad grządkami wiadra pełne winogron.
Winogron, które zerwaliśmy mimo zmęczenia, trudu i bólu. Moje
ciało domagało się pokrycia grubą warstwą maści przeciwbólowej,
a stopy pragnęły nawilżenia. Co ranek musiałam smarować plecy
cuchnącą maścią, by być w stanie chwycić w dłoń sekator. Wiele
razy mi się nie chciało i miałam ochotę płakać, gdy o szóstej rano
słyszałam chodzących wokół namiotu ludzi, szykujących się do
pracy. Budziłam się na betonowej podłodze i jedyne, co czułam, to
ból pleców. Siedząc na zewnątrz w mroźny poranek, wyjmowałam
z włosów i ubrań malutkie rzepy, które irytowały jak nic innego.
Twarz miałam zmęczoną i podrapaną gałązkami. Zresztą podobnie
jak całe ciało – nowych blizn mi nie brakowało. Niektórzy nie dawali
rady wstawać i odpuszczali, decydując się na dzień regeneracji. Ja
wstawałam dzień w dzień, bo wiedziałam, co mnie czeka.

Mimo trudu zbieraliśmy te winogrona w wesołej atmosferze,


pełnej latynoskich rytmów i tańców. Gdy zaczynało wschodzić
gorące słońce, my razem z nim budziliśmy się do życia. Rzucaliśmy
w siebie niedojrzałymi owocami, co irytowało szefa. Ukradkiem
podawaliśmy między krzakami butelki z drinkiem, ostrożnie, by nie
dostrzegli nas strażnicy. Francuzi mówili po polsku, a my po
francusku.

– Jestem spragniony. Ja lubię winogrona – mówił Roland, jeden


z moich ulubieńców.

Podczas jednego z wieczorów padliśmy wspólnie na trawę,


patrzyliśmy w gwiazdy i rozmawialiśmy o życiu tak, jak rozmawia
się z najbliższymi osobami. Roland był ze szkoły katolickiej
i przyjechał na zbiory z paroma kolegami z klasy. Należeli do tych

595
grzecznych pracowników, ale to wcale nie wykluczało ich udziału we
wspólnych imprezach.

– Czym jest dla ciebie życie, Dodo? – zapytał. Roland lubił takie
pytania, a ja lubiłam zmyślać odpowiedzi na nie. W tym momencie
pomyślałam akurat o stole z winiarni.

– W życiu chodzi o talerze – powiedziałam.

Roland podniósł się i obrócił na brzuch, żeby lepiej mi się


przyjrzeć. Był podekscytowany tak dziwną odpowiedzią, a ja
musiałam sprostać jego oczekiwaniom.

– Widzisz, Rolandzie… Jak myślę o swoim życiu od początku,


zawsze przychodzi mi na myśl stół – zaczęłam, choć jeszcze nie
wiedziałam, do czego właściwie zmierzam. – Jak byłam mała, to
mieszkałam z babcią, dziadkiem, rodzicami, rodzeństwem, a nawet
pradziadkami! Było nas dziewięcioro! Co niedzielę układałam talerze
na stole i za każdym razem pytałam mamę, ile nas jest. Lata
mijały, a talerzy było coraz mniej. Najpierw odszedł pradziadek,
potem prababcia, dziadek… Potem siostra wyjechała na studia, brat
zaczął częściej bywać poza domem. Zostało nas czworo. Stół się nie
kurczył, ale towarzystwo owszem. A potem wyjechałam na studia
i sama zostałam tym pojedynczym talerzem.

Zamilkłam na chwilę, żeby Roland przeanalizował moje słowa.


Sama siebie zaskoczyłam tą spontaniczną myślą.

– Wydaje mi się, że w życiu chodzi o to, żeby pod koniec


stawiać ich na stole więcej. Rozumiesz, dla partnera, może dla
swoich dzieci. A jak nie, to dla przyjaciół. Ale żeby ktoś był obok.
Chyba o to chodzi. Na pewno w moim.

596
Jednego z ostatnich dni zbiorów Val zapytał mnie o dalsze plany.

– Alpy. Pojadę w góry. – To nie było zaplanowane od początku,


ale w tamtym momencie tego pragnęłam. Nie miałam już czasu na
szukanie kolejnych zbiorów, a miałam go za dużo, by tak po prostu
wrócić do Polski.

– Okej – odpowiedział Val. – Jedziemy.

Thibault, szef, miał z nami bardzo dobry kontakt. Podchodził do


zbiorów w bardzo tradycyjny sposób. Nie byliśmy dla niego tylko
tanią siłą roboczą, ale stanowiliśmy część tradycji. Bardzo go
szanowałam i lubiłam. Nie tylko przebywał z nami na polu, ale
w kaloszach wkraczał między nas i sam ścinał kiście. Gdy widział,
że pogoda nam nie sprzyja, motywował nas skrzynką zimnego
piwa.

Po zakończonych zbiorach zaprosił nas wszystkich na imprezę.


W najlepszych ubraniach ruszyliśmy pieszo z bazy do rezydencji.
Nieśliśmy butelki szampana i skrzynki, w które rytmicznie
uderzaliśmy. Patrzyli na nas wszyscy mieszkańcy. Zatrzymywali
auta, by umożliwić nam bezpieczny, radosny pochód. Dziewczyny
miały na głowach winne wianki. Maszerowaliśmy dumnie i byliśmy
bardzo głośno.

Na miejscu zastaliśmy przystrojone czerwonym obrusem stoły.


Thibault i jego żona byli ubrani w bardzo eleganckie stroje. Czekali
na nas z kieliszkami w dłoniach. Każdy z nas dostał po jednym i nim
się obejrzeliśmy, przemawiał do nas sam szef.

– Na zdrowie! – krzyknął po polsku, co stanowiło ukłon do


czwórki polskich pracowników.

597
– Na zdrowie! – krzyknęli wszyscy, a szef nożem otworzył
piekielnie drogiego szampana! Zaczęła się kolejna, już ostatnia
impreza. Do szampana dołączyła butelka wina z 1937 roku,
wytłoczonego przez pradziadka Thibault. I mimo że wino
smakowało gorzej niż ruski samogon, docenialiśmy ten hojny gest.

Impreza trwała do rana.

Gdy się obudziłam, przed swoim namiotem znalazłam małą


karteczkę. Był na niej narysowany stół z ośmioma talerzami,
z winogronami podanymi jako główne danie. Z tyłu była krótka
notka:

„Tego Ci życzę. Roland. Do zobaczenia kiedyś”.

Na winobraniu nie byłam z miłości do winogron i sekatorów.


Byłam tam z miłości do ludzi. Do takich ludzi.

Tego samego dnia razem z Dominiką, Valem, Axelem i Pawłem


ruszyliśmy samochodem w Alpy, żeby spędzić razem kilka dni. Tak
wyglądała moja ostatnia podróż solo przed Azją. Wyjazd, który
ostatecznie przekonał mnie, iż podróżowanie w pojedynkę nie
oznacza samotności, lecz otwarcie sobie bramki do poznania
najpiękniejszych i najbardziej wartościowych ludzi.

598
Podróże są dla mnie wszystkim, o czym tu napisałam.

Są dla mnie wszystkim.

Ludźmi, wydarzeniami, momentami, miejscami,


przemyśleniami, chwilowymi uniesieniami, stresami,
przełamaniami, ciężkimi sytuacjami, zwątpieniami, przyjaźniami,
wyrzeczeniami, pragnieniami. Podróże są po prostu wszystkim.

Nie mogą nie być ważne.

599
600
LECĘ DO AZJI

Bilet z centrum Oslo na lotnisko kosztował ponad sto złotych. „To


koszt czterech dni życia” – myślałam. Wszystko było aż niesmacznie
nowoczesne. Należę do osób, które stronią od nowinek
technologicznych i wolą wajchy od czujników. Czasem czuję się jak
przybysz z przeszłości, gdy nie potrafię odkręcić wody w umywalce
w galerii handlowej. Chociaż to już nie ma nic wspólnego
z odkręcaniem, wiąże się raczej z dzikim machaniem rękami. Jeśli
czujnik umiejscowiono dość intuicyjnie, czyli w miejscu, z którego
poleci woda, jestem w stanie sobie poradzić. Jeśli nie, zaczynają się
schody. Zawsze sprawdzam, czy na podłodze nie ma jakiego
pedału, który uruchomi co należy. Jeśli go tam nie ma, pozostaje mi
szaleńcze wywijanie rękami i sprawdzanie każdej ściany. Tak
właśnie czułam się w tym pociągu. Spoconymi dłońmi ściskałam
bilet, obawiając się, że go zgubię, jakaś błyszcząca maszyna uwięzi
mnie w środku lub gdzieś na dworcu i nie zdążę na samolot. Na
szczęście miałam kilkugodzinny zapas czasu. Nie stresuje mnie sam
lot, ale zawsze mam jakieś komplikacje przy odprawie i wszelkie
kontrole wywołują u mnie dreszcze. Dlatego niestety należę do
osób, które na lotnisku są o wiele za wcześnie. Przyznaję to ze
wstydem.

Bilet zdążył namoknąć i delikatnie się zatrzeć, ale czytnik był


mądrzejszy niż ja i szybciutko otworzył mi bramkę, dzięki czemu
mogłam opuścić podziemny peron.

Pierwszy raz znalazłam się na tak dużym lotnisku. To miał być


dopiero mój czwarty lot w życiu. Do startu pozostało jeszcze pięć
godzin, więc nawet z moim roztargnieniem powinnam sobie

601
poradzić. Nie myliłam się – poszło szybciej, niż sądziłam
i kilkanaście minut później mój plecak sunął taśmą do nieznanego
mi pomieszczenia. Zostałam tylko ja i mały bagaż podręczny.
Czekanie minęło mi bardzo szybko. Towarzyszyło mi tyle myśli
i wątpliwości, że trudno było się nudzić. Przeszłam wszystkie
kontrole, doczłapałam do odpowiedniej bramki i… tyle. Wszystko się
udało, miałam wsiąść na pokład tego potwora.

Nie spodziewałam się tego. Byłam pewna, że już na początku


coś sknocę. Wsiądę nie do tego pociągu, autobus nie dojedzie do
Oslo, okaże się, że kupiłam zły bilet i mnie nie przepuszczą. A tu nic
z tych rzeczy. Wszystko poszło tak sprawnie, że musiałam jeszcze
kilkanaście razy przeanalizować każdy swój ruch. Udało się, do
odlotu zostało pół godziny. „Cholera”.

Byłam tak przejęta wszelkimi formalnościami, że absolutnie nie


myślałam o tym, dokąd i po co lecę. Zapomniałam, że opuszczam
Europę i rodzinę na kilka długich miesięcy. Zapomniałam, że będę
sama w wielkiej stolicy. Tak bardzo stresowało mnie lotnisko, że do
głowy mi nie przyszło, by zaplanować tę podróż. Mój plan kończył
się w Bangkoku.

Dopiero na pokładzie uwierzyłam, iż to naprawdę się dzieje.


Robię to, o czym marzyłam od tak dawna. Nigdy nie spodziewałam
się, że będą mi towarzyszyć takie emocje.
„Błagam, niech ten samolot nie ruszy – powtarzałam w głowie.
– Niech będzie awaria. Wrócę do domu i nikt nie powie, że
stchórzyłam, tylko poklepią mnie po ramieniu”. Wstydziłam się tych
myśli, ale możliwe, że gdyby nie otaczający mnie ludzie,
stewardesy i zamknięte drzwi samolotu, wybiegłabym stamtąd,
teatralnie machając rękami. Możliwe, że to byłby ten pierwszy raz,

602
kiedy stres wziąłby nade mną górę i kazał mi zawrócić. Ale nie
zrobiłam tego. Zapięłam pasy, a moje oczy po raz kolejny wypełniły
się łzami. Siedzący obok chłopak złapał mnie za rękę –
prawdopodobnie myślał, że to start samolotu wywołuje we mnie
taki lęk. Nie protestowałam. Ścisnęłam dłoń i otworzyłam usta, by
uniknąć nieprzyjemnego przytkania uszu. Polecieliśmy, a ja
rozluźniłam uścisk. Od teraz było już tylko lepiej.

603
PARIS

LLANE

иркутск

604
605
PLAYLISTA “WSZĘDZIE W DOMU”

1. La foule – Édith Piaf


2. Legalización – Ska-P
3. Sail away – David Gray
4. Hey Jude – The Beatles
5. Lucy in the sky with diamonds – The Beatles
6. Baśka – Wilki
7. Jolka, Jolka pamiętasz – Budka Suflera
8. Smerfne hity
9. High Hopes – Pink Floyd
10. Medicine – Rising Appalachia
11. Take me to church – Hozier
12. Droga – Bitamina
13. Jolene – Dolly Parton
14. Spirit Bird – Xavier Rudd
15. Blowing in the wind – Bob Dylan
16. Perfect Strangers – Deep Purple
17. Tangerine – Led Zeppelin
18. She’s so high – Tal Bachman
19. Żono moja – Masters


W poniższym linku znajdziesz pełną playlistę złożoną z
utworów wymienionych w niniejszym eBooku. Możesz
jej odsłuchać na platformie YouTube. :) 



http://bit.ly/playlista-wszedziewdomu

606

You might also like