Professional Documents
Culture Documents
WSZĘDZIE W DOMU,
ALE DOBRZE NAJLEPIEJ
AUTORKA: DODO KNITTER
WYDAWNICTWO: JĘZYKOWA SIŁKA
Wydanie I,
Warszawa 2020
https://jezykowasilka.pl
2
INFORMACJA DOTYCZĄCA PRAW AUTORSKICH
3
SPIS TREŚCI:
1. WSTĘP
2. PIERWSZA PODRÓŻ
3. NA POŁUDNIE
4. DANIA
5. NA PRZEKÓR
6. MARSZ
7. CZEGO JESZCZE NIE BYŁO?
8. ZAKUP BILETU
9. CAMINO PORTUGALSKIE
10. CO TERAZ?
11. WINOBRANIE
12. LECĘ DO AZJI!
4
5
WSTĘP
6
Doskonale pamiętam pierwsze złapane na stopa auto. Miałam może
czternaście lat, jeśli właśnie tyle ma się w gimnazjum. Czekałam na
przystanku autobusowym na transport do Chojnic na zbiórkę
harcerską. Łapanie stopa teoretycznie nie było mi obce. Robiło to
wielu moich szkolnych kolegów, którzy mieszkali w okolicznych
wioskach. Obecność autostopowicza nigdy nie zaskakiwała. Ja do
tej pory byłam wierna pociągom i autobusom, ale coś mnie
podkusiło, coś sprawiło, że zechciałam wstać z ławki, wystawić
kciuk i te dwadzieścia pięć kilometrów pokonać w czyimś aucie.
Najpierw zadzwoniłam do mamy i powiedziałam, że uciekł mi
autobus i pojadę autostopem – oczywiście nie będę sama,
towarzyszy mi kolega. Przedłużającą się ciszę w słuchawce
przerwało zdanie, którego nie zapomnę i które z perspektywy czasu
mnie bawi: „Dobrze, ale łap tylko auta na tablicach GCH”. Wtedy
żadna z nas nie przypuszczała, że osiem lat później na chojnickich
tablicach dojadę własnym autem do Gambii.
7
Kolejne miesiące minęły w stresie, że rodzice dowiedzą się
o tym pierwszym autostopowym kłamstwie. Trochę czasu upłynęło,
nim znów stanęłam na bruskim przystanku, w duchu przeklinając
fakt, że mieszkam w tak małym miasteczku.
8
autostopem, jak ognia unikałyśmy nieznanego nam metra, nie
miałyśmy mapy, poza taką małą umieszczoną w kalendarzu.
Naszym celem był Zamość i spotkanie z internetowym znajomym
oraz wypicie taniego wina o smaku gruszki. Wszystko się udało –
bez namiotu i internetu. Kierowały nami młodzieńcza odwaga,
porywczość oraz nastoletnia naiwność. Teraz wiem, jakie to było
kosmicznie nierozsądne, ale chyba musiało takie być, byśmy
zdecydowały się podjąć kolejne kroki.
9
10
PIERWSZA PODRÓŻ
11
przyjaciół na osiemnastkowej imprezie. Sprezentowano mi również
jednoosobowy namiot z marketu i to właśnie ten dom miał
pomieścić mnie i Magdalenę.
Magda niecierpliwiła się tak samo jak ja. Już od roku była
pełnoletnia, więc w zasadzie czekała tylko na mnie. Mnie trudno
było wytrzymać miesiąc, a ona czekała niemal rok.
12
leżąc. To miały być nowe doświadczenia, a nam – dwóm
blondynkom o łącznej wadze stu kilogramów – wydawało się, że
jesteśmy gotowe na wszystko. Świat stał przed nami otworem.
13
Kierowca włączył kierunkowskaz i zjechał w zatoczkę
autobusową. Udało się. Teraz już będziemy tylko dalej, nikt nas nie
będzie znał, a my niczego nie będziemy się wstydzić. Przecież
głupotą było czerwienienie się z powodu wiary we własne marzenia.
Zadowolone dosłownie podbiegłyśmy do auta. Gdy wsiadłam,
zapisałam w pamiętniku:
Ahoj, przygodo!
***
14
To była nasza pierwsza samotna noc poza Polską. Pierwszy nocleg,
który zorganizowałyśmy same, bez pomocy rodziny czy przyjaciół.
Ba! Bez pomocy internetu, bo w kieszeniach naszych bynajmniej
nie podróżniczych kurtek miałyśmy maleńkie komórki. Wcześniej
dwie noce spędziłyśmy w Berlinie, u przyjaciółki mojej siostry. To
była druga w moim życiu stolica, co nie zaskakuje, gdy dodam, że
po raz pierwszy byłam poza Polską. W Berlinie fascynowały mnie
nawet przejścia dla pieszych, rozbudowane ścieżki rowerowe,
wielkie budynki, jedzenie sprzedawane na ulicy. Nie smakowały mi
serowe frytki, ale za to bawiły mnie i rozczulały kolorowe misie
ustawione przy każdej z centralnych ulic. O ból głowy przyprawiały
mnie ceny biletów komunikacji miejskiej. Nie było jeszcze palm, ale
okazało się, że „nowości” możemy znaleźć tuż za zachodnią granicą.
Nawet w postaci pierwszego w życiu ukąszenia przez pszczołę.
15
Zostawiłyśmy Niemcy za sobą i byłyśmy w centrum Amsterdamu.
Usiadłyśmy na jednej z ławek przy kanale i rozpoczęłyśmy ucztę.
Chwilę wcześniej w markecie kupiłyśmy bułki i butelkę wina. Z dna
plecaków wygrzebałyśmy konserwy, które wiozłyśmy z Polski.
Pasztety, paprykarze i jedna zupka chińska na specjalną okazję.
Pojawił się problem: czy w Amsterdamie można pić w miejscu
publicznym?
16
śmiech. Gdyby była tam opcja „pech”, uwierzyłabym, że właśnie
taki nam podłożono i taki spaliliśmy. Wieczór dopiero się rozkręcał.
17
Jednak nie na długo. Obudził nas ulewny deszcz, co
prawdopodobnie nie zaskoczyłoby żadnego podróżnika godnego
immunitetu w postaci plecaka, ale nas owszem. Plandeka
ogrodnicza spod tyłka powędrowała nad nasze głowy i lekko
zmoknięte postanowiłyśmy spać dalej. Plandeka to niesamowicie
przydatna część ekwipunku. Można jej użyć jako karimaty, dachu
nad głową, przedsionka w namiocie, stołu, krzesła, ochrony przed
deszczem. Podejrzewam, że gdyby była taka potrzeba,
sprawdziłaby się jako spadochron i ponton. Obym nie musiała tego
sprawdzać.
18
Sen przyszedł ponownie, ale znów na bardzo krótko. Tym razem
zbudziły nas grzmoty i to chyba one pchnęły w nas odrobinę
rozsądku. Szybka kalkulacja: czubek drzewa, burza, piorun równa
się zły pomysł. W popłochu wyszłyśmy z naszego schronu, ciągnąc
za sobą przemoczone śpiwory i plandekę. I tak wystrojone
wróciłyśmy na ulice Amsterdamu. Minął nas ktoś na rowerze
i w tym rowerowym pędzie wręczył mi ogromną niebieską
parasolkę. „Nie ma za co” – krzyknął tylko, samemu okropnie
moknąc. Było nieco lepiej, ale deszcz nie ustawał. Jedyne, czego
wtedy potrzebowałyśmy, to zadaszenie, którego jak na złość nie
mogłyśmy nigdzie znaleźć. Maleńki daszek wystający z fasady
budynku byłby dla nas spełnieniem marzeń. Przemokłyśmy już do
suchej nitki, gdy ujrzałyśmy ogromny budynek z dużą zadaszoną
przestrzenią od frontu. Nie zastanawiając się zbyt długo,
zbudowałyśmy przy nim naszą sypialnię. Oparłyśmy się o plecaki
i czekałyśmy na sen.
19
chodziłam po lesie i nawet kiedy dotarłam do nowych miejsc,
potrafiłam bez problemu wrócić, bo zawsze czułam, z której strony
jest morze, mimo że było oddalone o ponad sto kilometrów. Jako
dziesięciolatka poprawiłam mamę, gdy pomyliła trasę, i z atlasem
drogowym w rękach wytłumaczyłam jej błąd. Mapy kocham od
zawsze, a szukanie drogi jest jak gra przygodowa z najlepszą
grafiką. Zagubiona w świecie czuję się jak ryba w wodzie.
20
– Co tu robicie?
– Wsiadajcie.
21
byłyśmy już blisko końca, zobaczyłyśmy nadjeżdżający autobus.
Znalazłyśmy się w potrzasku. Wzięłyśmy nogi za pas i co sił
biegłyśmy przed siebie, żeby schować się w budce. Autobus zwolnił,
ale wciąż jechał tuż za nami. Magda niczym parkourowiec
przeskoczyła przez murek i wylądowała w długich i kłujących
mokrych zaroślach. Ja nadal biegłam, a kątem oka widziałam
zaskoczonego, ale i rozbawionego sytuacją kierowcę. Wreszcie
dobiegłam do celu i jak gdyby nigdy nic, usiadłam na ławce. W tym
momencie kierowca mógłby wstać i zacząć klaskać, bo to było
chyba najbardziej komiczne wydarzenie mojego życia. Żywcem
wyjęte ze średniej klasy angielskiej komedii albo sitcomu.
22
Zrezygnowałyśmy z tego pomysłu i próbowałyśmy w kolejnych
zatoczkach – bezskutecznie. Kilka godzin i nic. Wreszcie olśnienie –
chodźmy się umyć. Znalazłyśmy stację benzynową z w miarę pustą
łazienką. Tam zmieniłyśmy ubrania, odświeżyłyśmy się i jako
podróżnicze księżniczki zrobiłyśmy sobie nawet makijaż. Wyszłyśmy
świeże, piękne, pachnące i… złapałyśmy na stopa pierwsze auto
wyjeżdżające ze stacji. Ku Francji!
Jechaliśmy przez tunel, którego światła równomiernie trafiały
w auto. W głośnikach La foule Édith Piaf. Na rękach miałam gęsią
skórkę. Gdy wyjechaliśmy z tunelu, oślepiło mnie światło dziennie.
A kiedy mój wzrok się przyzwyczaił, ujrzałam ozdobne kamienice,
szalone uliczki i klimatyczne kawiarnie. Zaskoczyła mnie liczba
czarnoskórych osób oraz stylowo ubranych kobiet. Ten tunel
przeniósł nas do innego świata. Spoglądałam na szyldy, których nie
sposób było rozczytać, aż wreszcie zobaczyłam wieżę Eiffla,
zaledwie jej czubek. I po policzkach popłynęły mi łzy. W aucie
wszyscy milczeliśmy. Kierowca chyba wyczuł napięcie i powagę tej
chwili, bo nic nie mówił. Labib, który prowadził auto, jechał okrężną
trasą, żeby pokazać nam wszystko. Wszystko, co znałyśmy tylko
z książek. Widoki, które były znane od dzieciństwa, a mimo to
tak odległe. Dopiero wtedy poczułyśmy, że faktycznie jesteśmy
w podróży. Że jesteśmy tak daleko i realizujemy swoje marzenia.
Byłam wzruszona, a moja gęsia skóra migrowała już z rąk na uda.
Nie odrywałam wzroku od szyby, miałam wrażenie, że niesie nas
muzyka. To był jeden z tych idealnych momentów w życiu, którym
niczego nie brakuje, które są perfekcyjne. W takich chwilach nie
23
myśli się o niczym innym. Ani o studiach, ani o obowiązkach.
Istnieje tylko wspaniałe tu i teraz.
24
Nawet kiedy mówię w języku polskim, seplenię i uciekają mi głoski,
co sama słyszę, ale nie potrafię nad tym zapanować. Problem nasilił
się, gdy nosiłam aparat ortodontyczny – po jego zdjęciu mój język
już nie wiedział, jak powinien się układać i jak radzić sobie z nowym
otoczeniem. Jeżeli chodzi o lekcje angielskiego, zawsze miałam
dobre stopnie. Potrafiłam wykuć się regułek i zastosować je na
testach. Potrafiłam też się odezwać, ale daleko mi było do
swobodnej rozmowy o wszystkim i o niczym. Do podróży
przekonałam rodziców właśnie tym argumentem – chciałam pozbyć
się wstydu jeszcze przed maturą ustną. Nie sądzę, żeby to na nich
działało, ale było prawdą. Taki skok na głęboką wodę sprawił, że
pozbyłam się obaw, poczułam się swobodniej i zaczęłam nawet
eksperymentować, tworząc skróty oraz upraszczając formy. Każda
pochwała moich umiejętności od kierowców dodawała mi skrzydeł.
A każde „nie mów jak naukowiec” sprawiało, że zapominałam
o skomplikowanych formach i przestałam blokować się po
wyłapaniu małych błędów. Każdego dnia mówiłam lepiej.
– Potrzebujecie prysznica?
„Czekaj, co?”.
25
To pytanie było tak zaskakujące, że pochyliłam się do przodu,
aż moja twarz wylądowała między policjantem a Magdalenką. Nie
byłam pewna, czy pytanie padło z jego ust tak bez kontekstu, czy
moja koleżanka powiedziała coś, co mogło zostać źle odebrane.
Zamieniłam się w słuch.
26
z Labibem plan działania. Ten prysznic trwał wieczność. Wcale nie
dlatego, że miałam niemiłych rozmówców, po prostu Magda chyba
chciała się umyć na zapas. Gdy wyszła, jej głowa parowała od
gorącej wody, a do moich nozdrzy dotarł przyjemny zapach
mydełka. Zamieniłyśmy się miejscami, a Labib opuścił mieszkanie.
Magda i Sebuś zostali sami, podczas gdy ja korzystałam
z dobrodziejstw prywatności i gorącej bieżącej wody. Podczas
prysznica w podróży przymyka się oczy z rozkoszy. Jakby był
w stanie zmyć z nas całe zmęczenie. Stałam przez chwilę
w bezruchu, woda silnym strumieniem smagała moją twarz, aż
czułam, jak odżywam. Gdy zakręciłam kurek, usłyszałam śmiech
Magdy i Sebka. Raz chichotała ona, raz on. Osuszałam głowę
i słuchałam ich niepodrabialnej konwersacji w trzech językach.
Dogadali się! Wyszłam z łazienki nowa, zadowolona, pachnąca
i parująca jak moja przyjaciółka.
27
przypakowany, łysy, wysoki policjant, który nie wstydził się tańczyć
i śpiewać do Whitney. Decyzja była łatwa, ale nie natychmiastowa.
W końcu się zgodziłyśmy i przeniosłyśmy swoje rzeczy do pokoju
syna Seby. Ostatnio w łóżkach spałyśmy w Niemczech, więc
poczułyśmy się jak w gabinecie odnowy biologicznej. Po szybkiej
kawie wsiedliśmy do auta, ale już bez psa, bo właściciel zawiózł go
do domu, i udaliśmy się do marketu.
28
Na kolację podano krwiste steki. Magda nie wiedziała, jak radzić
sobie z tak surowym mięsem, ale odważnie zabrała się za
ociekający krwią kawał. Widziałam, że to dla niej nowość, lecz bez
wahania włożyła widelec do ust i z aprobatą pokiwała głową. Nie
było w tym ani odrobiny fałszu. Ja dostałam rybę i bagietkę
z musztardą z Dijon. Mięso rozpływało mi się w ustach, a bagietka
przyjemnie chrupała. Nie sądziłam, że białe pieczywo może być tak
smaczne i sycące. Do kolacji podano rzecz jasna czerwone wino.
Wbiliśmy korek w karton, a chwilę później wszyscy mieliśmy pełne
kieliszki. W tle leciała muzyka wspomnianej już Édith Piaf.
29
Po posiłku przeszliśmy na balkon, żeby stamtąd obserwować
pięknie podświetloną wieżę Eiffla i dalej rozkoszować się
winem, które nie miało nic wspólnego z siarkowym polskim
odpowiednikiem. Wieczór upłynął nam na długich rozmowach, aż
nasze opadające powieki podpowiedziały gospodarzowi, że pora
spać.
30
wcześniej wydawało. Jakoś Paryż przestał mi się podobać.
Obeszłyśmy wszystko wokół i zgodnie stwierdziliśmy, że na nas
pora. Może innym razem zostaniemy na dłużej.
31
ciężarówki i która w tamtym momencie smakowała jak najdroższy
afrodyzjak. Kiedy znaki stały się bardziej czytelne niż francuskie,
zdałam sobie sprawę, że nie spróbowałam makaroników.
Dotarłyśmy do San Sebastián, miasta, którego zwiedzenie polecił
nam ojczym Magdy.
32
Kupiłyśmy pomidora i wino. To nam wystarczyło, by uczynić ten
dzień niezwykle luksusowym i wypasionym. Przykucnęłyśmy pod
zadaszeniem przy plaży, bo pogoda była dość kapryśna.
Rozłożyłyśmy na deptaku mapę, wydarłyśmy z pamiętnika kawałek
kartki w kratkę, oznaczyłyśmy jeden centymetr i zaczęłyśmy liczyć,
ile kilometrów już przemierzyłyśmy. Nie zwracałyśmy uwagi na
przyglądających się nam ludzi. Przeciągałyśmy kawałek papieru
po nakreślonej markerem linii, nie dowierzając, że za nami
już niemal trzy tysiące kilometrów. Linia zdawała się ciągnąć
w nieskończoność. Musiałam się uszczypnąć kilkanaście razy, nim
uwierzyłam, że rzeczywiście znajduję się w tym punkcie na mapie.
W Hiszpanii. Ja, Dodo, w Hiszpanii!
33
ilustracją. Pokręcili głowami, widząc nasze nocne plany, ale nalegali,
byśmy z nimi usiadły. Nakarmili nas gulaszem z kostkami sojowymi
i świeżym melonem – pierwszym w życiu, który faktycznie mi
smakował. Już zawsze wszystkie melony będę porównywała z tym
zjedzonym na plaży w San Sebastián razem z Ignaciem i Beatriz.
34
kącikiem jego ust a uchem doliczyłam się siedmiu głębokich
zmarszczek tworzących kolejne fałdy na twarzy. Podobnie było
z jego oczami, wokół których ciągnęły się długie kurze łapki,
łączące się z siwymi włosami na głowie. Zmarszczek natomiast
zabrakło nad nosem i na czole, co wskazywało, że Ignacio nie
zamartwia się zbyt często. Lubię przyglądać się bruzdom na
twarzach, bo najlepiej świadczą o naszym podejściu do życia
i o samym życiu. Ludzie obojętni mają twarze gładkie, napięte,
jakby ktoś spinką zebrał im nadmiar skóry z tyłu głowy. Nie ufam
tym, których jedyne zmarszczki to te od złości, i do aut tych ludzi
wolę nie wsiadać, nawet jeśli zaryzykowałabym tylko spadkiem
samopoczucia. Ignacio od razu skradł moje serce. Jego
zabałaganionym słownie opowieściom towarzyszyły gesty. Setki
malutkich gestów. Uroczo wykręcał nadgarstki, a gdy się śmiał,
wyginał kręgosłup w lędźwiach i unosił brodę do nieba. Jego emocje
brały górę nad całym ciałem. On był emocją. Miał na sobie tylko
czarne slipki i koszulkę z logo Iron Maiden. Kiedy tak wypinał pupę
do tyłu, wydawało się, że jest nagusieńki. Tak nagusieńki nie był
tylko na pozór, bo jestem pewna, że otworzył się przed nami
całkowicie i nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie niczego przed
nami ukryć.
35
która działała niczym miód na moje serce. Po chwili rozmowy
zaprosili nas do swojego busa, gdzie mogłyśmy przenocować. Nie
zamierzałyśmy odmawiać.
36
To nie był koniec dnia – wreszcie przyszedł czas na rozrywkę
godną Beatriz. Fiesta. W busie znalazła dla nas ubrania, na które
sama nigdy bym się nie zdecydowała. Mnie trafiła się sukienka
w groszki z kilkunastoma halkami, ale zaprotestowałam przed
włożeniem groszkowych pantofelków i pozostałam przy trampkach.
Natomiast Magda nie wymigała się od butów wiązanych skórzanymi
paseczkami aż po kolana i koronkowego kombinezonu. Beatriz
nałożyła nam na twarze puder, którego wcześniej jej zazdrościłam,
i wylała na nas po kilkanaście mililitrów tanich perfum. Byłyśmy
gotowe na pierwszą fiestę i to na wybrzeżu. Bawiłyśmy się przy
głośnej muzyce i fajerwerkach. Na niebie światła układały się
w fikuśne kwiaty, geometryczne wzory, coraz bardziej kolorowe
i coraz większe. Stałam z kielichem piwa i obserwowałam to
wszystko, nie wierząc we własne szczęście. Obok mnie tańczyli
Argentyńczycy i Hiszpanie, którzy nie zwracali uwagi na
płyny opuszczające ich szkło przy energicznych podskokach. My
też tańczyłyśmy lekko ośmielone chmielowym napojem.
Spacerowaliśmy ulicami pełnymi roześmianych ludzi, co chwilę ktoś
wyrywał nas do tańca, czemu się specjalnie nie opierałyśmy.
Korzystałyśmy z tego beztroskiego czasu, poczułyśmy hiszpański
klimat i pstrykałyśmy palcami do energicznych tupnięć
towarzystwa. Skończyłyśmy chwilę przed świtem, kiedy zapał
ostygł, ulice opustoszały, a nam zaczęły opadać powieki. Dotarliśmy
do busa, który Ignacio specjalnie przestawił tak, byśmy rano po
otwarciu bagażnika ujrzeli ocean. Nie przejmował się wypitym
wcześniej alkoholem, przekonując, że „police is sleeping”, choć
byłam pewna, że pierwsze piwo było jego ostatnim, bo absolutnie
nie potrzebował procentów, by cieszyć się chwilą. Zalegliśmy
37
w bagażniku kolorowego vana, ściśnięci jak sardynki, ale zupełnie
nam to nie przeszkadzało. Zbudziło nas dopiero poranne słońce
i szum wody. Nastał kolejny piękny dzień.
38
wyglądu. Chłopcy potwierdzili, że jadą do Torrelavegi, ale muszą
coś jeszcze załatwić i zaraz po nas wrócą. Co w takiej sytuacji robią
dwie osiemnastolatki? Oczywiście, że decydują się na depilację nóg.
Z otchłani plecaka Magda wyciągnęła saszetkę z (jak twierdziła)
balsamem do ciała. Wycisnęłyśmy całe opakowanie na nogi
i naprędce zaczęłyśmy masować i wcierać, i znowu masować.
A balsam się nie wchłaniał, tylko zaczął pienić. Nogi miałyśmy białe,
jakby zostały posypane wapnem, a zostało nam tylko pół butelki
wody. Wcierałyśmy to, lecz bez skutku. W całym tym zamieszaniu
usiadłam na długopisie, tusz rozlał się na moich pośladkach
i ubrudził uda. W ruch poszły koszulki, którymi zebrałyśmy z ciał
nadmiar kosmetyku. Poddałyśmy się, ponownie wyciągnęłyśmy
kciuk i odjechałyśmy ze starszym panem, który na pewno nie
zwrócił uwagi na intensywną woń, plamę na tyłku i ciemne włoski
na nogach.
Jednak tego dnia trafiła nam się jeszcze jedna szansa, której
nie zepsułyśmy nagłą chęcią poprawy swojego wizerunku. Myślę, że
pewność siebie związaną z urodą zapewniło mi właśnie
niskobudżetowe podróżowanie. Kiedy wracam pamięcią do sytuacji,
gdy z czerwonymi policzkami kuliłam nieogolone kolana lub chustą
zakrywałam wypryski na szyi, czuję lekkie zażenowanie. Ale jeszcze
większe odczuwam, gdy myślę o tym, że brałam wtedy ze sobą
fluid, maskarę i eyeliner, że nie wsiadłam do auta sympatycznych
chłopaków, bo miałam brudne spodnie i nieogolone nogi. W trasie
trudno mi było odnaleźć w sobie kobiecość i piękno. Jednak dziś
wiem, że to nie makijaż przyciągał do mnie dobrych ludzi, lecz
uśmiech, zmarszczki wokół oczu i przyjazne nastawienie. Z tymi
cechami będę miała prawdziwych przyjaciół i otaczała się ludźmi,
39
jakimi chcę się otaczać. Prawdziwymi. I lepiej mi w życiu, gdy
myślę, że mogę iść na pierwszą randkę na basen albo pływać
w wodospadzie o każdej porze dnia i nocy bez nerwowego
pocierania rozmazanych powiek. A i bagaż jest mniejszy, lżejszy
i bezpieczniejszy, bo nie muszę się obawiać, że wyleje mi się
podkład albo wyschnie maskara. Dziś nie przejęłabym się
pryszczem na twarzy i tłustymi włosami, bo to naturalne, ale wtedy
dopiero się tego uczyłam i dopiero poznawałam siebie oraz swoje
niedoskonałe ciało.
40
nie brzmiała jak odpoczynek i wcale tego nie oznaczała. Fiesta
brzmiała jak kolejna nieprzespana noc w ulicznym gwarze.
41
Jednak potrzebowałyśmy snu, dlatego zwinęłyśmy się stamtąd.
Adiś i Grześ postanowili pomóc nam znaleźć odpowiednie miejsce
na nocleg. Chcieli się upewnić, że jesteśmy bezpieczne. Oddaliliśmy
się od gwarnego centrum i wspięliśmy się na klif. Czuliśmy na
twarzy chłodny powiew oceanu i uderzenia maleńkich kropel. Przed
nami wyrósł niski murek w kształcie koła. Wskoczyliśmy do środka
i zgodnie uznaliśmy, że to miejsce idealnie ochroni nasz
jednoosobowy namiot od wiatru. Usiedliśmy wewnątrz okręgu
i wyciągnęliśmy kolejną butelkę, którą otworzyłam drutem parasola,
tego z Amsterdamu. Tym razem nie używaliśmy kubków, bo wokół
nie było nikogo, kto mógłby nas skarcić lub pochwalić. Wypiliśmy
cydr we troje, bo Grześ nie pił wcale i nigdy nawet nie próbował
napojów procentowych. To tylko sprawiało, że lubiłam go jeszcze
bardziej i miałam ochotę ścisnąć palcami jego pulchne policzki.
Długo patrzyliśmy w gwiazdy, aż wreszcie chłopaki odjechali
w stronę León. Wówczas wskoczyłyśmy do namiotu i zasnęłyśmy
jak zmęczone całodziennym graniem w berka dzieci. Jednak to
poranek w tej historii jest najważniejszy.
42
kręciłam się wokół własnej osi, próbując nie mrugać, żeby nie
utracić ani sekundy z tej chwili.
– O cholera.
43
realizacji marzenia. Z taką myślą ruszyłyśmy dalej, kierując się na
zachód, z ramionami otwartymi na nowe, jakże zaskakujące
przygody.
44
– Możecie spać u mnie w domu, oczywiście jeśli chcecie.
Dostaniecie osobny pokój. To propozycja mojej żony – powiedział,
a mnie po raz tysięczny w ciągu jednego dnia zaskoczyła ludzka
otwartość.
45
zaprosić i razem z dwoma przystojniakami wypiliśmy Galicię, która
wtedy zadowoliła moje niewyrafinowane kubki smakowe. Nie
zabawiłyśmy jednak długo w barze, pożegnałyśmy się i wróciłyśmy
pod drzwi naszego kierowcy. Przez okno widziałyśmy, jak razem
z synem przygotowuje kolację. Zadzwoniłyśmy do bramy.
46
Na stole stała ogromna misa nieobranych krewetek, a obok dwa
sosy. Każdy z nas miał przed sobą pokaźny kubek bez ucha,
bardziej przypominający miskę, po brzegi wypełniony białą kawą.
47
W domu naszego gospodarza poza siłownią i biblioteką była
pralnia. Taka z prawdziwego zdarzenia – ogromne pralki i jeszcze
większe suszarki. Do tych pierwszych wrzuciłyśmy całą zawartość
naszych plecaków, a nocny budzik przypomniał nam o przerzuceniu
ich do suszarki. Gospodarz zbudził nas wcześnie rano, gdyż musiał
jechać do pracy. W popłochu wrzuciłyśmy wszystko do plecaków
i nie zastanawiając się zbytnio, co gdzie się znalazło, pojechałyśmy
na wylotówkę. W planach miałyśmy w miarę prędkie
przepakowanie, lecz zimny i wilgotny poranek w Galicji nie
pomagał, więc zdecydowałyśmy poczekać, aż pogoda się poprawi.
Czyste ubrania były jak świętość i nie mogłyśmy ich pobrudzić na
mokrej ziemi.
48
włosy. Byli nieziemsko przystojni. Miałam szczęście z nimi
rozmawiać. Ten z lokami miał na ramieniu tatuaż, który dobrze
znałam. To były symbole zespołu Led Zeppelin. Uwielbiam tę grupę
od czasów szkoły podstawowej. W gimnazjum obniżono mi ocenę,
bo prezentację na informatykę zrobiłam o zespole metalowym, a to
przecież nie wypada. W każdym razie zespół znam dobrze,
uwielbiam i słucham. I nie mam pojęcia, co mi strzeliło do głowy,
ale powiedziałam:
49
– Cholera, Dodo, z nimi to ja bym nawet do Rosji pojechała.
50
trasie do granicy. Pojechałyśmy. Między nami leżała butelka wody,
aparat, stary telefon i mapa oraz kilka wiader, szpachle i farby.
Ekwipunek do pracy. Magda trzymała na nogach pamiętniczek
podróżny, w którym próbowała coś napisać.
– To tutaj.
51
Magdę zamurowało. Nie drgnęła o milimetr, a jej szczęka opadła
jeszcze niżej niż na widok pasażerów ogórka. Ja natomiast
ruszyłam w pościg. Proszę państwa! Pościg! Biegiem za
samochodem, szanse miałam ogromne. I zamiast w tym biegu
zapamiętać tablice rejestracyjne – bardzo rezolutnie i filmowo –
zastanawiałam się, czy trafię w tylną szybę nożem. Auto z pękniętą
tylną szybą zostanie zatrzymanie przez najbliższy patrol policyjny,
wówczas złapanie sprawców będzie błahostką, czyż nie? Wtedy nie
tylko pobiłam rekord prędkości na setkę, ale też wysiliłam mózg
najmocniej w całym swoim życiu. Droga była pusta. Wracałam do
przyjaciółki, idąc środkiem. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Dopiero
gdy byłam blisko Magdy, powróciła jej zdolność mowy i poruszania
się. Przeklinałyśmy. Dużo.
52
– Where are you? – zapytał policjant, stojąc ze mną twarzą
w twarz. Jego „R” długo brzęczało mi w uszach. – Where. Are. You?
– No „here”, kurwa.
53
Policjanci przejrzeli dane osób mieszkających w okolicy i okazało
się, że jest tam jedna Polka. Dziewięćdziesięciopięcioletnia.
Darowali sobie ten pomysł i standardowo odpalili internetowy
tłumacz. Wciąż nie potrafiłam opanować śmiechu, więc wstukałam
na klawiaturze: „Kierowca wyglądał jak Aladyn”. Nie wiem, co mną
kierowało, ale spowodowało to duże zamieszanie i wszyscy zaczęli
wskazywać policjanta, który przywiózł nas na posterunek. „On
wygląda jak Aladyn?” – pytali.
54
pamiętałyśmy stację Repsol, skąd zgarnęło nas to auto. Na nasze
nieszczęście nie było na niej kamer. Kolejnym punktem zaczepienia
była stacja Shell, gdzie zatrzymaliśmy się, by kupić coca-colę.
Okazało się, że od początku planowali kradzież. Kiedy wjechaliśmy
na stację, ominęliśmy monitoring. Może gdybyśmy wtedy nie
odmówiły napoju, któraś z kamer uchwyciłaby wchodzącego do
środka sprawcę. Nie mogłyśmy już nic zrobić. Resztką sił i nadziei,
korzystając z ostatnich podrygów dobrego humoru, narysowałyśmy
w zeszycie portrety pamięciowe sprawców i japonka. Ukradli mi
moje różowe japonki z Biedronki, co za strata!
55
– Musicie powiadomić rodzinę.
56
Wysłałam SMS do swojej siostry i chłopaka. Potem do brata. To
były jedyne osoby, które wiedziały, co się wydarzyło. Wyjaśniłam im
sytuację, prosząc o dyskrecję.
57
organizowanie planu awaryjnego. Rozłożyłyśmy na podłodze
p a p i e r o w ą m a p ę , n a k t ó r e j by ł a n a k r e ś l o n a m a r ke r e m
dotychczasowa trasa, i długopisem zaznaczyłyśmy nową, tę „dla
mamy”. Wysłałyśmy rodzicom takie same SMS-y: „Jesteśmy na
plaży w Portugalii. Jest super. Wszystko okej, mamy gdzie spać.
Buziaki, kochamy”. A w tamtym momencie byłyśmy same, w Caldas
de Reis w Hiszpanii. Obok mapy rozłożyłyśmy to, co kryło się
w ocalałej nerce Magdy. Kapsel po piwie, nóż, gaz pieprzowy
(w Hiszpanii nielegalny) oraz kilka centów.
– Myślisz, że starczy na bilet autobusowy?
58
inni po prostu chcą pomóc, część chce poznać historię
autostopowicza, a inni szukają okazji do rozmowy w obcym języku.
Ta pani należała do ostatniej grupy. Oczywistym było, że zdziwił ją
nasz ubogi bagaż, ale nie mogła zrozumieć, co się wydarzyło.
Dopiero gdy powiedziałyśmy, że jesteśmy z Polski, zaświeciły jej się
oczy:
59
portugalska wybawczyni, bo w pewnym momencie poczekalnię
wypełniły polskie dźwięki. Polska muzyka była dla nas ukojeniem
i pierwszy raz od kilku dni poczułyśmy się bezpiecznie.
60
Otworzyłyśmy pamiętnik i zaczęłyśmy wspominać ostatnie dwa
tygodnie. Nie było sensu się smucić i załamywać. Przecież tak czy
inaczej przeżyłyśmy największą przygodę swojego życia.
Poznałyśmy mnóstwo bardzo pomocnych i sympatycznych ludzi. Nie
mogłyśmy tego czasu skreślać z powodu ostatnich wydarzeń.
Czytałyśmy pamiętnik i wspominałyśmy najbardziej szalone,
najlepsze dni naszego życia. Naszym salwom śmiechu przeszkadzał
zaczepny kolega o imieniu Rui, który co chwilę przychodził do nas
i zapraszał na tyły busa, gdzie mieliśmy się razem świetnie bawić.
Nie potrzebowałyśmy tego, bo idealnie bawiłyśmy się we własnym
towarzystwie. Po piątej próbie uległyśmy jednak i przeniosłyśmy się
na kanapę w głębi pojazdu. Rui nie był sam – towarzyszył mu
czarnoskóry Chris. Ekipa z Porto była już razem. Rui wracał
z festiwalu muzyki elektro, gdzie grał, i w autobusie zajmował się
montażem, cały czas klikając na swoim cieniutkim laptopie. Chris
nie przestawał się uśmiechać. Opowiadał dużo żartów, a gdy się
śmiał, unosił nogę i przyklaskiwał nad głową. Policzki bolały nas od
jego optymizmu! Rui miał rację – powinniśmy dołączyć do niego na
samym początku. Sunęliśmy bardzo powoli, słońce już dawno
zaszło, a my zaczęliśmy sobie opowiadać różne historie.
Powiedziałyśmy im, po co jedziemy do Lizbony, zdradziłyśmy, co się
wydarzyło, i cieszyłyśmy się, że już rozumieją, dlaczego wyglądamy
tak a nie inaczej. Było zimno, okropnie zimno, a my miałyśmy na
sobie letnie ubrania. Nasze włosy były nieuczesane, a oczy
podkrążone ze zmęczenia.
61
ich braku aż tak bardzo, przywykłyśmy, że naszym przewodnikiem
jest koniec języka, a noce w mieście wcale nas nie przerażały. Rui
zaproponował nocleg u siebie. Kiedy wyszliśmy z autobusu, Chris
dał mi swój numer i powiedział, bym zadzwoniła, gdybym
potrzebowała pomocy albo gdybyśmy jednak nie chciały spać
u nowego znajomego. Byłam mu za to bardzo wdzięczna. Z dworca
odebrał nas współlokator Ruiego – w bardzo imprezowym humorze.
Zabrali nas do centrum Lizbony, gdzie piliśmy tequilę, tańczyliśmy,
a nawet odwiedziliśmy burdel przerobiony na klub. Samuel, kolega
Ruiego, zaskoczył nas swoją znajomością języka polskiego. „Zawsze
mam dla ciebie czas, kochanie”, powiedział, gdy spytałyśmy, czy na
pewno nie będziemy dla nich ciężarem. Pojechaliśmy nad rzekę,
a następnie do ich mieszkania. Pościelili dla nas łóżko i co
najzabawniejsze – podzielili się z nami ubraniami. Dostałyśmy po
parze ś w i e ż y c h męskich bokserek i skarpet. Te bokserki służyły
mi bardzo długo jako ulubione spodenki sportowe.
– Yes?
62
– Dzień dobry?
– Dzień dobry.
– Zostałyśmy okradzione.
63
robot, nie znalazła w sobie nawet odrobiny empatii. Brzmiała jak
komputer, a w tej chwili na duchu podniosłaby nas ciepła herbata,
poklepanie po ramieniu, słowo wsparcia. Nie mogłyśmy na to liczyć.
Miałam dość.
– A co potem? – zapytałam.
64
Wyszłyśmy z ambasady i przed bramą poleciały mi łzy. Ale nie tak
delikatnie. Płakałam konkretnie, bez ograniczeń. Na tej ulicy dałam
upust emocjom, które gnieździły się we mnie od tamtego feralnego
dnia. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Po zapłaceniu za paszport
i zdjęcie zostawało nam po pięć euro na głowę. Czułam się winna,
to były przecież moje dokumenty i mój błąd, a płaciłyśmy za niego
obie. Magda wtedy po raz pierwszy widziała, jak płaczę, choć
przyjaźniłyśmy się połowę życia. Widziałam, że ona też po raz
pierwszy naprawdę się przeraziła i we wszystko zwątpiła.
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
– Chodźmy.
– Uśmiech proszę!
65
Niedaleko był McDonald i to tam postanowiłyśmy poczekać.
Miałyśmy dziesięć euro i żołądki skręcone z głodu. Nie mogłyśmy
nic kupić, ale tam była chociaż łazienka i schronienie przed upałem.
Obserwowałyśmy ludzi wyrzucających niedokończone frytki,
burgery, ciastka i napoje do śmietników. Widziałyśmy, jak
w koszach ląduje góra jedzenia. Góra rosła z godziny na godzinę.
Wstyd nie pozwalał nam poprosić o resztki, ale w głowie
kilkukrotnie pojawiała się ta sama wizja: wkładam tam rękę
i wyciągam kartonik z frytkami. Przecież nawet go nie otworzyli.
Frytki zaspokoiłyby nasz głód. Zamiast tego zapełniałyśmy swoje
brzuchy wodą z kranu, licząc, że uciszy ona burczenie, które
wywoływało na naszych twarzach rumieńce wstydu. Ludzie omijali
nas szerokim łukiem.
66
Analizowałyśmy w tym McDonaldzie swoje położenie. Magda
musiała być w Polsce za dziesięć dni, żeby złożyć dokumenty na
studia. Nie mogłyśmy lecieć samolotem, nie było nas nawet stać na
przetrwanie tylu dni w stolicy. Zastanawiałyśmy się, jak zareagują
rodzice, gdy się dowiedzą. Czy będą źli? Czy powiedzą, że się
doigrałyśmy? Czy kiedykolwiek ruszymy w podobną podróż, czy nas
to do reszty zniechęci?
– To tyle?
67
POWRÓT
68
długo spałam. Przebudziłam się i zobaczyłam, że Magda grzeje się
na stacji obok ogromnej wędzonej szynki. Stała w bezruchu,
możliwe, że udało jej się opanować sztukę drzemania na stojąco.
Była sztywna, a jej szczęka zaciśnięta. Wstałam, weszłam do
ciepłego wnętrza i ją przytuliłam.
69
z drugiego końca baru. Opowiedziałyśmy o wszystkim, początkowo
pomijając kradzież. Jednak nie dało się inaczej wyjaśnić braku
ekwipunku, więc i ten temat musiałyśmy ostatecznie poruszyć.
Wszyscy ucichli i zwrócili się w naszą stronę, próbując wyłapać
strzępy informacji. Co kilka zdań przerywała nam barmanka, głośno
tłumacząc na język portugalski wszystko, co mówiłyśmy. Słuchacze,
niczym uczniowie, grzecznie kiwali głowami. Potem zaczęli do nas
podchodzić pojedynczo, przepraszając i tłumacząc, że jadą w innym
kierunku. Siedziałyśmy tak kilka godzin i w gruncie rzeczy dobrze
się bawiłyśmy. Każda wchodząca do baru osoba była pytana, czy
przypadkiem nie jedzie w stronę Madrytu. I każda nowa osoba
przynosiła wiele nadziei, a potem jeszcze większe rozczarowanie.
70
Około piątej rano do knajpy wszedł ktoś, kto wywołał spore
zamieszanie i radość, a nawet pojawiły się oklaski. „Czikas polakas”
padło wtedy jednocześnie z wielu ust. Wszyscy już wiedzieli, że ów
klient jedzie w odpowiednim dla nas kierunku. Kolejne uściski,
kolejne podziękowania i byłyśmy w aucie, które uratowało całą
sytuację. My, osiem euro i dwie siatki z Repsola ruszyłyśmy
w stronę kraju. Potem było już tylko lepiej i odzyskałyśmy energię
do działania.
71
Akurat trwał sezon na pomidory, więc to był główny składnik naszej
diety. Co drugi kierowca wręczał nam kilka sztuk, aż nie byłyśmy
w stanie nadążyć z ich zjadaniem. Bardzo nie lubimy marnować
jedzenia i uparcie twierdziłyśmy, że okradziono nas właśnie dlatego,
że w San Sebastián nie dojadłyśmy pomidora. By uniknąć powtórki,
postanowiłyśmy zjadać dwa pomidory za każdym razem, gdy
wyjdziemy z czyjegoś auta. Pożerałyśmy je bez smaku, znudzone,
ale to było jedyne, co miałyśmy, więc przesadnie nie narzekałyśmy.
Ba! Byłyśmy wdzięczne, że mamy czym napełnić brzuchy. Jednak
bywało i tak, że gdy zjadłyśmy dziesięć pomidorów, zatrzymywało
się auto, którego kierowca bez słowa wręczał nam kolejny worek
tych czerwonych owoców.
72
pomocna w sytuacjach, gdy naprawdę nie wiadomo, jak się
zachować! Ten mężczyzna był nieugięty, szybko wskoczył do auta
i odjechał, zostawiając nas z kosmicznie dużą gotówką. Pięćdziesiąt
euro. To nas ratowało.
73
W środku ustaliłyśmy, że każda z nas może wydać dziesięć
euro, za które kupimy czyste ubrania, cieplejsze niż te, które mamy
na sobie. Obie zdecydowałyśmy się na parę jeansów i koszulkę na
ramiączkach. Te same modele – różne kolory. Jasny jeans wydawał
się tak nienaturalnie czysty, że nie mogłam się na siebie napatrzeć
w lustrze. Wybrałam też beżową górę. Byłam czysta, wyglądałam
normalnie, wręcz wtapiałam się w tłum. Z perspektywy czasu nie
wiem, co nami kierowało, ale za jedno euro kupiłyśmy eyeliner
i zrobiłyśmy sobie prowizoryczny makijaż. To były nasze priorytety.
74
Magdy i musiała się uwolnić z pułapki dziwnymi wygibasami. Myślę,
że nadal jest głównym tematem pracowniczych anegdot tych
panów.
75
całkowicie płaskiej alejki. Wjeżdżaliśmy w górę, żeby później znów
zjechać w dół i zaryzykować porysowanie auta na ostrym zakręcie.
Zdawało się, że wszyscy znają tam tę rodzinę. Każdy nam machał,
uśmiechał się i mimo że już zapadł zmrok, mieszkańcy z daleka
rozpoznawali, kto się zbliża. Zatrzymaliśmy się przy jednym
z barów, którego właściciel wyszedł, trzymając w dłoniach
pożyczony od nich czajnik. Kilka osób zatrzymało auto, żeby o coś
zapytać. Wszystkim rozmowom towarzyszyły szerokie uśmiechy.
Było w tym coś wspaniałego, rodzinnego i bezinteresownego.
76
Pan domu przyniósł nam dwie swoje koszulki, żebyśmy miały
w czym spać. Wzięłyśmy długi prysznic, pierwszy od dawna,
i wystroiłyśmy się w pachnące ubrania – po raz drugi w ciągu doby.
Dostałyśmy pokój z dwoma łóżkami o chyba najgrubszych
materacach. Myślę, że księżniczka od ziarnka grochu nie wyczułaby
nic, nawet gdyby pod grubą warstwą sprężyn i materiałów
znajdowała się kostka Rubika. Spałyśmy równie długo, co jadłyśmy
kolację, trochę zapominając o wcześniejszym planie jak
najszybszego dotarcia do ojczyzny. A rano rodzina odwiozła nas
w okolice wjazdu na autostradę. Historia się powtórzyła – nie
znamy ani nazwiska tych ludzi, ani nazwy wioski. Jednak jestem
pewna, że nasze zdjęcie trafiło do ich rodzinnego albumu, podobnie
jak zdjęcie ich rodziny znalazło specjalne miejsce w moim albumie
podróżniczym.
77
krajobraz nie robił wrażenia. Za to moja twarz była przyklejona do
szyby. Dosłownie nie wierzyłam, że jedziemy w obłokach.
W niektórych momentach biały puch znajdował się pod nami
i unosił bezwładnie w dolinach. To było niewyobrażalnie piękne.
78
„No pięknie”, pomyślałam.
79
Po przygodzie z „bulszytem” łaknęłyśmy przygody i rozrywki,
a najbardziej przebudzenia, bo te kilkanaście godzin drogi
wprowadziło nas w jakiś senny trans. Co mogło nam dać potrzebny
zastrzyk adrenaliny? Doskonale wiedziałyśmy, dlatego spontanicznie
wjechałyśmy do najdroższego państwa w Europie i w samym
centrum koczowałyśmy w porsche z algierskimi chłopakami. Było
w nich coś niesamowicie niewinnego, co otwierało serduszka. To był
nasz pierwszy kontakt z osobami innego wyznania, na dodatek
takiego, które nie cieszy się najlepszą reputacją. Przyglądałyśmy
się, jak piszą nasze imiona dziwnymi symbolami, od prawej do
lewej. Pytałyśmy o język, który był całkowicie niezrozumiały.
Znaczenia żadnego ze słów nie można było się domyślić z ich
brzmienia. Do tego na imprezie w Zurychu piłyśmy nektar jabłkowy.
Zupełnie odmienny styl, ale jakże interesujący!
80
bałyśmy się wyznać rodzicom prawdę, miałyśmy wrażenie, że będą
zawiedzeni. Że stwierdzą, iż mieli rację, i nie będą zwracać uwagi
na nasze piękne, wesołe historie, których uzbierałyśmy cały wór.
Obawiałam się, że skreślą nasze doświadczenia przez ten jeden
incydent, który – owszem – był stresujący i niepotrzebny, ale też
nas czegoś nauczył. Dlatego chciałyśmy maksymalnie wykorzystać
ostatni dzień bez dogryzek i uszczypliwości.
81
Uważnie obserwowałam kierowcę. Starałam się myśleć logicznie
i nie kierować się wyobraźnią w swojej ocenie. „Dziewczyno! Gdyby
odmawiał pacierz, to byś się cieszyła, że taki religijny!” –
powtarzałam w myślach. Przed oczyma stanął mi kołyszący się na
boki krzyżyk w zielonej alfie romeo, której pasażerowie nas okradli.
To wszystko miało sens i powinno mnie uspokoić, ale nie działało.
Sytuacja pogorszyła się, gdy zobaczyłam, jak turecki kierowca
spogląda na Magdę. Kilka razy przyłapałam go na patrzeniu w jej
kierunku. Dostrzegłam jej nagie uda i zestresowałam się jeszcze
bardziej. Co kilkanaście sekund rzucał jej krótkie spojrzenie. Bałam
się. W mojej głowie od razu pojawiły się chore, straszne wizje.
Porwanie, gwałt, kradzież, bójka. „Na bank nas gdzieś wywiezie” –
myślałam. Próbowałam dostrzec numery tablic, ale byłam zbyt
daleko, żeby je odczytać. A potem poczułam muśnięcie na łydce.
Jego dłoń powędrowała w moją stronę i otarła mi się o nogi.
Podskoczyłam i krzyknęłam, budząc Magdę.
82
Nadal padało. Próbowałyśmy złapać stopa, stojąc pod parasolką,
którą dostałyśmy od innego kierowcy, bo ta z Amsterdamu
oczywiście została w Hiszpanii. Właściwie z każdym dniem nasz
ekwipunek się powiększał. Miałyśmy już kupione we francuskim
outlecie bluzy, kamizelki odblaskowe, parasolkę, nowy długopis oraz
marker. Brakowało nam coraz mniej, ale też nasze potrzeby były
coraz mniejsze. Łapałyśmy stopa, trzymając w dłoniach ogromny
karton z napisem „Praha”. Zatrzymało się auto, ale nim zdążyłyśmy
do niego dobiec, przez okno wyjrzała rozbawiona kobieta:
83
– Myśleliśmy, że tu pracujecie! – powiedział jeden z nich.
84
– Nas przynajmniej nikt nie okradł – powiedział jeden z nich.
Dawno nie spało nam się tak dobrze. Obudziłyśmy się wyspane
i niepołamane, jak to bywało po spędzeniu nocy w aucie. Magda
wyskoczyła rano z namiotu i przeciągnęła się teatralnie, a wtedy
usłyszała za sobą klaskanie. Szybko wskoczyła do środka
i niepewnie wystawiła samą głowę. Za naszym namiotem
stał autokar pełen niemieckich turystów. Zwykle budziłyśmy się
85
w odosobnieniu, a teraz byłyśmy w samym centrum tłumnego
zainteresowania. Wszystkich zaciekawił niepasujący do otoczenia
obiekt, więc przypatrywali nam się intensywnie. Główną reakcją po
wyjściu Magdy było właśnie klaskanie i śmiech. Już wcześniej
zauważyłam, że Niemcy bardzo pozytywnie reagują na ludzi
preferujących mój nowy styl podróży. Z tęsknotą wypowiadali się
o autostopie, nigdy nie mieli problemów z nocowaniem na dziko
i jedyne, co wyrażali, to podziw i zdrowa zazdrość. Ten autokar był
idealnym przykładem. Natomiast w Polsce zdarzyło mi się usłyszeć
obelgi, kiedy ktoś mijał mnie, gdy łapałam stopa. Matki ostrzegały
swoje dzieci, żeby się uczyły, bo skończą jak ja. Starsze panie
wyzywały od dziewcząt lekkich obyczajów. Częściej słyszałam
„doigrasz się” niż „korzystaj”. Częściej mówiono „ja bym córki tak
nie puścił” niż „chciałbym, żeby moje dzieci miały tyle odwagi”.
Wtedy poczułam nieprzyjemne ukłucie na myśl, że niedługo wrócę
do kraju. Jak pisał Paul Bowles, „podróżnik do żadnego miejsca nie
pragnie należeć bardziej niż do innego”. Czułam pewną gorycz, ale
było w tym mnóstwo prawdy, mimo że wciąż nie miałam odwagi
nazwać siebie podróżniczką. Jednak połknęłam podróżniczego
bakcyla i potrzebowałam więcej. Wiedziałam, że znajdę kiedyś
miejsce, gdzie poczuję się w stu procentach dobrze, swobodnie,
gdzie nie będę musiała być kimś, będę po prostu sobą.
86
Do Brus dojechałyśmy w nocy. Mama podjechała autem do
jedynego ronda, jakie znajduje się w naszym miasteczku. Zawsze
mnie stamtąd odbierała, gdy wracałam ze szkoły. I tam mnie
zawoziła, kiedy gdzieś się wybierałam. Samochód stał zaparkowany
jak zwykle, ale tym razem mama nie czekała w środku. Wyszła
z auta i podbiegła, robiąc słodkie małe kroczki, żeby nas wyściskać.
Nie zauważyła braków, po prostu cieszyła się chwilą. Miała córkę
w objęciach, znów bezpieczną. Trzymała mnie długo, aż mi
napłynęły łzy do oczu, choć bardzo nie lubię uzewnętrzniać się
w ten sposób. Była niesamowicie szczęśliwa. Podeszła do auta, żeby
otworzyć bagażnik i wyjąć nasze plecaki.
– W drodze do.
Mama przytuliła nas raz jeszcze i powiedziała to, czego się nie
spodziewałyśmy, a czego tak bardzo potrzebowałyśmy:
87
Zawiozłyśmy Magdę pod jej blok, a mnie jeszcze czekała rozmowa
z tatą. W drodze do domu zrobiłam mamie skrót informacyjny. Nie
mogła uwierzyć, że naprawdę poradziłyśmy sobie same.
– Cześć, tato.
88
89
NA POŁUDNIE
90
Jakby tego było mało, zainwestowałam w buty (podobno)
trekkingowe. Przed kostkę, szare z niebieskimi sznurówkami.
Okropnie śmierdziały i pociły się w nich stopy, ale w porównaniu do
przemoczonych czerwonych trampek były luksusem. Chodziłam
w nich sprężyściej, odważniej, pewniej. Tak jakby rodzaj obuwia
wpłynął na mój podróżniczy status, podobnie jak działał plecak. Tak
najwyraźniej jest. Skoro obcasy są w stanie zrobić z nas
bizneswoman, tanie szare buty z niebieskimi sznurówkami mogły ze
mnie zrobić obieżyświatkę.
91
Blisko wieczora zatrzymałyśmy na stopa Bartka w Dredach
i jego dwóch kolegów, których imion nie pamiętamy. Chłopaki byli
z tamtych okolic, z Sudetów Wschodnich, i podzielili się z nami
wieloma miejscówkami oraz poradami. Bartek również podróżował
autostopem, więc wymieniliśmy się doświadczeniami. Pojechaliśmy
nad jezioro, gdzie wypiliśmy po jednym piwie bezalkoholowym.
Bartek opowiadał o pani Helence, mieszkance Międzygórza, blisko
czeskiej granicy. Poznał ją podczas jednej z podróży autostopem.
Pani Helenka przyjęła go do swego schroniska w zamian za
wykonanie podstawowych prac w ogrodzie. Spędził u niej kilka
tygodni i zostali dobrymi przyjaciółmi. Kierowane jego
skomplikowanymi wskazówkami ruszyłyśmy do Międzygórza. Do
wioski dotarłyśmy po zmroku.
92
zbyt rozmowna, ale burknięciem potwierdziła, że zmierzamy
w dobrym kierunku.
– Dzień dobry…
93
– Heleeeeena! – poniosło się tak głośno, że musiałam odsunąć
słuchawkę od ucha. Małżonkowie krzyczeli między sobą przez dobre
kilka minut, nim doszli do porozumienia. Teraz już byłam pewna, że
nie ma ich w okolicy, bo ich krzyki usłyszałabym nie tylko przez
słuchawkę.
94
tonęło w ciemności, a latarkę miałam skierowaną w podłogę.
Dziewięć, dziesięć. – Jesteś? Spójrz w lewo.
95
fakt, że ryzykowała, wpuszczając nas do środka, pięć złotych jest
śmieszną kwotą za takie warunki.
96
O tej pace sporo rozmawiałyśmy i jakbyśmy miały obstawiać, do
naszej pierwszej przejażdżki doszłoby w Azji albo na Bałkanach, na
pewno nie w Polsce.
97
– Dziewczyny, chcecie towarzystwa?
– Chcemy!
98
gdy już znaleźliśmy bezpieczne pozycje i nasze mięśnie wreszcie się
rozluźniły.
99
miał kilka grubych łańcuchów z doczepionymi krzyżami, w wardze
dwa kolczyki, jeden w nosie, a w lewej brwi szerokie kółko. Na
kolanach zaś wytatuowane czaszki, demony i nieznane mi symbole.
Do tego niezawiązane glany, których sznurówki obijały się o skórę
buta z nieprzyjemnym dźwiękiem. Twarz mężczyzny również nie
wzbudzała zaufania. Poza licznymi kolczykami miał złamany nos,
podkrążone oczy, a wzrostu dodawał mu jeszcze maleńki irokez na
czubku głowy. Zbliżał się powoli, mocno i pewnie stawiając kroki.
Ręce odstawały od ciała wystarczająco, by pod pachami zmieścić
dwie piłki lekarskie. Wymachiwał nimi, raz prawą, raz lewą.
Wreszcie stanął nad nami.
100
Podeszliśmy do jednego z aut i wtedy zeszło z nas całe
ciśnienie. Niziutki mężczyzna w kolorowym stroju tankował małego
fiata. Miał splątane dredy, a część z nich łączyła się, tworząc dredy
giganty. Towarzyszyła mu kobieta, którą mogłabym opisać
dokładnie tymi samymi słowami. Powitali nas ciepłymi uśmiechami,
a ich kundelek zamerdał na nasz widok. Wsiedliśmy do auta. Gigant
ustąpił dziewczynie miejsce z przodu i usiadł razem z nami na tylnej
kanapie. Sam zajmował połowę siedzenia i przez cały czas był
zgarbiony. Na kolanach trzymał transporter, a w nim trzy małe
kocięta.
101
– Moje koticzki, moje koticzki – powtarzał całą drogę, gładząc
ich pyszczki. – Moje koticzki.
102
wzroku. Sytuacja przybrała zaskakujący obrót, gdy dojechała
kolejna para z takim samym kartonem. Tym razem Czesi. Oni
z kolei obrali taktykę, której ja nie lubię i do której nie mogę się
zmusić, czyli poszli pytać kierowców ciężarówek, czy ich zabiorą. No
to mieliśmy mały wyścig.
103
Po czternastu godzinach zaczął z nami rozmowę pewien Polak
jadący do… Krakowa. Byłyśmy już zniechęcone wyjazdem
i zmęczenie zrobiło swoje. Wizja powrotu do Polski stała się
przyjemna.
104
I w tym miejscu pojawia się długa linia przez całą kartkę –
moja głowa ponownie opadła. Poddałam się i zasnęłam. Sen
w samochodzie to najlepsza w moim odczuciu forma snu. Tak
nielegalna i niebezpieczna, a jednocześnie kusząca! Zawsze marzy
mi się, żeby z taką samą radością i euforią zasypiać w łóżku. Z taką
samą jak wtedy, kiedy nie mogę i mi się zabrania, ale zmęczenie
wygrywa z wolą. Taka urwana sekunda snu w aucie trwa godziny. To
niesamowite, ale przez ten moment potrafi się coś przyśnić. Mnie
zawsze coś się śni, a zmęczony mózg nie rozróżnia sytuacji realnej
od tej wyśnionej i miewam problemy z komunikacją. Z kolei
w łóżku, w domowych i bezpiecznych warunkach, śnię rzadko
i nieciekawie. W ciągu całej przespanej nocy analizuję mniej
wątków niż podczas dwudziestokilometrowej przejażdżki.
105
rozstawieniu wciąż był niewielki i tak wątły, że uginał się pod
ciężarem menażki. Rozpałka również nie chciała się zająć. Zamiast
podgrzać spód garnka poparzyłyśmy sobie palce. Ostatecznie
poddałyśmy się, a nasz zestaw małego wędrowcy wylądował
w koszu. Wolałyśmy jednak tradycyjne ognisko.
106
– Do Włoch, dziewczyny!
107
W tamtym momencie szczególnie żałowałam, że panowie są fanami
klimatyzacji, bo otoczenie aż się prosiło o wystawienie głowy za
szybę i obejrzenie widoków w pełnej krasie.
108
Usiedliśmy przy stołach nakrytych białymi obrusami.
Odruchowo sprawdziłam, czy nie mam na tyle brudnych rąk, żeby
nie zniszczyć ich perfekcyjnej bieli. Kelnerka podała nam karty,
które chwyciłyśmy z nerwowym uśmiechem. Pewnie otworzyłyśmy
ostatnią stronę z napojami, żeby jeszcze bardziej podkreślić fakt, że
naprawdę nie zamierzamy jeść. Mój wybór padł na małą czarną
kawę. Nie mogło być inaczej.
109
wyglądały smakowicie, ale jakoś nikły w porównaniu do potraw
współtowarzyszy. Talerze były ogromne, a dania raczej niewielkie,
ale z telewizji wiedziałyśmy już, że do drogich restauracji nie
przychodzi się napełnić brzuch, a uzupełnić endorfiny. Nasze danie
było proste, lecz sposób podania dopracowany w każdym szczególe.
Miałam wrażenie, że pęsetą układano rozrzucone na talerzu słone
orzeszki w karmelu. Miałam ochotę się na to rzucić i zjeść jak
najprędzej, ale hamując się, chwyciłam nóż oraz widelec i spokojnie
odkroiłam jeden z rogów.
110
więc panowie bezpiecznie odwieźli nas do mniejszego, ale równie
urodziwego Caorle.
111
Tam słońce zachodzi inaczej, za plecami. Ta drobnostka wyjątkowo
mnie zaskoczyła. Byłam tak przyzwyczajona do widoku
pomarańczowej kuli niknącej w wodzie, że nie sądziłam, iż może
być inaczej. Jako kilkulatka wpadłam w rozpacz, pierwszy raz
oglądając zachód słońca. Sądziłam, że słońce się topi i zniknie na
zawsze, pozostawiając świat w ciemności i wiecznym deszczu. Taka
wizja przeraziłaby też dorosłą mnie.
112
łóżka, tak żebyśmy mogły je dokładnie wyczuć. Jeden przywiązałam
sobie nawet do nogi. Leżąc w śpiworach, wyznawałyśmy sobie
najskrytsze sekrety. O miłościach, zmartwieniach i marzeniach.
Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami od podstawówki i chociaż
wiemy o sobie wszystko, nigdy nam nie brakuje tematów i zawsze
znajdzie się jakiś powód do zarwania nocki. Razem dorastałyśmy,
razem przeżywałyśmy pierwsze zauroczenia, pierwsze związki
i pierwsze rozstania. Razem piłyśmy pierwsze piwo na klifie nad
morzem podczas wakacji z moimi rodzicami. Kupiłyśmy dwa i chyba
nigdy wcześniej ani nigdy później nie byłyśmy tak zestresowane.
Wróciłyśmy na pole namiotowe kilka godzin po spożyciu i nadal
czułyśmy, że wiele ryzykujemy i na pewno wzbudzimy podejrzenia
rodziców. Wspólnie wybierałyśmy liceum i byłyśmy razem, gdy
miałyśmy je kończyć. Wspierałyśmy się nawzajem przy wyborze
kierunku studiów, ale też potrafiłyśmy potrząsnąć jedna drugą, gdy
do głowy przychodziły nam głupie pomysły. Razem chodziłyśmy na
koncerty, poznawałyśmy nowych ludzi i odkrywałyśmy nowe pasje.
Potrafiłyśmy się pokłócić, ale żadna z nas nie miała problemu
z wyciągnięciem ręki na zgodę. Imprezowałyśmy, objadałyśmy się
chlebem z majonezem i byłyśmy nierozłączne. „Jestem liczbą
mnogą”, zwykła mówić Magda, bo nikt nie zwracał się do nas
w pojedynczej. „Będziecie na koncercie, przyjdziecie?”, pytali, bo
wiedzieli, że jedna nie istnieje bez drugiej. Nam również zdarzało
się mylić swoje imiona. Kilka razy przedstawiłam się jej imieniem,
a ona moim i nie zauważyłyśmy pomyłki. Gdyby nie nasi znajomi,
pewnie nigdy byśmy nie odkryły błędu. Przeżyłyśmy razem wiele –
kilka, jeśli nie kilkanaście festiwali, pierwsze szlabany, a nawet
ucieczki przed policją. Od podstawówki uczyłyśmy się od siebie
113
nawzajem, aż zaistniała między nami zależność na zasadzie
kooperacji. Biologię też kochałyśmy obie.
114
na obrazku. To wcale nie był tak idealny moment, jak się wydawało.
Przecież autorka zdjęcia niekoniecznie czuła się szczęśliwa. Mogła
minąć piękna gwieździsta noc, ale i mroźna albo deszczowa. Mógł ją
obudzić traktor, obok mogły chodzić karaluchy bądź szczury.
Uświadomiłam sobie własną głupotę – fakt, iż próbowałam wejść do
czyjejś rzeczywistości tylko dlatego, że widziałam ładne zdjęcie. To
było jedno z rozczarowań, ale dzięki niemu mogłam lepiej
przeżywać kolejne dni i dalsze podróże. Bez porównywania, bez
szukania idealnych ujęć, które już znałam. Bez kopiowania,
powtarzania, szukania na siłę. Bez jeżdżenia tam, gdzie już był
każdy. Zaczęła się podróż pełna własnych, indywidualnych radości,
nawet jeśli miało to być jedzenie bigosu z otyłym Włochem.
115
jechać w stronę Grecji, postanowiłyśmy jeszcze jeden dzień
poświęcić na podróż na południe Włoch. W głowie zrodził nam się
szalony pomysł, który chciałyśmy spróbować zrealizować.
W zasadzie już sama próba miała być nowym, ciekawym
doświadczeniem.
116
byli w większości Włosi na luksusowych jachtach. Włosi, którzy
nawet nie znają za bardzo autostopu, a my wyskakiwałyśmy
z jeszcze mniej popularnym jachtostopem. No nic, kto nie próbuje,
ten nic nie wie.
– Do Chorwacji!
117
Jednak poza wymuskanym i dopieszczonym w każdym calu
wyglądem mieli też charakter. Byli wyjątkowo przyjemnymi
rozmówcami, chociaż szczerze mówiąc, mało co rozumieli po
angielsku. Używając translatora, próbowaliśmy dowiedzieć się
o sobie czegoś więcej. Również w tym wypadku zaangażowanie
było bardziej istotne niż wyuczone słownictwo. Oni też nie gardzili
próbami nauki języka polskiego, więc standardowo starałyśmy się
nauczyć ich prostego „jajecznica ze szczypiorkiem”. Niezależnie od
sytuacji, gdy osoba niemówiąca po polsku próbuje to wypowiedzieć,
na twarzy pojawia się uśmiech. „Szczyczyportek” i „butterflower”
zawitały do naszego słownika na stałe. Po kilku godzinach rozmów
wymieniliśmy się numerami, choć miałyśmy nadzieję, że z nich nie
skorzystamy i przed świtem opuścimy Rimini.
118
Jak to „znowu się stało”? Czy możliwe, że Magda ma na myśli
to samo, co ja? Czy naprawdę możemy mieć aż takiego pecha? Czy
naprawdę jesteśmy tak naiwne, że na to pozwoliłyśmy? Zajrzałam
pod leżak. Niczego tam nie było. Od mojego łóżka ciągnął się długi
i szeroki, gładki pas – ślad ciągnięcia plecaków. Ślady nie
prowadziły na zewnątrz, ale łączyły się w jednym miejscu –
dokładnie między nami. Przeszedł mnie dreszcz.
119
Zaczepiłyśmy jednego z przechodniów i wytłumaczyłyśmy sytuację.
Jasno dał nam do zrozumienia, że jesteśmy na przegranej pozycji.
120
– Zostawcie nas w spokoju! – krzyknęłam z nieznaną sobie
agresją i złością. Potrzebowałam ciszy i skupienia, a oni nam to
skutecznie utrudniali. Nawet mój krzyk, który inną osobę by
odrzucił, na nich nie działał. Dalej tańczyli i błaznowali wokół nas.
121
jako kucharze, z tym że Angelo, zwany przez żonę Grubaskiem, był
szefem kuchni. Mieli pucołowate policzki i ogromne brzuchy, co
świadczyło o tym, że w kuchni nie szczędzą sobie przyjemności.
Zaprowadzili nas pod sam komisariat i po drugiej stronie ulicy
czekali na decyzję policji. Nie chcieli się zbliżać, by nie narobić sobie
kłopotów i nie narazić się na ewentualne nocne przesłuchanie.
122
przejął, nie zamierzał sprawdzać naszych paszportów ani robić
cokolwiek.
123
zaczęłyśmy nazywać go Papą. Papa Angelo – ten niepozorny
człowiek zrobił dla nas więcej niż cały komisariat pełen policjantów.
124
Dla mnie natomiast przygotował spaghetti ze świeżych
pomidorów gniecionych na patelni. Na oliwie z czosnkiem,
z domowej roboty makaronem. Ułożył danie na dużym talerzu,
a makaron zwinął jak kłębek wełny. Całość posypał parmezanem,
zaś na szczycie konstrukcji położył liść bazylii. Nie mogłyśmy
uwierzyć, że godzinę wcześniej obudziłyśmy się na tej pechowej
plaży.
125
Po posiłku gospodarz wskazał nam pokój, gdzie mogłyśmy
spać. Wręczył nam klucze i życzył dobrej nocy. Skorzystałyśmy
z propozycji, a on i jego przyjaciel kontynuowali wesołą imprezę,
pełną śmierdzącego dymu ze starego tytoniu.
– Gdzie jesteś?
126
Wręczyłyśmy to policjantowi i wyszłyśmy. Jedyną nadzieją na
odzyskanie bagażu było sprawdzenie okolicznych śmietników.
127
Spakowałyśmy do plecaków wszystko, co miałyśmy,
i niecierpliwie czekałyśmy na poranek. To miało być coś nowego,
godnego wielu opowieści. Niestety chwilę przed zaśnięciem
dostałyśmy wiadomość: „Przepraszam. Moi przyjaciele zdecydowali
się do mnie dołączyć. Nie mogę Was zabrać”. I cały plan legł
w gruzach.
128
Pracownicy kawiarni przynieśli nam leżaki, które ustawili w zasięgu
kamer, i powiedzieli, że możemy tam spędzić noc. Tak zrobiłyśmy.
„Jesteśmy z Polski”.
129
przestronniejsze. Grunt, że marzenie zostało spełnione. Nawet
gdyby ta kobieta jechała z powrotem do Rimini, to bym wsiadła, ale
na nasze podwójne szczęście jechała na północ, w stronę Słowenii.
130
Tym razem nikt nie został poinformowany o wcześniejszych
wydarzeniach. Starałyśmy się zataić kradzież, a nawet
prowadziłyśmy blog, nie zdradzając tego szczegółu. Dodawałyśmy
zdjęcia, na podstawie których nie dało się domyślić, że stało się coś
złego. Był jeden szczegół, który mógł utwierdzić naszych odbiorców
i rodzinę w przekonaniu, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Zdjęcie namiotu.
131
rzeczy i ruszyłyśmy wybrzeżem w poszukiwaniu odpowiedniego
miejsca na nocleg. Nie uszłyśmy zbyt daleko, kiedy do naszych
uszu dotarł dźwięk muzyki. Ktoś grał na gitarze. Było już całkowicie
ciemno, więc nie mogłyśmy ustalić źródła tych przyjemnych
brzmień. Z każdym krokiem słyszałyśmy je jednak wyraźniej.
Świeciłyśmy latarką na kamieniste wybrzeże, ale nadal nikogo nie
widziałyśmy. Prowadziły nas szarpnięcia strun.
– Możemy posłuchać?
132
lat i również nie znosił miejsc słynących z głośnych imprez, alkoholu
oraz narkotyków. Zdecydowanie preferował wzniesienie kilku
toastów w ciszy na łonie natury. W towarzystwie, które sam sobie
wybrał. Na wyspie się nudził. Jak twierdził, trudno mu tu było
znaleźć kompana do prostych i przyjemnych rozmów. Turyści
przyjeżdżali na wyspę wraz ze znajomymi z zamiarem przeżycia
szalonej imprezy. Bynajmniej nie mieli ochoty przygarniać do swojej
ekipy samotnego gitarzysty. Pasją Stepha była muzyka. Jak
powiedział, tworzy raczej elektroniczne utwory, ale w wolnych
chwilach lubuje się w muzyce akustycznej i w brzmieniu gitary oraz
skrzypiec.
133
pomarańczowe wnętrze namiotu nie pomagało – kłuło w oczy od
świtu. Po wyjściu z naszego nowego domu zobaczyłam ogromną
butelkę wetkniętą w kamyczki – prosiłyśmy, żeby zabrał resztę
alkoholu, ale najwidoczniej nie posłuchał. Dopiero później zwróciłam
uwagę na turkusową wodę i czyste, błękitne niebo. Widok był
bajkowy, przepiękny. Białe kamienie idealnie komponowały się
z niemal przezroczystą wodą. Wokół pachniało suchą roślinnością.
Za moimi plecami rosły kaktusy otoczone niszczejącym murkiem,
który prawdopodobnie służył kiedyś jako zagroda dla owiec. Tych
zwierząt na wyspie Pag było mnóstwo, ale z biegiem lat i rozwojem
imprezowego klimatu nawet owce musiały się przenieść w głąb
wyspy. Uciekały od tłumów tak samo jak my.
134
benzynowej. Niewiele mówił po angielsku, ale mówiąc „Split”,
wskazywał kierunek przed nami, co sugerowało, że wciąż jesteśmy
przed miastem. Zapłaciłyśmy, wyskoczyłyśmy i z kartonem
z napisem „SPLIT” łapałyśmy stopa na południe.
135
razem poszło nam lepiej i po chwili obok nas zatrzymało się auto,
a kierowca jechał w kierunku długo wyczekiwanego miasta.
136
– Widziałaś go? Jak Jezus! – krzyknęła Magda, a ja tylko
z rozmarzeniem twierdząco pokiwałam głową. – Może jednak
powinnyśmy do tego Splitu jechać – zażartowała, ale nie miałyśmy
siły po raz kolejny zmieniać kierunku. Jednak zrobił to ten
mężczyzna. Niedługo później zobaczyłyśmy, jak zmierza w naszą
stronę i włącza kierunkowskaz. Zatrzymał się idealnie naprzeciw
nas.
– From Poland.
137
Na chłopaka siedzącego u mojego boku ta informacja zadziałała
jak bicz:
Kilka lat później dowiemy się, że nie zrozumiał wtedy ani słowa.
W tamtej chwili rozpoczęła się przyjaźń, która trwa do dziś.
138
Spędziliśmy razem cały dzień. Odwiedzaliśmy kilka wiosek na
trasie, zjedliśmy pizzę, wypiliśmy kawę i piwo na plaży. Byliśmy
razem od rana aż do zmierzchu. Bawiliśmy się naprawdę świetnie
i nalegałyśmy, żeby Kuba odwiedził nas w Polsce.
139
w miesiącu i zawsze będzie nocował w moim oraz Magdy
mieszkaniu studenckim. Wielokrotnie powtórzy, że zabranie nas na
stopa to jedna z najlepszych decyzji w jego życiu. W tej historii nie
braknie też wątku miłosnego, ale bynajmniej nie byłam w jego
centrum. Kuba nie tylko nauczy się polskiego, ale załapie kaszubski
akcent i kaszubskie słowa. Wszystko dzięki temu, że pomyliłyśmy
kierunki, a on zmusił swoich znajomych do zmiany destynacji. Czy
to był tylko przypadek? Nie wiem, ale na pewno niestandardowy
początek pięknej znajomości.
140
Zwiedzałyśmy chorwackie miasta i miasteczka. Sypiałyśmy na
pięknych plażach, prałyśmy ubrania w słonej wodzie, nie zważając
na ich niszczenie i białe plamy od soli. Każdego poranka i każdego
wieczoru pływałyśmy w cieplutkim morzu. Gdy zmęczyła nas droga,
zjeżdżałyśmy z trasy i robiłyśmy przerwę w przypadkowej zatoczce.
Miałyśmy szczęście trafiać w miejsca nieznane turystom. To była
idealna autostopowa podróż i chyba ten kierunek poleciłabym
wszystkim początkującym. Na Bałkanach nie ma też stresu
związanego ze zjazdami z autostrady, miejsce noclegowe można
znaleźć wszędzie, a ludzie okazali się niezwykle sympatyczni
i otwarci.
141
kultury ten, kto się z nią nie zetknie osobiście. Nie pozna żadnego
państwa ten, kto będzie kierował się opiniami ludzi, którzy nigdy
tam nie byli. Nie zaufa innej nacji ten, kto zamknie się w swoich
czterech ścianach. Stereotypowa Polska to kraj niebezpieczny,
w którym żyje naród alkoholików i złodziejaszków. Gdyby takie
opinie były prawdą, nie wychodziłabym z domu. Kiedy zaczęłam
podróżować, byłam młoda, mało doświadczona życiowo i zatruta
tymi wstrętnymi stereotypami. Taka jest prawda, ale nie wstydzę
się tego. Jestem wręcz dumna, że mimo to pchałam się do miejsc,
których się bałam, by wszystko sprawdzić na własnej skórze
i wyrobić sobie opinię o nieznanych nacjach, wyznaniach, kulturach
i zwyczajach. Nie wierzyłam, że granice mogą trzymać w ryzach
złych ludzi albo kogokolwiek przed nimi chronić. Ktoś mi kiedyś
powiedział, że w każdym lesie znajdzie się świnia. Podobnie
w każdym kraju byli ludzie sympatyczni, ale i wrogo nastawieni. Po
prostu musiałyśmy być ostrożne.
142
tak szybkiego spotkania z Albańczykami. Najlepszym sposobem na
nasze stereotypowe myślenie było rzucenie się na głęboką wodę.
Wsiadłyśmy do auta.
143
– Ale wam się trafiło! – powiedział jeden z policjantów, gdy
dowiedział się, że jesteśmy autostopowiczkami. – Gdzie będziecie
spać w Czarnogórze?
144
koloryzować, bo osobę, która nigdy nie podróżowała, zachwycały
takie drobnostki jak pomyłka wylotówki. Opowiadanie
o kradzieżach, widokach i wyjątkowych porankach to większy
kaliber, który zostawiałyśmy na specjalne okazje. W przypadku
Albańczyka było inaczej – to my się nim zainteresowałyśmy. On
w zasadzie wcale się nami nie przejmował. Myślę, że najlepszym
tego potwierdzeniem jest nasza ostatnia rozmowa. Wjechaliśmy do
Budvy i stanęliśmy na światłach.
145
nami piętrzyły się góry. Gdyby nie szalejące tam pożary, wszystko
wyglądałoby bardzo sielankowo. Komfort był tym wyższy, że
mogłyśmy za darmo korzystać z pryszniców i toalet na kempingu.
Właściwie niczego nam tam nie brakowało. Aż ciężko było
opuszczać to miejsce o poranku.
146
– Ach, gdyby mój syn miał taką dziewczynę! – Pokazywała
zdjęcia syna, który raczej nie miał problemu z powodzeniem
u kobiet. – Jest lekarzem! – mówiła pełna dumy i wymieniała jego
zalety. Na szczęście udało nam się powstrzymać ją przed
wykonaniem z nim wideorozmowy w celu zapoznania się. –
Jakbyście chciały kiedyś nas odwiedzić, to… tu jest nasz adres.
147
– Brakuje nam ich – powiedział mężczyzna. – Nie chcecie
spędzić tego dnia z nami?
148
to nie przeszkadzało, ale tureckie małżeństwo nie przestawało nas
przepraszać. Nie lubię, gdy ktoś przesadnie przejmuje się moją
obecnością. Przeszło mi przez myśl, żeby ich opuścić, by zmniejszyć
ich troski, ale gdybyśmy wtedy wysiadły, nasze intencje zostałyby
błędnie zrozumiane. Jestem pewna, że uznaliby, iż zepsuli nam
dzień. Dlatego uspokajałyśmy kobietę i zgodnie z prawdą
zapewniałyśmy, że półgodzinny postój nie stanowi żadnego
problemu.
149
i o swoich potrzebach. Może za granicą jestem jak pies na spacerze,
naiwnie szczęśliwa, nieświadoma otaczającego mnie świata. Ta
niewiedza jest dla mnie piękna, ale mimo to nie podoba mi się
taka wizja. Wolę ją odrzucić, choć obecność polskich turystów
z rozwydrzonymi dziećmi regularnie mi o niej przypominała.
150
Nasza reakcja pewnie była zbyt dramatyczna, ale chyba
wszystkim przeszło przez myśl, że gdyby nie zatrzymanie przez
policję, to mogliśmy być my. Do tragicznego zdarzenia doszło mniej
więcej pół godziny przed naszym przyjazdem. „Nie ma co gdybać” –
pomyślałam, lecz do auta wsiadałam w ciszy. Jak reszta ekipy.
Przez długie kilometry nie pisnęliśmy słówka.
151
nocleg u przesympatycznych ludzi. To z nimi po raz pierwszy
piłyśmy rakiję, która rozgrzewała żołądki bardziej niż jakikolwiek
inny napój wyskokowy. Choć nie spędziliśmy razem zbyt wiele
czasu, o poranku wręczyli nam składany nóż i bardzo starą
miniaturkę czarnogórskiego herbu.
152
wody o barwie, jakiej nigdy wcześniej nie widziałyśmy. I nie chodzi
o to, że nie widziałam wody o takim odcieniu. Ja nie widziałam
n i c z e g o w takim kolorze. W zestawieniu z zielenią górskich zboczy
woda zdawała się nierealna. Podobno ludzki mózg nie jest w stanie
wyobrazić sobie twarzy, której nigdy nie widział. W naszych snach
pojawiają się tylko te osoby, które kiedyś stanęły nam na drodze.
Śnimy o nauczycielach matematyki, wrednych ciotkach,
sympatiach, o sobie z czasów dzieciństwa. Jeśli wydaje nam się, że
ktoś w naszym śnie jest obcy, to najprawdopodobniej przypadkowy
przechodzień, którego tego dnia albo trzy lata wcześniej minęliśmy
na ulicy. Jedynym sposobem na wykreowanie zupełnie nowej twarzy
jest sztuka. Robili to malarze i może to zrobić każdy. Podobnie jest
z kolorami. Nie wyobrazimy sobie nowego, choćbyśmy bardzo się
skupili. W tamtej chwili zostałam obdarowana nowym, dzięki
nieznanemu artyście. Mocne.
153
Nie miałyśmy pojęcia, jak nazywa się miejsce, gdzie się
znalazłyśmy. Niezbyt nas interesowały nazwy. Obeszłyśmy spory
kawał wokół, przekroczyłyśmy ogromny most, zrobiłyśmy może trzy
zdjęcia. Spędziłyśmy tam tyle czasu, ile potrzebowałyśmy, by ten
obraz wyrył nam się w pamięci. Kolor został zakodowany. Dopiero
po powrocie do Polski dowiemy się, że widziałyśmy Kanion Tary.
Najgłębszy kanion w Europie i jeden z największych na świecie.
Jednak te informacje nie były nam potrzebne, żeby poczuć zachwyt
i siłę natury, która broniła się sama – bez encyklopedii.
Najwidoczniej miałyśmy tam dotrzeć i wszystkie wcześniejsze
wypadki prowadziły nas do tego miejsca. W podróży najbardziej
magiczne jest to, że droga niesie nas sama. Wystarczy jej na to
pozwolić.
154
Ten jeden jedyny raz nie pozwoliłyśmy, by prowadziła nas
droga. Zawsze marzyłyśmy o Jeziorach Plitwickich. Przekroczyłyśmy
granicę Bośni i Hercegowiny z Chorwacją, aby zobaczyć jedno
z najpopularniejszych miejsc w Europie.
155
Po w r ó t d o C h o r wa c j i by ł z a s k a k u j ą c y. Te n ko n t ra s t
sąsiadujących ze sobą państw nie dawał mi spokoju. Zawsze mnie
poruszały takie różnice. Oba kraje dzieliła niemal niewidzialna linia,
nakreślona na mapie przez władców, stworzona przez wojny lub
bardziej subtelnie – przez naturę. Nie istniała niczym mur, została
stworzona przez ludzi, nawet jeśli jej bieg wyznaczała rzeka lub
szczyty gór – jej idea była ludzka. I ta niewidzialna linia, na mapie
mocniej oznaczona atramentem, oddzielała tak odmienne światy.
Dzieliła ludzi i budziła lęk. Za żadne skarby nie chciałam
przekroczyć rosyjskiej granicy, wydawało mi się, że po drugiej
stronie czeka stado wygłodniałych niedźwiedzi. Dla niektórych ta
granica była nie do przekroczenia ze względu na brak paszportu czy
wizy. Frustrowała mnie myśl, że nawet gdybym była wiecznym
włóczęgą, żywiącym się tym, co oferuje natura, spacerującym od
miejsca do miejsca, nawet gdybym przepłynęła wpław ocean – nie
mogłabym dotrzeć wszędzie. Gdzieś po drugiej stronie stałby celnik,
który nakazałby uiszczenie wysokiej opłaty, dostarczenie
wymaganych dokumentów, uzupełnienie wniosków. Frustrowała
mnie myśl, że wolność nie istnieje, bo sami ją sobie odebraliśmy.
Wizja świata bez granic, w którym każdy jest równy, była do bólu
utopijna, ale wtedy wydawała mi się tak prosta, że nie rozumiałam,
dlaczego rzeczywistość jest inna. Byłam optymistką i marzycielką.
156
i maleńkich wodospadów. Zdjęcia kusiły dzikością oraz kolorami.
Byłyśmy podekscytowane do granic możliwości.
– Jedziemy?
– Jasne, że jedziemy!
157
Zrobiłyśmy sobie zdjęcie z szyldem Jezior Plitwickich i bez żalu
odjechałyśmy ku nikomu nieznanej rzece o interesującej nazwie. Do
jezior jeszcze wrócimy, to nie był odpowiedni moment.
158
Poddałyśmy się, a raczej zebrałyśmy siły, by opuścić to
pechowe miejsce. Było tak, jak się spodziewałyśmy. Mosty,
kilkukrotne skakanie przez płoty, rzeczki, rowy i tory. Pełen pakiet.
To nas bardzo spowalniało, ale na kogo miałyśmy się wkurzać? To,
że się tam znalazłyśmy, było tylko i wyłącznie naszym wyborem.
Szłyśmy pod wiaduktem, a nad nami rozciągała się autostrada. Po
niej pędziły małe auta i ogromne ciężarówki. Huk i świst był nie do
zniesienia. Ledwo słyszałyśmy siebie nawzajem. Jednak szłyśmy
w cieniu, a lekkie podmuchy wiatru chłodziły nasze ciała.
159
– Chyba już za późno.
160
razy i łzy napłynęły mi do oczu. Przed nami był wysoki wał ziemi.
Wspięłyśmy się na niego na czworakach. Za wałem płynęła wąska
rzeka. Odwróciłam się – mężczyzna stał, a pozostali zmienili szyk
i znów stali zwróceni w naszą stronę. Nie miałam pojęcia, co
właściwie wydarzyło się pod wiaduktem, ale obie wybuchnęłyśmy
płaczem. Pochlipywałyśmy jeszcze daleko za rzeką, poruszone tym,
co zobaczyłyśmy, a czego nie potrafiłyśmy nawet nazwać.
Normalnie bym się wkurzyła, gdyby ktoś mnie tak nazwał, ale
w przypadku Puszka nie zamierzałam protestować. Wydawało się,
że jest siłą fizyczną dwóch kolegów, którzy zajmowali przednie
161
fotele. Tamci byli twardzi, oschli, a Puszek, uroczo się uśmiechając,
starał się umilić nam wspólną podróż. Myślę, że nawet nie zdawał
sobie sprawy, że określenie „dupy” jest obraźliwe, ale gdybym mu
o tym powiedziała, prawdopodobnie złamałabym mu serce. Do
końca życia, a przynajmniej do końca naszej wspólnej trasy
dręczyłyby go wyrzuty sumienia z powodu nazywania kobiet w tak
ordynarny sposób. Ktoś mu kiedyś to wytłumaczy, ale nie
chciałyśmy to być my. Puszek bez przerwy się uśmiechał. Okrągła
twarz chłopaka, ozdobiona złamanym nosem, wydawała się
nieskalana najmniejszą myślą. Jego obecność mnie radowała i sama
nie mogłam opanować swoich ust. Kąciki rozciągnęły się najszerzej,
jak mogły.
– Dz-dzięki, laski.
162
To towarzystwo, do którego byśmy raczej nie dołączyły, ale
zabawnym doświadczeniem było stać się jego częścią choć przez
chwilę.
163
W Bieszczadach zabawiłyśmy jeszcze dwa dni, zanim
zdecydowałyśmy się na powrót do domu. Tym razem o kradzieży
poinformowałyśmy mamy telefonicznie, żeby oszczędzić sobie
dalszych stresów.
164
165
DANIA
166
uwagę przykuło puste miejsce nad Niemcami – Dania. Cholera, to
państwo jest tak blisko, a nigdy nie wpadłam na pomysł, by tam
pojechać! Tak niewiele wiedziałam o tym kraju, a przecież byłam
już blisko jego granicy. Dania wydawała się łatwym i szybkim
planem na wrzesień. Choć na pewno nie tanim, a ja już praktycznie
nie miałam pieniędzy. To, co miało być wykorzystane w trasie
rowerowej, wydałam na głupoty. Zostały mi grosze, ale jak to ja –
uznałam to za najmniejszy problem. Pieniądze stanowią tylko
dodatek. Zadzwoniłam do Magdy:
167
znałam się tak dobrze, że nigdy nie pukałam do drzwi. Jej mamę
nazywałam „mamą”, a dziadków traktowałam jak własnych.
Wpadłam do mieszkania i zobaczyłam to, co pragnęłam zobaczyć.
Magda siedziała z rodzicami w salonie i liczyli na stole centy, które
zostały nam z bałkańskiej podróży.
– Jakieś piętnaście.
– Jedziemy?
168
oraz pasji, ale z niej nie rezygnuje, bo rezygnacja by go
unieszczęśliwiła. Podróż nigdy nie była błahostką, widzimisię – od
początku stanowiła potrzebę. Po prostu musiałam to robić. Podróż
sprawiała, że byłam promyczkiem szczęścia. Niestety nie działało to
tak samo na moją rodzinę i tego wieczoru znów musiałam
przekazać im radosno-smutną nowinę.
169
Pożegnałyśmy się, a ja z Magdą wyruszyłyśmy w niesamowicie
niepoważną, nierozsądną, szaloną, spontaniczną i piękną podróż.
Celem było Skagen – styk dwóch mórz.
170
z głównej trasy i odwiedzić w Rechlinie moją rodzinę. Właśnie
dlatego zadzwoniłam do siostry.
171
sprawy spadkowe, a ja zlecenie rysunkowe do realizacji. Nie
mogłyśmy sobie pozwolić na przedłużenie wyjazdu.
172
po niemiecku, bo jednak uczyłam się tego języka w szkole, lecz
zawsze dużo bardziej komfortowo czułam się w angielskim i nie
potrafiłam wydusić z siebie słowa w innym języku. Ale byłyśmy
w tym dwie, a do tego miałyśmy moją siostrę Natalię i jej
przyjaciółki Ewelinę oraz Olę. Z takim wsparciem nie mogło pójść
źle.
Dziewczyny użyczyły nam wolny pokój w ich mieszkaniu.
Jakby tego było mało, pożyczyły nam ubrania do pracy – czarne
legginsy i T-shirty. Kolejnego poranka cała nasza piątka ruszyła do
pracy. To był początek serii żenujących sytuacji. Początek wielu
pomyłek, błędów i maratonu wstydu. Ale to też był początek
jednego ze śmieszniejszych okresów w moim życiu, których nie da
się zapomnieć. Każdego dnia działo się coś, co sobie opowiadałyśmy
w drodze do domu i do pracy.
Zaczęło się kiepsko, od podania pierwszej americano. Dłonie
drżały mi tak bardzo, że połowa wylądowała na stoliku przed
klientem. Ręce trzęsą mi się zawsze, taką przypadłość mam od
dzieciństwa. Czasem palec niekontrolowanie się zgina i zaczyna
drgać w niemożliwym do powtórzenia tempie. To jest dziwaczne.
A gdy dochodzi do tego stres, drga mi cała kończyna, aż do
ramienia. Z wielkim rumieńcem powiedziałam:
– Ajm szuldigung. – W tym zwrocie zmieszałam dwa języki
i poczułam się jeszcze gorzej. Uciekłam do kuchni i obiecałam
sobie, że już nigdy jej nie opuszczę. Ukochałam sobie bezpieczny
zmywak.
Jednak szef Stefan miał inny plan. Bawiło go nasze zmieszanie
i nerwowe uśmiechy. Pomimo że sam perfekcyjnie mówił po
angielsku, do nas zwracał się tylko po niemiecku. Nie byłam mu
173
dłużna i mówiłam jedynie po polsku. Dlatego on z okienka
krzyczał do mnie „Dodo Lächeln”1, a ja do niego „głupi chłop”.
Porozumiewaliśmy się, używając prostych zwrotów, problem
pojawiał się, gdy chciał wytłumaczyć coś bardziej skomplikowanego.
Nie zapomnę – niestety – jak pewnego wieczoru przyszedł gość
i usiadł za barem. Akurat sprzątałam salę i przygotowywałam stół
śniadaniowy na kolejny dzień. Stefan przyjął klienta. Po chwili
zwrócił się do mnie po niemiecku. Zamurowało mnie. Analizowałam
każde ze słów i jakimś cudem do mojego mózgu dotarło, że
Stefanowi chodzi o wyjęcie sernika z lodówki. „Co za człowiek
przychodzi o dwudziestej drugiej do restauracji na sernik?” –
zapytałam samą siebie. Jednak posłusznie wyciągnęłam ciasto,
dumnie przemaszerowałam przez salę i podałam kawałek
Stefanowi. Spojrzał na mnie jak na wariatkę. Chwilę mu zajęło, nim
zrozumiał, na czym polegał mój błąd, i zaczął się śmiać. A razem
z nim klient, niemiecka kelnerka oraz moja siostra. Okazało się, że
Stefan poprosił mnie o zdjęcie poduszek z foteli, które stały na
zewnątrz. Cóż, mała pomyłka. Jedna z wielu.
174
Gdy Magda podawała rybę, mówiła „cebula”, a kiedy kładła na
stole ciasto, mówiła „kuchnia”. Mieszało nam się wszystko, ale
szybko odnalazłyśmy w tym radość i łatwiej znosiłyśmy liczne
porażki. Jakimś cudem zbierałyśmy duże napiwki. Zwłaszcza gdy
przy stolikach dochodziło do krótkich rozmów, a ja opowiadałam, że
trafiłyśmy tam podczas autostopowej podróży przez Europę. Bardzo
przesadzone, ale cieszyło klientów, mnie również. Sporo działo się
też w kuchni. Na przykład kiedy wysłano mnie po makaron do
magazynu, a ja wróciłam z jedną porcją. Albo gdy Magda tak
mocno tłukła kotlety, że były duże jak dwie męskie dłonie. Albo gdy
starłam swój paznokieć do parmezanu i szukałam go przez godzinę.
Z kolei mojej siostrze okap wciągnął czapkę, którą pożyczyła od
szefa. Trudno by było znaleźć bardziej nieogarniętych pracowników,
ale nikt nie zamierzał nas zwolnić. Co więcej, szef ciągle wysyłał
nas na front – stawiał za barem, a potem z uciechą obserwował
175
nasze marne poczynania.
Doprowadzał mnie do szału, gdy mylił numery stolików, przez
co wychodziłam na idiotkę z Polski, która zanosi frytki innym
gościom. Kiedyś zamiast na dwudziesty pierwszy zaniosłam danie
na trzydziesty pierwszy i moja cierpliwość się skończyła. Gdy
wracałam do baru, wykrzyczałam najdłuższe i najpoprawniejsze
niemieckie zdanie, jakie stworzyłam od czasów gimnazjum:
– Stefan! Stefan!!! Sprichst du deutsch? Einundzwanzig oder
einunddreißig? – Na szczęście u Stefana mogłam sobie na to
pozwolić, bo przyjął to z uśmiechem.
– Stefan głupi chłop – potwierdził.
176
Pracowało nam się dobrze. Miałyśmy tam całodniowe
wyżywienie, mieszkałyśmy blisko jeziora, byłyśmy z moim
rodzeństwem. Nie chciałyśmy kończyć pracy, ale też było nam
trudno zrezygnować z wyjazdu do Danii, a czas naglił. Dla chcącego
nic trudnego – to wiedziałyśmy od dawna. Magda wysłała do Polski
potrzebne dokumenty, a ja znalazłam osobę, która przejęła moje
zlecenie i narysowała portret. Pracowałyśmy łącznie osiem dni. Na
koniec dostałyśmy koperty z napiwkami, dzięki którym kupiłyśmy
kurtki przeciwdeszczowe, bo pogoda z dnia na dzień była gorsza.
Pojechałyśmy też do marketu, żeby znaleźć jakiś tani namiot. Na
nasze nieszczęście jedyny dostępny w sprzedaży był bardzo
pstrokaty. Zielony materiał ozdobiony został tęczami, różowymi
grzybkami, gitarami, słoneczkami i napisami „Peace & Love”.
Oczywiście go wzięłyśmy.
Napiwki to nie było wszystko. Zarobiłyśmy w Niemczech tyle,
ile byśmy nie zarobiły przez miesiąc pracy w Polsce. Nie dość, że za
te pieniądze mogłam kupić swój wymarzony zestaw kredek, to
miałam ułatwiony wstęp do studenckiego życia.
Trudno nam było wyjeżdżać z Rechlina. Przywykłyśmy do tej
miłej pracowniczej rutyny. Do makaronowych przerw i konkursów
na najładniejszy deser lodowy, gdy tylko szef gdzieś znikał. Do
słuchania Grubsona w drodze do pracy. Jednak jak zawsze wzywała
nas przygoda – Dania była bliziutko i bardzo chciałyśmy tam
dotrzeć.
177
Już w dzień wyjazdu od mojej siostry udało nam się przekroczyć
granicę. Dania nas zaskoczyła swoim uporządkowaniem. Po
horyzont ciągnęły się idealnie zielone i gładkie równiny. Nie było na
nich żadnych skaz o innej barwie. W miasteczkach chodniki
wyglądały jak w grze komputerowej. Trawniki były przystrzyżone,
domy równe, o identycznym odcieniu dachówek. Coś mnie kręciło
w tej perfekcyjności. Ulice w większości jednopasmowe, ale mimo
to było pusto i mogliśmy pędzić po wąskiej, oczywiście idealnie
równej drodze.
Chciałyśmy rozstawić nasz kolorowy namiot u wybrzeży Morza
Północnego, ale kierowca wybił nam ten pomysł z głowy. Powiedział,
że przeziębimy się od wiatru, a morze wcale nie jest takie piękne
i nie różni się zbytnio od Bałtyku. Na potwierdzenie swoich słów
wybrał się z nami na najbliższą plażę. Zaparkowaliśmy auto
i weszliśmy na wzniesienie, żeby zobaczyć horyzont. Prawie urwało
nam głowy. Wiatr kłuł i szczypał. Nosy momentalnie zrobiły się
czerwone, podobnie jak zmarznięte uszy.
– Ma pan rację. Na pewno nie będziemy spać na plaży.
– Mieszkam w Ribe i mam tam dom z ogrodem. Możecie
rozstawić w nim namiot.
Jak dają, to bierz, jak biją, to uciekaj – tak mówią.
Zgodziłyśmy się pojechać z nim do miasta, lecz nie podjęłyśmy
jeszcze ostatecznej decyzji. Wiedziałyśmy, że w mieście jest postój
dla kamperów i chciałyśmy zapytać o zgodę na postawienie tam
namiotu. Zmierzaliśmy do Ribe, najstarszego miasta w Danii,
i wszystko wskazywało na to, że spędzimy tam cały wieczór.
Dojechaliśmy i niestety okazało się, że kampery są legalne, ale
namioty niekoniecznie. Tego się nie spodziewałyśmy. Nasz kierowca
178
wciąż był z nami i powtórzył swoją propozycję. Tym razem się
zgodziłyśmy. Mieszkał bardzo blisko centrum, w wąskim, ale
wysokim domku z piwnicą. Za domem znajdował się ogród – choć
to słowo może wywołać mylne wyobrażenie. Raczej przestrzeń
z trawą i jednym drzewem. Śmiem podejrzewać, że był to jedyny
nieskoszony trawnik w Danii albo po prostu w tym kraju dba się
tylko o to, co jest na widoku.
Chciałyśmy rozbić namiot, ale gospodarz nas powstrzymał.
Chwilę później wrócił z kosiarką i wykosił idealny prostokąt pod
nasz kolorowy dom. Długo się nam przyglądał, gdy ze wzorzystego
pokrowca wyciągnęłyśmy szalony tropik. Przeciskałyśmy metalowe
rurki przez materiał w grzybki, instrumenty i różowe kwiatki. Ten
namiot został wyprodukowany albo dla dzieci, albo dla miłośników
Lucy in the Sky with Diamonds, o której śpiewali Beatlesi. Na
pewno był oryginalny. Gdy nasz dom już stał, gospodarz życzył nam
spokojnego wieczoru i zniknął w swoim, by oddać się pracy. Ale
nam nie o spokój chodziło.
179
Skończyłyśmy przygodę z restauracją, a nie świętowałyśmy jeszcze
końca umowy. Ruszyłyśmy więc do centrum Ribe. Pod maleńkimi
domami stały zaparkowane rowery. Wszystkie budynki były
parterowe i przez okna dostrzegałam zawieszone we wnętrzu lampy
znanych projektantów. Dania przodowała w historii wzornictwa, a ja
jako świeżo upieczona studentka byłam wyczulona na takie
smaczki. Miasto zdawało się wioską z innej epoki. Poza drobnymi
nowoczesnymi akcentami czas się tam zatrzymał. Brukowane ulice
prowadziły od kapliczek do kościołów, a co kilka kroków trafiałyśmy
na ozdobne ławki.
180
W ramach świętowania udałyśmy się do baru – takiego
najmniejszego i prawdopodobnie najtańszego. Może się wydawać,
że to świadczące o zepsuciu i dziecinne postępowanie, ale
kupowanie piwa uznawałyśmy często za inwestycję w nowe
kontakty. W barach najłatwiej kogoś poznać i wbrew powszechnemu
twierdzeniu, że te znajomości są „słabe”, mogę powiedzieć, iż
z obskurnych pubów wyniosłam kilka wartościowych myśli. Przy
barze wystarczy krótkie spojrzenie, żeby mieć pretekst do
rozmowy. Łatwiej też się z takiej rozmowy wykręcić – wyjściem do
toalety lub zmianą rozmówcy. A kto zagada nieznajome w parku? W
muzeum? I jak w takim miejscu uciec od natręta? Poza tym nam
nie zależało na przyjaźni na całe lata, a raczej na dobrej zabawie
i poznaniu Duńczyków. Uwielbiałyśmy wypytywać mieszkańców, jak
im się żyje, jaki mają system edukacji. Przy obcokrajowcu łatwiej
się otworzyć i ponarzekać na to, co nam nie pasuje, a takie
rozmowy często klarują wymyślony, wyidealizowany obraz danego
państwa.
Nie czekałyśmy długo na towarzystwo. Szybko zostałyśmy
namierzone przez trzech młodzieńców. Szczerze mówiąc, trochę
mnie zaskakiwał fakt, że ktoś chce z nami rozmawiać, gdy
wokół zawsze prężyły się dziewczyny w obcisłych spodniach,
z podmalowanym okiem i na wysokich obcasach. My natomiast
miałyśmy na sobie jeansy – w moim przypadku te, które kupiłam
w Madrycie po kradzieży. Te same, które ubrudziłam pomidorami
i suszyłam suszarką w McDonaldzie. Do tego przeciwdeszczowa
czarna kurtka, rozciągnięty biały T-shirt z kiczowatym wzorem
i buty trekkingowe, w których pojechałam na Bałkany. Może tak
powstawało idealne sito odpychające tych, którzy nie byliby
181
najlepszym towarzystwem. Tamtych trzech akceptowało nas takimi,
jakie byłyśmy, i podobnie jak nam chodziło im tylko o to, by miło
spędzić wieczór.
Zaczęliśmy od kilku szotów w pierwszym barze, a potem
pobiegliśmy naprzeciwko, gdzie graliśmy w bilard. Tanecznym
krokiem przeszliśmy się po mieście i dotarliśmy do ich ulubionego
baru, w którym wybraliśmy piłkarzyki. Uwielbiam tę grę, więc
mogłam wykazać się swoimi umiejętnościami. Dużo rozmawialiśmy,
sporo śpiewaliśmy, ale najwięcej się śmialiśmy. Pamiętam imię tylko
jednego z nich. Jensen bez wątpienia był liderem tej paczki. To on
namówił resztę na wspólny tatuaż – Mario na łydce. Nasza
kameralna impreza, która zaskakująco rozciągnęła się na teren
całego Ribe, skończyła się o świcie. Gdy wracałyśmy, miałyśmy
nadzieję, że gospodarz nie jest rannym ptaszkiem i nie zobaczy, że
wieczorny spacer zakończył się tak późno.
Wskoczyłyśmy do namiotu, a nim usnęłam, poprosiłam
przyjaciółkę:
– Nastaw budzik na dziewiątą.
182
Obudziłam się. Magda wciąż słodko pochrapywała. Znalazłam jej
telefon i sprawdziłam godzinę. Dwunasta.
183
z dojenia krów i w domu zaczęło się pojawiać kupne mleko, które
dla mnie było nie do zniesienia. Nie mogłam się pogodzić ze
smakiem nabiału, sam zapach wywoływał u mnie odruch wymiotny.
Ale w podróży staram się nie wybrzydzać i brać to, co dostaję.
„Liczy się każda kaloria!” – zwykłyśmy powtarzać. Poza tym to
mleko wyjątkowo mi smakowało.
184
ze swoich wyobrażeń. O Thylejren nie wiedziałam nic, pierwszy raz
słyszałam tę nazwę i nie miałam pojęcia, czego się spodziewać.
185
Chłopcy pojechali, a my zostałyśmy tam same. Nie wiedziałyśmy, co
ze sobą zrobić, i wzrokiem szukałyśmy pomocy. Jednak nikt do nas
nie podchodził. Usiadłyśmy na ławce i patrzyłyśmy na ludzi. Jakaś
grupka otoczyła rozwieszony między drzewami hamak. Jeden
z mężczyzn mało energicznie, delikatnie uderzał w bębenek. Dźwięk
był niemal niesłyszalny, ale każdego zmuszał do rytmicznego
poruszania nogą. Stojąca obok niego dziewczyna miała na sobie
długą spódnicę i długą luźną bluzkę, która odkrywała jej ramiona.
Pod cienkim materiałem odznaczały się sterczące z zimna sutki, bo
pogoda była okropna. Mimo to wiele osób chodziło boso, nie
zważając na kałuże, błoto i chłód. Niektórzy pracowali – na
rozklekotanych taczkach wozili tajemnicze przedmioty. Inni
przybywali na ten dziwny teren na jeszcze bardziej dziwacznych
rowerach o grubych oponach.
186
Siedziałyśmy na ławce obok maleńkiego budynku i czekałyśmy
na rozwój wydarzeń. Chłopak z brodą, który wcześniej leżał na
hamaku i był w centrum zgromadzenia, wstał i ruszył w naszym
kierunku. „Wreszcie” – pomyślałam, bo to wykluczenie i niepewność
mnie wykańczały. Miał na sobie podarte lniane spodnie i koszulę,
które chyba kupuje się w Nepalu. Taką zapinaną z przodu na trzy
drewniane kołki. Szedł, kołysząc się na boki, a oczy miał tak
malutkie, że niemal niedostrzegalne. Zatrzymał się przede mną,
wyciągnął rękę i wręczył mi blanta z niecodziennym filtrem.
Nie wiem, czy była to kość mamuta czy słonia, czy innego
zwierzęcia, ale skusiłam się i zbliżyłam twardy filtr do ust. Dwa
pociągnięcia wystarczyły, bym uwierzyła, że ta kość ma magiczne
działanie. Nim zdążyłam ostrzec Magdę, żeby mniej łapczywie niż ja
zaciągała się dymem, ta już kasłała. Jeden blant zatrzymał nas na
tej ławce na dobrą godzinę.
187
historię z mamutem. Przyjechali turyści z aparatami i zrobili nam
zdjęcie, potraktowali nas jak mieszkanki. Chciałam, żeby to się
skończyło, ale nie dlatego, że było mi źle. Miałam ochotę wstać,
zapłacić za pobyt, rozstawić namiot i poznać tych ludzi. A w tamtej
chwili byłam w stanie tylko jeść. Otworzyłyśmy nasze plecaki
i pochłonęłyśmy wszystko, co w nich było. Pasztety sojowe,
paprykarze, makrelę w sosie pomidorowym. Zjadłyśmy cały chleb,
wszystkie bułki. W ciszy jadłyśmy jak szalone. Było w tym coś
zwierzęcego, niekontrolowanego, ale wszystko smakowało
wyśmienicie! Ryba z puszki mogłaby konkurować z najlepszymi
pastami, jakie zjadłam w życiu. Z pierogami mamy i z drożdżówką
babci, taką, która jest jeszcze ciepła i paruje. Zjadłyśmy calutkie
zapasy, nie zostało nic na kolację i na śniadanie.
188
zatopionych w cemencie, inne to były obrośnięte trawą metalowe
kontenery, kolejne zbudowano z pozbijanych starych desek. Część
mieszkańców zajmowała przyczepy kempingowe. Nie było w tym
żadnego porządku. Nie dostrzegłam tam n i c z duńskiego
uporządkowania, które zdążyłam poznać i polubić. Kolejny
nieskoszony trawnik potwierdzał moją teorię, że w tym kraju nie
dba się o to, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Prawdopodobnie
nie było w tym ani odrobiny prawdy, ale uśmiechnęłam się na tę
myśl.
– Słucham? – powiedziałam.
189
rozłożył ręce i lekko pochylony zaczął się cofać, robiąc malutkie
kroczki. Oznaczał drogę, którą pokonywał swoją taczką. Stałyśmy
tak długo, a on przepraszał i przepraszał, potem znów pokazywał
drogę, podjeżdżał taczką i znowu przepraszał. Słowo daję, ten
Rumcajs miał łzy w oczach. Zachowywał się, jakby zabronienie nam
nocowania w tym miejscu było najbardziej brutalną, najgorszą
rzeczą, jaką zrobił w życiu.
190
tam rzeczywiście było miło. Choć wystrój zapewne wystraszyłby
niejednego. Znalazłyśmy miejsce i usiadłyśmy obok dwóch
starszych hipisek. Wyglądały prawie identycznie. Miały piękne
opalone twarze z głębokimi zmarszczkami. Obie były chudziutkie
i jakby wysuszone, ale miło się na nie patrzyło. Długie siwe włosy
opadały im na nagie ramiona. Tylko tatuaże miały różne, lecz tak
samo fikuśne i zniszczone słońcem. Wydawało się, że ich ubrania
mają tyle lat, co właścicielki. Poniszczone, dziurawe, zszywane
w wielu miejscach, a mimo to piękne, niesamowicie piękne i takie…
prawdziwe. Nieoszukane, po prostu spełniające swoją funkcję
okrycia ciała i trzymania ciepła. Nie liczyły się tam żadne kroje czy
logo.
191
rumieńcem. – Zostałam tu dla niego, to była prawdziwa miłość
i najlepsza decyzja. – Teraz uśmiechnęła się szczerze.
192
chłopaka rozpromieniała się, a ja zobaczyłam uśmiech, od którego
ugięłyby się kolana niejednej dziewiętnastolatki. Spojrzałam na
Magdę – tym razem milczała, lecz wiedziałam, że także dostrzegła
jego urok. Nie było między nami zazdrości, przecież żadna z nas nie
liczyła na związek, a już na pewno nie na jednodniową przygodę.
Wiedziałyśmy, że kolejnego dnia wyjedziemy, najprawdopodobniej
bez pożegnania. Nasza fascynacja była zdrowa i stuprocentowo
dziewczęco-niewinna.
193
– Od dawna tu jesteś?
D w i e h i p i s k i d o ł ą c z y ł y d o n a s ze j r o z m o w y. S t a r s z a
opowiadała o tym, jak wychowuje swoje córki. Rodziła w latach
osiemdziesiątych w miejscu, gdzie się znajdowaliśmy. Kilkanaście
metrów od nas przyszły na świat jej dwie dziewczynki. Kiedy były
w wieku szkolnym, mieszkała razem z nimi w pobliskiej wiosce.
Towarzyszył jej ukochany mąż. Teraz – gdy dzieci są dorosłe –
wrócili do Thylejren i tu spędzają spokojną starość. Idylliczna wizja
nieco się rozmyła, kiedy dotarło do mnie, że ci wszyscy ludzie żyją
tam dzięki zasiłkom od państwa. Odrzuciłam myśli o pozostaniu
w Thylejren i pomyślałam, że życie bez pracy mi nie odpowiada.
Emil dostrzegł moje chwilowe zmartwienie i wcisnął mi w dłoń pięć
koron.
W s t a ł a m , p o d e s z ł a m d o b a r u , u d e r z y ł a m k raw ę d z i ą
metalowego krążka o blat, ale gdy barmanka odwróciła się w moją
stronę, uciekłam stamtąd. Wyszłam, trzaskając drzwiami, wbiegłam
w pobliskie zarośla, oparłam się o drzewo i zwymiotowałam. Nie
194
wiem, czy odruch wymiotny był spowodowany wcześniejszym
obżarstwem, upojeniem alkoholowym czy uświadomieniem sobie,
że ta utopia jest fikcją.
– Nastaw budzik.
195
Torunia. Kolejnym etapem miał być dojazd do Chojnic i to był ten
słodki moment, kiedy mogłam się zdrzemnąć. Zabrał nas bus
dostawczy z trzema siedzeniami z przodu. Zaraz po zatrzaśnięciu
drzwi moje powieki opadły i otwarły się dopiero, gdy na zewnątrz
królował poranek. Pierwsze, co zobaczyłam, to tablica drogowa
z napisem „GDAŃSK” i bimbająca na boki głowa Magdy. Wtedy
zrozumiałam, że w wielu sprawach mogę zaufać przyjaciółce, ale
nie w kwestii snu. Zasypiała tam, gdzie łapało ją zmęczenie. A teraz
byłyśmy w Danii i drugi raz obudziłyśmy się po dwunastej.
– Zostańmy tu jeszcze.
196
Walczyłyśmy ze swoimi sercami, które chciały nas tam
przytrzymać. Nie zjadłyśmy śniadania, ale skorzystałyśmy
z pryszniców, które oczywiście kosztowały pięć koron. Gdy
przyglądałam się w lustrze swojej wyjątkowo wypoczętej twarzy,
zobaczyłam coś nowego. Na mojej szyi wisiał srebrny krążek
przepleciony rzemykiem. Najwyraźniej nim usnęłam, zawiązałam
go, ale przez zmęczenie i jedno piwo za dużo koniec imprezy
całkowicie wypadł mi z głowy. Moneta zostanie na szyi na lata
i zawsze będzie mi przypominać o tej wyjątkowej przygodzie.
197
Tego dnia wreszcie miało się udać – miałyśmy zobaczyć
wymarzone Skagen. Przy najbardziej wysuniętym na północ cypelku
Danii można zobaczyć dokładną linię, stanowiącą granicę dwóch
mórz: Północnego i Bałtyckiego. Ich wody różnią się nie tylko
kolorem, ale też gęstością, przez co nie mieszają się. Fale obu
zbiorników zderzają się, tworząc ciągnącą się aż po horyzont białą
linię piany. Nie wiem, dlaczego chciałyśmy tam być, coś mnie
kręciło w fakcie, że moje ciało może znaleźć się w dwóch morzach
jednocześnie.
198
tylko białe muszelki. Bawiły nas te niby malutkie, ale ciekawe
różnice.
199
drzewami oraz jednym krzakiem. W dodatku „oaza” znajdowała się
zaraz obok chodnika, którym codziennie setki turystów
przechodziło, żeby zobaczyć znany nam już cypelek. Może było to
miejsce bezpieczniejsze, jeśli chodzi o renifery, ale na pewno
groził nam mandat. Ostatecznie przystałam na ten pomysł
i próbowałyśmy jak najskuteczniej zakamuflować się wśród liści.
Deszcz siekł namiot, który nie należał do nieprzemakalnych. Jego
pojedyncza cienka warstwa uświadomiła mi, że został stworzony
z myślą o dzieciach bawiących się w ogrodzie w ciepłe lato. Pewnie
dlatego był przeceniony – kosztował zaledwie piętnaście euro.
200
Magda, ale najwyraźniej we śnie nie czuła chłodu. Tym bardziej
nie chciałam jej zbudzić. Trwałam w bezruchu i w tym lęku
i niepewności byłam całkiem sama. No, może z reniferem.
201
– Chyba mam…
202
Do Malmö wjechałyśmy stylowo – w rajstopach w śnieżynki,
z namiotem w kwiatki. Nasze nietypowe postacie włóczące się po
ulicach nowoczesnego miasta rozchmurzyły tamtejsze niebo, bo po
raz pierwszy od kilku dni pojawiło się słońce.
203
inny. Bardziej jak wypasiony hotel albo apartamentowiec. Parter był
niezwykle przestronny, z dużą recepcją pośrodku. Podeszliśmy do
wind i wjechaliśmy na czwarte piętro. Każde z pięter miało inną
kolorystykę i oświetlenie, więc zatrzymywaliśmy się na każdym,
żeby się rozejrzeć. Kuba śmiał się w głos, widząc nasze
zainteresowanie jego luksusową codziennością. Na jego piętrze
znajdowała się pralnia i przestronna strefa odpoczynku. Taka
z kanapami, stolikami i dużym balkonem. Siedziało tam wielu
studentów, niektórzy z laptopami, a inni po prostu leżeli
i rozmawiali z kolegami. Wszystko było sterylnie czyste
i… kulturalne!
204
Zwiedzaliśmy Malmö, które przytłaczało mnie swoją surowością.
Brakowało tam rowerów i małych designerskich detali. Wszystko
było nowoczesne. Betonowe kloce i przeszklone biurowce sprawiały,
że czułam się jeszcze mniejsza. Na szczęście następnego dnia
pojechaliśmy pociągiem do Ystad, by poznać rodziców Kuby. Co za
cudowne spotkanie! Byli niesamowicie sympatyczni i zadowoleni, że
ich syn wreszcie ma koleżanki z Polski! Wypiliśmy polskie piwo,
zjedliśmy naleśniki zrobione po polsku i dużo rozmawialiśmy.
Zabraliśmy też psy na spacer i oglądaliśmy przepiękne stare
budynki w miasteczku. Ystad znacznie bardziej przypadło mi do
gustu niż Malmö. Było takie swojskie, kolorowe i malutkie. Aż nie
chciało się stamtąd wyjeżdżać.
205
206
W niniejszym oraz kolejnych rozdziałach, znajdują się fragmenty
wypowiedzi w języku rosyjskim. Wszystkie te fragmenty zostały
oznaczone kursywą i są zapisane zgodnie z tym, co usłyszała
autorka. Zapis został stworzony przez autorkę na podstawie
doświadczeń z podróży oraz notatek z pamiętnika. Nie jest to
poprawny, słownikowy zapis fonetyczny, a co za tym idzie mogą
w nim występować różnego rodzaju błędy (np. składniowe).
***
NA PRZEKÓR
207
Nie mam w zwyczaju mówić, że chciałabym coś zrobić. Jeśli
mam na coś ochotę, mówię o tym tak, jakby realizacja była
błahostką. Bez zbędnego zastanawiania się i analizowania. Jadę do
Rosji. Po prostu. Dłoń mamy opadła na stół. Była w szoku – z resztą
nie większym niż ja. Nie czekając na jej opinię, wystukałam
w telefonie numer przyjaciółki.
– Będzie śmiesznie?
– Jedziemy do Rosji!
208
Niepewność przyszła razem z kacem, gdy kolejnego poranka
sprawdziłyśmy ceny wiz i zaczęłyśmy analizować odległości w Rosji.
Miałyśmy pokonać szesnaście tysięcy kilometrów i pierwszy raz
w życiu załatwić wizy, które kosztowały wtedy ponad pięćset złotych
od osoby. Do tej pory pięćset złotych wystarczało nam na całe
podróżnicze wakacje i ta kwota wydawała się niebotycznie duża
i nieosiągalna. Do tego odległość. Szesnaście tysięcy kilometrów,
podczas gdy my miałyśmy tylko miesiąc. Jednak powiedziałam
A i musiałam powziąć kroki, by powiedzieć B.
209
niewygodnym łóżku wśród kilogramów notatek. Imponowała mi jej
miłość do nauki.
210
Spontanicznie założyłyśmy swoją „firmę” z koszulkami, która
została zamknięta, gdy tylko odnotowałyśmy pierwszy zysk.
211
Długo marzyłam o tym, żeby zatrzymać pierwsze rosyjskie auto
i wypowiedzieć kilka zdań po rosyjsku. W trakcie zajęć
z projektowania uczyłam się tego języka i alfabetu, więc co nieco
potrafiłam. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo przecież rosyjski
jest niemal identyczny jak język polski. Na dodatek obejrzałam
dużo rosyjskich filmów, słuchałam muzyki. Czułam się, jakby ta
mowa płynęła w mojej krwi.
– Wy nasze?
212
Zamaszystym gestem zaprosił nas do środka. Twarz mi zastygła
w dzikim uśmiechu. I wtedy kolega kierowcy postanowił do nas
zagadać. Mówił szybko i energicznie. Wymachiwał przy tym rękami.
Z jego ust leciało słowo za słowem, a ja nie zrozumiałam żadnego
z nich.
– Szto ty gawarisz?
213
To właśnie ci mężczyźni przez CB-radio pokłócili się z innym
rosyjskim kierowcą, którego na skrzyżowaniu zmusili do zabrania
nas na granicę łotewsko-rosyjską. Ten drugi wjechał ciężarówką na
czyjeś podwórko i nielegalnie zatankował pojazd. Chwilę po naszym
przyjeździe z dziury w murze wyłonił się duży wąż paliwowy.
Wschodni klimat był już wyraźnie wyczuwalny. W nocy dojechaliśmy
na granicę i rozbiłyśmy nowy pomarańczowy namiot na pobliskiej
polanie. Pierwszy dzień ważności naszej wizy przypadał na następny
poranek.
To był dla nas duży stres. Pierwszy raz miałyśmy wjechać do kraju,
do którego potrzebowałyśmy wiz. Nie wiedziałyśmy, czego się
spodziewać przy kontroli. Sznurek samochodów ciągnął się
w nieskończoność, a w tym wszystkim byłyśmy my – dwie
blondynki z plecakami, podróżujące pieszo. Oczy wszystkich były na
nas skupione. Zgrabnie przeskakiwałyśmy od bramki do bramki,
a na każdej z nich zatrzymywano nas na chwilę dłużej. Wreszcie
dotarłyśmy do tej najważniejszej, gdzie kazano nam wypełnić kartę
migracyjną. W okienku siedziała baba, bo trudno nazwać ją inaczej.
Dwieście kilo żywej wagi, ciemny wąs nad cienką wargą, włosy
obcięte na zapałkę i mina wściekłego mopsa. Rzuciła w moją stronę
rosyjską wiązankę, której nie sposób było zrozumieć.
Zmierzyła mnie wzrokiem. Góra, dół, góra, dół. Jej usta wygięły
się w jeszcze pokaźniejszy półksiężyc, oczy się zadumały
i ponownie otworzyła usta, tym razem pokazując braki w uzębieniu.
214
– Kak ty niet gawarisz, kak gawarisz.
215
Byłyśmy w Rosji. Zatrzymało się pierwsze auto, jadące do Moskwy.
Jedna podwózka i od razu sześćset kilometrów! Słyszałyśmy, że tak
wygląda autostop w Rosji, ale i tak byłyśmy zaskoczone. Minęła
n a s p i e r w s z a m a r s z r u t k a , k t ó ra w y d u s i ł a z e m n i e ł z ę
wzruszenia. Odwróciłam się i zobaczyłam, że Magda wilgotnymi
oczyma wpatruje się w lasy za oknem. Nasz wzrok się spotkał
i porozumiewawczo do siebie kiwnęłyśmy. Cholera, to się serio
udało.
216
Na tej stacji doszło do wyjątkowego spotkania. Wyszłam
z toalety i zobaczyłam, że Magda rozmawia z jakąś kobietą
o haczykowatym nosie. Miała na głowie kapelusz, a wokół szyi
owiniętą cieniutką, prześwitującą apaszkę. Jej oczy były duże,
podkrążone, zmęczone. Podeszłam, by się przywitać.
217
Problem z autostopem w Rosji polegał na tym, że nie pozwalano
nam tam tego stopa łapać. Każdy kierowca brał sobie za punkt
honoru znalezienie dla nas kolejnej podwózki i wypytywał przez CB-
radio, czy ktoś nie zmierza w stronę Władywostoku. Chętnych na
podrzucenie dwóch dziewcząt nie brakowało, ale nam brakowało już
sił. Był środek nocy, a nas przerzucano z kabiny do kabiny. Gdy
wysiadałyśmy z jednej ciężarówki, obok czekała kolejna. Nikt sobie
nic nie robił z naszych błagań, żeby przestać, a przecież jedyne,
o czym marzyłyśmy, to rozstawienie namiotu i przespanie kilku
godzin.
218
Grubo po północy udało nam się przerwać ten wykańczający
łańcuszek i uciec do pobliskiego lasku. Bez zbędnych ceregieli
w ubraniach położyłyśmy się w namiocie. To był dobry, lecz krótki
sen. Rano zbudziło nas szczekanie i powarkiwanie psów. Okazało
się, że w sennym amoku rozstawiłyśmy namiot w bardzo
zaśmieconym lesie, który widocznie przyciągał bezdomne sabaczki.
Zwierzęta krążyły wokół nas i wyjadały z plastikowych opakowań
resztki jedzenia. Zostałyśmy uwięzione w namiocie i czekałyśmy, aż
wreszcie opuszczą lasek, a my będziemy mogły bezpiecznie wyjść.
219
w internetowych obrazkach jest prawdy. Sam kierowca był
wyjątkowy. Miał spore braki w uzębieniu, kilka mocno zatartych,
nierównych tatuaży, srebrny łańcuch na szyi, złamany nos i dres
z trzema paskami.
220
Saszka był kochany. Najpierw trochę onieśmielony naszym
pochodzeniem i początkowym milczeniem. Po zaledwie trzech
dniach w Rosji nasze mózgi wciąż nie mogły dostosować się do
rosyjskiej mowy i szukały angielskich słówek. Języki rozwiązał
oczywiście alkohol, a jego podczas tej podróży niestety nie
brakowało.
221
brakuje. Tutaj złą sławę budują gabaryty auta. Jednak nie mam
pojęcia, dlaczego autostop ciężarówkowy wywołuje większe emocje
niż ten osobowy. Przecież to ciężarówka nie może zmienić trasy, nie
zjedzie do lasu, nie ukryje się. Ale wróćmy do Saszki. Mężczyzna
zaprowadził nas do stajanki, gdzie zapytał o prysznic. Zapłacił za
niego i już tu pojawiły się głosy sprzeciwu. Bezskuteczne.
222
butelki. Tuptałyśmy za nim, próbując dotrzymać mu kroku.
Weszliśmy do kabiny i Sasza zza fotela wyciągnął koniak Astana.
223
Raz dwa opróżniliśmy butelkę Astany, wyjątkowo obrzydliwego
ziołowego koniaku. Sasza przekazał nam bardzo istotną wiedzę, by
wódkę zagryzać, a nie zapijać.
Kabina Saszki była niewielka, miał tylko jedno łóżko, które nam
odstąpił. Sam spał na siedząco za kierownicą. Następnego dnia
obudziłyśmy się, gdy byliśmy już w dalszej drodze na wschód.
Saszka na nasz widok uśmiechnął się i podał nam telefony
z ładowarkami, które przed wyruszeniem w trasę odebrał ze
stajanki. Wujek Saszka, nasz pierwszy opiekun ze wschodu.
224
Kolejny dzień spędziliśmy razem. Od Saszy biło ciepło i wzbudzał
w nas ogromne pokłady sympatii. Podejrzewam, że gdybym
spotkała go w Polsce, w ciasnej uliczce po zmroku, zadrżałyby mi
kolana. Ale tutaj, widząc, ile jest w nim dobra, miałam ochotę
p r z y j a ź n i e p o c zo c h ra ć r e s z t k ę j e g o w ł o s ó w. Te g o d n i a
przekroczyliśmy granicę kontynentów i minęliśmy Ural. Europę
i Azję dzieli drewniana brama, którą wtedy jakimś cudem
przeoczyłyśmy. Na poprawę humoru nasz kierowca zatrzymał się
przy stojącej w taktycznym miejscu jadłodajni. Cała Syberia, od
Uralu aż po Władywostok, wygląda podobnie – długa wstęga drogi
otoczona lasami. Co pięćset kilometrów większe miasto, a co sto
kilometrów stajanka. Ciężko tam o atrakcje turystyczne, więc
mieszkańcy tworzą je sami. Na przykład zamykają niedźwiedzie
w klatkach lub wystawiają wypchane zwierzęta na poboczu. Akurat
tamta knajpa stała przy historycznym czołgu, co działało – wiele
mijających Ural osób decydowało się zatrzymać właśnie tam. Dla
nas to nie była zaskakująca ani porywająca rozrywka, lecz Sasza
nalegał, byśmy weszły na czołg. Drżącymi z braku alkoholu dłońmi
chwycił aparat i zrobił nam kilkanaście zdjęć. Każde kolejne było
bardziej rozmazane i na każdym kolejnym miałyśmy szersze
uśmiechy.
225
wyłożone śliską ceratą w święte mikołaje. Na barze ustawiono różne
smaki soków „dobryj napój”. Krzątały się tam kobiety w kwiecistych
czepkach i opinających ciało fartuchach. Na ścianach były
rozwieszone obrazy – od martwej natury z czerwonymi różami
w roli głównej aż po pejzaże z rozpędzonym stadem koni. Moim
faworytem był jednak Jezus w 3D, który unosił i opuszczał dłoń
w zależności od kąta patrzenia. Stały tam trzy stoły z ławami, na
których siedzieli mężczyźni z tak samo nonszalancko opuszczonymi
spodniami jak ci z poprzedniej stajanki. W rogu był kolejny stół,
a na nim przeróżne mięsne dania – panierowane kotlety, bitki
i udka kurczaka. Na tym samym stole stał telewizor, w którym jak
na ironię emitowano film o Hitlerze.
Ke l n e r ko - k u c h a r ko - b a r m a n k a p raw i e z a b i ł a m n i e
wzrokiem, gdy Sasza wspomniał, że nie jem mięsa. Próbowałam ją
udobruchać, cichutko szepcząc trzy słowa: kartoszki, chljeb i salat,
ale widocznie nie uznawała dań bezmięsnych za posiłek. Nagą
dłonią chwytała różne rodzaje mięsiw i pytała, czy to akurat mogę
jeść. Jakby świniak nie zaliczał się do mięs tak samo jak kurczak.
Wreszcie dostałam purée z masłem, chleb i szklankę słodkiej
herbaty. Wegetarianizm w Rosji nie należał do najprostszych,
podobnie jak trzymanie linii. Magda mogła najeść się tłustymi
golonkami, kotletami schabowymi i zupą szczi. Ja spędziłam
miesiąc, jedząc chleb z sosem chilli, ziemniaki, marchew
i sporadycznie jajka, o ile udało mi się dogadać ze sprzedawcą.
Rosjanie mają także problem z określeniem, co zalicza się do
mięsa, a co nie. Wprawdzie w Polsce też wielokrotnie słyszałam
pytanie, czy jem pasztet i rosołek, jakby te dwa dania nie powstały
z mięsa, jednak w Rosji to weszło na inny poziom. Często
226
kłamałam, że mam uczulenie na mięso, żeby oszczędzić sobie i im
tłumaczeń, czym jest wegetarianizm.
– U nas jest zupa.
– Ale pewnie na mięsie?
– Nie na mięsie, na kiełbasie.
– Kiełbasa to mięso.
Ostatnie zdanie wyprowadzało z równowagi te absolutnie
niefiligranowe panie, które tłumaczyły mi, że kiełbasa to kiełbasa, a
mięso to mięso. Najpierw myślałam, że to tylko pojedyncze
przypadki, lecz okazało się, że to powszechne twierdzenie. Tak że
kiełbasa to kiełbasa. Musiałam zostać przy ziemniakach.
Do posiłku często dodawano kieliszek wódki, na rozgrzanie
żołądka. Nie robiło większej różnicy, czy przyszliśmy na śniadanie,
obiad czy na kolację. Wódka, słodka herbata i cukierki zawsze stały
na stole. Wtedy też tak było, wysokoprocentowy alkohol rozgrzał
nam żołądki chwilę przed przyjęciem porcji tłustych ziemniaków z
masłem.
227
Przed nami były kolejne długie kilometry i kolejna noc w kabinie
Saszy. Porozumiewaliśmy się już swobodnie i same byłyśmy
w szoku, że tak szybko poczułyśmy rosyjską mowę. Rozmawialiśmy
o wszystkim, o życiu w Polsce i o sytuacji we Francji. Rosjanie
chętnie pytali nas o Holandię, która jawiła im się jako wylęgarnia
wszelkich nieprzyzwoitości i kraj, w którym seks uprawia się
w miejscu publicznym, geje i lesbijki stanowią większość i nikt nie
wierzy w Boga. Pytali, czy u nas jest wojna, skoro wojowniczy
Ukraińcy są naszymi sąsiadami. Wydawało się, że mają niewielkie
pojęcie o świecie. Nie mogłam ich za to winić czy wyśmiewać.
W każdej stacji telewizyjnej przemawiał Putin i pokazywano
drastyczne nagrania z Rosjanami ginącymi przy ukraińskiej granicy.
Mimo że przypuszczali, iż są oszukiwani, nie mieli pojęcia jak
bardzo. Wiele razy próbowałyśmy im pokazać informacje
z zagranicznych mediów, ale większość stron internetowych była
tam skutecznie blokowana.
228
229
Sasza nie lubił prezydenta. Jeszcze przed Uralem słyszałam
same pochwały na temat rządzącego, ale później nastroje się
zmieniły, podobnie jak jakość życia i ceny, a zabudowa stała się
skromniejsza. Wkroczyłyśmy do biednej Rosji, tej azjatyckiej,
i słyszałyśmy historie, od których włos się jeżył na głowie. Kilka lat
wcześniej Saszka przejeżdżał przez Ural podczas swojej stałej trasy
do Krasnojarska. Ale tego dnia niespodziewanie spadł śnieg. Opady
były tak intensywne, że zatrzymał się przy najbliższej stajance
i… tam został. Podobnie jak wielu innych kierowców utknął w górach
bez wody, jedzenia i ogrzewania. Nasłuchiwali w radiu słów Putina,
który zapewniał, że na Ural zostały wysłane służby ratunkowe. Ale
nikt do nich nie dotarł, zostali tam sami. Przez cztery dni Sasza
gościł w swojej maleńkiej kabinie pięcioosobową rodzinę, którą
wykarmił swymi zapasami. Na kuchence gazowej topili śnieg
i gotowali kaszę. Żadna pomoc nie dotarła. Trudno sobie wyobrazić,
jaki los spotkałby tamtą rodzinę, gdyby nie mieli tyle szczęścia i nie
spotkali Saszy. Kiedy to opowiadał, oczy miał pełne łez, a wargi mu
drżały. Wtedy przyjrzałam się jego spracowanym, żylastym
dłoniom. Jego zmarszczkom, których było zdecydowanie zbyt wiele
na ten wiek. Jego zniszczonym zębom i wykrzywionym
nadgarstkom. Co chwilę wyginał obolałe plecy, by poczuć odrobinę
ulgi.
230
tak samo niziutkie, okrągłe, pulchne i zarumienione, z długimi
siwymi włosami ukrytymi pod chustą. Przyglądałam się dzieciom
bawiącym się samotnie przy bagnach albo pracującym i noszącym
drewno na opał. W rosyjskiej uprzejmości tkwiło mnóstwo
cierpienia, wyrzeczeń i trudów. A może właśnie to sprawiło, że
mieszkańcy Syberii są najbardziej gościnnymi i pomocnymi ludźmi,
jakich spotkałam. Absurdalny wydaje się fakt, że to przed nimi
ostrzegano mnie najczęściej.
231
Kolejna noc wyglądała podobnie. Dołączył do nas kolega Saszy.
Wania, podobnie jak jego przyjaciel, pił wódkę ze szklanki, więc
szybko skończył się zapas Astany. Razem z Saszą ruszyliśmy na
misję. W ciemnościach pośród bezkresnej Syberii znaleźliśmy budę,
coś jakby mały garaż zbudowany z blachy. Sasza poklepał każdą
ścianę. Przestał dopiero, gdy z wnętrza zaczęły dochodzić oburzone
jęki i ciężkie kroki. Blaszane drzwi otworzył otyły Mongoł.
– Szto?
232
Po trzech wspólnych dniach z Saszą nadszedł czas rozstania.
Nie obyło się bez prezentów. Magda otrzymała okulary
z kryształkiem marki Ballantine’s oraz koszulkę z trzema paskami.
Dla mnie była czapka z daszkiem z logo BMW i łańcuch na
nadgarstek, taki, jaki na szyi nosił Sasza. Do tego jego zdjęcie
paszportowe. Żegnaliśmy się ze łzami w oczach. Saszka był naszym
dobrym wujkiem, a ja zawsze będę się uśmiechać, widząc jego
bandycką twarz w portfelu Magdy.
233
Radiowóz się zatrzymał. W środku był tylko jeden policjant.
Powoli opuścił szybę na korbkę. Powiedział coś bardzo szybko,
a stres sprawił, że nie zrozumiałam ani słowa.
234
Zdanie „dawajcie, dziewczonki, pajdzim buchać” towarzyszyło
nam od samego początku. Rosjanie chętnie zapraszali nas na
wszelkiego rodzaju alkohole i nie przyjmowali odmowy. Po tygodniu
w Rosji miałyśmy dość. Doskwierało nam też spanie w kabinach,
marzyłyśmy o takim zwyczajnym, niewygodnym spędzeniu nocy
w namiocie. Tęskniłyśmy za swobodnym plotkowaniem, bo nasz
słowiański język nie gwarantował anonimowości.
235
– Dziewczonki, tu jest toaleta. Umyjcie się, zjedzcie coś. Ja idę
do restauracji, jak wrócę, przygotuję wam łóżko na górze. Jutro
jadę dalej do Irkucka. Prześpijcie się.
236
potrzebą mnie stresowało, bo nie wiedziałam, na jakie warunki
trafię. Zdarzały się toalety grupowe, w których w jednym rzędzie
znajdowało się kilka dziur. Ludzie kucali obok siebie i w zasadzie
mogliby trzymać się za ręce. Gdy do nich wchodziłam, w oczach
miałam śmierć. Spróchniałe deski odsłaniały głębokie dziury
wykopane w ziemi, wypełnione ludzkimi odchodami. Rosyjskie
wychodki były naszym małym przekleństwem, przez nie
doceniłyśmy nawet woodstockowe toi toie.
Jura wyciągnął ogromną butelkę rumu. Coś było nie tak z tymi
wschodnimi pojemnościami: kiedyś poprosiłyśmy o dwa piwa,
dostałyśmy dwie dwulitrowe butelki, Sasza pił wódkę ze szklanki,
a teraz „ciut, ciut” okazało się pokaźną butlą z brązowym płynem.
237
Niezgrabnie zeskoczyłyśmy z łóżka i zaczęłyśmy szukać
odpowiedniej „zakuski” – jak uczył nas wujek Saszka. W plecakowej
otchłani znalazłyśmy trochę sera, krakersów i herbatników. Jura
zbudował mały stolik i po chwili nasza nie domówka, a kabinówka
była gotowa do rozpoczęcia. Uderzył spodem butelki o kolano,
potem o łokieć, o ramię i na końcu energicznie strzelił płaską dłonią
w dno. Otworzył bez zdejmowania banderoli, więc alkohol przelewał
się po resztkach papierka. Wypełnił kieliszki, które wyjątkowo były
standardowej pojemności, i wznieśliśmy toast:
238
odpuszczać. Nie miałyśmy wyjścia – rozmawialiśmy i śmialiśmy się.
Z każdym wypowiedzianym zdaniem uczyłyśmy się nowych zwrotów
po rosyjsku. Było z tego wiele korzyści, ale wolałybyśmy popijać
wodę.
– Jeszcze Miszki nie było – rzuciła bez kontekstu Magda. Jej celem
było poznanie osób o najbardziej rosyjskich imionach. – I ogórka
małosolnego bym zjadła.
Rozmowy przy łapaniu stopa zazwyczaj tak wyglądały.
Wyrzucałyśmy z siebie spontaniczne myśli, które czasem prowadziły
do kłótni, ale byłyśmy wyjątkowo zgranym duetem. W zasadzie
pamiętam tylko jedną kłótnię, która rozpętała się między nami
podczas pierwszej podróży i dotyczyła potrzeby fizjologicznej.
Krzyczałyśmy na siebie jak opętane, dopóki nie dotarło do nas, jak
głupi jest powód sprzeczki. Oczywiście często się nawzajem
irytowałyśmy, żadna nie była święta, ale dzielnie znosiłyśmy swoje
humorki.
239
Zatrzymała się ciężarówka, co nie było zaskoczeniem, bo od
dnia, w którym przekroczyłyśmy granicę, nie jechałyśmy niczym
innym. W kabinie leciała bardzo głośna rosyjska muzyka,
a kierowca poruszał głową w tym samym rytmie w przód i w tył.
Miał na sobie rozciągnięty biały podkoszulek, srebrny łańcuch na
szyi i okulary pilotki. Piękny widok. Wsiadłyśmy.
240
sądziłyśmy, że tę niewidzialność zapragniemy włączyć, gdy
będziemy tylko we dwie.
241
stolikami i błyszczącym barem. Toalety oczywiście nie było, ale już
przywykłyśmy, że nawet przy hotelach stoją wychodki.
Zamówiłyśmy napój, podłączyłyśmy telefony oraz aparat do prądu
i czekałyśmy przy najmniej rzucającym się w oczy stoliku, aż
wyschną nam włosy. Na każdego patrzyłyśmy z byka, wzrokiem
podejrzliwego człowieka. Po raz pierwszy starałyśmy się wyglądać
nieciekawie i sprawiać wrażenie osób niechętnych wobec innych,
zamkniętych i niezbyt wesołych. Nosy miałyśmy spuszczone na
kwintę, a usta wykrzywione w grymasie. To był ogromny wysiłek!
Niełatwo się nie uśmiechać, gdy jest się blisko celu, gdy wszystko
idzie po naszej myśli, kiedy spełnia się swoje marzenie! Ale udało
się – nikt nie podszedł. Po cichutku wymknęłyśmy się ze stacji
i zrobiłyśmy to, czego od dawna nie musiałyśmy robić –
poszukałyśmy miejsca na namiot.
242
zabrzmiał jak żart, ale tak naprawdę liczyłam, że Magda podłapie tę
ideę:
– Kto ti? – zapytał. Nie wiem, skąd to się bierze, ale Rosjanie
mają zabawną tendencję do zadawania tak krótkich pytań. Kto ti?
Szto wy? Kak wy? Atkuda wy? W połączeniu z posturą wielu z nich
brzmi to komicznie.
243
głównej trasie prowadzącej do Irkucka. Trawa wokół była tak samo
wysoka, a teren podmokły. Na horyzoncie widziałyśmy ciemny pas
lasu. Pomyślałyśmy, że w lesie łatwo o niewielką polankę na mały
namiot.
244
chłopakom za pomoc. Podeszłyśmy do auta, zapukałyśmy w szybę
i rzuciłyśmy:
245
nogę. Brama uchyliła się i w szparze pojawiła się ręka czekająca na
butelkę. Iger podał pojemnik wraz ze zwiniętym w rulon
banknotem. Chwilę później ręka znów się pokazała, tym razem
z wypełnioną butelką. W środku kołysała się niewielka ilość
samogonu. Ta objętość cieszyła nas bardziej niż cokolwiek innego.
Starczało na dwa małe łyki dla każdego.
246
Łapałyśmy stopa na trasie prowadzącej na wyspę Chużyr. Podszedł
do nas jakiś facet. Był dość, hm, nietypowy. Wychudzony
i zgarbiony. Miał na sobie białą koszulę z długim rękawem, uszytą
z jakiegoś sztucznego, śliskiego i lśniącego materiału. Spodnie też
miał niby eleganckie, czarne. Na stopach klapki, a na głowie czapkę
z daszkiem. Jego oczy były zapadnięte, ale najbardziej
zapamiętałam to, że miał tylko dwa zęby – górne kły. Stanął obok
nas i nie odezwał się słowem. Sterczał tak i z otwartą buzią
247
wpatrywał się w nasze twarze. Obecność mężczyzny nie pomagała
w zatrzymaniu auta, bo jego odbiegająca od „normy” aparycja nie
wzbudzała zaufania. Samochody mijały nas jeden po drugim.
Zabrałyśmy plecaki i odeszłyśmy kawałek dalej, ale mężczyzna
zrobił to samo. Przeniósł się za nami i stanął obok.
– Niet, spasiba.
248
Zabrałyśmy plecaki i biegiem ruszyłyśmy w stronę Chużyru.
Mężczyzna szedł za nami przyspieszonym krokiem, aż wreszcie
zobaczyłam, że ktoś zareagował na wyciągnięty w biegu kciuk,
i kawałek przed nami stanęła marszrutka. Biegłam co tchu.
Przyciemnione szyby nie pozwoliły mi zajrzeć do wnętrza. Otworzyły
się drzwi i to, co zobaczyłam, było dość zaskakujące. W środku
siedzieli sami Mongołowie. Jeden obok drugiego, każdy w garniturze
i pod krawatem, z neseserkiem na kolanach. Słowo daję, byli
identyczni. Twarze mieli urocze, okrąglutkie i pulchne. Oczy
praktycznie niewidoczne, a jednak wiedziałam, że wszystkie są
skierowane w moją stronę.
249
zbierałam je od pasażerów, trafiłam na przednie siedzenie i dopiero
wtedy zorientowałam się, że w busie jest jedna kobieta. Starsza
pani w chuście. Usiadłam obok niej. Złapała mnie za rękę i tak
jechałyśmy. Ściskając dłoń staruszki, autobusem pełnym
mongolskich biznesmenów przemierzałam Syberię. Pokochałam tę
chwilę.
– Do centrum.
250
Już sama droga do niego była zaskakująca, bo właściwie jej
nie było. Przemierzaliśmy wertepy, przekraczaliśmy koleiny
i kierowaliśmy się tylko i wyłącznie za innymi autami. Odnalezienie
miasta nie było jedynym problemem, bo wewnątrz tej wiejskiej
metropolii nie było nawet grama asfaltu.
– To chyba tu.
251
rozłożyłyśmy plandekę, a na niej ułożyłyśmy pokrojone sery, chleb
i wszystkie inne dobra, które udało nam się kupić. Włożyłam
skarpety zrobione na drutach przez babcię i grzałam stopy przy
o g n i s k u . B y ł o p i ę k n i e , n i e p o t r z e b o w a ł y ś m y r o z m ó w.
Rozkoszowałyśmy się swoim małym zwycięstwem. Do ogniska
wrzuciłyśmy ziemniaki.
252
sprzedawały najsmaczniejsze kartoszki i to właśnie te kartoszki
miałam zaraz spożyć.
Gdy jadłyśmy, usłyszałyśmy za sobą głos. Podskoczyłyśmy jak
oparzone. Nie spodziewałyśmy się towarzystwa. Chwyciłam długą
płonącą gałąź i skierowałam ją w ciemność. W sumie ucieszył mnie
fakt, że moja ręka miała do niej bliżej niż do telefonu czy latarki.
– Zdrastwujcie – usłyszałyśmy dźwięczny kobiecy głos.
Zbliżyła się do nas i ujrzałyśmy jej długie, lekko siwe włosy.
Uśmiechała się w trochę przerażający, ale uprzejmy sposób. Trochę
w stylu nachalnej hostessy sklepowej. Pozwoliłyśmy jej usiąść obok
siebie. Takich nagłych i niespodziewanych spotkań się nie odrzuca.
253
Kobieta była bosa. Nosiła długą kraciastą koszulę, a na głowie
przewiązany miała sznurek splątany w warkocz. Wyglądała jak
wyrwana z musicalu Hair. Była piękna, niesamowicie naturalna,
promieniała dobrą energią. Nie pamiętam jej imienia, ale nie
zapomnę jej ciągle zmrużonych oczu, które najprawdopodobniej
przywykły do tego stanu przez zbyt częste wpatrywanie się
w słońce. Poczęstowała się surową marchwią i odrobiną ziemniaka.
Jej dieta był nietypowa jak nasze spotkanie, bo jadła tylko surowe
warzywa i owoce. To znaczy starała się, bo kartoszki pokonały
nawet jej silną wolę. Deszcz przegonił nas do wnętrza namiotu,
więc nagle we trzy siedziałyśmy w pomarańczowym domku. Kobieta
zmyła się, gdy tylko przestało padać. Jej obecność w tym miejscu
nie była przypadkowa. Od kilku lat mieszkała nad Bajkałem.
Kolejnego dnia dowiedziałyśmy się, że nie ona jedyna.
254
– Da! Spasiba! Moment! – odkrzyknęłam głośno, by usłyszeli
i żeby sprawić wrażenie, że wcale nie jestem zaskoczona ich
obecnością. – Magda, tu ktoś mieszka!
255
ogromne wrażenie – znajdowały się tam garnki, patelnie,
mieszadła, szklanki i dzbanki.
256
Każde z nas wylało kilka kropel herbaty pod siebie, żeby
i Burchan mógł się napić. Podobała mi się jego tajemnicza
obecność, dzięki której każdy dreszcz nabierał nowego znaczenia,
a każda wolno stąpająca krowa stawała się magicznym
stworzeniem. Burchan był naszym piątym towarzyszem.
257
myłyśmy tylko piaskiem i lodowatą bajkalską wodą. Tę wodę też
gotowaliśmy i piliśmy. Jako że nie miała minerałów, szybko
pozbawiła Żorę zęba, gdy uderzył w swój kieł, grając na wargowce.
Gotowałyśmy na specjalnej konstrukcji z kamienia, dużego drąga,
druta i czajnika. Drewno na opał zdobywało się, używając dwóch
kamieni związanych grubym sznurem. Trzeba było sprawnie
podrzucić, żeby konstrukcja owinęła się wokół wyższych gałęzi, bo
las na Olchonie był bardzo przerzedzony i na wysokości dostępnej
człowiekowi nie pozostały nawet pojedyncze gałązki. To podrzucanie
kiepsko nam wychodziło, więc tym zajmowali się nasi znajomi.
Pisuar został zamieniony w damsko-męską toaletę poprzez dodanie
dolnej ścianki z plandeki. Tym samym zostałyśmy oficjalnie częścią
obozu.
258
nich nauczyć wielu obozowych trików. Poznawałyśmy nowe sposoby
na rozpalenie ogniska, uczyli nas rozróżniać dźwięki ptaków
i konstelacje gwiazd. Przez te siedem dni nie chwyciłyśmy telefonów
ani na chwilę, nie zatęskniłyśmy też za internetem. Nad Bajkałem
odnalazłyśmy swoją dzikość i przygodę inspirowaną Cast Awayem.
Czułyśmy się jak Bear Grylls, jak ludzie na stałe połączeni z naturą
i żyjący z nią w zgodzie.
259
Moją uwagę przykuła biegająca przy brzegu dziewczynka. Tańczyła,
kręciła się z zamkniętymi oczami i uniesioną ku górze głową. Co
jakiś czas robiła niemal idealną gwiazdę, po czym kładła się na
ziemi i patrzyła w niebo. Ale najczęściej kucała i brała w obie dłonie
piasek. Zbliżała go do twarzy, po czym delikatnie dmuchała. Po
chwili zanurzała w nim zwilżony śliną palec i unosiła go wysoko do
słońca. Podeszłam do niej, ale nie zareagowała na moją obecność.
Nadal oddawała się dziwnemu zajęciu. Znajdowałam się tak blisko,
że byłam w stanie dostrzec wszystkie drobiny piasku w jej
złożonych w koszyczek dłoniach. Spojrzała na mnie i się
uśmiechnęła. Zanurzyła palec i pokazała mi swoje odkrycie –
intensywnie zielona drobina, która mieniła się kolorami, gdy
wystawiono ją na słońce. Zrobiłam to samo co ona. Nabrałam
piasku i zaczęłam delikatnie dmuchać. Z każdym ruchem pojawiały
się nowe kolory, jak małe diamenciki. Tak zwyczajna czynność, tak
prosta przyjemność, a nigdy wcześniej tego nie spróbowałam.
260
– Kim ona jest? – zapytałam Tolę, który akurat podsmażał na
ogniu cebulkę. Usiadłam obok niego.
261
Niedaleko obozowała rosyjska rodzina z pięcioletnim synem.
Chłopiec miał długie do pasa dredy. Pierwszy raz widziałam dziecko
z taką fryzurą, ale muszę przyznać, że wyglądał wyjątkowo uroczo
i… jakoś tak filmowo. Często do nas przychodził, siadał na ławeczce
i w ciszy jadł z nami posiłek. Niewiele mówił. Nie wiem, czy był
zestresowany naszą obecnością, czy po prostu nieśmiały. To on
spędzał najwięcej czasu z Bajkalską Dziewczynką, która od niego
nie uciekała. Razem spacerowali. Wydawało mi się, że dziewczynka
tłumaczy mu wszystko, co ich otacza. W tym dziecku i w tym
widoku było coś magicznego. Stali się nierozłączni. Rozbierali się do
naga i wbiegali do zimnej jak lód wody. Śmiali się przy tym
wniebogłosy. Rodzice chłopca czasem wychodzili z lasu. Oboje mieli
dredy sięgające aż za nagie pośladki. Nie przejmowali się ubraniami
i do brzegu zawsze zbliżali się, pokazując swoje ciała. Nie zwracali
uwagi na patrzących na nich zgorszonych turystów, którym zdarzało
się spacerować dość daleko, by do nas dotrzeć. Mimo że nie czułam
się gotowa na nagość w miejscu publicznym i trochę mnie
zawstydzali, było w tym coś niesamowicie pięknego. Z rumieńcem
spoglądałam na parę trzymających się za ręce rodziców
z dzieckiem. Nie mieli przed sobą i przed nami nic do ukrycia. Byli
idealni, choć tak niedoskonali. Zastanawiałam się, czy kiedyś
wreszcie poczuję, że ciało to nie powód do wstydu. Przecież
wszyscy jesteśmy tacy sami. W ich postawie nie było niczego
wulgarnego. Biły od nich prawda, miłość, tolerancja i szczęście.
Zazdrościłam im autentyczności.
262
Pewnego dnia pomogliśmy im zbudować ogromne tipi. Mężczyzna
miał na biodrach przepaskę, za co byłam mu wdzięczna, bo wciąż
nie przywykłam do widoku męskich genitaliów – zwłaszcza
w trakcie budowy domu. Tipi miało być ich domem na długie
263
miesiące. Całymi dniami przygotowywali ogromne pale i zszywali
wielką płachtę materiału. Wcześniej nawet nie zastanawiałam się,
jak trudne musi być postawienie tak wysokiego namiotu.
Wspólnymi siłami podnosiliśmy drewno i wbijaliśmy je pod skosem,
głęboko w suchy piach. Mężczyzna wszystkiemu przewodził
i koordynował nasze ruchy. Wspinał się po palach niczym małpka
i wiązał ze sobą kolejne elementy konstrukcji. Po dwóch godzinach
intensywnej pracy stał szkielet. Z dumą patrzyliśmy na efekt.
Pozostało jedynie nałożenie płachty. Chwilę później tipi było gotowe.
I było cudowne. Mnóstwo przestrzeni w środku, wzorzysty materiał,
wewnątrz można było poczuć się jak w powiększonej bazie z koców,
które budowało się w dzieciństwie. Jednak nie zabawiliśmy tam
długo. Wyszliśmy i zostawiliśmy rodzinę w ich nowym domostwie.
264
Nie wiem, czy tkwiła w tym choć odrobina prawdy, bo nigdy
nie widziałam butelki wódki, na której dnie nie zostałaby ani jedna
kropla, jednak w tamtym momencie takie wyjaśnienie nam
wystarczało. Wódkę zapijaliśmy herbatą z konfiturą, którą
przywiozłyśmy, albo zagryzaliśmy ogórkami małosolnymi. Przed
każdym toastem przechylaliśmy kieliszki i pozwalaliśmy Burchanowi
pić z nami. Jednak gdy wódka się kończyła, Tola i Żora mieli inny
sposób: moczyli palec w kieliszku i przykładali go do ciepłych
kamieni wokół ogniska.
– Burchan ma dość.
Syczący płyn informował o kolejnym toaście. Edu kiepsko
radził sobie z alkoholem, ale był skory do kupowania kolejnych
butelek. Pewnego popołudnia poszedł do miasta sam, a wrócił
kolejnego dnia o poranku. Wszedł do naszego namiotu i pomachał
nam przed twarzami opróżnioną do połowy butelką. Jak twierdził,
w Rosji butelka jest przepustką na najdziksze imprezy. Kiedy wracał
do obozu, został wciągnięty w alkoholowy wir, a następnie wypluty
na piasek o poranku – w nie najlepszym stanie.
265
Po okolicy rozniosła się wieść o dwóch Polkach, które przyjechały
nad Bajkał autostopem. Mogłyśmy się tam poczuć jak
najprawdziwsze gwiazdy. Kiedyś do naszego ogniska podeszło
dwóch młodych Rosjan w eleganckich dresach.
266
Chłopaki spojrzeli po sobie i uciekli spłoszeni. Takich przygód było
znacznie więcej. Odnalazł nas kiedyś Josza, który marzył
o spędzeniu z nami wieczora. To był młody autostopowicz, nasłuchał
się o nas niestworzonych historii. Zgodziłyśmy się i niczym córki
zostałyśmy przez Tolę i Żorę oddelegowane na imprezę poza
domem. Josza chwycił nas za dłonie i biegliśmy po plaży, śmiejąc
się i sapiąc ze zmęczenia. Wtedy spojrzał w górę i powiedział „stop”.
Zatrzymaliśmy się i zobaczyliśmy coś nie do opisania. Padliśmy na
plecy i patrzyliśmy na gwiazdy. Nigdy wcześniej nie widziałam tak
wielu świetlistych kropek. Zdawało się, że na niebie więcej jest bieli
niż czerni. Jedna obok drugiej, jedna na drugiej, poprzecinane
jasnymi smugami. Konstelacje były podane jak na tacy. Widzieliśmy
Pas Oriona, Wielką Niedźwiedzicę, ale też ogrom gwiazd, o których
istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia. To było najpiękniejsze, co
widziałam w życiu. Syberia to idealne miejsce do obserwowania
gwiazd, bo wokół nie ma dużych miast, małych miasteczek czy
oświetlonych latarniami autostrad. Niebo jest czarne i wszystko
spowija ciemność. Nienagladnaja.
267
nic wspólnego ze znaną nam rodziną z tipi. Josza nas przedstawił
i poszedł na słówko z – jak się domyślałyśmy – głową rodziny.
Wrócił uradowany, trzymając pięciolitrowy baniak.
268
płaczem. Adrian przyglądał nam się z zaciekawieniem. Ściskaliśmy
się bardzo długo i nie mogliśmy wypuścić z objęć. Nie chciałam ich
tak zostawiać. Czułam, że już nigdy się nie zobaczymy, że to nasze
ostatnie wspólne chwile. Adrian zrobił nam pożegnalne zdjęcie
z flagą Polski i odeszłyśmy, kilka razy oglądając się za siebie.
Widziałyśmy, jak płaczą. Jest coś poruszającego w płaczu
mężczyzn, kiedy się tego nie wstydzą. Płakali, otwarcie dając upust
emocjom. Ten płacz był tak prawdziwy, że wydawał się nierealny.
Na moich policzkach łza goniła łzę.
269
– Wy jeszcze tutaj? – zapytał Żora, a my postanowiłyśmy
jeszcze nie opuszczać Bajkału. Musieliśmy jednak znaleźć nowe
miejsce na obóz.
270
Powrót znad Bajkału rozpoczął się od tego, że przywaliłam
parasolką w marszrutkę i złamałam przedmiot w pół. Huk był
ogromny, ale kierowca machnął na to ręką i nawet nie sprawdził,
czy spowodowałam jakieś szkody. Gdy Bóg rozdawał koordynację
ruchową, ja potykałam się w kolejce po głupie szczęście. Ta
nieszczęsna marszrutka za kilkanaście rubli dowiozła nas do portu,
a darmowy prom przerzucił nas na stały ląd. Wracałyśmy do
autostopowania.
271
również łapali okazję. Kierowca autobusu chwycił się za głowę
i znowu się zatrzymał. Dziewczyna wcisnęła głowę do środka
i powiedziała:
272
Droga powrotna była zupełnie inna, mimo że pokonywałyśmy tę
samą trasę. Tym razem jednak wjeżdżałyśmy do dużych miast.
Zostałyśmy na dwie noce w Irkucku, a tam zasmakowałyśmy
luksusu, jakim był dostęp do pralki i ciepłej wody. Po tygodniu nad
Bajkałem czułyśmy się jak dzikuski. Zwiedziłyśmy Krasnojarsk
i stolicę Syberii – Nowosybirsk. To ostatnie miasto tak nas
zniechęciło swoją surowością, że uciekłyśmy z niego po godzinie.
Byłyśmy zdania, że żadne muzeum i miasto nie nauczy nas historii
i kultury Rosji jak sami Rosjanie. Miasta były interesujące, ale to
trasa, kierowcy i nocowanie w lesie dawało nam najwięcej
satysfakcji. Było dawką adrenaliny, której potrzebowałyśmy, i żywą
lekcją historii, bez propagandy. Mogłyśmy poznać trudy
codziennego życia, odmienne spojrzenia na różne kwestie,
prawdziwe podejście do polityki. Mogłyśmy poznać takich zwykłych,
prostych ludzi, przed którymi nas ostrzegano. Chciałyśmy się dzielić
wspomnieniami związanymi z ludźmi, a nie zdjęciami zabytków. To
o poznanych osobach pisałyśmy w pamiętniczku.
273
Nie obyło się bez żenujących sytuacji. Ciężarówką wjechaliśmy
na stację benzynową. Wysiadłam, żeby skorzystać z toalety. Po
powrocie szybko wskoczyłam do kabiny. Obok wejścia stał
mężczyzna w kamizelce. Pomyślałam, że to pracownik stacji,
i zdążyłam się poirytować, że patrzy na mnie w taki sposób. Już
wcześniej spotkałam się z dwuznacznymi komentarzami, gdy ktoś
widział, jak wchodzę do ciężarówki, ale ten facet po prostu pożerał
mnie wzrokiem. Był zaskoczony i jakby zniesmaczony. Trzasnęłam
drzwiami i się rozsiadłam. Chciałam chwycić pamiętnik, ale nie było
go w miejscu, gdzie go zostawiłam. W zasadzie blat też był
inny. I inna była kierownica. I koc na łóżku. Szczerze mówiąc,
marka auta też nie była ta sama co wcześniej. Wychyliłam się.
i w sąsiedniej kabinie zobaczyłam Magdalenę. Z rozdziawioną buzią
przyglądała się, jak ja na totalnym pewniaku wchodzę do innej
ciężarówki. Gdyby jeszcze były podobne, można by ten błąd
zrozumieć, ale jedna była biała, a druga granatowa. Wyskoczyłam
z kabiny i przeprosiłam nie pracownika stacji, a właściciela pojazdu.
274
były tylko chleb, sałatka i purée ziemniaczane. Brakowało mi
czegoś, co dałoby mi więcej energii. Proste rozwiązanie przyszło tak
późno, że aż się zawstydziłam.
– Jaj-ca – powtórzyłam.
275
Swoje pięć groszy dorzuciła Magda:
276
kapelusz po moim dziadku, więc przez te dwa dni nie ściągał go
z głowy. Ten kapelusz był dla mnie bardzo ważny i nie lubiłam, gdy
ktoś go zakładał, ale Ilhamowi ufałam i on nam najwidoczniej też.
Podczas jednego z postojów pozwolił nam wsiąść za kierownicę
swojej ciężarówki. Mimo że maszyna ledwo drgnęła, czułam się jak
prawdziwy rajdowiec i uznaję to za swoją pierwszą jazdę
samochodem ciężarowym. Ilhamowi tak bardzo podobał się nasz
entuzjazm do muzyki, że kupił nam nową „flaszkę” z muzyką. Tym
razem nie mam na myśli alkoholu, ale pendrive. W Rosji w ten
sposób handluje się muzyką – na stacjach można kupić nośniki
pamięci z wgranymi składankami. Szczerze mówiąc, tej muzyki
miałyśmy dość, ale liczyłyśmy, że nowa flaszka okaże się
szczęśliwszym trafem. Większość hitów radiowych to europejskie
albo amerykańskie przeboje w przyśpieszonym tempie, zaśpiewane
po rosyjsku. Brzmi to tragicznie, lecz niestety Rosjanie bardzo je
lubią i często się tymi hitami chwalą. A my z grzeczności tupałyśmy
nóżkami.
277
Zatrzymaliśmy się na obiad i czekaliśmy, aż dojedzie kolega
Ilhama, Radik. Gdy czekaliśmy na jedzenie, rozpętała się burza
z siarczystą ulewą. Ilham długo patrzył przez okno w kompletnej
ciszy.
– Nie zamknąłem szyberdachu – powiedział nagle.
– Mniej masz, mniej się martwisz. I tak już nic nie zmienisz –
powiedział między kolejnymi łyżkami zupy.
278
Zarobek był prosty i przyjemny. Gdy wreszcie wrócił na wybrzeże,
gdzie miał odpoczywać, zrozumiał, że nie potrafi. Kiedy szedł na
imprezę, bał się, że ktoś mu ukradnie kartę. Podczas kąpieli
w morzu nieustannie zerkał na swój bagaż, bo przecież ktoś mógł
z niego wyciągnąć gotówkę. W drodze do sklepu dłużej zastanawiał
się nad zakupem. Czy odpowiednio wyda zarobione pieniądze?
Może powinien kupić coś innego? Może droższego? Nie zajęło mu
wiele czasu, by zrozumiał, w jaką pułapkę wpadł. Dlatego opłacił
tygodniowy pobyt w najbardziej ekskluzywnym hotelu w okolicy.
Przez tydzień żył jak król, korzystał z bufetu, chodził na baseny,
jeździł taksówką. Robił, co chciał, aż wydał wszystkie pieniądze.
Stracił wszystko, ale odzyskał swoją ukochaną wolność.
Ilham był inny, ale chyba myślał podobnie. Żył inaczej niż Bator,
lecz mieli wiele wspólnego. Tyle że Ilhamowi brakowało odwagi do
podjęcia tak drastycznych kroków. Gdy wróciliśmy do ciężarówki,
z żalem stwierdził, że laptop wciąż działa i praca go nie ominie.
W zasadzie w ogóle nie przejął się tym zdarzeniem, co mi się
bardzo w nim podobało. Nasze plecaki ociekały wodą, nie było
w nich nic suchego, ale dzięki podejściu Ilhama nie załamałyśmy
się. Zamiast tego stoczyliśmy w kabinie wodną bitwę i po chwili
także my byliśmy mokrzy.
279
próbowałyśmy je zbierać do kubeczków, co w kołyszącej się kabinie
nie było łatwe.
280
– Magda, myślisz, że jest tu wi-fi? – zapytałam. Wi-fi było tylko
na tych najbardziej wypasionych stacjach.
– Da, sobota.
281
Na moście rozejrzałyśmy się w obie strony. Po jednej z nich piknik
urządziła sobie mała rodzinka. Widziałyśmy dwie kobiety, wózek
i dwoje starszych dzieci. Po drugiej stronie grała głośna muzyka
i bawili się młodzi ludzie. Wybór był prosty – przejdziemy obok
rodziny. Starałyśmy się unikać imprez, alkoholu i ogólnie
towarzystwa. Miałyśmy wreszcie zasmakować Uralu i marzyło nam
się kilka nocy w prawdziwej dziczy.
282
widniały przebarwienia. Miała rozbiegany wzrok. Nie byłam w stanie
określić jej wieku.
283
Długo czekałyśmy, aż zjawili się ojcowie – też pijani. W końcu
pojechałyśmy do ich domu. Pożegnaliśmy się nad ranem, gdy
wszyscy byli trzeźwi. Zrezygnowałyśmy z Uralu i po raz pierwszy
poczułyśmy, że czas uciec od tego szaleństwa i wracać do domu.
284
grzecznie i po cichu siedziałyśmy u Sani. Nie pisnęłyśmy nawet
słówka, że chcemy wysiąść z auta. Zachowałyśmy się znacznie
gorzej – w nocy zabrałyśmy swoje bagaże i wymknęłyśmy się
z jego ciężarówki. Na tę decyzję wpłynął fakt, że Sania okropnie się
upił i zasnął na kierownicy podczas kolacji. To nas przerosło.
Przeszłyśmy może dwa kilometry i rozbiłyśmy namiot w małym
lasku. Byłyśmy wolne.
285
dwieście kilometrów. Musiałyśmy zakończyć tę nieprzyjemną
rozrywkę. Na stajance przed Moskwą zatrzymaliśmy się na nocleg.
286
Doskonale pamiętam zaskoczenie, jakie towarzyszyło zobaczeniu
logo McDonalda. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że
minęło kilka tygodni bez tego znanego elementu europejskiego
krajobrazu. Trochę przeraziłam się na tę myśl, ale bardziej
zaskoczył mnie wjazd do Sankt Petersburga. Sygnalizacja świetlna,
chodniki, ludzie w modnych ubraniach, subkultury, metro. Tutaj
ogromne i luksusowe budynki nie sąsiadowały ze zdezelowanymi
chatami, tu wszystko było nowe, błyszczące. Gdyby ktoś mi
powiedział, że trafiłam do Pragi czy Budapesztu, musiałabym
dłuższą chwilę się zastanowić, by stwierdzić, że to kłamstwo.
Przerażały mnie te różnice. Przywykłam do syberyjskiej biedy, do
skromnego życia, do gościnności i otwartości. Trudno było mi
uwierzyć, że Ural odgradza biedę od takiego bogactwa.
Niewyobrażalne, że Chużyr i Sankt Petersburg leżą w tym samym
kraju. Co prawda Rosja to ogromne państwo, ale część zachodnia
jest niezaprzeczalnie faworyzowana i aktywniej wspierana
finansowo przez władze. Nawet różnica między Irkuckiem
a Petersburgiem jest rażąca. Miasto jest piękne, ale czułam się
w nim nieswojo. Jakbym zdradzała i traciła to, co dała mi Syberia,
jakbym odwróciła się od tamtych ludzi. Gdybym wiedziała, że tak
będę się tam czuła, wszystkie pieniądze wydane na metro, busy
i bilety wstępu oddałabym jakiejś babuszce sprzedającej warzywa
i dłużej zostałabym po drugiej stronie Uralu.
287
i nudne. Sankt Petersburg opuściłyśmy dopiero po trzech dniach
pobytu i aktywnego, pieszego zwiedzania. Przed nami stało ostatnie
wyzwanie. Przekroczenie granicy bez wymaganej pieczątki.
288
– Eta. Nie. Ti. – powtórzyła takim tonem, że miałam ochotę
sama zakuć siebie w kajdanki i wsadzić do policyjnej marszruty. –
Wołosy.
– Da.
289
– Wiesz co… Jakby nas nie wypuścili, to przynajmniej
byłybyśmy w Rosji dłużej niż miesiąc – skwitowała Magda.
– Hostelu – odpowiedziałam.
290
Tak, jasne. Już idziemy. Jeszcze nie zwariowałyśmy, żeby
przyjmować zaproszenie obcego faceta po zamienieniu z nim
jednego zdania. Przecząco pokręciłyśmy głowami i zaczęłyśmy się
powolutku oddalać.
291
kanapki potrwa chwilę, ale mijały długie minuty. Bar nazywał się
Europa Express. Po półgodzinie oczekiwania zirytowany Rosjanin nie
wytrzymał i wybuchnął:
– Idziemy z wami.
292
Do Polski wróciłyśmy bardzo zaskoczone. Tak nam wmawiano,
że ta podróż się nie uda, aż same w to uwierzyłyśmy. Kiedy jednak
leżałyśmy w swoich łóżkach, nie wiedziałyśmy, co ze sobą zrobić.
Tej przyszłości nie było w naszych głowach. Wtedy uświadomiłam
sobie, że podróże są dla mnie tak ważne, że jestem w stanie dla
nich poświęcić wszystko.
293
294
MARSZ
295
Na studiach poznałam Iwetę, która była gotowa mi towarzyszyć.
Zaraz po zdaniu egzaminów pojechałyśmy autostopem do Burgos.
To była jej pierwsza taka podróż i nie obyła się bez zaskakujących
przygód. Chyba coś w tym jest, że pierwsza podróż sprawdza
naszą wytrwałość. Ale tym razem sprawdzian był drastyczny
i niebezpieczny.
296
faktycznie przebiega im przed oczami? Są w stanie ocenić, czy ich
życie im się podobało, czy uświadamiają sobie popełnione błędy?
Czy żałują, że czegoś nie zrobili, do czegoś się nie przyznali? My
mieliśmy na to wszystko sekundę. Zdążyłam tylko przekląć,
synchronicznie z kierowcą.
– Scheiße.
297
powinnam zawrócić i udać się do lekarza? Próżno szukać odpowiedzi
na poboczu autostrady w środku nocy, wśród błysków policyjnych
kogutów. Stałyśmy tam same i nikt się nami nie przejmował.
Wreszcie laweciarz zwrócił na nas uwagę i zawiózł nas do najbliższej
wioski, gdzie rozbiłyśmy namiot i zmęczone emocjami usnęłyśmy.
298
– Buen camino!
– Do Santiago!
299
sandałków zakładałyśmy skarpety. Składałyśmy namiot, ten
w kwiatki, z Danii. Nie było to łatwe ze zmarzniętymi dłońmi, ale
nie miałyśmy wyjścia. Spacer to najlepsza rozgrzewka. Na czczo
ruszałyśmy przed siebie. Największy problem sprawiały pierwsze
kroki. Ciało było wykończone, niegotowe do dalszej walki i ciężko
było kontrolować każdy z mięśni. Opierały się i nie chciały
współpracować. Pierwszy kilometr wyglądał komicznie. Nogi
odskakiwały na boki, uginały się i szły w nierównym tempie. Jednak
po pierwszym kilometrze wszystko wracało do normy i ciężko było
się zatrzymać.
300
syn. Razem z nimi był Frank, Francuz, który trasę zaczął w Marsylii.
Nie spieszył się i najwidoczniej to on najbardziej lubował się
w alkoholu, bo policzki miał już rumiane, a gdy odkorkowałam
drogą butelkę, oczy mu się zaświeciły. To właśnie Frank
sprezentował mi najpiękniejszy poranek.
301
nocy nie położył się spać. Zaśpiewał piosenkę, której wtedy nie
znałam. Śpiewał, patrząc na krwiście czerwony płyn. Ludzie dopiero
się budzili, gdy między murami rozbrzmiały słowa:
Mieszasz mi w głowie.
302
Wsłuchiwałam się w te nowe dla mnie słowa i dzieliłam jego
smutek. Mężczyzna, który wczoraj był iskierką i imprezowym
zapłonem, wyśpiewał te słowa w pełni szczerze. Zapamiętałam
każdy wers i śpiewałam jeszcze przez kilka dni, choć melodię
znałam tylko z tego krótkiego porannego występu. Sail away,
honey.
303
– No hablo español! – powiedziałam, gdy na momencik
przerwał. Staruszek spochmurniał na moment, a potem powiedział:
304
Ściany budynku pokrywały dziesiątki zdjęć, szalików klubów
piłkarskich i wzorzystych talerzy. Staruszek poprosił, byśmy wstały
i podeszły do galerii. Zdjęcia zostały powieszone niechlujnie,
większość w połamanych ramkach lub bez szybek. Drżącym palcem
wskazał jedną z fotografii. Była na nim grupa umorusanych
młodzieńców stojących obok budynku, w którym się
znajdowałyśmy. Trzymali w rękach wiadra i mieli otwarte usta,
zamrożone w wesołym okrzyku. Długo na nich patrzył, a w końcu
zwrócił się do nas i powiedział:
– Polacos.
305
którzy przyjechali do pracy do Hiszpanii, ale wiedziałam, że kiedyś
stanę w podobnym gronie.
306
Znacznie mniej refleksyjny wpis zostawiłam w księdze
kolejnego staruszka. U niego nie było suto zastawionego stołu,
ozdób i haseł o wolności. W maleńkiej wiosce, do której dotarłam,
ledwo powstrzymując łzy z powodu przekraczania licznych
krawężników, przy małym budynku stał stolik. A na tym malutkim
stoliku znajdował się koszyk pełen domowej roboty ciastek. Do
stołu przyczepiona została własnoręcznie zrobiona pieczątka
i ogromna księga wpisów. Staruszek wybiegł z domu, kiedy
zobaczył, że się zbliżamy. W dłoni trzymał dwa kwiatki, które
wetknął nam we włosy. Z dumą wskazał wiszący na oknie
dokument. Było tam jego zdjęcie w pozie człowieka sukcesu, wiele
informacji po hiszpańsku, których nie byłam w stanie zrozumieć,
i jedno zdanie po angielsku: „Przyjaciel wszystkich pielgrzymów”.
Taki w istocie był. Poczęstował nas ciasteczkami, kilkukrotnie
zaznaczając, że sam je upiekł. Z nim też zrobiłam sobie zdjęcie na
tle ogrodu. Nim zabrzmiała migawka, ujął moją dłoń i mocno ją
ścisnął.
307
Jednak nie wszystkie spotkania były tak radosne. Wiele z nich
skłaniało ku refleksji. Jako dwudziestoletnia dziewczyna nie byłam
zbytnio doświadczona przez życie i podczas trudniejszych rozmów
zazwyczaj czułam się nieswojo. Jednak słuchałam uważnie,
a towarzysze z chęcią opowiadali, nawet gdy moją jedyną
odpowiedzią była cisza. Camino to dobre miejsce do przemyślenia
swojego życia albo do zainicjowania jakiejś zmiany. To nie była
moja motywacja, ale do niektórych wniosków doszłam mimowolnie.
308
zrobić, musiał zdjąć plecak, usiąść, zwinąć i dopiero ruszyć.
Pierwsze kroki po przerwie były zbyt bolesne na tak krótką uciechę.
Z dnia na dzień Wojtek jadł i palił coraz mniej, dzięki czemu
zyskiwał nową energię. Spotkałyśmy go już wcześniej, zaraz na
początku szlaku. Teraz doszło do drugiego spotkania. Byłyśmy
zdziwione, bo planował trzy dni odpoczynku. Jakim cudem nas
dogonił?
– Szedłem całą dobę, bez przerwy. Zrobiłem ponad sto
kilometrów – odpowiedział, jak gdyby nigdy nic.
309
się nic i ta monotonia zwyciężała ludzkie umysły, najsłabszych
doprowadzając do szaleństwa. Na tych siedemnastu kilometrach
Wojtek wyznał, dlaczego tak naprawdę idzie szlakiem Camino de
Santiago.
310
głośno. Może zwariowaliśmy przez ten trudniejszy odcinek, a może
właśnie ten odcinek odkrył prawdziwe karty. Szliśmy i śpiewaliśmy
polskie hity. Na pierwszy ogień poszły nasze klasyczne kobiety:
Baśka, Jolka, Jolka i Małgośka. Potem było tylko ciekawiej, bo nie
zabrakło nawet czołówki ze Smerfów. Darliśmy się wniebogłosy,
a i tak nikt nie mógł nas usłyszeć. Wokół nie było żywej duszy.
311
Swój stosunek do ceny tej przyjemności zmieniliśmy, gdy
opuściliśmy miły kącik, pokonaliśmy najbliższe wzgórze
i zobaczyliśmy, że zaraz za nim jest hostel. Cóż, chłopak miał
skuteczny, ale niezbyt uczciwy sposób na biznes. Wyrwał znak,
wrzucił go do vana i odjechał.
312
skacząc, a pielgrzymi szli ciężko i ospale, ze skupioną miną,
zmęczeni ogromnym bólem i pęcherzami.
313
teraz wyglądały niezdrowo. W ich zagłębieniach mogłabym nosić
wodę. Skóra była pomarańczowa, tak samo jak twarz. Nigdy
wcześniej nie byłam tak opalona. Włosy się przepaliły od słońca.
Miały ładny odcień blond, ale nie wyglądały sprężyście i naturalnie.
W połączeniu z brązem mojej twarzy nie budziły najlepszych
skojarzeń. Brzuch miałam zapadnięty, jakby ktoś wyjął z niego
wszystkie wnętrzności. Biodra odstawały, po raz pierwszy od
długiego czasu. Ostatnio widziałam je chyba w gimnazjum. Były
posiniaczone i lekko odrapane pasem plecaka. Po obu stronach
widać było małe sinoczerwone plamki. Za to pojawiły się mięśnie.
Nogi nabrały nowego kształtu, a na chudym brzuchu zarysowały się
nieznane wcześniej linie. Trudno mi było siebie rozpoznać.
Wyglądałam jak osoba słaba, choć czułam się silniejsza niż
kiedykolwiek wcześniej. Napinałam plecy i w odbiciu oglądałam, co
się z nimi stało. Nie mogłam uwierzyć, że patrzę na siebie. Wtedy
jeszcze nie wiedziałam, że na tym etapie ubyły mi już cztery
kilogramy. Do powrotu do Polski stracę jeszcze jeden, a nowym
wizerunkiem przestraszę wszystkich swoich bliskich.
314
rozciągałam się codziennie, a mimo to byłam zdziwiona, kiedy moja
głowa bez problemu dotknęła kolan wyprostowanych nóg.
Towarzyszył temu lekki ból, ale znacznie większa ulga. Nie
poznawałam swojego ciała pod wieloma względami. Joga była
przyjemnością, wreszcie znalazłam w niej satysfakcję.
315
łez, ale nie przydała się. Wyszłyśmy stamtąd spełnione
i zachwycone fantastycznym wieczorem!
316
Pokochałam chodzenie i pielgrzymki. Nie wyobrażałam sobie, że
w następnym roku mam sobie to odpuścić i nie zrobić niczego
w tym stylu. Nie wiedziałam jednak, z kim ruszyć w podróż. Mój rok
akademicki kończył się na początku czerwca, podczas gdy na
większości uczelni dopiero zaczynała się sesja. Miałam o miesiąc
dłuższe wakacje i bardzo zawężone pole do szukania towarzystwa.
Podróż w pojedynkę nie wchodziła w grę. Olśniło mnie podczas
zajęć z projektowania produktu. Mama.
317
rosną marchewki i jak gwizdać na trawie. Dlaczego miałabym nie
pokazać jej tej swojej trawy i podróżniczej rzeczywistości? Czy
córka nie powinna zaprosić matki do swojego nowo wybudowanego
domu? Ano powinna. A mój dom nie był miejscem, był ruchem
i całym światem. Nie mogłam pokazać mamie wszystkiego, ale
chciałam chociaż pozwolić jej zerknąć na przedpokój.
318
Wszystko jej wyjaśniłam, a zainteresowanie mamy rosło wraz
z moim stresem. Przez całe życie to mama była moim bezpiecznym
schronieniem. Znała odpowiedzi na wszystkie pytania
w krzyżówkach i potrafiła mi wyjaśnić to, czego nie umieli
wytłumaczyć w szkołach. Zawsze się mną opiekowała. Dopiero gdy
z nią rozmawiałam, dotarło do mnie, w co się wpakowałam. Podróż
z mamą to nie tylko piękna wizja zamiany ról i pokazywania jej
tego, co najlepsze na świecie. Teraz to ja będę musiała przejąć
kontrolę i podejmować decyzje, za które wezmę pełną
odpowiedzialność. Po raz pierwszy będę wiedziała więcej niż ona, bo
to moje środowisko. Mama za granicą była tylko w Niemczech!
A co, jeśli coś się stanie? Nawet jeśli jedynie trafimy na wrednego
kierowcę, mama może się przestraszyć i już nigdy nie zaśnie
spokojnie, kiedy będę w podróży. Te myśli nie dawały mi spokoju,
ale nie mogłam dać tego po sobie poznać. Zamiast tego
opowiadałam jej z entuzjazmem o tym, co zobaczymy.
319
– Jeśli nie dasz rady, szybciej zejdziemy ze szlaku, nic na siłę.
Pójdziemy twoim tempem.
320
i wszędzie się wysypiałam. Nadszedł czas na zmiany i poprawienie
komfortu podróży – w końcu miałam już dwadzieścia jeden lat!
321
duuuużych oczu. Była skupiona w stu procentach. Jakby pierwszy
raz wsiadała do samochodu, kontrolowała każdy ruch.
322
Tym razem byłam aż nadto przygotowana. Zwykle nie miałam
dokładnych map, nawigacji i innych pierdół, lecz teraz dobrze
orientowałam się na dworcu w Berlinie. Chciałam sprawnie dotrzeć
na wylotówkę, by nie stresować mamy błądzeniem. Jeszcze będąc
w Polsce, oglądałam zdjęcia satelitarne i sprawdzałam dosłownie
każdą z opcji. Zastanawiałam się nawet nad możliwościami
awaryjnymi, gdyby ktoś przypadkiem wywiózł nas w złym kierunku.
Chciałam, żeby pierwsze złapane na stopa za granicą auto kojarzyło
się mamie dobrze i by pozostały tylko pozytywne wspomnienia.
„Żadnego błądzenia, żadnego panikowania, żadnych pomyłek. Skup
się, Dodo”– powtarzałam w głowie.
323
Po godzinie dwudziestej drugiej dotarłyśmy do Martigny
w Szwajcarii, kilkanaście kilometrów od Chamonix. Kolejnego
poranka mogłyśmy wejść na szlak. To była chyba najszybsza
zmiana klimatu w moim życiu.
324
telefon i poszukałam sieci wi-fi. Widziałam, że mama zaczyna się
niespokojnie kręcić, więc musiałam działać szybko. Obchodziłam się
z nią jak z delikatnym szkłem. Musiałam być bardzo ostrożna.
325
Przecież to wspaniała wiadomość! Moje wewnętrzne „ja”
krzyczało z radości, nie mogłam już utrzymać emocji na wodzy
i wydusiłam: „Mamo, oni mieszkają w starym kościele, super, nie?”.
Mama pokiwała głową, ale nie wiem, czy była do tego równie
optymistycznie nastawiona jak ja.
326
Kościół był malutki i bez wątpienia stary. Żeby do niego wejść,
musieliśmy uchylić duże, ciężkie drzwi. Tkwiły w nich ogromne
uchwyty, którymi można było walić w metalowe blachy. Myślę, że
ten huk usłyszałby sam diabeł. Brama była ciężka i rzeczywiście
pachniała kadzidłami oraz wodą święconą. Tak jakby przez lata
dłonie wiernych, dotykając drzwi kościoła, wcierały w nie zebrany
z aspersorium płyn. Wewnątrz pachniało starym drewnem, trochę
jak w domu mojej babci. Na pewno część belek była spróchniała. Po
schodkach weszliśmy na górę, na dawny chór. I tam trafiliśmy do
zwyczajnego mieszkania. To było duże, przestronne mieszkanie
urządzone w nowoczesny sposób. Mieli nawet balkon z widokiem na
góry. Dostałyśmy pokój przygotowany do użytku podróżników. Na
drzwiach zapisano hasło do wi-fi i domowe zasady. Czekały też na
nas dwa czyste, pachnące ręczniki. W rogu pokoju stało nawet
łóżeczko dla dzieci. Pierwszy raz trafiłam na mieszkanie tak
perfekcyjnie dostosowane do noclegu couchsurferów. W naszym
pokoju były też drugie drzwi, które otworzyłyśmy z ciekawości. Za
nimi ujrzałyśmy ogromny dzwon! To dopiero klimat. Niestety ze
względu na późną porę nie mogliśmy spędzić z gospodarzami dużo
czasu i się poznać. Jednak nie przeszkadzało im to. Pożegnałyśmy
się i poszłyśmy do swojej sypialni.
327
miejsce, jak mały kościółek w górach. W ciągu jednej doby udało mi
się wyleczyć mamę z dwóch lęków, bo przyznała, że autostop to
świetna sprawa. Niemal od razu zasnęłyśmy.
328
kojarzyłam. Zawsze podziwiałam górskich zapaleńców potrafiących
rozpoznać szczyty z daleka. Dla mnie to czarna magia. Pierwszy raz
byłam tego świadkiem podczas majówki w Bieszczadach. Starszy
mężczyzna, który przerastał mnie nie tylko wzrostem i wiedzą, ale
też kondycją, opowiadał o rozpościerającej się przed nami pięknej
panoramie. W Alpach szczyty były wyższe i ośnieżone, ale tak samo
jak w Bieszczadach przyglądałam się im z fascynacją. Mama niby
nam towarzyszyła, lecz cały czas z rozdziawioną buzią podziwiała
widoki. Zazdrościłam jej trochę tego świeżego spojrzenia
i z tęsknotą wspomniałam swoją pierwszą podróż przez Alpy.
329
skoro takie obrzydliwości były pozostawione na widoku. Odruchowo
oceniłam jego buty. Znałam tę markę – okropnie droga. Marzyłam
o takich. Wyglądały bardzo profesjonalnie, miały grubą podeszwę
i skomplikowany system wiązania. Skarpety też miał wypasione,
znaczenie lepsze od moich, kupionych w małym bruskim sklepiku.
On zrobił to samo – spojrzał na nasze obuwie i parsknął z pogardą.
Nie podobała mi się jego energia. Jest taki typ ludzi, którzy
choćby nie wiem co, zawsze znajdą powód do pesymizmu. Daleko
mi było do takiego grymaśnego podejścia do życia. Halo!
Człowieku, jesteś w górach! Widziałam, że czuje się od nas lepszy
tylko dlatego, że ma droższy sprzęt. Jego paplanina zaczęła
wpływać na moją wiarę w siebie. Facet sprowadzał nas do
najniższego poziomu, mówiąc o trudach wędrówki. Jak można się
tak zachowywać? Gdybym była na jego miejscu, szczerze
opowiedziałabym, co mi sprawiło trudność, ale raczej starałabym
się dodać innym otuchy i swoje lepsze buty przedstawić
w rzeczywistym świetle – czyli takim, że mimo wydania tysiąca
złotych dorobił się kilkunastu pęcherzy. Pożegnałyśmy się czym
prędzej, bo nie widziałyśmy sensu otaczać się takimi ludźmi.
Odeszłyśmy, ale lęk pozostał. Na swoje buty nie patrzyłam już jak
330
na atrybut podróżnika. Porównując z obuwiem otaczających nas
wędrowców, wydawały się szkolnymi halówkami. „To tylko buty”.
331
położenie. Wydawało mi się, że weszłyśmy odrobinę za wysoko.
Stanęłam na najbliższej polanie i niczym prawdziwy cyfrowy
nomada zrobiłam zdjęcie okolicy na największym zoomie. Wzrok
mam nie najlepszy i niestety często musiałam sobie w ten sposób
pomagać. Aparat również służył mi jako latarka i sprzęt do
wysyłania sygnału SOS. Dwa lata wcześniej utknęłam w nocy na
autostradzie z powodu kaprysu żony kierowcy i nie miałam gdzie się
udać. Podejrzewam, że nikt nie zrozumiał, czym jest nadawany
przeze mnie sygnał, ale szybko dostrzegł mnie przejeżdżający
radiowóz i uratował z potrzasku. Tym razem sytuacja była mniej
dramatyczna. Przybliżyłam zdjęcie na wyświetlaczu lustrzanki
i szukałam elementu, który wskazywałby drogę. Eureka! Wystający
zza drzew kawałek parasola sugerował, że znajdziemy tam nie tylko
szlak, ale również zimne napoje. Dosłownie zbiegłyśmy po zielonej
polanie, w duchu żałując, że wchodziłyśmy tak wysoko. Jednak
zimny gazowany raj był na dole.
332
Pierwszą noc spędziłyśmy właśnie w jednym z hosteli. Pod
koniec trasy byłyśmy bliskie przeklinania i naprawdę opadłyśmy
z sił. Hostel okazał się pusty, jak przewidywałam, dlatego za
naprawdę niską cenę miałyśmy do dyspozycji gigantyczny budynek
z ogromnymi łazienkami. Nic tak nie rekompensuje całego dnia
wypruwania flaków, jak ciepła kąpiel i noc pod kołderką. Oczywiście
poza zapierającymi dech w piersiach widokami, których przez cały
dzień nie brakowało. Znajdowałyśmy się wciąż względnie nisko,
więc maszerowałyśmy wzdłuż rzek, obok których mogłyśmy
podziwiać niesamowite konstrukcje z kamieni. Mama widziała je po
raz pierwszy, ja dobrze znałam je z camino. Istnieje tam tradycja,
zgodnie z którą każdy pielgrzym powinien przywieźć z domu kamień
jako symbol popełnionych grzechów lub błędów – jak kto woli.
Fizycznego balastu można pozbyć się dopiero na trasie, kiedy uzna
się, że nadszedł odpowiedni moment. Na trasie francuskiej istnieje
też wzgórze, gdzie pielgrzymi usypali ogromny kopiec z własnych
porażek. I zostawili je tam na zawsze. W Alpach kamienne
konstrukcje mają inne funkcje – nam wskazywały drogę i pomagały
nie zgubić się po raz kolejny. Przekroczyłyśmy też kilka spokojnych
rzek i wiszących mostów. Wtedy przejście po śliskich kamieniach
wydawało nam się niebezpieczne, ale w kolejnych dniach miałyśmy
zyskać nowe spojrzenie na ryzykowne przejścia.
333
strony przyjdzie nam na nie wejść, by przekroczyć granicę państwa.
Usiadłyśmy pod jednym z drzew, by złapać trochę cienia i zjeść
śniadanie. Jak mówiłam, wyjazd miał być częściowo na moich
warunkach, dlatego w bagażu nie zabrakło serków i konserw
z Polski. Mama nieco sceptycznie podchodziła do takiej diety, ale
w tych okolicznościach bagietka z serkiem smakowała jak marzenie.
334
długiego czasu. Trudno mi było wychwycić takie wspomnienia
z dzieciństwa. Kilkanaście lat wcześniej jeździliśmy z rodzicami nad
morze, ale gdy my nocowaliśmy w namiotach, mama i tata spali
w naszej przyczepie kempingowej, a później w busie. W tej
maleńkiej wiosce kupiłyśmy domowej roboty białe wino, kozi ser
i świeżą bagietkę. Zależało mi, by pokazać mamie największe zalety
państw, w których się znajdziemy. Nie mogło się obejść bez tych
smakołyków. Osobiście podchodziłam do tego wszystkiego luźniej
i zdarzało mi się machnąć ręką na jakiś kulinarny przysmak będący
symbolem państwa, bo wiedziałam, że jeszcze tam wrócę. Mama
nie była podróżniczką. Sama nigdzie by nie pojechała,
a wyciągnięcie taty w tak daleką trasę graniczyło z cudem.
335
Kolejnego dnia czekało nas pierwsze większe podejście i wspięcie
się na ponad 2500 metrów oraz wkroczenie do Włoch. Col de la
Seigne, tak się nazywał nasz cel, punkt graniczny. Od rana
szłyśmy pod górę, robiąc przystanki co dwadzieścia kroków.
Z doświadczenia wiem, że trzeci dzień jest najgorszy, potem jest
tylko lepiej. Czwartego dnia ciało już wie, co ma robić, mijają bóle
mięśni i zaczyna działać wypracowana rutyna marszu. Musiałyśmy
tylko przetrwać tę dobę. Niewątpliwie krajobraz w tym pomagał, bo
nawet gdy oddech był miarowy, zatrzymywałyśmy się, by się
rozejrzeć i zapamiętać każdy szczegół. To nie tak, że miałam dużo
336
większe doświadczenie niż mama, ja też po raz pierwszy
wędrowałam w tak wysokich górach. Owszem, chodziłam po
Bieszczadach, Pirenejach, trasach galicyjskich, ale nigdy nie na
takich wysokościach. Nawet w Tatrach nigdy nie byłam! Takie
położenie było dla mnie nowością, dla mamy także. Myślę, że gdyby
zdawała sobie z tego sprawę, zaczęłaby panikować na widok
wielkiej połaci śniegu, która właśnie przed nami wyrosła.
337
Sprawdzały się świetnie – miały nieco wyższy stan, były czarne, nie
za krótkie i wygodne. To te same, które w ambasadzie z Lizbonie
przyprawiały mnie o rumieńce, gdy wystawały przez dziury w mojej
koszulce. Nie czułam potrzeby kupowania nowych, skoro te
bokserki sprawdzały się idealnie. Myślę też, że nikt nie był w stanie
się domyślić, że moje spodenki wcale nie są spodenkami.
W każdym razie pogoda była idealna na nagie nogi, krótki rękaw
i cienką bluzę. Śnieg, który nas otaczał, przynosił powiew
delikatnego chłodu, ale przede wszystkim świeżego, rześkiego
powietrza. Byłyśmy debiutantkami, jeżeli chodziło o spacerowanie
po białym puchu bez grubych kurtek i to doświadczenie mogłoby
uzależnić.
338
krokiem, pełne nadziei, że za chwilę będziemy schodzić. Francuz
zniknął za wzniesieniem daleko przed nami.
339
odpowiedzialny i że jego obecność dodaje mamie otuchy. Szłyśmy
naprawdę stromym zboczem. Wprawdzie poślizgnięcie się
skończyłoby się krótkim upadkiem, ale wyobraźnia jak zwykle robiła
swoje i można było zobrazować sobie kilkudziesięciometrowy zjazd
rozpoczynający lawinę. Stefek i ja dużo żartowaliśmy, dzięki czemu
mamie wrócił dobry humor. Kiedy wejście było strome i śliskie,
mężczyzna podawał nam swój kij. Trzymał też kijki mamy, gdy
wchodziła na górę po drabinkach. To nie było łatwe przejście, ale
pokazywało, jak istotne w górach są wsparcie i współpraca. Dzięki
Stefkowi droga minęła nam w okamgnieniu i chwilę później
stanęłyśmy na Col de la Seigne, przełęczy łączącej dwa kraje. Nie
kryłyśmy satysfakcji. W tamtym momencie nie widoki były nagrodą,
ale fakt, że przezwyciężyłyśmy lęk i zmęczenie i weszłyśmy na
wysokość 2516 metrów ponad poziomem morza. Razem!
340
W dole zobaczyłyśmy niewielką chatkę i razem ze Stefkiem
postanowiłyśmy tam zasiąść, by zjeść w pełni zasłużony ciepły
obiad. Jako że byłyśmy już we Włoszech, mama Mirka zdecydowała
się na carbonarę! Ja wybrałam omlet z serem, bo była to chyba
jedyna bezmięsna pozycja. Usiedliśmy razem na tarasie
i owocowym kompotem wznieśliśmy toast za nasz pozornie mały,
ale w istocie wielki sukces. Stefek nie szedł tym samym szlakiem co
my, spacerował samotnie, zgodnie z nakreśloną przez siebie trasą.
Znał Alpy jak własną kieszeń. Z tarasu wskazał szczyt i powiedział,
że zdobędzie go jeszcze tego dnia. Pokazał też naszą drogę
i ośnieżone zbocze faktycznie prowadziło cały czas w dół.
Potrzebowałyśmy zaledwie godziny, by dojść do pierwszego
wypłaszczenia, gdzie mogłyśmy rozbić namiot. Humory dopisywały.
341
Podano carbonarę. Mamie mina zrzedła. Niby znała to danie, ale
wersja lokalna najczęściej różni się od tej dostosowanej do polskich
potrzeb. Podobnie jest z pizzą. Jeżeli przywykliśmy do jedzenia jej
z sosem czosnkowym, przeżyjemy szok, kiedy we włoskiej pizzerii
dostaniemy tylko oliwę do zmoczenia ciasta. Carbonara, którą
postawiono przed moją mamą, była bardzo tłusta, a w środek wbito
surowe żółtko jaja. Nie miało to nic wspólnego z ciągnącym się,
posypanym serem makaronem w sosie z szynką. Danie wyglądało
okropnie, a mina mamy zdradzała, że tęskni za kanapką w trasie.
Zjadła potrawę, ale z trudem ukrywała, że jej nie smakuje.
Wy m i e n i l i ś m y s i ę z e S t e f k i e m a d r e s a m i m a i l o w y m i
i pomaszerowaliśmy w swoje strony. Humory nam dopisywały, ale
ośnieżone podłoże nie wzbudzało zaufania, więc ostrożnie
stawiałyśmy każdy krok. Kijki wędrowały przed nami. Szłyśmy
342
najbardziej ubitym miejscem na szlaku, przez co mama zaliczyła
dwa poślizgnięcia. Wędrowałyśmy tip-topami, uważając, by nie
wpaść do żadnej ukrytej rzeki. Poruszałyśmy się bardzo powoli
i podejrzewałam, że minęła godzina od opuszczenia restauracji,
kiedy obok nas p r z e b i e g ł o dwóch młodych chłopaków. Dosłownie
biegli, śmiejąc się. Jak gdyby nigdy nic, skakali po świeżym puchu.
Po kilku sekundach zniknęli nam z pola widzenia.
– N aw e t w i ę c e j – p o w i e d z i a ł m ł o d y c h ł o p a k , k t ó r y
w odróżnieniu od nas nie był zachwycony brakiem turystów.
343
Pięćdziesiąt euro! Przecież to nie wchodziło w grę, na pewno nie
w moim przypadku. Pomyślałam, że mama tam zostanie, a ja mogę
nocować na zewnątrz, jak na Dodo przystało. Wyszłam na do bólu
bajkowy drewniany taras i krzyknęłam do mamy:
344
pięćdziesiąt euro za nas obie, ale bez wyżywienia. I tak niewiele
jadłyśmy. Mama nie posiadała się z radości.
345
Skoro we Francji zasmakowałyśmy serów, wina i chrupiących
bagiet, nadeszła pora na włoskie klasyki. Nie mogłyśmy sobie
odpuścić pizzy. Rozmawiałyśmy o niej przez całą drogę i miałam
nadzieję, że apetyt nie minie z chwilą przekroczenia niewidzialnych
bram miasta.
346
rozkładać mapę, gdy zauważyłyśmy, że zbliża się do nas
Przystojniak z Żoną.
347
więcej frajdy z pokonywania rzek i szukania stabilnych kamieni.
Właściwie ja bałam się bardziej niż ona, ale woda nigdy nie była
moim ulubionym żywiołem. Za to dobrze się czułam na śniegu,
podczas gdy ona trzęsła portkami. Uzupełniałyśmy się idealnie. To
był czwarty dzień i, jak przewidywałam, znosiłyśmy go znacznie
lepiej. Wchodziłyśmy, schodziłyśmy, wchodziłyśmy – było
wspaniale. Widoki z każdym dniem były coraz lepsze, a ciało
silniejsze. Nie zdążyłyśmy się naprawdę zmęczyć, a już w dole było
widać Courmayeur. Wystarczyło przejść krętą ścieżką przez lasek
i czekała nas włoska pizza z oliwą. Niestety nad miastem zbierały
się ciemne chmury i deszcz siekł coraz mocniej. Pokonanie
kolejnych dziesięciu kilometrów stało pod znakiem zapytania, choć
nasze ciała były na to gotowe i spragnione dalszej wędrówki.
348
Gdy czekałyśmy na jedzenie, podjęłyśmy decyzję, że nie
ruszamy dalej. Padało coraz intensywniej i nie zapowiadało się, by
miało przestać. Na Couchsurfingu przejrzałam kilka profili
i wysłałam zaledwie jedno zapytanie – do Marca. Widziałam, że
w sezonie chłopak pracuje w jednym z wysokogórskich schronisk.
Nie wiem, czy mama przynosiła mi szczęście, ale nasz duet
ewidentnie się sprawdzał, bo po chwili dostałam odpowiedź. Marco
zapraszał nas do siebie. Zanim po nas przyjechał, zjadłyśmy pizzę,
którą podano na dwóch talerzach. Była idealna. Miała doskonałą
grubość ciasta, była smaczna i perfekcyjnie doprawiona. Uwielbiam
brzegi pizzy i według moich zasad im dalej od środka, tym lepsza.
A tutaj brzegi okazały się fantastycznie chrupiące. Z czosnkową
oliwą były nie do podrobienia. Zaszumiało nam w głowach od
małego piwa. Czułyśmy się lepiej niż kiedykolwiek.
349
Nie mogłyśmy lepiej trafić. Marco nie dość, że był miłośnikiem gór,
to jeszcze zapalonym kucharzem. Nie dziwił się, że smakuje nam
pizza, bo ponoć „pierwsza lepsza” pizzeria była najlepszą
i najdroższą w mieście. Dzięki temu, że wcześniej skończyliśmy
marsz, mieliśmy zaskakująco dużo czasu. Postanowiłyśmy się nieco
ogarnąć. Bardzo się ucieszyłam, że Marco ma pralkę. Pralka to
jedna z wielu zalet Couchsurfingu. Wrzuciłyśmy do niej
przemoczone skarpety i przepocone koszulki – chwilę później
nasiąknęły czystą, pachnącą wodą. Wzięłyśmy długą kąpiel i obficie
nasmarowałyśmy się mydłem. Chwilę później byłyśmy nie do
poznania, co potwierdziło zdziwione spojrzenie naszego
sympatycznego gospodarza. Włożyłyśmy codzienne ubrania
i mogłyśmy swobodnie nawiązywać kontakty międzyludzkie.
350
ośmieszać swoją zerową znajomością tutejszych trunków. Podano
też aperitivo, czyli smakowite przekąski. Były minikanapki
z łososiem, które smakowały zwłaszcza mamie, i orzechy, na które
sama się rzuciłam. Podjadaliśmy, popijaliśmy i rozmawialiśmy.
Marco okazał się świetnym towarzyszem. Na dodatek potrafił
zachować się odpowiednio w stosunku do mojej mamy – cierpliwie
czekał, aż przetłumaczę jego słowa, i robił przerwy po dwóch,
trzech zdaniach, bym się nie zgubiła. Wszyscy czuliśmy się
komfortowo.
351
okazało się, że mama ma na nie uczulenie. Nigdy wcześniej ich nie
próbowała, więc nie mogła o tym wiedzieć. Następnego dnia
spuchła jej warga, przez co wyglądała jak poturbowany bokser.
Jednak ten poranek przyniósł nam też dużo szczęścia – okazało się,
że jeden z mostów na trasie nie został postawiony. Gdybyśmy
wyruszyły z Courmayeur, rwąca rzeka prawdopodobnie zmusiłaby
nas do zawrócenia do miasta. Niepotrzebnie pokonałybyśmy
dwadzieścia kilometrów. Marco poinformował nas o tym rano, gdy
pakowałyśmy czyste ubrania do plecaków. Jako że doskonale znał
góry, zwłaszcza szlaki wokół miasta, podwiózł nas w miejsce, gdzie
mogłyśmy wejść na szlak i ominąć niebezpieczeństwo. Gdyby nie
ulewa, droga restauracja i zapytanie wysłane w aplikacji,
znalazłybyśmy się w trudnych okolicznościach. „Nie ma
przypadków” – zdarza mi się myśleć, choć sama nie wiem, czy w to
wierzę.
352
szczyty, bo biel śniegu nikła i mieszała się z barwą chmur.
Momentami udawało nam się dostrzec odważniejszych wędrowców,
którzy decydowali się na czterotysięczniki. Dzieliły nas długie
kilometry, ale w górach zdawało się, że jesteśmy tuż obok siebie.
Czasem się zastanawiałam, czy ktoś kiedykolwiek patrzył na mnie
w ten sposób, na przykład siedząc przed własnym domem albo
leżąc w łóżku. Czy ktoś kiedyś patrzył na mały punkt i rozmyślał
o tym, co ten punkt może czuć. Jeśli tak, niech ten ktoś wie, że ów
punkt też o nim myślał i momentami zazdrościł łóżka oraz dostępu
do toalety.
353
musiałyśmy zdjąć kurtki. Niewątpliwie ciepły napój pobudził nasz
apetyt, bo zaczęłyśmy wygrzebywać różne smakołyki z plecaków.
Tego wieczoru podano danie szefa namiotu: krakersy z serkiem
śmietanowym i oliwkami. Jadłyśmy, aż nam się uszy trzęsły,
a śmiałyśmy się jeszcze bardziej niż w drodze na pole namiotowe.
Mama nie mogła ukryć swojej radości wynikającej z tak prostej
sprawy – jadła krakersy w namiocie i śmiała się bez powodu. Czy to
nie kwintesencja młodego ducha? Usnęłyśmy późno, bo trudno nam
było opanować emocje, nawet gdy już leżałyśmy plackiem na
karimatach i starałyśmy się uspokoić. Za to noc była najcieplejsza
od tygodnia.
354
dachówkom wyglądały jak wielkie ciemnoszare jezioro. Po tej
stronie było znacznie wiosenniej i bardziej sielsko, pojawiało się też
więcej jadłodajni i turystów. Chętnie jadłyśmy ciepłe posiłki, ale
obie decydowałyśmy się głównie na omlety, szerokim łukiem
omijając wszelkie dania, które mogły zawierać surowe żółtka.
355
naszych ciał. Rozpuszczała się dopiero w ustach. Była aksamitna,
bardzo czekoladowa, a mimo to słodka.
356
nas. Odmówili nocowania w domu i rozbili namiot w naszym
ogrodzie. Rano zjedli z nami śniadanie – dobrze pamiętam, że nie
jedli mięsa i uznałam to za dziwactwo. Czasem sobie myślę, że
mam szczęście do tych przypadkowych noclegów właśnie dzięki
temu, co dla tamtych autostopowiczów zrobili rodzice. A teraz moja
mama miała znaleźć się w identycznej sytuacji i być czyimś
gościem, tak po prostu. Po latach sytuacja się odwróciła.
357
odmówiłyśmy. I tak zrobiła dla nas wiele. Siedziałyśmy razem z jej
synami na tarasie i popijałyśmy ciepły napój. Zjadłyśmy krakersy,
które przetrwały zeszłonocny napad obżarstwa. Uwielbiam ludzką
otwartość i gościnność, które choć na chwilę pozwalają mi
zapomnieć o tym, co można usłyszeć w radiu i telewizji. Irytuje
mnie, że w radiu nikt by nie opowiedział o kobiecie, która bez chęci
zysku zaprosiła dwie nieznajome pod swój dach, by poczęstować je
herbatą i zapewnić im schronienie. Natomiast nawet o małych
napadach trąbią wszystkie stacje telewizyjne i radiowe. Dlaczego
internet nie może huczeć od dobrych wiadomości? Czemu nie pisze
się tam o Stefku, który bezpiecznie przeprowadził nas przez śnieg?
I o Przystojniaku, który dosłownie podał nam pomocną dłoń, byśmy
całe i zdrowe przekroczyły rzekospad? Wcale nie dziwi mnie
narastająca międzyludzka nieufność, skoro tyle osób opiera swoją
w i e d z ę n a i n f o r m a c j a c h z m e d i ó w, a n i e n a w ł a s nyc h
doświadczeniach i kontaktach z ludźmi. Do niczego dobrego to nie
prowadzi. Chciałabym, żeby kiedyś mówiono o małych,
przyjemnych gestach. Żeby głośno było o Labibie z Paryża,
o Ignaciu z Hiszpanii, o wujku Saszce z Rosji. Żeby ktoś kiedyś
nagrał reportaż o Papie Angelu. Żeby w gazetach pojawił się
nagłówek o Włoskim Księciu Bigosu. Żeby w telewizji mówili:
„Mamy nowego superbohatera – pomógł bezinteresownie”, żeby
ludzie wzruszali się, słuchając w radiu o „kapuczce”. Żeby
zagraniczne media podchwytywały te tematy tak chętnie, jak newsy
o wypadkach i rabunkach. Chciałabym, by każdy zrozumiał, że
ludzie potrafią być dobrzy, jeśli damy im szansę, wystarczy zaufać,
zapytać, porozmawiać. Oczywiście można się sparzyć, ale jestem
zdania, że lepiej raz się sparzyć i dziesięć tysięcy razy doświadczyć
358
czegoś dobrego niż żyć w zamknięciu i przekonaniu, że każdy chce
nas okraść czy oszukać. Świat jest pełen dobrych ludzi. Jeśli ktoś
chce moje podejście do życia nazywać naiwnym, niepoważnym czy
szalonym, przygarniam to szaleństwo z otwartymi ramionami.
Proszę bardzo, może jestem naiwna, może nawet głupia. Przyjmuję
na klatę takie określenia i uznaję je za definicję swojego szczęścia.
Warto żyć dla chwil takich jak ta i tysięcy innych, których
doświadczyłam i które są przede mną. Mój optymizm rośnie z dnia
na dzień i w miarę jedzenia, tfu! W miarę poznawania.
Byłam dumna z mamy. Ona jeszcze tego nie wiedziała, ale ja byłam
pewna, że domkniemy szlak i wkrótce dotrzemy do Chamonix.
Wiem, że bywało jej ciężko, lecz wcale nie narzekała. Była twarda,
odważna i dzielna. Znosiła spanie w namiocie, polubiła
Couchsurfing, niosła plecak – wprawdzie dużo lżejszy niż mój,
jednak kilkukilogramowy. Poznała moje życie i czułam się z tego
powodu szczęśliwa. Może nie był to najlepiej wysprzątany
przedpokój i najbardziej zorganizowane życie, a na pewno nie życie,
o którym marzy matka dla córki, ale było m o j e. Cieszyłam się, że
je poznała i zrozumiała, iż przynosi mi ono radość. I przekonała się,
że moje opowieści o cudownych osobach poznanych na trasie to
prawda, nie zwykła mrzonka.
359
mama wie, że nocleg czasem spada z nieba około północy. Rozumie
też, że brak miejsca do spania to żadna tragedia, ponieważ każdy
człowiek wytrzyma kilka godzin bez dachu nad głową, nawet gdy
jest ciemno. Nie słyszę też już, że nie powinnam jeździć po zmroku,
bo mama przeżyła całonocną trasę przez Niemcy i w każdym aucie
czuła się tak bezpiecznie, że smacznie spała. Teraz wie, że na
stacjach benzynowych nie kręcą się porywacze polujący na
bezbronne autostopowiczki i że nie ma nic dwuznacznego, kiedy
kierowca zaprasza na kawę lub pokazuje okolicę, poświęcając swój
czas i pieniądze. Mama zobaczyła trzy nowe państwa. Jechałyśmy
razem z chrześcijanami i muzułmanami. Z ludźmi z Albanii, Ghany,
Algierii, Chorwacji i wielu innych państw. Z białymi i czarnoskórymi,
z bogatymi właścicielami ogromnych firm i młodymi posiadaczkami
starych kamperów – przyświecała im dobrze znana mi idea: im
mniej mam, tym jest zabawniej. Z osobami perfekcyjnie mówiącymi
po angielsku, ale też z takimi, z którymi porozumiewałyśmy się
tylko na migi. Dosłownie z każdym typem człowieka i żaden z nich
nie miał wobec nas niecnych zamiarów. Mama wreszcie wie, jak to
jest.
Oj, pojedziemy.
360
361
CZEGO JESZCZE NIE BYŁO?
Kolejne lato przyniosło nowe pomysły. Nie były tak szalone jak
Rosja, ale zdecydowałyśmy się na kierunek, który jeszcze rok
wcześniej wydawałby się nam trochę niebezpieczny. Wymyśliłyśmy
i wymarzyłyśmy sobie Rumunię. I to tyle. Reszta miała być
całkowitym spontanem. Zawsze chciałyśmy odbyć podróż, w czasie
której nie planujemy trasy, ale poddajemy się przygodzie. Taki styl
najbardziej nam odpowiadał.
362
– A czy ty obudziłeś się kiedyś na skraju klifu? Czy zasypiałeś
na wzgórzu w małej hiszpańskiej wiosce po przejściu czterdziestu
kilometrów? Czy jechałeś na pace auta terenowego z dwoma
księżmi autostopowiczami? Czy obozowałeś przez tydzień nad
Bajkałem? Spałeś w domku na drzewie, zgubiłeś się w obcym
mieście, brałeś prysznic na jachcie? Zamieszkałeś u hipisów na
pustyni? Jechałeś autostopem przez Saharę? Piłeś herbatę
z Berberami? Kupowałeś samogon od rosyjskiej babuszki?
Śpiewałeś Kolorowy wiatr na szlaku? Poznałeś smak i zapach
wolności? Bo ja owszem i to jest dla mnie bardzo ważne. Nieistotna
jest liczba odwiedzonych państw czy odhaczonych atrakcji. Dla
mnie najważniejsze są doświadczenia, drobnostki, które na mnie
wpłynęły i które zostały w pamięci. Ważni są ludzie i prawdziwe
życie, a nie informacje wypisane na tablicach. Na organizowane ze
szczegółami wycieczki jeszcze mam czas.
363
ale nie wiedziałam, co jest jego stolicą, w jakim języku się tam
mówi i jak wygląda.
364
Okazało się, że Oleg nie jest Rosjaninem, lecz Mołdawianinem.
Od kilku lat pracował w Polsce, więc porozumiewaliśmy się
częściowo po rosyjsku, a częściowo po polsku. Nie mieliśmy
żadnym problemów z dogadaniem się. Oleg prowadził auto z dużą
obawą i kiedy na niego patrzyłam, miałam wrażenie, że lada
moment wybuchnie płaczem. Cały czas marszczył czoło i nerwowo
ruszał gałkami ocznymi. Kierownicę ściskał tak mocno, że co chwilę
musiał prostować palce, żeby przynieść im trochę ulgi. Zupełnie jak
Saszka. Nie opierał się wygodnie w fotelu, ale siedział jak na
taborecie, ostrożnie patrząc za szybę. Zrobiło mi się go trochę
szkoda. Był typem osoby, która wywołuje współczucie i troskę.
365
Oleg należał do pechowców. Kiedyś w to nie wierzyłam, ale
zmieniłam zdanie, gdy przez Couchsurfing gościłam Leo z Włoch.
Już w zapytaniu napisał, że jest pechowcem i ostrzega, iż w czasie
jego pobytu może się wydarzyć coś złego. Oczywiście to olałam
i przyjęłam go pod swój dach. A potem było coraz ciekawiej.
Najpierw odebrali mu prawko w Norwegii, ledwo zdążył na samolot
do Anglii, a przez opóźniony lot do Danii nie miał gdzie spać i całą
noc włóczył się po Aarhus. Potem prawie odwołali mu lot do
Gdańska z powodu zamieci śnieżnej. W Gdańsku nie było lepiej –
po raz pierwszy od wielu dni padał deszcz, ale tak intensywnie, że
zwiedzanie było niemożliwe. Leo dotarł do mojego mieszkania
zmarznięty, przemoczony i głodny. Chciał się odwdzięczyć za
nocleg, przyrządzając spaghetti, ale woda wykipiała z garnka, zalała
kable, przepaliła mój piekarnik, wybiła korki i w połowie mieszkania
nie było prądu. Mieliśmy niedogotowany makaron, którego nie
mogliśmy już uratować. Zjedliśmy tosty. Potem było tylko gorzej.
Kiedy gdzieś wychodziliśmy, zatrzymywała nas straż miejska, a jak
nie straż miejska, to ulewa. Było ciężko. Lot powrotny oczywiście
też miał opóźniony i spędził noc na lotnisku.
366
Takich foliowych, z którymi nam wstyd gdzieś pójść. Ze zdjęciami
mięsa, warzyw albo z mikołajami. Kiedy byłam dzieckiem, z takimi
torbami przyjeżdżali na święta członkowie rodziny – w środku były
zazwyczaj słodkości dla dzieci i słoiki z bigosem. Były żywcem
wyjęte z poprzedniego dziesięciolecia. Oleg miał ich dziesiątki.
Wiózł też czajnik, bo tam nie mają. Do tego toster, sporo ubrań
i przybory szkolne. Auto miał zapakowane prezentami dla bliskich,
a my spotkałyśmy go w momencie, gdy stracił wszystkie pieniądze.
Jakby tego było mało, skradziono mu telefon i nie mógł się z nikim
skontaktować ani nawet sprawdzić trasy do Mołdawii, a czekała go
przeprawa przez całą Rumunię. Nim do niego dołączyłyśmy, jechał
sto kilometrów w złym kierunku.
367
Oleg dbał o nas najlepiej, jak potrafił. Później nie chciał
przyjmować pieniędzy, dlatego w Rumunii próbował wymieniać
foliowe torby na owoce. Przyglądałyśmy się temu z wielkim
zdziwieniem. Nie sądziłyśmy, że handel wymienny może być jeszcze
skuteczny w Europie. Ale tam nikt nie wyglądał na zaskoczonego.
Oglądali zawartość jego bagażnika, przeglądali torby i zazwyczaj
decydowali się na wymianę. Za jedną reklamówkę ze świętym
mikołajem dostawaliśmy kilogram winogron albo duży arbuz. Kiedyś
też udało mu się wymienić dwie torby na dwie butelki domowego
wina.
368
Oleg opowiadał, że zawsze chciał mieć córki. I teraz nagle ma
dwie, „rozumne i kriepkie” – jak mówił. Był podekscytowany, że
przedstawi nas swojej babuszce, bo babuszka pochodzi z Polski i od
wielu lat nie miała kontaktu z rodakami. I tak jechaliśmy, słuchając
o niepowodzeniach naszego kierowcy i zastanawiając się, jakim
cudem dożył swego wieku i kto do jasnej cholery dał mu prawo
jazdy.
369
ten czajnik dostanie. A teraz miał go oddać i z trudem krył żal oraz
rozczarowanie.
370
To nie była łatwa podróż. W ciągu dnia zatrzymywaliśmy się na sen
i niewiele zwiedzałyśmy, ale czułyśmy się odpowiedzialne za Olega.
Nie mogłyśmy go ot tak opuścić i zostawić na pastwę
losu. Potrzebował nas, więc byłyśmy. My też wielokrotnie
potrzebowałyśmy czyjegoś wsparcia. Wyjątkowo dziwaczny zespół.
Dwie autostopowiczki i pechowy Oleg w starym golfie, kupionym za
oszczędności.
371
– Moja Valeria kochana – mówił do siebie i nie krył łez, gdy
wspominał o ich miłości i wielkiej tęsknocie. Valeria była kobietą
dość… konkretną. Na pewno przewyższała go wzrostem i wagą. Nad
górną wargą widniał ciemny wąsik. Na tym zdjęciu bez wątpienia
byli szczęśliwi, przytuleni, beztroscy. Oleg wracał do ukochanej,
której nie widział od miesięcy.
372
– Na noc, dwie. To dobre dziewczyny! I mówią po rosyjsku –
powiedział szybko, jakby chciał powstrzymać go przed
nieprzychylnymi komentarzami. Nie podobało nam się to. Miałyśmy
ochotę od razu opuścić to miejsce. Jednak Oleg nalegał, byśmy
zostały na kolację, a kolejnego dnia poznały jego ukochaną Valerię.
Zgodziłyśmy się wyłącznie ze względu na niego.
373
taką wysuszoną na wiór, więc na widok talerza obie przełknęłyśmy
ślinę. Do tego były pomidory polane tłustą śmietaną. Przeraźliwie
chudy i wysoki znajomy Olega przyniósł nam dwie szklanki kefiru.
374
Biegiem wróciłam do pokoju i z lękiem patrzyłam, jak Magda idzie
się myć. Tego wieczoru już nie wyszłyśmy na zewnątrz. Położyłyśmy
się do łóżek i usnęłyśmy, mając nadzieję, że razem z porankiem
zniknie ten dziwny nastrój i wszystkie przerażające w nocy
pomieszczenia zostaną zalane porannym słońcem.
– A l e m o ż e my s i ę n o r m a l n i e i e l e g a n c ko u b ra ć ! –
zaprotestowałam, bo bardzo mi na tym zależało.
375
z rozkładanymi łóżkami na kółkach. Było tam dużo ciśnieniomierzy,
termometrów rtęciowych i opakowań po tabletkach. Śmierdziało
moczem. Kuchnia natomiast był mała, z jednym palnikiem
gazowym. W czajniku zagotowałyśmy wodę i zaparzyłyśmy polską
herbatę Minutkę. Wszystkie produkty, które tam mieli, pochodziły
z naszego kraju. Jak widać, dary od Olega przyjęli chętniej niż jego
samego.
– Okno.
– Chodźmy stąd.
376
swojska. Wokół rozciągały się pola słoneczników i sady pełne śliw.
Gdyby nie fakt, że Olega nie było w ośrodku, spakowałybyśmy
plecaki i opuściły miasteczko, a najchętniej również to państwo.
Szef napędził nam niezłego stracha, ale nie mogłyśmy wyjechać bez
pożegnania.
377
długie włosy, obfitą brodę i bogato zdobione szaty. Stałyśmy razem
z trzema kobietami na tyłach świątyni, nikogo więcej tam nie było.
Jedna z nich pokazała mi, że mogę robić zdjęcia, więc wysunęłam
się do przodu i sfotografowałam przyjaciółkę w towarzystwie trzech
babuszek. Wyglądały razem wyjątkowo. Kobiety były niskie
i przysadziste, a Magdalena wysoka i chuda jak przecinek.
Zabawnie wyglądała w spódnicy, która nie sięgała jej nawet do
kostek i odkrywała trekkingowe obuwie, niezbyt pasujące do
kamiennej posadzki. Babuszki uśmiechały się słodko. Głowy miały
ozdobione wielkimi chustami, a na nosie każdej z nich opierały się
okulary o tak grubych szkłach, że powiększały im oczy co najmniej
dwukrotnie. Gdy stanęłam obok nich, jedna złapała mnie za rękę.
Mimo że nie rozumiałam kazania i pieśni, urzekło mnie ciepłe
przyjęcie, znacznie różniące się od tego, które spotkało nas dzień
wcześniej.
378
Po nabożeństwie pop zniknął w głębi małej cerkwi, a babuszki
zebrały się w okręgu i każda z nich… kładła dłoń na brzuchu Magdy.
A właściwie na wypchanej do granic możliwości saszetce, którą
moja przyjaciółka miała zapiętą wokół talii i przykrytą długą
spódnicą. Życzyły jej błogosławieństwa i szczęśliwego donoszenia
ciąży. Nie miałyśmy serca wyprowadzać ich z błędu i przyjęłyśmy za
oczywiste, że Magda jest ciężarna. Magdalenka nawet za bardzo
wczuła się w rolę, bo z udawanym bólem złapała się za plecy
i ruszyła do przodu, szeroko stawiając nogi.
379
budynku, znacznie wcześniej zaczęłybyśmy się irytować kolejnym
oczekiwaniem.
380
Podjechaliśmy pod dom, ale nie było jej. Rodzice dziewczyny
pokierowali Olega w inną stronę, lecz widziałam, że chcą go zbyć.
To wszystko robiło się podejrzane. Oleg bardzo się denerwował
i zaciskał wargi. Mieszkańcy maleńkiej wioski, do której jechaliśmy
godzinę polnymi drogami, przyglądali się nam z ciekawością.
A Valeria? Valeria była u swojego narzeczonego. Na nasz widok
wybiegła z jego domu i spoliczkowała Olega. Wyciągnęła ich zdjęcie
z samochodu i próbowała je podrzeć, na co nie pozwalała
plastikowa powłoka, więc cisnęła fotografią o ziemię. Oleg wsiadł do
auta i zalał się łzami. W aucie zapanowała cisza przerywana
pociągnięciami nosem.
381
Poddał się, ręce zwisały mu bezwładnie. Ciężarówka pożegnała nas
głośnym trąbnięciem. Nasz samochód zwalniał, noga kierowcy
przestała wciskać gaz. Przełożyłam nogę na jego stronę i wcisnęłam
hamulec, choć nie byłam przekonana, czy to najlepsze wyjście
z sytuacji. Nigdy nie sądziłam, że spotka mnie coś takiego. Auto
w końcu burknęło i zgasło. Stoczyliśmy się na pobocze, a ja
zaciągnęłam hamulec ręczny.
382
tamtej rodziny i na koniec spoliczkowanie Olega przez ukochaną.
Kim on tak naprawdę jest? Kim jest Oleg? Serca zamarły nam, gdy
minęła nas karetka. Analizowałam, czy istnieje możliwość, że
znalazł na poboczu kluczyki, ale graniczyło to z cudem. Żałowałam,
że nie cisnęłam ich dalej. Szłyśmy bardzo, bardzo szybko, jakby to
mogło w czymś pomóc. Byłam kłębkiem nerwów.
– Co tutaj robicie?
383
– Jak mogłyśmy go tak zostawić?
– Ma takiego pecha…
– Ale nikt go nie lubi, nikt mu nie ufa! Kim on właściwie jest?
384
– Kto pierwszy, ten lepszy – powiedziałam i zaczęłyśmy jeść
łyżkami.
385
– Nie, dzięki. Mamy pieniądze – odpowiedziałam, choć pewnie
zawartość naszego portfela była dla niego niczym. Jeszcze kilka
razy podsunął nam banknoty, ale nie przyjęłyśmy ani grosza.
Ostatecznie wygrałam arbuzowe starcie, oznajmiając to wszystkim
zgromadzonym radosnym okrzykiem, a nawet podskokiem
i kilkoma potrząśnięciami bioder. Magda patrzyła na mnie z irytacją,
co było tym zabawniejsze, że w ustach wciąż miała trochę arbuza.
Jak głupi był to pomysł, przekonałyśmy się dopiero w trasie,
kiedy pęcherze nie dawały nam spokoju i zmuszały nas do częstych
postojów. Ulgę poczułyśmy dopiero pod wieczór.
386
większości z nich stanowiły tęczowe kanapy wykonane
z malowanych palet. Właściwie wszystkie budynki były ozdobione
rękodziełem. Mogłabym godzinami obserwować ich szczegóły, bo
były bardzo interesujące. Sufity, lampy, haftowane poduszki
i wykręcone abstrakcyjne obrazy. Długa uliczka pełna oryginalnych
knajpek i barów ciągnęła się aż do plaży. Spacerowali nimi turyści,
głównie bardzo młodzi i głośni. Nie przeszkadzało mi to szczególnie,
bo było oczywiste, że to miasto rozbudowano właśnie dla takiej
atmosfery i takich odwiedzających. Tego dnia mogłyśmy wcielić się
w turystki imprezowiczki.
387
Usłyszałam dochodzące z plaży dźwięki piosenki Pink Floyd.
Trudno było je wyłapać wśród rytmów reggae, ale słyszałam:
388
papierosa. Dym wypuszczał bez wyciągania go spomiędzy warg.
Obok niego siedział rudy, brodaty i wysoki mężczyzna. Był
najbardziej żywiołowy i rozgadany z całego towarzystwa.
Energicznie machał na nas wielką dłonią. Jego mimika była
zaskakująca. Właściwie więcej wyrażał twarzą niż słowami, choć
gadał bez przerwy. Na końcu stołu siedział mężczyzna, którego
imienia ani twarzy nie zapamiętałam, bo należał do tych cichych
i onieśmielonych. Praktycznie w każdej grupie można kogoś takiego
znaleźć – bardzo lubię i cenię te jednostki. On był tym niewinnym,
dającym poczucie, że dołączenie do tej grupy nie jest szaleństwem.
Towarzyszyła im jeszcze para, której staż małżeński mógł być
równy mojemu wiekowi. Mimo to nie wypuszczali się z objęć nawet
na moment. Mężczyzna miał na nosie małe okularki, dzięki czemu
kobieta bez problemu mogła co kilka minut zaglądać mu w oczy.
Towarzyszyli im nastoletnia córka i malutki syn, którego wciąż
karmili butelką. Wyglądali sympatycznie, więc dołączyłyśmy,
siadając plecami do morza i mojej ukochanej piosenki. Z nimi
mogłam słuchać muzyki.
I tak było. Rudy Ioan był wodzirejem tej imprezy. Wcale nie
zaskoczył mnie fakt, że pracuje jako aktor i większość swojego
życia spędza na deskach teatru. Każdy jego gest był przesadzony
i nie mogłam powstrzymać się od uszczypliwości, że nigdy z tego
teatru nie wychodzi. Ale Ioan był osobą, z którą można żartować
i się przedrzeźniać. Lubiłam takie poczucie humoru, więc świetnie
się dogadywaliśmy i wzajemnie wyśmiewaliśmy, lecz była w tym
ogromna doza sympatii. Rozprawiałam z nim na wiele tematów,
byłam tak zaangażowana w rozmowę, że całkowicie zapomniałam
o swojej roli tłumacza, którego wciąż potrzebowała moja
389
przyjaciółka. Na chwilę wyłączyłam się z paplaniny rudego
i usłyszałam, jak Magda… rozmawia po angielsku. I to nie tak, że
mówiła, ile ma lat, gdzie się urodziła i co studiuje. Rozmawiała.
Opowiadała o naszych przygodach, tłumaczyła, jak dotarłyśmy do
Rumunii. Byłam w szoku i rozpierała mnie duma. Nie było w tym
jeszcze płynności, lecz po raz pierwszy widziałam, że się nie
wstydzi, próbuje mówić i to działa! Kiedy skończyła opowieść
o Olegu, klepnęłam ją w ramię.
– Ty mówisz po angielsku!
390
Wtedy mówię, że takie propozycje, owszem, zdarzały się, ale
tylko w moich rodzinnych stronach, więc fakt, że jestem dwa
tysiące kilometrów od domu nic nie zmienia. Jednak gorsi są
mężczyźni, którzy bardzo często mówią:
391
niekontrolowana, ale jakże skuteczna. Może to głupie, lecz byłam
wtedy wzruszona. Zatuszowałam to bardzo głośnym toastem:
392
malutki. Mieściło się tam tylko jednoosobowe łóżko i mała szafka.
Przestrzeń na podłodze między łóżkiem a ścianą była idealna dla
półtorej osoby. Jednak najważniejsze, że mogłyśmy wziąć tam
prysznic, zostawić plecaki i iść na imprezę, a na ten dzień
zaplanowano świetny koncert – tak nas zapewniano.
393
tak pięknego i prawdziwego. Dziewczyna żyła tą muzyką i całe jej
ciało dawało temu upust. Zachowywała się, jakby była sama, a nie
znajdowała się na scenie w otoczeniu setki osób. Uderzała
w instrument z siłą, której nie powstydziłby się niejeden
mężczyzna. A ręce miała chudziutkie, wiotkie i nieproporcjonalne
długie do wzrostu. Energicznie uderzała z zaciśniętymi wargami.
Zarażała nas swoją pasją przez dwie długie, choć w istocie zbyt
krótkie godziny. Mogłaby mi tak grać przez całą wieczność.
394
Rozczarowałyśmy się, gdy na miejscu zastałyśmy wybrzeże pełne
resortów, rzędy bielutkich leżaków i turystów. Jednak nie miałyśmy
ochoty jechać dalej. Weszłyśmy na tłoczną plażę i wzdłuż wybrzeża
ruszyłyśmy na południe w poszukiwaniu spokoju oraz wytchnienia.
Minęłyśmy strefę dla młodych zakochanych, dotarłyśmy do strefy
dla rodzin z dziećmi, a najdalej od miasta znajdowała się strefa dla
nudystów, gdzie było najspokojniej. Dzięki podróżom mniej
krytycznie patrzyłyśmy na takie zachowania i z każdym kolejnym
nagim ciałem przekonywałyśmy się, że nie ma nic dziwacznego
w plażowaniu nago. Zyskiwałyśmy też większą akceptację dla
naszych nieidealnych ciał, choć wciąż nie byłyśmy gotowe na
pokazanie się na plaży w całej okazałości. Usiadłyśmy na krańcu
plaży i rozpoczęłyśmy owocową ucztę.
395
zostawiać bagaży bez opieki. Zazwyczaj pływałyśmy osobno,
odbierając sobie tym samym dziecięcą radość z przeskakiwania
przez fale i pływackich wyścigów. Wcześniej kilka razy zebrałyśmy
się na odwagę i wchodziłyśmy do wody razem, ale nie opuszczała
mnie wizja pogoni za złodziejem po kamienistym wybrzeżu.
Poprzednie doświadczenia nieco spaczyły nasze podejście do
kradzieży. Często orientowałyśmy się, że uważniej niż inni
podróżnicy czuwamy nad ekwipunkiem. Nawet kiedy łapałyśmy
stopa, plecaki stawiałyśmy w pobliżu i nie oddalałyśmy się od nich
dalej niż na dwa metry. Musiałyśmy ciągle mieć je na oku. Wtedy
na oku miał je starszy pan i to nam wystarczało. Gdy wyszłyśmy
z morza, podarował nam kilka pysznych śliwek.
396
wplątany w spisek łączący wnuczki z rodzicami. Popierał nasz tryb
życia, ale jednocześnie czuł odpowiedzialność i chciał nam zapewnić
bezpieczeństwo. – Pokażę wam, gdzie możecie nocować.
397
ogromnym domem z szyldem „Guesthouse”. Trochę mnie przeraził
fakt, że będziemy musiały odmówić ze względu na wysoką
cenę, a staruszek zechce szukać odpowiedniego rozwiązania
w nieskończoność. Albo co gorsza postanowi za nas zapłacić.
Z budynku wyszedł inny starszy pan, który radośnie przywitał się
z „naszym” staruszkiem. Objęli się, jakby nie widzieli się od lat.
Mężczyzna zwrócił się do nas:
– Siatkówka?
398
Do dwudziestej pozostało jeszcze kilka godzin, więc
spakowałyśmy puszki z fasolą, świeże bułki, sztućce i poszłyśmy na
małą plażę w pobliżu miejsca, gdzie tak chętnie rozbierali się
mieszkańcy. Wykopałyśmy w piasku dziurę i rozpaliłyśmy maleńkie
ognisko. Gdy żar był wystarczający, włożyłyśmy do środka puszki
z fasolą w sosie pomidorowym. Czy mogłyśmy podgrzać jedzenie
u Wujka Błażeja? Mogłyśmy. Jednak ognisko, plaża i zachód słońca
dodawały wartości taniej puszce, a samo przygotowanie było misją
i dawało znacznie więcej frajdy niż podgrzanie na kuchence
indukcyjnej czy gazowej. Tutaj był prawdziwy ogień, który
musiałyśmy wspólnie podtrzymywać, dmuchając i donosząc kawałki
drewna. Taka puszka w przyjemnym otoczeniu i w dobrym
towarzystwie smakuje jak fasolka po bretońsku zrobiona przez
mamę. Nie przeszkadzały nawet trochę zbyt słodkie jak na mój gust
bułki.
399
Wróciłyśmy do domu Wujka Błażeja i – jak prosił – chwilę przed
godziną dwudziestą weszłyśmy na piętro i zapukałyśmy do jego
drzwi. Otworzył je rozpromieniony, obwiązany szalikiem w biało-
czerwone barwy.
400
rozpoznałyśmy też kilka sztuk z Francji, Ukrainy, Rosji i Niemiec. Na
jednej z półek ułożone były szaliki w wielu barwach. Widocznie
często zmieniał swoich sportowych ulubieńców. Miał kolekcję
kapeluszy, czapek, magnesów, pocztówek, znaczków i papierków po
cukierkach. W każdej z nich znalazł się polski akcent i z każdym
z jego eksponatów wiązała się historia, którą chętnie się dzielił.
W pomieszczeniu unosił się kurz, gdy zdejmował z półek kolejne
przedmioty. Z telewizji już dobiegały dobrze znane dźwięki –
odgłosy z trybun, okrzyki, a wreszcie polski hymn.
401
– Tak! Zawróciliśmy po was, ale już was nie było! Miałyście
w rękach arbuza.
402
Nie przejęliśmy się też przegraną. Wieczór minął szybko i w bardzo
dobrych nastrojach. Wypiliśmy zdecydowanie za dużo rakii, a za
mało Menty. Wujek Błażej był królem żartów. Opowiadał nam
o swoich bułgarskich przekonaniach. Na przykład według niego
prawdziwy Bułgar powinien mieć Dacię, dom, pięćset litrów wina,
tysiąc litrów rakii w piwnicy i kochankę oprócz żony. Słusznie też
zauważył ironię życia, podkreślając, że on ma pieniądze i jest stary,
a my mamy werwę i jesteśmy młode, ale okropnie biedne.
Zaznaczył też, że to sprawia, iż tworzymy perfekcyjny team. Taki
był Błażej – słowo „wujek” idealnie do niego pasowało. Z trudem
zebrałyśmy się i poszłyśmy spać do swojego pokoju.
403
nowych ranek na stopach. Właściwie niczym nie musiałyśmy się
wtedy przejmować – jedynie kapryśną pogodą.
404
Wydawało nam się, że się przesłyszałyśmy. Ale nie – kobieta
stojąca za nami zwróciła się do nas… po polsku.
405
elegancką koszulę z guziczkami. Stojąc obok żaby, wyglądali
komicznie.
406
Palmy w ogrodach całkowicie przekraczały moje wyobrażenia
o wymarzonym domku. Wzdłuż alejek rosły drzewa oliwne. Przy
jednej z nich stał dom Lidki.
407
Analizujemy wszystkie karty menu i nie potrafimy zdecydować.
Rzadko pojawia się taka okazja, więc nie chcemy popełnić błędu.
Podobnie jest na zakupach. Mój tryb życia nauczył mnie nieustannej
oszczędności. Wiele razy mijałam witryny sklepowe i z całych sił
musiałam się powstrzymywać przed wejściem i kupieniem nowej
sukienki. Przecież miałam pieniądze, mogłam sobie ją kupić i włożyć
na kilka imprez, a dzięki temu poczuć się dobrze w swojej skórze.
Kiedy jednak zaczynałam myśleć, co mogę za te pieniądze zrobić za
granicą, zmieniałam zdanie. Za dwieście złotych kupię co najmniej
trzy konkretne posiłki w restauracji, a przy odrobinie szczęścia
dziesięć posiłków w małej, lokalnej knajpie. Spróbuję nowych
smaków, poznam nowych ludzi i czegoś się nauczę. Za dwieście
złotych mogę kupić nowy namiot, dzięki któremu będę podróżowała
wygodniej i więcej zobaczę. Za dwieście złotych mogę przeżyć kilka
kolejnych podróżniczych dni, a przecież każdy z nich ma ogromną
wartość – niematerialną. Często zazdrościłam koleżankom
wypielęgnowanych paznokci czy wyregulowanych u kosmetyczki
brwi. Miały klasę i powabność, której mi brakowało. Jednak
ustaliłam swój priorytet – była nim nieustanna podróż. Nie
inwestowałam w sukienkę, bo ona dałaby mi pewność siebie na
chwilę, na tych kilka imprez. Natomiast podróż gwarantowała mi
odwagę, akceptację i zdobycie pewności siebie. Chciałam wreszcie
poczuć się dobrze w swojej skórze i byłam na dobrej ku temu
drodze.
408
nie potrafiłam się zdecydować. Nic mi nie odpowiadało, nic nie
pasowało, wszystko wydawało się oklepane. Nigdy nic, co kupiłam,
nie podobało mi się tak bardzo, jak wszystko, co widziałam
w witrynie i mijałam z ogromnym żalem. Podobnie było, gdy po
długim czasie mogłyśmy pozwolić sobie na posiłek w restauracji.
409
410
ZAKUP BILETU
411
Codziennie sprawdzałam ceny biletów lotniczych, lecz tak
trochę od niechcenia. Wciąż było dla mnie niewyobrażalne, że
naprawdę miałabym się zdecydować na jakiś lot. Nigdy wcześniej
nawet nie kupiłam biletu lotniczego, zawsze ktoś robił to za mnie
i pomagał mi w uzupełnianiu niezrozumiałych dla mnie rubryk. Tego
wieczoru również wykonałam swój rytuał. Popijając kawę,
włączyłam wyszukiwarkę i sprawdzałam kilka możliwości. Nie
planowałam lecieć z Polski. Szukałam lotu ze stolic europejskich,
których nigdy nie odwiedziłam – miałam taki wewnętrzy kaprys. Nie
byłam zaskoczona, że nie znajduję niczego interesującego. Leniwie
przeklikiwałam kolejne miasta i miesiące, aż wreszcie zobaczyłam
to: „OSLO–BANGKOK – 730 PLN, 12 LISTOPADA”.
412
dostrzegłam butelkę czerwonego wina stojącą na lodówce. To było
to.
413
Odsunęłam się od stołu i z trudem łapałam oddech. Stałam
i patrzyłam na podziękowania za skorzystanie z linii lotniczych
Norwegian. Tkwiłam w bezruchu przez dobrych kilka minut, aż łzy
napłynęły mi do oczu. Chwyciłam butelkę, zbliżyłam szyjkę do ust
i wzięłam kilka dużych łyków.
– Daj mi chwilę.
414
polecę bez towarzystwa. Dopiero tydzień wcześniej powiedziałam,
że plan od początku zakładał samotną półroczną wyprawę.
Wiedziałam, że mama wciąż liczy, iż zmienię zdanie. Informacja
o zakupie biletu pogrzebała jej nadzieje. Przełknęłam ślinę,
wypuściłam powietrze i wreszcie powiedziałam:
415
Odkładanie pieniędzy, oszczędność i zwiększenie zarobków nie były
jedynymi wyzwaniami, przed jakimi stanęłam. Wciąż nie
wiedziałam, czy podróżowanie w pojedynkę jest dla mnie,
a najgorszym, co sobie wyobrażałam, był lot do Bangkoku i powrót
po tygodniu. Bałam się, że sparaliżuje mnie tam strach albo że nie
dam rady sama spać w namiocie. Albo że po prostu się zanudzę
i nie będę w stanie cieszyć się z wyprawy, która miała być przecież
przygodą mojego życia. Od dnia zakupu biletu każda chwila kręciła
się wokół jednego. Nie było godziny, bym o tym nie pomyślała.
Zaczęłam następny etap – trening.
416
wystartowaliśmy z opóźnieniem. Ale nie zdążyłam wysłać
wiadomości. „Czekam przed wejściem. Ivan” – napisał.
417
jego mieszkania, bym mogła zostawić część ubrań. Byłam wtedy po
raz pierwszy w Norwegii. Oczywiście wiele czytałam i słyszałam
o tamtejszym standardzie życia i zamiłowaniu do designu, ale
w mieszkaniu Ivana czułam się jeszcze biedniej niż zwykle.
Wszystko było nowoczesne, równe, wysprzątane i lśniące. Jak
wyjęte z magazynu wnętrzarskiego. Rozpoznałam kilka replik
ważnych dla designu perełek i miałam nadzieję, że to tylko
podróbki. A raczej wmawiałam sobie, że tak jest. Zostawiłam
ubrania, które by mi się nie przydały na chłodnym oceanie
i owinęłam w nie zabrane z Polski pasztety sojowe. Modliłam się
w duchu, żeby ich nie ruszał i nie odkrył mojej tajemnicy. Czułam
się głupio, ale naprawdę zależało mi, by odbyć tę podróż po
kosztach. Nie nastawiałam się na rarytasy, smakołyki i odkrywanie
wypasionych restauracji. To był tylko trening.
418
uniwersyteckich. Spakowałam plecak, przypięłam do niego nowo
zakupiony namiot i tramwajem pojechałam do Jelitkowa, mało
znanej dzielnicy Gdańska. Stamtąd pieszo poszłam do Sopotu,
potem do Gdyni, by ponad trzydziestokilometrową wędrówkę
zakończyć w Babich Dołach.
419
420
CAMINO PORTUGALSKIE
421
Danii. Wielokrotnie był to mój przystanek przed dalszą podróżą na
zachód. Tym razem przygotowywałam się do pierwszej tak długiej
podróży solo. W planach miałam podróż autostopem do Lizbony
i pójście pieszo aż do Santiago, a potem do Fisterry, podążając
śladami świętego Jakuba. To miał być mój drugi raz na szlaku
i wcale się go nie obawiałam, bo jedynym wrogiem była moja
kondycja. To też nie pierwszy raz, kiedy miałam jechać autostopem
do Portugalii, ale wcześniej zawsze ktoś mi towarzyszył.
422
doświadczenia wciąż popełniałam błędy. Było ich mniej i lepiej sobie
z nimi radziłam, ale wciąż się zdarzały.
423
oznaczało dobre cztery godziny w jednym samochodzie. Zgodziłam
się i wrzuciłam plecak na tył auta. Usiadłam obok chłopaka, którego
ktoś konkretnie skrzywdził. Rany był świeże – na zadrapaniach
wciąż dostrzegałam zaschniętą krew. Zapięłam pasy, uważając,
żeby nie przeszkodzić sąsiadowi, bo siedzieliśmy bardzo blisko
siebie. Na fotelu z drugiej strony leżały piętrowo ułożone walizki,
więc nie mieliśmy zbyt wiele miejsca.
424
wytykała, że tylko bójki mu w głowie, a przecież mógłby
podróżować jak ja. Jego rany to faktycznie efekt rozróby w barze,
którą wszczął podczas oglądania meczu w Białymstoku. Jeden
wieczór w Polsce wystarczył, by wrócił do Niemiec z obitym
pyskiem. Na obczyźnie mieszkali od dawna, do Polski pojechali
tylko po mamę, której odwołano lot powrotny. To była bardzo
sympatyczna rodzina i długie godziny w aucie minęły jak
pstryknięcie palcami.
425
Buster czekał na mnie przed wejściem do małej kawiarenki.
Najpierw przyglądał się z daleka i dał mi chwilę na pożegnanie
Polaków, ale gdy tylko odjechali, podbiegł do mnie w podskokach.
Objął mnie mocno i lekko uniósł, by potem okręcić się ze mną kilka
razy. Nie wierzyłam, że ten chłopak przede mną stoi. Trochę niższy
i chudszy niż mi się wydawało, ale z tym samym uśmiechem
i błyskiem w oku. Buster i Dodo! Byłam zachwycona tym
spontanicznym spotkaniem.
426
Buster pochodził ze Szwecji, ale większość życia spędził
w podróży. Na jego profil trafiłam dzięki kolorowemu garniturowi,
który przywiózł z Afryki. Poszedł w nim na wesele znajomych. Tak
wyróżniał się w tłumie szarych ubrań, że przejrzałam jego profil
i zostałam tam na dłużej. Podobała mi się jego energia. Już
wcześniej dużo ze sobą pisaliśmy, zwłaszcza gdy zaproponował mi
połączenie sił i wspólną autostopową podróż z Portugalii do Indii.
Odmówiłam, bo na pulpicie mojego komputera widniał już bilet do
Bangkoku, ale mieliśmy nadzieję, że uda nam się spotkać w Azji.
W Indiach, Birmie, a może Wietnamie. Niestety wypadek –
potrącenie przez auto – pokrzyżował jego plany. Buster nie był
w stanie chodzić i został uwięziony w Holandii na kilka miesięcy, co
na jakiś czas uniemożliwiło tak daleką podróż z plecakiem. Ruszył
do Portugalii, jak tylko odstawił kule ortopedyczne i zaczął
samodzielnie stawiać kroki. Było to możliwe dzięki długiej
rehabilitacji.
427
Rozpaliłam ognisko, a Buster zajął się przygotowywaniem
posiłku. Coś w tym jest, że w podróży obowiązki dzieli się inaczej
niż na co dzień. Ja w trasie nie gotowałam, zdarzało mi się to
jedynie sporadycznie. Cieszyłam się, że wyjątkowo nie muszę
zmywać naczyń, kroić warzyw, co drugi dzień biegać do sklepu
z listą zakupów i planować, co kiedy ugotuję. W podróży miałam
wakacje również od tego. Jadłam kanapki i zimne posiłki, ale nie
przeszkadzało mi to. Natomiast większość mężczyzn, których
spotkałam w trasie, gotowała na potęgę! I to jak gotowali! Na
pewno jednym z powodów było to, że nie wytrzymaliby na mojej
diecie, więc nosili garnki, patelnie, kilkanaście rodzajów przypraw,
makarony, kasze i warzywa. Nie jedli byle czego, tworzyli wymyślne
dania. I żaden z nich nie pozwalał mi chwycić za nóż. Dzięki coraz
częstszej obecności podróżujących mężczyzn w moim życiu
zaczęłam zauważać przyjemność, jaka płynie z takiego wieczornego
rytuału.
428
przy ogniu. Miał rozczochrane włosy, założył wzorzyste spodnie
i seledynowy polar zapięty pod szyją. Dźwięk zamka namiotu
sprawił, że odwrócił się w moją stronę. Nalał do kubka gorącą kawę
i przyniósł mi do namiotu. Takie poranki to ja rozumiem!
429
Nie mogliśmy odmówić. Okazało się, że kobieta jest właścicielką
stacji i po chwili postawiła przed nami dwie duże kawy oraz
croissanty z czekoladą.
430
– Fisterra! – krzyknęłam, nie kontrolując tego. Buster nie miał
pojęcia, o co chodzi, ale para siedząca w kamperze to usłyszała.
Spojrzeli na mnie, a ja w popłochu im pomachałam i odwróciłam
wzrok. Chyba przesadnie podekscytował mnie ten mały napis. Był
znakiem, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Dodało mi to otuchy.
431
zobaczyłam zbliżającego się kampera. Tego samego, który godzinę
wcześniej wywołał we mnie tyle emocji. Nieśmiało wystawiłam
kciuk. Na takie auta zazwyczaj nie było co liczyć. W większości
przypadków były załadowane po sufit, miały komplet pasażerów
albo zwyczajnie pasażerowie chcieli spędzać wakacje samotnie.
Dlatego nie mogłam uwierzyć, gdy trzydziestoletnia „Fisterra”
zatrzymała się tuż przede mną.
432
– Czemu Fisterra?
433
i patrzyliśmy przez tylną szybę na wyprzedzające nas auta.
Jechaliśmy nie więcej niż siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, ale
nie śpieszyło nam się aż tak, by odpuścić sobie taką rozrywkę. Jak
dzieciaki z podstawówki jadące na szkolną wycieczkę machaliśmy
do kierowców aut za nami. Wszyscy reagowali uśmiechem,
a niektórzy posyłali nam znak pokoju, wyciągając dwa palce
układające się w literę „V”. Niektórzy trąbili, jeszcze inni śmiali się
z otwartymi buziami. Czuliśmy się jak hipisi, członkowie słabego
bandu, podróżnicy w czasie. Mieliśmy z tego dużo frajdy.
Potrzebowaliśmy trzech godzin, żeby się znudzić. Wówczas
padliśmy po przeciwnych stronach łóżkach i zajęliśmy się swoimi
sprawami – ja pisałam pamiętnik, a Buster czytał książkę. Lubię
patrzeć na czytających, zwłaszcza gdy już kończą książkę.
Towarzyszą temu niesamowite emocje. Buster był w połowie, ale
zachodzące słońce znikało i pojawiało się na jego twarzy. Co chwilę
odrywałam wzrok od własnych słów, żeby mu się poprzyglądać.
Obserwowała nas też Ans i co kilka minut robiła zdjęcie.
– Byłam kilka razy, ale nie przepadam. Jest dla mnie za duży.
434
dostępne i niezbyt ciekawe. Paryż mnie nie porywał, jego
przedmieścia były znacznie bardziej ekscytujące. Teraz to był tylko
Paryż. Zdecydowanie lepsze miałam towarzystwo.
435
krzesła i stół. To była dla mnie zupełna nowość, w odróżnieniu od
Paryża. Nigdy wcześniej nie podróżowałam takim autem, więc
zachwycał mnie każdy szczegół, zaczynając od figurki Volkswagena
T3 na desce rozdzielczej aż po ułożenie sztućców. W tym pozornym
chaosie była doskonała organizacja.
436
kołysałam, tym lepiej się czułam. I nikt nie reagował. Bo kogo to
mogło obchodzić? Kręciłam się wokół własnej osi, unosiłam dłonie
i śmiałam się jak zwykle. Wkrótce dołączyli do nas mężczyźni,
którzy inaczej podchodzili do samotnych pląsów i próbowali
poderwać nas do bardziej tradycyjnego tańca. Nie opierałyśmy się
i już po sekundzie tańczyliśmy w dwóch parach. Impreza trwała
w najlepsze. Z dala od świateł miasta, w szczerym polu, obok
trzydziestoletniego kampera poruszaliśmy się w rytm muzyki.
„Chciałabym mieć kiedyś stare auto” – pomyślałam, nie
podejrzewając, że moje marzenie spełni się tak szybko.
437
– Zacznę w Lizbonie. W katedrze kupię paszport i stamtąd będą
mnie prowadziły żółte strzałki oraz muszelki – tłumaczyłam. – Dalej
pójdę do Sacavém, potem Santarém, Golegã… – Palcem sunęłam
po mapie. – W Goledze najprawdopodobniej ruszę w stronę Tomar,
bo nie chcę wchodzić do Fatimy…
438
nie uwierzę – poczułem, że ktoś złapał mnie za nadgarstek i zerwał
mój rzemyk.
439
Kolejny dzień z Ans i Hermanem mijał bardzo leniwie i spokojnie.
Zatrzymaliśmy się nad rzeką, której nurt wyniósł mnie dalej niż
powinien, piliśmy dużo kawy i robiliśmy wiele przerw. Sunęliśmy
autostradami najwolniej ze wszystkich, popijając sok
marchewkowy. Zrobiliśmy też duże zakupy na kolację i znaleźliśmy
przyjemne miejsce nad jeziorem do biwakowania. Znowu pośrodku
niczego. Zaparkowaliśmy i już po raz trzeci przygotowywaliśmy się
do gotowania kolacji. Buster ufał mi coraz bardziej, bo pozwalał już
decydować o dodawanych warzywach. Jako przystawkę podaliśmy
soczystego arbuza i zimne piwo. Herman był zachwycony. Podczas
wieczornego krzątania i porządków nasi holenderscy towarzysze
mieli czas na romantyczne spacery we dwoje.
Nie byli ze sobą od lat. Oboje mieli już za sobą nie do końca
udane małżeństwa. Odchowali dzieci i dopiero wtedy ich drogi się
połączyły. Ale jak się połączyły! Pasowali do siebie jak dwie połówki
jabłka. Uzupełniali się i biła od nich miłość. Traktowali nas jak
własne dzieci i czuliśmy się jak członkowie szalonej amerykańskiej
rodziny podróżującej drogą 66.
440
To było kolejne trudne pożegnanie. Ans i Herman zatrzymali
kampera na stacji benzynowej i przytuleni patrzyli, jak odchodzimy.
Machali nam, dopóki nie zniknęliśmy za gęstym żywopłotem.
441
czynienia ze Świętym Graalem. Trwało to w nieskończoność i co
rano irytowałam się ślimaczym tempem swojego towarzysza. Kiedy
on małymi łyczkami popijał kawę, ja już byłam umyta, spakowana
do drogi i czekałam, aż ruszymy. Moja irytacja była tym większa, że
naprawdę nie mogłam się doczekać Lizbony i szlaku. Gdyby nie
spotkanie z Busterem, dojechałabym tam w trzy dni, tymczasem
z nim podróż przedłużyła się do tygodnia, a wciąż byliśmy daleko od
celu.
442
namiocie. Od kilku dni sypialiśmy pod gołym niebem lub w jednym
namiocie, bo tak było wygodniej, ale przez to pozbawiłam się
choćby sekundy samotności. A bardzo tego potrzebowałam.
– Nie chcesz?
443
proszącym wzrokiem – pewnie starał się zrozumieć, o co właściwie
mi chodzi. Usiadłam obok i złapałam go za ramię.
444
na śmietniku znaleźliśmy walizkę i naprawiliśmy ją sznurówką tylko
po to, żeby przetransportować w niej wino, które chcieliśmy wypić
na plaży. Mieliśmy z tego tygodnia bardzo dużo wspomnień i kiedy
tak opowiadałam o naszych przygodach, dotarło do mnie, jak
bezsensowna była moja agresja. To nie tak, że nie lubiłam Bustera.
Po prostu potrzebowałam chwili dla siebie albo właśnie rozmowy
z kimś innym, nie tylko z nim. Buster przyglądał mi się, kiedy
opowiadałam o noclegu w Debie, w Kraju Basków, i widziałam, jak
cieszy go, że wrócił mi optymizm.
445
Znacznie trudniej było mi się z niego podnieść następnego ranka
i kontynuować autostopowanie. Do Lizbony.
446
Dojechaliśmy do Lizbony i stanęliśmy pod katedrą. To był koniec
wspólnej podróży. Tu mieliśmy się rozstać i pójść w jedną stronę,
ale osobno. Weszliśmy do świątyni, zachowując należytą ciszę.
Zachwycało mnie, jak otoczenie wpływa na zachowanie ludzi. Tutaj
byłam opanowana i poważna, czego nie można powiedzieć o mnie
leżącej na łóżku w starym kamperze. Zapłaciłam za dwa credenciale
i jeden wręczyłam Busterowi.
Wyszliśmy i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie.
447
Opuszczenie Lizbony nie należało do najprostszych.
Podejrzewam, że część strzałek z biegiem czasu znikała pod graffiti,
część była zdejmowana z innymi znakami, część została
zamalowana, a pozostałe po prostu starły się lub wyblakły przez
lata. Dlatego błądziłam, kręciłam się mieście i traciłam nadzieję na
jego opuszczenie.
448
Faktycznie, obecność turystki z plecakiem na obrzeżach stolicy
mogła zaskoczyć.
449
Rozbiłam namiot na wzgórzu. Wokół nie dostrzegałam nikogo.
To była dopiero moja druga samotna noc pod namiotem.
Po pierwszej nie sądziłam, że drugą spędzę w okolicach Lizbony.
450
Tego dnia szła za mną jakaś kobieta. Najpierw była dość blisko,
więc zwalniałam, by mogła nadążyć. Nie doganiała mnie. Gdy się
zatrzymywałam, ona robiła to samo, więc uznałam, że jest tym
rodzajem pielgrzyma, który ceni sobie absolutną samotność i ciszę.
Początkowo była tak blisko, że wyraźnie widziałam jej zmęczoną
twarz, zmarszczony nos i wiecznie otwarte usta. Niemal czułam na
plecach jej nieregularny oddech. Z każdym krokiem odrobinę się
oddalała. Później byłam w stanie dostrzec tylko jej mocną sylwetkę.
Gdyby nie boleśnie opinający pas plecaka, jej talia nie byłaby
dostrzegalna. Nogi jak dwie kolumny z naciągniętymi do połowy
łydek białymi skarpetami. Na głowie miała czapkę z daszkiem, spod
której wystawały krótkie tlenione włosy. Kilka kilometrów później
451
widziałam już tylko różową kropkę. Nie zamieniłam z nią słowa, ale
czułam już do niej sympatię i tego dnia próbowałam iść jak
najwolniej, by się upewnić, że wszystko u niej w porządku.
To nie wystarczyło. Zgubiłam ją. Stanęłam jak wryta, kiedy nie
dostrzegałam już różowego punktu na horyzoncie. Cholera.
Oczywiście mogła się zatrzymać na kawę, zrobić przerwę od
marszu, ale coś mi podpowiadało, że powinnam na nią zaczekać
i ruszyć dopiero, kiedy będę miała pewność, że nic jej nie jest.
Nieczęsto spotyka się samotnie wędrujące kobiety na szlaku, a już
na pewno nie na mało uczęszczanym odcinku między Lizboną
a Porto. „Solidarność jajników” – pomyślałam i ległam pod
drzewem.
452
Wtedy ją zobaczyłam schodzącą ze wzgórza, poza szlakiem,
kroczącą przez pole i omijającą kolczaste pastuchy oraz wielkie
krowy.
453
miała ani chwili na zadumę. Wciąż martwiła się o swój biznes.
Sportowe buty na półce i filmowy impuls zmotywowały ją do
wyjazdu do Hiszpanii. Przeznaczyła na to wszystkie oszczędności,
lecz po raz pierwszy od bardzo dawna robiła to, czego naprawdę
potrzebowała.
454
Z językami na wierzchu dotarłyśmy pod drzwi albergi. Nim
weszłyśmy do środka, oparłyśmy się o ścianę, ciesząc się radosną
chwilą spełnienia. Było wcześnie, dopiero co minęła czternasta, co
oznaczało, że mogę zwiedzić miasteczko, nie dźwigając na plecach
kilkunastu kilogramów. Gdy mój oddech się uspokoił, weszłam do
środka. W małym okienku siedział niski, łysiejący mężczyzna
w kraciastej koszuli z krótkim rękawem.
– Ale dlaczego?
455
Darowizna o łącznej wartości dziesięciu euro trafiła do puszki,
a właściciel, kiwając głową, wskazał nam kierunek. Przeszłyśmy
przez kuchnię, salon, piękne patio, aż wreszcie w towarzystwie
jednego z pracowników dotarłyśmy do niskiego budynku, gdzie
znajdowały się pokoje dla gości. Wręczono nam klucze i zostałyśmy
same, niepewne, czy podjęłyśmy właściwą decyzję.
456
zauważyłam dwóch chłopaków. Wysoki, postawny brunet, a obok
niski i drobny blondyn. „Flip i Flap. Paweł i Gaweł. Bolek i Lolek”.
– Hi!
457
opatrzyć, zapominam, z jaką częścią ciała mam do czynienia.
Kiedyś nawet marzyłam o pracy przy stole chirurgicznym lub jako
medyk sądowy. Po prostu lubię rany. A Andrzej ewidentnie się
miotał i nie wiedział, jak się do tego zabrać. Przyniosłam do kuchni
swoją apteczkę ze spirytusem, igłami, nićmi, Tribiotikiem, plastrami
i bandażami. Moje palce nie dotykały niczego poza zranionym
obszarem. Przebiłam pęcherz zdezynfekowaną igłą. Gaza wchłonęła
cały płyn. Przeciągnęłam igłę z nicią przez skórę i zawiązałam supeł.
Dzięki temu ropa nie zbiera się ponownie i możliwy jest dalszy
marsz. Całość spryskaliśmy Octeniseptem i pozwoliliśmy ranie
oddychać, póki nie zostanie uwięziona w ciasnym bucie na długie
godziny.
458
wydali na nie pięć razy mniej niż ja na swoją chrupiącą pomidorową
papkę.
459
Barbara wolny czas wykorzystała na odwiedzenie okolicznych
barów i spożycie olbrzymiej ilości wina. Nie dziwił mnie fakt, że
kolejnego dnia nie dała rady wstać o świcie. Gdy wychodziłam
o poranku, uścisnęłam jej dłoń z nadzieją, że jeszcze się spotkamy.
Było to możliwe, bo Barbara mogła utrzymać moje tempo dzięki
swoim słodkim oszustwom. Tego dnia cała ekipa ruszyła do Fatimy,
a ja wybrałam trasę alternatywną, prowadzącą przez rozległe lasy,
jak wcześniej mówiłam Busterowi.
460
atakowały mnie szyldy z napisem „Vende” – na sprzedaż. Carlos,
którego poznałam kilka dni wcześniej w Azambuji, wytłumaczył mi,
że kiedyś domy przy głównych placach należały do najbogatszych
mieszkańców, którzy z czasem wyprowadzili się do dużych miast,
opuszczając swoje siedziby. A ja szłam i marzyłam, jak to wszystko
musiało kiedyś cudownie wyglądać. Mijałam obrośnięte bramy
i zastanawiałam się, ile czasu minęło od ostatniego ich pchnięcia.
Większość kraników była pokryta mchem, a lecąca z nich woda
miała metaliczny zapach i niezachęcająco żółty kolor. Musiałam
oszczędzać nie tylko płyny, ale też jedzenie, bo nie zapowiadało się,
bym trafiła na jakikolwiek otwarty sklep. Przez te dwa dni minęłam
jedną albergę, której właścicielka radośnie wybiegła na mój widok,
lecz z bólem serca musiałam jej powiedzieć, że niestety nie mogę
się u niej zatrzymać, idę dalej. Mina jej zrzedła jeszcze bardziej,
gdy potwierdziłam jej obawy, że nikt nie podąża moim śladem. Nie
miała gości od tygodni.
461
Pierwszą noc spędziłam w gaju oliwnym. Szukałam właścicieli,
bo skoszona wokół trawa sugerowała, że ktoś się tym miejscem
zajmuje. Bezskutecznie. Równie dobrze mogły ją zjeść kozy lub
owce. Wszystkie domy były pozamykane, a niektóre drzwi
dosłownie zabite deskami. Bez pozwolenia rozbiłam namiot pośród
niskich drzewek. Kolejna noc i kolejny dzień nie różniły się od
poprzednich.
462
zjedzą te muchy”. Miałam dość. Po wypoceniu wszystkiego, co we
mnie było, i wykrzyczeniu wszelkich znanych mi przekleństw
dotarłam na górę. A tam równie strome zejście w dół, starannie
ułożona z kamyków strzałka i końskie łajno. Wszedł tam koń –
zwierzę, które nie może się niczego chwycić. Za przeproszeniem
zesrało się na szczycie, a jedyne, co ja mogłam zrobić po takim
wysiłku, to zgiąć się w pół i spróbować złapać oddech. Wtedy już
wiedziałam, że nie jestem w formie.
Nie wiem, czy samotnie przejdę taką drogę. Nie wiem sam”.
463
złudzenie połykania płynu. Wszystkie źródełka wyschły. W takich
sytuacjach zazwyczaj pukałam do drzwi domów, prosząc
o napełnienie butelek kranówką, ale wtedy nie miałam takiej
możliwości. Stawałam przed drzwiami każdego mijanego domu,
pukałam i po kilku minutach stwierdzałam, że również ten dom ktoś
kiedyś opuścił na dobre. Została mi zaledwie połowa maleńkiej
butelki wody, gdy na zakręcie ujrzałam kranik, z którego kapała
woda. W euforii opróżniłam butelkę jednym haustem i podbiegłam
do długo wypatrywanej oazy. Odkręciłam kran i zobaczyłam to
samo co trzy dni wcześniej – żółta woda, pełna paprochów,
śmierdząca jak gnijące grzyby. Patrzyłam tępo w płynący strumień
i starałam się nie uronić ani jednej łzy, jakby mogło mnie to
doprowadzić do ostatecznego odwodnienia. Kątem oka dostrzegłam
kobietę z psem na smyczy.
464
Na dnie plecaka znalazłam jogurt pitny. Było go w opakowaniu
może dwieście mililitrów. Ściskałam go w dłoni jak najdroższy skarb
i ruszyłam dalej, mając nadzieję, że „cywilizacja” jest już bardzo
blisko. Popijałam jogurt bardzo ostrożnie i wyobrażałam sobie, że
jest mniej gęsty i chłodniejszy niż w rzeczywistości. Mam silny
organizm – mogę to powiedzieć bez zająknięcia – jestem w stanie
wytrzymać długo bez jedzenia i wody, więc nie martwiłam się
omdleniem. Wiedziałam, że jeśli będzie taka potrzeba, przejdę
jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów, by wreszcie dotrzeć
do wody pitnej.
– Dominika!
465
To był Kuba. Machał do mnie radośnie, choć myślę, że z naszej
dwójki ja byłam szczęśliwsza, mimo że nie miałam siły, by to
pokazać. Wtuliłam się w jego ciało, nie przejmując się faktem, że
może to dla niego za dużo. Razem weszliśmy na stację, gdzie
z Mateuszem jedli śniadanie i obmyślali plan na cały dzień. Nasz
plan.
466
zaufanie do ludzi może być uznawane za naiwność. Przez cały dzień
nie dzieliło nas więcej niż dziesięć metrów, a zamieniliśmy zaledwie
kilka zdań i to dotyczących przerw na posiłek oraz dystansu. Nie
rozmawiali nawet ze sobą, chyba obawiając się, że zrozumiem ich
język, który przecież ma wiele wspólnego z polskim.
Nie wiedziałam, ile czasu razem spędzimy, ale byłam pewna, że
długo takiej atmosfery nie zniosę. Nie chciałam jednak rezygnować
z ich towarzystwa przedwcześnie. Biło od nich ciepło i dobro.
Tamtego wieczoru dotarliśmy do niewielkiego miasteczka, gdzie
znajdowała się mała plebania. Słyszeliśmy, że jest tam
pomieszczenie, w którym mogą nocować pielgrzymi. Główna brama
była zamknięta, ale żółta strzałka kierowała nas na tyły budynku.
Szliśmy wąską ścieżką wykładaną betonowymi płytami. Odległość
między płytami była idealna na trzy czwarte kroku, co
doprowadzało mnie do szaleństwa. Nierównym tempem dotarliśmy
do kolejnej bramy, przy której czekała na nas pulchna, niska
kobiecina. Jej włosy były niemal białe, co wyglądało dziwacznie przy
ciemnej karnacji. Miała na sobie kwiecisty fartuch, a w dłoni
trzymała pęk kluczy, którymi dzwoniła, gdy mówiła, energicznie
gestykulując. Wskazała nam ogromny pokój i skrzynkę, gdzie
można zostawić datek, po czym wyszła. Pokój był pusty. Pod ścianą
leżało kilka materacy. Każde z nas chwyciło po jednym – Mateusz
i Kuba wybrali miejsce po jednej stronie pokoju, ja po przeciwległej.
Atmosfera była gęsta. Wzięłam prysznic, na balkonie rozwiesiłam
pranie i poszłam na spacer. Lubiłam spacerować bez bagażu, by
następnego dnia nie płakać z powodu zakwasów.
467
w poszukiwaniu otwartego sklepu. Znalazłam jeden, oczywiście
miniaturowy. Kupiłam coś do przekąszenia na kolację, bo żołądek
już miałam ściśnięty. Ale przyszłam tam przede wszystkim po wino.
Uznałam, że jeśli istnieje coś, co rozrusza i rozluźni tych spiętych
chłopaków, będzie to wieczór przy winie. Wzięłam białe półsłodkie,
tanie, bo takie lubię najbardziej, i okrężną drogą ruszyłam na
plebanię, zastanawiając się, czy wypada tam spożywać alkohol. Gdy
przechodziłam przez „centrum” wioski, usłyszałam gwar dochodzący
z małego baru. Prawdopodobnie jedynego w okolicy. Brodaty
mężczyzna machnął do mnie ręką, dając znak, bym wstąpiła do
środka. Burczenie w brzuchu nie ustawało, więc krzyknęłam, że
niestety nie mam teraz czasu. Zrezygnował z gestów i zawołał, bym
dołączyła. Ponownie odmówiłam i nie zwalniałam kroku. Z baru
wybiegła drobna brunetka o mocno zarysowanych kościach
policzkowych:
468
uderzyłam pustą butelką o blat baru. Gwizdnęła głośno,
przyciągając uwagę wszystkich obecnych, po czym wskoczyła na
krzesło i zaczęła mi bić brawo. Nie do końca wiedziałam, o co
chodzi, więc z rumieńcami na twarzy uniosłam w górę pustą
butelkę, wywołując kolejną salwę śmiechów i oklasków. Chwilę
później wszystko się uspokoiło, a ja kupiłam drugą buteleczkę,
którą planowałam opróżnić już na trasie.
– Białe półsłodkie.
– Zaczekaj tutaj.
469
Odwrócił się i zniknął, ale szybko znalazłam nowego rozmówcę,
bo po tych oklaskach zgromadziło się wokół mnie sporo osób, które
chciały się dowiedzieć, skąd jestem i co robię w ich stronach.
Brodacz wrócił, nim skończyły mi się tematy do luźnych
pogawędek. W ręku trzymał kiczowatą fioletowoniebieską torbę na
prezent. Wręczył mi ją. W środku była butelka białego wina bez
etykiety.
470
wina. Brakujący kubek zastąpiliśmy przeciętą na pół plastikową
butelką i rozpoczęliśmy degustację. Każdy kolejny łyk rozwiązywał
nam języki i pooprawiał humory. Leżeliśmy przy przygaszonym
świetle, każdy na swoim polowym wyrku, i rozmawialiśmy. Nasze
rozchichotane głosy przerywały ataki dzikiego śmiechu.
Opowiadaliśmy o swoich przygodach, wpadkach, rozterkach
i nieudanych związkach. Wspominaliśmy największe głupoty
dzieciństwa i wzajemnie żartowaliśmy ze swoich języków,
sprzeczając się, czy bardziej durny jest polski, czy czeski. Nie
starczyło nocy, by dojść do porozumienia w tej kwestii, ale
wystarczyło, aby całkowicie odmienić bieg wydarzeń.
471
Rano obudził nas potworny kac. Pokonywanie czterdziestu–
pięćdziesięciu kilometrów dziennie nie jest łatwe, ale wlany w nasze
ciała alkohol sprawił, że stało się to o wiele trudniejsze.
Spakowałam się i ruszyłam w drogę, a Mateusz i Kuba poszli do
kościoła. Dla nich pielgrzymka zaczęła się w Sagres na południu
Portugalii i miała znaczenie religijne. Obaj są głęboko wierzący, więc
co niedzielę trasę zaczynali później, by móc uczestniczyć we mszy
świętej. Po tej szalonej nocy nastąpiło rozstanie, ale ustaliliśmy, że
spróbujemy ponownie spotkać się wieczorem.
Jolene”.
472
niezależnie od tego, czy do mnie dołączą, czy nie. Pragnęłam, by to
miejsce było jak należy, przecież nie chodziło tylko o moją wygodę.
473
szyi skromna apaszka. Jej partner był znacznie niższy, z kolczykiem
w prawym uchu. Nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak
dziewczyna. Minęli mnie, ale chwilę później zatrzymali się i żywo
o czymś dyskutowali. Wrócili do mnie i próbowali zagadać po
angielsku, ale nie szło im najlepiej. Ustaliłam jedynie, że pytają, czy
będę tu spać. „Cóż, miejsce jest idealne” – pomyślałam
i potwierdziłam ich przypuszczenia. Pokręcili głowami i zadzwonili
do kogoś. Porozmawiali przez chwilę, a następnie podali mi
słuchawkę.
474
– Jedź z nami.
475
Energia, której nabrałam tamtej nocy, pozwoliła mi przejść
następnego dnia rekordowy odcinek pięćdziesięciu kilometrów.
Wszystko za sprawą działającego cuda wsparcia ze strony Kuby
i Mateusza.
– A wy co tak siedzicie?
476
Nie zawsze szliśmy blisko siebie. Dość szybko odpuściłam
trzymanie tempa Czechów, a oni prędko zauważyli, że cenię sobie
samotność. Spotykaliśmy się kilka razy w ciągu dnia, a także
wieczorami, bo zazwyczaj nocowaliśmy w tych samych miejscach.
Jednym z najważniejszych etapów tego camino było dla mnie
dotarcie do Caldas de Reis, gdzie zostałam okradziona kilka lat
wcześniej. To wtedy – siedząc obok posterunku i czekając na
pomoc, która nigdy nie nadeszła, dostrzegłam pielgrzymów.
Wówczas po raz pierwszy zwróciłam uwagę na żółte oznaczenia,
zdecydowałam, że też kiedyś pokonam tę trasę i mimo obojętnego
stosunku do religii pójdę do Santiago. Minęły cztery lata, a ja
miałam dotrzeć pod katedrę po raz drugi, lecz najpierw musiałam
zrobić coś, co mnie męczyło od dawna.
477
W Caldas rozpoznawałam każdy budynek, każdą uliczkę. Przed
niewielkim mostem stał doskonale mi znany posterunek. Stanęłam
twarzą do wejścia i wzięłam głęboki oddech. Przypomniałam sobie
wyuczoną regułkę, pchnęłam ciężkie drewniane drzwi, a potem
zapukałam do mniejszych, które z podobną niepewnością
przekraczałam jako osiemnastolatka. Układ biurek się nie zmienił.
Za jednym z nich siedział policjant, którego rozpoznałam. To on
zaprowadził mnie oraz Magdę na halę sportową i oddał nam swój
ręcznik, byśmy mogły osuszyć się po kąpieli.
478
Inaczej go zapamiętałam. Wcześniej tętnił życiem. Zielone
drzewa otaczały alejki, a ludzie gromadzili się na małych placykach,
pośrodku których stały ozdobne fontanny, delikatnie strzelające
pitną wodą. Wielką miłością darzę sceny filmowe, w których usta
zakochanych łączą się podczas picia wody z fontanny, ale
rzeczywistość sprowadziła mnie na ziemię. To był znienawidzony
przeze mnie typ wodopoju, bo napełnienie butelki trwało całą
wieczność. Stojąc w bezruchu przy jednym z nich, rozglądałam się
na boki i nie mogłam znaleźć wyjaśnienia dla upadku tego miejsca.
Teraz wszędzie leżały śmieci, nie było ludzi i kolorowych kwiatów.
Podeszłam do hali sportowej, gdzie spędziłam kiedyś kilka nocy,
i uznałam swoją misję za zrealizowaną. Siedząc nad przepływającą
obok rzeką, wysłałam koordynaty Czechom. Wkrótce byli razem ze
mną. Kolejny ważny przystanek stanowiło Santiago, a jak się
okazało na miejscu – nie był to koniec naszej wspólnej przygody.
479
się o miotły i posłali mi uśmiechy. Przeszłam przez plac, na którym
dwa lata wcześniej jadłam kanapkę z dżemem. Rozpoznawałam już
budynki, okolicę, co oznaczało, że jestem blisko celu.
Nigdy nie weszłam do katedry, choć byłam u jej stóp już po raz
trzeci. Myślałam, że tym razem się odważę, przekroczę próg
świątyni i symbolicznie wezmę udział we mszy. Jednak to nie był
odpowiedni moment. Ponownie zadowoliłam się widokiem katedry
z zewnątrz. „Następnym razem” – pomyślałam i usiadłam na wprost
świątyni. Byłam tam praktycznie sama.
480
i o zróżnicowanym statusie materialnym. Ludzie młodzi, starzy,
kobiety, mężczyźni i dzieci. Przybywają samotnie, w parach albo
w grupach. Z jakiegoś powodu łączy ich jedno – chęć przejścia
Camino de Santiago i ten fakt sprawia, że wszyscy na placu stają
się jedną rodziną. Przed katedrą wzajemnie sobie gratulują i po
placu niesie się głośne: „You did it!”. Tak, zrobiłam to, lecz dla mnie
to nie był koniec.
Siedząc, wyczekiwałam dwóch osób. Niecierpliwie
sprawdzałam każdą z bram i szukałam wzrokiem Flipa i Flapa,
wysokiego i niskiego. Wreszcie zobaczyłam ich kroczących dumnie
i z szerokimi uśmiechami. Dostrzegli mnie z daleka i szli w moim
kierunku. Teraz i ja miałam się do kogo przytulić.
Chłopcy uczestniczyli we mszy, podczas gdy ja pilnowałam im
plecaków. Często tak robiliśmy – gdy oni szli się modlić albo po
prostu robili zakupy, zostawałam z trzema ogromnymi bagażami. Po
mszy oznajmili, że będą mi towarzyszyć w drodze do Fisterry, mimo
że nie planowali tego. Bez żalu opuściliśmy Santiago i ruszyliśmy do
mojego ulubionego miejsca w całej Europie.
481
Ostatnie dni camino dają mi dużo energii. Chcę jak najszybciej
dotrzeć do celu, jednak spowalnia mnie myśl, że kolejna przygoda
dobiega końca. Fisterra w języku galicyjskim oznacza „koniec
ziemi”, ale to też koniec kilkusetkilometrowej drogi. Kiedyś
wierzono, że właśnie na tym przylądku kończy się świat, że dalej
nie ma już niczego. To tutaj, na Skale Śmierci rozbijały się statki,
gdy podróżnicy chcieli z jak najlepszej perspektywy zobaczyć
zachód słońca. Według wielu najpiękniejsze zachody można
podziwiać właśnie od strony zatoki. To tutaj dotarł święty Jakub po
zakończeniu swojej oczyszczającej drogi i na końcu świata, na
Skale Śmierci spalił wszystko, co posiadał, by dowieść, że Fisterra
to nie tylko koniec, ale także początek. Początek nowego, czystego
życia. Nowy start. To właśnie tam każdego roku docierają
pielgrzymi, którzy przez długie tygodnie dźwigają swój bagaż.
Bynajmniej nie robią tego, by stanąć obok znaku wskazującego
„0 km”, ale by podczas długiej wędrówki przemyśleć swoje życie,
znaleźć odpowiedź lub dopiero zadać sobie właściwe pytanie. Robią
to ze względów religijnych, dla przygody bądź dla samych siebie.
Przy tym znaku miałam stanąć również ja. Mimo że moje obojczyki
pokrywały strupy, a brzuch zapadł się po nagłej utracie kilku
kilogramów, nie wyczekiwałam już finiszu. Moje ciało ponownie
wypełniało mnóstwo energii, ale nie chciałam, by to był koniec lub –
jak kto woli – nowy początek.
Ostatnią noc postanowiłam spędzić sama. Zrezygnowałam
z nocowania w hostelu oddalonym od Skały Śmierci o jakieś
dwadzieścia pięć kilometrów i samotnie ruszyłam dalej. Wiedziałam,
że na szlaku nikogo nie spotkam, bo zbliżał się zmrok, a na tym
odcinku nie ma żadnego innego schronienia. Chłonęłam każdą
482
sekundę, upajałam się wiatrem i cieszyłam oczy zielonymi zboczami
gór. W dolinie wiła się ciemnogranatowa rzeka, którą doskonale
pamiętałam. Podobnie jak dwa lata wcześniej zrzuciłam przepocony
plecak i usiadłam na tym samym płaskim jak talerz kamieniu. Tym
razem byłam w tym miejscu tylko ja i mogłam przemyśleć, jak
bardzo zmieniło się moje życie i ja sama między jednym a drugim
przycupnięciem na kamieniu.
483
czułam samotność, ale dzielnie stawiałam kolejny krok. Na tej
górze to wszystko sobie uświadomiłam i choć niewystarczająco
często o tym myślę, byłam z siebie cholernie dumna. Oparłam
brodę o długi kij, którym podpierałam się w ostatnich godzinach
marszu, i pozwoliłam łzom płynąć, a chłodny wieczorny wiatr
smagał moimi włosami po policzkach. Kolejne kilometry to tylko
formalność, bo już osiągnęłam sukces i to był mój dzień na
świętowanie.
484
po plecy i kark. Nie dziwi więc, że metrowy murek okazał się
piekłem. To nie był zgrabny koniec dnia, ale oznaczał bardzo
wygodną i względnie bezpieczną noc, bez wilgoci i deszczu, na
równej powierzchni.
485
Przeszłam do swojej cowieczornej rutyny. Zdjęłam przepocone
do granic możliwości ubrania, których woń wywoływała we mnie
obrzydzenie do samej siebie, i w stroju kąpielowym powędrowałam
do źródła, by obmyć ciało z brudu i przykrego zapachu. Wiązało się
to z ponownym pokonaniem metrowego wroga numer jeden.
486
panowała cisza. Nie słyszałam nic poza popiskiwaniem ptaków,
szumem drzew i skrzypiącymi w lesie gałęziami.
487
Obudziłam się o świcie. Chwilę leżałam, nim stwierdziłam, że
wydarzenia z poprzedniej nocy nie były tylko wytworem mojej
wyobraźni. Obok mojej głowy leżał gaz pieprzowy. Podniosłam się
i bardzo powoli rozsunęłam wejście do namiotu. Serce biło mi jak
oszalałe. Wychyliłam głowę i zobaczyłam słodko śpiącego bardzo
chudego mężczyznę. Otulony był w biały koc w różowe serduszka.
Uszy miał czerwone jak rozżarzone węgle. Nie zakładając butów,
stanęłam nad nim i powiedziałam:
– Nie mam nic lepszego na śniadanie, ale częstuj się, jeśli masz
ochotę.
488
Spakowałam swój namiot i pozwoliłam, by moje stopy oraz łydki
swobodnie zwisały z murku, który wczoraj tak przeklinałam. Chudy
mężczyzna usiadł wreszcie obok. Jego postura nie pozostawiała
wątpliwości – był w drodze od dawna i podobnie jak ja miał problem
z przyjmowaniem wartościowych posiłków. Wziął ciastko
i powiedział:
489
– Spałem za tamtą ścianą. Obudziłem się, kiedy pokryła mnie
rosa i zacząłem marznąć. Było ciemno i zwyczajnie się bałem. Nie
wierzyłem własnym oczom, gdy zobaczyłem twój namiot.
P r z y t a k n ą ł . Ze s z l i ś m y z p l e c a k a m i z p o d w y ż s z e n i a
i zaśmialiśmy się, gdy oboje syknęliśmy z bólu. Znowu miałam
kompana.
490
Pierwsze kroki rankiem są najtrudniejsze. To tak, jakby uczyć się
chodzić na nowo – trzeba rozruszać ospałe mięśnie i wyraźnie im
komunikować, co mają robić. Przy pierwszych trzydziestu krokach
kolana nie chcą się uginać. Potem jest lżej, ale wędrówce wciąż
towarzyszy ból. Po kilometrze idzie się już normalnie. Wtedy nie
robi różnicy, czy mamy tego dnia przejść dwanaście czy pięćdziesiąt
kilometrów. O tym właśnie rozmawialiśmy i czułam ulgę, że Greg
(tak go nazwę) ma podobne dolegliwości. Chłopaki z Czech byli jak
terminatorzy. Cały czas szli w tym samym tempie, a na ich
twarzach nigdy nie malował się ból. Greg był bardziej ludzki,
nieporadny i zagubiony. Wzbudzał we mnie sympatię i miło było
z nim iść.
491
aktywności fizycznej. Ilu ludzi, tyle historii. Utrata pracy to
widocznie częsty impuls do samorealizacji, tej niezawodowej. Greg
był szczęśliwy, zachwycony tym, co robi, i w gruncie rzeczy
wdzięczny szefowi za zwolnienie go po kilkunastoletniej pracy na
tym samym stanowisku. Greg po prostu szedł przed siebie,
próbując nowego życia blisko przyrody. A teraz miał pójść o krok
dalej i zakochać się w obozowaniu na łonie natury.
492
mijał. Szłam pochylona i zastanawiałam się, czy moje ciało już
czuje, że wkrótce będzie mogło odpuścić i pokazać, jak bardzo jest
zmęczone. Stawiałam małe kroczki i ignorowałam trąbnięcia
mijających mnie aut. Patrzyłam na górującą po lewej latarnię
morską i prawie burzyłam ją wzrokiem. „Po co ja to robię?” Góra
była coraz mniej stroma, aż wreszcie stanęłam na placu pełnym
turystów. Nie patrzyłam jednak na nich. Rzuciłam plecak obok
ławki, usiadłam na niej, przyciągnęłam kolana do klatki piersiowej
i nie odrywałam wzroku od stojącego na krawędzi białego krzyża.
Nie jestem osobą wierzącą, ale w symbolach wiary tkwi jakaś siła.
I ta siła wycisnęła ze mnie łzy, które spływały mi do ust, bo
jednocześnie szeroko się uśmiechałam.
493
I odszedł. Po raz kolejny zarzuciłam plecak na ramiona
i minęłam znak „0 km”, potem latarnię, aż w końcu zeszłam ze
skały na wybrzeże, gdzie rozbiło się tyle statków i zginęło tak wiele
osób. Niestety Costa da Morte wciąż zbiera swoje żniwo wśród
pielgrzymów, którzy nie mogą oprzeć się pokusie dotknięcia wody
i zostają na zawsze zabrani przez silne fale oraz prądy morskie.
Usiadłam na jednym z kamieni i przysłuchiwałam się ciszy. Wokół
było kilka wygaszonych palenisk, które potwierdzały, że to, co
zrobił tu święty Jakub, ma żywą tradycję. Obserwowałam tulące
się w ciszy pary. Już nie było miejsca na łzy. Ja i mój
czternastokilogramowy potwór pokonaliśmy siedemset trzydzieści
kilometrów. To był czas na świętowanie. Bez żalu odwróciłam się
plecami do oceanu i poszłam do miasta. Kupiłam zapas owoców,
wina, pieczywa oraz serów i z dodatkowymi dziesięcioma
kilogramami w dwóch siatach ruszyłam na swoją plażę.
494
zostanę w jednym miejscu na dłużej. Po ponad dwudziestu dniach
wędrówki dotarłam do celu.
– Wystarczy? – zapytał.
495
496
CO TERAZ?
497
Po raz trzeci znalazłam się w miejscowości Koper. Za każdym
razem, gdy tu przyjeżdżam, dziwię się zmianom, jakie zaszły.
Droga, przy której wcześniej łapałam stopa, teraz jest deptakiem.
A plaża, na której rozbiłam namiot, została zalana betonem.
W miejscu, gdzie zdarzyło mi się przysnąć, postawiono dużą
restaurację, a część wybrzeża zmieniono w przestrzeń z basenami
i jacuzzi. Nie mogłyśmy już tak swobodnie spacerować. Musiałyśmy
chodzić okrężnymi drogami, bo część terenu była prywatna,
ogrodzona. Nie wyglądałyśmy jak potencjalne klientki, więc żaden
z ochroniarzy nam nie ufał i nie chciał pozwolić na przecięcie
spacerkiem terenu ośrodków. Z jednej strony cieszył mnie rozwój
tego państwa i napływ turystów, z drugiej ubolewałam, że z każdym
rokiem Słowenia traci to, co mi się w niej tak podobało i odróżniało
ją od Chorwacji. Poczułam presję czasu i zrozumiałam, że muszę się
z tym podróżowaniem pośpieszyć, bo niektóre piękne miejsca mogą
zwyczajnie zniknąć albo staną się niedostępne dla osób takich jak
ja.
498
pojęcia. Wysiadł ze swojego fiata punto i pokazał nam się w całej
swej wyjątkowej krasie. Miał przydługie spodnie, więc nogawki
zawijały mu się pod butami, a właściwie sklejonymi taśmą
japonkami. Koszula też była za długa, brudna i podarta. Na nosie
tkwiły ogromne okulary przeciwsłoneczne, choć jego bujne włosy
dawały wystarczającą ochronę przed słońcem. Tak samo daszek,
który utrzymał loki w jakimś porządku. Wisienką na torcie był kilku,
a może i kilkunastodniowy zarost. Zdezelowany fiat punto stanowił
idealne dopełnienie mężczyzny.
– Za miasto.
499
ostatnia podróż”. Auto nabrało prędkości, a my wskoczyłyśmy do
środka. Nasz zwariowany kierowca został oficjalnie sprawdzony.
Jeśli miał jakiekolwiek złe zamiary, to była najlepsza okazja do ich
realizacji. Serio, lepszej nie można sobie wyobrazić.
500
słońcu i miała piękną barwę. Jednak nie zatrzymaliśmy się tam,
żeby podziwiać to, co miała do zaoferowania natura.
501
Poczułam, że to jest dobry pomysł. Borys był pokręcony i nieco
ekstrawertyczny, ale nadawaliśmy na tych samych falach. Z tym że
on te fale trochę bardziej uzewnętrzniał. Nie próbował się wpasować
w żadne standardy i nie stresowały go zdziwione spojrzenia
przechodniów. Właściwie swoim wizerunkiem odstraszał osoby inne
niż on – zamknięte na taki świat, myślące stereotypowo. Dzięki
swojemu wizerunkowi i stylowi życia nie trwonił czasu na
znajomości, które mu nie odpowiadały. Sama lubię kontakt
z ludźmi, z którymi się nie zgadzam, lubię ich odmienne spojrzenie
na różne kwestie, bo dzięki niemu buduję własny światopogląd.
502
Borysowi było dobrze tak, jak było, i niczego więcej nie
potrzebował. Cieszył się, jeżdżąc na deskorolce w japonkach,
z puszką piwa w dłoni. Przy nim nabierałam odwagi i czułam
większy luz. Był odważniejszy niż my dwie razem wzięte. Mogłam
nauczyć się od niego wielu rzeczy, choć nie miał dyplomów
wyższych uczelni. Zwyczajnie mógł mnie nauczyć tego, co pomijano
w naszym szkolnictwie – miłości i akceptacji.
503
otuchy przy ciężkim starcie. Dopiero kiedy siedzieliśmy w środku,
Borys odetchnął z ulgą i powiedział:
504
pięciolitrowe baniaki z wodą. Nie miałam pojęcia, co Borys chce
z tym wszystkim zrobić, ale byłam pewna, że nawet gdybym
zapytała, nie otrzymałabym odpowiedzi. Dlatego bez sprzeciwu,
obładowane nie tylko własnym bagażem, ale też kilkoma
dodatkowymi torbami, wspinałyśmy się na klif. Droga prowadziła
najpierw przez pole, potem gaj oliwny, a na końcu przez gęsty lasek
iglasty. Myślałam, że ręka odpadnie mi od ciężaru baniaka z wodą
i w duchu prosiłam, by tym razem Borys nie popełnił błędu.
– Tak. Tak, tak, tak. Bla, bla, bla, tak. Tutaj, tak, tak, tak –
powtarzał. Jakimś cudem to mnie uspokajało.
505
– Czasem przychodzę tu spać – oświadczył nasz towarzysz.
Wcale mnie to nie zdziwiło. Nie sięgały tam światła miast, nie było
nawet zasięgu. Jeśli ktoś chciał doświadczyć spokoju, to miejsce
było idealne. Na skrawku wysuszonej trawy rozłożyliśmy kilka
koców, na to rzuciliśmy trzy śpiwory. Znajdowaliśmy się na
pochyłym terenie, który kończył się przepaścią, ale byliśmy
przekonani, że nikogo nie poniesie tak daleko, a w razie wypadku
uratuje nas stojące na krawędzi drzewo. Usiedliśmy wygodnie
i rozmawialiśmy, teraz Borys zaczął łapać wątki. Opowiadał, czasem
wtrącając w te opowieści swoje urocze „bla, bla, bla, madafaka”.
Obawiałam się, że okaże się jedną z tych osób żyjących z pieniędzy
państwowych i że to będzie zgrzyt, który mnie trochę do niego
uprzedzi – tak było z mieszkańcami Thylejren. Jednak Borys
pozytywnie mnie zaskoczył, mówiąc, że jest pracownikiem
sezonowym i zbiera owoce.
506
opłacanie księgowej i odprowadzanie podatków. Byli tacy sami,
żyjący w zgodzie ze sobą, choć na różne sposoby.
507
Obudziłam się jako pierwsza. Leżałam w środku, więc powolutku
wyczołgałam się ze śpiwora, tak by nikogo nie zbudzić. Miałam
swoje kilkanaście minut kompletnej ciszy. Stanęłam na zboczu
i patrzyłam na spokojną taflę wody. Horyzont lekko się zaokrąglał.
Korzenie drzewa rosnącego na skraju wystrzeliły w połowie klifu
i szukały drogi do podłoża. Odwróciłam się, by przyjrzeć się
towarzyszom. Spali spokojnie, czuli się całkowicie bezpiecznie,
oddani naturze. Było w tym coś wyjątkowego. Dwoje ludzi
znających się zaledwie kilkanaście godzin, śpiących obok siebie
w lesie, bez jakiejkolwiek ochrony. Nie potrzebowali murów, osłon
czy namiotów. Tu nie było miejsca na wstyd i zakłopotanie.
Ufaliśmy sobie i w swoim towarzystwie byliśmy sobą. Choć
różniliśmy się, akceptowaliśmy te odmienności.
508
kawiarni trwało dłużej niż powinno. Musieliśmy znaleźć taką, której
parking znajdował się chociaż na delikatnym skosie. Nie
interesowało nas nic poza tym, ani wygląd, ani – o dziwo – ceny.
Wjeżdżaliśmy na parkingi po kolei i po chwili z nich wyjeżdżaliśmy.
Było przy tym sporo uciechy.
509
Na wyspę dotarłyśmy bez większego problemu. Właściwie
j e d y n y m n a s z y m k ł o p o t e m b y ł b r a k w o d y i s k l e p ó w.
Znajdowałyśmy się już spory kawałek poza miastem, gdy zdałyśmy
sobie sprawę, że nasze butelki są prawie puste. Z tego, co
miałyśmy, nie wystarczyłoby na ugaszenie pragnienia, nie mówiąc
nawet o myciu zębów czy ogólnym odświeżeniu. Na sklep już nie
miałyśmy co liczyć, dlatego tradycyjnie zapukałyśmy do czyichś
drzwi. Otworzyła starsza kobieta, która właśnie z koleżanką piła
popołudniową herbatkę. Z jej domu zawiało przyjemnym chłodem
klimatyzacji. Staruszki bardzo zaangażowały się w wyposażenie nas
w wodę.
– Nie spotkało mnie coś takiego od lat. Wie pani, ludzie już się
boją rozmawiać. Zwłaszcza młodzi!
510
wywołuje zdziwienie. „Jak to z ludźmi? Obcymi? A nie boisz się?”
Poczęstowanie kogoś szklanką wody z kranu jest arcylekką
uprzejmością i pomocą. Podobnie jak przechowanie plecaków,
naładowanie telefonu czy wskazanie drogi. Jednak nieufność
osiągnęła już każdy z możliwych poziomów. Boimy się zapytać, ale
też obawiamy się komuś pomóc przerażeni, że proszący może mieć
niecne zamiary. W swojej nieufności i odizolowaniu zapomnieliśmy,
jakie znaczenie ma dodatkowe nakrycie przy wigilijnym stole. Dla
wielu to tylko symbol, a nie prawdziwe zaproszenie do uczty. Bo kto
przyjąłby obcą osobę do swojego domu?
– Bardzo chętnie.
511
Tymczasem powędrowałyśmy w stronę jednej z zatoczek. Wyspa
była piękna, zupełnie nie przypominała chorwackiego lądu.
Przecinały ją łagodne wzgórza ze skromną roślinnością. Spacer
tamtędy, zwłaszcza wieczorową porą, to czysta przyjemność.
Znalazłyśmy małą plażę, na której nie było niczego poza… domem,
a właściwie willą zbudowaną zaraz obok. W zatoczce unosił się
luksusowy jacht, który kosztował na pewno więcej niż całe
dotychczasowe życie naszej dwójki. Zastanawiałyśmy się przez
dłuższą chwilę, czy możemy się tam zatrzymać i czy czasem nie
wchodzimy na prywatny teren. Zaryzykowałyśmy. Poza ciekawskimi
spojrzeniami właściciela i włączeniem zraszaczy w środku nocy nie
spotkało nas tam nic nieprzyjemnego. Tylko wbrew planom
musiałyśmy rozbić namiot i spać w nim, by uchronić się przed
wodą. Zebrałyśmy się stamtąd skoro świt. Ta sytuacja przypomniała
mi, jak rok wcześniej wpadłam na genialny pomysł, by bez namiotu
nocować na rondzie na obrzeżach Paryża. Rondo było piękne,
z równiutkim, przystrzyżonym trawnikiem. Było duże i rosło na nim
mnóstwo drzew oraz kolorowych krzewów. Aż się prosiło, żeby na
tej trawie ułożyć się do snu, więc zrealizowałam swój pomysł.
W środku nocy dostałam odpowiedź na nurtujące mnie pytanie:
„Jakim cudem w trakcie suszy jest tu tak zielono?”, bo zraszacze
wystrzeliły z każdej strony, wyganiając mnie z mojego edenu
w środku betonowej dżungli. Ze śpiworem w ręku wybiegłam
z ronda, ale i tak całkowicie przemokłam. To była długa noc,
podczas której już nie dane mi było zmrużyć oka.
512
– Och, nie! – powiedziałam chyba na głos, gdy zobaczyłam, w którą
zatoczkę przed Dubrownikiem zjeżdża kierowca. Już tam kiedyś
byłyśmy i utknęłyśmy na kilka godzin. Przyjeżdżało tam wielu
turystów, by podziwiać piękną panoramę i z najlepszej perspektywy
obejrzeć prowadzący do miasta most. Dubrownik to niesamowite
miasto, które co roku przyciąga mnóstwo ludzi, nie tylko fanów Gry
o tron. Jednak tym razem chciałyśmy je ominąć i pojechać trochę
dalej od turystycznej szopki. Ta nieszczęsna zatoczka nie miała nam
w tym pomóc. Zanim zaczęłyśmy łapać stopa, zjadłyśmy lody.
W tym roku byłyśmy w nieco lepszej sytuacji, bo miałyśmy zapas
kun. Trzy lata wcześniej stałyśmy tam bez grosza przy duszy i nie
mogłyśmy nawet kupić butelki wody.
513
postawą i miną marudy nie miałabym szans na jakąkolwiek
podwózkę. Musiałyśmy dać z siebie wszystko i pokazać, że fajne
i wesołe z nas dziewczyny. Tymczasem godziny mijały, a upał
doskwierał coraz bardziej. Chowałyśmy się w wąziutkim cieniu
znaku drogowego, byleby choć delikatnie pomuskał twarz, czubek
głowy czy spalone ramię.
– Do Czarnogóry.
514
okazji. Już raz odmówiłam przystojniakom z volkswagena i nas
okradziono. Nie mogłam kusić losu.
– Wskakujcie!
515
Usiadłam z tyłu obok Dominika, chłopaka z lokami. Przed nami
Magda siedziała z Mirą, a z przodu kierowca – Krishka i Tom, który
jako jedyny nie był Niemcem, a Serbem. Był też ich przewodnikiem,
który pokazywał przyjaciołom ulubione miejsce na Bałkanach.
– Właściwie to mam.
516
i nieodpowiedzialne. Zwłaszcza że zbliżaliśmy się do kontroli
granicznej.
517
o przetrwaniu w dżungli. Było w niej coś dzikiego. Złapała mój
wzrok i odwróciła się do mnie. Z jej twarzy zniknęło skupienie,
a pojawił się uśmiech.
518
– Brak zasięgu! – krzyknął ucieszony Tom. Takiego towarzystwa
potrzebowałam.
– Nie wskoczę. Boję się. – Nie wstydziłam się swojego lęku. Nie
lubiłam go i nie znosiłam odmawiać sobie takich przyjemności, bo
przez to czułam się „mniej fajna”, ale to była obawa jak każda inna.
Jak arachnofobia. Odwagą w tym momencie było dla mnie
przyznanie się do paraliżującego strachu. Tom wyszedł z wody,
wskoczył raz jeszcze, znów wyszedł i ponownie wskoczył. Nie
519
naciskał, ale pokazywał mi, że to nie takie straszne, jak się wydaje.
Powoli zaczynało działać.
520
Krishka opowiedział o swoim samochodzie. Tak naprawdę auto
należało do jego rodziców, którzy kupili je dwadzieścia lat
wcześniej.
– Mama dała nam karton wina, dziś chyba jest dobra okazja,
żeby je wypić!
– Spadająca gwiazda!
521
– Następna! – krzyknęliśmy wszyscy. Jak na zawołanie
położyliśmy się na plecach i patrzyliśmy w gwiazdy.
w uścisku przodków”.
522
kolorowy samochód, dwa namioty, wreszcie wybrzeże i potem
długo, długo nic. Pustka, brak domów, mieszkań, hoteli, a nawet
asfaltowych dróg. Byliśmy tam sami i akustyczna muzyka
perfekcyjnie pasowała do tej sytuacji.
Dźwięki ustały, ale nikt nie powiedział ani słowa. Przez chwilę
jeszcze trwaliśmy w ciszy, trawiąc to, co usłyszeliśmy. Nie sądziłam,
że ten utwór zadziała na nich podobnie jak na mnie.
523
I Spirit Bird rozbrzmiał ponownie i zadziałał tak samo. Nie
włączyliśmy już innej piosenki. Setną gwiazdę naliczyliśmy
o czwartej rano, po opróżnieniu całego zapasu wina. Poszliśmy spać
zachwyceni intymnością tego wieczoru pośród niczego.
524
impulsywnie i wtedy jeden z impulsów kazał mi to robić. Teraz. Nie
czekać, aż ktoś się obudzi.
– To tyle? – zapytał.
W naszym obozie budziło się życie. Magda kręciła się przy namiocie,
a Krishka sprzątał porozrzucane butelki. Dołączyłam do niego
i razem dość sprawnie ogarnęliśmy obozowisko. Rozstawiliśmy też
zadaszenie, bo słońce dawało nam w kość. Był poranek, ale już nie
mogliśmy wytrzymać na zewnątrz. Czuliśmy się jak na pustyni,
a wypite wino nie poprawiało nam samopoczucia. Na głowy
kładliśmy zmoczone w morzu ręczniki, lecz niewiele to pomagało.
Po dwudziestu minutach wysychały na wiór. W pośpiechu
przygotowaliśmy wspólne śniadanie. Podczas gdy w garnku gotował
się makaron, każdy kroił inne warzywo. Z sosem pomidorowym
całość tworzyła perfekcyjny posiłek. Mimo pięknych okoliczności
przyrody wszyscy chcieliśmy już stamtąd wyjechać, bo
skwar mieszał nam w głowach. Spakowaliśmy się pośpiesznie
i w nagrzanej metalowej puszce ruszyliśmy ku cywilizacji.
525
– Możesz jeszcze raz? – zapytał Krishka.
– Mogę.
526
Wjechaliśmy na niewielką dróżkę biegnącą równolegle do rzeki
Drin i mina mi zrzedła. Niewiele miało to wspólnego z niebieską
laguną. Mężczyźni zatrzymali się przed restauracją. Dostrzegałam
pewną nieścisłość między tym, co mówili, a tym, co zastałyśmy, ale
to nas nie martwiło, bo i tak nie zamierzałyśmy wchodzić do środka.
Tyle że wokół śmierdziało rybą, a raczej gnijącym mięsem. Było
bardzo brudno, rzeka okazała się zielona i gęsta od mułu. Udając
zachwyt nad okolicą, podziękowałyśmy kierowcom i z plecakami
ruszyłyśmy w stronę morza.
527
źródłem nieprzyjemnego zapachu. Poza tym minęłyśmy kilka
małych domków i ich mieszkańców, którzy patrzyli na nas
z zaciekawieniem. Nawet nie starali się ukrywać, że się przyglądają,
w ogóle ich to nie krępowało. Ale nas owszem i zdecydowanie
zwiększyło poczucie dyskomfortu. Byłyśmy zbyt widoczne, żeby
czuć się tam w pełni bezpiecznie.
528
– Widzisz to? Zostawili wszystkie swoje rzeczy na kilka godzin…
– Cześć – powiedziałam.
529
Teraz już było za późno na zmianę miejsca, a raczej nie
mogłyśmy liczyć, że ta parka się otworzy i zacznie z nami
rozmawiać. By przerwać żenującą sytuację, wniosłyśmy namiot na
dach budynku. Czułyśmy się bardziej komfortowo, gdy niewidoczne
dla naszych oczu były miłosne gesty i podejrzliwe spojrzenia
Francuzów. Na dachu włączyłyśmy muzykę i zaczęłyśmy tańczyć,
tak po prostu. Zachód słońca był piękny, a z takiej odległości
w ciemności nie mogłyśmy dostrzec prawdziwego oblicza tego
miejsca. Dach załatwiał sprawę. Przed snem jeszcze długo
plotkowałyśmy.
530
i obserwowali nas znudzeni. Wybrałyśmy w końcu miejsce, przy
którym zabrakło nam cierpliwości.
531
Do Grecji pojechałyśmy tylko dlatego, że Magda zatęskniła za
suwlakami. Brzmi jak kaprys bogatego dzieciaka, ale faktycznie tak
było i wcale nie wiązało się z nadmiarem gotówki. Albania nagle się
skończyła, a do Grecji miałyśmy rzut beretem. Wyprawa na suwlaki
przedłużyła się do kilkudniowego pobytu.
532
Zatrzymałyśmy się na plaży. Wokół znajdowało się dużo ludzi,
więc nie było mowy o nocowaniu w tym miejscu, mimo to podobało
nam się tam. Zjadłyśmy kanapki, uzupełniałyśmy pamiętnik i jak
zwykle rozmawiałyśmy.
533
– Dobrze, dobrze. Usiądźcie. – Wskazał ręką sąsiedni
plastikowy fotel i wstał, by zwolnić swój, ale zaprotestowałam
i usiadłam na plecaku. W zasadzie plecak wydawał się znacznie
wygodniejszy. Nowo poznany mężczyzna słabo mówił po angielsku,
lecz z całych sił próbował nawiązać z nami kontakt. Przy zimnym
piwie, które przyniósł z domu, opowiadał nam o swojej pracy. Był
pszczelarzem! O miodzie opowiadał sprawniej niż o czymkolwiek
innym. Zapewne miał wyuczone regułki i mówił z pamięci. Było w
tym mnóstwo pasji. Ekscytował się, pokazując nam strony
internetowe, nowe logo i etykiety produktów. Był dumny ze swej
działalności. Choć miód nie był naszym mocnym tematem,
z grzeczności podzielałyśmy jego entuzjazm – wypytywałam
o gatunki pszczół, choć nie miałam pojęcia, czy to istotne.
– Nic.
534
– Tu rozbijcie namiot.
535
Weszłam do łazienki. Takie spotkania twarzą w twarz z samą
sobą bywają trudne. Nieczęsto mam okazję oglądać swoje oblicze,
gdy jestem w drodze. Przed rozpoczęciem podróżniczego trybu
życia nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo przywykłam do luster.
Każde pójście do toalety wiązało się ze spojrzeniem na siebie
i z szybką oceną. Dostrzegałam każdy wyprysk, nim zdążył ukazać
się w całej okazałości. A w trasie bywało, że nie widziałam
swojej twarzy całymi dniami. Czasem mignęło mi własne odbicie
w witrynie jakiegoś sklepu albo widziałam siebie w bocznym
lusterku ciężarówki. Ale nie było mowy o dobrze oświetlonej
łazience! W podróży ciało szybko się zmienia. Ja zawsze dużo
chudnę, opalam się i jaśnieją mi włosy. Doskonale pamiętam, jak
wróciłam do domu z francuskiego camino, wtedy miałam niemal
miesięczną przerwę od patrzenia w lustro. Dopiero na tle płytek
łazienkowych we własnym domu dostrzegłam, jak źle wyglądam.
Byłam koszmarnie wychudzona, wręcz wysuszona. Brwi miałam
niewyregulowane, a włosy odstawały w różne strony. Nie mogłam
uwierzyć, że dobrowolnie doprowadziłam się do takiego stanu.
536
na głowie obronę, wyprowadzkę i przygotowanie do podróży do
Azji. Każdą wolną sekundę poświęcałam na zarabianie albo na
tworzenie projektów i przygotowywanie się do egzaminów. Magda
też nie miała lekko – niedawno obroniła tytuł inżyniera i zaczęła
pracę w gastronomii. Dlatego ten wyjazd był inny, wyjątkowy, jeśli
chodzi o wypoczynek. Dawniej wstawałyśmy skoro świt i kładłyśmy
się w namiocie długo po zapadnięciu zmierzchu, teraz potrafiłyśmy
spać po osiem, a nawet jedenaście godzin i było nam z tym dobrze.
Wysypiałyśmy się i leniuchowałyśmy, bo tego potrzebowałyśmy. Bez
rozpraszaczy i pośpiechu. Chciałyśmy też spędzić dużo czasu tylko
we dwie, ponieważ wkrótce czekała nas długa rozłąka. Pierwsza,
odkąd jako dziesięciolatki wylądowałyśmy na tej samej imprezie
urodzinowej. Dzięki temu relaksowi moja twarz wyglądała lepiej niż
przez cały ostatni rok. Promieniała szczęściem. Z przyjemnością
patrzyłam na swoje odbicie.
537
Nie lubię łapać stopa w Grecji. Chyba nigdy nie czekałam tam
na podwózkę krócej niż pół godziny i zazwyczaj były to bardzo
krótkie, kilkunastokilometrowe przejazdy. Czasem miałam
wrażenie, że szybciej byłoby po Grecji podróżować na wrotkach niż
autostopem, ale nie potrafiłam opanować techniki tego pierwszego.
Pozostawało mi czekanie na szczęście na poboczu drogi. Udało się –
jak obstawiałam – po godzinie stania w bezruchu, z przyklejonym
do twarzy uśmiechem. Zatrzymało się czerwone renault
z białowłosym kierowcą.
538
– To my też.
Tak było! Dimitrij zatrzymał się tylko dlatego, że nie znał drogi
i nie potrafił obsługiwać swojego telefonu. Poza tym auto było nowe
i miał problemy z prowadzeniem. Okazało się, że dopiero co wrócił
z Australii, gdzie spędził trzydzieści lat. Niestety po rozwodzie
i usamodzielnieniu się dzieci nie widział tam dla siebie przyszłości.
Wrócił do rodzinnej Grecji z nadzieją na znalezienie szczęścia.
539
Powiedział, że jedzie do swojej kochanki do Bułgarii. Mówił wprost
i szczerze, był stanowczym i zdecydowanym mężczyzną. Kochanka
była naszą rówieśniczką i bardzo się uspokoiłam, gdy pokazał nam
jej zdjęcie. Zupełnie nas nie przypominała. Miała napompowane
usta, które podkreślała konturówką. Kontury twarzy też nie były
prawdziwe, a namalowane, podobnie jak czarne, odrysowane jak od
linijki brwi. Do tego bujne, farbowane na czarno włosy. Nie
miałyśmy nic wspólnego. Jechał do niej w oczywistym celu.
Otwarcie mówił, że dziewczyna ma zarezerwować dla niego hotel,
ale „chyba jest na to trochę za głupia”. Bez ceregieli wyznał, że ma
kilka takich dziewcząt, choć nie był z tego powodu przesadnie
szczęśliwy i dumny.
– Na Ukrainę? Żartujesz?
540
Nie żartowałam. Ukraina jest cudowna i nie wiem, czemu
miałaby być powodem do żartów. Przecząco pokręciłam głową.
Chyba zauważył moją zmianę nastroju, bo szybko wyjaśnił:
Nie owijał w bawełnę. Chyba nie zdawał sobie sprawy, jak źle to
zabrzmiało. Sześćdziesięcioletni mężczyzna jadący do swojej młodej
kochanki właśnie zaproponował dwóm dziewczynom darmową
podróż na Ukrainę. Coś tu było nie tak, ale nie potrafiłam mu
stanowczo odmówić. Nigdy wcześniej nie znalazłam się w podobnej
sytuacji. Wiedziałam, że Dimitrij nie ma złych zamiarów i może
541
naprawdę Ukraina była jego marzeniem, ale nie wyobrażałam sobie
takiej podróży z obcym starszym człowiekiem. O bogatych
staruszkach wciąż myślałam stereotypowo.
542
– Rozumiem. – To „rozumiem” było najsmutniejszym, co
w życiu usłyszałam. Wiedział, dlaczego nie chcemy się zgodzić – po
prostu dostrzegałyśmy w tym wszystkim dwuznaczność. Nawet nie
chodziło o to, że bałam się, iż będzie czegoś od nas chciał, ale jak
wytłumaczę to mamie? Jak podejdą do tej sytuacji znajomi?
Powiem im wprost, że pojechałam z sześćdziesięcioletnim
australijskim bogaczem na Ukrainę? Bałam się, że ludzie będą na
nas nieprzychylnie patrzeć i oceniać, że pomyślą, iż jest naszym
sponsorem. Dimitrij wiedział, że właśnie to nas trapi. To, co mnie
kręciło w tym pomyśle, wcale nie wiązało się z pieniędzmi.
Właściwie one były jedynym problemem. Gdyby Dimitrij miał
podobny standard życia jak my i dzielilibyśmy koszty, wszystko
byłoby w porządku. Na to nie chciał się jednak zgodzić. Przywykł do
luksusów i nie zamierzał z nich rezygnować, a dla nas to było
finansowo nieosiągalne.
543
w beer-ponga w bardzo międzynarodowym towarzystwie, bo
spotkały się tam osoby z pięciu kontynentów – w tym właśnie nasz
żołnierz i my – dwie autostopowiczki, którym nadal chodził po
głowie pomysł kontynuowania podróży z Dimitrijem. Spotkanie
z nim było nie mniej zaskakujące niż sytuacja, w jakiej się
znajdowałyśmy w tym momencie. Opowiedziałyśmy o tej
znajomości wszystkim obecnym i żywo na ten temat
dyskutowaliśmy. Zgodnie stwierdziliśmy, że warto dać temu
człowiekowi szansę i pomóc mu zrealizować banalne marzenie
o Ukrainie.
544
i koszulkę polo. Na stopach miał nowiutkie trampki, a przez ramię
przewieszoną małą torebkę. Obrócił się przed nami, prezentując
swoją stylówkę. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, przez tę jedną
noc rozkwitł.
545
różnice nie do przeskoczenia, ale nie obraziłyśmy się. Jasne było, że
Dimitrij ma inny obraz dobrego wyglądu i co innego jest dla niego
luksusem. Dlatego też wybór hotelu okazał się problematyczny. To
było moje zadanie i mój debiut, bo nigdy wcześniej nie korzystałam
ze stron do rezerwacji noclegów. Po raz pierwszy widziałam też
ceny i wydały mi się kosmiczne! Zrozumiałam, dlaczego ludzi tak
dziwi fakt, że w swoim krótkim życiu odwiedziłam niemal
czterdzieści państw na trzech kontynentach. Nasz kompan
oczywiście prosił, by się tym nie przejmować, bo budżet jest
nieograniczony, ale nie miałam serca wydawać miesięcznej wypłaty
na jeden nocleg. To się kłóciło z moimi przekonaniami i na pewno
nie czułabym się komfortowo w tak drogim miejscu. Nie jechałam
tam po to, by wypstrykać Dimitrija z pieniędzy, ale fajnie spędzić
czas.
D l a t e g o p o s t a n o w i ł a m w y b ra ć c o ś i n n e g o n i ż h o t e l
i zarezerwowałam dla nas prywatny apartament w centrum
Bukaresztu. Dimitrij nie mógł pojąć, że nie będzie tam obsługi ani
recepcji, przerażało go to. Kiedy zobaczył zdjęcia obskurnej klatki
schodowej, zgromił mnie wzrokiem. Według mnie wybór był prosty
– wnętrze było schludne i uważałam, że dla niego również znośne.
Do tego mieliśmy dwa osobne pokoje, dużą łazienkę i mieszkanie
było położone w samym centrum. Spełniłam wszystkie jego
wymagania za czterokrotnie mniejsze pieniądze, niż gdybym
zarezerwowała pokój w najbliższym dużym hotelu. Dimitrij nam
zaufał. Do tego stopnia, że oddał mi swoje karty i podał hasła. On
prowadził, a ja na sąsiednim siedzeniu załatwiałam wszystkie
sprawy.
546
– Moja asystentka. – Tak mnie nazywał. – I nasza kochana
Magdalenka.
547
samotny – teraz podróżował przez Europę z czworgiem młodych
autostopowiczów. Z uśmiechem na twarzy uciął sobie drzemkę.
Sielankę przerwał huk. Coś strzeliło obok nas, auto odbiło w bok
i zatrzęsło się złowrogo. Przerażona spojrzałam w lusterko
i zobaczyłam, że zostawiamy za sobą czarne kawałki gumy.
Wybuchła nam opona.
548
wyciągnęłyśmy, co miałyśmy do jedzenia – dżem i dwa opakowania
pokruszonych herbatników. Dimitrij patrzył na nas zdziwiony, ale
widząc nasz entuzjazm, postanowił dołączyć. Wciąż trzymał się na
dystans i nie usiadł na ziemi, lecz zjadł z nami herbatnik i jedną
kromkę z keczupem. Wydaje mi się, że jego zgorszona mina była
na pokaz, bo przecież danie smakowało wyśmienicie. Widziałam
jednak, że faktycznie jest mu ciężko. Upał doskwierał nawet nam,
a na moście nie dało się schować w cieniu. Jedyne zacienione
miejsce to wnętrze auta, które z kolei było tak nagrzane, że można
by tam smażyć jajka. Dimitrij kręcił się niespokojnie – poirytowany
i zmęczony. Jeżeli istnieje coś takiego jak szczęście nowicjusza, na
pewno nie dotyczy podróży. Patrzyłam na niego i myślałam
o ciężkiej nocy w Amsterdamie, kiedy też zastanawiałam się, czy
nie porywam się z motyką na słońce. Ja się nie poddałam, ale nie
mogłam mieć pewności, że Dimitrij będzie tak samo
zdeterminowany i mimo dzisiejszych problemów zdecyduje się
kontynuować podróż aż na Ukrainę. A na Ukrainie na pewno nie
będzie tak łatwo, jak w Bułgarii. Skoro tu irytowały go dziurawe
drogi, nawet Rumunia mogła go doprowadzić na skraj
wytrzymałości. Nabierałam pewności, że kolejnego dnia się
rozstaniemy. „Może tak będzie lepiej?” – pomyślałam.
549
w której istniało znacznie mniej zmartwień. Rzeczywistość
spokojna, komfortowa i… okropnie nudna.
550
Ukraińcy dotarli do nas niewiele później. Gdy zdjęli buty, po
całym mieszkaniu rozniósł się smród starych skarpet. Zauważyłam
zakłopotanie na ich twarzach i usilne próby zatuszowania
brzydkiego zapachu. Nie oceniałam ich, bo sama niejednokrotnie
byłam w podobnej sytuacji. Dimitrij też nie zareagował, choć
wiedziałam, że czuje tę wątpliwie przyjemną woń. Ukraińcy wynieśli
buty na balkon, ale to tylko nieznacznie pomogło. Rozumiałam ich
zażenowanie, bo doskonale znałam uczucie, gdy po długiej podróży
muszę ściągnąć buty w czyimś mieszkaniu. Naturalna sprawa,
a jednak tak kłopotliwa. Ukraińcy siedzieli na balkonie razem ze
swoimi skarpetami, dopóki nie wymknęliśmy się na kolację.
– Lubię ich, ale chcę zjeść tylko z wami. To nasz wyjazd, chcę
was lepiej poznać. Rozumiecie? – Dimitrij był zakłopotany i czuł się
winny, że nie zaprosił naszych autostopowiczów. Kilkukrotnie
powtórzył motyw swojego działania, ale myślę, że bardziej
próbował przekonać siebie niż nas. Bił się z myślami. – Poradzą
sobie, prawda?
551
nazw dań, tylko cyferki na marginesie kart. – Czy wy chcecie, bym
się zezłościł? Macie wybrać miejsce, które wam s i ę p o d o b a, a nie
które jest najtańsze.
552
własnych kubków smakowych. Tymczasem w tej rumuńskiej
restauracji musiałam zamówić coś, na co faktycznie miałam ochotę,
a nie jedną z najtańszych pozycji, by zaspokoić głód.
553
Kelner zabrał niedokończone sałatki, gdy stawiał przed nami
ogromne talerze z dużymi porcjami dań.
N i e n aw i d z ę m a r n o wa n i a j e d ze n i a i u wa ż a m , ż e n i e
usprawiedliwia tego wysoki status majątkowy. Byliśmy w Rumunii,
gdzie bieda jest widoczna gołym okiem. Po ulicach Bukaresztu
kręcą się żebrzący bezdomni, a my obżeraliśmy się do bólu
i opijaliśmy najlepszym cydrem. Nie czułam się z tym komfortowo,
a Dimitrij to widział. Mój uszczypliwy komentarz pozostawił bez
odpowiedzi, ale jego mina świadczyła o tym, że rozumie mój
przekaz. Kilku bezdomnych zajrzało do wnętrza restauracji, lecz
natychmiast zostali wyproszeni przez kelnera. Ten podszedł
i najmocniej nas przeprosił, że przeszkodzono nam w uczcie. To
była właśnie siła pieniądza. Jeszcze chwilę wcześniej, gdy miałyśmy
plecaki na plecach, to my mogłyśmy zostać tak potraktowane.
554
– A co ja mam innego do zaoferowania? – spytał. Miał mnóstwo
do zaoferowania. Był zabawnym, bardzo inteligentnym i oczytanym
mężczyzną. Do tego miał klasę, niesamowitą klasę. Dimitrij był
cudownym człowiekiem, który z jakiegoś powodu uznał pieniądze za
swoją największą wartość. Musiałyśmy go jeszcze wielu rzeczy
nauczyć.
555
– Słyszysz? – zapytałam Dimitrija, bo z oddali niosła się głośna
muzyka. Pociągnęłam oboje za ręce i potruchtaliśmy w stronę
imprezy. To nie było miejsce w stylu Australijczyka, lecz bar,
w którym podłoga się kleiła, a pijani ludzie opierali się o ściany. Bar,
gdzie toalety śmierdziały moczem, a większość ludzi stała na
zewnątrz z drinkami w ręce, bo nie mieścili się w środku. Bar
z mieszanym towarzystwem.
556
wiedziałam, że to rozsądne rozwiązanie, dzięki któremu nie
zostaniemy okradzeni.
– To twój tata?
557
naszą mamę poznał w Polsce, lecz zaraz po moich urodzinach
wyjechał do Australii, gdzie założył drugą rodzinę. Tutaj pojawiły się
głosy oburzenia, ale Dimitrij wziął to na siebie. Wtedy
wkroczyłyśmy my, mówiąc o naszym przyjeździe do Grecji
i spotkaniu z ojcem po dwudziestu latach. Według naszej opowieści
od roku podróżowaliśmy razem po Europie, by nadrobić stracony
czas. Wzruszenie było nieuniknione, nawet między nami, mimo że
nie było w tym ani odrobiny prawdy.
558
Kobieta się obruszyła i zaatakowała mnie spojrzeniem
naburmuszonej nastolatki, choć już dawno miała ten okres za sobą.
Ona nie prosiła, lecz wymagała. Jeżeli takimi osobami otaczał się
wcześniej Papa, wcale się nie dziwię, że czuł, iż portfel to jego
jedyna zaleta i wabik na ludzi. Mimo że pieniądze, które trzymałam,
nie były moje, czułam się okropnie. Wbita w ziemię, upokorzona.
– Chcesz?
– Wolę wódkę.
559
Przetańczyłam z nim resztę nocy, śpiewając na całe gardło
She’s So High. Razem z Papą, który na naszą prośbę spławił tamtą
kobietę, wróciliśmy do apartamentu blisko świtu. Nadal tańczyliśmy,
krzyczeliśmy i bawiliśmy się jak grupka studentów. Jednak
najlepszym podsumowaniem tego wieczoru były słowa Papy po
przebudzeniu:
560
– Musimy się zatrzymać. Kupicie sobie ubrania.
– Słucham?
U ś m i e c h n ą ł s i ę t r y u m f u j ą c o. To c hy b a b y ł p o d s t ę p
i zaplanowane zagranie. Zaparkowaliśmy i ruszyliśmy na
poszukiwanie czegoś mniej upokarzającego. Rumuńskie butiki nie
dawały zbyt dużego pola do popisu, bo wszystkie ubrania były
sztuczne, wyglądały jak plastikowe. W dodatku my nienawidzimy
zakupów. Cóż to za okropny pomysł. Ale Papa rozsiadł się na
małym taborecie i prosił sprzedawczynię o znalezienie dla nas
zestawów ubrań. W tym momencie skala filmowa wybuchła, bo
wychodziłyśmy z przymierzalni synchronicznie i pozwalałyśmy Papie
decydować, czy to, co założyłyśmy, się nadaje, czy mamy szukać
czegoś nowego. Dimitrij był zachwycony swoją rolą, a my w pewnej
chwili również zaczęłyśmy czerpać z tego przyjemność. Wszystkie
ubrania były okropne i nie mogłyśmy opanować śmiechu, gdy
561
dumna właścicielka sklepu przynosiła nam koszule w panterkę,
a Dimitrij z pełną powagą się na nie godził, by zrobić nam na złość.
562
– Żartujesz sobie ze mnie? – Spojrzał na Magdę, licząc, że ona
wybuchnie śmiechem i cała ta szopka się zakończy. Ale obie
byłyśmy bardzo poważne. – Naprawdę nigdy?
563
– Widziałaś? Mamy nawet swoje czyste klapki! I szlafroki!
I m y d e ł k a!
564
a… nudą. Nie chciałam jeszcze tego mówić na głos. Miałam
nadzieję, że to minie wraz z nocą.
565
– Ale nie mówimy o spaniu na dziko… Pojedziemy na kemping,
znalazłam taki fajny…
– Nie.
566
– Nie wierzę, że tak wygląda europejskie państwo – powtórzył
kilka razy, nim dojechaliśmy pod bramę kolejnego wypasionego
hotelu, znajdującego się w samym centrum. Jego bezpieczna bańka
idealnego świata właśnie pękła.
567
Kelner przeprosił i odszedł od stolika z drżącymi ze stresu
dłońmi. Papa natomiast wrócił do zajadania się oliwkami i popijania
drugiego kieliszka wina.
568
Papy zazwyczaj nie interesowały wydatki i nie musiałam mu mówić,
ile za wszystko płacimy i jak wysokie napiwki zostawiamy, ale tym
razem stwierdziłam, że muszę mu powiedzieć.
569
z pękającymi oponami. Oczywiście trzymał się historii o ojcu
wracającym z Australii i zabierającym córki bliźniaczki
w niekończącą się podróż. Jeden z chłopaków zwrócił się do Magdy
i zapytał o jej, czyli niby naszą datę urodzin:
570
– Znów jestem młody!
571
– Może chociaż jeden?
572
– Tak – odpowiedziałam i przeraziłam się wysokością rachunku.
Już miałam prosić Magdę o spacer do kantoru, kiedy usłyszałam za
sobą:
– Ja zapłacę.
– Wódka – zaczęłam.
573
Wieczorem poszliśmy na kawę. Wtedy Papa przemówił.
– Przepraszam. To nie jest wasza wina. Mam gorszy dzień, ale
nie obwiniajcie się – zaczął ostrożnie, jakby zaskoczony barwą
własnego głosu.
574
Dojechaliśmy do hostelu w centrum Lwowa. Był skromny, ale
schludny. Zamiast wysokiej marmurowej lady było małe biurko ze
świeżymi kwiatami i robioną na szydełku serwetką. Za biurkiem
siedziała młoda dziewczyna, która dane gości wpisywała do dużego
zeszytu, skrupulatnie podkreślając nazwiska za pomocą ołówka
i długiej linijki. W małym przedsionku będącym recepcją stał
telewizor, niewielka kanapa oraz lodówka z alkoholem i napojami.
Wcale nie kusiło mnie, by spróbować trunków. Było przyjemnie,
rodzinnie. Zamiast kart otrzymaliśmy dwa małe kluczyki
z drewnianymi brelokami z numerkiem. Ojciec – głowa rodziny –
zaprowadził nas do kamienicy. Dotarliśmy na klatkę schodową
podobną do tej z apartamentu w Bukareszcie. Tylko że tu było
jeszcze brudniej i wilgotniej. Miałam wrażenie, że schody się pod
nami zarwą i spadniemy do zatęchłej piwnicy pełnej szczurów
i pająków.
– To pieprzony Alcatraz.
575
Tego wieczoru mieliśmy bawić się oddzielnie, żeby ułatwić Papie
znalezienie żony, a nam mężów. Układ był sprawiedliwy. Oddałam
mu portfel i nie przyjęłam ani banknotu na ten wieczór. Jeśli
miałyśmy się bawić bez niego, to na własny koszt. Po szybkiej
kąpieli poszłyśmy do bankomatu i poczułyśmy utęskniony powiew
samodzielności.
576
– Ciekawe, co się z nią teraz dzieje. Może w Krakowie będzie
Teresa?
577
Po siedmiu godzinach dotarliśmy do pierwszej polskiej budki
kontrolnej. Mundurowy podszedł do auta od strony kierowcy.
578
– Wpisz mi adres w nawigacji.
– Dziękujemy.
– To ja dziękuję.
579
Gdy zniknęłyśmy mu z pola widzenia, padłyśmy sobie w objęcia
i nadal płakałyśmy, już tylko we dwie. Zobaczyłyśmy, jak czerwone
renault odjeżdża. To był koniec.
580
Papa dojechał do Salonik w ciągu doby.
581
582
WINOBRANIE
583
spędzali wakacje z rodziną albo poznali swoją pierwszą miłość.
Dowiaduję się o miasteczkach, które nie zasłużyły, by pojawić się
na głównych mapach. Poznaję je dzięki wspomnieniom ludzi.
Dowiaduję się o przeróżnych zawodach, sposobach na życie,
drogach, które jakimś cudem skrzyżowały się z moją ścieżką. Choć
próbuję, jest to wiedza, której nie da się przekazać ot tak, nie da
się jej spisać.
584
Sunęłam autostradą i zastanawiałam się, czy sama
kiedykolwiek wpłynęłam na czyjeś losy. Nie myślałam tylko
o pozytywach. Mogłam komuś sprawić przykrość złym spojrzeniem,
zranić słowem, gestem skłonić do tego, że podjął niekorzystną dla
siebie decyzję. Z doświadczenia wiem, że te złe informacje łatwiej
się przyjmują, a trudne wydarzenia oddziałują na nas silniej. Skoro
człowiek, którego widziałam przez dziesięć sekund, sprawił, że po
czterech latach siedziałam w aucie nieznajomego i przekraczałam
polsko-niemiecką granicę, do czego mogło doprowadzić
zignorowanie kogoś, kto chciał zamienić ze mną słowo w pociągu,
ale akurat przeglądałam informacje w telefonie? Zdecydowanie za
dużo myślałam.
585
wiadomość, że udało mu się załatwić dla mnie miejsce w ekipie
zbieraczy.
586
Ci pierwsi wyglądali jak festiwalowicze. Wychodzili, dźwigając
butelki wina oraz ogromne bagietki i jedząc wielkie jabłka. Drudzy
wypychali z Intermaché wózki pełne warzyw i… bagietek. Mimo że
było to centrum miasteczka, nie czułam się nieswojo, siedząc na
ziemi. Kręciło się tam tyle dziwnych, oryginalnych osób, że mogłam
robić to, na co miałam ochotę.
587
drugie zbiory. Usiedliśmy przy stole w parku, otworzyliśmy butelkę
wina, łamaliśmy bagiety i na gazówce gotowaliśmy wodę na kawę.
Dopiero się poznawaliśmy, a mieliśmy spędzić ze sobą dwa
tygodnie. Znaczy… taki był plan. A z planami bywa u mnie różnie.
588
Założyłam długie legginsy i luźną koszulkę z wyciętymi
rękawami, a włosy szczelnie owinęłam chustą. O tej porze poranki
są naprawdę chłodne, więc narzuciłam na siebie jeszcze ciepły polar
i kurtkę. Do kieszeni wcisnęłam sekator i rękawiczki ogrodnicze
z biedronką na wierzchu. Szybko się okazało, że niepotrzebnie
wzięłam sekator, bo byłam jedyną osobą, która posiadała własny
i nie używała firmowego. Popędziłam schodami na górę, by
w kuchni zjeść szybkie śniadanie – płatki owsiane z jogurtem
owocowym. To było obrzydliwe, ale wypełniało mi żołądek na dwie
godziny. Szybkie mycie zębów na hali i byłam gotowa do
rozpoczęcia najpiękniejszej przygody.
589
– Wiadra! – krzyknął jakiś mężczyzna.
W s z y s c y r z u c i l i s i ę n a s p r z ę t . N a ś l a d o wa ł a m r u c hy
najpewniejszych osób. Cała grupa ruszyła za wysokim mężczyzną
w spodniach moro i okularach przeciwsłonecznych. Właśnie on
wskazywał, w którym rzędzie kto ma usiąść. Było w nim coś
strasznego, wyglądał przeraźliwie poważnie. W końcu i przede mną
wyciągnął dłoń, wskazał krzak i powiedział:
590
O dziesiątej ktoś krzyknął „camiooon”, a ja jak zwykle nie miałam
pojęcia, o co chodzi. Wyskoczyłam z krzaków i rozejrzałam się na
boki. Wszyscy zmierzali w jednym kierunku, więc ruszyłam za nimi
– w stronę busów.
591
budynki odsłaniały tylko ozdobne stare okna. Na placyku rosła
trawa, kolorowe kwiaty i jedno duże drzewo. Drzwi wejściowe były
bardzo wysokie i również ozdobione licznymi metalowymi
wywijasami. Stały tam dwa fikuśne krzesła oraz stolik – idealne
miejsce do wypicia porannej kawy. Jednak my weszliśmy do
starszego budynku. Ten z kolei zbudowany był z kamienia. Do
środka prowadziły duże drewniane wrota. Musieliśmy zejść po
niewielkich schodkach, dzięki czemu temperatura w środku była
przyjemnie niska. Pod ścianami stały gigantyczne, zakurzone
beczki. Sklepienie też wykonano z drewna. To dopiero była
atmosfera!
592
do kolejnego wyjścia w pole, które trwało zaledwie cztery godziny.
I dzień dobiegł końca. Znowu był wieczór i imprezowaliśmy w
swojej przystani.
593
Byli od nas o rok młodsi, ale znacznie dojrzalsi i mądrzejsi.
Najbardziej lubiłam w nich to, że zrezygnowali z wszelkiego rodzaju
technologii. Żaden z nich nie miał nawet telefonu. I właśnie dlatego
byli w stanie odkryć rozrywkę w najmniejszej drobnostce. Dużo
czytali, kombinowali i ćwiczyli. Przy nich czułam, że się rozwijam,
mimo że rozumiałam co setne wypowiedziane przez nich słowo.
594
Podawaliśmy sobie nad grządkami wiadra pełne winogron.
Winogron, które zerwaliśmy mimo zmęczenia, trudu i bólu. Moje
ciało domagało się pokrycia grubą warstwą maści przeciwbólowej,
a stopy pragnęły nawilżenia. Co ranek musiałam smarować plecy
cuchnącą maścią, by być w stanie chwycić w dłoń sekator. Wiele
razy mi się nie chciało i miałam ochotę płakać, gdy o szóstej rano
słyszałam chodzących wokół namiotu ludzi, szykujących się do
pracy. Budziłam się na betonowej podłodze i jedyne, co czułam, to
ból pleców. Siedząc na zewnątrz w mroźny poranek, wyjmowałam
z włosów i ubrań malutkie rzepy, które irytowały jak nic innego.
Twarz miałam zmęczoną i podrapaną gałązkami. Zresztą podobnie
jak całe ciało – nowych blizn mi nie brakowało. Niektórzy nie dawali
rady wstawać i odpuszczali, decydując się na dzień regeneracji. Ja
wstawałam dzień w dzień, bo wiedziałam, co mnie czeka.
595
grzecznych pracowników, ale to wcale nie wykluczało ich udziału we
wspólnych imprezach.
– Czym jest dla ciebie życie, Dodo? – zapytał. Roland lubił takie
pytania, a ja lubiłam zmyślać odpowiedzi na nie. W tym momencie
pomyślałam akurat o stole z winiarni.
596
Jednego z ostatnich dni zbiorów Val zapytał mnie o dalsze plany.
597
– Na zdrowie! – krzyknęli wszyscy, a szef nożem otworzył
piekielnie drogiego szampana! Zaczęła się kolejna, już ostatnia
impreza. Do szampana dołączyła butelka wina z 1937 roku,
wytłoczonego przez pradziadka Thibault. I mimo że wino
smakowało gorzej niż ruski samogon, docenialiśmy ten hojny gest.
598
Podróże są dla mnie wszystkim, o czym tu napisałam.
599
600
LECĘ DO AZJI
601
poradzić. Nie myliłam się – poszło szybciej, niż sądziłam
i kilkanaście minut później mój plecak sunął taśmą do nieznanego
mi pomieszczenia. Zostałam tylko ja i mały bagaż podręczny.
Czekanie minęło mi bardzo szybko. Towarzyszyło mi tyle myśli
i wątpliwości, że trudno było się nudzić. Przeszłam wszystkie
kontrole, doczłapałam do odpowiedniej bramki i… tyle. Wszystko się
udało, miałam wsiąść na pokład tego potwora.
602
kiedy stres wziąłby nade mną górę i kazał mi zawrócić. Ale nie
zrobiłam tego. Zapięłam pasy, a moje oczy po raz kolejny wypełniły
się łzami. Siedzący obok chłopak złapał mnie za rękę –
prawdopodobnie myślał, że to start samolotu wywołuje we mnie
taki lęk. Nie protestowałam. Ścisnęłam dłoń i otworzyłam usta, by
uniknąć nieprzyjemnego przytkania uszu. Polecieliśmy, a ja
rozluźniłam uścisk. Od teraz było już tylko lepiej.
603
PARIS
LLANE
иркутск
604
605
PLAYLISTA “WSZĘDZIE W DOMU”
W poniższym linku znajdziesz pełną playlistę złożoną z
utworów wymienionych w niniejszym eBooku. Możesz
jej odsłuchać na platformie YouTube. :)
http://bit.ly/playlista-wszedziewdomu
606