You are on page 1of 213

CELEBROWANIE

ŚWIADOMOŚCI
Ivan Illich

CELEBROWANIE
ŚWIADOMOŚCI
Przekład
ALEKSANDER GOMOLA

Dom Wydawniczy REBIS


Poznań 1994
Tytuł oryginału
Celebration of Awareness

Copyright © 1969, 1970 by Ivan Illich;


Copyright owner Valentina Borremans
copyright © for the Polish translation by
REBIS Publishing House Ltd., Poznań
Portions of this book were first published in the following
publications: NOT FOREIGNERS, YET FOREIGN as PUERTO
RICANS IN NEW YORK: <NOT FOREIGNERS, YET FOREIGN'
in Commonweal, Copyright © 1956 by Commonweal Publishing
Co., Inc.; THE FUTILITY OF SCHOOLING in Saturday Reuiew,
Copyright © 1968 by Saturday Review, Inc.; THE VANISHING
CLERGYMAN in The Critic, Copyright © 1967 by The Thomas
More Association; THE SEAMY SIDE OF CHARITY as TO BE
PERFECTLY FRANK and VIOLENCE: a MIRROR FOR AMERI-
CANS reprinted with permission from America, January 2 1 , 1967,
and April 27, 1968, all rights reserved, Copyright © 1967, 1968
by America Press, Inc., 106 West 56th Street, New York, N.Y.,
10019; SCHOOL: THE SACRED COW as COMMENCEMENT AT
THE UNIVERSITY OF PUERTO RICO and PLANNED
POVERTY: THE E N D RESULT OF TECHNICAL ASSISTANCE
as OUTWITTING THE 'DEVELOPED' COUNTRIES in The New
York Reuiew of Books; A CONSTITUTION FOR CULTURAL
REVOLUTION as THE N E E D FOR CULTURAL REVOLUTION
in GREAT BOOKS TODAY 1970, Copyright © 1970 by Encyclopae-
dia Brittanica, Inc.

Projekt graficzny okładki.


Michał i Katarzyna Kowalscy

Redaktor
Justyna Grzegorczyk

Wydanie I

ISBN 83-7120-057-9

Dom Wydawniczy REBIS


ul. Marcelińska 18, 60-801 Poznań
tel. 65-66-07, tel./fax 65-65-91

Łamanie komputerowe perfekt s.c.


Poznań, ul. Grodziska 11
Przedmowa

Poniższe eseje oraz ich autor nie wymagają wprowa­


dzenia. Skoro jednak zaszczycił mnie on prośbą o na­
pisanie przedmowy, z radością się na to zgodziłem. Po­
wodem tego jest fakt, iż daje ona okazję przybliżenia
czytelnikowi wspólnej nam postawy i przekonań, mimo
że w niektórych kwestiach zasadniczo się różnimy. Cho­
ciaż poglądy autora nie są już dzisiaj takie same jak
wtedy, kiedy w różnych okolicznościach pisał te eseje,
pozostał on jednak wierny samemu sobie, jeżeli chodzi
o swoje zasadnicze podejście do problemu, a ono właśnie
jest wspólne nam obu.
Nie jest łatwo znaleźć właściwe słowa, by oddać to
wspólne naszym poglądom jądro. Jak zawrzeć funda­
mentalny stosunek do życia w jednym pojęciu, nie wy­
paczając go i nie zafałszowując? Jednakże we wzajemnej
komunikacji pojęcia są niezbędne i dlatego najbardziej
odpowiednim, a może powiedzmy lepiej, najmniej nie­
odpowiednim terminem będzie „humanistyczny radyka­
lizm".
Co należy rozumieć przez radykalizm? Co zakłada
radykalizm h u m a n i s t y c z n y ?
Przez radykalizm rozumiem nie pewien zbiór idei,
lecz raczej postawę, do pewnego stopnia „podejście".
Jego źródłem może być motto: de omnibus dubitandum;

5
poddawać w wątpliwość wszystko, a zwłaszcza pojęcia
z obszaru ideologii, które są wspólne praktycznie nam
wszystkim i którym Siłą rzeczy przypisaliśmy rolę zdro­
worozsądkowych, niepodważalnych aksjomatów.
„Wątpić" w tym sensie nie oznacza niezdolności pod­
jęcia decyzji, czy ustalenia własnej opinii, jak to jest
w przypadku osób, które cechuje chorobliwe niezde­
cydowanie. Jest to gotowość i zdolność krytycznego
kwestionowania wszystkich założeń i instytucji życia
społecznego, które w imię zdrowego rozsądku, logiki
i „normalności" przemieniły się w bożki. To radykalne
poddawanie w wątpliwość możliwe jest tylko wtedy,
kiedy nie traktuje się pojęć funkcjonujących we włas­
nym społeczeństwie, a nawet w całym okresie his­
torii — takim jak kultura Zachodu od czasów Rene­
sansu — jako czegoś oczywistego i jeśli rozszerza się
zakres własnej świadomości i wnika w nieświadome
zakamarki własnego myślenia. Radykalne zwątpienie
to akt odkrywania i wykrywania, to budzenie się świa­
domości, że cesarz jest nagi i że jego wspaniałe szaty
to nic innego jak tylko wytwór fantazji.
Radykalnie wątpić oznacza kwestionować; niekonie­
cznie negować. Łatwo negować przez prostą prezenta­
cję czegoś przeciwnego do istniejących faktów i zjawisk.
Radykalne zwątpienie jest dialektyczne, gdyż obejmuje
ono cały proces ukazywania przeciwieństw i zmierza
ku nowej syntezie, która n e g u j e i p o t w i e r d z a .
Radykalne wątpienie to proces; proces uwalniania
się od bałwochwalczego myślenia; proces poszerzania
świadomości i twórczej wizji naszych możliwości i wy­
borów. To radykalne podejście nie dokonuje się w próż­
ni. Nie zaczyna się od pustki, lecz od korzeni, a korze­
niem, jak kiedyś napisał Marks, jest człowiek. Jed­
nak zwrot „korzeniem jest człowiek" nie jest tu brany

6
w sensie pozytywistycznym i opisowym. Kiedy mówimy
o człowieku, mówimy o nim nie jak o rzeczy, lecz jak
0 procesie. Mówimy o istniejącej w nim możności roz­
woju wszystkich jego władz i mocy. Mocy umożliwiają­
cych bardziej intensywne istnienie, większą harmonię,
miłość i świadomość. Mówimy także o człowieku, w któ­
rym drzemie możliwość zepsucia, możliwość przemia­
ny w ł a d z y d z i a ł a n i a w pragnienie posiadania
w ł a d z y n a d d r u gi mi, przemiany miłości do życia
w żądzę, by życie zniszczyć.
Radykalizm humanistyczny to radykalne kwestiono­
wanie, w którym kierujemy się wglądem w dynamiczny
charakter ludzkiej natury i troską o wzrost człowieka
1 jego pełny rozwój. W przeciwieństwie do współczesne­
go myślenia pozytywistycznego, nie jest ono „obiektyw­
ne", jeśli obiektywizm oznacza teoretyzowanie pozba­
wione żarliwie podtrzymywanego celu, przynaglającego
i ożywiającego sam proces myślenia. Jest ono jednak
w sposób wyjątkowy obiektywne, jeśli obiektywizm oz­
nacza, że każdy kolejny krok na drodze rozumowania
opiera się na dokładnie zbadanych dowodach i że przyj­
muje się postawę krytyczną w stosunku do założeń opar­
tych na zdrowym rozsądku. Wszystko to znaczy, że ra­
dykalizm humanistyczny bada każdą ideę i instytucję
pod kątem tego, czy pomaga ona człowiekowi bardziej
wzrastać i cieszyć się życiem. To nie miejsce na dawanie
rozwlekłych przykładów tego rodzaju zdroworozsądko­
wych założeń, kwestionowanych przez radykalizm hu­
manistyczny. Nie jest to konieczne, gdyż Ivan Illich
w swoich tekstach podaje szczegółowe przykłady, takie
jak przydatność obowiązkowego szkolnictwa czy obecna
funkcja księży. Dodać można tu wiele innych przykła­
dów, niektóre z nich wywieść można z jego artykułów.
Chcę wspomnieć tylko kilka, na przykład nowoczesną

7
koncepcję „postępu", która oznacza postawienie na pier­
wszym miejscu wciąż rosnącej produkcji, konsumpcji,
oszczędzania czasu, maksymalnej wydajności i zysku,
a także kalkulowania wszystkich przedsięwzięć ekono­
micznych, bez patrzenia, jak wpływają na jakość życia
i rozwój człowieka. Inny dogmat to założenie, że wzrost
konsumpcji czyni człowieka szczęśliwszym, że zarządza­
nie olbrzymimi przedsiębiorstwami musi być siłą rzeczy
biurokratyczne i wyalienowane, że celem życia jest po­
siadanie (i używanie), a nie bycie; przekonanie, że to,
co rozsądne, spoczywa w umyśle i oddzielone jest od
życia uczuciowego; że nowe jest zawsze lepsze od sta­
rego; że radykalizm to zaprzeczenie tradycji; że prze­
ciwieństwem „prawa i porządku" jest brak struktur.
Krótko mówiąc, jest to przekonanie, że pojęcia i kate­
gorie, które wyłoniły się wraz z rozwojem współczesnej
nauki i przemysłu, przewyższają idee i kategorie po­
przednich epok i są niezbędne do osiągnięcia dalszego
postępu rodzaju ludzkiego.
Radykalizm humanistyczny kwestionuje te wszy­
stkie założenia i nie obawia się dojść do pomysłów i roz­
wiązań, które mogą brzmieć absurdalnie. Dostrzegam
wielką wartość w pismach Ivana Illicha właśnie ze
względu na to, że reprezentują humanistyczny radyka­
lizm w swej najpełniejszej i najbardziej twórczej formie.
Autor jest człowiekiem o rzadko spotykanej odwadze,
pełnym wigoru, o niezwykłej erudycji, błyskotliwości
i płodnej wyobraźni, którego całe myślenie wyrasta
z troski o rozwój człowieka — fizyczny, duchowy i inte­
lektualny. Waga i znaczenie jego przemyśleń prezento­
wanych w tych i w innych pismach zasadza się na tym,
że uwalniają umysł ludzki, pokazując mu całkowicie
nowe możliwości, ożywiają czytelnika, gdyż otwierają
drzwi wyprowadzające go z więzienia zrutynizowanych,

8
sterylnych, z góry określonych zapatrywań. Przez swój
twórczy szok chcą coś przekazać ludziom — wyjąt­
z

kiem tych, którzy reagują z gniewem na tak skraj­


ne nonsensy — i pomagają wzbudzić w nich energię
i nadzieję na to, by zaczęli tworzyć coś nowego.

Erich Fromm
Wstęp

Każdy rozdział tej książki jest zapisem podejmowa­


nych przeze mnie wysiłków zakwestionowania samej
natury niektórych pewników. W każdym z nich zajmuję
się jakimś oszustwem — oszustwem zawartym w jed­
nej z naszych instytucji życia społecznego. Instytucje
stwarzają pewniki, które — jeśli traktowane poważ­
nie — stępiają uczucia i krępują wyobraźnię. Mam
nadzieję, że moje stwierdzenia, pełne gniewu i żaru,
przebiegłe bądź niewinne, wywołają zawsze uśmiech,
a co za tym idzie nową wolność — nawet jeśli jest to
wolność, którą zdobyć trzeba pewnym kosztem.
Większość z tych rozpraw, wkrótce po tym, jak opub­
likowano je po raz pierwszy, stała się głośna. Nie był
to przypadek. Każda z nich została napisana w innym
języku, dla innego grona słuchaczy, z zamiarem uka­
zania sedna konkretnego kryzysu zaufania. Każda
z nich zaskakiwała mocno osadzonych w swoich poglą­
dach biurokratów stwarzając sytuację, w której trudno
im było przyjąć w sposób racjonalny typowe dla nich
podejście do problemu.
Wszystkie teksty były pisane z potrzeby chwili. Up­
ływ czasu, jaki nastąpił od ich publikacji, zmodyfikował
pewne szczegóły; dane statystyczne, dyskutowana prze­
ze mnie sytuacja, nawet moja osobista postawa, wszy­

li
stko to mogło ulec drobnym zmianom co do stopnia czy
charakteru. Lecz celowo nie uwspółcześniałem tych te­
kstów, wybranych do prezentacji w formie książkowej.
Oddają one pewien punkt widzenia wobec jakiegoś fe­
nomenu i takimi powinny pozostać. Zebranie ich razem
sprawiło także nieuchronnie, że pewne fakty czy wy­
rażenia powtarzają się. Także i to pozostawiam bez
zmian dla wierności zapisu, chociaż mogłem tego unik­
nąć, gdybym pisząc je, wziął pod uwagę, że pewnego
dnia zbiorę je wszystkie razem.

Ivan D. Mich

Cuernavaca, Morelos, Mexico 1970


Wezwanie do świętowania

Poniższe „wezwanie do świętowania" było manife­


stem, wspólnie opracowanym przez grupą przyjaciół,
między innymi Roberta Foxa i Roberta Theobalda. Od­
zwierciedlał on naszą postawę w roku 1967 i został
napisany w czasie Marszu na Pentagon. To wezwanie,
by zmierzyć się z faktami, zamiast pogrążać w iluzjach,
by żyć zmianą, a nie opierać się na inżynierii i plano­
waniu, jest próbą przywrócenia słowa „świętowanie" na­
szemu codziennemu językowi.
Ja i wielu innych, znanych mi i nie znanych, wzy­
wamy cię:
— abyś wysławiał i radował się naszą wspólną
mocą zapewnienia wszystkim ludziom strawy, odzienia
i dachu nad głową, po to, by wszyscy mogli cieszyć się
życiem;
— abyś odkrył razem z nami, co zrobić, by wyko­
rzystać moce ludzkości do stworzenia człowieczeństwa,
godności i pełni radości w każdym z nas;
— byś był odpowiedzialnie świadom własnych mo­
żliwości wyrażania swych prawdziwych uczuć i tego,
że wyrażając je, możesz nas wszystkich zgromadzić ra­
zem.
Możemy jedynie żyć zmianą. Nie da się zaplanować
z góry naszej drogi ku człowieczeństwu. Każdy z nas
i każde grono ludzi, z którymi żyjemy i pracujemy, mu­
si stać się wzorcem epoki, jaką pragniemy stworzyć.
Ta ogromna liczba wzorców, która się rozwinie, powin­
na każdemu z nas dać środowisko, gdzie będzie mógł
znaleźć radość działania, celebrować ją i odkrywać dro­
gę ku bardziej ludzkiemu światu.
Jesteśmy wezwani do tego, by zerwać z przestarza­
łymi systemami społecznymi i ekonomicznymi, dzie­
lącymi nasz świat na uprzywilejowanych nadmiernie

14
i tych, którzy żadnych przywilejów nie mają. Każdy
z nas, czy to członek rządu, czy osoba protestująca, bi­
znesmen czy robotnik, profesor czy student, wszyscy
ponosimy wspólnie winę. Nie znaleźliśmy sposobu do­
konania koniecznych zmian naszych idei i struktur spo­
łecznych. Każdy z nas zatem, przez swą nieskuteczność
i brak odpowiedzialnej świadomości, powoduje cierpie­
nie w świecie.
Wszyscy jesteśmy okaleczali — jedni fizycznie, inni
umysłowo, jeszcze inni emocjonalnie. Musimy zatem
razem starać się stworzyć nasz nowy świat. Nie ma już
czasu na burzenie, gniew, nienawiść. Musimy budować
w nadziei, radości i atmosferze świętowania. Powitajmy
nową erę obfitości samodzielnie wybraną pracą w wol­
ności, która pozwoli podążyć za wskazaniami własnego
serca. Chciejmy zrozumieć, że kiedy zostaną zaspoko­
jone potrzeby człowieka związane z pokarmem, ubio­
rem i schronieniem, podstawowym jego dążeniem będzie
pragnienie samorealizacji, poezja, zabawa. Pojmińmy
to i obierzmy takie formy działania, które przyczynią
się do naszego własnego rozwoju i staną się istotne dla
społeczeństwa.
Jednak musimy sobie także uświadomić, że nasze­
mu dążeniu do samorealizacji przeszkadzają przesta­
rzałe struktury ery przemysłowej. W chwili obecnej krę­
puje nas i kieruje nami wciąż rosnąca władza człowieka
nad światem. Istniejące systemy zmuszają do rozwoju
i akceptacji każdego typu uzbrojenia, jaki daje techni­
ka, do przyjęcia wszelkich udoskonaleń w konstruowa­
nych urządzeniach, wyposażeniu fabryk, materiałach
i zasobach po to, by zwiększyć produkcję i obniżyć ko­
szty. Obecne struktury zmuszają nas do tego, by roz­
wijać i zaakceptować reklamę i wszystkie strategie ku­
szenia konsumenta.

15
Aby przekonać obywatela, że sprawuje władzę nad
swym losem, że etyka jest nadal podstawą decyzji, że
technika nam służy, a nie nami kieruje, trzeba już dzi­
siaj fałszować informację. Dawny ideał informowania
opinii publicznej został zastąpiony przekonaniem, że
działania wymuszone to w istocie działania pożądane.
Błędne rachuby w tych coraz bardziej złożonych me­
chanizmach racjonalizacji i wynikające z nich zgorsze­
nie powodują rosnącą troskę o uczciwość decydentów
zarówno ze sfery publicznej, jak i prywatnej. Rodzi się
zatem pokusa, by atakować osoby sprawujące takie
właśnie role w życiu społecznym: przywódców narodo­
wych, przedstawicieli administracji państwowej, mene­
dżerów, osoby odpowiedzialne za podejmowanie decyzji
w przedsiębiorstwach, przywódców związkowych, pro­
fesorów, rodziców. Jednakże ataki na poszczególne oso­
by często zaciemniają prawdziwy charakter kryzysu,
przed którym stoimy: demoniczną naturę obecnych sy­
stemów życia społecznego, zmuszających człowieka do
zgody na pogłębiające się samozniszczenie.
Możemy uciec przed tymi dehumanizującymi stru­
kturami. Drogę znajdą ci, którzy nie będą chcieli, by
ich ograniczały pozornie decydujące o wszystkim siły
i struktury ery przemysłowej. Nasza wolność i siła za­
leżą od gotowości przyjęcia odpowiedzialności za przy­
szłość.
Ta zaś już wdziera się w dzień dzisiejszy. Każdy
z nas żyje w wielości czasów. Teraźniejszość jednych
jest przeszłością drugich, a przyszłością jeszcze innych.
Jesteśmy wezwani do tego, aby żyć, wiedzieć i pokazy­
wać, że przyszłość istnieje i że każdy może ją zaprosić
do siebie, gdy zechce usunąć brzemię przeszłości.
Przyszłość musi przynieść koniec decyzji opartych
na autorytecie, koniec możliwości domagania się dzia-

16
łania na podstawie własnej pozycji w hierarchii społe­
cznej. Jeśli udałoby się zawrzeć w jednym zdaniu na­
turę nadchodzącej epoki, brzmiałoby ono następująco:
koniec przywilejów i uprawnień.
Nie możemy rozwiązywać naszych problemów za po­
mocą zmiany układu sił czy próby stworzenia skutecz­
niejszych machin biurokratycznych.
Wzywamy cię, byś przyłączył się do biegu ludzkości,
którego celem jest dojrzałość, byś pracował z nami nad
tworzeniem przyszłości. Wierzymy, że ludzka przygo­
da dopiero się zaczyna, że rodzaj ludzki był do tej pory
ograniczony w rozwoju swych twórczych mocy, gdyż
przygniatały go trudy i mozoły. Teraz jesteśmy wolni,
by być tak ludzcy, jak tego chcemy.
Świętowanie naszego człowieczeństwa — poprzez
połączenie się w uzdrawiającym wyrażaniu naszych
więzi z drugimi i poprzez rosnącą akceptację własnej
natury i potrzeb — doprowadzi z pewnością do poważ­
nych konfrontacji z istniejącymi systemami i wartościa­
mi. Wzrost godności poszczególnych ludzi i każdej lu­
dzkiej więzi musi siłą rzeczy stanowić wyzwanie dla
obecnie istniejących struktur.
Nasze wyzwanie to żyć przyszłością. Połączmy "się
radośnie, by celebrować świadomość, że nasz dzień dzi­
siejszy możemy uczynić zalążkiem jutra.
Przemoc:
druga twarz Amerykanów

Przekonanie o konieczności czynienia dobra, to wro­


dzona cecha Amerykanów. Tylko oni zdają się wierzyć,
że zawsze powinni, mogą i potrafią wybrać kogoś, z kim
podzielą się tym, czym i oni zostali obdarowani. Posta­
wa taka w ostateczności prowadzi do tego, że bombar­
dują ludzi, by przyjęli ich dary.
Na początku 1968 roku próbowałem z uporem wy­
tłumaczyć części moich przyjaciół ten obraz Ameryka­
nów istniejący poza USA. Przemawiałem głównie do lu­
dzi odmawiających służby wojskowej i organizujących
Marsz na Pentagon. Chciałem podzielić się z nimi głę­
boką obawą; obawą, że koniec wojny w Wietnamie po­
zwoli i jastrzębiom, i gołębiom zjednoczyć się w równie
wyniszczającej wojnie z ubóstwem w Trzecim Świecie.

19
Całkowita porażka w walce z ubóstwem, której owo­
ce to zamieszki w murzyńskich gettach wielkich miast
USA, zaczęła otwierać Amerykanom oczy na przyczyny
niepowodzeń Sojuszu na Rzecz Postępu i wynikającej
z nich groźby rebelii. Obie te klęski wiążą się jakoś
z trzecią — mającą miejsce w Azji, gdzie nie udało się
zaskarbić serc i umysłów mieszkańców za pomocą de­
szczu pieniędzy i pomocy fachowych sił, które według
Amerykanów są wyrazem heroicznej wspaniałomyślno­
ści na rzecz obrony Wietnamu Południowego. Niepo­
wodzenia w Harlemie, Gwatemali i Wietnamie mają
wspólne korzenie. Wszystkie te operacje nie udały się,
gdyż dla przytłaczającej większości mieszkańców świa­
ta amerykańskiej ewangelii powszechnego dobrobytu
materialnego brak wiarygodności. Jestem pewien, że
przyjrzenie się dobrej woli USA, tak jak ją postrze­
gają mieszkańcy Ameryki Łacińskiej czy Azji, pomoże
Amerykanom zrozumieć problemy ich własnych slum­
sów, a może i doprowadzi do określenia nowej, i bar­
dziej skutecznej strategii działania.
Miałem okazję obserwować ten wzrost świadomo­
ści, dotyczącej wspólnych korzeni niepowodzeń, w czasie
moich kontaktów ze studentami w Cuernavaca. Tam
właśnie, w Centrum Dokumentacji Między kulturalnej,

20
przez ostatnie dwa lata organizowaliśmy warsztaty,
których celem było porównanie ubóstwa w krajach bo­
gatych i krajach, które cierpią na brak kapitału. Byli­
śmy świadkami szoku, przeżywanego przez wielu Ame­
rykanów, którzy poświęcili swe siły na walkę z ubó­
stwem, gdy studiując problemy ekonomiczne Ameryki
Łacińskiej, uświadamiali sobie po raz pierwszy, że ist­
nieje związek między niewielkim obszarem ubóstwa
w ich kraju a ogromnymi rzeszami biednych z Trzecie-
go Świata. Ich reakcja emocjonalna jest zwykle ostrzej­
sza aniżeli świadomość faktów, które ją powodują. Wi­
dzieliśmy, jak niejedna osoba traciła spokój ducha i wia­
rę, na której spokój ów się wspierał, wiarę w to, że: „to,
co amerykańskie, jest rozwiązaniem dla wszystkich".
W każdym uczciwym człowieku, czy to będzie pracow­
nik opieki społecznej w Watts, czy misjonarz w drodze
do Boliwii, grozę i ból musi budzić fakt, że przez dzie­
więćdziesiąt procent rodzaju ludzkiego jest on postrze­
gany jako ktoś z zewnątrz, ktoś, kto przybył z zamia­
rem wykorzystania danej wspólnoty i opiera swoje przy­
wileje na sprzedaży złudnej wiary w ideały demokracji,
w równe szanse dla wszystkich i wolną konkurencję —
ludziom, którzy nie mają cienia możliwości odnieść
z tego jakiejkolwiek osobistej korzyści.
Na obecnym etapie wojny w Wietnamie spotykamy
się ze zbyt przerażającymi objawami przemocy, by móc
przedstawić jasną analizę ich przyczyn. Lepiej zatem
skupić uwagę Stanów Zjednoczonych na dwóch innych
programach: na wojnie z ubóstwem i na Sojuszu na
Rzecz Postępu. Pierwszy z nich to batalia prowadzona
przez pracowników opieki społecznej, drugi to sojusz,
który utrzymał lub doprowadził do władzy, zmiatając
wszystko na swej drodze, reżimy wojskowe w dwóch
trzecich państw Ameryki Łacińskiej. Oba programy

21
zrodziły się z dobrej woli; oba są obecnie postrzega­
ne jako programy pacyfikacyjne; na obu ciąży brzemię
przemocy.
Celem wojny z ubóstwem jest zintegrowanie tak zwa­
nych upośledzonych mniejszości, zamieszkujących Sta­
ny Zjednoczone, z głównym nurtem społeczeństwa ame­
rykańskiego i jego stylem życia. Celem Sojuszu jest
włączenie tak zwanych krajów zacofanych do wspólnoty
państw uprzemysłowionych.
Oba programy powołano do życia, by biedni włączyli
się w to, co jest ogólnie znane jako the American dream.
Oba programy skończyły się porażką. Biedni nie zgo­
dzili się marzyć na żądanie. Rozkaz, by to czynili, i przy­
dzielone im pieniądze sprawiły jedynie, że stali się je­
szcze bardziej swarliwi. Wydano ogromne sumy, aby
mniejszości w USA i większość mieszkańców Ameryki
Łacińskiej wprowadzić na drogę integracji ze światem
amerykańskiej klasy średniej: światem, w którym dzieci
chodzą do college'u, dom wypełniają sprzęty gospodar­
stwa domowego, a wszyscy korzystają z ubezpieczeń
i kredytu na zakup towarów i regularnie chodzą do
kina i kościoła. Przez getta Nowego Jorku i dżungle
Ameryki Południowej przetoczyła się rzesza powodowa­
nych szlachetnymi pobudkami ochotników, by wtłoczyć
ludziom zasady, które na co dzień rządzą życiem USA.
Obecnie sfrustrowany pracownik opieki społecznej
i były ochotnik z Korpusu Pokoju to ci nieliczni, którzy
wyjaśniają większości mieszkańców USA, że biedni mają
rację odrzucając przymusowe nawracanie ich na ame­
rykańską ewangelię. Ledwie siedem lat upłynęło od
dnia, kiedy rozpoczęto realizację większości programów
wysyłania ochotników Sojuszu do Ameryki Łacińskiej,
a już oddziały policji do zwalczania zamieszek w kraju,
wojskowe junty latynoamerykańskie i armia w Wiet-

22
namie proszą o więcej pieniędzy. Lecz teraz widać, że
pieniądze nie są potrzebne do wydźwignięcia z nędzy
ubogich, lecz do ochrony kruchych przyczółków klasy
średniej, reprezentowanych przez kilku nawróconych,
którzy tu i ówdzie skorzystali na amerykańskim mo­
delu życia.
Porównanie tych trzech obszarów, na których Stany
Zjednoczone w poczuciu misji prowadzą swą batalię,
pomoże nam ukazać wyraźnie coś, co i tak jest trui­
zmem: amerykański model społeczny składający się
z konsumentów, którym się udało, ze swoim systemem
dwupartyjnym i powszechnym szkolnictwem, odpowia­
da być może tym, którzy w nim żyją, lecz z pewnością
nie całej reszcie świata. Piętnaście procent ludności
w samych Stanach, zarabiających mniej niż trzy tysiące
dolarów rocznie i osiemdziesiąt procent ludzi poza gra­
nicami USA, zarabiających poniżej tej granicy, na pew­
no odpowie przemocą na programy, mające dopasować
ich do świata dobrobytu. Jest to odpowiednia chwila,
by pokazać wyraźnie mieszkańcom USA, że ich sposób
życia nie jest dość uniwersalny, aby się nim dzielić.
Osiem lat temu powiedziałem zmarłemu już biskupowi
Manelowi Larrain, przewodniczącemu Konferencji Bi­
skupów Południowoamerykańskich, że jestem gotów, jeśli
to konieczne, zrobić wszystko, co w mojej mocy, by po­
wstrzymać napływ misjonarzy do Ameryki Łacińskiej.
Jego odpowiedź do dziś brzmi w moich uszach: „Mogą
być tu, u nas, bezużyteczni, lecz z drugiej strony to
jedyni Amerykanie, których mamy okazję czegoś na­
uczyć. Jesteśmy im to dłużni".
W chwili obecnej ani pokusa pieniędzy, ani siła per­
swazji i zbrojna kontrola nie są w stanie usunąć widma
przemocy obecnej tego lata w slumsach w kraju, a już
od roku w Gwatemali, Boliwii czy Wenezueli. Można

23
zaobserwować podobieństwo reakcji na politykę Sta­
nów Zjednoczonych w tych miejscach, gdzie prowadzo­
na jest wojna: w Watts, w Ameryce Łacińskiej i w Wiet­
namie. Zasadniczo jest to ta sama wojna, tylko toczona
na trzech różnych frontach; wojna o „zachowanie war­
tości Zachodu". Jej początki i sposób jej przedstawiania
kojarzą się z szlachetnymi pobudkami i szczytnym ide­
ałem, którym jest zapewnienie wszystkim ludziom le­
pszego życia. Lecz kiedy zaczynają się pojawiać groź­
ne konsekwencje, całe przedsięwzięcie zostaje brutal­
nie podporządkowane jednemu zasadniczemu celowi:
zachować i obronić styl życia i śmierci, który zapewnia
dobrobyt małej garstce wybranych, a jako że takiego
stylu życia nie można obronić nie rozszerzając go, ci,
którym się powodzi, ogłaszają uroczyście, że jest on
obowiązkowy dla wszystkich. Dewiza „aby wszyscy mieli
więcej" zaczyna być postrzegana w swej rzeczywistej
perspektywie: „abym ja nie miał mniej".
Na trzech frontach toczącej się batalii używa się tej
samej strategii: pieniędzy, wojska i nauczycieli. Jednak
pieniądze mogą przynieść pożytek w gettach, w Ame­
ryce Łacińskiej czy w Wietnamie tylko niewielkiej licz­
bie osób. Siłą rzeczy skumulowanie tych korzyści i dóbr
na nielicznej grupie osób wymaga coraz to większej
obrony przed tymi, których są rzesze. Dla większości
ludzi żyjących na marginesie społeczeństwa wzrost do­
brobytu w ich sąsiedztwie oznacza nic innego jak tylko
wzrost frustracji. A zatem na wszystkich trzech grani­
cach, gdzie kończy się dostatek, potrzebna jest broń do
ochrony tych, którzy coś osiągnęli. W USA wzmocnio­
ne siły policji idą ramię w ramię z bandami uzbro­
jonych obywateli. Zamordowany niedawno w Gwate­
mali attache wojskowy Stanów Zjednoczonych, wyzna­
wał pogląd, że ambasada amerykańska musi pomagać

24
w uzbrajaniu prawicowych grup płatnych zbirów, gdyż
są skuteczniejsze w utrzymywaniu porządku (i z pew­
nością okrutniejsze) niż armia.
Po pieniądzach i broni na każym z frontów pojawia
się amerykański idealista: nauczyciel, ochotnik, misjo­
narz, organizator życia miejscowej społeczności, ktoś
odpowiedzialny za rozwój gospodarki. Ludzie tacy okre­
ślają swoją pracę jako służbę. W rzeczywistości najczę­
ściej łagodzą szkody spowodowane pieniędzmi i bronią
lub kuszą „niedorozwiniętych ekonomicznie" korzyścia­
mi świata dobrobytu i sukcesu. Należą do tych, dla
których „niewdzięczność" jest gorzką nagrodą. Są uo­
sobieniem Jasia z podwórka, który dziwi się, że nikt
nie chce się z nim bawić, chociaż wszystkim pożycza
swoje zabawki.
Zakładam, że jeśli obecne trendy będą utrzymywały
się nadal, to objawy przemocy w Harlemie, Ameryce
Łacińskiej i Azji będą od tej pory skierowane zarówno
przeciwko obcym, jak i rodzimym „zachęcaczom" do tego
rodzaju stylu życia. „Ubodzy" będą coraz częściej za­
trzaskiwać drzwi przed nosem sprzedawców amerykań­
skiego systemu politycznego, amerykańskiej edukacji
i ekonomii, polecających swoje towary jako odpowiedź
na ich potrzeby. Odrzucenie to idzie w parze z rosnącą
utratą wiary sprzedawców w proponowane przez siebie
zasady amerykańskiego konsensusu społecznego. Nie­
chęć, bezradność i gniew wobec USA podważyły zapał
naiwnych do tej pory entuzjastów amerykańskiego stylu
życia i amerykańskich metod działania.
Uważam, że obcy bogowie (ideały, idole, ideologie,
wartości) bardziej obrażają „ubogich" niż gospodarcza
czy militarna potęga państwa, które je propaguje. Bar­
dziej irytujące jest czuć, że się jest kuszonym do kupo­
wania po wygórowanej cenie słodzonej wody pod nazwą

25
Coca-Cola, aniżeli oddać się, bez nadziei na przyszłość,
wykonywaniu tej samej pracy co Amerykanin, tyle że
za połowę mniejsze wynagrodzenie. Bardziej rozwście­
cza słuchanie księdza, nawołującego do czystości, osz­
czędności, stawiania oporu socjalizmowi czy do posłu­
szeństwa wobec niesprawiedliwej władzy aniżeli zgoda
na rządy wojskowych. Jeśli poprawnie odczytuję obecne
trendy, a jestem pewien, że tak, to w ciągu najbliższych
kilku lat spotkamy się z objawami przemocy skiero­
wanej przeciwko wszystkiemu, co symbolizuje obce ide­
ały, i próbom ich sprzedaży. I obawiam się, że prze­
moc ta, będąca zasadniczo zdrowym, chociaż gniewnym
i niespokojnym wyrazem odrzucenia symboli, które
alienują, zostanie wykorzystana do szkodliwych celów
i przemieni się w nienawiść i przestępstwo. Ostatnie
zamieszki w Detroit, Waszyngtonie i Cincinnati, które
wybuchły po zamordowaniu Martina Luthera Kinga,
pokazują, że niecierpliwość mieszkańców gett w USA
może pod lada pretekstem przerodzić się w przemoc
i wandalizm.
Przemoc jest wyrazem nie jednego, lecz całej gamy
doświadczeń: począwszy od wybuchu rozgoryczonej ży­
wotności, do fanatycznego odrzucenia alienujących boż­
ków. Ważne jest, by podkreślać to rozróżnienie. Jednak
dokonanie tego, podczas gdy intelektualiści amerykań­
scy zdumiewają się bezduszną rzezią w Wietnamie oraz
fascynują tym, że biała większość nie jest w stanie wziąć
w karby pewnej grupy etnicznej, nie jest łatwe. Zaan­
gażowanie emocjonalne przeciętnego amerykańskiego
studenta w wojnę w Wietnamie i w sytuację w gettach
jest tak głębokie, że zwrócenie mu uwagi na to rozróż­
nienie należy prawie do tabu. Z tego powodu musimy
z radością przyjąć wszelkie starania, pozwalające ame­
rykańskim studentom dostrzec reakcje na amerykański

26
styl życia na trzecim froncie walki z ubóstwem, w Ame­
ryce Łacińskiej.
Przemoc w gettach i na granicy z Chinami oglądana
przez pryzmat Ameryki Łacińskiej, może nabrać nowe­
go znaczenia, może być odczytana jako odrzucenie war­
tości amerykańskich. Z wieloletniego doświadczenia
w Cuernavaca, gdzie miałem do czynienia z amerykań­
skimi „sprzedawcami ideologii", wiem, jak trudno dojść
do tego wniosku. Dla dziewięciu na dziesięć osób z na­
szego i następnego pokolenia nie ma żadnej drogi ucie­
czki od stylu życia opartego na dochodzie powyżej pięć
tysięcy dolarów rocznie ani nie ma też żadnej drogi,
która by go zapewniła. A dla tych dziewięciu oburzające
jest słyszeć dobrą nowinę o zbawieniu gospodarczym
i społecznym, głoszoną im przez żyjących w dostatku,
nowinę, która — chociażby płynęła ze szczerego serca
— zawsze będzie prowadziła do przekonania, że to tyl­
ko ich wina, że nie pasują do Bożego świata, tak jak
powinni i jak przystoi na półkuli północnej.
To nie amerykański styl życia, którym żyje kilka
milionów, wywołuje obrzydzenie miliardów, a rosnąca
świadomość, że ci, którzy wiodą takie życie, nie spocz­
ną, dopóki wyższość ich pseudoreligijnych zachęt i na­
mów nie zostanie przyjęta przez wszystkich stojących
na dole hierarchii społecznej. Kiedy żąda się, by czło­
wiek podporządkował się bożkom, wybucha spontani­
czna przemoc. Wtedy wprowadza się przemoc planowaną,
dla której usprawiedliwieniem jest potrzeba skłonienia
ludzi do służby bożkowi, którego chcieli odrzucić. Fran­
cisco Juliao, przywódca chłopski z północnowschodniej
Brazylii, który żyje na wygnaniu w Cuernavaca, wypo­
wiedział ostatnio zdanie, które jeszcze wyraźniej unao­
cznia powyższe prawdy. „Nigdy, ale to nigdy — rzekł
— nie należy dawać ludziom do ręki broni. Ktokolwiek

27
wręcza broń, jest niszczycielem. Broń dana ludziom bę­
dzie zawsze użyta przeciwko nim. Broń zawsze prowa­
dzi do klęski biedaków, którzy ją otrzymują. Jedynie
kamień i kij, które człowiek podnosi w gniewie, nie
kalają go jako istoty ludzkiej".
W świetle tego stwierdzenia ważne jest, aby obywa­
tel Ameryki Północnej czegoś się nauczył z doświadczeń
zdobywanych latami przez myślicieli latynoamerykań­
skich. Niech spojrzy na Kolumbię, gdzie grasują ban­
dyci, mordujący dla zysku, i żołnierze, i partyzanci,
zabijający się nawzajem, bo tak każą dyscyplina i ideo­
logia wojskowego sztandaru. Niech spojrzy na żądnego
krwi człowieka z tłumu, który wylewa się na ulice pod­
czas zamieszek, a wreszcie na świadków, ludzi, takich
jak Camilo Torres, który celowo wycofał się w góry,
by pokazać, że jest w stanie prowadzić samotne życie
w dziczy, wewnątrz państwa, gdzie władzę sprawuje
reżim, i w ten sposób udowodnić jego bezprawność. Żoł­
nierzy i bandytów można zorganizować, zamieszki moż­
na wszczynać, a gniew może się wyczerpać lub można
nim pokierować z zimnym wyrachowaniem w obronie
jakiegoś „ideału". Świadectwo jednak pozostanie zawsze
czymś odosobnionym, misją kończącą się na Kalwarii.
Prawdziwe świadectwo głębokiego nonkonformizmu za­
wsze wywołuje przeciwko sobie przemoc najgwałtow-
niejszą z możliwych, lecz wątpię, czy świadectwo takie
można kiedykolwiek zorganizować czy zinstytucjonali­
zować.
Studiowanie zjawisk przemocy w Ameryce Łacińskiej
może się przydać obserwatorowi z USA, lecz jeszcze na
razie pozwala mu się stać z boku. Zawsze łatwiej widzieć
złudzenia w oku swego bliźniego aniżeli we własnym.
Krytyczna analiza skutków, jakie wywołują ogromne
zmiany społeczne w sercu Latynosa, to owocny sposób

28
na zrozumienie wnętrza obywatela Stanów Zjednoczo­
nych. W cierpiących na chroniczny brak kapitału gospo­
darkach krajów Ameryki Łacińskiej ogromna większość
żyje odcięta, teraz i na wieki, od możliwości korzystania
z dobrodziejstw życia prosperującej amerykańskiej kla­
sy średniej. Podobnie w ogromnie bogatej gospodarce
USA istnieje nieliczna, biedna mniejszość, która podnosi
wrzawę, że wykluczono ją z dobrobytu. To porównanie
powinno pomóc amerykańskiemu obserwatorowi zrozu­
mieć wzrost w skali światowej dwóch społeczeństw, od­
dzielonych i nierównych względem siebie, i nie lekce­
ważyć sił powodujących pojawianie się przemocy w ich
wzajemnych stosunkach.
Nie cudzoziemcy,
a jednak obcy

Od 1951 aż do 1956 roku byłem księdzem w parafii


Wcielenia Słowa Bożego na nowojorskim Manhattanie.
Na ulicach między Broadwayem a Amsterdam Auenue
upychano wtedy Portorykańczyków. Wiązało się to
z przenosinami wielu rodzin, które pokolenie wcześniej
przybyły na to miejsce z Irlandii. Zostałem wciągnięty
w nieuchronny konflikt między obiema nacjami, a jed­
nocześnie w spór na temat jego znaczenia.
Jako ktoś stosunkowo krótko przebywający w Sta­
nach Zjednoczonych byłem zaskoczony, obserwując, jak
nowojorczycy, od sklepikarza poczynając na burmistrzu
kończąc, wpadali w stereotypy przy podejmowaniu de­
cyzji. Uważali, że wszystko, co dotyczy Portorykańczy­
ków, można wyjaśnić za pomocą schematów wytworzo­
nych na potrzeby poprzednich grup imigrantów. To, co
było dobre dla Polaków i Włochów, powinno odpowia­
dać i Portorykańczykom.
Próbowałem wtedy wykazać, że przynajmniej dla Ko­
ścioła katolickiego imigracja Portorykańczyków jest zja­
wiskiem, które nie miało przedtem sobie równych. Zdu­
miewające, że najbardziej uważnego słuchacza znala­
złem w osobie kardynała Spellmana.

31
Kiedy w roku 1924 wprowadzono ograniczenia
w przyjmowaniu emigrantów, wydawało się, że miesza­
nie się nacji w nowojorskim tyglu ograniczy się do osób,
które już tu mieszkają. Lecz pod koniec lat czterdzies­
tych miasto stanęło przed nowym wyzwaniem, najaz­
dem urodzonych w USA „cudzoziemców", czyli Porto-
rykańczyków. W roku 1943 w Nowym Jorku było nie­
całe trzydzieści pięć tysięcy Portorykańczyków. Obecnie
jest ich ponad pół miliona i prawdopodobnie migracja
ta nie osiągnęła jeszcze swego apogeum.
Portorykańczycy nie są cudzoziemcami, a przecież
są bardziej obcy aniżeli większość przybyłych przed nimi
imigrantów. Wszyscy ludzie dobrej woli, pragnący coś
zrobić w kwestii Portorykańczyków, powinni wyraźnie
to sobie uświadomić, gdyż być serdecznie powitanym
tylko dlatego, że jest się cudzoziemcem, to chłodne
przyjęcie. Prawdopodobnie ktoś, kto nas tak przyjmuje,
nigdy nie zechce nas naprawdę poznać.
Jeśli ktoś przykleja mi etykietkę cudzoziemca, zwy­
kle wyklucza jakąkolwiek możliwość dostrzeżenia i do­
cenienia tego, co wyjątkowe i charakterystyczne dla
wspólnoty, z której się wywodzę — poza faktem, że
nie jest to jego wspólnota. Jeśli z drugiej jednak strony
opacznie interpretując wezwanie świętego Pawła, by

32
być Żydem dla Żydów i Grekiem dla Greków, podchodzi
do mnie, mówiąc, że „wszyscy jesteśmy Amerykanami",
odmawia, zarówno mnie jak i sobie, praw do własnego
dziedzictwa, do bycia człowiekiem zakorzenionym w hi­
storii.
Ten błąd w rozumowaniu stanowi podłoże stosunku
wielu osób o jak najlepszych intencjach wobec imigran­
tów z Portoryko. Niech robią to, co zrobili Irlandczycy
i Włosi, lub niech spróbują tak jak Żydzi. Poprzez włas­
ne, narodowe parafie, własne enklawy w mieście i włas­
nych polityków niech dorastają do pełnej „amerykani­
zacji". Niech donośnie obwieszczą, że są równie dobry­
mi Amerykanami jak ich sąsiedzi. Postawy takie są
czymś normalnym w Nowym Jorku, gdzie przybywa­
nie kolejnych fal imigrantów traktowane jest jako rzecz
oczywista. Jednak zbyt często pochopnie sądzi się, że
kiedy w przyszłości powstanie powieść o migracji do
USA Portorykańczyków, zostanie ona skrojona na modłę
The Last Hurrah, Marjorie Morningstar lub obu ich
razem.
Pracownik opieki społecznej, mówiący do Jose Ri-
viery: „Moi rodzice przeszli przez to samo" ani nie kła­
mie, ani nie jest w swojej wypowiedzi ksenofobem —
on po prostu niczego nie rozumie, podobnie jak polityk,
który próbuje używać metod, które były skuteczne, gdy
w Harlemie mówiono jeszcze po włosku.
Kiedy przed stu laty przybywali tu Niemcy i Irland­
czycy, miasto Nowy Jork stanęło przed wyzwaniem,
z którym nigdy wcześniej się jeszcze nie zetknęło i któ­
re w takiej skali miało się już nigdy nie powtórzyć.
W roku 1855 jedną trzecią mieszkańców miasta (czyli
około pół miliona ludzi) stanowili imigranci, przybyli
tu w poprzednim dziesięcioleciu. Na tle tych szacunków
jedna piętnasta mieszkańców metropolii, którą w 1955

33
roku stanowili Portorykańczycy (także pół miliona),
wydaje się bez znaczenia.
W okresie ogromnego napływu imigrantów przyby­
wały, jedna po drugiej, kolejne fale ludności, osiedlały
się i przystosowywały do nowych wzorców zachowań.
Przybysze mówili innymi językami, czcili Boga w róż­
nych świątyniach, pochodzili z różnych stref klimaty­
cznych, hołdowali innym modom, jedli różne potrawy
i śpiewali odmienne pieśni. Ale mimo tych pozornych
różnic mieli z sobą wiele wspólnego. Wszyscy oni po­
chodzili ze Starego Kontynentu, przybyli jako uchodźcy
lub osadnicy i wszyscy pragnęli pozostać w Ameryce
na dobre. Przyprowadzili z sobą swoich własnych pa­
sterzy: rabina, pastora bądź księdza i symbole minio­
nych stuleci, będące ich symbolami — św. Patryka,
mafię, Loretto, nie mniej niż Tunwerein. Osiedlali się
w specjalnie wyznaczonych dzielnicach miasta i trzy­
mali razem przez wiele lat, zanim odważyli się uczest­
niczyć w nowym dla nich wszystkich doświadczeniu:
życiu w społeczeństwie pluralistycznym. Jako nacja
podpadali pod jeden wzorzec i nic dziwnego, że ci, któ­
rzy przebywali w nowej ojczyźnie już na tyle długo, by
uważać siebie za część warstwy mocno osiadłej, zwy­
czajowo zakładali, że każda nowa grupa przybyszów
będzie do nich podobna. To przypuszczenie okazało się
prawdziwe aż do końca II wojny światowej, poza dwoma
wyjątkami: przybyszami z krajów orientalnych i Mu­
rzynami z Południa.
I wtedy nagle pojawili się tłumnie Portorykańczycy.
Nowy Jork nigdy przedtem nie widział takiej inwazji,
inwazji Amerykanów, przybywających ze starszej części
Nowego Świata do Nowego Jorku, który —jak się dziw­
nym zbiegiem okoliczności składało — był częścią die­
cezji San Juan na długo przedtem, zanim Henry Hudson

34
odkrył Manhattan. A poza tym Nowy Jork nigdy nie
miał do czynienia z obywatelami Stanów Zjednoczonych,
którzy w swoich szkołach uczą się angielskiego jako ję­
zyka obcego.
Owi dziwni Amerykanie byli synami kraju katolic­
kiego, gdzie przez wieki znajdowali schronienie zbiegli
niewolnicy, gdzie ludność (niewiele ponad dwa miliony)
jest w przeważającej części biała, lecz równocześnie róż­
nica w odcieniu skóry nie jest żadną przeszkodą ani
w drodze do sukcesu, ani w małżeństwie. Jednakże była
to pierwsza dostrzegalna grupa przybyszów zza oceanu,
których wielu określiło jako „kolorowych", nie tyle z po­
wodu dziedzictwa rasowego, co z powodu mgliście od­
czuwanej ogromnej różnicy między nimi a poprzednimi
przybyszami.
Był to nowy typ emigranta: nie Europejczyk, który
na dobre opuścił swój dom i starał się usilnie zostać
Amerykaninem, lecz obywatel amerykański, który mógł
przybyć tu na okres między jedną a drugą porą żniw
i wrócić do domu na wakacje, wydając tygodniowe za­
robki na bilet lotniczy do domu. Nie był to uciekinier,
prześladowany we własnym kraju za kolor skóry lub
wyznanie, lecz dziecko tubylców w kolonii hiszpańskiej
lub potomek hiszpańskiego urzędnika w służbie kolo­
nialnej; nie ktoś przywykły do tego, by prowadzili go
ludzie mu podobni: ksiądz, polityk, rebeliant czy pro­
fesor — lecz człowiek, który przez czterysta lat był
poddanym na terytorium zarządzanym przez cudzo­
ziemców, najpierw Hiszpanów, następnie Amerykanów
i dopiero od niedawna cieszący się samodzielnością.
Nowy przybysz z Portoryko nie był chrześcijaninem,
który otrzymał wiarę od swoich pobratymców, lecz
zyskał ją w efekcie wysiłku misyjnego hiszpańskiego
imperium. Był katolikiem, którego rodzice byli także

35
katolikami, jednak sakramenty przyjął od księdza-cu-
dzoziemca, ponieważ rząd obawiał się, że kształcenie
tubylców na kapłanów może się okazać wychowywa­
niem rebeliantów politycznych.
Nawet fizyczny kształt świata, z którego pochodził,
był inny. Był mieszkańcem wyspy, gdzie natura jest
hojna i przyjazna człowiekowi, gdzie praca w polu oz­
nacza przede wszystkim zbiory, a nie uprawę. Kiedy
co kilka dziesiątków lat ta sama natura buntuje się,
jest bezradny i może widzieć w tym jedynie palec Boży.
Do niedawna nikt w Portoryko nie stawiał domu tak,
aby przeciwstawił się on żywiołom lub chronił dzięki
klimatyzacji przed upałem. Co za odmienne podejście
od podejścia Polaka czy Sycylijczyka, którzy budują do­
my* by oparły się naturze, klimatowi i czasowi, i wzno­
szą je, by odgrodzić własne życie od życia przyrody. Pier­
wszy z nich mógł pochodzić z rosyjskiego stepu lub getta,
drugi z oliwkowego gaju nad brzegiem morza, lecz obaj
wiedzieli, co znaczy zima, wiedzieli, że dom ma być miej­
scem, które chroni ich przed chłodem, w którym ma
toczyć się życie rodziny. Polakowi i Sycylijczykowi łatwo
było osiedlić się w kamienicy i żyć w jej granicach. Lecz
nowi imigranci z tropików nie wiedzieli, co to zima,
a dom, który pozostawili, był zwykłą chatą. W n i e j
się śpi, a p r z e d n i ą toczy się życie rodzinne. Chata
była centrum ogniska domowego, lecz nie jego granicą.
Wprowadzić się do kamienicy czynszowej, potrzebować
ogrzewania i szyb w oknach, spotykać się z krzywymi
spojrzeniami, kiedy próbuje się prowadzić życie poza
własnymi drzwiami — wszystko to stało w sprzeczno­
ści z tradycyjnymi zwyczajami Portorykańczyka i było
dla niego równie zaskakujące, jak dla nowojorczyka
uświadomienie sobie, że podstawowe obyczaje jego życia
mogą być dziwne dla jakiegoś emigranta.

36
Nowe Portoryko, Portoryko roku 1956 jest usiane
domami z betonu i codziennie otwiera się na wyspie ko­
lejną fabrykę. To teren ćwiczebny dla najbardziej za­
awansowanych form organizacji życia społecznego, gdzie
notuje się najszybciej rosnący wskaźnik piśmiennictwa
i najszybciej na świecie opadającą krzywą śmiertelno­
ści. Jednak nie wolno nam dać się zwieść tym faktom
i sądzić, że tradycyjna wizja świata ludzi na wyspie
zmieniła się lub zmieni w najbliższym czasie. Te zew­
nętrzne oznaki postępu to wynik pierwszej dekady rzą­
dów administracji Muńoza Marina, jednak nie wyma­
żą one przeszłości wyspy ani nie zamienią San J u a n
w dzielnicę Nowego Jorku.
Różnice między migracją z Portoryko a napływem
ludzi z Europy są zasadnicze. W istocie rzeczy, w swej
krótkiej historii Portoryko jest bardziej obce Europie
niż Ameryce. Różnice te tłumaczą wiele z charakte­
rystycznych, wyróżniających się zachowań Portorykań­
czyków w Nowym Jorku, a brak wiedzy o nich wyjaśnia
wiele przypadków niezrozumienia ze strony osiadłych
nowojorczyków.
Wielu Portorykańczyków nie opuszcza wyspy z za­
miarem osiedlenia się na kontynencie amerykańskim.
W jaki sposób człowiek, wyjeżdżający na krótko, by za­
robić kilka dolarów, na przykład na otwarcie sklepu,
może zapuścić korzenie w Nowym Jorku? Przypomi­
nam sobie pewną kobietę, rozpaczającą z powodu męża,
który pewnego dnia zniknął, idąc z maczetą na pole
trzciny cukrowej. Pomyślała oczywiście, że odbiła go
jej rywalka. Po tygodniu otrzymała przekaz pieniężny
z Chicago. W drodze na pole mąż spotkał ludzi kaptu-
jących tubylców do pracy w Ameryce i postanowił spró­
bować szczęścia. Dlatego właśnie nie wrócił do domu
na obiad. W przypadku jak ten, kiedy mąż „wpada na

37
chwilę" do Nowego Jorku, nie mając wcale zamiaru
pozostać tam na stałe, i myśli o regularnych odwiedzi­
nach w domu, czy taki przejściowy mieszkaniec może
mieć podobny wpływ na otoczenie jak ci imigranci, któ­
rzy przyjechali, by pozostać tu na stałe? A przecież
krzywa skali emigracji z wyspy jest wprost proporcjo­
nalna do krzywej zatrudnienia w Ameryce. Jeśli pracy
brakuje, powrotna fala emigrantów zdecydowanie roś­
nie. Większość Portorykańczyków, nawet po spędzeniu
wielu lat w Nowym Jorku, twierdzi, że tkwią tu wyłą­
cznie z powodu pieniędzy.
Razem z przybyciem setek tysięcy ludzi z Portoryko
i innych państw Ameryki Środkowej (szacuje się, że
ponad jedna czwarta hiszpańskojęzycznej populacji No­
wego Jorku nie pochodzi z Portoryko) miastu przybył
nie tylko nowy język, ale także nowy model zachowań.
To nie obcy ludzie, mówiący wyłącznie w cudzoziem­
skim języku, wyczerpani długą podróżą, lecz obywa­
tele amerykańscy, którzy znają podstawy angielskiego
i którzy przybywają z odległej o zaledwie sześć godzin
lotu tropikalnej wyspy.
Starzy imigranci zamieszkiwali w społecznościach
narodowych. Nowi, nie tyle imigranci, co „dojeżdżający
do pracy", rozlewają się po całym mieście. Dziesięć lat
po tym, jak zaczął się masowy napływ Portorykańczy­
ków, hiszpański stał się wszechobecny na ulicach No­
wego Jorku. W przeciwieństwie do Europejczyków, Po­
rtorykańczycy znają trochę angielski, lecz jest jeszcze
inny czynnik, wyjaśniający ich obecność w każdej dziel­
nicy miasta. Dawniej, kiedy jakaś okolica stawała się
ośrodkiem najnowszej fali imigrantów, stopniowo zaczy­
nała przekształcać się w dzielnicę slumsów. I rzadko
kiedy jej sytuacja zmieniała się z czasem na lepsze.
Większe fale emigracji z Portoryko miały miejsce po

38
II wojnie światowej, głównie z powodu takich czynników,
jak tani transport lotniczy, znajomość kontynentu przez
przybyszów, zdobyta podczas służby w armii, wzrasta­
jący poziom wykształcenia na wyspie, na której panował
nowy ład polityczny, i wreszcie, rzecz niebagatelna, ros­
nące ciśnienie demograficzne populacji, której wielkość
podwoiła się od początku wieku. W tym samym czasie
miasto Nowy Jork przystąpiło do zakrojonego na szero­
ką skalę programu likwidacji slumsów, a budynki, prze­
znaczone do zburzenia prawie zawsze zamieszkiwali
najnowsi i najbiedniejsi emigranci. W rezultacie, w opar­
ciu o nowe programy społeczne i politykę likwidacji dys­
kryminacji rasowej, Portorykańczyków zaczęto osiedlać
w całym mieście.
Zważywszy to olbrzymie rozproszenie i tendencje
wśród Portorykańczyków, by często powracać do siebie
na wyspę, nic dziwnego, że w Nowym Jorku nie spoty­
kamy dzielnicy portorykańskiej w tradycyjnym znacze­
niu tego słowa. Jednym ze skutków tego zjawiska jest
fakt, że Portorykańczykom trudno jest wyłonić spośród
siebie przywódców; grupa zamieszkująca konkretną ka­
mienicę jest zbyt mała, nie ma zamiaru wiązać się z daną
okolicą albo nie odczuwa potrzeby stowarzyszania się,
gdyż wszyscy obywatele znają trochę angielski i są ofi­
cjalnie „chronieni" przez urząd pracy na wyspie — to
coś w rodzaju „konsulatu dla Amerykanów o odrębnej
przynależności etnicznej". Nie ulega także wątpliwo­
ści, że kolejnym czynnikiem powodującym względny
brak przywództwa jest brzemię setek lat rządów kolo­
nialnych.
A zatem Portorykańczykom, inaczej niż przybyłym
przed nimi wcześniej imigrantom, trudniej jest wyłonić
spośród siebie przywódców, a być może, jest to dla nich
w ogóle niemożliwe. Pod jednym względem daje im to

39
wyraźną przewagę nad wcześniejszymi przybyszami,
gdyż zmusza od razu do aktywnego włączenia się w nurt
życia miejscowej społeczności. Z drugiej strony, dla wielu
osób aktywne uczestnictwo w życiu osiadłej nowojor­
skiej wspólnoty okazuje się zbyt trudne, choć mogłyby
one pełnić rolę liderów w starych warunkach.
Nieuwzględnienie przez lokalnych polityków odmien­
nego charakteru emigracji z wyspy może wyrządzić rze­
czywiste szkody miejscowej wspólnocie objawiające się
bądź opóźnieniem, bądź pogwałceniem nowego wzorca
asymilacji, który będą musieli wykreować. Niezrozumie­
nie zaś problemu ze strony hierarchów Kościoła kato­
lickiego może wyrządzić poważne szkody duchowe.
Obecnie jedna trzecia ochrzczonych katolików za­
mieszkujących Manhattan i dolny Bronx to Ameryka­
nie hiszpańskojęzyczni. Portorykańczycy to pierwsza
na Wschodnim Wybrzeżu grupa katolików wywodząca
się spoza tradycji europejskiej. Brak własnych księży,
spowodowany panującym przez ponad czterysta lat na
wyspie kolonializmem i imperializmem, oraz specyficz­
ny stosunek do wiary, będący skutkiem warunków mi­
syjnych, głęboko wpłynęły na katolicki wzorzec zacho­
wania tych ludzi.
Mimo obecnych trendów urbanizacyjnych na wyspie
większość jej mieszkańców zamieszkuje górzysty ob­
szar prowincji, żyjąc w chatach znajdujących się na
małych polankach otoczonych bananowcami. Roztacza­
ją się stamtąd piękne widoki, lecz równocześnie osady
są zbytnio oddalone od najbliższego kościoła, co uniemo­
żliwia chodzenie co niedzielę na mszę świętą. Zazwy­
czaj przyjmują sakramenty tylko wtedy, gdy ksiądz od­
wiedza ich kaplicę, lecz od pokoleń musieli sami chrzcić
swe dzieci, gdyż odwiedziny takie są bardzo rzadkie.
W takich okolicznościach regularne uczestnictwo w nie-

40
dzielnej mszy nie jest zasadniczym elementem praktyk
katolickich. Styl życia w tropikach, feudalno-kolonialna
struktura społeczna i wzajemne wymieszanie się kul­
tur indiańskiej, afrykańskiej i europejskiej, wszystko
to odegrało swoją rolę. Prawo kanoniczne, które dopu­
szcza ważność małżeństwa zawartego bez obecności
księdza, gdy nie mógł się on pojawić w obrębie miesią­
ca, sprawiło, że ludzie zapomnieli w ogóle o jego po­
trzebie. Miało to i ma nadal ujemny wpływ na liczbę
małżeństw zawieranych w kościele.
Przedstawione tu „złe przyzwyczajenia" nie są świa­
dectwem braku ducha katolickiego, lecz raczej rezulta­
tem szczególnej historii Kościoła na wyspie. Wielu ka­
tolików w Stanach Zjednoczonych przyzwyczajonych
jest do szerokiej gamy narodowych zwyczajów w swoich
parafiach i ogromnych różnic w praktykach między ist­
niejącymi grupami etnicznymi. Kiedy napotykają brak
„praktyk" u Portorykańczyków, mogą ulec pokusie, by
utożsamiać ich z inną grupą etniczną, która mimo róż­
nych od Portorykańczyków korzeni zachowuje się do
nich podobnie, lub mogą nawet twierdzić, że Porto-
rykańczycy to nie katolicy. Lecz dla każdego, kto kie­
dykolwiek oddychał atmosferą wyspy, nie ulega wąt­
pliwości, że kultura miejscowa przesiąknięta jest ka­
tolicyzmem: dzieci, które nigdy nie były u pierwszej
komunii, przed wyjściem z domu zawsze proszą rodzi­
ców o błogosławieństwo, a ludzie, których nigdy nie
uczono katechizmu, pobożnie wzywają imienia Pana
Jezusa i Matki Boskiej, ozdabiają dom świętymi obra­
zami i robią znak krzyża wychodząc z domu. Nawet to,
że człowiek mieszkający na wyspie odmawia zawarcia
ślubu w kościele, może czasem świadczyć za, a nie prze­
ciwko jego katolicyzmowi; po prostu nie chce wiązać
się na zawsze ślubem kościelnym.

41
Na Portoryko dom Boży rozciąga się od kościoła aż
do placu w wiosce. Powodem jest nie tylko to, że pro­
cesje i obnoszenie feretronów odbywać się muszą poza
kościołem. Często budynek jest za mały i tłumy ucze­
stniczące we mszy zaglądają doń przez okna i drzwi.
Dopóki sąsiad Portorykańczyka na kontynencie nie po­
zna, co dla niego znaczą „rodzina", „kościół" i „dom",
nigdy nie pojmie, dlaczego Jose gra na gitarze na scho­
dach prowadzących do jego mieszkania, czemu Maria
podczas mszy chodzi od figury do figury, by porozma­
wiać ze świętymi, lub idzie do kościoła wyłącznie po
nabożeństwie, onieśmielona oficjalnym zachowaniem
osób witających parafian przed mszą [jak to jest w zwy­
czaju w USA — przyp. tłum.].
Wszystko to wskazuje na konieczność, aby Portory­
kańczycy zyskali więcej szacunku dla swoich odmien­
nych korzeni. To, czego im trzeba, to nie dodatkowa
pomoc, lecz nieokreślanie ich według utartych schema­
tów i więcej zrozumienia. Tylko wtedy będą w stanie
wnieść swój niepowtarzalny wkład kulturowy, polity­
czny i ekonomiczny: tradycję hiszpańskokatolicką; ka­
tolicyzm, w którym za rzecz oczywistą uważa się chrze­
ścijański stosunek do mieszania się ras i kolorów skóry;
świeżość i prostotę spojrzenia na świat, typową dla tro­
pików; nowy model wolności politycznej wynikający ze
związku ze Stanami Zjednoczonymi; stworzenie polity­
cznego, kulturowego i ekonomicznego pomostu między
półkulą północną i południową. To tylko niektóre z bo­
gactw, jakie może przynieść masowa emigracja Porto­
rykańczyków do Nowego Jorku i Stanów Zjednoczonych.
Mowa milczenia

Pięć lat, które spędziłem na ulicach Nowego Jorku,


uświadomiły mi, że trzeba znaleźć sposób na zbudowa­
nie przyjaźni między nowojorczykami a przybyszami
z Portoryko. Ksiądz, nauczyciele, pracownicy socjalni,
wszyscy oni otoczeni byli tłumem ludzi mówiących po
hiszpańsku. Musieli nauczyć się tego języka, lecz co waż­
niejsze, musieli wyczulić swoje uszy i otworzyć serca na
ból i cierpienie samotnych, przerażonych i bezsilnych.
Widać było wyraźnie, że zwykła nauka hiszpańskiego
nie wystarczała. Ktoś, kto potrafi w oparciu o gramatykę
i słownictwo budować zdania, może tkwić znacznie dalej
od rzeczywistości niż ten, kto wie, że nie umie porozu­
miewać się w danym języku. Widziałem, z jaką niechęcią
Portorykańczycy traktowali Americanos, uczących się
ich języka wyłącznie po to, by „zintegrować ich" z mia­
stem. Odmawiali nawet udzielania odpowiedzi po hisz­
pańsku, gdyż za zasłoną życzliwości często wyczuwali
protekcjonalny ton, a nawet pogardę. Zaistniała więc
potrzeba stworzenia programu, który pomógłby nowojor­
czykom wniknąć w ducha ubóstwa.
W roku 1956 zostałem prorektorem Uniwersytetu Ka­
tolickiego w Portoryko i dzięki temu miałem szansę
przygotowywać ludzi do pracy w portorykańskich get­
tach. Adeptom proponowaliśmy warsztaty, w trakcie któ-

43
rych intensywna nauka hiszpańskiego połączona była
z kursem akademickim poświęconym literaturze, histo­
rii, pieśniom i społecznej rzeczywistości wyspy. Obe­
cność studentów na tych warsztatach wiązała się z ogro­
mnym wysiłkiem i poświęceniem z ich strony. Ponad
połowę z nich stanowili księża, większość nie ukończyła
trzydziestu pięciu lat. Zdecydowali wieść życie pośród
ubogich w gettach. Niełatwo dziś zrozumieć, jak w tam­
tych czasach kler katolicki ustosunkowywał się do swo­
ich obowiązków. Bardzo trudno było przekonać ame­
rykańskiego proboszcza o irlandzkim pochodzeniu do
zgody na to, aby jego wikary spędzał czas z ludźmi,
którzy nie chodzą do kościoła. Hiszpański był doskona­
łym narzędziem dla wikarych, pragnących wykorzystać
swój czas i środki Kościoła na pracę wśród ubogich,
gdyż jak przypuszczam, właśnie ten język był znakiem
rozpoznawczym biednych ludzi, którzy urodzili się jako
katolicy i którym Kościół w żadnym razie nie miał prawa
odmówić należnej im posługi. Kiedy siedem lat później
rozpoczęto walkę z ubóstwem, znaczna część ówczesnych
przywódców i krytyków panujących dotąd stosunków,
wywodziła się spośród moich studentów z Portoryko.
Z tą właśnie grupą mogłem odkryć głębszy sens, wią­
żący się z uczeniem się języka obcego. Co więcej, jestem
przekonany, że właściwie prowadzona nauka języka ob­
cego to jedna z nielicznych okazji, kiedy człowiek może
prawdziwie doświadczyć ubóstwa, słabości i zależności
od czyjejś dobrej woli. Każdego wieczoru zbieraliśmy
się, by przez godzinę poświęcić się modlitwie. Na po­
czątku ktoś z nas zawsze przedstawiał temat do rozwa­
żań. Poniższy tekst to zapis takiej sesji, dokonany przez
jednego z jej uczestników.
Nowa dyscyplina nauki, jaką jest lingwistyka, uka­
zała nieznane wcześniej aspekty porozumiewania się
ludzi między sobą. Obiektywne studium sposobów, za
pomocą których rozmówcy przekazują sobie znaczenia,
pokazało, że można sobie przekazać o wiele więcej przez
milczenie aniżeli przez słowa. Słowa i zdania zbudowa­
ne z chwil milczenia posiadają większe znaczenie ani­
żeli dźwięki. Brzemienne pauzy między słowami i zda­
niami to świetliste punkty w niewiarygodnej pustce,
elektrony w atomie, planety w Układzie Słonecznym.
Język to sznur milczenia z węzłami dźwięków — po­
dobny do peruwiańskiego kipu, gdzie właśnie puste
przestrzenie coś mówią. Za Konfucjuszem możemy wi­
dzieć język jako koło. Szprychy zbiegają się w środku,
lecz koło to właśnie pusta przestrzeń.
A zatem, jeśli chcemy zrozumieć drugiego człowieka,
musimy słuchać nie tyle jego słów, co milczenia. Nie
same dźwięki przekazują znaczenie, ale również chwi­
le milczenia pozwolą nam się zrozumieć. Nauka języka
to bardziej uczenie się jego pauz i chwil ciszy aniżeli
dźwięków. Tylko chrześcijanin wierzy w Słowo jako
w współodwieczne Milczenie. Dla nas, ludzi zanurzo­
nych w czasie, rytm to prawo, przez które nasza roz­
mowa staje się jang i jin milczenia i dźwięku.

45
Tak więc nauczyć się w sposób dojrzały i ludzki ob­
cego języka oznacza przyjąć odpowiedzialność za jego
pauzy i dźwięki. Dar, jaki przekazują nam drudzy, ucząc
nas swojego języka, to bardziej dar rytmu, zmian i sub­
telności jego różnych wariantów ciszy aniżeli system
dźwięków. To dar bardzo intymny, za który jesteśmy
odpowiedzialni przed tymi, którzy powierzyli nam swój
ojczysty język. Język obcy, w którym znam tylko słowa
bez chwil milczenia, bezustannie obraża i godzi w mo­
jego rozmówcę. To karykatura albo negatyw języka.
Trzeba więcej czasu, wysiłku i poświęcenia, by na­
uczyć się milczenia jakiejś społeczności aniżeli jego mo­
wy. Są ludzie, którzy posiadają ku temu szczególne
uzdolnienia. Ale są i tacy, jak niektórzy misjonarze,
którzy mimo wysiłków nigdy nie mówią poprawnie, nig­
dy nie porozumiewają się delikatnie przez milczenie.
Chociaż mówią z „miejscowym akcentem", pozostają
wiecznie oddaleni o tysiące mil. Uczenie się gramatyki
ciszy i milczenia jest sztuką znacznie trudniejszą ani­
żeli uczenie się gramatyki dźwięków.
Tak jak słów uczymy się przez słuchanie i czasem
bolesne próby naśladowania wymowy rodzimego mów­
cy, tak chwil ciszy i milczenia nauczyć się trzeba przez
delikatne otwarcie się na nie. Milczenie ma swoje pau­
zy i wahania, swój rytm, swe wyrażenia, swoją fleksję,
swoje przedłużenia i tonacje, chwile, kiedy ma być i kie­
dy winno go nie być. Podobnie jak w przypadku słów,
istnieje podobieństwo między naszym milczeniem przed
ludźmi i przed Bogiem. By nauczyć się pełnego znacze­
nia tego pierwszego, musimy ćwiczyć się i wgłębiać w to
drugie.
Spośród różnych rodzajów milczenia najważniejsze
jest milczenie czystego słuchania, kobieca bierność; mil­
czenie, poprzez które przekaz drugiego staje się „nim

46
samym w nas", milczenie głębokiego zainteresowania.
Zagrożeniem dla tego milczenia jest milczenie obojęt­
ności, milczenie wynikające z braku zainteresowania,
zakładające, że nie ma niczego, co chciałbym lub mó­
głbym otrzymać przez akt komunikacji z drugim czło­
wiekiem. To przerażająca cisza, gdy żona wrogo wysłu­
chuje męża opowiadającego jej o drobnych sprawach,
którymi tak bardzo chce się z nią podzielić. To milcze­
nie chrześcijanina czytającego Ewangelię w przeświad­
czeniu, że zna ją na wyrywki. To cisza kamienia —
martwa, bo nie mająca nic wspólnego z życiem. To mil­
czenie misjonarza nie pojmującego cudu człowieka z ob­
cego lądu, którego zasłuchanie może być większym
dowodem miłości aniżeli jego mowa. Człowiek, który
pokazał, że poznał rytm naszego milczenia, jest nam
znacznie bliższy aniżeli ktoś, kto sądzi, że umie mówić
w naszym języku.
Im większy dystans między światami osób, które się
spotykają, w tym wyraźniejszy sposób milczenie za­
interesowania pozostaje znakiem miłości. Większości
Amerykanów nietrudno przychodzi słuchać dyskusji
o futbolu, lecz oznaką miłości mieszkańca Środkowego
Zachodu jest słuchać sprawozdań z gry mało znanej
w jego kraju. Milczenie księdza z miejskiej parafii, słu­
chającego opowieści o chorej kozie to dar, prawdziwy
owoc długiego, misyjnego ćwiczenia w cierpliwości.
Nie ma większego dystansu niż dystans między czło­
wiekiem i Bogiem w modlitwie. Dopiero kiedy człowiek
staje się świadomy tego dystansu, rodzi się i rozkwita
pełne wdzięczności milczenie cierpliwej gotowości. Ta­
kim musiało być milczenie Najświętszej Dziewicy, za­
nim usłyszała anielskie Ave, które sprawiło, że stała
się na wieki wzorem otwarcia się na Słowo. Poprzez jej
głębokie milczenie słowo stało się ciałem.

47
W modlitwie milczącego słuchania, tylko tam, nig­
dzie indziej, chrześcijanin może nauczyć się tego naj-
pierwszego milczenia, z którego zrodziło się Słowo. Sło­
wo to, w milczeniu poczęte, w milczeniu także wzrasta.
Kolejny szczebel w gramatyce milczenia to milczenie
Najświętszej Dziewicy, po tym jak poczęło się w niej
Słowo, milczenie, z którego nie tyle rodzi się Fiat, co
Magnificat. To milczenie, które karmi już poczęte Sło­
wo, a nie otwiera człowieka na poczęcie. Milczenie to
zamyka człowieka w nim samym, pozwalając mu przy­
gotować Słowo dla drugich. To milczenie syntonii, cisza,
w której oczekujemy na chwilę, kiedy Słowo narodzi
się w świecie.
Milczenie jest także zagrożone, nie tylko przez po­
śpiech i zeświecczenie wynikające z mnogości podejmo­
wanych działań, lecz również przez pustosłowie i pro­
dukcję masową, w której nie ma dla niego miejsca.
Grozi mu milczenie pospolitości, w której wszystkie sło­
wa są sobie równe i nie trzeba o nie dbać.
Jeśli misjonarz lub inny przybysz z obcego kraju,
posługuje się słowami hiszpańskimi tak, jak są one za­
pisane w słowniku, nie zna tego milczenia. Chcąc znaleźć
jakiś hiszpański wyraz, szuka w swojej głowie angiel­
skiego odpowiednika, zamiast słowa, które by współ­
brzmiało z sytuacją; nie usiłuje znaleźć wyrażenia, ge­
stu czy milczenia, które byłyby zrozumiałe bez względu
na język, kulturę czy wychowanie. Tacy ludzie nie po­
zwalają ziarnu nowego języka wzejść na obcej glebie ich
duszy. To milczenie, którego nie znajdują, jest milcze­
niem p o p r z e d z a j ą c y m słowa lub będącym m i ę ­
d z y słowami; milczeniem, wewnątrz którego słowa żyją
bądź umierają. To cisza powolnej modlitwy, pełnej wa­
hania; modlitwy, w której słowa mają odwagę, by uno­
sić się w morzu milczenia. Przeciwieństwem milczenia

48
poprzedzającego słowa jest milczenie podobne do sztu­
cznego kwiatu, służące jako symbol słów, które nie ros­
ną, przerwa między powtórzeniami. To milczenie mi­
sjonarza starającego się przypomnieć sobie kolejny wy­
uczony komunał, bo nie podjął żadnego wysiłku w tym
celu, by wniknąć w żywą tkankę języka drugiego czło­
wieka. To milczenie kipiącej agresji, której chyba nie
można nazwać milczeniem — to także pauza, której
używa się, by przygotować jakieś słowa, lecz słowa te
dzielą, a nie łączą. Jest to milczenie misjonarza prze­
konanego, że to, co mówi w hiszpańskim, nigdy nie
znaczy tego, co chce powiedzieć. To milczenie, w którym
jeden słowny atak, nawet jeśli jest dobrze zamasko­
wany — wiedzie ku kolejnemu.
Kolejny rozdział w gramatyce milczenia i ciszy na­
zwiemy milczeniem p o z a i p o n a d słowami. Im dalej
się posuwamy, tym bardziej oddalają się od siebie dobre
i złe milczenie. Dotarliśmy w tej chwili do milczenia,
które nie przygotowuje już gruntu pod żadną dalszą
rozmowę. Milczenie to wypowiedziało już wszystko,
gdyż nie ma już nic więcej do powiedzenia. To milczenie
przekraczające końcowe t a k i n i e . To milczenie miło­
ści pomiędzy słowami, ale też milczenie n i e , wypowie­
dzianego na wieki, milczenie nieba bądź piekła. Jest
to wyraźnie określona postawa człowieka, który stanął
w obliczu Słowa, będącego milczeniem, lub milczenie
człowieka, który w swoim uporze od Słowa się odwrócił.
Piekło jest milczeniem, śmiertelnym milczeniem.
Śmierć w tym milczeniu to nie martwota kamienia, obo­
jętnego na życie, ani też martwota zasuszonego kwiatu,
pamiątki życia. To śmierć po życiu, ostateczna odmowa.
W milczeniu tym może być wiele hałasu, mnóstwo słów
i wrzawy, ma ono jedno znaczenie, wspólne zgiełkowi,
z którego się rodzi, i przerwom w tym zgiełku: N i e .

49
Milczenie piekła może zagrozić egzystencji misjona­
rza. Bo razem z niezwykłymi możliwościami dawania
świadectwa poprzez milczenie, otwiera się niespotyka­
na możliwość niszczenia przez milczenie, możliwość do­
stępna komuś, komu powierzono Słowo w świecie, który
nie jest jego światem. W milczeniu misjonarza zawiera
się większe ryzyko: ryzyko piekła na ziemi.
W ostatecznym rozrachunku milczenie misjonarza
jest darem, darem modlitwy, darem wyuczonym w mo­
dlitwie przez kogoś, kto jest nieskończenie daleko, kto
jest nieskończenie obcy, ale i doświadczony w miłości
do ludzi, bardziej odległych i obcych niż rodacy w kraju.
Misjonarz może zapomnieć, że jego milczenie jest da­
rem, darem w swym najgłębszym znaczeniu danym
darmo i wspaniałomyślnie, darem w sposób konkretny
nadanym nam przez tych, którzy chcą uczyć nas swego
języka. Jeśli misjonarz zapomina o tym i stara się zdo­
być swymi własnymi siłami to, co tylko drudzy mogą
mu podarować, wtedy jego egzystencja jako misjonarza
staje się zagrożona. Ktoś, kto próbuje kupić język jak
ubranie, ktoś starający się posiąść język przez grama­
tykę, po to, by mówić nim „lepiej niż tubylcy", człowiek,
zapominający o podobieństwie między milczeniem Boga
i milczeniem drugich i nie szukający rozwoju w modli­
twie, usiłuje przede wszystkim pogwałcić kulturę, do
której został posłany i powinien oczekiwać wiążących
się z tym reakcji. Jeśli w ogóle jest człowiekiem, to zro­
zumie, że tkwi w duchowym więzieniu, choć nie przy­
zna się, że sam je zbudował; oskarży drugich o to, że
go w nim uwięzili. Mur, istniejący pomiędzy nim a ty­
mi, do których został posłany, stanie się jeszcze trud­
niejszy do skruszenia. Tak długo, jak długo będzie post­
rzegał siebie jako „misjonarza", będzie czuł się przy­
gnębiony: został posłany, ale nigdzie nie dotarł, jest

50
daleko od swoich stron ojczystych, ale nie wylądował
na żadnym nowym lądzie. Opuścił swój stary dom, lecz
nie znalazł nowego.
Modli się nadal i coraz bardziej uświadamia sobie,
że jest niezrozumiany, bo mówi to, co myśli, i przema­
wia w sposób, będący cudzoziemską farsą jego ojczy­
stego języka. Nadal „pomaga ludziom" i uważa ich za
niewdzięczników, bo pojęli, że robi to wszystko tylko
po to, by zaspokoić próżność swego ego. Jego słowa stały
się szyderstwem z języka, wyrazem milczenia śmierci.
Jeśli ktoś znalazł się w tym punkcie, potrzebuje wie­
le odwagi, by powrócić do cierpliwego milczenia zain­
teresowania lub delikatności ciszy, w której wzrastają
słowa. Z odrętwienia wyrasta niemota. Często, ze stra­
chu przed tym, aby zmierzyć się z trudnościami na­
uczenia się jeszcze raz języka w późnym okresie życia,
rodzi się rozpacz. Wtedy w sercu człowieka powstaje
milczenie piekła w jego typowo misjonarskiej formie.
Na przeciwległym biegunie rozpaczy znajduje się
milczenie miłości, uścisk dłoni kochanków. Modlitwa,
w której nieokreśloność poprzedzająca słowa ustąpiła
czystej pustce po ich wypowiedzeniu. Akt komunikacji
otwierający prostą głębię duszy. Pojawia się w przebły­
skach i może objąć całe życie — zarówno podczas mod­
litwy, jak i w byciu z ludźmi. Być może jest to jedyny,
prawdziwie uniwersalny wymiar języka, jedyna forma
porozumiewania się, której nie dotknęło przekleństwo
wieży Babel. Być może jest to jedyny sposób połączenia
się z drugimi i ze Słowem, w którym wszyscy wyzby­
wamy się już cudzoziemskiego akcentu.
Jest jeszcze jedno milczenie przekraczające słowa,
milczenie Piety. To nie milczenie śmierci, lecz milczenie
tajemnicy śmierci. To nie milczenie zdecydowanej zgody
na wolę Boga, z której rodzi się Fiat, ani milczenie

51
ludzkiej zgody z Getsemani, w której ma swe korze­
nie posłuszeństwo. Milczenie, którego jako misjonarze
poszukujecie na tym kursie hiszpańskiego, to milcze­
nie wykraczające poza zdziwienie i pytania. Milczenie
przekraczające możliwość odpowiedzi, a nawet odniesie­
nia do słowa, po którym następuje. To milczenie pełne
tajemnicy, przez które Pan zstąpił w milczenie piekieł,
przyjęcie bez niepokoju życia, bezużytecznego i zmar­
nowanego w przypadku Judasza, milczenie przyjętej
w sposób wolny bezsilności, przez którą został zbawiony
świat. Narodzony, by odkupić świat, Syn Maryi zginął
z ręki swego ludu, opuszczony przez przyjaciół i zdradzo­
ny przez Judasza, którego kochał, lecz nie mógł zbawić —
milcząca kontemplacja osiągającego punkt kulminacyj­
ny paradoksu Wcielenia, będącego zupełnie bezużytecz­
nym w przypadku odkupienia przynajmniej jednego bli­
skiego przyjaciela. Otwarcie duszy na to ostateczne mil­
czenie Piety — to punkt wieńczący powolne dojrzewanie
trzech poprzednich form milczenia misjonarza.
Ciemna strona
miłości bliźniego

W roku 1960 papież Jan XXIII gorąco zalecił hie­


rarchom Kościoła w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie,
aby wysłali w przeciągu dziesięciu lat dziesięć procent
księży i sióstr zakonnych do Ameryki Łacińskiej. Przez
większość katolików w USA, papieska prośba została
odczytana jako wezwanie do modernizacji tamtejszego
Kościoła na wzór północnoamerykański. Kontynent, na
którym mieszka połowa katolików świata, trzeba było
uratować przed „Castrokomunizmem".
Byłem przeciwny realizacji tego polecenia, ponieważ
uważałem, że może ono wyrządzić poważne szkody i tym,
którzy zostali posłani, i tym, do których ich posyłano,
a także ludziom wspierającym całe przedsięwzięcie w
Kanadzie i USA. W Portoryko przekonałem się, że tylko
kilka osób nie zostało zahamowanych w rozwoju lub
nawet całkowicie zniszczonych przez prowadzoną do
końca życia pracę „dla ubogich" w obcym kraju. Prze­
niesienie standardów życiowych i oczekiwań, typowych
dla USA, mogło tylko powstrzymać niezbędne, rewo­
lucyjne przemiany, a wykorzystanie Ewangelii w służ­
bie kapitalizmu, czy jakiejkolwiek innej ideologii, było
czymś błędnym. Wreszcie, wiedząc, że w Stanach Zjed­
noczonych potrzeba jak najwięcej informacji o Ameryce
Łacińskiej, byłem przekonany, że „misjonarze" jedynie

53
przeszkodzą w ich uzyskaniu. Wiadomo, że dane zebra­
ne przez misjonarzy mogą czasem budzić zdziwienie.
Należało zatem powstrzymać planowaną krucjatę.
Razem z dwoma przyjaciółmi, Feodorą Stancioff
i bratem Gerrym Morrisem, założyliśmy ośrodek w Cuer-
navaca. Wybraliśmy to miejsce ze względu na klimat
i położenie sprzyjające naszej działalności. W chwili jego
otwarcia wymieniłem dwa cele naszego przedsięwzięcia.
Pierwszy to pomoc w złagodzeniu szkód, które mogło
spowodować papieskie wezwanie. Przez program edu­
kacyjny przygotowany dla przyszłych misjonarzy, chcie­
liśmy ich zmusić, aby zmierzyli się z otaczającą rzeczy­
wistością i samymi sobą — i albo wycofali się, albo
dzięki temu byli trochę mniej nieprzygotowani. Po dru­
gie, pragnęliśmy wpłynąć na osoby, podejmujące decyzję
w organizacjach sponsorujących misjonarzy, aby zre­
zygnowały z wcielania w życie całego planu.
W ciągu lat sześćdziesiątych nasze doświadczenia
i dobra opinia, jaką posiadaliśmy w związku z inten­
sywnym szkoleniem osób mających udać się do Ameryki
Południowej, a także fakt, że byliśmy jedynym ośrod­
kiem specjalizującym się w tego rodzaju działalności,
zapewniły ciągły przepływ studentów przez nasze cen­
trum. Działo się tak mimo określonych na początku ce­
lów zasadniczo podważających całe przedsięwzięcie.
Do roku 1966 wiadomo już było, że zamiast dzie­
sięciu, raptem siedem dziesiątych procent księży wyje­
chało na południe. Wśród światłych kręgów Kościoła
w Stanach Zjednoczonych powstały poważne wątpliwo­
ści dotyczące celowości całej operacji. Jednak biskupi
i ogromna większość wiernych, słuchając łzawych do­
niesień z Ameryki Łacińskiej i poddając się wpływom
ogromnej kampanii reklamowej, prowadzonej z Waszyn­
gtonu, nadal była pełna entuzjazmu dla akcji ochrzczo-

54
nej: „Pomóż zbawić Amerykę Południową". W takich
okolicznościach trzeba było intensywnie nagłaśniać
przeciwne opinie i dlatego napisałem, w styczniu 1967
roku, poniższy tekst dla redagowanego przez jezuitów
czasopisma „Ameryka". Świadomie wybrałem ten okres;
wiedziałem, że pod koniec miesiąca trzy tysiące przed­
stawicieli Kościoła katolickiego i Kościołów protestanc­
kich z USA i Ameryki Południowej miało spotkać się
w Bostonie, by raz jeszcze wyrazić swoje poparcie dla
programu, i że „Ramparts" miał opublikować raport na
temat pomocy udzielanej przez CIA ruchom studenckim,
zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej.
Pięć lat temu katolicy w USA zaangażowali się
w szczególne przedsięwzięcie na rzecz rozwoju Kościoła
w Ameryce Łacińskiej. Do roku 1970 dziesięć procent
z ponad dwustudwudziestopięciotysięcznej rzeszy księ­
ży, braci i sióstr zakonnych miało zgłosić się na ochot­
nika i wyjechać na południe. W przeciągu minionych
pięciu lat liczba przedstawicieli amerykańskiego kleru
i sióstr zakonnych w Ameryce Południowej wzrosła je­
dynie o 1622 osoby. Półmetek to dobra chwila na to,
by zastanowić się, czy rozpoczęty program nadal zmie­
rza w wytyczonym kierunku, a także — co znacznie
bardziej istotne — czy obrany kierunek i cel warte są
jeszcze zachodu. Biorąc pod uwagę liczby, zamierzenie
to okazało się niewątpliwie fiaskiem. Czy ten fakt po­
winien rodzić rozczarowanie czy ulgę?
Całe przedsięwzięcie opierało się na porywie chwili,
na bezkrytycznej wyobraźni i wizji rzeczywistości o sen­
tymentalnym zabarwieniu. Wysunięty w stronę widza
palec i „wołanie o 20 000" spowodowały, że wielu zostało
przekonanych, iż, Ameryka Południowa I C H potrzebuje".
Nikt nie ośmielił się stwierdzić wyraźnie, z jakiego po­
wodu, chociaż w pierwszym opublikowanym dokumen­
cie, propagującym tę akcję, na czterech stronach tekstu
zawarto kilka odniesień do „Czerwonej zarazy". Sekcja

56
latynoamerykańska Krajowej Katolickiej Rady Dobro­
czynnej opatrzyła program, jego ochotników, a także
samo wezwanie przymiotnikiem „papieski".
Obecnie planuje się kampanię umożliwiającą zebra­
nie większej liczby funduszy. Jest to więc odpowiedni
moment, by raz jeszcze przemyśleć sens wołania o dwa­
dzieścia tysięcy osób i o miliony dolarów. Oba te wezwa­
nia poddać należy publicznej debacie katolików w USA,
począwszy od biskupa, a na biednej wdowie kończąc,
gdyż to ich właśnie prosi się o dostarczenie ludzi i za­
płacenie rachunków. Musi przeważyć podejście kryty­
czne. Wymyślne i barwne slogany reklamowe nawołu­
jące do jeszcze jednej zbiórki, odwołując się do uczuć,
zaciemniają jedynie zagadnienie. Oceńmy na chłodno
wybuch gorączki dobroczynnej Kościoła amerykańskie­
go, który zaowocował stworzeniem „papieskich" ochot­
ników, studenckich „krucjat misyjnych", corocznych
masowych zjazdów Katolickiego Programu Współpracy
Ameryk, licznych misji diecezjalnych i nowych wspól­
not religijnych.
Nie mam zamiaru koncentrować się na drobiazgach.
Przedstawione powyżej organizacje same bezustannie
analizują przedsięwzięcie i uaktualniają szczegóły.
Ośmielę się zamiast tego wskazać na pewne podsta­
wowe fakty i konsekwencje tak zwanego planu papie­
skiego — części wielostronnego wysiłku, którego ce­
lem jest utrzymać Amerykę Łacińską w sferze ideologii
Zachodu. Osoby odpowiedzialne za kształtowanie poli­
tyki Kościoła w Stanach Zjednoczonych muszą zmierzyć
się z socjologicznymi i politycznymi skutkami wynikają­
cymi z podejmowanych w jak najlepszych intencjach
przedsięwzięć misjonarskich. Muszą zrewidować swoje
powołanie jako teologów chrześcijańskich i swoje dzia­
łania jako polityków Zachodu.

57
Ludzie wysyłani w intencjach misyjnych i towarzy­
szące im pieniądze, przynoszą z sobą inny od miejsco­
wego wizerunek chrześcijanina, inne podejście duszpa­
sterskie, inne orędzie polityczne. Noszą także piętno
północnoamerykańskiego kapitalizmu lat pięćdziesią­
tych. Dlaczego by nie zastanowić się chociaż raz nad
drugą stroną medalu; dostrzec nieuchronne brzemię,
jakie kładzie na barki Kościoła latynoamerykańskie­
go pomoc zagraniczna; poczuć gorycz szkód wyrządza­
nych przez nasze poświęcenia. Jeśli katolicy w USA
po prostu zaprzestaliby śnić o „dziesięciu procentach"
i uczciwie rozważyli implikacje, jakie niesie z sobą ich
pomoc, rozbudzona świadomość błędów tkwiących w sa­
mej idei doprowadziłaby ich do trzeźwej, sensownej
ofiarności.
Chciałbym rzecz całą sprecyzować. Niekwestionowa­
na radość wynikająca z dawania i owoce otrzymywa­
nia traktować trzeba jak dwie odrębne kwestie. Pragnę
przedstawić ujemne skutki, powodowane w Kościele
południowoamerykańskim przez zagraniczne środki fi­
nansowe, ludzi i idee, aby w przyszłości można było
poprawnie zarysować program pomocy amerykańskiej.
W ciągu ostatnich pięciu lat koszt działania Kościoła
w Ameryce Łacińskiej wielokrotnie wzrósł. Obserwo­
wane w skali kontynentalnej tempo wzrostu wydatków
Kościoła jest zjawiskiem bez precedensu. W dniu dzi­
siejszym jeden uniwersytet katolicki, towarzystwo mi­
syjne czy stacja radiowa są droższe w utrzymaniu ani­
żeli dziesięć lat temu cały Kościół w kraju. Większość
funduszy na to pochodzi z zagranicy i napływa z dwóch
rodzajów źródeł. Pierwszym z nich jest sam Kościół,
który zbiera dochody na trzy sposoby:
1. Odwołując się do ofiarności wiernych, jak to w Niem­
czech i Holandii robią organizacje takie, jak Adveniat,

58
Misereor i Oostpriesterhulp. Ich wkład finansowy prze­
kracza rocznie dwadzieścia pięć milionów dolarów.
2. Z jednorazowych datków pochodzących od poszcze­
gólnych hierarchów, takich jak kardynał Cushing, bę­
dący tu wspaniałym przykładem, lub instytucji, takich
jak Katolicka Krajowa Rada Dobroczynna, która prze­
kazała milion dolarów ze swoich akcji misyjnych w kraju
do Oddziału Latynoamerykańskiego.
3. Wysyłając księży, osoby zakonne i ludzi świec­
kich, przy czym wszyscy oni zostali przygotowani do
wyjazdu znacznym kosztem i często są nadal wspierani
finansowo w swoich apostolskich działaniach.
Ten rodzaj pomocy zagranicznej spowodował, że Ko­
ściół Latynoamerykański stał się satelitą północnoat­
lantyckiej polityki i kultury. Zwiększony dopływ pra­
cowników apostolatu nasilił potrzebę ciągłego napływu
nowych ludzi, stwarzając oazy apostolskiego dobrobytu,
które z każdym dniem coraz trudniej utrzymać. Kościół
w Ameryce Łacińskiej rozrasta się na nowo, powracając
do wzorów z czasów konkwisty, do kolonialnej uprawy,
rozkwitającej dzięki obcej kultywacji. Zamiast nauczyć
się, jak żyć i radzić sobie z mniejszą ilością pieniędzy
lub — jeśli to niemożliwe — zrezygnować z działa­
nia, biskupi wpadają w pułapkę, wydając obecnie coraz
więcej pieniędzy na instytucje, które w przyszłości będą
niemożliwe do utrzymania. Wykształcenie, ten rodzaj
inwestycji, który mógłby przynieść długotrwałe korzy­
ści, pojmowane jest przede wszystkim jako formowanie
biurokratów, którzy zachowają przy życiu obecnie ist­
niejącą machinę.
Miałem ostatnio okazję zaobserwować to na przy­
kładzie dużej grupy księży z Ameryki Południowej, wy­
słanych do Europy na dalsze kształcenie. Aby odnaleźć
związek Kościoła ze światem, dziewięciu na dziesięć

59
spośród nich studiowało metody nauczania: katechety­
kę, teologię pastoralną lub prawo kanoniczne — i tym
sposobem swoją wiedzę o Kościele i świecie nabywali
nie wprost. Tylko kilku analizowało Kościół przez pry­
zmat jego historii i źródeł lub świat współczesny z per­
spektywy świeckiej.
Nietrudno zebrać wielką sumę pieniędzy na budowę
nowego kościoła w dżungli czy liceum na przedmie­
ściach, a następnie zasiedlić je misjonarzami. W sposób
sztuczny i za pomocą ogromnych kosztów podtrzymuje
się zupełnie nieprzystający do życia system duszpaster­
ski, podczas gdy podstawowe badania nad nową, żywą
strukturą uważa się za zbędny luksus. Stypendia na
studiowanie niekościelnych dziedzin nauki, pieniądze
na twórcze eksperymenty duszpasterskie, fundusze na
prowadzenie dokumentacji i badań mających wnieść
konkretny, konstruktywny krytycyzm, wszystkie one
niosą z sobą ryzyko zniszczenia naszych ziemskich
struktur, klerykalnych upraw i „sprawdzonych" metod.
Bardziej zaskakujące od szczodrobliwości kościelnej
służącej sprawie Kościoła jest drugie źródło pieniędzy.
Jeszcze dziesięć lat temu Kościół podobny był do zu­
bożałej wielkiej damy, starającej się zachować swą
wielkopańską tradycję dawania jałmużny mimo swych
zmniejszonych dochodów. Od ponad wieku, odkąd Ame­
ryka wymknęła się spod władzy Hiszpanii, Kościół sy­
stematycznie tracił fundusze rządowe, dary dobroczyń­
ców i wreszcie zyski z należących kiedyś do niego
posiadłości. Zgodnie z kolonialnym rozumieniem dobro­
czynności, nie mógł już pomagać ubogim. Zaczęto go
uważać za relikt, a co się z tym wiąże, za sprzymie­
rzeńca konserwatystów.
Od roku 1966 wszystko się zmienia — przynajmniej
na pierwszy rzut oka. Kościół jest postrzegany jako in-

60
stytucja, której powierzono realizację programów zmie­
rzających do zmian społecznych. Jest na tyle oddany
sprawie, że przynosi to pewne rezultaty. Lecz kiedy
zagraża mu rzeczywista zmiana, woli się wycofać, ani­
żeli pozwolić na to, by rozprzestrzeniała się świadomość
społeczna. Dobrym przykładem jest zdławienie brazy­
lijskich szkół radiowych przez wysokich hierarchów Ko­
ścioła.
Dyscyplina Kościoła utwierdza dawcę w przekona­
niu, że jego pieniądze w rękach księdza spełnią pod­
wójną rolę. Nie przepadną ani też nie zostaną wyko­
rzystane do prywatnego biznesu, choć w istocie służą
jego reklamie i indoktrynacji, nakłaniającej do życia,
jakie bogaci uznali za najbardziej stosowne dla ubogich.
Dawca pojmuje w lot: padre stoi po stronie W.R. Grace
and Company, Esso, Sojuszu na Rzecz Postępu, rządów
demokratycznych, AFL — CIO i wszystkiego, co tylko
jest święte w panteonie Zachodu.
Istnieją, rzecz jasna, podzielone opinie, co do tego, czy
Kościół zaangażował się w działania socjalne, by dzięki
temu otrzymać pieniądze „dla biednych", czy też skusił
się na fundusze po to, aby powstrzymać wpływy Castro
i umocnić swój wizerunek jako instytucji. Jednak stając
się „oficjalną" agencją, promującą określony rodzaj po­
stępu, Kościół przestaje mówić w imieniu ludzi z nizin
społecznych, którzy znajdują się poza zasięgiem działa­
nia wszelkich organizacji i nigdy nie staną się większo­
ścią. Przyznając sobie prawo do pomocy, Kościół musi
automatycznie potępić Camilo Torresa, który uosabia
prawo do sprzeciwu wobec władzy. A zatem pieniądze
stwarzają Kościołowi strukturę „duszpasterską", prze­
kraczającą jego własne środki i czynią go siłą polityczną.
Powierzchowne zaangażowanie emocjonalne utrud­
nia krytyczną ocenę Amerykańskiej „pomocy" między-

61
narodowej. Dziwnie motywowane pragnienie „pomocy"
w Wietnamie tłumi zdrowe poczucie winy. Nasze poko­
lenie zaczyna wreszcie wydostawać się z sideł retoryki
patriotycznej „lojalności". Zaczynamy nieśmiało i z opo­
rami zauważać perwersyjny charakter naszej polityki
siły i wymiar destrukcyjny naszych nie do końca ucz­
ciwych starań, by jednostronnie wymóc na wszystkich
„nasz styl życia". Nie przyjrzeliśmy się jeszcze ciemnej
stronie zaangażowania kleru w akcję pomocy i współ­
udziałowi Kościoła w tłumieniu powszechnego przebu­
dzenia społeczeństwa, zbyt rewolucyjnego, aby siedzieć
cicho wewnątrz struktur „społeczeństwa wszystkich"
(Great Society).
Wiem, że żaden ksiądz czy siostra zakonna nie byli
tak niedbali w swojej pracy w Ameryce Łacińskiej, by
ich pobyt nie ubogacił życia jakiejś osoby, ani żaden
misjonarz nie był tak zły, aby poprzez niego Ameryka
Południowa nie miała chociaż drobnego udziału w dzie­
dzictwie Europy i Ameryki Północnej. Ale ani nasz po­
dziw dla widocznej wyraźnie wokół ofiarności, ani też
strach przed tym, aby nasi sympatycy nie zamienili
się w zażartych wrogów, nie może nas powstrzymać
przed uświadomieniem sobie pewnych faktów. Misjo­
narze udający się do Ameryki Południowej mogą:
a) Kościół wyobcowany uczynić jeszcze bardziej obcym
b) zdominować go nadmiernie przez księży
c) biskupów sprowadzić do roli żebraków.
Niedawno jednomyślność narodu naruszył gorący
spór na temat Wietnamu. Mam nadzieję, że również
powszechne uświadomienie sobie elementów represyj­
nych i korupcyjnych w programach „oficjalnej" pomocy
kościelnej wywoła rzeczywiste poczucie winy; winy za
zmarnowanie życia młodych mężczyzn i kobiet odda­
nych sprawie ewangelizacji Ameryki Łacińskiej.

62
Masowe i bezładne wysyłanie kleru pozwoliło prze­
trwać kościelnej biurokracji w swoich enklawach, które
z każdym dniem stają się coraz bardziej wygodne, ale
i obce wiernym. Tego rodzaju pomoc przekształca starą
Bożą hacjendę, gdzie ludzie byli tylko częścią inwenta­
rza, w Boży supermarket, gdzie w magazynach czekają
na nich w obfitości katechizm, liturgia i inne środki
działania łaski. Jest to przemiana wegetujących chło­
pów w zadowolonych konsumentów, byłych czcicieli
w wymagających klientów. Nabija ona święte kiesze­
nie, dostarczając schronienia tym, którzy boją się świec­
kiej odpowiedzialności.
Wierni, przyzwyczajeni do księży, nowenn, modli­
tewników i kultury przeniesionej z Hiszpanii (a może
i do portretu generała Franco na probostwie) spotykają
się teraz z kimś, kto zarządza Kościołem i jego finan­
sami w nowy sposób, promując równocześnie pewien
rodzaj demokracji jako chrześcijański ideał. Ludzie ci
szybko spostrzegają, że Kościół ten jest im obcy i wy­
alienowany — że jest to specjalistyczna operacja spro­
wadzona z zagranicy, przemawiająca ze świętym, bo
obcym akcentem.
Ten zastrzyk obcej krwi — i nadzieja, że będzie jej
więcej — to dla strachliwego lokalnego Kościoła nowy
impuls, kolejna szansa, by utrzymać przy życiu archai­
czny, kolonialny system. Jeśli Ameryka Północna i Eu­
ropa wyślą wystarczającą ilość księży, by zapełnić wa­
kujące parafie, wtedy nie trzeba będzie się martwić,
jak wykorzystać świeckich, zdatnych do wykonywania
większości zadań związanych z posługą Kościoła (i to
za darmo, bo wykonują swą pracę w czasie wolnym),
nie trzeba będzie badać ponownie struktury parafii,
roli księdza, sprawy coniedzielnej mszy świętej i kaza­
nia. Nie trzeba zastanawiać się nad wykorzystaniem

63
żonatych diakonów, nad nowymi formami celebracji li­
turgii słowa i Eucharystii, bardziej intymnym, odbywa­
jącym się w rodzinnym gronie, świętowaniem nawró­
cenia. Obietnica przysłania większej liczby kapłanów
jest jak zwodniczy syreni śpiew. Powoduje, że nie widać
chronicznego nadmiaru księży w Ameryce Łacińskiej,
i sprawia, że nie sposób uświadomić sobie, że nadmiar
ten to największa bolączka Kościoła. Obecnie ta przy­
gnębiająca sytuacja uległa nieznacznej poprawie dzięki
odwadze i wyobraźni kilku osób, nie tylko z Ameryki
Łacińskiej, które widzą, analizują i starają się dążyć
do prawdziwej reformy. Duża część osób duchownych
i zakonnych Kościoła latynoamerykańskiego zatrudnio­
na jest obecnie w prywatnych instytucjach służących
klasie średniej i wyższej i często osiąga znaczne zyski,
a wszystko to dzieje się na kontynencie cierpiącym na
dotkliwy brak nauczycieli, pielęgniarek i pracowników
socjalnych w instytucjach publicznych służących ubo­
gim. Ogromna część kleru siedzi w biurach, zajmując
się handlem sakramentami, sakramentaliami i oparty­
mi na zabobonach „błogosławieństwami". Większość
z nich żyje w nędznych warunkach. Kościół, niezdolny
do wykorzystania swoich ludzi do sensownych zadań
duszpasterskich, nie jest nawet w stanie wesprzeć księ­
ży i rządzących nimi sześciuset siedemdziesięciu bisku­
pów. Teologii używa się, by usprawiedliwić system, pra­
wa kanonicznego, by nim sterować, a kleru z obcych
krajów, by stworzyć powszechne przekonanie o konie­
czności dalszej pomocy.
Zdrowe wyczulenie na wartości przerzedza szeregi
seminarzystów i kleru skuteczniej aniżeli brak dyscy­
pliny i ofiarności. Co więcej, nowy klimat sprzyjający
poszukiwaniu pomyślności i powodzenia w życiu spra­
wia, że kariera kościelna stała się atrakcyjna dla osób

64
o pobudkach egoistycznych. Biskupi upodabniają się do
usłużnych żebraków. Dają się skusić na organizowanie
polowań na zagranicznych księży i fundusze na budowę
takich przeżytków jak niższe seminaria. Tak długo, jak
długo im się to udaje, trudno jest obrać emocjonalnie
trudniejszą drogę i zadać sobie uczciwie pytanie, czy
w ogóle potrzebna jest cała ta zabawa.
Wysyłanie pracowników do Ameryki Łacińskiej ma­
skuje jedynie powszechny i nieświadomy strach przed
nowym Kościołem. Władze Ameryki Północnej i Połu­
dniowej, wychodząc z różnych pobudek, choć jednakowo
przerażone, stają się współwinne utrzymywania kle-
rykalnego i oderwanego od rzeczywistości Kościoła.
Uświęcając pracowników i własność prywatną, Kościół
ten staje się coraz bardziej ślepy na możliwości uświę­
cenia osoby i wspólnoty.
Bardzo trudno pomagać, odmawiając dawania jał­
mużny. Pamiętam, jak kiedyś przestałem rozdzielać
żywność w okolicy, gdzie panował ogromny głód. Nadal
słyszę przeszywający mnie oskarżycielski głos: „Śpij
spokojnie przez resztę życia, mając na sumieniu śmierć
dziesiątek dzieci". Niektórzy lekarze też wolą przepisać
aspirynę, zamiast wykonać radykalny zabieg. Nie czują
się winni, że pacjent umiera na raka, podczas gdy oni
boją się użyć skalpela. Potrzebną nam wszystkim dzi­
siaj odwagę posiada jezuita, Daniel Berrigan, piszący
0 Ameryce Łacińskiej: „Proponuję, byśmy przez trzy
lata nie wysyłali nikogo ani niczego, lecz zebrawszy się
1 zastanowiwszy nad własnymi błędami, nauczyli się
ich nie przedstawiać jako zasług".
Z sześcioletniego doświadczenia w przygotowywaniu
setek misjonarzy mających udać się do Ameryki Połu­
dniowej wiem, że prawdziwi ochotnicy pragną poznać
prawdę, która podda próbie ich wiarę. Przełożeni, prze-

65
noszący ludzi z miejsca na miejsce za pomocą odgórnie
podejmowanych decyzji, którzy nie muszą żyć z rodzą­
cym się z tego zakłamaniem, okazują się emocjonalnie
upośledzeni, kiedy stają w obliczu rzeczywistości.
Kościół w Stanach Zjednoczonych musi poznać ciemną
i bolesną stronę ofiarności: brzemię, jakim dla przyj­
mującego dar może stać się wspaniałomyślnie ofiaro­
wane życie. Osoby udające się do Ameryki Południowej
muszą w pokorze przyjąć, że być może są bezużyteczne
albo i szkodliwe, chociaż dają wszystko, co mają. Muszą
przyjąć prawdę, że kulejący program pomocy kościelnej
wykorzystuje ich jako środek do złagodzenia bólu zra-
kowaciałej struktury, dla której jedyną nadzieją jest to,
że kuracja taka da organizmowi dość czasu i siły, by
rozpoczął samodzielnie proces uzdrowienia. Bardziej
prawdopodobne jest jednak, że lekarstwo raz podane,
powstrzyma pacjenta od szukania pomocy chirurga
i uzależni go od leku.
Coraz częściej misjonarze przybywający z obcych
krajów zdają sobie sprawę z tego, że pospieszyli na
wezwanie po to, by zatykać dziury w tonącym statku,
gdyż oficerowie nie odważyli się spuścić na wodę sza­
lup. Jeśli tego nie zrozumieją, mężczyźni, którzy posłu­
sznie ofiarowali najlepsze lata swego życia, stwierdzą
w końcu, że zostali wystrychnięci na dudka i usiłowali
utrzymać na powierzchni dryfujący po nieznanych mo­
rzach, skazany na zagładę okręt.
Musimy stwierdzić wyraźnie, że misjonarze mogą
stać się pionkami w grze, w której walkę o świat toczą
z sobą ideologie, i że bluźnierstwem jest wykorzystywać
Ewangelię do podtrzymywania jakiegokolwiek systemu
społecznego bądź politycznego. Gdy w ramach danego
programu wysyła się do jakiegoś kraju ludzi zaopatrzo­
nych w pieniądze, przynoszą oni z sobą idee, żyjące

66
także po ich odejściu. Już w przypadku Korpusu Poko­
ju stwierdzono, że zmiany kulturowe zapoczątkowane
przez małą grupę cudzoziemców, mogą być bardziej efe­
ktywne aniżeli bezpośrednio świadczona przez nich po­
moc. Podobnie można powiedzieć o misjonarzu z Ame­
ryki Północnej — który jest blisko swojego kraju, posiada
do swej dyspozycji ogromne środki, często przybywa
tylko na krótki czas — że działa na terenie, gdzie jego
kraj prowadzi intensywny proces kolonizacji ekonomi­
cznej i politycznej. Jest on częścią tej strefy wpływów,
a czasami i elementem misternego planu. Poprzez swo­
jego misjonarza Stany Zjednoczone przedstawiają w od­
powiednich dla siebie barwach obraz Kościoła. Napływ
misjonarzy idzie w parze z Sojuszem na rzecz Postępu
i operacjami CIA, wywołując wrażenie, jakoby Kościół
położył na nich swą pieczęć. Sojusz wydaje się kierować
chrześcijańską sprawiedliwością i nie postrzega się go
jako tego, czym naprawdę jest: oszustwem powołanym,
by zachować status quo, chociaż różnorodnie motywo­
wanym. W ciągu pierwszych pięciu lat istnienia tego
programu wartość kapitału netto opuszczającego Ame­
rykę Łacińską potroiła się. Całe przedsięwzięcie nie jest
w stanie umożliwić osiągnięcie chociaż progu stałego
wzrostu gospodarczego. To jedynie kość rzucona psu,
by leżał w spokoju na podwórku Ameryk.
W takiej rzeczywistości misjonarz z USA chce speł­
niać tradycyjną rolę kapelana podlizującego się wła­
dzy kolonialnej. Niebezpieczeństwa, już i tak obecne
w fakcie korzystania przez Kościół z cudzych pienię­
dzy, urastają do karykaturalnych rozmiarów, gdy pomo­
cą kieruje „gringo", chcący kraje „zacofane" utrzymać
w ryzach. Oczekiwalibyśmy, rzecz jasna, zbyt wiele,
pragnąc, by większość Amerykanów wyraźnie, głoś­
no i otwarcie skrytykowała społeczno-polityczną agre-

67
sję Stanów Zjednoczonych na terytorium Ameryki Ła­
cińskiej i aby w tej krytyce nie było goryczy wygnańca
czy oportunizmu renegata.
Misjonarze amerykańscy nie mogą nic poradzić, że
są postrzegani jako przyczółki Stanów Zjednoczonych.
Takiej etykietki mogliby uniknąć jedynie pojedynczy
obywatele USA, żyjący na co dzień z miejscową ludno­
ścią. Misjonarz jest z konieczności „zamaskowanym"
reprezentantem systemu politycznego i społecznego
państwa, które go wysyła — nawet jeśli nie jest tego
świadom. A przecież świadomie i celowo pragnie on
wprowadzić wartości swego Kościoła do Ameryki Połu­
dniowej. Jednak chociaż je adaptuje i selekcjonuje,
rzadko spogląda krytycznie na ich znaczenie.
Sytuacja Kościoła nie była tak dwuznaczna dziesięć
lat temu, kiedy towarzystwa misyjne w dobrej wierze
przesyłały do Ameryki Południowej różnorakie przed­
mioty używane tradycyjnie przez Kościół amerykań­
ski. Wszystko, począwszy od koloratki i katechizmów,
na szkołach parafialnych i uniwersytetach katolickich
kończąc, uważane było za towar możliwy do sprzedania
na nowo powstałym rynku latynoamerykańskim. Nie
trzeba było wielu handlowych umiejętności, by przeko­
nać południowoamerykańskich biskupów do sprawdze­
nia wartości towaru z etykietką „Made in USA".
W tym czasie jednak wszystko zaczyna się zmieniać.
Kościół amerykański doznaje wstrząsów z powodu pier­
wszych rezultatów przeprowadzonych na skalę masową
badań socjologicznych, którym się poddał. Nie tylko me­
tody i instytucje, lecz także wynikająca z nich ideologia
stają się przedmiotem gruntownej analizy i ataków.
A zatem wiara amerykańskiego katolika we własne
siły zaczyna się chwiać. Dostrzegamy tutaj dziwny pa­
radoks człowieka, próbującego zaszczepić na gruncie

68
innej kultury systemy i sposoby działania, które są
właśnie odrzucane w miejscu ich powstania. (Na przy­
kład, słyszałem niedawno o planach założenia katolic­
kiej szkoły podstawowej w jednej z miejskich parafii
w Ameryce Środkowej, tam gdzie funkcjonuje już z tuzin
szkół publicznych.)
Istnieje również i inne niebezpieczeństwo. Ameryka
Łacińska nie chce już dłużej być schronieniem dla libe­
rałów z USA, którzy nie potrafią udowodnić swoich ra­
cji w kraju, ani ujściem dla apostołów zbyt „apostol­
skich" na to, by odnaleźć swe miejsce w rodzimych
wspólnotach. Istnieje groźba, że „sprzedawcy" Kościoła
niczym towarami podlejszego gatunku zaleją cały kon­
tynent imitacjami parafii, szkół i katechizmów — prze­
starzałymi już nawet w Stanach. Krajom latynoskim
zagrozić może amerykański eskapista gotów dalej nie­
pokoić świat swymi niemrawymi protestami, pozosta­
jącymi już bez oddźwięku w jego ojczyźnie.
Kościołowi amerykańskiemu epoki Wietnamu trud­
no zaangażować się w akcje pomocy dla zagranicy bez
eksportowania równocześnie razem z nią bądź to włas­
nych problemów, bądź rozwiązań. Obie te kategorie zja­
wisk to luksusy, na które nie stać krajów rozwijających
się. Meksykanie, by nie urazić nadawców, płacą wyso­
kie cła za bezużyteczne rzeczy, o które nie prosili, a któ­
re przysyłają mający jak najlepsze intencje ich ame­
rykańscy przyjaciele. Ofiarodawcy nie powinni myśleć
tylko o chwili obecnej i o bieżącej potrzebie, lecz winni
spojrzeć na wszystko w perspektywie całego pokolenia
i przyszłych rezultatów. Osoby odpowiedzialne za roz­
dział darów muszą postawić sobie pytanie, czy całko­
wita wartość daru, składającego się z ludzi, pieniędzy
i idei, warta jest ceny, jaką będzie musiał za niego
zapłacić otrzymujący. Tak jak to przedstawia ojciec

69
Berrigan, właśnie ludzie bogaci i posiadający władzę
mogą postanowić nie dawać darów. Biednym bowiem
trudno jest odmówić ich przyjęcia. Jako że wręczanie
jałmużny warunkuje świadomość żebraka, biskupi laty­
noamerykańscy nie są do końca winni, prosząc o źle
kierowaną i szkodliwą pomoc zagraniczną. Winą za ten
stan rzeczy można w dużej mierze obarczyć amerykań­
skich księży, kierujących „sprzedażą" amerykańskich
dobrych intencji.
Katolik amerykański pragnie zaangażować się w dzia­
łanie sensowne pod względem eklezjologicznym, a nie
w subsydiowanie programów politycznych i socjalnych,
których celem jest wywarcie wpływu na wzrost gospo­
darczy krajów rozwijających się tak, jak tego każe przy­
jęta uprzednio doktryna społeczna, nawet jeśli przed­
stawia się ją jako papieską. Sedno sprawy zatem to nie
pytanie, w jaki sposób posłać więcej ludzi i pieniędzy,
lecz d l a c z e g o w ogóle posyłać. Kościół nie znajduje
się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kusi nas, by
podtrzymywać i ocalać struktury, zamiast zastanowić
się nad ich celem i wymową. Oczekując na chwałę, któ­
rą przyniesie nam dzieło naszych rąk, jesteśmy równo­
cześnie dręczeni przez poczucie winy, frustrację i gniew,
kiedy część naszych budowli zaczyna się kruszyć. Za­
miast wierzyć w Kościół, staramy się kurczowo budo­
wać go w oparciu o nasz własny, niewyraźny obraz
wynikający z uwarunkowań naszej kultury. Pragniemy
zbudować wspólnotę, opierając się na socjotechnice
i jesteśmy ślepi na drzemiące w zarodku pragnienie
jedności, które może narodzić się między ludźmi. Pełni
strachu, planujemy nasz Kościół przy pomocy staty­
styk, zamiast w ufności poszukiwać Kościoła żywego,
który jest wśród nas.

70
Duchowni — gatunek na wymarciu

Szkic tego artykułu powstał w roku 1959, a opubli­


kowałem go — na prośbę przyjaciela — w „The Critic"
w Chicago w roku 1967.
Jeżeli Kościół katolicki ma przetrwać, w jego stru­
kturach nastąpić muszą ogromne zmiany. Jestem pe­
wien, że zmiany te nadejdą i że można je sobie wyob­
razić w kategoriach tradycyjnej teologii. Tym niemniej
podważą one obraz Kościoła zakorzeniony głęboko
w świadomości zarówno katolików, jak i niekatolików.
O zmianach tych należałoby mówić w terminach abs­
trakcyjnych. Ja wolałem zilustrować moją tezę przykła­
dami, wskazując, co moim zdaniem stanie się z kon­
kretnym przedstawicielem kleru, jak będą wyglądały
jego status i rola, jaki będzie jego własny obraz i sta­
nowisko w sprawach, do których został powołany. Chcę
w wyraźny sposób postawić pewien problem. Ale mam
i inne powody, by zobrazować mój pogląd za pomocą
konkretnego przykładu.
Po pierwsze, nie mam zamiaru powiedzieć niczego
teologicznie nowego, bądź kontrowersyjnego. Jedy­
nie przedstawienie konsekwencji społecznych może
uczynić tak ortodoksyjne propozycje jak moje, tezami na
tyle kontrowersyjnymi, że mogą być kwestionowane przez
przytłaczającą konserwatywną większość Kościoła.

71
Drugim powodem mojej decyzji, aby skupić uwagę
na klerze, była chęć ustosunkowania się do poglądów
„katolickiej lewicy". W połowie lat sześćdziesiątych w tej
grupie często podnoszono propozycje reform stanu ka­
płańskiego w Kościele katolickim. Większość z nich by­
ła nie dość rewolucyjna, by się nad nimi zastanawiać
(małżeństwa księży, ich zaangażowanie w akcje społe­
czne i rewolucje), ani dostatecznie wierna fundamental­
nemu stanowisku tradycji, które nie powinno podlegać
kompromisom (chodzi mi o znaczenie wybranego w spo­
sób wolny celibatu, episkopalny charakter Kościoła
i ważność święceń kapłańskich przez całe życie).
Kościół katolicki to największy nierządowy system
biurokratyczny na świecie. Zatrudnia na pełnym etacie
prawie dwa miliony pracowników — księży, braci, sio­
stry zakonne i osoby świeckie. Pracują oni w instytucji,
którą pewna amerykańska firma konsultingowa okre­
śla jako jedną z najbardziej efektywnych na świecie,
jeżeli chodzi o system zarządzania. Pod tym względem
Kościół instytucjonalny stoi na równi z General Motors
Company i Chase Manhattan Bank. Fakt ten przyjmu­
je się czasami z dumą. Lecz dla wielu osób ta sprawność
działania wydaje się dyskredytować Kościół. Niektórzy
uważają, że stracił on związek z Ewangelią i światem.
Zarówno wśród osób kierujących Kościołem, jak i wśród
jego pracowników królują wahania, wątpliwości i nie­
pewność. Gigant zaczyna się chwiać przed swym osta­
tecznym upadkiem.
Część kościelnego personelu reaguje na ten kryzys
bólem, niepokojem i strachem. Niektórzy dokonują he­
roicznych wysiłków i ogromnych poświęceń, by zapobiec
katastrofie. Jeszcze inni z przygnębieniem bądź z ra­
dością odczytują to zjawisko jako oznakę zanikania sa­
mego Kościoła rzymskokatolickiego. Pragnę stwierdzić,
że zanikanie biurokracji instytucjonalnej przyjmujemy
w duchu ogromnej radości. W szkicu tym, chciałbym

73
przedstawić kilka aspektów tego, co dzieje się obecnie
w Kościele, i zaproponować sposoby, za pomocą których
Kościół mógłby dążyć do większej reorganizacji swych
struktur. Nie nawołuję do zmian w istocie samego Ko­
ścioła ani bynajmniej do jego rozwiązania. Całkowite
zaniknięcie jego widocznej struktury kłóciłoby się z pra­
wami socjologii i z Bożym mandatem. Lecz jeżeli Ko­
ściół ma odpowiedzieć na wezwanie Boga i współczes­
nego człowieka, transformacja musi pociągać za sobą
coś więcej aniżeli radykalne poprawki czy uwspółcześ­
nienie pewnych aspektów. Aby odpowiedzieć na potrze­
by społeczeństwa jutra, chcę zarysować kilka możli­
wych zmian, odważnie wybiegających w przyszłość,
które można wywieść wyraźnie z początków Kościoła,
gdyż są w nich mocno osadzone. Przyjęcie ich będzie
wymagało od Kościoła życia ewangelicznym ubóstwem
Chrystusa. Równocześnie Kościół, czuły na punkcie po­
stępującej na całym świecie socjalizacji, będzie musiał
przyjąć to zjawisko z szacunkiem i radością.
Kościół instytucjonalny przeżywa problemy. Te sa­
me osoby, na których lojalności i posłuszeństwie opie­
rała się wydajność całej struktury, zaczynają go opu­
szczać. Aż do początku lat sześćdziesiątych „ucieczki"
były stosunkowo rzadkie. Teraz są zjawiskiem powszech­
nym. Jutro mogą stać się regułą. Prócz dramatu oso­
bistego, rozgrywającego się w ciszy własnego sumienia,
coraz więcej ludzi Kościoła decyduje się na rezygnację
z bezpieczeństwa emocjonalnego, duchowego i finanso­
wego, które system ten tak szczodrze im zapewniał.
Przypuszczam, że jeszcze za naszego życia osoby takie
będą stanowić większość w Kościele.
Problem nie tkwi we „wpływie" świata ani w braku
ofiarności ze strony odchodzących, lecz w samej s t r u ­
k t u r z e . Można to przyjąć a priori, gdyż obecne stru-

74
ktury rozwinęły się w przeszłości, kiedy sytuacja była,
diametralnie odmienna niż dzisiaj. Co więcej, w na­
szym świecie bezustannie i wciąż szybciej zmieniają się
struktury społeczne, w obrębie których Kościół sprawo­
wać musi swoje rzeczywiste zadania. By przedstawić
jeszcze wyraźniej dzisiejszą sytuację, skupię uwagę na
naturze i roli posługi duchowej Kościoła, czyli tego zło­
żonego systemu przekazu, za pomocą którego wchodzi
on w kontakt ze światem. Dzięki temu będziemy mogli
uzyskać pewien wgląd w Kościół jutra.
Podstawowe i powszechnie przyjęte w Kościele wzor­
ce posługi w sposób oczywisty zupełnie nie przystają
do współczesnej rzeczywistości. Jeżeli chodzi o liczeb­
ność to trzeba powiedzieć, że Kościół naprawdę nie po­
trzebuje tylu osób pracujących w pełnym wymiarze
w jego instytucjach. Przy bliższym przyjrzeniu się, spo­
strzeżemy, że sytuacja obecna wskazuje na potrzebę
powtórnej analizy aspektów działania księdza, które
składają się na jego wizerunek jako podstawowego re­
prezentanta Kościoła w świecie, gdyż taki wizerunek
jest ciągle obecny w dokumentach Soboru Watykań­
skiego II. W szczególności powtórnie przeanalizować
trzeba związek między posługą sakramentalną a ka­
płaństwem, między posługą a celibatem i między po­
sługą a wykształceniem teologicznym.
Obecnie zakłada się, że większość, jeśli nie cała po­
sługa duchowa Kościoła winna być wykonywana przez
źle opłacanych pracowników, zatrudnionych w pełnym
wymiarze godzin, posiadających jakieś teologiczne wy­
kształcenie i zgadzających się na kościelny nakaz celi­
batu. Aby zacząć poszukiwanie nowych dróg, bardziej
zgodnych z Ewangelią i odpowiednich socjologicznie,
omówię oddzielnie cztery aspekty tego problemu: rady­
kalną redukcję liczby osób całkowicie i do końca życia

75
zależnych od Kościoła; wyświęcanie do posługi sakra­
mentalnej osób pracujących niezależnie „w świecie";
szczególny i jedyny charakter wyrzeczenia, jaki zawie­
ra się w dożywotnim celibacie; związek między posługą
sakramentalną a teologicznym wykształceniem.

I. Liczebność księży: chcemy ich więcej —


trzeba mniej
Ludzie Kościoła cieszą się znacznymi przywilejami.
Każdy młody człowiek pragnący znaleźć pracę w sze­
regach kleru automatycznie otrzymuje status dający
wiele osobistych i społecznych korzyści, z których wię­
kszość przychodzi z wiekiem, a nie jako wynik umie­
jętności bądź skuteczności działania. Jego prawa do
bezpieczeństwa socjalnego i ekonomicznego są daleko
większe niż możliwości gwarantowanych zarobków.
Ludzie Kościoła żyją w wygodnych domach należą­
cych do Kościoła, otoczeni są opieką w posiadanych i pro­
wadzonych przez Kościół ośrodkach zdrowia, kształci
się ich głównie w kościelnych ośrodkach edukacyjnych
i grzebie w poświęconej ziemi — po czym modli się za
nich. Habit i koloratka, a nie efektywność, zapewnia­
ją status i poziom życia. Rynek zatrudnienia, bardziej
zróżnicowany aniżeli w jakiejkolwiek istniejącej korpo­
racji, troszczy się o swojego pracownika, odróżniając go
od ludzi świeckich, którzy nie dzielą z nim rytualnego
wtajemniczenia. Świeckim, pracującym w strukturach
Kościoła, przyznaje się kilka „praw obywatelskich", lecz
ich kariera zależy w zasadzie od tego, czy potrafią tam,
gdzie pracują, dobrze odgrywać rolę Wuja Toma.
Ostatnio Kościół katolicki podążył za przykładem
niektórych Kościołów protestanckich i przesunął część

76
swoich pracowników z pracy parafialnej do biurowej.
Tymczasem tradycyjne żądanie zwiększenia liczby księ­
ży na poziomie parafii i postępujący w szybkim tempie
rozrost i tak już rozdętej machiny biurokratycznej kryją
coraz bardziej rosnące oderwanie od życia obu tych ele­
mentów struktury Kościoła. Eksplozja organizacyjna
przynosi w efekcie gorączkowe poszukiwania większej
liczby personelu i pieniędzy. Jesteśmy stale zachęcani
do modlitw o napływ wciąż nowych pracowników do tej
biurokratycznej machiny oraz środków na pokrycie ko­
sztów jej działania. Jeżeli chodzi o mnie, to nie potra­
fię prosie Boga o takie „korzyści". Samonapędzający
się rozrost personelu kościelnego działa wystarczająco
sprawnie bez dodatkowej pomocy i służy jedynie temu,
by Kościół, i tak już zatrudniający zbyt wielu ludzi, był
przeładowany księżmi, przez co uszczerbku doznaje jego
misja w dzisiejszym świecie.
Sam Watykan dobrze ilustruje ten złożony problem.
Rozrastająca się po Soborze administracja usuwa i za­
stępuje starą strukturę. Od zakończenia Soboru obok
dwunastu czcigodnych kongregacji kurialnych pojawiły
się liczne inne struktury, których kompetencje i obszar
działania się przenikają — komisje, rady, ciała dorad­
cze, komitety, zgromadzenia, synody. Coraz trudniej
poruszać się w tym biurokratycznym labiryncie i rzą­
dzić nim. To ma swoje plusy. Może pokaże nam, że
zasad kierowania korporacją nie można odnosić do Cia­
ła Chrystusa. Jeszcze mniej stosowne jest widzieć Jego
namiestnika jako głównego dyrektora korporacji aniże­
li jako cesarza Bizancjum. Technokracja kleru oddaliła
się od Ewangelii bardziej aniżeli jego arystokracja. Ist­
nieje szansa, że zrozumiemy, iż skuteczność działania
może w sposób utajony szkodzić świadectwu chrześci­
jańskiemu bardziej aniżeli władza i potęga Kościoła.

77
Obecnie, gdy nawet Pentagon pragnie zredukować
swój personel i chce zlecać konkretne prace drogą prze­
targu przemysłowi i ośrodkom naukowym, Watykan roz­
poczyna marsz ku jeszcze większemu rozdrobnieniu
i rozrostowi instytucji, służących wyłącznie swym włas­
nym celom. Centralne zarządzanie tym gigantem o moc­
no rozbudowanej najwyższej warstwie kierowniczej wy­
myka się z rąk „czcigodnych kongregacji" obsadzonych
przez chcących zrobić karierę księży włoskich i przecho­
dzi pod kontrolę księży-specjalistów, werbowanych z ca­
łego świata. Kuria Papieska sięgająca jeszcze średnio­
wiecza staje się współczesną kwaterą główną korporacji,
odpowiedzialną za planowanie i kierowanie.
Jednym z paradoksów istniejącej obecnie struktury
jest fakt, że ksiądz jest także członkiem jedynej, pozo­
stałej w świecie Zachodu władzy feudalnej — władzy,
której suwerenny status uznano w konwencjach Late­
rańskich. Co więcej, coraz częściej władza ta korzy­
sta ze struktur dyplomatycznych — utworzonych, by
reprezentować interesy Kościoła w innych suweren­
nych państwach — aby ofiarować swoją pomoc tworzo­
nym obecnie agencjom międzynarodowym, takim jak
FAO, UNICEF, UNESCO oraz ONZ. Rozwój ten wy­
maga wciąż większej ilości ludzi, do których należy co­
raz szerszy zakres obowiązków, wymagających od nich
specjalistycznego wykształcenia. Hierarchia, przyzwy­
czajona do absolutnej kontroli nad swymi podwładny­
mi, pragnie zapełnić powstające stanowiska poddanym
sobie klerem. Ale naciski, by zdobywać coraz więcej
ludzi, zderzają się z przeciwnym zjawiskiem: co roku
prawie tyle samo wyszkolonych osób zostaje przyjętych,
ile odchodzi. To powód niechętnej zgody na to, by wa­
kujące miejsca objęli posłuszni i ulegli przedstawiciele
laikatu.

78
Niektórzy wyjaśniają, że odejścia księży to po prostu
samorodna eliminacja niepożądanych elementów. Inni
upatrują winę w ułudach współczesnego świata. Sama
zaś instytucja odruchowo stara się wytłumaczyć te stra­
ty i towarzyszący mu kryzys powołań w korzystnych
dla siebie kategoriach. A wtedy znowu potrzeba nam
usprawiedliwienia dla entuzjastycznych i żarliwych na­
woływań o więcej „powołań". Niewiele osób gotowych
jest przyznać, że załamanie się zbytnio rozbudowanej
i przerośniętej warstwy duchowieństwa jest wyraźnym
znakiem jej nieprzystawania do współczesnego świata.
Jeszcze mniej osób dostrzega, że również papież umoc­
niłby się w ewangelicznej postawie i wierności, gdyby
jego możliwości wpływania na problemy społeczne świa­
ta i zarządzanie Kościołem się zmniejszyły.
Zmiany na peryferiach tej instytucji, podobnie jak
zmiany w Rzymie, wiernie ilustrują prawo Parkinsona:
ilość pracy do wykonania zwiększa się wraz z liczbą
personelu. Od chwili zakończenia Soboru Watykańskie­
go II starania o większą decentralizację zaowocowa­
ły niekontrolowanym rozrostem biurokracji sięgającym
szczebla lokalnego. Groteskowym tego przykładem jest
Ameryka Łacińska. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu tam­
tejsi biskupi podróżowali do Rzymu mniej więcej co
dziesięć lat, by zdać raport papieżowi. Poza tym ich
kontakt z Rzymem ograniczał się do kunsztownie sfor­
mułowanych petycji o dyspensy, przekazywanych za
pośrednictwem nuncjusza lub wizytatorów z Kurii. Dzi­
siaj rozbudowana komisja rzymska do spraw Ameryki
Łacińskiej koordynuje działania podkomisji biskupów
amerykańskich i europejskich z działaniem Zgromadze­
nia Biskupów Latynoamerykańskich. Ono samo stanowi
radę tzw. CELAM [Consejo Episcopal Latinoamerican
— Rada Episkopatów Latynoamerykańskich — przyp.

79
tłum.], którą wspomagają liczne komisje, sekretariaty,
instytucje i delegacje. Sam CELAM jest zwieńczeniem
szesnastu krajowych rad episkopatu, z których część
jest biurokratycznie jeszcze bardziej rozbudowana. Ca­
ła ta struktura została pomyślana po to, żeby wspomóc
odbywające się od czasu do czasu konsultacje między
biskupami, aby, kiedy powrócą do swoich diecezji, mo­
gli działać z większą niezależnością i pomysłowością.
Jednak rzeczywiste rezultaty są odmienne. Wśród bi­
skupów rozwinęła się mentalność biurokratyczna, nie­
zbędna do podtrzymania karuzeli coraz częściej odby­
wających się spotkań. Nowo powstałe struktury wchła­
niają ogromną liczbę wyszkolonych ludzi ze wspólnot
podstawowych do zespołów kierowanych przez kler i do
służb planowania. Ograniczająca i pozbawiona wyob­
raźni kontrola na szczeblu centralnym zastępuje twór­
cze i świeże postawy w Kościołach lokalnych.
W całym Kościele duchowieństwo jest w stanie prze­
trwać częściowo z tego powodu, że służba przy ołtarzu
idzie w parze z władzą i przywilejami. Związek ten po­
maga utrzymać obecną strukturę. Zatrudniani przez Ko­
ściół księża są gwarancją stałego dopływu ludzi na wol­
ne miejsca w całym systemie. Klerycy zapewniają kon­
tynuację i dostatek kandydatów pragnących awansu
i kariery. Wyświęcanie osób świeckich posiadających
niezależne źródła utrzymania, by sprawowali sakra­
menty, zburzyłoby w ostateczności cały system. Jednak­
że ludzie, których mentalność i poczucie bezpieczeństwa
są właśnie rezultatem tego systemu, odruchowo boją się
wyświęcania osób zatrudnionych poza Kościołem. Kanc­
lerz kurii diecezjalnej, dyrektor Caritasu i proboszcz
czują się zagrożeni deklerykalizacją, podobnie jak re­
ktor uniwersytetu katolickiego, dostawca paramentów
liturgicznych i przywódcy polityczni, w rodzaju Saula

80
Alinsky'ego. Wszyscy oni, w różny sposób są wspierani
bądź zależą od władzy i prestiżu kleru. A jednak wy­
święcanie ludzi wykonujących normalny zawód i żyją­
cych w świecie może stać się jednym z największych
osiągnięć Kościoła.
Dzisiaj niektórzy księża spostrzegają, że są skrępo­
wani gorszącym i zupełnie zbędnym systemem zabez­
pieczającym ich potrzeby życiowe, połączonym z ogra­
niczającą i niemożliwą do zaakceptowania kontrolą ich
osoby. Ksiądz, dobrze wykształcony w teologii, może
być pewien pomocy i wsparcia do końca życia, ale zda­
rza się, że pracuje nie jako teolog, lecz na przykład
księgowy, kiedy przyłapie się go na lekturze „podejrza­
nych" autorów. Dzieje się też odwrotnie. Biskup laty­
noamerykański wysyła księdza na studia socjologiczne
do Europy, a następnie decyduje o stworzeniu komórki
badań społecznych w diecezji i zatrudnia w niej swego
świeżo upieczonego absolwenta.
Niektórzy księża są niezadowoleni z tego, co robią,
bądź dlatego że ograniczona jest możliwość ich działa­
nia, bądź dlatego że czują się nieprzygotowani do za­
dań, które im przydzielono. W pierwszym przypadku
jako remedium proponuje się lepszą prezentację pracy
księdza kandydatom do seminariów, w drugim — so­
lidniejsze wykształcenie. Oba rozwiązania to tylko wio­
dące donikąd środki uśmierzające ból, a nie likwidujące
chorobę lekarstwa. Trzeba sobie postawić pytanie: czy
zadań, z którymi są problemy, nie należy wyłączyć spod
kontroli Kościoła, a księdza, który je wykonuje, albo
zwolnić od ich wykonywania, albo kazać ubiegać się
o nie pod kontrolą normalnych, świeckich instytucji?
Jeśli dalej będziemy trwać przy obecnym systemie, bę­
dziemy ciągle zmagać się z tym samym problemem:
rozgoryczeniem księdza.

81
Można domniemywać, że w ciągu najbliższych pięciu
lat pojawi się ogromna liczba programów, których ce­
lem będzie przekwalifikowanie i nauczenie nowych
umiejętności księży. Wykształcenie osoby opuszczającej
dziś seminarium bądź nowicjat nie jest odpowiednie
dla czasów współczesnych; potrzeba nowych, odmien­
nych kwalifikacji, by móc dopasować się do „nowego"
Kościoła, w którym obserwujemy coraz szybszy rozrost
wyspecjalizowanych komisji, biur i sekretariatów. Lecz
upowszechnianie tych programów może okazać się pro­
blemem. Księża sami zaczynają mówić: może powinie­
nem wrócić do świata świeckiego, zarabiać sam na sie­
bie, zachowywać się w świecie jak osoba dojrzała?
Diecezje i zgromadzenia religijne coraz częściej ko­
rzystają z usług doradców od biznesu, których kryteria
sukcesu zaczerpnięte są z Amerykańskiego Zrzeszenia
Menedżerów i którzy wychodzą z założenia, że obecnie
istniejąca struktura winna być zachowana. W rezultacie
propagowane przez nich programy formacji księży są
z istoty swej represyjne, przesiąknięte ideologią i nakie­
rowane na skuteczny rozrost Kościoła. Obecne kształ­
cenie kleru doskonali w ludziach umiejętności kierowa­
nia tą złożoną machiną. Rekolekcje służą potwierdzeniu
i umocnieniu osobistego oddania księdza dla dobra obe­
cnego systemu. Potrzebna jest nam d o j r z a ł a formacja,
która skłoniłaby ludzi do stawiania właściwych pytań.
Czy obecnie istniejąca struktura Kościoła ma swe oparcie
w rutynie czy w objawieniu? Czyja, człowiek oddany cał­
kowicie służbie Kościołowi, powinienem pozostać w obe­
cnie istniejącej strukturze, by zburzyć ją od wewnątrz,
czy raczej ją opuścić i żyć modelem jutra? Kościół potrze­
buje ludzi dążących do tego rodzaju świadomego i kry­
tycznego namysłu — ludzi, głęboko wiernych Kościoło­
wi, wiodących życie w niepewności i wystawionych na

82
ryzyko, wolnych od kontroli hierarchii, pracujących nad
ostatecznym „rozłożeniem" Kościoła od wewnątrz. Kilka
obecnie istniejących grup, prezentujących podobne po­
glądy, jest uważanych przez typową mentalność klery-
kalną za nielojalne i niebezpieczne dla Kościoła.
Dobrym przykładem takiej wywrotowej struktury
jest Ruch Formacji Sióstr (Sister Formation Movement)
w USA. Jego działalność zmierza do sekularyzacji Ko­
ścioła amerykańskiego od wewnątrz. W połowie lat pięć­
dziesiątych grupa sióstr postanowiła działać na rzecz
bardziej zaawansowanego kształcenia osób duchow­
nych, które by je przygotowało do pracy. Kiedy po skoń­
czonej nauce bracia i siostry powrócili do swoich wspól­
not, dzierżąc w garści doktoraty, byli równocześnie
uprawnieni do pracy akademickiej w całych Stanach
Zjednoczonych. Nie potrzebowali już uprzywilejowane­
go traktowania, z jakim tradycyjnie w instytucjach ko­
ścielnych spotykały się osoby duchowne, niezależnie od
swego talentu czy wykształcenia.
Wiele z tych wykształconych osób uświadomiło sobie
śmieszność ograniczeń, jakie na nich i ich organizacje
nałożył umysł klerykalny i kontrola kościelna. Niektó­
rzy stanęli przed koniecznością opuszczenia własnych
wspólnot, by żyć sensownym życiem i realizować istot­
ne cele i dążenia. Inni zdecydowali się pracować nad
uwolnieniem własnych wspólnot od krępującego i nisz­
czącego wpływu Kościoła. Pierwszych określono jako
odszczepieńców, drugich jako wywrotowców. W końcu
zgromadzenia religijne zaczęły pozwalać swoim człon­
kom, by czasowo lub na stałe, zgodnie ze swoim wybo­
rem, zatrudniali się w świecie wolnego rynku, będąc
równocześnie członkami wspólnoty. Na dalszym etapie
osoby same wybierają swoich towarzyszy, miejsce i for­
mę życia wspólnotowego.

83
Wiele przełożonych żeńskich zgromadzeń zakon­
nych rozumie znaki czasu. Dostrzegają, że era zgro­
madzeń religijnych może być przeżytkiem. Biskupi nie
są jeszcze świadomi, że podobne tendencje mają także
miejsce wśród księży, choć ruch ten jest słabszy i mniej
zaawansowany. Przez kilka pokoleń bowiem byli roz­
pieszczani i uzależnili się od wygód i bezpieczeństwa
klasy średniej.
Obecnie niektórzy księża uważają, że mogliby być
lepszymi szafarzami, gdyby wykonywali świecką pracę,
która oznacza rzeczywistą odpowiedzialność społeczną
i ekonomiczną. Ksiądz-artysta może na przykład zacząć
kwestionować prawo biskupa do zatrudnienia go jako
sekretarza w Kurii albo do zawieszenia go, jeśli poszu­
ka sobie pracy na Greenwich Village. Tendencje te wy­
wołują wśród stanu duchownego skutki dwojakiego ro­
dzaju. Oddany sprawie człowiek decyduje się wyrzec
swoich przywilejów jako członek kleru, ryzykując w ten
sposób zawieszenie w czynnościach kapłańskich, a mier­
nota dopomina się głośno o więcej przywilejów i o mniej
dojrzałej odpowiedzialności, moszcząc się dzięki temu
wygodnie w swym bezpiecznym, kościelnym gniazdku.
Niektórzy, widząc, że biurokracja kościelna sprzecz­
na jest z Ewangelią i normami społecznymi, odważnie
stają w obliczu wyboru. Znam wiele osób, które chcą
podjąć pełnoetatową pracę na rzecz ubogich jako orga­
nizatorzy życia społeczności lokalnej, nauczyciele, ba­
dacze, fachowcy. Pragną zarabiać na życie własną pra­
cą i żyć jak celibatariusze świeccy, wykonując swoje
funkcje szafarza po pracy, służąc wspólnocie wiernych
i podlegając władzy biskupa. Chcą się przekonać, czy
system obecnie istniejący jest na tyle wyczulony na
współczesną cywilizację i jej struktury społeczne, by
całkowicie się przekształcić i osiągnąć stan radykalnej

84
i osobistej deklerykalizacji, który nie pociągałby za so­
bą ani zawieszenia w czynnościach kapłańskich, ani
zwolnienia z celibatu.
Rzecz jasna, tak radykalna sekularyzacja grozi ist­
niejącemu systemowi parafialnemu. Stanowiłaby zachę­
tę dla twórczych i ofiarnych osób, by ruszyli własną
drogą, pozostawiwszy tym samym sklerykalizowaną
i przestarzałą strukturę eklezjalną w rękach tych, któ­
rzy wybrali rutynę oraz pewną i bezpieczną przyszłość.
Jest to groźba zarówno dla biurokratycznie nastawio­
nych biskupów, jak i buntowników w stylu DuBaya.
Biskupi żądają większej liczby kleru, lecz odrzucają żą­
dania „przywilejów dla pracowników", a zwłaszcza wszy­
stkiego, co ma posmak „związku zawodowego". Postawa
zarówno biskupów, jak i buntowników siłą rzeczy za­
kłada dalsze istnienie obecnego systemu klerykalnego.
Ludzie świeccy dostrzegają czasem oznaki hipokry­
zji w tym systemie. Dla grup organizujących się w ce­
lach protestu społecznego lub działań rewolucyjnych
osoba duchowna wygląda podejrzanie. Oni bowiem, po­
dejmując jakieś działanie, do którego przynagla ich
własne sumienie, ryzykują świadomie całą swoją przy­
szłość. Natomiast ksiądz lub siostra zakonna, którzy
nagle uświadamiają sobie, że istnieje rzeczywisty świat
i którzy z ociąganiem włączają się do tych samych akcji,
wystawieni są co najwyżej na łagodną reprymendę.
Najczęściej bardziej zorientowany w sprawach współ­
czesnych przełożony jest zadowolony z postawy swego
„odważnego" podopiecznego. Łatwiej pozwolić sobie na
kilku naiwnych zapaleńców aniżeli spojrzeć na przera­
żającą cenę świadectwa, jakie instytucjonalne chrześci­
jaństwo daje światu.
Może powinniśmy zacząć modlić się o wzrost liczby
księży, którzy w imię dawania świadectwa zdecydują

85
się na „radykalną" sekularyzację? O księży, którzy zde­
cydują się opuście Kościół, by być pionierami Kościoła
jutra? O księży, którzy oddani Kościołowi i kochający
Kościół gotowi są wystawić się na niezrozumienie i su­
spensę? O księży pełnych nadziei, zdolnych podjąć takie
działanie, nie stając się przy tym twardymi i zgorzk­
niałymi? O księży niezwykłych, gotowych już dzisiaj
żyć tak, jak w przyszłości żyć będą księża jutra?

2. Kształt i forma przyszłej posługi

W przyszłości człowiek świecki, wyświęcony do spra­


wowania posługi, będzie przewodniczył „normalnej"
wspólnocie chrześcijańskiej. Posługę tę będzie wykony­
wał w czasie wolnym i nie będzie ona jego normalną
pracą. „Diakonia" zastąpi parafię i stanie się podsta­
wową jednostką w Kościele. Okresowe spotkania osób,
którzy są dla siebie przyjaciółmi, zastąpią coniedziel-
ne zgromadzenia obcych sobie ludzi. Spotkaniu prze­
wodniczyć będą żyjący z pracy własnych rąk dentysta,
pracownik fabryki, profesor, a nie zatrudniony przez
kościół „uczony w Piśmie" lub inny urzędnik. Sza­
farz, dzięki wieloletniemu uczestnictwu w sprawowa­
nej w sposób serdeczny i przyjacielski liturgii, będzie
dojrzałym chrześcijaninem, a nie absolwentem semina­
rium ukształtowanym poprzez różne „teologiczne" re-
gułki do wykonywania „zawodu". Szafarz taki będzie
uprawniony do odpowiedzialnego przewodniczenia in­
nym przez swe małżeństwo i wychowywanie dorasta­
jących dzieci, a nie przez stanowiący prawny wymóg
wyświęcenia celibat.
Jawi mi się spotkanie przy jednym stole rodzin, a nie
bezosobowy tłum wokół ołtarza. To celebracja obrzędu

86
uświęci zwykłą jadalnię, a nie poświęcone budynki do
ceremonii. To wcale nie oznacza, że w s z y s t k i e ko­
ścioły zamienimy w teatry czy zwykłe nieruchomości.
Biskup Cuernavaca uważa na przykład, że tradycja la­
tynoamerykańska wymaga istnienia kościoła katedral­
nego jako trwałego świadectwa, którego piękno i maje­
stat są odbiciem chwały prawdy chrześcijańskiej.
Obecny system duszpasterski jest zdominowany przez
dziesięć wieków kapłaństwa opartego na klerze i celiba­
cie. W roku 1964 Sobór uchwalając możliwość diakona­
tu dla żonatych mężczyzn, uczynił krok w kierunku zmia­
ny istniejącego modelu. Sam dekret uchwalający tę
zmianę jest dwuznaczny, gdyż może prowadzić do roz­
rostu kleru niższej kategorii, nie powodując znaczących
przemian w obecnie istniejącej strukturze. Lecz równo­
cześnie umożliwia wyświęcanie dorosłych mężczyzn ży­
jących z pracy własnych rąk. Niebezpieczeństwo kry­
je się w możliwości powstania diakonatu klerykalne­
go, wspieranego przez Kościół, co opóźniłoby konieczną
i nieuchronną sekularyzację posługi chrześcijańskiej.
„Normalny" ksiądz jutra, zarabiając na swe utrzy­
manie poza Kościołem, będzie co tydzień przewodniczył
w swoim domu spotkaniu grupki diakonów. Razem bę­
dą czytali Pismo, a następnie wspólnie omówią cotygo­
dniowe pouczenie biskupa. Po spotkaniu, obejmującym
także mszę świętą, każdy z diakonów weźmie Ciało
Chrystusa do swego domu, gdzie będzie przechowywał
je razem z krucyfiksem i Biblią. Ksiądz będzie odwie­
dzał swoje diakonie i przewodniczył mszom świętym.
Od czasu do czasu większa liczba diakonów spotka
się na celebrowanej w sposób bardziej uroczysty mszy
w wynajętej dużej sali bądź w katedrze.
Uwolnieni od obecnych obowiązków związanych
z zarządzaniem i organizacją życia kościelnego, biskup

87
i księża będą mieli czas na organizowane co pewien
czas nabożeństwa. Biskup będzie w stanie przygotować
i rozprowadzić wśród wiernych swój własny, cotygo­
dniowy wybór z pism Ojców Kościoła i zarys dyskusji.
Razem z księżmi przygotuje liturgię domową dla dia­
konii. Zmiany te będą wymagać nowego stosunku do
obowiązku coniedzielnej mszy świętej jak i przewarto­
ściowania obecnych praktyk spowiedzi.
Obowiązujące obecnie prawo kanoniczne dopuszcza
możliwość święcenia tylko tych, którym utrzymanie do
końca życia gwarantuje Kościół lub którzy posiadają
własny majątek zapewniający im utrzymanie. Ograni­
czenie święceń tylko do tego rodzaju niezależności eko­
nomicznej wydaje się w dzisiejszym świecie anomalią,
a nawet dowodem wstecznictwa. Dzisiaj człowiek utrzy­
muje siebie pracując, a nie pełniąc jakąś funkcję w hie­
rarchii. Z całą pewnością branie pod uwagę przydatności
zawodowej lub zdobytego własnym wysiłkiem statusu
społecznego jako wystarczającego warunku niezależno­
ści nie kłóci się z dążeniami prawa kanonicznego.
Posługa sakramentalna wyświęconych osób świec­
kich otworzy nam oczy na zupełnie nowe rozumienie
tradycyjnego „przeciwieństwa" między wiernym a księ­
dzem. Kiedy wyjdziemy poza te pojęcia, ujrzymy wy­
raźnie ich przejściowy charakter. Sobór podsumowując
zmiany na przestrzeni ostatnich stu lat, usiłował za­
wrzeć definicje księdza i człowieka świeckiego w dwóch
osobnych dokumentach. Ale w przyszłości z dwóch po­
zornych przeciwieństw wyłoni się nowa synteza, wy­
kraczająca poza obie kategorie.
Dominująca obecnie mentalność eklezjalna nie jest
w stanie zdefiniować nowej funkcji — księdza świec­
kiego, szafarza, wykonującego swą posługę w czasie
wolnym, wyświęconego członka laikatu. Będzie to za-

88
sadniczo szafarz słowa i sakramentu, a nie „człowiek
do wszystkiego" powierzchownie spełniający zdumie­
wającą nas dzisiaj ogromną ilość różnych ról społecz­
nych. Kiedy ktoś taki się pojawi, Kościół uwolni się
wreszcie od ograniczającego go systemu beneficjów. Co
ważniejsze, Kościół porzuci cały szerego funkcji będą­
cych wynikiem tego, że ksiądz stawał się sztucznym
dodatkiem do ustalonych ról społecznych. Wyświęcona
osoba świecka sprawi, że funkcja proboszcza stanie się
z duszpasterskiego punktu widzenia zbyteczna.
Kościół w mieście zbudzi się do nowego życia. Tra­
dycyjne metody duszpasterskie stają się przeżytkiem
w świecie asfaltu, betonu i stali. Odnowa życia w mie­
ście i nowe doświadczenie życia we wspólnocie doma­
gają się zrewidowania starych pojęć. Królowie, korony
i świty nic już nikomu nie mówią. Nikt już nie jest
niczyim poddanym, a ludzie zaczynają niecierpliwie
kwestionować obraz siebie jako owiec prowadzonych
przez pasterza. Wspólnototwórcza rola Kościoła zała­
mała się, bo opierała się na symbolach czerpiących swą
siłę ze struktury społecznej opartej na autorytecie. Bar­
dziej niezależni w myśleniu katolicy, żyjący w mieście,
nie oczekują od proboszcza, aby był autorytetem i prze­
wodnikiem we wszystkich działaniach wspólnoty. Wie­
dzą, że działanie społeczne jest ekumeniczne i świeckie,
zarówno jeżeli chodzi o intencje, jak i metody i cele.
Pastor protestancki, albo i osoba świecka o odpowied­
nim przygotowaniu zawodowym może posiadać lepsze
zadatki na przywódcę w konkretnej sytuacji.
Osoby o wykształceniu teologicznym nie szukają
u kapłana porady moralnej. Myślą same za siebie. Bar­
dzo często dzieje się tak, że prześcignęły w formacji
teologicznej księdza. Rodzice wykształceni w duchu
liberalnym w dobrym tego słowa znaczeniu są coraz

89
bardziej sceptyczni, jeżeli chodzi o oddanie swoich dzie­
ci na katechezę prowadzoną systemem klerykalnym.
Jeżeli ich dzieci mają być ewangelizowane, rodzice ro­
zumieją, że to oni są powołani do tego zadania i że
posiadają wiedzę i wiarę wystarczające, by je wykonać.
Żaden zdrowo myślący katolik nie kwestionuje ry­
tuału, na mocy którego uznajemy, że jakiś człowiek
otrzymał Bożą moc do kształtowania spotkania chrze­
ścijańskiego lub przewodniczenia celebracji sakramen­
tu. Lecz ludzie zaczynają odrzucać żądania księdza,
który z powodu swoich święceń udaje, że posiada kom­
petencje do zajmowania się k a ż d y m problemem po­
jawiającym się w jego zróżnicowanej wspólnocie, czy
będzie to parafia, diecezja czy świat.
Zmiany następujące w sposobie życia współczesnego
człowieka uwalniają ludzi i dają im możliwość przyję­
cia powołania do pełnienia funkcji szafarza w niepeł­
nym wymiarze czasu. Wraz ze skróceniem czasu pracy
zwiększa się ilość czasu wolnego, pojawia się możliwość
wcześniejszego przejścia na emeryturę i wykorzystania
przywilejów funduszu socjalnego. Jest to czas na przy­
gotowanie i sprawowanie posługi chrześcijańskiej w plu­
ralistycznym i świeckim społeczeństwie.
Oczywiste jest, że przeciwko takiemu stanowisku
można wysunąć wiele obiekcji. Świecki ksiądz lub dia­
kon może chcieć wycofać się z posługi, może publicznie
grzeszyć, może — on sam lub jego żona — stać się ele­
mentem destrukcyjnym w konkretnej wspólnocie chrze­
ścijańskiej. Obowiązujące obecnie prawo kanoniczne
uwzględnia rozwiązanie tego problemu — „niech bę­
dzie zawieszony w swoich funkcjach". Jednak suspensa
musi być wyborem zarówno konkretnego człowieka, jak
i wspólnoty, a nie jedynie karą, zarezerwowaną dla au­
torytetu biskupa. Wyświęcony szafarz może czuć się

90
wezwany, by zająć kontrowersyjne stanowisko w ja­
kiejś świeckiej kwestii, i z tego powodu przestać być
właściwym symbolem sakramentalnej jedności. Może
w swoim sumieniu czuć, że powinien stać się znakiem
sprzeciwu, nie tylko d l a ś w i a t a , ale i w ś w i e c i e .
Niech on albo wspólnota w sposób wolny posłużą się sus­
pensą. Wspólnota, która uznała jego charyzmat i przed­
stawiła go biskupowi, może także uszanować jego wol­
ność sumienia i pozwolić mu zgodnie z nim działać. On
sam, jako szafarz, nie ma żadnych szczególnych korzy­
ści, dochodów czy statusu, którego musiałby bronić. Je­
go życie codziennie nie zostało zdominowane przez ka­
płaństwo. Raczej to drugie nosi na sobie piętno życia
świeckiego.

3. Posługa i celibat

Człowiekowi trudno rozdzielić to, co zostało złączone


przez zwyczaj lub tradycję. Jedność w życiu Kościoła
stanu kapłańskiego, świętych ślubów i celibatu zacie­
mniła zrozumienie osobnych rzeczywistości, kryjących
się za każdym z tych aspektów, i sprawiła, że nie do­
strzegliśmy możliwości ich oddzielenia. Kler mocno
trzymał się swego statusu socjoekonomicznego i swej
władzy, broniąc wyłącznego prawa do kapłaństwa. Rzad­
ko przedstawia się argumenty t e o l o g i c z n e skiero­
wane przeciwko wyświęconym osobom świeckim, chyba
że te, które kwestionują zasadność samego pojęcia „wy­
święcona osoba świecka". Jedynie księża katoliccy, pra­
gnący się ożenić, i żonaci pastorzy protestanccy, którzy
boją się utracić swój status kościelny, występują za roz­
szerzeniem kościelnego zabezpieczenia i opieki nad sza­
farzem, który wstąpił w związek małżeński.

91
Związek między celibatem a ślubami kapłańskimi
jest obecnie mocno atakowany, mimo wypowiadanych
z mocą autorytetu twierdzeń w jego obronie. Wytacza
się przeciwko niemu argumenty egzegetyczne, pasto­
ralne i społeczne. Skutkiem tego, coraz większa liczba
księży porzuca zarówno celibat, jak i służbę kapłańską.
Problem jest, trzeba to przyznać, ogromnie złożony, ja­
ko że spotykają się tu dwie rzeczywistości wiary —
sakramentalna posługa kapłańska i osobowa tajemnica
nadzwyczajnego wyrzeczenia. Nasz świecki język zała­
muje się, kiedy próbuje podjąć się analizy ich wzaje­
mnej relacji. Sformułowanie i próba odpowiedzi na trzy
odrębne pytania może pomóc nam ujrzeć cechy szcze­
gólne każdego z elementów i doprowadzić do zrozumie­
nia charakteru ich wzajemnych relacji. Dobrowolny wy­
bór celibatu, instytucja wspólnot religijnych i przepisy
prawne dotyczące kapłaństwa, którego atrybutem jest
celibat, muszą być widziane oddzielnie.
W całym okresie istnienia Kościoła mężczyźni i ko­
biety w sposób wolny wyrzekali się małżeństwa „przez
wzgląd na królestwo Boże". Zgodnie z tym co robili,
tłumaczyli swoją decyzję jako osobistą realizację we­
wnętrznego powołania Bożego. Należy odróżnić to mi­
styczne doświadczenie powołania od racjonalnego for­
mułowania przyczyn „usprawiedliwiających" tę decyzję.
Dla wielu osób takie argumenty wydają się bez zna­
czenia. Wynikiem tego jest porzucenie celibatu. Obrońcy
celibatu często interpretują to jako objaw słabej wiary
współczesnych katolików. Tymczasem może być wprost
przeciwnie, może być to dowód na ich czystość wiary.
Mężczyźni przejrzeli rzekome socjologiczne, psychologi­
czne i mitologiczne argumenty przemawiające za celi­
batem i widzą, że mają one niewiele wspólnego z pra­
wdziwym chrześcijańskim wyrzeczeniem. Wyrzeczenie

92
się małżeństwa nie jest ekonomicznie potrzebne, by słu­
żyć ubogim, nie jest warunkiem prawnym święceń, nie
jest też zbytnio przydatne w studiowaniu. Osoby dzia­
łające z wyżej wspomnianych pobudek nie dostrzegają
ich wartości i znaczenia. Celibat nie może już dłużej
przywoływać na swą obronę aprobaty społecznej.
Powody psychologiczne, do których odwoływano się
by usprawiedliwić wyższość abstynencji seksualnej,
dzisiaj są prawie wcale nie do zaakceptowania. Wielu
celibatariuszy spostrzega, że wyrzekli się małżeństwa,
gdyż byli zniechęceni, pełni obaw, nieprzygotowani albo
po prostu nikt im się nie spodobał. Obecnie wybierają
małżeństwo albo z tego powodu, że są dojrzalsi i lepiej
rozumieją siebie, lub dlatego by udowodnić, że mylili
się co do swoich poprzednich uczuć. Nie postrzegają już
siebie jako bohaterów, ponieważ są „wierni powołaniu",
lub jako wyrzutków, dlatego że „wystąpili".
Studia porównawcze historii religii pokazują wiele
„racji", dla których na przestrzeni dziejów ludzie wy­
rzekali się własnej seksualności. Można je sprowadzić
do kategorii ascetycznych, magicznych i mistycznych.
Często są to racje „religijne", ale mało mają wspólnego
z chrześcijaństwem. Asceta wyrzeka się małżeństwa,
by mógł się swobodnie modlić, szaman, by przez swe
poświęcenie „zbawić" jakieś chińskie dziecko, mistyk,
by szukać wyłącznej oblubieńczej jedności ze „Wszy­
stkim". Ale człowiek współczesny wie, że wyrzeczenie
seksualne nie sprawia, że modlitwa staje się głębsza,
miłość gorętsza, a otrzymane łaski obfitsze. Dzisiaj
chrześcijanin wyrzekając się małżeństwa i dzieci przez
wzgląd na królestwo Boże, nie szuka już ani abstrakcyj­
nych, ani konkretnych uzasadnień dla swojej decyzji.
Jego wybór to czyste ryzyko wiary, wynik tylko jemu
znanego i tajemniczego doświadczenia serca. Decyduje

93
się żyć t e r a z całkowitym ogołoceniem, którego każ­
dy chrześcijanin ma nadzieję doświadczyć w godzinie
śmierci. Jego życie nie u d o w a d n i a Bożej transcen­
dencji. Raczej całe jego istnienie wyraża wiarę weń.
Jego wybór, by wyrzec się współmałżonka, jest osobi­
sty i niekomunikowalny dla drugiego człowieka, podo­
bnie jak wybór człowieka zamężnego, przedkładającego
własną małżonkę nad wszystkie inne kobiety.
Kościół na przestrzeni wieków rozwinął dwa mecha­
nizmy służące do regulacji charyzmatu ewangelicznego:
zorganizowane pod względem społecznym i prawnym
wspólnoty religijne i uroczystą celebrację ślubów. Za­
kony i zgromadzenia zapewniają strukturę wspólnoto­
wą, wewnątrz której zadaniem każdego z jej członków
jest pogłębiać dążenie do świętości wynikające z faktu
chrztu i oddać się do dyspozycji Kościoła wyrażanej
wolą przełożonego. Ten potencjał ludzki umożliwiał
zgromadzeniom zakonnym prowadzić zarówno działal­
ność charytatywną, jak i gospodarczą. Obecnie wydaje
się, że tego typu instytucje znikną szybciej aniżeli pa­
rafia, diecezja czy struktury kurialne, jako że coraz
więcej ich członków odchodzi, by realizować swe powo­
łanie na wolnym rynku pracy.
Chrześcijanie, pragnący wieść życie w ewangelicz­
nym celibacie, widzą dziś mniej powodów, dla których
mieliby się przyłączyć do istniejących od lat, określo­
nych prawnie wspólnot — nawet jeśli są to instytuty
świeckie — lecz równocześnie są świadomi konieczno­
ści połączenia się z innymi, podobnie myślącymi ludź­
mi, czasowo lub na stałe, by razem wspierać się w tru­
dnej, duchowej przygodzie. Od dawna już istniejące
wspólnoty religijne, które będą nadal istniały, stworzą
centra intensywnej modlitwy, dostępne jako domy re­
kolekcyjne, miejsca ćwiczeń duchowych, klasztory bądź

94
miejsca odosobnienia i ciszy. Żeby osiągnąć ten rodzaj
chrześcijańskiego ubóstwa i świadectwa, zgromadzenia
uprawomocniają swą zbliżającą się śmierć, aprobując
skrócenie habitów, zmianę godzin liturgicznych i dzia­
łania społeczne. Może te drobne zabiegi kosmetycz­
ne pomogą złagodzić ból osób, które pozostaną w tych
umierających wspólnotach, aż do smutnego końca.
Kiedy tradycyjnie do tej pory akceptowane powody
utrzymywania obecnych wspólnot znikną, poszukiwać
się będzie innych środków umożliwiających podjęcie zo­
bowiązań na całe życie. W tradycji Kościoła istnieje na
przykład możliwość ślubów prywatnych. Coraz rzadziej
jednak będziemy mieli okazję postrzegać śluby w ka­
tegoriach wyłącznie prawnych. Jako że życie własnymi
ślubami przestaje być trwaniem w strukturze klerykalnej
i staje się życiem w wyrzeczeniu w świecie świeckim,
wydaje się, że bardziej odpowiednią formą podkreślenia
radosnego przyjęcia tego wyrzeczenia powinien być nie
akt prawny, stwarzający te zobowiązania, lecz liturgi­
czna celebracja aktu mistycznego. Kościół już zmierza
w tym kierunku, gdyż śluby stają się mniej publiczne,
mniej uroczyste i mniej wiążące. Dzisiaj każda osoba
duchowna może otrzymać dyspensę, kiedy stwierdzi, że
nie zamierza dotrzymać swoich ślubów. Dawniej śluby
traktowano jako publiczne wyrzeczenie się praw; obe­
cnie są postrzegane jako publiczny wyraz warunkowej
intencji. Robi się dużo szumu z tego powodu, że jakaś
osoba duchowna jest samotna i że nie wstąpi w związek
małżeński, o ile oczywiście nie zmieni zdania. Ze „sta­
nu" religijnego robimy „scenę" religijną. Przez to za­
mieszanie i faryzejski legalizm dajemy smutne świa­
dectwo światu. Uroczyste złożenie ślubów powinno być
rytem określonym przez Kościół, publicznym potwier­
dzeniem wiary w autentyczność konkretnego powołania

95
i charyzmatu chrześcijańskiego. Tylko osoby wyjątko­
we, po wielu latach t r w a n i a w takim wyrzeczeniu
w życiu świeckim powinny mieć prawo do takiego litur­
gicznego ceremoniału. Poprzez nie Kościół publicznie
manifestuje swą gotowość powierzenia świadectwa ta­
jemnicy wierności rodzących się w ten sposób nowych
„mnichów". Dopiero wtedy powrócimy do rzeczywistej
i ścisłej analogii między chrześcijańskim małżeństwem
a wyrzeczeniem się małżeństwa. Oba sakramenty sta­
ną się celebracją pełnej świadomości ucznia Chrystusa,
głębi i całkowitego oddania się, którego się podjął i któ­
rym żyje w rzeczywistym świecie.
Spora część myślących członków Kościoła kwestio­
nuje związek celibatu i kapłaństwa. Papież podkreśla
ten związek. Ani doktryna, ani tradycja nie wspierają
w sposób definitywny jego stanowiska. Jestem przeko­
nany, że pojawienie się Kościoła o nowym wymiarze
duszpasterskim zależy w głównej mierze od zastosowa­
nia się do jego poleceń. Jego stanowisko gwarantuje
szybką śmierć kleru jako stanu w Kościele.
Proponuje się wiele rozwiązań, mających przeciw­
działać spadkowi liczby powołań i odchodzeniu księży:
możliwość ożenku, przydzielanie zadań pastoralnych
siostrom i laikatowi, żywsze prowadzenie akcji powo-
łaniowych, rozmieszczenie istniejących przedstawicieli
kleru na całym świecie. Wszystko to stanowi jedynie
tchórzliwe starania podejmowane w celu pobudzenia
do życia umierającej tkanki.
Nie ma — przynajmniej obecnie — konieczności
wyświęcania żonatych mężczyzn. Na razie mamy więcej
niż potrzeba księży nieżonatych. Żonaci księża opóźnili­
by jedynie rzeczywistą reformę duszpasterską. Jest jed­
nakże inny, delikatniejszy powód tej decyzji. W chwili
obecnej tysiące księży odrzuca celibat. Stanowią oni

96
smutny przykład wychowanych we wstrzemięźliwości
seksualnej mężczyzn, rzucających się poniewczasie i na
ślepo w obciążone olbrzymim ryzykiem małżeństwa.
Kościół bardzo niezręcznie, w sposób potajemny i arbi­
tralny udziela im dyspensy. Zabrania się im dalszego
wykonywania posługi. Wybrawszy małżeństwo, nadal
m o g l i b y sprawować funkcje prezbitera, lecz przesta­
liby być wzorem dla innych — może z wyjątkiem po­
dobnych sobie.
Należałoby obecnie sprecyzować i zliberalizować pro­
cedurę, na mocy której Kościół pozwala księdzu się oże­
nić. Co więcej, wszyscy muszą zobaczyć, że dobro Ko­
ścioła wymaga, by „eks-księża" wyrzekli się zabezpie­
czenia, jakie zapewnia im ich stan, jak i porzucili
sprawowanie funkcji szafarza. Jest to trudne zarówno
dla księdza, który pragnie „wyrwać się", nie przyjmując
jednak towarzyszących temu konsekwencji, jak i dla
biskupa, który chce go za wszelką cenę zatrzymać. Ma­
sowy exodus członków kleru będzie trwał tak długo,
jak długo istnieje obecny stan duchowny. W tym czasie
ordynacja żonatych mężczyzn byłaby smutną pomyłką.
Powstałe na jej skutek zamieszanie opóźniłoby jedynie
konieczną radykalną reformę.
Seminarium jako instytucja, która nie ma przyszło­
ści w Kościele, a która równocześnie jest niewrażliwa
na jakąkolwiek radykalną odnowę, traci dzisiaj olbrzy­
mie rzesze swoich członków z powodu prawnego wymo­
gu celibatu. Głęboki i powszechny kryzys samych se­
minariów zmusza nas do tego, byśmy wniknęli znacz­
nie głębiej w zasadę wychowania prezbitera do posługi
w Kościele.

97
4. Sprawowanie sakramentów a edukacja
teologiczna
Od czasu Soboru Trydenckiego Kościół kładzie na­
cisk na to, by jego słudzy byli formowani i wychowy­
wani w specjalnie do tego celu przygotowanych uczel­
niach. Kościół ma również nadzieję, że proces ten z ini­
cjatywy każdego prezbitera będzie trwał przez całe jego
życie. Kościół wychowuje swoich szafarzy do życia, nad
którym w sztywny sposób sprawuje kontrolę. Lecz dal­
sze formowanie młodych i ofiarnych mężczyzn, według
modelu opisanego przez Sobór Watykański II, wkrót­
ce graniczyć będzie z niemoralnością. Przygotowywanie
ludzi do zanikającego zawodu wydaje się w chwili obe­
cnej wysoce nierozsądne.
Nie oznacza to wcale, że posługa chrześcijańska wy­
magać będzie mniej przygotowania intelektualnego.
Lecz może to być wynikiem jedynie lepszej i bardziej
ogólnej formacji chrześcijańskiej. Problem w tym, że
samo pojęcie formacji chrześcijańskiej stało się wor­
kiem, do którego można wszystko wrzucić, i przez to
straciło ono swe konkretne znaczenie. Trzeba je na no­
wo zdefiniować. Osobowa dojrzałość, precyzja dociekań
teologicznych, modlitwa kontemplacyjna, heroiczna mi­
łość to nie cnoty wyłącznie chrześcijańskie. Ateiści mo­
gą być dojrzali, niekatolicy teologicznie precyzyjni i obe­
znani, buddyści pogrążeni w kontemplacji, a poganie
heroicznie ofiarni. Specyficznym rezultatem formacji
chrześcijańskiej jest sensus ecclesiae, „zmysł Kościoła".
Ktoś należący do Kościoła, zakorzeniony jest w jego
autorytecie, żyje twórczą kreatywnością wiary i wyraża
siebie przez dary Ducha.
Ten „zmysł Kościoła" czerpie się z lektury autenty­
cznej tradycji chrześcijańskiej, z uczestnictwa w prze-

98
syconej modlitwą liturgii, ze szczególnego s p o s o b u
życia. Jest ono owocem doświadczania Chrystusa i mia­
rą rzeczywistej głębi modlitwy. Jest wynikiem badania
treści wiary za pomocą światła rozumu i siły woli. Kie­
dy wybieramy kogoś na kapłana lub diakona, właśnie
tego „zmysłu Kościoła" szukamy, a nie stopni z teologii
czy świadectw czasu spędzonego na oderwaniu od świa­
ta. Nie będziemy szukali profesjonalnych umiejętności
nauczania tłumów, lecz pokory proroka, pozwalającej
przewodzić grupie chrześcijan.
Wydaje mi się, że cotygodniowe przygotowania do
celebracji liturgii poprzez czytanie Pisma Świętego le­
piej przygotowuje do sprawowania posługi aniżeli do­
skonałe obeznanie w teologii. Pisząc te słowa nie za­
mierzam pomniejszać wagi solidnego wykształcenia
teologicznego. Chcę jedynie, by znalazło się na właści­
wym miejscu. W ostatecznym rozrachunku zadaniem
teologii jest doprecyzować współczesne wyrażanie wia­
ry lub zweryfikować jej zgodność z prawdą objawioną.
Współczesna forma wyrażania prawdy objawionej to je­
dynie wynik wiary Kościoła. Zatem funkcja teologii po­
dobna jest do roli, jaką spełnia krytyka literacka, a lec-
tio diuina pokrewne jest smakowaniu literatury. Teo­
logia potwierdza naszą wierność prawdzie objawionej;
czytanie duchowe ożywia naszą wiarę. Podobnie jak
nauki społeczne, które pragną odpowiedzieć na proble­
my cywilizacji technicznej stają się coraz bardziej zło­
żone i wyspecjalizowane, podobnie i wierność prawdzie
objawionej wspólnoty chrześcijańskiej coraz bardziej
zależy od jej umiejętności wyrażania wiary w języku
nowym dla chrześcijanina. Żyje on bowiem w sytuacji
nigdy wcześniej nie interpretowanej w świetle Ewan­
gelii. Kościół wzrastać będzie w dziecięcej prostocie
wiary i intelektualnej głębi teologii.

99
Prawie wszystko, co obecnie uważa się za teologię,
wydostanie się wkrótce spod wyłącznej kompetencji Ko­
ścioła. Już obecnie większość przedmiotów wchodzą­
cych w skład programu nauczania w seminariach, wy­
kładanych jest w sposób kompetentny na uczelniach
świeckich przez ludzi różnych wyznań. Równocześnie
z zamknięciem seminariów zniknie teologiczny omni­
bus. Studiowanie teologii pójdzie bardziej w stronę ba­
dań specjalistycznych i nauczania, aniżeli w kierunku
obejmującej wszystko zawodowej skuteczności. Chrze­
ścijańscy profesorzy, posiadający ów sensus ecclesiae,
kierować będą swoich studentów ku łączeniu w ich stu­
diach elementu biblijnego i eklezjalnego, czego nigdy
naprawdę nie udaje się osiągnąć w kościelnych progra­
mach nauczania w seminariach.
Studiowanie teologii stanie się również udziałem
większej liczby osób. Chrześcijanin, absolwent uczelni,
pragnący aktywniej uczestniczyć w cotygodniowej litur­
gii swej małej grupy, poszukiwać będzie pożywki inte­
lektualnej w systematycznej lekturze i studium prac
teologicznych. Będzie mógł sobie na to pozwolić, gdyż
ilość czasu wolnego zwiększy się w naszym społeczeń­
stwie. Ci, którzy połączą ascetyzm życia, prowadzący
do wyrzeczenia się seksu, z latami studiów i uczestnic­
twa w liturgii, będą w ostateczności w odpowiedni spo­
sób przygotowani do sprawowania urzędu biskupa.
Wspólnota chrześcijańska nie będzie się wahać ani my­
lić, gdy chodzi o rozpoznanie charyzmatu takich osób.
Dydaktyczna funkcja Kościoła w coraz mniejszym
stopniu wyrażać się będzie przez listy pasterskie potę­
piające aborcję i przez encykliki broniące sprawiedli­
wości społecznej. Kościół odkryje nową wiarę i siły
w słowie objawionym. Nauczać będzie poprzez żywa,
i kameralną liturgię, skupioną wokół tego słowa, a nie-

100
wielkie wspólnoty chrześcijańskie karmić się będą tą
radosną celebracją.
Duch, bezustannie stwarzający na nowo Kościół, go­
dzien jest zaufania. On, w sposób stwórczy towarzysząc
każdej chrześcijańskiej liturgii, uświadamia ludziom obe­
cne w nich królestwo. Bez względu czy będzie to garstka
osób zebranych wokół diakona, czy Kościół zgroma­
dzony wokół biskupa, liturgia chrześcijańska odnawia
c a ł y Kościół i całą ludzkość. Kościół winien wyraźnie
objawiać wiarę chrześcijańską jako wciąż rosnące, ra­
dosne objawienie o s o b o w e g o wymiaru miłości — tej
samej, którą celebrują wszyscy ludzie.
Kościół bezsilny

W kwietniu 1967 roku zebrały się sekretariaty do


spraw działalności społecznej Kościoła anglikańskiego.
Mnie również tam zaproszono. W programie obrad zna­
lazły się dziesiątki kwestii społecznych, a w przypadku
niektórych z nich zajmowano sprzeczne stanowiska.
Miałem wrażenie, że za każdym razem zgromadzeni sta­
rali się zdecydować, jakie stanowisko można nazwać
chrześcijańskim, a jeśli to się im nie udawało, przynaj­
mniej zaklasyfikować pewne stanowiska jako bardziej
chrześcijańskie od innych.
Moim wkładem w tę konferencję, zresztą nie jedy­
nym, było poniższe przemówienie. Dotyczy ono roli Ko­
ścioła w procesie zmian społecznych i rozwoju.

103
W moim wystąpieniu pragnę udowodnić, że jedynie
Kościół może objawić nam pełne znaczenie rozwoju cy­
wilizacji. By dorosnąć do tego zadania, Kościół musi uz­
nać, że jest coraz bardziej bezsilny, jeżeli chodzi o kie­
rowanie tym rozwojem czy jego inicjowanie. Im mniej
skuteczny jest on jako mechanizm napędowy postępu,
tym lepszy może się okazać jako społeczność celebru­
jąca tajemnicę.
Twierdzenie to — jeśli w ogóle rozumie się je pra­
widłowo — jest odrzucane zarówno przez hierarchię
Kościoła, pragnącego usprawiedliwić zbiórki pieniędzy
na zwiększenie pomocy ubogim, jak i przez księdza-
buntownika, dla którego w ulicznych demonstracjach
koloratka jest niczym sztandar. Obaj żyją do pewnego
stopnia z działań społecznych, w które angażuje się
Kościół, i obaj, w moim przekonaniu, są symbolem prze­
szkód na drodze do realizacji najważniejszej i szczegól­
nej funkcji Kościoła: głoszenia Ewangelii.
Ta szczególna funkcja Kościoła to wkład w rozwój
cywilizacyjny, którego nie może dokonać żadna inna in­
stytucja. Jestem przekonany, że wkładem tym jest wiara
w Chrystusa. W odniesieniu do rozwoju cywilizacji, wia­
ra w Chrystusa oznacza ukazywanie, że rozwój ludzko­
ści zmierza ku realizacji królestwa, którym jest już obe-

104
cny w Kościele Chrystus. Kościół przedstawia współ­
czesnemu człowiekowi rozwój cywilizacyjny jako wzrost
w Chrystusie. Zaprasza go do kontemplacji tej tajemnicy
w modlitwie i do jej świętowania w liturgii.
Jestem przekonany, że wyłącznym zadaniem Kościo­
ła w świecie współczesnym jest chrześcijańskie święto­
wanie doświadczenia przemiany. Aby je wypełnić, Ko­
ściół będzie musiał wyrzec się „władzy czynienia dobra",
którą obecnie posiada, i przekazać ją w ręce nowego
rodzaju instytucji: dobrowolnych i zawsze skłonnych do
dyskusji ucieleśnień religii świeckiej.
Za chwilę wyjaśnię, co mam na myśli, mówiąc o cią­
głym wyrzekaniu się władzy i o wzroście religii świec­
kiej. Na razie pragnąłbym sprecyzować, co rozumiem
przez celebrację zmiany.
Przestaliśmy już żyć według jednego, sztywnego sche­
matu. Wszechogarniająca i docierająca wszędzie zmia­
na to podstawowe doświadczenie naszych czasów i za­
razem szok dla ludzi wychowanych w innej epoce.
W przeszłości to doświadczenie pojawiło się wyjąt­
kowo i przybierało różne formy: wygnanie, emigra­
cja, uwięzienie, praca za granicą, wykształcenie, pobyt
w szpitalu. Wszystkie te zdarzenia oznaczają nagłą
utratę środowiska, które ukształtowało uczucia i kate­
gorie rozumowania człowieka. Z doświadczeniem zmia­
ny, jako z czymś, co trwać będzie całe życie, dziś zmie­
rzyć się musi każdy człowiek cywilizacji technicznej.
W Cuernavaca założyliśmy centrum, gdzie uczymy
ludzi odczuwać, co dla drugich oznacza zmiana. Co
dzieje się z wewnętrznym światem osoby, w której życiu
znika znajome jej i bliskie otoczenie, a wespół z nim
wartości, które czcił i szanował? Co dzieje się, gdy sło­
wa, których go nauczono, by wlewać w nie strumień
własnego życia, stracą swe dawne znaczenie?

105
Co dzieje się z uczuciami Indianina z gór, którego
życie nagle rzuci do fabryki? Jaki niepokój czuje misjo­
narz z Chicago, kiedy raptem znajdzie się bezbronny,
pośród gór w Boliwii i przekona, że jest tylko „przykry­
wką" dla bomb z napalmem? Co rozgrywa się w sercu
zakonnicy opuszczającej klasztor?
To konkretne i bardzo niepokojące pytania. Każde
winno zostać dopasowane do serc tych, którym trzeba
pomóc.
Jaką groźbę i jakie wyzwanie niesie z sobą zmiana
w życiu jednostki lub społeczności? Jak serce konkret­
nego człowieka lub grupa ludzi reagują na zmiany
w środowisku, w którym toczy się ich życie? Mówimy
tu o groźbie i o wyzwaniu — bo reakcja na zmianę
może być dwojaka. Może umożliwić nowy wgląd w rze­
czywistość, otworzyć nowe perspektywy i dzięki temu
uświadomić konkretnej osobie możliwość wyboru. In­
nymi słowy, rozwój cywilizacyjny może być ośrodkiem
zbawienia, które poprowadzi ku zmartwychwstaniu.
Lecz zmiana może także sprawić, że przestraszony czło­
wiek w odruchu obronnym zamknie się i skupi na sobie,
stanie się agresywny i będzie wymagał, by inni za niego
decydowali. Zmiana może doprowadzić poprzez cierpie­
nia zmarnowanego życia prosto do piekła.
Ani skuteczność, ani komfort, ani dobrobyt, nie są
dobrymi kryteriami oceny zachodzących zmian. Jej rze­
czywistą wartość wskazuje reakcja ludzkiego serca.
Wszystkie podejmowane oceny zmian, nie biorące pod
uwagę odpowiedzi serca człowieka, są albo złe, albo
naiwne. Rozwoju cywilizacyjnego i społecznego nie oce­
nia się w oparciu o reguły, lecz o doświadczenie. A do­
świadczenia tego nie zdobywa się przez studiowanie
wykresów, lecz przez celebrację wspólnego nam do­
świadczenia: dyskusje, spory, teatr, poezję — krótko

106
mówiąc, przez twórczą samorealizację człowieka w jego
czasie wolnym.
Kościół uczy nas odkrywać ten transcendentalny
wymiar doświadczania istnienia. Podczas celebracji li­
turgii uczy nas rozpoznawać obecność Chrystusa we
wciąż rosnącej wzajemnej zależności, wynikającej ze
złożonego charakteru i daleko posuniętej specjalizacji
rozwoju społecznego i cywilizacyjnego. Kościół wskazu­
je nam też na osobistą odpowiedzialność za nasze grze­
chy; za naszą rosnącą niesamodzielność, samotność
i żądze wynikające z wyalienowania w świecie rzeczy,
struktur społecznych i bohaterów. Wzywa nas do głęb­
szego ogołocenia, zamiast szukania zabezpieczenia we
własnych osiągnięciach, do personalizacji miłości i czy­
stości, zamiast depersonalizacji, rodzącej się z bałwo­
chwalstwa, do wiary w drugiego raczej niż w przepo­
wiednie.
Kościół zatem nie steruje zmianą ani nie naucza,
jak na nią reagować. Otwiera nowy wymiar konkretnej
wiary w ekumenicznym doświadczeniu transcenden­
tnego humanizmu. Każdy człowiek przeżywa codzien­
nie swoje życie — chrześcijanin wierzy, że odkrył jego
znaczenie.
Wkład Kościoła, jaki dokonuje się przez ewangeli­
zację, można porównać do śmiechu w dowcipie. Dwóch
ludzi słyszy tę samą historię, lecz tylko jeden wie, z cze­
go się śmiać. To jak rytm w wierszu, który jedynie
poeta potrafi zrozumieć.
Epoką ciągłego rozwoju nie wolno nam się jedynie
cieszyć, trzeba ją tworzyć. Jaka jest rola Kościoła w na­
rodzinach nowego świata?
Kościół może przyspieszyć czas, świętując nadejście
nowego świata, ale nie jest zadaniem Kościoła kreować
kształt tego świata. Kościół musi oprzeć się tej pokusie.

107
W innym wypadku nie będzie w stanie świętować cu­
downej niespodzianki nadejścia czyli adwentu.
Przyszłość już wdziera się w teraźniejszość. Każdy
z nas żyje równocześnie w różnych czasach. To, co jest
teraźniejszością dla jednych, jest przeszłością drugich,
a przyszłością jeszcze innych. Zostaliśmy powołani, by
żyć ze świadomością, że istnieje przyszłość i że można
się nią dzielić, wspólnie ją celebrując. Zmiana, którą
chcemy spowodować, może się pojawić tylko wtedy, gdy
będziemy nią żyli. Nie możemy planować naszej drogi
ku pełnemu człowieczeństwu. Każdy z nas i każda ze
społeczności w których żyjemy, winny stać się modelem
świata, jaki pragniemy stworzyć. Ta ogromna liczba
powstałych modeli stworzy nam środowisko, gdzie bę­
dziemy mogli celebrować razem z tymi, którzy nas po­
trzebują, twórczą odpowiedź na zmianę.
Kościołowi potrzeba odwagi, by przewodzić nam
w świętowaniu przez ukazywanie swej głębi. Powinien
rozpoznawać Ducha Bożego wszędzie tam, gdzie chary­
zmaty przyzywają przyszłość, by ujawniła się w teraź­
niejszości i przez to stworzyła model, którym można żyć.
Niech Kościół stanie się mater et magistra rozgry­
wającego się na naszych oczach aktu dziejów — niech
podkreśla jego piękno, niech nauczy nas żyć zmianą,
gdyż jest ona ubogacająca i radosna, a nie jedynie ją
tworzyć, bo jest użyteczna.
Świadomość zmian podnosi znaczenie osobistej odpo­
wiedzialności, nakazującej dzielić się jej korzyściami.
Świadomość przemian zatem jest nie tylko wezwaniem
do świętowania, lecz także do pracy; do usunięcia prze­
szkód, uniemożliwiających innym wyzwolenie z mozołu
i złudzeń.
Zmiany społeczne zawsze pociągają za sobą zmianę
struktur społecznych, zmianę sformalizowanych warto-

108
ści, a w końcu zmianę charakteru społeczności. Te trzy
czynniki ograniczają inwencję i twórcze podejście do
rzeczywistości. Występowanie przeciwko nim jest obo­
wiązkiem osób, które ich doświadczają jako krępują­
cych więzów. Dlatego też przemiana społeczna pociąga
za sobą trojaką reakcję:
1. Reorganizację struktury społecznej, postrzeganą
jako rewolucja lub działalność niszczycielska;
2. Starania, by wyjść poza powszechnie panujące
złudzenia, które usprawiedliwiają istniejące struktury,
co oznacza ośmieszenie ideologii i jest odbierane jako
bezbożnictwo bądź kształcenie;
3. Wyłonienie się nowego „charakteru społecznego",
który u wielu osób rodzi poczucie zagubienia i niepokoju.
Kościół na przestrzeni dziejów ciągle uczestniczył
w kształtowaniu zmian społecznych: bądź to jako siła
zachowawcza, bądź jako promotor zmian. Błogosławił
rządy bądź je potępiał. Usprawiedliwiał systemy spo­
łeczne bądź określał je jako bezbożne. Zalecał zapobie­
gliwość i wartości społeczeństwa mieszczańskiego bądź
je wyklinał.
Wierzymy, że nadeszła dla Kościoła chwila, kiedy
powinien wycofać się z konkretnych inicjatyw społecz­
nych podejmowanych we własnym imieniu. Idźmy za
przykładem papieża: miejmy na tyle odwagi, by pozwo­
lić wiernym wypowiadać twierdzenia na tyle efemery­
czne, że nie będzie ich można interpretować jako na­
uczania kościelnego.
To wycofywanie się jest bardzo bolesne. Rzecz w tym,
że Kościół nadal posiada ogromnie dużo władzy — wła­
dzy, której często używał do złych celów. Niektórzy
utrzymują, że skoro Kościół posiada tyle władzy, winien
ją teraz wykorzystać do naprawiania rzeczywistości.
Jeśli w chwili obecnej Kościół w Ameryce Południo-

109
wej nie wykorzysta swej władzy i możliwości na rzecz
powszechnego, podstawowego wykształcenia społeczeń­
stwa, organizacji pracy, pobudzania wespół z innymi
świadomości społecznej i orientacji politycznej, wystawi
się na krytykę z zewnątrz, potępiającą tworzenie poli­
tycznej próżni, ale i z wewnątrz, twierdzącą, że jeżeli
w ogóle jakaś instytucja na świecie może sprawować
władzę, to jest nią Kościół na tyle samokrytyczny, że
nie dopuści do jej nadużycia.
Lecz jeżeli Kościół wykorzysta swą władzę na przy­
kład w dziedzinie edukacji, utrwali tym samym swą
niezdolność do dawania świadectwa temu, co jest istotą
jego posłannictwa.
Zmiany społeczne to proces coraz bardziej złożony.
Działania prowadzące do zmian należy obecnie podej­
mować częściej i w sposób bardziej wyrafinowany. Wy­
maga to ludzi odważnych, oddanych, gotowych poświęcić
temu swój czas i całe swoje życie. Wierzę, że działania
te coraz częściej będą podejmowane przez ludzi odda­
nych ideałom radykalnie humanistycznym, a nie auto­
rytetowi Ewangelii, i dlatego nie powinny być domeną
Kościołów.
Współczesny humanista nie potrzebuje Ewangelii
jako normy postępowania. Chrześcijanin zaś pragnie
pozostać wolny, by w Ewangelii znaleźć wymiar prze­
kraczający i przerastający pobudki humanistyczne, z któ­
rych wyrastają działania społeczne.
Organizacje i związki, zajmujące się działalnością
społeczną, potrzebują do tego swobody; możliwości, by
kompromis lub oportunizm decydowały o hierarchii ce­
lów, taktyce, a nawet strategii działania. Może się zda­
rzyć, że do tego samego celu dwie grupy będą dążyć na
dwa różne sposoby, jedna — wybierając przemoc, dru­
ga — wyrzekając się jej.

110
Działalność społeczna z samej swej natury dzieli lu­
dzi obierających różne strategie. Lecz jeśli wynika ona
z głębokich i radykalnie humanistycznych zasad, może
stać się potężnym katalizatorem nowych form świec­
kiego ekumenizmu; ekumenizmu działania wyrastają­
cego ze wspólnie wyznawanych przekonań.
Zasady ideologiczne rodzą idee, które określić mo­
żemy jako świecko-religijne bądź obywatelsko-religijne.
Rodząca się wokół nich działalność społeczna uwalnia
Kościół od odwiecznego pytania: czy należy ryzykować
jedność w celebrowaniu wiary przez zaangażowanie się
w budzące kontrowersję czyny miłosierdzia?
Na chrześcijańską odpowiedź głęboki wpływ wywarł
szybszy bieg dziejów: nieustanna zmiana, rozwój i roz­
rost stały się regułą, a trwałość i niezmienność wyjąt­
kiem. Dawniej król znajdował się na przeciwnym bie­
gunie niż ksiądz, sacrum było oddzielone od profanum,
to, co kościelne, stało w opozycji do tego, co świeckie,
i można było mówić o wzajemnym wpływie przeciwnych
biegunów.
Dotarliśmy obecnie do kresu ciągnącej się od stu lat
walki o uwolnienie człowieka z więzów ideologii, filo­
zofii i religii, będących dotychczas siłami przewodnimi
w jego życiu. Wyłania się atematyczna świadomość sen­
su wcielenia: zdolność do wypowiedzenia jednego ogro­
mnego TAK życiu.
Wyłania się też nowa dwubiegunowość: codzienna
świadomość napięcia między posługiwaniem się rzecza­
mi a stosunkiem do osób.
Umiemy już dziś rozróżnić to, co niedorzeczne, od
tego, co przydatne, to, co dobrowolne, od tego, co celowe,
to, co spontaniczne, od tego, co zracjonalizowane i za­
planowane, potrafimy potwierdzić autonomię twórczej
ekspresji, możliwej dzięki pomysłowym rozwiązaniom.

111
Długo jeszcze będziemy potrzebować ideologicznych
racjonalizacji, by osiągnąć świadomie zaplanowane,
twórcze rozwiązanie naszych problemów społecznych.
Niech zadania tego podejmie się ideologia świadomie
świecka.
J a pragnę celebrować swą wiarę jedynie dla niej
samej.
Bezużyteczność szkolnictwa

Aby każdemu obywatelowi Stanów Zjednoczonych za­


pewnić taki poziom szkolnictwa, jakim cieszą się obecnie
dobrze sytuowani mieszkańcy tego kraju stanowiący jed­
ną trzecią populacji, należałoby wydać dodatkowo na
szkoły, na które obecnie łoży się rocznie około trzydziestu
siedmiu miliardów, kolejne czterdzieści miliardów.
Suma ta przekracza obecne koszta wojny w Wietna­
mie. Widać więc wyraźnie, że Stany Zjednoczone są zbyt
ubogim państwem, by na taką skalę zapewnić równy dla
wszystkich poziom kształcenia. A przecież równocześnie
jest politycznie niewskazane i intelektualnie godne po­
gardy kwestionować sam zamiar zapewnienia wszystkim
obywatelom w państwie równych możliwości kształcenia,
umożliwiając im uczęszczanie do szkoły przez taki sam
okres.
Złudzenia jednych często najlepiej widać przez pry­
zmat złudzeń drugich. Moje uwagi, dotyczące bezpro-
duktywności szkolnictwa w krajach Trzeciego Świata,
opublikowane w formie artykułu w jednym z czasopism
w 1968 roku mogą pomóc w ukazaniu ogólnej bezuży-
teczności istniejących na całym świecie placówek i in­
stytucji kształceniowych.

113
Przez ostatnie dwie dekady na wszelkich dyskusjach
odnoszących się do rozwoju cywilizacyjnego w krajach
Ameryki Łacińskiej wyciskały swe piętno rozważania
demograficzne. W roku 1950 na obszarze od Meksyku
do Chile żyło około 200 milionów ludzi. Z tej liczby
około 120 milionów utrzymywało się pośrednio lub bez­
pośrednio ze stojącego na niskim szczeblu rozwoju rol­
nictwa. Jeżeli wziąć pod uwagę środki kontroli urodzeń
i postęp w gospodarce rolnej, można przypuszczać, że do
roku 1985 czterdzieści milionów osób produkować bę­
dzie większą część żywności dla populacji liczącej trzy­
sta sześćdziesiąt milionów. Pozostałe trzysta dwadzie­
ścia milionów albo nie będzie miało wpływu na gos­
podarkę, albo będzie musiało zostać w jakiś sposób
włączone w życie miast i produkcję przemysłową.
W ciągu tych samych dwudziestu ubiegłych lat za­
równo rządy państw latynoamerykańskich, jak i orga­
nizacje międzynarodowe niosące im pomoc techniczną,
zaczęły w coraz większym stopniu opierać się na umie­
jętności pisania i czytania, handlu i na szkołach wy­
ższych. Zakładano, że dostępne dla wszystkich szkoły
wytworzą liczną klasę średnią, wyznającą takie same
wartości jak klasa średnia w krajach wysoko rozwinię­
tych, mimo że gospodarka w każdym z państw Ameryki

114
Południowej charakteryzuje się ciągłym brakiem to­
warów.
Coraz częściej widać, że szkolnictwo nie doprowadza
i nie może doprowadzić do rezultatów, jakich się od
niego oczekuje. Kilka lat temu państwa latynoamery­
kańskie połączyły swe wysiłki w Sojuszu na Rzecz Po­
stępu, który w praktyce służy promowaniu postępu kla­
sy średniej w każdym z państw. W większości państw
Sojusz przyczynił się do zastąpienia starej zamkniętej
elity opartej na stosunkach feudalnych, do której nale­
żało się na zasadzie dziedziczenia przywilejów, przez
nową elitę, gdzie zasadą członkostwa są „zasługi". Jest
to elita otwarta dla tej nielicznej garstki osób, którym
udało się ukończyć szkoły. Równocześnie, zwiększył się
znacznie procent najuboższej ludności miast, liczebno­
ścią przekraczającej kilkakrotnie nie posiadające włas­
nej ziemi masy wiejskie. Proletariat miejski jest obec­
nie ważniejszy niż mieszkańcy wsi. Znajdująca się na
marginesie większość i wykształcona mniejszość odda­
lają się coraz bardziej od siebie. Stare feudalne społe­
czeństwo rozpadło się, prowadząc do narodzin dwóch
klas, nierównych i odrębnych.
Ta sytuacja doprowadziła do poszukiwań w dziedzi­
nie edukacji, koncentrujących się na udoskonaleniu
procesu nauczania w szkołach i na przystosowaniu sa­
mych szkół do specyficznych warunków dominujących
w społeczeństwach rozwijających się. Lecz logika zdaje
się wskazywać, że nie powinniśmy zatrzymywać się na
próbach udoskonalenia szkół; należy raczej przyjrzeć
się bliżej założeniu, na którym oparty jest obecny sy­
stem szkolny. Nie możemy wykluczyć możliwości, że
tradycyjny system szkolny może nie mieć zastosowania
w nowo powstających państwach, że szkolnictwo, takie,
jakim je znamy, może nie być najlepszym rozwiązaniem

115
problemu powszechnej edukacji. Może ta świadomość
jest potrzebna, by przygotować przedpole dla scenariu­
sza przyszłości, w którym szkoły, w takiej postaci, w ja­
kiej znamy je dzisiaj, przestałyby istnieć.
Przepaść społeczna, istniejąca między rozrastający­
mi się masami zamieszkującymi miasta a nową elitą,
jest zjawiskiem nowym, odmiennym od dotychczaso­
wych form dyskryminacji w Ameryce Południowej. Dys­
kryminacja ta nie ma charakteru przejściowego i nie
można zlikwidować jej za pomocą szkolnictwa. Wręcz
przeciwnie: przypuszczam, że jednym z powodów ro­
dzącej się frustracji u większości społeczeństwa jest
rosnąca akceptacja „mitu liberalnego", wiary w to, że
system szkolny jest gwarancją integracji społecznej.
Solidarność wszystkich obywateli wynikająca z fa­
ktu wspólnego uczęszczania do szkół stała się niezby­
walnym elementem współczesnego obrazu cywilizacji
zachodniej. Kolonizatorom nie udało się zaszczepić tego
mitu we wszystkich krajach w równym stopniu, lecz
wszędzie edukacja zdobywana poprzez szkołę stała się
warunkiem sine qua non przynależności do klasy śred­
niej. Historia Ameryki Łacińskiej od momentu uzyska­
nia niepodległości przez państwa tego kontynentu uczy­
niła mieszkające tam rzesze ludzi szczególnie wrażli­
wymi na prawdę, że wszyscy ludzie mają prawo (a więc
i możliwość) stać się pełnoprawnymi obywatelami swo­
ich państw poprzez szkołę.
W krajach Ameryki Łacińskiej, bardziej niż gdzie­
kolwiek indziej na świecie, nauczyciel postrzegający
siebie jako misjonarza nowej ewangelii, jaką jest szko­
ła, znalazł pośród zwykłych obywateli wiernych zwo­
lenników swego działania. Nie tak dawno, bo zaledwie
przed kilkoma laty, byliśmy szczęśliwi, gdy system
szkolnictwa w krajach Ameryki Łacińskiej wydzielono

116
jako osobny obszar działania, na który w pierwszej ko­
lejności przeznaczać się będzie pieniądze z funduszy
pomocy międzynarodowej. W ciągu ostatnich kilku lat
domagano się zarówno od budżetu państwowego jak
i prywatnego kapitału, by zwiększyć wydatki na szkol­
nictwo. Jednak bliższe przyjrzenie się całemu zjawisku
ukazuje, że istniejący system szkolny zdołał jedynie
przerzucić wąską kładkę nad rozszerzającą się przepa­
ścią społeczną. Szkoła, będąc jedyną prawomocną prze­
pustką do warstwy średniej, ogranicza wszystkie inne,
odbiegające od powszechnie przyjętych możliwości i zo­
stawia kogoś, komu się nie powiodło, samemu sobie,
każąc mu ponosić winę za to, że znalazł się na margi­
nesie życia społecznego.
Trudno Amerykanom zrozumieć to stwierdzenie.
Tam nadal pokutuje dziewiętnastowieczny pogląd, że
bezpłatny dostęp do szkół zapewnia wszystkim obywa­
telom równy start w gospodarce i aktywne uczestnictwo
w życiu społecznym. Nie jest w każdym razie pewne,
czy szkoły były kiedykolwiek w stanie zrealizować te
ideały, ale na pewno odgrywały znaczną rolę w tym
procesie przed około stu laty.
W Stanach Zjednoczonych ubiegłego wieku młody
człowiek, po sześciu latach uczęszczania do szkoły za­
zwyczaj doskonale opanowywał cały przygotowany dla
niego materiał nauczania. W społeczeństwie zdomi­
nowanym przez ludzi, którym udało się coś osiągnąć
w życiu, a którzy równocześnie pozostawali niewy-
kształceni, niewielki budynek szkolny z czerwonej cegły
wyznaczał skuteczną drogę wiodącą ku społecznej rów­
ności. Kilka lat pobytu w szkole niwelowało wszelkie
różnice. Osoby zdobywające władzę i pieniądze bez cho­
dzenia do szkoły musiały uznać pewną formę równości
z tymi, którzy liznęli trochę wykształcenia, a nie zdo-

117
byli fortuny. Komputery, telewizja i samoloty zmieniły
wszystko. Dzisiaj w Ameryce Łacińskiej pośród całej
nowoczesnej techniki trzy razy dłuższy aniżeli przed
stuleciem w USA okres uczęszczania do szkoły i dwa­
dzieścia razy więcej pieniędzy przeznaczanych na pod­
stawową edukację nie doprowadzą do tych samych
zmian społecznych. Ktoś, kto obecnie wylatuje ze szkoły
po ukończeniu sześciu klas, nie znajdzie pracy nawet
jako portier albo pomoc na kolei.
Współczesna Ameryka Łacińska potrzebuje trady­
cyjnej formy kształcenia nie bardziej niż kolei. Obie,
łącząc z sobą kontynenty służą temu, by bogate i okrze­
płe narody przenieść w erę przemysłową. Obie, jeśli
tylko obchodzić się z nimi ostrożnie, są nieszkodliwym
dziedzictwem epoki wiktoriańskiej. Ale żadna z nich
nie może mieć większego znaczenia dla kraju, któ­
ry wprost z prymitywnej kultury rolniczej przechodzi
w epokę odrzutowców. Ameryka Łacińska nie może po­
zwolić sobie na utrzymywanie przestarzałych instytucji
społecznych pośród nowoczesnej techniki i jej osiągnięć.
Przez „szkołę", rzecz jasna, nie rozumiem wszelkich
zorganizowanych form edukacji. Używam pojęcia „szko­
ła" i „szkolnictwo", by opisać ten rodzaj opieki nad
dzieckiem i ten model o b r z ę d u i n i c j a c j i , który
traktujemy jako zjawisko oczywiste w naszej cywiliza­
cji. Zapominamy bowiem, że sama instytucja i towarzy­
sząca wiara w jej niezastąpioność pojawiły się w dzie­
jach ludzkości dopiero wespół z narodzinami epoki
przemysłowej. Obowiązek szkolny obejmuje obecnie ca­
łoroczne, powszechne i obowiązkowe uczęszczanie do
klas na lekcje, w niewielkich grupkach osób, kilka go­
dzin dziennie. Obowiązkowi temu podlegają wszyscy
obywatele od lat dziesięciu do osiemnastu. Szkoła dzieli
życie człowieka na dwa okresy, które upodabniają się,

118
coraz bardziej, co do długości. Szkoła, bardziej aniże­
li jakakolwiek inna instytucja, zakłada obowiązkową
opiekę nad osobami, których obecność uważa się za
niepożądaną w innym miejscu w tym samym czasie,
chociażby z tej prostej przyczyny, że szkolny budynek
został zbudowany po to, aby im służyć. Zadaniem szkoły
jest zająć się tą częścią populacji, z którą nie wiadomo,
co zrobić, i zabrać ją z ulicy, od rodzin lub z miejsc
pracy. Nauczycielom daje się władzę i prawo do tego,
by opracowywali nowe kryteria, na podstawie których
coraz to nowe warstwy społeczeństwa mogłyby być
posyłane do szkół. To ograniczenie wobec zdrowych,
będących w pełni sił i potencjalnie niezależnych istot
ludzkich dokonywane jest przez szkoły z wydajnością,
z którą równać się mogą jedynie obozy pracy.
Obowiązkowe uczęszczanie do szkoły oznacza rów­
nież cały rytuał powszechnie akceptowanych świadectw
dla wszystkich członków „wyszkolonego" społeczeństwa.
Szkoły dokonują selekcji tych, którym na pewno powie­
dzie się w życiu, i posyłają ich w świat, dając im ku
temu odpowiednie świadectwo potwierdzające, że znaj­
dują się na najlepszej drodze do sukcesu. Odkąd po­
wszechny obowiązek szkolny został uznany za prze­
pustkę do życia w społeczności, przydatność do życia
społecznego mierzy się bardziej ilością czasu i pieniędzy
przeznaczonych na kształcenie w okresie młodości, ani­
żeli umiejętnościami zdobytymi poza „jedynie słusznym
programem nauczania".
Pierwszy poważny krok w kierunku radykalnej re­
formy edukacji w krajach Ameryki Łacińskiej zostanie
podjęty, kiedy system kształcenia istniejący w Stanach
Zjednoczonych zostanie właściwie odczytany: jako cał­
kiem współczesna, podjęta z dużą dozą wyobraźni ini­
cjatywa społeczna, udoskonalana od czasu II wojny

119
światowej i zakorzeniona historycznie w fenomenie
amerykańskiego pogranicza. Stworzenie powszechnego
systemu szkolnictwa, powiązanego z przemysłem, rzą­
dem i siłami zbrojnymi, to pomysł równie oryginalny,
co powstanie instytucji czeladnika przy średniowiecz­
nych cechach rzemieślniczych, stworzenie przez mis­
jonarzy hiszpańskich odpowiednio w Paragwaju i Me­
ksyku reducción i doctrina de los indios czy powołanie
do życia we Francji les grandes ecoles i lycee. Każda
z tych form edukacji została stworzona przez konkret­
ne społeczeństwo, by zabezpieczyć już osiągnięty sto­
pień rozwoju; każda z nich przesiąknięta była rytu­
ałem, do którego skłaniało się dane społeczeństwo,
i każda, poprzez proces racjonalizacji, została prze­
kształcona albo w system nakazu, albo w religię, albo
w ideologię. Stany Zjednoczone nie są pierwszym pań­
stwem na świecie, gotowym płacić wysoką cenę tylko
za to, by ich system kształcenia został przez misjonarzy
tej sprawy poniesiony do wszystkich zakątków świata.
Skolonizowanie Ameryki Łacińskiej, które dokonało się
przez katechizm, jest tutaj godnym przypomnienia pre­
cedensem.
Trudno nam obecnie podważać instytucję szkoły, gdyż
po prostu do niej przywykliśmy. Przyjęte przez nas
z gospodarki przemysłowej kategorie myślenia powo­
dują, że wyniki działania postrzegamy jako skutki pra­
cy wyspecjalizowanych instytucji czy używania specjal­
nych narzędzi. Produktem działania armii jest obro­
na kraju. Kościoły zapewniają nam zbawienie w życiu
przyszłym. Alfred Binet zaś określił inteligencję jako
coś, co można zmierzyć za pomocą jego testu. Dlaczego
zatem nie traktować wykształcenia jako czegoś, co pro­
dukuje szkoła? Kiedy już raz przyjmie się taki punkt
widzenia, wykształcenie zdobyte poza szkołą będzie

120
sprawiać wrażenie czegoś o fałszywej i niepełnej war­
tości, bezprawnego i rzecz jasna niewiarygodnego.
Już od kilku pokoleń wykształcenie utożsamiane
jest z powszechnie istniejącą siecią szkół, podobnie jak
bezpieczeństwo kraju z możnością totalnego odwetu na
przeciwniku, a przenoszenie się z miejsca na miejsce,
przynajmniej w USA, z posiadaniem przez każdą ro­
dzinę samochodu. Stany Zjednoczone, ponieważ wcześ­
nie osiągnęły etap industrializacji, są na tyle bogate,
że mogą pozwolić sobie na utrzymywanie szkół, Dowó­
dztwa Strategicznych Sił Powietrznych i samochodu —
niezależnie od towarzyszących temu kosztów. Większość
państw na świecie nie jest tak bogata, jednak zacho­
wuje się tak, jakby była. Przykłady krajów, którym „się
udało", skłaniają Brazylijczyków, by dążyć do ideału,
jakim jest samochód dla rodziny, a konkretnie, dla nie­
wielkiej garstki rodzin. Peruwiańczycy trwonią ciężkie
pieniądze na samoloty typu Mirage — tylko żeby się
pokazać. Z tego samego powodu rządy wszystkich kra­
jów Ameryki Łacińskiej wydają aż do czterdziestu pro­
cent sum swoich budżetów na szkoły, chociaż nikt ich
do tego nie zmusza.
Pozostańmy na chwilę przy analogii między po­
wszechnie istniejącą siecią szkół a systemem transportu
i komunikacji, opartym na samochodzie osobowym. Po­
siadanie samochodu staje się obecnie ideałem dla mie­
szkańców Ameryki Południowej — a przynajmniej dla
tych, którzy mają możliwość decydowania o celach go­
spodarki i polityki państwa. W okresie ostatnich dwu­
dziestu lat system dróg, parkingów i warsztatów usłu­
gowych dla samochodów prywatnych uległ ogromnemu
polepszeniu. Na tej poprawie korzystają w przeważają­
cej mierze ci, którzy posiadają swój samochód — a tych
jest bardzo niewielki odsetek. A zatem nadmierne sumy

121
z budżetu, które przeznacza się na taki rodzaj transpo­
rtu, to dyskryminacja najlepszego rozwiązania dla naj­
większej liczby osób. Olbrzymie inwestycje w tej dzie­
dzinie przekonują nas, że nadmierne wydawanie pie­
niędzy na taką formę transportu pozostanie zjawiskiem
stałym. W niektórych krajach, mniejszości, które uzy­
skały prawo głosu, kwestionują celowość opierania się
na samochodzie osobowym jako na podstawowym środ­
ku transportu w nowo rodzących się społeczeństwach.
Ale we wszystkich krajach Ameryki Łacińskiej byłoby
politycznym samobójstwem popierać radykalne ograni­
czenia w mnożeniu liczby szkół. Partie opozycyjne mogą
od czasu do czasu poddać w wątpliwość potrzebę super­
szybkich autostrad lub konieczność zakupu broni, która
będzie potrzebna tylko na wojskowych paradach. Ale
kto z będących przy zdrowych zmysłach polityków pod­
ważyłby potrzebę dania każdemu dziecku szansy pójścia
do szkoły?
Zanim jednak kraje ubogie osiągną ten punkt roz­
woju, kiedy szkoły staną się dostępne dla wszystkich,
ich możliwości kształcenia społeczeństwa ulegną wy­
czerpaniu. Nawet możliwość uczęszczania dziesięć czy
dwanaście lat do szkoły znajduje się poza zasięgiem
osiemdziesięciu pięciu procent ludzi na naszej planecie,
jeśli tylko przytrafiło się im urodzić poza oazami, na
których zgromadził się kapitał. W każdym z krajów
Ameryki Łacińskiej nie więcej niż dwadzieścia siedem
procent jakiejkolwiek grupy wiekowej kończy ponad
sześć klas szkoły podstawowej, a tylko jeden procent
otrzymuje dyplom uniwersytecki. W każdym z nich
rząd wydaje co najmniej osiemnaście procent sumy bu­
dżetu na szkoły, a są kraje gdzie wartość ta sięga trzy­
dziestu procent. System powszechnie dostępnych szkół,
taki sam, jaki istnieje w krajach uprzemysłowionych,

122
jest absolutnie poza ich zasięgiem. Roczny koszt kształ­
cenia obywatela USA w przedziale wieku między dwu­
nastoma a dwudziestoma czterema laty równa się su­
mie, na którą większość mieszkańców Ameryki Połud­
niowej musi pracować od dwóch do trzech lat.
Szkoły pozostaną poza zasięgiem krajów rozwijają­
cych się: ani radykalna kontrola urodzeń, ani bajońskie
sumy płynące z budżetu, ani też pomoc zagraniczna,
napływająca w niespotykanej przedtem obfitości, nie
zlikwidują obecnej niewydajności systemu edukacji,
którego zamiarem jest zapewnić obywatelom uczęsz­
czanie do szkoły przez dwanaście lat. Trzeba czasu,
by kontrola urodzeń przyniosła efekty, zwłaszcza jeśli
weźmie się pod uwagę, że cała ludność zamieszkująca
te tereny jest młoda i rozbuchana jak amazońska dżun­
gla. Odsetek zasobów finansowych świata, przeznaczo­
ny na szkolnictwo, nie może przekroczyć pewnych gra­
nic ani też budżet przyznany szkołom nie może prze­
rosnąć pewnych możliwych do przewidzenia limitów.
I wreszcie, by zapewnić szkoły wszystkim, pomoc za­
graniczna musiałaby zwiększyć się do trzydziestu pro­
cent sumy budżetu państwa, które z niej korzysta, cze­
go nie należy się spodziewać.
Trzeba także pamiętać, że koszt wykształcenia
w szkole jednego ucznia rośnie na całym świecie, gdyż
szkoły przyjmują osoby sprawiające kłopoty wycho­
wawcze i edukacyjne, rosną koszty opieki nad uczniem,
a jakość samej edukacji w szkołach się poprawia. Do­
datkowy zastrzyk kapitału pokrywa właśnie te rosnące
koszty. Szkoły, w przeciwieństwie do większości towa­
rów, nie tanieją wraz ze wzrostem ich liczby.
Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki, argumenty
przemawiające za zwiększeniem wydatków na szkol­
nictwo są z góry skazane na niepowodzenie. W rzeczy-

123
wistości jednak, szkoły są nietykalne, gdyż podtrzymu­
ją one status quo. Jednym ze skutków działalności szkoły
jest łagodzenie możliwości burzenia starych struktur,
obecnych w każdym kształceniu prowadzonym w wy­
alienowanym społeczeństwie, ponieważ jeśli edukację
ograniczy się do szkoły, tylko ci, którzy zastosowali się
do jej wymogów na podstawowym poziomie kształcenia,
otrzymują prawo zdobywania wiedzy na poziomie wy­
ższym. W państwach najbiedniejszych, na tyle nie­
zamożnych, że nie są w stanie zapewnić wszystkim
i przez dowolnie wybrany czas edukacji szkolnej, wię­
kszość społeczeństwa wychowuje się nie tylko do tego,
by zastosowała się do reguł w nim panujących, lecz
także by niewolniczo się im poddała.
Jako że prawodawcy krajów latynoamerykańskich
opracowywali konstytucje swoich państw zapatrzeni
w USA, ideał powszechnego systemu edukacji opartego
na szkołach, działał jako twórcza utopia. Był to waru­
nek niezbędny do stworzenia dziewiętnastowiecznej
burżuazji na tym kontynencie. Gdyby nie domaganie
się prawa do uczęszczania do szkoły dla każdego oby­
watela, nigdy nie rozwinęłaby się liberalna burżuazja,
klasy średnie w Europie, USA i Rosji ani też elita rzą­
dząca w zdominowanych przez Europę koloniach w Ame­
ryce Południowej. Lecz ta sama szkoła, która w ubie­
głym stuleciu pozwoliła przezwyciężyć feudalizm, jest
obecnie krępującym działanie ludzi idolem, chronią­
cym tych, którzy już raz zostali poddani jej wpływowi.
W szkołach istnieje gradacja, a zatem i degradacja.
Szkoła wpaja zdegradowanym świadomość, że znajdują
się niżej niż inni. Rangę społeczną zdobywa się w za­
leżności od poziomu zdobytego w szkole wykształcenia.
W każdym z krajów Ameryki Łacińskiej więcej pienię­
dzy na szkoły oznacza więcej przywilejów dla niewielu

124
kosztem większości i tę uprzywilejowaną sytuację elit
przedstawia się jako polityczny ideał. Ideał ten jest
wpisany w prawa, stanowiące to, co nigdy niemożliwe:
równe dla wszystkich szanse uczęszczania do szkół.
Liczba zadowolonych absolwentów, opuszczających
co roku szkoły, jest znacznie mniejsza niż liczba osób
sfrustrowanych, które musiały opuścić szkołę przed jej
ukończeniem i których, z powodu ich niepowodzenia,
traktuje się jako rezerwuar taniej siły roboczej. W re­
zultacie w społeczeństwie tworzy się stroma piramida
edukacyjna, będąca równocześnie wytłumaczeniem ta­
kiego, a nie innego zróżnicowania społecznego w pań­
stwie. Obywatele zostają „wyszkoleni", by zająć przy­
należne im miejsca w hierarchii społecznej. Prowadzi
to w ostateczności do dyskryminacji, z jakiej korzysta
nieliczna garstka obywateli, którym się udało.
Wędrówka ze wsi do miasta oznacza nadal w kra­
jach Ameryki Łacińskiej przejście ze świata, w którym
status społeczny był wynikiem dziedziczenia, do świa­
ta, gdzie zależy on od wyników kształcenia zdobytego
w szkołach. Szkoły pomagają racjonalizować ułatwiony
start w życiu i przedstawiać go jako osiągnięcie. Nada­
ją przywilejom nie tylko pozory równości, ale także
i wspaniałomyślności; jeśli ktoś kiedykolwiek byłby
niezadowolony z przypadającego mu miejsca w społe­
czeństwie, zawsze może zacząć uczęszczać do szkoły
wieczorowej lub zawodowej. Jeśli nie skorzysta z po­
mocy tych rozwiązań, jego wykluczenie ze sfery przy­
wilejów może traktować jako swą własną winę. Szkoły
łagodzą frustrację, którą same wywołują.
Istniejący system szkolny wpaja uczniom przekona­
nie, że jest on powszechnie akceptowany. Tymczasem
większa liczba szkół niekoniecznie oznacza więcej wy­
kształcenia, zwłaszcza w kraju, gdzie co roku tylko gar-

125
stka osób może korzystać z edukacji szkolnej w takim
stopniu, w jakim by chcieli, podczas gdy większość ludzi
nie ukończy szóstej klasy. Lecz żeby wpoić dziecku
akceptację ideologii towarzyszącej ukończeniu szkoły,
nie trzeba sześciu lat. Dziecko dowiaduje się jedynie
o wyższym statusie społecznym i niepodważalnym au­
torytecie tych, którzy dłużej niż ono chodziło do szkoły.
Jakakolwiek dyskusja o radykalnych alternatywach
wobec systemu formalnego wykształcenia opartego na
szkole burzyć musi nasze wyobrażenia o społeczeń­
stwie. Mimo swej nieskuteczności w kształceniu wię­
kszości społeczeństwa, mimo ograniczenia dostępu do
elit, mimo szczodrego ich obsypywania przywilejami
nie związanymi z kształceniem, szkoły wszak zwiększa­
ją dochód narodowy. Uzdatniają swych absolwentów,
by lepiej wytwarzali różne dobra. W gospodarkach sto­
jących na niższym niż USA szczeblu rozwoju absolwent
szkoły jest znacznie bardziej produktywny aniżeli ktoś,
kto szkoły nie ukończył. Szkoły są nieodzowną częścią
społeczeństwa, w którym mniejszość może stać się tak
produktywna, że większość trzeba poprzez szkołę na­
uczyć zdyscyplinowanej konsumpcji dóbr. System szkol­
ny zatem — w najlepszych okolicznościach — pomaga
podzielić społeczeństwo na dwie grupy: jedną produ­
ktywną do tego stopnia, że coroczny wzrost ich docho­
dów przekracza znacznie średnią krajową, i przeważa­
jącą większość, której dochody także rosną, ale w spo­
sób wyraźnie wolniejszy niż dochody pierwszej grupy.
To powoduje oczywiście stopniowe oddalanie się obu
grup od siebie.
Radykalne zmiany w systemie formalnego kształce­
nia zakładać muszą radykalne zmiany polityczne, ra­
dykalne zmiany w organizacji produkcji i zmiany w ob­
razie człowieka, jaki stworzył on sam, człowieka, jako

126
istoty potrzebującej szkoły. Często, kiedy proponuje się
głębokie reformy w sferze szkolnictwa, a te upadają
z powodu przyjętego przez nas kształtu życia społecz­
nego, zapomina się o konieczności tych właśnie zmian.
Proponuje się na przykład szkołę uczącą zawodu ja­
ko panaceum na problemy szkolnictwa masowego. Jed­
nakże należy wątpić, czy absolwenci takich szkół zna­
leźliby zatrudnienie we wciąż zmieniającej się i coraz
bardziej zautomatyzowanej gospodarce. Co więcej, ko­
szty założenia i utrzymania szkoły zawodowej, jak wie­
my o tym już dzisiaj, są kilkakrotnie większe aniżeli
koszty utrzymania normalnej szkoły na tym samym
poziomie nauczania. Poza tym, szkoły zawodowe zwy­
kle zgadzają się na przyjęcie osób, które ukończyły tyl­
ko sześć klas szkoły podstawowej, a ci, jak to już po­
kazaliśmy, są wyjątkiem. Szkoły zawodowe udają, że
kształcą swoich uczniów, stwarzając w obrębie swych
murów fałszywą namiastkę fabryki czy zakładu produ­
kcyjnego.
Zamiast szkoły zawodowej powinniśmy pomyśleć
0 tym, by z pomocą państwa dokonać zmian w zakła­
dzie przemysłowym. Trzeba zmusić fabryki, by po go­
dzinach pracy służyły jako ośrodki szkoleniowe. Należy
stworzyć menedżerom szansę poświęcenia części swego
czasu na planowanie i nadzór nad tą formą szkolenia,
a sam proces produkcji tak poprowadzić, by miał war­
tość kształcącą. Jeśli wydatki przeznaczane na szkol­
nictwo przeznaczyć częściowo na sponsorowanie tego
typu kształcenia, skutki gospodarcze i wychowawcze
takiego działania byłyby bez porównania większe. Jeśli
zaś, idąc dalej, można by zaoferować takie kształcenie
1 przygotowanie do zawodu wszystkim, którzy o nie
proszą, niezależnie od wieku, a nie tylko tym, którzy
mają stać się pracownikami konkretnej fabryki, prze-

127
mysł zacząłby odgrywać ważną rolę, należną do tej pory
szkole. Bylibyśmy na najlepszej drodze do uwolnie­
nia się od krępującego nas przekonania, że zatrudnie­
nie poprzedzać musi zdobycie konkretnych kwalifikacji
przez pracowników i że kształcenie w szkołach winno
nastąpić przed podjęciem pracy. Nie ma żadnego powo­
du, dla którego mielibyśmy podtrzymywać średniowie­
czną tradycję, zgodnie z którą ludzi przygotowuje się
do życia w „świeckim świecie" przez przymusowy pobyt
w świętym miejscu, niezależnie od tego, czy będzie to
klasztor, synagoga czy szkoła.
Kolejnym, często dyskutowanym remedium na uz­
drowienie szkolnictwa jest tak zwane kształcenie zasad­
nicze, czyli kształcenie dorosłych. Paulo Freire pracując
w Brazylii udowodnił, że osoby dorosłe, interesujące się
kwestiami politycznymi dotyczącymi wspólnoty, w któ­
rej żyją, można nauczyć czytać i pisać w ciągu sześciu
tygodni kursów wieczorowych. Program uczący czytania
i pisania trzeba, rzecz jasna, zbudować na bazie słów
kluczowych dla politycznego słownika osoby dorosłej.
Rzecz zrozumiała, że ten właśnie czynnik przysporzył
kłopotów programowi brazylijskiego pedagoga. Wskazy­
wano także, że koszt nauki dziesięciu grup dorosłych
równy jest kosztowi kształcenia jednej grupy dzieci ob­
jętej nauczaniem początkowym. Taki system może być
daleko bardziej skuteczny aniżeli najlepiej przygotowa­
ne kształcenie szkolne.
Niestety, obecnie „kształcenie dorosłych" postrzega­
ne jest zasadniczo jako sposób nadrobienia braków właś­
nie w wykształceniu szkolnym u osób stojących na ni­
skich szczeblach hierarchii społecznej. Jeżeli chcieliby­
śmy, by wykształcenie stało się ćwiczeniem w dorosłości,
całą tę sytuację należałoby odwrócić. Powinniśmy za­
stanowić się nad radykalnym skróceniem całej obowiąz-

128
kowej edukacji szkolnej do dwóch miesięcy w roku i rów­
nocześnie rozciągnąć ten formalny typ kształcenia szkol­
nego na pierwsze dwadzieścia lub trzydzieści lat życia.
Różnorakiego rodzaju formy przygotowania do zawo­
du, połączone z pracą w zakładach produkcyjnych i opar­
te na jednolitym programie nauczanie matematyki i ję­
zyków obcych, składałyby się w dużej mierze na to, co
do tej pory w naszych szkołach określamy mianem „na­
uczania", podczas gdy dwa miesiące w roku spędzane
przez ucznia w normalnej szkole byłyby wystarczająco
dużą ilością czasu na to, co Grecy nazywali schole czyli
na nie oparte na przymusie budowanie własnej osobo­
wości. Nic dziwnego, że bardzo trudno przychodzi nam
wyobrazić sobie dogłębne zmiany społeczne, prowadzące
do podziału kształceniowych funkcji szkoły między in­
stytucje, których kształtu nie umiemy sobie jeszcze wy­
obrazić. Równie trudno jest nam wskazać konkretne
formy rozdzielenia dodatkowych, poza wychowawczymi,
funkcji zanikającego systemu szkolnego. Nie wiemy bo­
wiem, co zrobić z tymi, których nazywamy „dziećmi" lub
„studentami" i których teraz posyłamy do szkoły.
Bardzo trudno przewidzieć konsekwencje polityczne
prezentowanych tutaj zasadniczych zmian, nie mówiąc
już o konsekwencjach międzynarodowych. Jak społe­
czeństwo wychowane na szkole powinno współżyć z tym,
które wyszło poza szkolne standardy i którego przemysł,
handel, reklama i uczestnictwo w życiu politycznym róż­
nią się już u samych podstaw? Osobom rozwijającym
się poza powszechnym modelem szkolnym brakowałoby
wspólnego języka i kryteriów dla pełnego wzajemne­
go szacunku współistnienia z osobami wykształconymi
w „szkołach". Dwa takie światy, jak na przykład Stany
Zjednoczone i Chiny, musiałyby się szczelnie od siebie
odgrodzić.

129
Pochopny osąd. Umysł wychowany na szkole czuje
wstręt do metod kształcenia używanych w tych krajach.
Trudno uznać partię maoistowską za instytucję kształ­
ceniową, która mogłaby się okazać skuteczniejsza ani­
żeli szkoła — przynajmniej jeśli chodzi o wpojenie
świadomości obywatelskiej. Oddziały guerillas w kra­
jach Ameryki Łacińskiej, to przykład kolejnej instytucji
wychowawczej, którą — zamiast umiejętnie użyć —
znacznie częściej wykorzystuje się w sposób niewłaści­
wy lub rozumie opacznie. Che Guevara, na przykład,
uważał oddziały partyzantki za ostatni środek, dzięki
któremu można nauczyć ludzi prawdy o bezprawności
panujących systemów politycznych. Zwłaszcza w kra­
jach pozbawionych szkół, wszędzie tam, gdzie do każdej
wioski dotarło radio tranzystorowe, nigdy nie wolno
nam nie doceniać funkcji wychowawczych pełnionych
przez wielkich, charyzmatycznych przywódców, takich
jak Dom Helder Camara w Brazylii czy Camilo Torres
w Kolumbii. Castro swoje pierwsze charyzmatyczne prze­
mówienia określał jako „sesje edukacyjne".
Osoba wykształcona w tradycyjnym systemie szkol­
nym będzie interpretowała tego typu działania wyłącz­
nie jako indoktrynację polityczną i umknie jej ich aspekt
wychowawczy. Legitymizacja wykształcenia zdobywa­
nego przez szkołę powoduje, że wszelkie kształcenie po­
zaszkolne uznawane jest za przypadkowe, jeśli nie za
zupełne wypaczenie. A przecież zdumiewające jest, z jak
ogromną trudnością umysł wykształcony w szkole po­
strzega rygor i dyscyplinę, za pomocą której szkoły wpa­
jają uczniom prawdę o swojej rzekomej nieodzowności,
a wespół z nią przekonanie o nieuchronności wspiera­
nego przez nie systemu. Szkoły poddają indoktrynacji
dzieci, które się w nich uczą, skłaniając je do zaakcep­
towania systemu politycznego reprezentowanego przez

130
nauczycieli, mimo deklaracji o apolityczności tej insty­
tucji.
W ostateczności kult szkoły doprowadzi do przemocy,
podobnie jak działo się to w przypadku k a ż d e j religii.
Jeśli pozwoli się na to, by dobra nowina o powszechnym
szkolnictwie rozprzestrzeniała się w całej Ameryce Ła­
cińskiej, równocześnie wzrosnąć musi potencjał mili­
tarny każdego kraju potrzebny do zdławienia powsta­
nia. Gdyż tylko siła będzie w stanie opanować rebelię
wywołaną przez zawiedzione oczekiwania, które rozpa­
lił mit o szkołach dla wszystkich. Utrzymanie obecnie
istniejącego systemu szkolnego może okazać się kro­
kiem prowadzącym do faszyzmu w Ameryce Łacińskiej.
Tylko fanatyzm zrodzony z bałwochwalczej czci do ja­
kiegoś systemu może w ostateczności umożliwić racjo­
nalizację uczucia powszechnej dyskryminacji, jaką cier­
pi od dwudziestu lat żyjące w nędzy społeczeństwo,
podzielone w zależności od osiągnięć w szkole.
Nadszedł już czas, by dostrzec, jakim obciążeniem
są dla rodzących się narodów szkoły, i stać się wolnym
do zainicjowania zmian w systemie społecznym, który
traktuje szkoły jako swój niezbędny element. Nie po­
pieram utopii, proponującej wprowadzenie komun na
styl chiński w Ameryce Łacińskiej. Radziłbym jednak,
abyśmy wytężyli wyobraźnię i stworzyli scenariusz
przyszłości, pozwalający nam na śmiałe i odważne roz­
dzielenie funkcji wychowawczych szkoły między prze­
mysł, politykę, krótkie okresy nauki i intensywne przy­
gotowanie rodziców do zapewnienia własnemu dziecku
we wczesnym dzieciństwie wykształcenia odpowiednie­
go dla jego rozwoju. Kosztów szkolnictwa nie można
mierzyć jedynie w kategoriach ekonomicznych, społe­
cznych i wychowawczych, lecz także w kategoriach po­
litycznych. W państwie, gdzie panuje stan ciągłego nie-

131
doboru towarów, szkoła umacnia i uracjonalnia współ­
istnienie dwóch społeczeństw, z których jedno to kolo­
nia eksploatowana przez drugie.
Kiedy będzie jasne, że cena edukacji szkolnej w ni­
czym nie ustępuje cenie chaosu, możemy zbliżyć się
do cennego i śmiałego kompromisu. Podważać dzisiaj
w Ameryce Łacińskiej mit o społecznym zbawieniu
opartym na szkolnictwie jest równie niebezpiecznie jak
trzysta lat temu było kwestionowanie boskich praw ka­
tolickich królów.
Szkoła jako „święta krowa"

Dopiero kiedy uda nam się zrozumieć, że szkoła jest


zasadniczym mitotwórczym rytuałem społeczeństw
przemysłowych, wtedy możemy wyjaśnić istniejące na
nią zapotrzebowanie, otaczający ją złożony zespół wie­
rzeń i sposób, w jaki nierozerwalnie wiąże się ona z ob­
razem współczesnego człowieka, stworzonym przez niego
samego. Przemówienie wygłoszone w czasie wręczania
dyplomów na Uniwersytecie Puerto Rico dało mi okazję
bliższego przyjrzenia się temu związkowi.

133
Szkoła jako instytucja kształceniowa przechodzi obe­
cnie kryzys, kryzys mogący oznaczać koniec „wieku
szkolnictwa" w świecie zachodnim. Mówię o „wieku
szkolnictwa", tak samo jak zwykło się mówić o „epoce
feudalnej" czy o „erze chrześcijańskiej". Stopniowo w lu­
dziach utwierdzało się przekonanie, że uczęszczanie do
szkoły jest niezbędnym wymogiem, aby stać się przy­
datnym członkiem społeczeństwa. Zadaniem obecnego
pokolenia jest pogrzebać ten mit.
Sytuacja, w której się znajdujecie, jest paradoksal­
na. Dzięki swoim studiom jesteście w stanie zrozumieć,
że wykształcenie, przysługujące kiedyś waszym dzie­
ciom, będzie wymagało rewolucji w obecnie istniejącym
systemie szkolnictwa, którego wy sami jesteście produ­
ktem.
Ten rytuał ukończenia uniwersytetu, dziś tak uro­
czyście przez nas celebrowany, jest potwierdzeniem
praw, które społeczeństwo tej wyspy poprzez kosztowny
system subsydiowanych szkół państwowych przyznaje
synom i córkom najbardziej uprzywilejowanych obywa­
teli. Jesteście częścią dziesięcioprocentowego, najbar­
dziej uprzywilejowanego odsetka waszego pokolenia,
częścią mniejszości, która ukończyła studia. Wkład pań­
stwa w wykształcenie każdego z was jest piętnastokrot-

134
nie większy aniżeli suma przeznaczana na kształcenie
przeciętnego przedstawiciela najuboższej, stanowiącej
dziesięć procent populacji, części społeczeństwa. Wię­
kszość jej członków opuszcza szkołę nie ukończywszy
nawet piątej klasy.
Dyplom, który otrzymujecie dzisiaj, jest legitymiza­
cją waszej wiedzy i umiejętności. Nie jest dostępny sa­
moukom lub tym, którzy zdobyli wiedzę i umiejętności
zawodowe w sposób nie uznany prawnie w Puerto Rico.
Programy kształcenia waszego uniwersytetu są hono­
rowane przez Związek College'ów i Szkół Ponadpodsta­
wowych stanów New Yersey, New York i stanu Pen­
sylwania.
Stopień, który wam dzisiaj nadaje uniwersytet, oz­
nacza, że przez ponad szesnaście lat wasi rodzice i starsi
członkowie społeczeństwa zobowiązywali was do pod­
porządkowania się — dobrowolnie bądź pod przymu­
sem — złożonemu, scholastycznemu rytuałowi. W isto­
cie rzeczy, przez pięć dni w tygodniu i dziewięć miesięcy,
rok w rok, bez dłuższych przerw, wstępowaliście w świę­
te mury szkoły. Pracodawcy zarówno ze sfery przemysłu,
jak i rządu słusznie wierzą, że nie zburzycie ładu, któ­
remu wiernie się podporządkowaliście, zdobywając wa­
sze „szlify".
Duża część młodości upłynęła wam pod opieką szko­
ły. Powinniście teraz pójść do pracy, by przyszłym po­
koleniom zagwarantować przywileje, które wam przy­
znano.
Portoryko to jedyny obszar na półkuli zachodniej,
gdzie na kształcenie przeznacza się trzydzieści procent
budżetu państwa. Jest to jedno z sześciu miejsc na
świecie, gdzie ponad sześć procent dochodu narodowego
wędruje na edukację. Utrzymanie szkół w Portoryko
jest droższe niż utrzymanie jakiegokolwiek innego se-

135
która państwowego i zapewniają też one więcej miejsc
pracy. W żadnej innej sferze zajmującej się działalno­
ścią społeczną nie jest zatrudniona tak duża liczba mie­
szkańców wyspy.
Ogromna rzesza widzów obserwuje dzisiejsze święto
w telewizji. Jego uroczysty charakter z jednej strony
utwierdzi ich w poczuciu niższości, jeżeli chodzi o wy­
kształcenie, a z drugiej obudzi ich nadzieje, w przewa­
żającej mierze skazane na niepowodzenie, że pewnego
dnia sami otrzymają stopień akademicki.
Portoryko zostało wyszkolone. Nie mówię: „wykształ­
cone" lecz „wyszkolone". Portorykańczycy już dłużej nie
mogą sobie wyobrazić życia bez szkoły. Pragnienie zdo­
bycia wykształcenia ustąpiło miejsca obowiązkowi uczę­
szczania do szkoły. Wyspa przyjęła nową religię. Reli­
gia ta głosi, że wykształcenie to produkt działalności
szkoły, produkt, który można zdefiniować liczbami. Po­
siadamy liczby, określające, ile lat konkretny student
spędził instruowany przez nauczyciela, i liczby, poda­
jące procent jego poprawnych odpowiedzi w czasie egza­
minów. Wraz z dyplomem, produkt ten otrzymuje war­
tość rynkową. Uczęszczanie do szkoły samo w sobie
gwarantuje, że dana osoba zostanie włączona do grona
zdyscyplinowanych konsumentów społeczeństwa tech­
nokratycznego, podobnie jak w przeszłości chodzenie
do kościoła gwarantowało uczestnictwo we wspólno­
cie świętych. Od gubernatora aż do wieśniaka, wszyscy
mieszkańcy Portoryko przyjmują ideologię serwowaną
im przez ich nauczycieli, podobnie jak kiedyś przyjmo­
wali teologię księży. Szkołę utożsamia się teraz z kształ­
ceniem, podobnie jak dawniej kościół z religią.
Dzisiejsze instytucje, gdzie dokonuje się tej akredy­
tacji społecznej, to pozostałości królewskiego patronatu,
dawniej przyznawanego Kościołowi. Dzisiejsze wspie-

136
ranie kształcenia przez państwo przypomina wczoraj­
sze darowizny dla Kościoła. W Portoryko tak gwałtow­
nie wzrosło znaczenie dyplomu, źe biedacy obwiniają
własne ubóstwo o brak tego, co zapewnia wam, dzisiej­
szym absolwentom, korzystanie z przywilejów społecz­
nych.
Badania socjologiczne wskazują, że w Portoryko w po­
równaniu z USA dwukrotnie więcej absolwentów szkół
średnich pragnie się dalej kształcić, gdy równocześnie
szansa na ukończenie college'u przez absolwenta szkoły
średniej na wyspie jest znacznie mniejsza niż w wy­
padku jego rówieśnika w Stanach Zjednoczonych. Po­
głębiająca się rozbieżność między oczekiwaniami a mo­
żliwościami spowodować może w rezultacie jedynie
wzrost rozgoryczenia i frustracji wśród mieszkańców
wyspy.
Im później portorykańskie dziecko zmuszone jest
opuścić szkołę, tym dotkliwiej odczuwa swoją porażkę.
W przeciwieństwie do panującej powszechnie opinii, na­
cisk na szkolnictwo zwiększył, a nie zmniejszył konflikty
klasowe na wyspie i przyczynił się do wzrostu kom­
pleksu niższości, odczuwanego przez jej mieszkańców
w stosunku do Stanów Zjednoczonych.
Właśnie waszemu pokoleniu przypada obowiązek
opracowania dla Portoryko procesu kształcenia zupeł­
nie odmiennego od panującego dotychczas i niezależne­
go od wzorców z innych krajów. Waszym zadaniem jest
zastanowić się, czy Portoryko naprawdę pragnie prze­
kształcić się nieodwołalnie w bierny wytwór działalno­
ści nauczycieli. To do was należy decyzja, czy powie­
rzycie swoje dzieci szkole szukającej swego potwierdze­
nia w systemie edukacyjnym USA i usprawiedliwienia
w przygotowaniu siły roboczej. Czy misją tej szkoły
ma być pomoc dzieciom rodziców z klasy średniej, by

137
dotrzymały tempa rodzinie Jonesów z hrabstwa West-
chester w stanie Nowy Jork.
Na tej wyspie szkoła jest prawdziwą świętą krową.
Zarówno zwolennicy unii z USA, jak i zwolennicy pań­
stwowości i niezależności traktują ją jako rzecz oczy­
wistą. W istocie rzeczy żadne z powyższych rozwiązań
nie jest w stanie wyzwolić Portoryko, które niezachwia­
nie wierzyć będzie w szkołę jako metodę kształcenia.
A zatem, jeśli to pokolenie pragnie prawdziwego wy­
zwolenia Portoryko, będzie musiało znaleźć inne alter­
natywy, kładące kres „wiekowi szkolnictwa". Będzie to
trudne zadanie. Szkoła bowiem, jako metoda kształce­
nia, rozwinęła wokół siebie ogromny zbiór napawają­
cych lękiem zwyczajów. Odziani w togi profesorowie,
których dzisiaj oglądaliśmy, przywołują na myśl dawne
procesje księży, mnichów i małych aniołków w święto
Bożego Ciała. Naprzeciw Kościoła, świętego, powszech­
nego i apostolskiego staje szkoła: uznana przez wszy­
stkich, obowiązkowa, nietykalna, powszechna. Alma
Mater zastąpiła Matkę Kościół. Moc szkoły zdolnej ura­
tować mieszkańców slumsów porównać można z mocą
Kościoła, mogącego wybawić od ognia piekielnego Mau­
rów. (Warto wiedzieć, że gehenna w hebrajskim ozna­
cza zarówno piekło, jak i miejsce nieczyste.) Różnica
pomiędzy szkołą a Kościołem polega jedynie na tym,
że rytuały szkolne są znacznie surowsze i uciążliwsze
aniżeli rytuały i wymogi Kościoła za najgorszych cza­
sów hiszpańskiej Inkwizycji.
Szkoła stała się kościołem czasów świeckich. Szkoła
współczesna czerpie swój początek z dążenia ku po­
wszechnej edukacji szkolnej, które zaczęło się przed
dwustu laty jako próba włączenia wszystkich obywateli
w społeczeństwo epoki przemysłowej. W metropolii
z tamtego okresu szkoła pełniła rolę integrującą. W ko-

138
loniach szkoła wpajała klasom rządzącym zasady rzą­
dów imperialnych i utwierdzała w masach kompleks
niższości wobec elity, która chodziła do szkół. Nie moż­
na sobie wyobrazić ani narodu, ani gospodarki na­
szej przedcybernetycznej epoki bez tego współczesnego
chrztu, jakim jest rozpoczęcie nauki w szkole. Ludzi,
którzy nie są w stanie jej ukończyć, można przyrównać
do marranów z jedenastowiecznej Hiszpanii.
Mam nadzieję, że przeżyliśmy epokę przemysłową.
Jednakże nie pożyjemy długo, jeśli nie zastąpimy czymś
anachronizmu narodowej suwerenności, autarkii prze­
mysłowej i narcyzmu kulturowego, które połączone
w gulasz z resztek, serwuje nam szkoła. Tylko wewnątrz
tych świętych murów jest do pomyślenia podawanie tego
nieświeżego dania młodym Portorykańczykom.
Ufam, że wasze wnuki dożyją czasów, kiedy na tej
wyspie większość mieszkańców będzie przywiązywała
tylko tyle wagi do uczęszczania do szkoły, ile dzisiaj
przywiązuje się do chodzenia na mszę świętą. Jeszcze
daleko do tego dnia, a ja mam nadzieję, że weźmiecie na
siebie odpowiedzialność za to, by nadszedł jak najry­
chlej, bez obawy, że posądzą was o herezję, podżeganie
lub niewdzięczność. Niech będzie dla was pocieszeniem
fakt, że ci, którzy podejmują tę samą odpowiedzialność
w krajach socjalistycznych są podobnie oskarżani.
Nasze społeczeństwo jest podzielone przez wiele kon­
trowersji. Obszarom dziewiczej przyrody zagraża prze­
mysł, dziedzictwu kulturalnemu komercjalizacja, god­
ności człowieka reklama, a umysłowi cechująca mass
media przemoc. Każda z powyższych kwestii to temat
na osobną debatę. Są ludzie, pragnący mniej przemy­
słu, mniej języka angielskiego i mniej coca-coli i są tacy,
co chcą czegoś zupełnie przeciwnego. Jednak wszyscy
zgadzają się, że Portoryko potrzebuje więcej szkół.

139
Nie znaczy to, że na wyspie nie dyskutuje się pro­
blemu kształcenia. Wręcz przeciwnie. Trudno byłoby
znaleźć społeczeństwo, którego przywódcy gospodarczy
i polityczni byliby bardziej zaprzątnięci tą kwestią.
Pragnieniem wszystkich jest więcej kształcenia i to na­
kierowanego na sektor, który reprezentują. Jednakże
kontrowersje między nimi wzmacniają jedynie powszech­
ne przekonanie, redukujące kształcenie do kombinacji
klas, planów nauczania, funduszy rządowych, egzami­
nów i stopni.
Spodziewam się, że do końca stulecia to, co obecnie
nazywamy szkołą, będzie już reliktem przeszłości, czę­
ścią czasów kolei i prywatnych samochodów, razem
z nimi spoczywającym na złomowisku historii. Jestem
pewien, że wkrótce pojmiemy, iż instytucja szkoły to
tak marginalne zjawisko wobec kształcenia jak insty­
tucja znachora wobec publicznej służby zdrowia.
Rozdział kształcenia i szkół już się rozpoczął, a pro­
ces ten przyspieszają trzy czynniki: Trzeci Świat, getta
wielkich miast i uniwersytety. W krajach Trzeciego Świa­
ta system szkolny jest narzędziem dyskryminacji wię­
kszości i dyskwalifikuje osoby zdobywające wykształce­
nie samodzielnie, poza szkołą. Wielu członków czarnych
gett w miastach USA traktuje szkoły jako placówki
mające ich pozbawić ich etnicznej tożsamości. Prote­
stujący studenci uniwersytetów mówią nam, że szkoła
ich nudzi i odgradza od rzeczywistości. Wszystko to są
niewątpliwie przejaskrawienia, jednakże mitologiczna
otoczka wokół szkoły jako systemu kształcenia sprawia,
że trudno dostrzec leżące u jej podłoża fakty.
Krytycyzm, z jakim dzisiejsi studenci odnoszą się do
swoich nauczycieli, sięga tak głęboko jak krytycyzm ich
dziadków wobec kleru. Oddzielenie kształcenia od szkół
jako instytucji do tego celu służących może znaleźć swój

140
wzorzec w demitologizacji Kościoła. Dzisiaj, w imię
kształcenia, walczymy przeciwko nauczycielom, którzy
siłą rzeczy stanowią czynnik ekonomiczny, podobnie jak
w przeszłości reformatorzy walczyli z klerem, którego
przedstawiciele, też z konieczności, stanowili część daw­
nej elity władzy. Uczestnictwo w „systemie produkcji",
niezależnie jakiego rodzaju, zagrażało i nadal zagraża
profetycznej funkcji Kościoła, podobnie jak obecnie sta­
nowi groźbę dla kształceniowej funkcji szkoły.
Protesty szkolne mają głębsze przyczyny aniżeli te,
jakie podają ich przywódcy. Chociaż często można okre­
ślić je mianem politycznych, przedstawiane są w postaci
żądań różnych reform systemu. Żądania te jednakże nig­
dy nie zdobyłyby masowego poparcia, gdyby studenci
nie stracili wiary i szacunku do instytucji, która ich
wychowała. Strajki studenckie odzwierciedlają głębokie
przekonanie, podzielane powszechnie przez młode po­
kolenie; opinię, że szkoła zwulgaryzowała proces wycho­
wania, że stała się antywychowawcza i antyspołeczna,
podobnie jak w dawnych epokach Kościół stał się anty-
chrześcijański, a Izrael czcił bożki. Wierzę, że to prze­
konanie można wyrazić w sposób wyraźny i zwięzły.
Dzisiejszy protest niektórych studentów przypomi­
na dysydencką postawę tych charyzmatycznych przy­
wódców Kościoła, bez których Kościół nigdy nie został­
by zreformowany; ich proroctwa prowadziły do męczeń­
stwa, ich poglądy teologiczne do prześladowań, ich
święte czyny na stos. Proroka zawsze oskarża się o pod­
żeganie do rebelii, teologa o bluźnierstwo, a świętego
traktuje się jak wariata.
Jeżeli chodzi o żywotność Kościoła, to zależała ona
zawsze od wrażliwości biskupów na głosy wiernych,
odbierających skostnienie rytuału jako przeszkodę we
własnej wierze. Te kościoły, które nie umiały się zdobyć

141
na dialog pomiędzy sprawującym władzę klerem a dy­
sydentami, są już dzisiaj martwe i to samo może się
zdarzyć z obecnym systemem szkolnictwa. Uniwersyte­
towi łatwiej jest wytłumaczyć protest jakimiś niewiele
znaczącymi przyczynami aniżeli głębokim wyobcowa­
niem studentów wobec szkoły. Również przywódcom
studenckim łatwiej operować sloganami politycznymi
aniżeli przypuścić atak na świętą krowę, jaką jest szko­
ła. Ta uczelnia, która przyjmie wyzwanie swych zbun­
towanych studentów i pomoże im w racjonalny i spójny
sposób wyrazić odczuwany przez nich niepokój, wysta­
wia się na niebezpieczeństwo ośmieszenia z powodu
rzekomej łatwowierności. Przywódca studencki pragną­
cy obudzić w swoich naśladowcach świadomość głębo­
kiej niechęci do szkoły (lecz nie do samego procesu
kształcenia) stwierdzi, że powoduje to u jego kolegów
tak poważne obawy, że tylko niewielu z nich gotowych
jest się z nimi zmierzyć.
Uniwersytet musi nauczyć się odróżniać czysty kry­
tycyzm scholastycznych autorytetów od wezwania do
nawrócenia szkoły ku pełnieniu swych funkcji edukacyj­
nych, do których została powołana, odróżniać niszczącą
furię od żądania nowych metod kształcenia, metod nie­
dostrzegalnych prawie wcale dla osób uformowanych
w tradycji scholastycznej. Uniwersytet musi wreszcie
nauczyć się odróżniać cynizm, poszukujący nowych ko­
rzyści dla już uprzywilejowanych w społeczeństwie, od
sokratejskiej ironii, kwestionującej kształceniową sku­
teczność przyjętych form nauczania, na które instytucja
ta przeznacza większość swoich środków. Trzeba, inny­
mi słowy, widzieć różnicę między krzykami wyobcowa­
nej tłuszczy a głęboko zakorzenionym protestem, wy­
nikającym z odrzucenia szkoły jako symbolu status quo.
W żadnym innym zakątku Ameryki Łacińskiej fun-

142
dusze na kształcenie, domaganie się kształcenia i in­
formacja dotycząca kształcenia nie wzrosły tak gwał­
townie jak w Portoryko. Nie ma zatem innego, bardziej
odpowiedniego miejsca na świecie, gdzie przedstawicie­
le waszego pokolenia mogliby zacząć szukać nowej for­
my publicznego kształcenia. Waszym zadaniem jest na­
wrócić społeczeństwo na dobrą drogę, uznając, że po­
przednie generacje były w błędzie, starając się osiągnąć
równość społeczną za pomocą obowiązkowego uczęsz­
czania do szkoły.
W Portoryko trzech na dziesięciu uczniów opuszcza
szkołę przed ukończeniem klasy szóstej. Znaczy to, że
tylko jedno z dwojga dzieci z rodzin o dochodach poniżej
średniej krajowej kończy szkołę podstawową. A zatem
połowa rodziców w tym kraju niestety łudzi się, wie­
rząc, że ich dzieci mają rzeczywistą szansę dostania się
na uniwersytet.
Pieniądze publiczne przeznaczone na edukację wę­
drują bezpośrednio do szkół i uczniowie nie mają nad
nimi żadnej kontroli. Politycznym usprawiedliwieniem
takiego stanu rzeczy jest teza, że w ten sposób daje się
każdemu równą szansę uczęszczania do szkoły. Jed­
nakże wysokie koszty tego typu kształcenia, przygoto­
wanego pod dyktando ekspertów, kształconych głównie
poza wyspą, zadaje publicznie kłam twierdzeniu o rów­
nym dostępie do wykształcenia. Szkoły państwowe mo­
gą przynieść korzyści wszystkim nauczycielom, lecz
w przypadku uczniów korzystają tylko ci nieliczni, któ­
rzy dotarli do klas wyższych. Właśnie to upieranie się
przy bezpośrednim finansowaniu darmowych szkół po­
woduje, że korzyści z i tak skąpych zasobów odnoszą
dzieci małej garstki obywateli.
Jestem przekonany, że każdy Portorykańczyk ma
prawo do należnej mu równej części pieniędzy z budże-

143
tu edukacyjnego. Jest to coś bardzo konkretnego i zu­
pełnie innego niż jedynie obietnica miejsca w szkole.
Jestem pewien, na przykład, że trzynastolatek, który
ma za sobą tylko cztery lata szkoły, ma znacznie wię­
ksze prawo do pozostałych środków finansowych prze­
znaczonych na edukację aniżeli jego koledzy w tym sa­
mym wieku, którzy mają już za sobą osiem lat nauki.
Im bardziej niekorzystna jest sytuacja, w której znaj­
duje się obywatel, tym bardziej potrzebuje on zagwa­
rantowania swoich praw.
Jeżeli w Portoryko zdecydowanoby się honorować to
prawo, idea bezpłatnej szkoły musiałaby zostać z miejsca
porzucona. Roczna suma przeznaczona na każdą osobę
w wieku szkolnym nie wystarczyłaby oczywiście na po­
krycie jednego roku chodzenia do szkoły, biorąc pod
uwagę dzisiejsze koszta. Niedobór ten byłby jesz­
cze większy, gdyby całą sumę z budżetu przeznaczoną
na edukację podzielić między wszystkie osoby mające
w Portoryko prawo do bezpłatnej edukacji, a więc od
dzieci w wieku przedszkolnym aż po studentów.
Pozostają nam więc trzy możliwości: pozostawić obe­
cny system w jego dotychczasowej postaci, płacąc za
to poczuciem sprawiedliwości i sumieniem; użyć dostę­
pnych funduszy i zapewnić bezpłatną edukację dzie­
ciom tych rodziców, którzy zarabiają poniżej średniej
krajowej, lub wykorzystać je, by zapewnić wszystkim
tyle wykształcenia, na ile pozwala każdemu jego równy
w nich udział. Osoby lepiej sytuowane mogłyby oczy­
wiście uzupełnić tę sumę i zapewnić swoim dzieciom
ten wątpliwy przywilej korzystania z edukacji, którego
wy w chwili obecnej dostępujecie. Osoby uboższe na
pewno wykorzystałyby te pieniądze na zdobycie wy­
kształcenia w skuteczniejszej formie i mniejszym ko­
sztem.

144
Przed podobnymi wyborami stoją inne kraje Ame­
ryki Łacińskiej, gdzie częstokroć dla każdego dziecka
dostępne byłoby nie więcej niż dwa tysiące dolarów rocz­
nie, jeśliby dwadzieścia procent sumy z podatków wpły­
wających do kasy państwa i przeznaczonych na kształ­
cenie podzielić równo między wszystkie dzieci, które
zgodnie z prawem powinny uczęszczać do szkoły. Suma
ta nigdy nie wystarczyłaby na opłacenie roku nauki
w normalnej szkole, byłoby to jednak wystarczająco du­
żo, by zapewnić sporej liczbie dzieci i dorosłych co roku
jeden miesiąc intensywnego kształcenia. Byłaby to rów­
nież suma wystarczająca do sfinansowania dystrybucji
wśród dzieci różnych gier uczących cyfr, liter i symboli
logicznych, a także na to, by pokryć koszta organizo­
wanych kilkakrotnie w pewnych odstępach czasu in­
tensywnych kursów przygotowujących do zawodu. Pau­
lo Freire, żyjący obecnie na wygnaniu, pokazał nam na
przykładzie swej pracy w północnowschodniej Brazylii,
że posiadając tak niewielką sumę, był w stanie nauczyć
samodzielnego czytania w stopniu podstawowym dwa­
dzieścia pięć procent populacji analfabetów. Jednakże
— co wyraźnie podkreślił — było to możliwe tylko
dlatego, że jego technika uczenia czytania i pisania
bazowała na słowach kluczowych z dziedziny polityki,
mających ogromne znaczenie w społeczności, którą
uczył.
Moje propozycje mogą niektórych śmiertelnie prze­
razić. Ale to właśnie po wielkich pozytywistach i libe­
rałach odziedziczyliśmy zasadę wykorzystywania fun­
duszy publicznych na administrowanie szkół, kierowa­
nych przez zawodowych nauczycieli, podobnie jak przed
laty Kościołowi przyznawano dziesięcinę, by zarządzali
nią księża. Waszym zadaniem będzie zwalczać szkoły
bezpłatne w imię prawdziwej równości co do możliwości

145
zdobywania wykształcenia. Podziwiam odwagę tych
z was, którzy zechcą przystąpić do tej walki.
Młodzież pragnie instytucji, które zapewnią jej wy­
kształcenie. Nie chce, by prowadzono ją za rączkę ani
by dawano jej zaświadczenia, ani by poddawano ją in­
doktrynacji. Trudno oczywiście zdobyć wykształcenie
w szkole, która nie chce kształcić, nie wymagając rów­
nocześnie od swoich uczniów podporządkowania się
szkolnej kurateli, czystemu współzawodnictwu i indo­
ktrynacji. Trudno, rzecz jasna, finansować nauczyciela,
który równocześnie jest opiekunem dziecka, sędzią, do­
radcą i realizatorem programu nauczania. Nieekonomi­
czne jest łączyć te wszystkie funkcje w jednej instytucji.
Właśnie połączenie tych funkcji, często sprzecznych
z sobą, podnosi koszty kształcenia zdobywanego w szko­
le. Jest to także przyczyna ciągłego niedoboru funduszy
na edukację. Od was zależy stworzenie instytucji, za­
pewniających wszystkim kształcenie po kosztach mie­
szczących się w możliwościach finansów publicznych.
Dopiero kiedy Portoryko wyrośnie z zafascynowa­
nia szkołą, będzie zdolne do opłacenia edukacji każde­
go obywatela i tylko wtedy prawdziwie skuteczne, nie-
scholastyczne metody nauczania spotkają się z powszech­
ną akceptacją. A tymczasem nowe metody trzeba będzie
stosować jako prowizoryczne środki zaradcze w przy­
padku tych, którym nie udało się ukończyć szkoły. By
je stworzyć, będziemy musieli wystąpić z rozwiązania­
mi alternatywnymi wobec instytucji szkoły, atrakcyj­
nymi dla uczniów, nauczycieli i podatników.
Nie ma żadnego powodu, dla którego wykształcenie,
jakiego nie jest obecnie w stanie zapewnić szkoła, nie
mogłoby być zdobyte skuteczniej w środowisku rodziny,
w zakładzie pracy, w zaangażowaniu w życie wspólnoty
lokalnej, w nowego typu bibliotekach i ośrodkach za-

146
pewniających warunki do nauki. Form instytucjonal­
nych, jakie edukacja przyjmie w przyszłym społeczeń­
stwie, nie sposób precyzyjnie określić. Także reforma­
torzy nie mogą powiedzieć dokładnie, jaką konkretną
postacią instytucjonalną zaowocują ich działania. Na­
tomiast obawa, że i one okażą się niedoskonałe, nie
usprawiedliwia naszego służalczego podporządkowania
się istniejącemu dziś systemowi.
Moje pragnienie, by wyobrazić sobie Portoryko bez
szkół, musi być dla wielu z was zaskoczeniem. Lecz
przecież prawdziwe wykształcenie zawsze uczy nas
otwartości właśnie na to, co niespodziewane. Cel kształ­
cenia publicznego jest nie mniej zasadniczy aniżeli cel
Kościoła, chociaż w wypadku tego drugiego wyraźniej­
szy. Zasadniczym celem kształcenia powszechnego jest
stworzyć sytuację, w której społeczeństwo zobowiązuje
każdą jednostkę do wzięcia w swoje ręce własnego losu.
Kształcenie zakłada stały wzrost poczucia niezależno­
ści i indywidualnego sensu życia poszczególnych osób
wespół ze zwiększeniem dostępu i lepszym wykorzys­
taniem tego, co stanowi dziedzictwo całej wspólnoty
ludzkiej. Instytucja, której zadaniem jest kształcenie,
dostarcza potrzebnego siedliska. Zakłada to istnienie
miejsca w społeczeństwie, gdzie każdego z nas bu­
dzi do życia to, co niespodziewane; miejsca spotkania,
gdzie inni zaskakują mnie swoją wolnością i prawem
do działania, uświadamiając mi tym samym moją wol­
ność. Także uniwersytet, jeśli ma być godzien swoich
tradycji, winien być instytucją, której cele tożsame
są z korzystaniem z tej wolności, a autonomia oparta
na społecznym zaufaniu co do właściwego jej wykorzy­
stania.
Moi przyjaciele, waszym zadaniem jest zaskoczyć
siebie samych, a także i nas, formą kształcenia, którą

147
uda się wam przygotować dla waszych dzieci. Nasza
nadzieja na zbawienie zasadza się na tym, że zaskakuje
nas Ten Drugi. Nauczmy się ciągłego otwarcia na nowe
niespodzianki. Ja już dawno temu postanowiłem z na­
dzieją czekać na to, co niespodziane, także na ostatni
akt mego istnienia — chwilę śmierci.
Siła seksu
a potencja polityczna

Co najmniej jedna z czterech ciąż w aglomeracjach


miejskich Ameryki Łacińskiej kończy się aborcją. Gdzie­
niegdzie ten odsetek jest jeszcze wyższy. Zanim skończy
się ich wiek rozrodczy, dwie na pięć kobiet decyduje
się na aborcję, stanowiącą poważne ryzyko dla zdro­
wia, i doświadcza wstydu oraz poczucia winy, unikając
urodzenia kolejnego dziecka. Wszystko to rozgrywa się
w kulturze, gdzie ilość małżeństw cywilnych i dzieci
z nieprawego łoża równa jest, a nawet przewyższa ilość
ślubów kościelnych i liczbę dzieci urodzonych w mał­
żeństwie, przy czym nie towarzyszy temu żadne piętno,
jak to się dzieje w świecie anglosaskim. Ma to miejsce
w kulturze, gdzie dzieci porzucone przyjmuje się i wy­
chowuje we własnej rodzinie bez zbędnych ceregieli pra­
wnych. Wszystko wskazuje więc na to, że wiele osób nie
chce mieć więcej dzieci.
Większość aborcji wykonują położne, znachorzy i zna-
chorki. Wyjątkiem są Argentyna i Urugwaj, gdzie wielu
lekarzy oferuje te zabronione prawem zabiegi nawet naj­
uboższym. Aborcja jest bez wątpienia najczęstszą przy­
czyną śmierci wśród młodych kobiet. Kobietom tym po­
trzeba innych niż pokątne skrobanki rozwiązań.
Warunki zewnętrzne sprzyjają rzezi dokonywanej
przez aborcję. Obecnie jest już dość dziewcząt, by liczba

149
kobiet w wieku rozrodczym na początku lat osiemdzie­
siątych się podwoiła. Ani rozwój gospodarczy, ani re­
wolucja nie mogą zapobiec potęgującej się nędzy wśród
rosnącej liczebnie i przymierającej głodem ludności po­
grążającej się w abulii i marazmie. Byłoby kłamstwem
powiedzieć kobiecie, pragnącej dokonać aborcji, że przy­
szłość jej dziecka rysuje się różowo.
Lecz z drugiej strony, czy politycy mogą pozwolić
sobie na mocne i zdecydowane stanowisko bądź za kon­
trolą urodzeń, bądź za zalegalizowaniem aborcji? Tylko
polityczny mocarz mógłby pozwolić sobie na to, by wy­
stąpić równocześnie przeciw religii katolickiej, mówiącej
o grzechu i komunistom, pragnącym liczebnością prze­
wyższyć imperialistów amerykańskich, i nacjonalistom,
nawołującym do kolonizacji ogromnych, niezasiedlo-
nych przestrzeni.
Zasadnicza zmiana w polityce społecznej musi zostać
zainicjowana na poziomie przeciętnego obywatela. Obe­
cne, mętne programy, starają się nakłonić ludzi do kon­
troli urodzeń. Ja proponuję, by główna kampania do­
magająca się wyraźnej polityki demograficznej była
ruchem oddolnym. W poniższym tekście wyjaśniam,
dlaczego kampanię taką połączyć trzeba z wysiłkiem
prowadzącym do zwiększenia świadomości politycznej.
Tekst ten został wygłoszony na spotkaniu ekspertów od
problemów demograficznych w 1967 roku. Jako że czę­
sto go cytowano, pozostawiłem go w niezmienionej for­
mie, w pełni świadomy, że próba skondensowania go
utrudni czytanie.
Przemówienie to wygłosiłem na kilka miesięcy przed
ogłoszeniem słynnej encykliki papieskiej o kontroli uro­
dzeń. Miałem nadzieję, że papież zabierze głos w tej
dyskusji, lecz równocześnie byłem niemal pewien, iż bę­
dzie wolał zachować milczenie. Jak się okazało nie mia-

150
łem racji, ale i się rozczarowałem. Liczyłem na to, iż
papież powie o tym, że technika może być wykorzysty­
wana przez człowieka dobrze lub źle, jak i o potrzebie
głębszej świadomości i miłości ze strony ludzi, zmuszo­
nych przez okoliczności do korzystania z techniki. Mia­
łem nadzieję, iż papież uświadomi wszystkim wyraźnie
fakt, że jeśli pragniemy uniknąć powszechnej dehuma­
nizacji, zmniejszonej śmiertelności noworodków towa­
rzyszyć musi odpowiednio mniejsza liczba urodzeń i że
jako chrześcijanie zobowiązani jesteśmy do tego, by
ograniczyć naszą rozrodczość. Ze zdobyczami współczes­
nej higieny, sprzyjającymi przedłużeniu życia ludzkie­
go, musi iść w parze wykorzystanie jej do zapobieżenia
rakowatemu rozrostowi.
Zamiast tego jednak papież wystąpił z dokumentem
napisanym suchym, prawniczym językiem, dokumentem,
w którym można wyczytać wszystkie powyższe stwier­
dzenia, lecz cechuje go brak odwagi i zły smak. Pozbawia
on Rzym inicjatywy przewodzenia współczesnym lu­
dziom na drodze ku chrześcijańskiemu humanizmowi.
To smutne.
W Ameryce Łacińskiej trwa eksplozja demograficzna.
Liczba mieszkańców Meksyku podwaja się co osiemna­
ście lat, Brazylii co siedemnaście, Peru co dwadzieścia.
Rozrost liczebny młodszych grup wiekowych ma miej­
sce w krajach, gdzie w tej chwili dwie trzecie młodzieży
i dzieci nie może ukończyć szkoły podstawowej. Rezul­
tatem tego jest nie tylko niższe wykształcenie większo­
ści społeczeństwa, lecz także rosnąca świadomość mas
dorosłych, że zostały wyłączone z dostępu do głównych
instytucji życia społecznego, charakteryzujących klasę
średnią. To pobieżne wykształcenie, które zdobywają,
stanowi źródło goryczy i niezadowolenia.
Programy kontroli urodzeń w Ameryce Łacińskiej
zawodzą, gdyż akcentują strach przed nędzą, a nie ra­
dość życia. Człowiek może wykorzystać środek anty­
koncepcyjny jako obronę przed nieuchronną nędzą albo
jako czynnik pozytywny, wiodący ku bardziej ludzkiej
egzystencji. Tymczasem w obecnie prowadzonej kam­
panii planowania rodziny nie ma niczego pozytywnego
i konstruktywnego. Adresowana jest ona do tego same­
go odbiorcy, do którego kierują swój przekaz reklamy
telewizyjne i uliczne; do mniejszości, która pragnie stać
się częścią klasy średniej. Dzisiejsi nabywcy dóbr kon­
sumpcyjnych i środków antykoncepcyjnych w Meksyku

152
i Brazylii stanowią grupę dziwną i marginalną. Jest to
nieliczna garstka tych, którzy będą mogli pozwolić sobie
na to, by na ich wzorce zachowań seksualnych wpływ
miało nawoływanie do stałej konsumpcji i wzrostu do­
brobytu.
Powodzenie w szkole, w pracy i w seksie wydaje się
współzależne. W Ameryce Łacińskiej pozostaje ono do­
meną mniejszości. Chociaż mniejszość ta pochodzi ze
wszystkich warstw społecznych, należą do niej tylko ci,
którym się powiodło i którzy wiedzą, co zrobić, żeby ich
dochody rosły szybciej niż pozostałych mieszkańców
kraju. Ta klasa osób ciągle walczących dla siebie o le­
pszą sytuację materialną dąży też do zdobycia władzy
politycznej, zapewniając dalsze przywileje tym, którzy
także pną się w górę. Jeśli nawet planowanie rodziny
byłoby wdrażane w życie przez ten niewielki odsetek
społeczeństwa, i tak miałoby to niewielki wpływ na
tempo wzrostu całej populacji. „Ci drudzy" (co na tym
kontynencie oznacza większość), nie mają równego do­
stępu do planowania swej rodziny. Podobnie jak zabez­
pieczenia prawne, dotyczące równości w kwestii poli­
tyki, edukacji i pozycji w społeczeństwie, możliwość
kontroli urodzeń to w wypadku najbiedniejszych boles­
na drwina.
Niemożliwe jest w obecnym kontekście politycznym
i społecznym skłonić większość społeczeństwa do kon­
troli urodzeń. Nie skutkuje nakłanianie ani działalność
oświatowa. By zachęcić ludzi w sposób skuteczny, cała
kampania musiałaby być bardziej zdecydowana: dwa­
dzieścia pięć dolarów za założenie spirali domacicznej,
sto dolarów za każdą sterylizację. By bardziej skutecz­
nie kształcić, rządy musiałyby kręcić stryczek same na
siebie, rozpoczynając prowadzone na szeroką skalę
kształcenie dorosłych. Gdyż wiadomo nie od dziś, że

153
działalność oświatowa umożliwiająca dorosłym sformu­
łowanie własnych żądań grozi zerwaniem wszelkich
więzów krępujących wolność i wyobraźnię tych ludzi.
To podwójne niepowodzenie zarówno jeżeli chodzi
0 nakłanianie, jak i uświadamianie obywateli zasadza
się na rozbieżności między przekazywaną im informa­
cją a stylem życia charakterystycznym dla mas chło­
pskich na kontynencie. Dla większości z nich fakt, że
odpowiednia technika seksualna może zapobiec poczę­
ciu, jest niewyobrażalny, lecz jeszcze mniej wyobrażal-
ne jest to, że takie podejście może doprowadzić do oso­
bistego dobrobytu. Obie te prawdy wydają się z pogra­
nicza magii. Poza tym wieśniakom pachnie podejrzanie
sam sposób, w jaki wtłacza się im to magiczne prze­
słanie. Wywołuje ono w nich obraz bogaczy zaprzątnię­
tych tym, by nauczyć biedaków, jak nie mają płodzić
ludzi takich jak oni.
Często podejście do konkretnej osoby jest bezmyślne
1 pospieszne, wywołujące tym samym dramatycznie ne­
gatywne odczucia w kobiecie: alternatywą wobec kolej­
nej aborcji staje się bezwolne wprowadzenie jej w se­
krety antykoncepcji. Sedno przekazu, styl i sama me­
toda koncentrują się na obronie przed życiem, a nie
akcentują wolności wyboru. Nic dziwnego, że takie po­
dejście kończy się niepowodzeniem.
Aby planowanie rodziny było skuteczne, musi zostać
przyjęte jako sposób na wyrażenie głębszego sensu ży­
cia, a nie wyłącznie jako obrona przed złem.
Zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy antykoncepcji
powinni porzucić odwoływanie się do magii, mitów i ta­
jemnicy. Oczywiście, nie jest to łatwe. Wizja rosnące­
go na całym świecie ubóstwa przytłacza wyobraźnię,
a tworzenie mitów to sposób ucieczki przed nieznoś­
nym niepokojem. Transformacja głodnych osób w mi-

154
tycznego, zjednoczonego wroga jest stara jak świat, ale
równie stare jest błędne przekonanie, że możemy sobie
poradzić z mitami, które sami stworzyliśmy.
Odkąd „biedni" zredukowani zostali do bezpostacio­
wej rzeki, występującej z brzegów, kampanii kontroli
urodzeń trzeba przypisać moc magiczną i wymagać, by
niby zaklęcie odwróciła powódź. Programy tego typu
sprawiają wrażenie, że jednostka powinna postrzegać
siebie jako jedynie kroplę w narastającej fali przypły­
wu, aby każdy robił co w jego mocy, by powstrzymać
swój dalszy rozwój. Nic dziwnego, że nikt w końcu tego
nie robi.
Tylko oderwani od życia akademicy mogą łudzić się,
że ludzie będą skłonni uznawać za swe o s o b i s t e m o ­
t y w y w planowaniu rodziny m o t y w y p o l i t y c z n e
prezentowane przez ekonomistów i socjologów. Wzorce
zachowań odnoszących się do własnego istnienia i pro-
kreacji znajdują się zawsze poza zasięgiem decyzji po­
dejmowanych przez innych.
Ludzie jako populacja, nie kierują się rozumem.
Można nimi kierować, ale nie motywować za pomocą
argumentów. Decyzje podejmują konkretne osoby. A im
bardziej są w stanie podejmować samodzielne decyzje,
tym trudniej nimi sterować. U osób, które w sposób
wolny postanawiają kontrolować swą płodność, poja­
wiają się motywacje i aspiracje, by kontrolować polity­
kę. Widać wyraźnie, że odpowiedzialnego rodzicielstwa
nie można oddzielić od walki o władzę w polityce. Pro­
gramy nakierowane na realizację takich celów są nie­
chętnie przyjmowane przez rządy wojskowych, domi­
nujące na kontynencie, i nie jest to też ten rodzaj po­
mocy, jaki finansują Stany Zjednoczone.
Dalszy rozwój Ameryki Łacińskiej jako kolonii świa­
ta zachodniego wymaga powszechnego uczęszczania

155
dzieci do szkół, by w sposób bierny podporządkowały
się i zaakceptowały ideologię, która wskaże należne im
„demokratycznie" miejsce. Obrońcy ładu politycznego
nie mogą tolerować nadmiernej świadomości czy nieza­
leżności ludności i związanego z tym ryzyka. Kształce­
nie dorosłych, jeśli będzie miało charakter analityczny
i dialektyczny, prowadzi nieuchronnie do wyzwolenia
ze sfery tabu. Bożków nie da się obalać wybiórczo. Taki
rodzaj działalności oświatowej, zmierzający do zdetro­
nizowania części idoli, burzy je wszystkie i jest zawsze
politycznie wywrotowy.
Poglądy pokrewne zazwyczaj się wzajemnie wzmac­
niają. Świadomość, iż współżycie płciowe niekoniecznie
musi prowadzić do niechcianej ciąży, rodzi inne przeko­
nanie, że codzienna egzystencja nie musi oznaczać pod­
porządkowania politycznego. Wolność partnerska i oby­
watelska podążają tą samą drogą. Każde pozostawione
za sobą tabu oznacza jedną przeszkodę mniej na drodze
do sytuacji społecznej, w której wszystkie idole są nie­
potrzebne.
Żyją już wszyscy, którzy będą rodzicami do roku
1984. Pytam ich wszystkich, co do jednego: czy to dziec­
ko będzie tylko biernym przedmiotem, poddanym ma­
nipulacji i karmionym przez technikę depczącą jego
uczucia? A może wyrośnie na człowieka, który wespół
z innymi weźmie odpowiedzialność za konkretne trendy
społeczne? Czy demografowie „wyprostują" jego zacho­
wania seksualne, by pasowały do wcześniej zaplanowa­
nej krzywej wzrostu ludności, podobnie jak spece od
planowania gospodarki dostosują jego pracę do potrzeb
kapitału? A może przeprowadzka z utrzymującego go
na granicy przetrwania gospodarstwa do ogromnego
miasta sprawi, że wzrośnie jego kontrola nad własnym
życiem?

156
Innymi słowy, czy miasto go wchłonie? Czy też bę­
dzie mógł cieszyć się tam większą wolnością? Te pyta­
nia dotyczą trzystu milionów ludzi. Dwie trzecie z ponad
dwustumilionowej rzeszy mieszkańców Ameryki żyją­
cych na południe od Rio Grandę to ludność uważana
obecnie za „rolniczą". Jednakże z szacunków wynika,
że w następnym pokoleniu mniej niż trzydzieści pięć
procent z trzystu pięćdziesięciu milionów będzie się
utrzymywało z pracy w rolnictwie. Większość z tych,
którzy żyją dzisiaj, i tych, którzy narodzą się w ciągu
najbliższych piętnastu lat, żyje w świecie, gdzie świa­
domość, zwyczaje i tradycje zakorzenione są w rolniczej
przeszłości. Oznacza to, że pochodzą ze środowiska,
w którym sukces osobisty uwarunkowany jest zmaga­
niem i walką o środki do życia, jakich nigdy nie ma
w nadmiarze (na przykład o ziemię) i gdzie przeżycie
społeczności zapewnia duża rozrodczość, neutralizująca
wysoki odsetek umieralności. Wieśniacy cenią posiada­
nie, tradycję i liczne potomstwo. Te gusta znajdują swój
wyraz w ich języku, symbolach, ideologii i religii.
Kultura chłopska dostarcza kryteriów pozwalają­
cych przyjąć nawet największe ubóstwo wynikające
z życia na wsi z godnością. Osoba przenosząca się do
miasta traci to odziedziczone po przodkach oparcie,
a świadomość i akceptacja tej straty stają się dla niej
warunkiem przetrwania. Wymaga to zmiany w każdym
konkretnym człowieku, zmiany zachowania i postaw.
Ta niezbędna zmiana w zachowaniu jest sumą zmian
w wielu aspektach codziennej egzystencji, które — ni­
czym pojedyncze włókna — składają się na kobierzec
życia człowieka. Każda zmiana postawy (w pracy, na
ulicy, w kontakcie z dziewczyną) jest owocem jego oso­
bistego poznania. Poznanie to albo wyzwoliło go, umo­
żliwiając stworzenie nowego nawyku, albo doprowadziło

157
do apatycznego poddania się nowemu rytmowi życia
miasta.
Bardziej rewolucyjna od zmiany zachowań jest ko­
nieczność odnalezienia więzów z miastem. Życie w mie­
ście oznacza dla jednostki poszukiwanie nowych punktów
orientacyjnych w świecie, który nadaje nowy wymiar
jej najgłębszym uczuciom i dążeniom. Najważniejsze
cechy charakteru przybierają nową formę i wyraz, łączą
się z nimi nowe znaczenia, wszystko po to, by dopaso­
wać je do nowej ideologii życia w mieście.
Miasto, podobnie jak każdy inny wytwór człowieka,
jest prezentowane przybyszowi razem z szeregiem po­
uczeń, dotyczących sposobu zachowania się w nim. Po­
uczenia te zdumiewają niedowiarka, który nie skłania
się ku dominującym wierzeniom. Credo miasta obejmu­
je wiele dogmatów. Ceni jak najdłuższe życie (co osiąg­
nąć można dzięki zdobyczom współczesnej medycyny),
uczęszczanie do szkół i świadectwo ich ukończenia oraz
ciągły postęp i sukcesy w pracy. Miernikami wartości,
łącznie z płodnością, stają się produkcja i konsumpcja.
Zmiana zachowań, zmiana orientacji i zmiana prze­
konań są nierozdzielne. Tylko nieliczni, zdolni do tej
trojakiej przemiany, są w stanie utorować sobie drogę
ku wysepkom dobrobytu.
W takiej sytuacji wysoki poziom konsumpcji połą­
czony z licznym potomstwem to luksus, na który nie­
wielu może sobie pozwolić. Tych niewielu to bardzo
często nie stara burżuazja, lecz małżeństwa, które dzię­
ki łutowi szczęścia szybko wspięły się w górę i ugrun­
towały swoją pozycję. Dla większości rodzin tempo pię­
cia się w górę po szczeblach drabiny społecznej zależy
od ścisłej kontroli wielkości rodziny.
Kontrola taka wymaga dyscypliny wewnętrznej trwa­
jącej całe życie i trudnej do przyswojenia przez młodą

158
osobę wychowaną w wiejskiej lepiance, nieprzywykłą
do tego, by szacunkiem darzyć monotonię i szarość
szkoły czy biura, lub do uległości wobec fabrycznego
zegara i rygorystycznego planu zajęć. Trzeba niezwy­
kłego połączenia odpowiednich cech charakteru, okoli­
czności i otoczenia, by nauczyć wieśniaka dyscypliny,
dzięki której może podnieść poziom swego życia w mie­
ście, w pracy czy w życiu rodzinnym. Miasto odsiewa
nieprzystosowanych do życia znacznie lepiej niż jaka­
kolwiek szkoła.
Z drugiej strony osobowość lub charakter, decydu­
jące o sukcesie dziecka w szkole, sprawiają również, że
ci, którym powiedzie się w nauce, dopasują się do ze­
społowego charakteru życia we współczesnym mieście.
Osoby wyróżnione świadectwem i samochodem to pra­
wdopodobnie ci najlepiej przygotowani do podjęcia środ­
ków zapobiegawczych, służących zmniejszeniu liczby
potomstwa i zabezpieczeniu własnego bytu. Udowo­
dniona współzależność między wyższym poziomem wy­
kształcenia a małą liczbą potomstwa interpretowana
jest właśnie jako wynik wykształcenia, umożliwiający
uczniom wykorzystanie swej wiedzy i korzystanie z ta­
kich zabezpieczeń jak środki antykoncepcyjne. Jednak
możliwe, że jest odwrotnie: szkoły działają jako mecha­
nizm selekcyjny i pozostają w nich jedynie ci, którzy
już wcześniej skłonni są wykorzystać nabytą w nich
wiedzę. Jest to jeszcze bardziej prawdopodobne w kra­
jach, gdzie szkoły średnie mają prawo nie przyjmować
wszystkich zgłaszających się uczniów i w oparciu o ten
mechanizm więcej osób ubiegających odrzuca się ani­
żeli przyjmuje.
Chciałbym wyjaśnić to na pewnym przykładzie. Wy­
sokość piramidy społecznej w Kansas City i w Caracas
jest podobna. Tym, co je różni, jest ich kształt. W Ca-

159
racas w najlepszym wypadku trzem osobom na sto uda­
je się zdobyć dyplom uczelni wyższej, samochód, ubez­
pieczenie zdrowotne i towarzyszącą temu wszystkiemu
higienę życia. Oddzielmy tych, którzy znaleźli się na
wierzchołku dzięki odpowiedniemu urodzeniu i pozycji
społecznej, od tych, którzy wspięli się nań sami. Ci
drudzy podlegają znacznie staranniejszej selekcji w Ca­
racas aniżeli w Kansas City. Im bardziej stroma jest
piramida, tym skuteczniej oddziela osoby o słabej mo­
tywacji, nie mające szans, by dotrzeć na sam szczyt
wzniesienia. Tych, którzy wspinają się wąską i stromą
ścieżką do sukcesu w Caracas, podtrzymywać w drodze
muszą powszechniejsze dążenia i cele aniżeli ich od­
powiedników w Stanach Zjednoczonych, wynoszonych
w górę szerokimi schodami amerykańskiego college'u.
Często przypomina się nam, że planowanie rodziny
zostało szybko przyjęte przez niektóre grupy etniczne,
na przykład przez Portorykańczyków w Nowym Jorku.
Liczba potomstwa całej grupy spadła gwałtownie, kiedy
ta przeniosła się do miasta. Jest to prawdą w odnie­
sieniu do tych, którzy zdecydowali się na życie w No­
wym Jorku i którym się tam powiodło, wyprowadzili
się oni z Harlemu i dzięki szkołom zdobyli pracę dają­
cą im ponad siedem tysięcy dolarów rocznie. Przetrwali
policję, narkotyki, dyskryminację i opiekę społeczną.
Pną się w górę szybciej aniżeli jakakolwiek inna grupa
etniczna i liczba potomstwa w tej grupie także szybciej
spada.
Podobne grupy emigrantów pragnących się dostać
jednym skokiem do królestwa dobrobytu zauważyć mo­
żna w całej Ameryce Łacińskiej. Ich reprezentanci łączą
się w różnych stowarzyszeniach, takich jak Klub Lwów,
Rycerze Kolumba czy Rodzina Chrześcijańska i szeregu
innych, których członkostwo pomaga im zdobywać dal-

160
sze przywileje dla siebie i swoich przyjaciół. Stowarzy­
szenie Ochrony Klasy Średniej, powołane ostatnio do
życia przez pracowników Esso w Caracas, jest dobrym
przykładem tego rodzaju postępowania. Lecz to, iż przed­
stawiciele takich grup potrafią regulować liczbę włas­
nego potomstwa, nie stanowi wcale dowodu, że anty­
koncepcja jest choćby częściowo wynikiem lepszej sto­
py życiowej. Oznacza to jedynie, że w chwili obecnej
w Ameryce Łacińskiej tylko niewielu jest oczarowa­
nych mirażem dobrobytu.
To znamienne, że ilość potomstwa w rodzinach mu­
rzyńskich zamieszkujących getta Stanów Zjednoczonych
pozostaje na poziomie zbliżonym do poziomu latyno­
amerykańskiego. Elementem wspólnym nie są wskaź­
niki liczbowe, lecz postrzeganie swego miejsca w spo­
łeczeństwie. Przeciętne dochody rodziny murzyńskiej
w amerykańskim getcie są poza zasięgiem możliwo­
ści obecnego pokolenia mieszkańców kontynentu połu­
dniowoamerykańskiego. Dochód na jedną osobę, liczba
dostępnych lat nauki w szkole, wydatki na służbę zdro­
wia, ilość przeczytanej prasy i książek, wszystko to po­
zostaje w sferze marzeń dla osiemdziesięciu procent
mieszkańców Peru czy Kolumbii. Ale zarówno tu, jak
i tam uczestnictwo w życiu politycznym jest niskie, do­
stęp do władzy ograniczony, a ogólne nastroje przygnę­
biające. Zachęty wobec czarnych mieszkańców USA na­
kłaniające ich do integracji i starania się o dobrobyt
prowadziły zbyt często w ślepą uliczkę.
W ciągu ostatnich dwóch lat opinia publiczna w Sta­
nach Zjednoczonych zaczęła nagle popierać murzyński
resentyment przeciwko propagowaniu kontroli urodzeń
w getcie. Tym bardziej więc szokujące jest, że ci sami
ludzie uważają ubogich poza granicami swego kraju za
mniej wrażliwych i bardziej naiwnych niż ich czarni

161
rodacy. Spodziewają się, że szerzej udostępniane bez­
płatne porady w Brazylii dokonają tego, czego nie udało
się osiągnąć w gettach amerykańskich miast. Odrzuce­
nie tej strategii w kraju należy traktować poważnie.
Taką samą postawę za granicą traktować trzeba jako
histerię i głupotę.
W ubiegłym roku w Brazylii biskupi razem z komu­
nistami wyrazili publiczne oburzenie wobec rzekomego
poparcia okazywanego przez rządy misjonarzom, spro­
wadzającym pochodzące z USA „węże" do Amazonii.
Mówiono, że serpentinas mają być umieszczane w ciele
kobiety, by uczynić ją bezpłodną, a przez to wyludnić
Amazonię i przygotować na zasiedlenie jej przez spro­
wadzonych ze Stanów Zjednoczonych Murzynów.
Specjalista od problemów demograficznych, wykształ­
cony i wychowany w kulturze Zachodu, uzna tego typu
interpretację za wytwór chorej wyobraźni, a nie za sym­
boliczny protest przeciwko amerykańskiemu „wężowi"
kuszącemu tropikalną Ewę, by zakosztowała owocu do­
brobytu. Natomiast ekonomista czy lekarz założą mil­
cząco, że wszyscy ludzie to z natury rzeczy konsumenci,
starający się o lepiej płatną pracę i pragnący dorównać
tym, którym się powiodło i mają mniej dzieci, a więcej
dóbr materialnych. Takie rozumowanie opiera się na
milcząco przyjmowanym „prawie natury ludzkiej", lecz
założenie to jest co najmniej tak fałszywe jak to, na
którym opierają się katolicy. Zbyt często i zbyt chętnie
misjonarze uważają własne idiosynkrazje za cechy ty­
powe dla natury drugich.
Każda dyskusja na temat zwiększania się liczby lud­
ności prowadzona w języku angielskim, nieświadomie
upowszechnia „imperialistyczne uprzedzenia". Propo­
nuję, byśmy wreszcie otwarli się na nie i potraktowali
je jako jeden z czynników w opracowaniu naszej poli-

162
tyki wobec tego problemu. Ale równocześnie przypomi­
nam, abyśmy strzegli się przed włączaniem się do dys­
kusji nad grzechem, prowadzonej zwykle po łacinie, czy
też do spisku zorganizowanego, by przewyższyć liczeb­
nie rasę białą, co trąci chińszczyzną.
W wypadku Caracas czy Sao Paulo tylko garstka
rodzin po zmniejszeniu liczby dzieci mogłaby podnieść
natychmiast swój poziom życia. Dla około dziewięćdzie­
sięciu procent mieszkańców tych aglomeracji wyraźna
poprawa standardu życia za pomocą kontroli urodzeń
jest niemożliwa do osiągnięcia, nawet gdyby żyli sto
lat. A zatem większość „pozytywnych" argumentów,
które sprzedaje się tej większości, to argumenty zwod­
nicze. Zakładają one zazwyczaj delikatną indoktryna­
cję, której celem jest wpojenie „wartości klasy średniej".
Przyjęcie tych wartości powinno powstrzymać rodzący
się przeciwko nim bunt. Ktoś, kto nauczył się postrze­
gać bogactwo jako klucz do sukcesu, a dzieci jako główną
ku niemu przeszkodę, może nagle zacząć winić dzieci
za swe ubóstwo. Rzecz jasna niewielu to czyni, gdyż
argumentacja taka jest wypaczona i nieprawdziwa.
Aby zdobyć spontaniczną zgodę większości społe­
czeństwa, wciela się w życie szereg różnorakich progra­
mów, z których większość podkreśla natychmiastowe
korzyści ekonomiczne, jakie może odnieść konkretna
osoba: nagrody za każdy zabieg związany z antykonce­
pcją, przywileje zależne od wielkości rodziny, delikatne
zachęty, w których rosnące oczekiwania łączy się z nie­
wielką liczbą dzieci. Każdy z tych programów kończy
się niepowodzeniem. Dlaczego?
Strach przed niemożnością osiągnięcia dobrobytu nie
wzrusza ludzi od pokoleń ubogich, podobnie jak obrazy
piekła prawie wcale nie mają wpływu na zachowania se­
ksualne pobożnych katolików. W każdym razie zakrawa

163
na cynizm spodziewać się, aby ludzie ci porzucali do­
stępną im teraz radość i przyjemność na rzecz raju, który
być może jest otwarty dla innych, lecz dla nich pozostaje
niedostępny. Nigdzie na świecie ludzie nie rozmnażają
się zgodnie z dyrektywami Białego Domu czy polecenia­
mi papieża. „Zasady" socjoekonomii, jak i normy moralne
są równie nieskuteczne, jeżeli chodzi o upowszechnianie
antykoncepcji. Wykorzystanie ideologii do promowania
lub odwodzenia od planowania rodziny to nawoływanie
do bałwochwalstwa, a zatem coś nieludzkiego.
Ideologia może w niektórych ludziach wzbudzić siły
regresywne i doprowadzić ich do korzystania z antykon­
cepcji. Ideologia może usprawiedliwić pożądanie pie­
niędzy, resentymenty, zawiść, niechęć do dzielenia się
z innymi, strach przed ryzykiem lub pragnienie, by do­
równać państwu Smithom w Nowym Jorku czy innym
przedstawicielom klasy średniej w jakimkolwiek kraju.
Ideologia potrafi wyjaśnić te tendencje jako elementy
składowe stabilności politycznej i produktywności spo­
łeczeństwa. Ale wywiedziona w tak racjonalny sposób
kontrola urodzeń działa tylko w przypadku nielicznej
grupki osób, ludzi chorych i nie będących normalnymi
reprezentantami społeczeństwa. Ich ideologiczne moty­
wacje częściej prowadzą do nieodpowiedzialnej agresji
aniżeli do dyscypliny i opanowania. Kontrolę urodzin
propaguje się wobec większości społeczeństwa pod po­
zorami czegoś innego. Jest to dla nich ślepa uliczka, nie
wiodąca do wzbogacenia się i dlatego nie zmniejsza ona
tendencji do posiadania licznego potomstwa. Wykorzy­
stanie zatem ideologii, by wpłynąć na zachowania kon­
kretnego człowieka, jest strategią nie tylko nieludzką,
lecz także złudną. W tak intymnych sprawach wezwanie
do patriotyzmu, ducha społecznego czy religii to najczę­
ściej doskonała wymówka, lecz rzadko dobry powód.

164
Porównam dla przykładu niepowodzenia nauczycie­
li, chcących nauczyć dziecko czytać, z niepowodzeniami
organizacji, pragnących promować antykoncepcję. Na­
uczyciele usiłują przekonać małego Juanito, że powi­
nien umieć czytać, by mógł poznawać, pracować i gło­
sować. Ale Juanito nie pragnie żadnej z tych rzeczy
i nie ma co mu się dziwić. Umiejętność czytania nie
doprowadzi go do college'u, chyba że posiadałby wuja,
który wspiął się już tak wysoko. A jego głos jako wy­
borcy we współczesnej Ameryce liczy się na pewno
mniej niż dziesięć lat temu, kiedy swą działalność roz­
począł Sojusz na Rzecz Postępu. Jedynym argumentem,
który mógłby przekonać Juanito do pozostania w szko­
le, jest potrzeba otrzymania świadectwa, które mo­
że stworzyć mu szansę otrzymania pracy — wiele lat
później.
Ludzie najlepiej uczą się skomplikowanych umie­
jętności, gdy proces uczenia się pozwala im nadać wy­
raźny kształt obrazom i uczuciom już obecnym w ich
sercu. Tylko ten, kto odkrył, że słowo pisane może po­
móc mu zmierzyć się z własnymi lękami i rozproszyć
je, i kto odkrył, że słowo to ułatwia wydobycie i nadanie
właściwej formy własnym uczuciom, będzie chciał za­
głębić się w to, co napisali inni. Sama zdolność odcy­
frowywania zapisanych informacji sprawi jedynie, że
poddane indoktrynacji masy będą posłuszne temu, co
przekazuje się im w szkołach i fabrykach, i w najle­
pszym wypadku pozwoli im w wolnym czasie uciec do
taniej papki prasowej bądź książkowej lub przyswoić
zagraniczne filmy z tekstami w języku ojczystym.
Pracownicy służby zdrowia postępują podobnie jak
nauczyciele, tylko że zamiast książki proponują krą­
żek dopochwowy, mający w tym wypadku posłużyć jako
klucz do krainy dobrobytu. To, co otrzymać można

165
w aptece, w księgarni czy u znachorki, traktowane jest
w taki sam sposób. A zatem kobieta, która połknęła
środek antykoncepcyjny, nie jest w lepszej sytuacji ani­
żeli ci, którzy poddają się słowu pisanemu, przyjmują
z ufnością zioła na miłość lub wierzą zabobonnie w świę­
tego Antoniego.
Szkołom udaje się, dużym kosztem, nauczyć czytać
i pisać kilkoro dzieci. Na obszarze całej Ameryki Ła­
cińskiej tylko jedno na czworo dzieci zdaje do siódmej
klasy. Rezultaty działania ośrodków pomocy społecznej
uczących dorosłych, jak stosować środki antykoncepcyj­
ne, są równie skromne, gdyż tylko jedna z czterech osób
przychodzących po radę przestaje płodzić dzieci. Obie
instytucje pomagają podtrzymać wzorce Zachodu. Po­
równanie pod względem ekonomicznym szkoły i ośrod­
ka zdrowia przemawia za tym, aby przesunąć środki
finansowe przeznaczane na likwidację analfabetyzmu
na kontrolę urodzeń. Na krótszą metę (w perspektywie,
powiedzmy, piętnastu lat) oszczędności, jakie można
uzyskać, powstrzymując jedno poczęcie, są znacznie
wyższe aniżeli wzrost produktywności osiągnięty przez
jedno wykształcone w szkole dziecko.
Jednak i klasa szkolna, i ośrodek zdrowia lepiej fun­
kcjonują jako miejsca selekcji aniżeli kształcenia. Jeśli
przysługujący im budżet uległby znacznej redukcji, nie
wpłynęłoby to prawdopodobnie na zwiększenie się i tak
ogromnej liczby rodzonych dzieci. Lecz redukcji takich
i przeznaczenia pieniędzy na inną działalność nie moż­
na brać pod uwagę, jeżeli nie zrozumie się, do jakiego
stopnia i szkoła, i programy zdrowotne niezbędne są
z politycznego punktu widzenia.
Społeczeństwo latynoamerykańskie uważane jest za
społeczeństwo gnuśne i pozbawione większych perspe­
ktyw nawet przez niektórych wywodzących się z niego

166
utopijnych marzycieli. Także reformatorzy oświaty gło­
szą swoje poglądy i zachowują się w taki sposób, jakby
wszyscy nauczyciele na tym kontynencie nie byli w sta­
nie stworzyć niczego nowego w dziedzinie edukacji.
Zawsze kiedy uda się opracować skuteczny program
kształcenia dorosłych i kiedy zaczyna on być popularny
i zagrażać tradycji, zostaje określony jako chybiony i al­
bo się go odrzuca, albo ośmiesza. Programy obejmujące
dużą liczbę osób nie są nigdy finansowane przez pań­
stwo, tłumaczące się tym, że proponowane przez nie
metody kształcenia nie sprawdziły się jeszcze na taką
skalę.
Rządy wojskowych boją się Sokratesów. Takich jak
on należy zamknąć w więzieniu, wyszydzić, wygnać
z kraju albo też zmusić do działalności podziemnej.
Niewielu znakomitych, powszechnie znanych i szano­
wanych nauczycieli z państw Ameryki Łacińskiej ma
możność pracy we własnym kraju. Jeśli osoby takie jak
one stają się członkami rządu, Kościoła lub instytucji
międzynarodowej grozi im odejście od własnych zasad
na skutek kompromisów, do jakich są zmuszane.
Istnieje głęboka różnica w charakterze osób podle­
gających kształceniu w Ameryce Łacińskiej i USA. Z tego
powodu Amerykanom bardzo trudno zrozumieć, dlacze­
go kształcenie na szczeblu podstawowym jest bardziej
istotne, ale i bardziej niebezpieczne na tym kontynen­
cie aniżeli w murzyńskim getcie w Stanach. W krajach
latynoamerykańskich elita polityczna to mniej niż trzy
procent ojców rodzin, którzy ukończyli szkołę ponad­
podstawową. Dla tej mniejszości masowe zaangażowa­
nie się w politykę nie wykształconych mas grozi po­
ważną zmianą. Tak więc programy kształcenia, które
mogłyby w końcowym rezultacie zachęcać do takiego
zaangażowania się, są z miejsca eliminowane, jako de-

167
magogia, lub blokowane, gdyż uważa się je, co zrozu­
miałe, za podżegające do rebelii. Nie finansuje się ich
rzecz jasna z kasy państwowej.
Istniejący obecnie nierówny dostęp do szkół uważa
się za główną przeszkodę w rozpowszechnianiu wiedzy,
także wiedzy o antykoncepcji, i zachęcaniu do skutecz­
nego uczestnictwa w życiu politycznym kraju. Jako śro­
dek zaradczy proponuje się znaczne zwiększenie budże­
tów szkolnych. Podejście takie opiera się, moim zda­
niem, na trzech błędnych założeniach: przypisywaniu
szkole nadmiernej skuteczności oświatowej, niereali­
stycznym oczekiwaniu, że możliwy jest kiedykolwiek
geometryczny wzrost wydatków na oświatę i braku
przekonania co do wartości kształcenia ukierunkowa­
nego politycznie.
Paulo Freire, przebywający na wygnaniu nauczyciel
i wychowawca brazylijski, pokazał, że piętnaście pro­
cent dorosłych analfabetów, mieszkańców jakiejkol­
wiek wioski, można nauczyć czytać i pisać w sześć tygo­
dni i za ułamek tej sumy, którą wydać trzeba na rok
nauki dziecka w szkole. Kolejne piętnaście procent
można nauczyć tego samego, lecz już po dłuższym cza­
sie. Żeby tego dokonać, jego współpracownicy przygo­
towują w każdej wiosce listę słów, które mają dla jej
mieszkańców największe znaczenie. Zwykle słowa te
odnoszą się do polityki i z tego powodu są źródłem
kontrowersji. Sesje kształceniowe koncentrują się na
analizie wybranych słów. Osoby, które przyciąga tego
typu nauka, to w większości ludzie o zacięciu politycz­
nym. Zakładamy, że są oni zainteresowani dialogiem
i że umiejętność odczytania i napisania kluczowych
słów jest dla nich krokiem do mocniejszego i bardziej
skutecznego zaangażowania politycznego.
Rzecz jasna, edukacja tego typu jest edukacją wy-

168
biórczą. Takie też są nasze współczesne szkoły. Różnica
polega na tym, że obecny w niektórych tekstach aspekt
polityczny zamienia zapisaną kartkę papieru w miejsce
spotkania potencjalnie wywrotowych członków społe­
czeństwa, podczas gdy w szkołach ta sama kartka sta­
nowi sito, przez które przechodzą tylko te dzieci, które
bez szemrania przyjmą podporządkowanie się i porażkę
w szkole. Podopieczni Freire'a sycą się pożywieniem
innym niż papka i odpady, którymi karmi się osoby
przerywające naukę w połowie szóstej klasy.
Nigdy nie zapomnę pewnego wieczoru w 1964 roku,
spędzonego z grupką uczniów Freire'a, głodnymi wieś­
niakami z Sergipe. Pewien mężczyzna wstał, długo szu­
kał odpowiednich słów, aż wreszcie wypowiedział w jed­
nym zdaniu to, co chciałem uczynić tezą tego artykułu:
„Nie potrafiłem zasnąć ubiegłej nocy... bo wczoraj wie­
czorem napisałem własne imię i nazwisko... i zrozumia­
łem, że jestem... że my jesteśmy odpowiedzialni".
Odpowiedzialne obywatelstwo i odpowiedzialne ro­
dzicielstwo idą w parze. Oba to wynik przeżytego bycia
w relacji do drugich. Ujarzmienie spontanicznego za­
chowania jest skuteczne, twórcze i możliwe do osiąg­
nięcia tylko wtedy, gdy przyjmuje się je, mając na
względzie innych ludzi. Wybór tego, by zachowywać
się jak odpowiedzialny partner seksualny i rodzic, za­
kłada uczestnictwo w życiu politycznym i przyjęcie dys­
cypliny, jakiej ono wymaga. W dniu dzisiejszym w Bra­
zylii oznacza to gotowość do walki rewolucyjnej. Biorąc
to wszystko pod uwagę, moja propozycja, by prowadzo­
ne na szeroką skalę kształcenie dorosłych ukierunko­
wać na planowanie rodziny, zakłada również działania
na rzecz uświadamiania politycznego. Walka o wolność
polityczną i o uczestnictwo wszystkich w życiu państwa
może posiadać nową głębię i nowy wymiar, jeśli wyra-

169
stać będzie z przekonania, że nawet w wypadku naj­
bardziej intymnych obszarów życia człowiek musi za­
akceptować technikę. Tak prowadzone wychowanie do
nowoczesnego rodzicielstwa może się stać potężną siłą,
pomagającą przekształcić wykorzenione ze swego pier­
wotnego środowiska masy w ludzi.
Ubóstwo zaplanowane:
końcowy rezultat
pomocy gospodarczej

Na początku drugiej dekady rozwoju gospodarczego


krajów Trzeciego Świata (chodzi o lata sześćdziesiąte —
przyp. tłum.), gdy Robert McNamara zapoznawał się
z „Raportem Pearsona", uważałem za istotne przedsta­
wić alternatywy dla panujących wówczas koncepcji roz­
woju, które — chociaż pozornie poparte niepodważal­
nymi dowodami — w rzeczywistości wspierały się na
dyskusyjnych założeniach.

171
Powszechne jest dziś żądanie, by państwa bogate
zamiast udoskonalać swą machinę wojenną, przezna­
czyły pieniądze na wspomaganie rozwoju Trzeciego Świa­
ta. Biedniejsze osiemdziesiąt procent ludzkości mnoży
się w sposób niekontrolowany, a poziom konsumpcji
zmniejsza się w przeliczeniu na jednego mieszkańca.
Wzrost liczby mieszkańców i spadek konsumpcji grożą
państwom uprzemysłowionym, które jednak mogą zde­
cydować się przeznaczyć swe budżety obronne na pa­
cyfikację ekonomiczną narodów ubogich. To z kolei do­
prowadzić może do nieodwracalnej rozpaczy, gdyż le­
miesze bogaczy wyrządzić mogą tyle samo szkody, co
ich miecze. Ciężarówki Amerykanów spowodować mogą
dotkliwsze straty aniżeli czołgi. Łatwiej bowiem stwo­
rzyć masowe zapotrzebowanie na to pierwsze aniżeli
na drugie. Tylko znikoma część ludności potrzebuje
ciężkiego uzbrojenia, podczas gdy większość może stać
się łatwo zależna od nieliczących się z rzeczywistością
dostaw tak przydatnego towaru, jakim są nowoczesne
ciężarówki. Odkąd Trzeci Świat stał się rynkiem zbytu
dla towarów, produktów i technologii, które bogacze
stworzyli sami dla siebie, rozziew między popytem na
te wytwory a ich podażą będzie rósł bez końca. Samo­
chód osobowy nie może przewieźć biednych narodów

172
w wiek kosmiczny, szkoła nie może zapewnić im wy­
kształcenia, a lodówka nie może zapewnić im zdrowej
żywności.
Jest oczywiste, że tylko jedna osoba na tysiąc w Ame­
ryce Łacińskiej może sobie pozwolić na cadillaca, na
operację serca lub studia doktoranckie. Niemożność
osiągnięcia tych celów nie wywołuje w nas rozpaczy
nad losem Trzeciego Świata z prostego powodu. Jeszcze
nie doszliśmy do tego, by uważać cadillaca za niezbędny
środek komunikacji, operacji serca za powszechny ele­
ment opieki zdrowotnej, a doktoratu za warunek po­
rządnego wykształcenia. Co więcej, zgodzilibyśmy się
bez wahania na to, by w Peru importowane samochody
tej marki obłożyć wysokim cłem, potwierdzilibyśmy, że
klinika transplantacji w Bogocie to jedynie wywołujący
głębokie oburzenie kaprys, jeżeli pracuje w niej wię­
kszość lekarzy znajdujących się w mieście i że zbudo­
wanie betatronu przekracza możliwości Uniwersytetu
w Sao Paulo.
Niestety nie jest dla nas równie oczywiste, że wię­
kszość mieszkańców krajów latynoamerykańskich —
nie tylko w tym, ale i w kilku następnych pokoleniach —
nie będzie mogła sobie pozwolić na żaden samochód,
żadną solidną opiekę medyczną ani też na kształcenie
w szkole podstawowej. Uciekamy przed tą oczywistą
prawdą, gdyż nie chcemy uznać, że nasza wyobraźnia
zapędziła nas w kozi róg. Siła oddziaływania stworzo­
nych przez nas instytucji i rzeczy jest tak przemożna,
że nie tylko kształtują one nasze upodobania, lecz także
nasze wyobrażenie tego, co możliwe i niemożliwe. Za­
pomnieliśmy już, jak myśleć o nowoczesnym transpor­
cie nie opartym na samochodach osobowych i samolo­
tach. Nasza idea nowoczesnej służby zdrowia akcentu­
je umiejętność przedłużania życia osobom śmiertelnie

173
chorym. Przestaliśmy już być zdolni do tego, by myśleć
0 lepszym kształceniu w oderwaniu od jeszcze bardziej
rozbudowanej edukacji szkolnej i od nauczycieli, któ­
rych szkoleniu poświęcić trzeba jeszcze więcej czasu.
Nasze horyzonty myślenia zostały zdominowane przez
ogromne instytucje oferujące drogie usługi.
W takie właśnie struktury wcieliliśmy naszą wizję
świata i staliśmy się ich więźniami. Fabryki, mass me­
dia, szpitale, rządy i szkoły spieszą z towarami i usłu­
gami odpowiednimi, by zapełnić nasz świat. Dla nas
bogatych, rozwój i postęp to rozszerzanie się i roz­
powszechnianie stworzonych przez nas struktur. Wię­
ksza możliwość przemieszczania się to dla nas luksus
1 bezpieczeństwo, dostarczane przez General Motors
i Boeinga. Wzrost ogólnego dobrobytu to zwiększenie
liczby lekarzy i szpitali, w których zdrowie często oz­
naczać musi przedłużanie cierpienia. Zaczęliśmy utoż­
samiać potrzebę dalszego kształcenia z koniecznością
dłuższego przebywania w ławie szkolnej. Innymi sło­
wy, przeobraziliśmy edukację w dozór szkoły nad ucz­
niem, świadectwa umożliwiające podjęcie pracy oraz
prawo do głosowania i sprzedajemy to pod przykrywką
cnót chrześcijańskich, liberalnych bądź komunistycz­
nych.
W przeciągu niespełna stu lat cywilizacja przemy­
słowa wykształciła niezmienne i zastrzeżone wzory za­
spokajania podstawowych ludzkich potrzeb i kazała
nam wierzyć, że potrzeby człowieka zostały ukształto­
wane przez Stwórcę, jako pożądanie produktów, które
sami stworzyliśmy. Jest to równie prawdziwe w przy­
padku Rosji i Japonii, jak i w przypadku państw Za­
chodu. Konsumentowi wpaja się nawyk bezustannego
zastępowania rzeczy starych nowymi, co w ostateczno­
ści oznacza wierność tym samym producentom, którzy

174
dadzą mu to samo, co przedtem, tylko w nowym opa­
kowaniu lub innej jakości.
Społeczeństwa cywilizacji przemysłowej mogą za­
pewnić pakiet takich towarów przeznaczonych do oso­
bistej konsumpcji każdemu ze swych obywateli, lecz to
wcale nie dowód na to, że społeczeństwa te są zdrowe,
wydajne lub że sprzyjają życiu ludzkiemu. Wręcz prze­
ciwnie. Im bardziej jakiemuś człowiekowi wpoi się przy­
swajanie gotowych, podsuwanych mu towarów i usług,
tym mniej skutecznie jest on w stanie kształtować śro­
dowisko, w którym żyje. Jego energia i zasoby finan­
sowe idą na zdobywanie wciąż nowych modeli i egzem­
plarzy niezbędnych dla niego towarów i usług, a śro­
dowisko staje się produktem ubocznym jego nawyków
konsumpcyjnych.
Dostarczenie tego „pakietu niezbędnych towarów
i usług" jest główną przyczyną wysokich kosztów, jakie
wiążą się z zaspokajaniem podstawowych potrzeb czło­
wieka. Tak długo jak każdy człowiek „potrzebuje" swo­
jego samochodu, nasze miasta będą musiały znosić je­
szcze dłuższe korki uliczne, a my ponosić absurdalnie
wysokie koszty łagodzenia ich skutków. Tak długo jak
zdrowie oznaczać będzie maksymalne przedłużanie ży­
cia, nasi chorzy poddawani będą jeszcze większej liczbie
zabiegów i otrzymywać jeszcze więcej leków, potrzeb­
nych, by uśmierzyć wynikający z tego ból. Tak długo,
jak długo będziemy potrzebowali szkoły do tego, by wy­
dostać dzieci spod opieki rodziców, by zabrać je z ulicy
lub pracy, nasza młodzież będzie skazana na bezustan­
ny pobyt w szkole i potrzebować będzie wciąż nowych
bodźców do znoszenia tej katorgi.
Narody bogate w geście wspaniałomyślności zaku­
wają dziś biedne państwa w okowy korków ulicznych,
odosobnienia szpitalnego i szkolnej ławy i na mocy mię-

175
dzynarodowych porozumień nazywają to „rozwojem".
Bogaci, „wyszkoleni" i wygi tego świata próbują podzie­
lić się swymi wątpliwymi skarbami wpychając na siłę
swoje wcześniej przygotowane rozwiązania Trzeciemu
Światu. W Sao Paulo tworzą się korki uliczne, pod­
czas gdy prawie milion mieszkańców północnowschod-
niej Brazylii ucieka przed suszą, przemierzając pieszo
osiemset kilometrów. Lekarze z Ameryki Południo­
wej przebywają na stażu w klinice chirurgii specjalnej
w Nowym Jorku, po czym wykorzystują swą wiedzę
w wypadku kilku pacjentów, podczas gdy ameboza po­
zostaje chorobą endemiczną w slumsach, zamieszkiwa­
nych przez dziewięćdziesiąt procent ludności. Niewiel­
ka garstka zdobywa dalsze wykształcenie w naukach
podstawowych w Ameryce Północnej — nierzadko po­
krywane z kiesy państwowej. Jeśli osoby te powrócą
w ogóle do Boliwii, staną się poślednimi nauczycielami
sztucznych przedmiotów w La Paz lub Cochabambie.
Bogaci eksportują przestarzałe wersje swoich standa­
rdowych modeli towarów, wiedzy i usług.
Sojusz na Rzecz Postępu to dobry przykład szlachet­
nej działalności w służbie zacofania. Wbrew swoim ha­
słom program ten odniósł sukces, ale wyłącznie jako
sojusz na rzecz postępu warstw konsumentów i jako
środek uspokojenia mas. Jego działalność to milowy
krok w procesie modernizacji wzorców konsumpcyjnych
klasy średniej w Ameryce Łacińskiej, polegającym na
zintegrowaniu ich z dominującą kulturą północnoame­
rykańskiej metropolii. Równocześnie za sprawą Soju­
szu modernizacji uległy dążenia i aspiracje większości
obywateli, którzy od tej pory skoncentrowali swoje wy­
magania na nieosiągalnych dla siebie produktach.
Każdy nowy samochód pojawiający się na drogach
Brazylii to odebranie pięćdziesięciu ludziom możliwości

176
podróży autobusem. Każda sprzedana lodówka to zmniej­
szenie szans na budowę jednej chłodni dla całej wspól­
noty lokalnej. Każdy dolar wydany na lekarzy i szpitale
to sto utraconych istnień ludzkich, żeby sparafrazować
powiedzenie znakomitego ekonomisty chilijskiego Jorge
de Ahumada. Gdyby tego dolara wydać na uzdatnienie
wody pitnej, zapobiegłoby to śmierci stu osób. Każdy
dolar wydany na szkolnictwo to więcej przywilejów dla
grona wybranych kosztem większości społeczeństwa.
W najlepszym wypadku zwiększa on liczbę tych, którzy
zanim będą musieli zrezygnować z dalszego kształce­
nia, przyswoją sobie prawdę, że ci, którzy uczyli się
dłużej, mają prawo do władzy, bogactwa i prestiżu. To
wpajanie tym, którzy chodzą do szkoły, przekonania,
że lepsi od nich są ci, którzy chodzili tam dłużej.
Wszystkie kraje Ameryki Łacińskiej gorączkowo
próbują upowszechniać szkolnictwo. Każdy z nich wy­
daje ponad osiemnaście procent sumy wpływającej z po­
datków na kształcenie — czyli na szkołę, a są i kraje,
które wydają prawie dwa razy tyle. Lecz mimo tak
olbrzymich nakładów, żadnemu z nich nie udało się
jeszcze zapewnić pięciu lat kształcenia ponad jednej
trzeciej ludności. Dysproporcja między zapotrzebowa­
niem na szkołę, a możliwością jej zapewnienia rośnie
w postępie geometrycznym. A to, co jest prawdziwe w od­
niesieniu do szkolnictwa, jest również prawdą w odnie­
sieniu do wytworów wszelkich innych instytucji ucze­
stniczących w procesie modernizacji Trzeciego Świata.
Ciągłe udoskonalenia techniczne produktów już obe­
cnych na rynku często przynoszą daleko więcej korzyści
producentowi niż kupującemu. W przypadku bardziej
skomplikowanych procesów produkcji tylko najwięksi
wytwórcy mogą pozwolić sobie na ciągłe zastępowanie
starych wersji swego towaru nowymi i koncentrować

177
zapotrzebowanie nabywcy na drobnym udoskonaleniu
przedmiotu, który kupuje, niezależnie od towarzyszą­
cych temu skutków ubocznych: wyższych cen, krótszej
trwałości, mniej powszechnego zastosowania, wyższych
kosztów napraw. Wystarczy pomyśleć o wielorakości
zastosowań zwykłego otwieracza do konserw, podczas
gdy otwieracz elektryczny — jeśli w ogóle działa —
otwiera tylko niektóre rodzaje puszek, a kosztuje sto
razy więcej.
To samo odnieść można do maszyny rolniczej czy
specjalizacji uniwersyteckiej. Farmer ze środkowych
stanów USA może być przekonany o konieczności po­
siadania pojazdu o napędzie na cztery koła, mogącego
jechać na autostradzie z szybkością ponad stu kilome­
trów na godzinę, z elektryczną wycieraczką i wyścieła­
nymi siedzeniami i w dodatku takiego, który po roku
lub dwóch można wymienić na nowszy model. Wię­
kszość rolników na świecie nie potrzebuje takiej szyb­
kości, nie spotkali się nigdy z takim komfortem ani nie
interesuje ich wymiana sprawnego pojazdu na jego no­
wszą wersję. Potrzebny im tani środek transportu tam,
gdzie czas to nie pieniądz, gdzie wystarczy wycieraczka
ręczna i gdzie maszyna może nawet przeżyć człowieka.
Taki mechaniczny osiołek wymaga całkowicie odmien­
nego podejścia technicznego aniżeli to, jakie widać
w przypadku towaru wytwarzanego na rynek amery­
kański. Niestety takiego pojazdu się nie produkuje.
Większość krajów latynoamerykańskich potrzebuje
pracowników służby zdrowia mogących wykonywać swe
zadania przez czas nieokreślony bez nadzoru lekarza.
Zamiast organizować kursy dla położnych i felczerów,
umiejących wykorzystać ograniczony zakres środków
pomocy medycznej, uniwersytety na tym kontynencie
powołują co roku do życia nową szkołę dla wyspecjali-

178
zowanych pielęgniarek, przygotowując fachowców zdol­
nych do pracy jedynie w szpitalach i farmaceutów po­
trafiących tylko sprzedawać coraz niebezpieczniejsze
leki.
W świecie współczesnym ma miejsce impas, gdyż
zbiegają się z sobą dwa procesy: coraz większa liczba
ludzi doświadcza coraz bardziej ograniczonego wybo­
ru w najważniejszych dla nich sprawach. Nagłaśnia­
ne zwiększanie się liczby ludności wywołuje panikę.
Zmniejszanie się możliwości wyboru powoduje niepokój
i jest wciąż nie zauważane. Eksplozja demograficzna
wywołuje zawrót głowy, lecz z drugiej strony postępu­
jąca atrofia wyobraźni społecznej zostaje zracjonalizo­
wana i przedstawiana jako możliwość wyboru pomiędzy
kilkoma markami tego samego produktu. Oba procesy
wiodą w ślepą uliczkę: gwałtowny wzrost liczby ludno­
ści rodzi nowych nabywców na wszystkie towary po­
cząwszy od żywności na środkach antykoncepcyjnych
kończąc, podczas gdy równocześnie nasza kurcząca się
wyobraźnia nie może podsunąć nam innych sposobów
zaspokojenia żądań tych ludzi prócz sprzedaży tych sa­
mych produktów, które są kupowane w podziwianych
przez nich społeczeństwach.
Skupię się na obu tych czynnikach po kolei, gdyż
moim zdaniem pozwalają one zdefiniować, czym jest
niedorozwój gospodarczy.
W większości krajów Trzeciego Świata liczba ludno­
ści rośnie, a razem z nią rośnie klasa średnia. Dochody,
konsumpcja i dobrobyt materialny tej klasy zwiększają
się, a przepaść między nią a resztą społeczeństwa wciąż
się rozszerza. Mimo że poziom konsumpcji w przelicze­
niu na jednego mieszkańca jest coraz wyższy, większość
obywateli spożywa teraz mniej żywności, doświadcza
mniej opieki w chorobie, ma słabszą opiekę socjalną

179
i gorszą pracę aniżeli w roku 1945. Jest to częściowo
rezultat nierównomiernego rozdziału dóbr, a częścio­
wo wynik załamania się tradycyjnych struktur rodzin­
nych i kulturowych. Więcej ludzi cierpiało z powodu
głodu, bólu i braku ochrony przed skwarem bądź chło­
dem w roku 1969 aniżeli pod koniec II wojny światowej
i to nie tylko w liczbach bezwzględnych, ale także jeżeli
chodzi o odsetek mieszkańców Ziemi.
Te konkretne skutki niedorozwoju i zacofania go­
spodarczego są doskonale widoczne, lecz niedorozwój
to także stan umysłu i uświadomienie go sobie jako
stanu umysłu, jako stanu świadomości, jest właśnie
zasadniczym problemem. Niedorozwój jako stan umy­
słu ma miejsce wtedy, gdy potrzeby mas zamienia się
na żądanie nowych wersji już gotowych rozwiązań, któ­
re na zawsze pozostaną poza zasięgiem większości
z nich. Niedorozwój i zacofanie pojmowane w tym zna­
czeniu rosną gwałtownie nawet w tych krajach, gdzie
rośnie także ilość dostępnych kalorii w pożywieniu,
klas w szkołach, samochodów i szpitali. Warstwy rzą­
dzące rozbudowują w tych krajach sferę usług przezna­
czoną dla ludzi, żyjących w dobrobycie; skoro w ten
sposób zmonopolizuje się popyt społeczeństwa, nigdy
nie zaspokoi się potrzeb większości jego członków.
Niedorozwój i zacofanie jako forma świadomości to
skrajny objaw tego, co w języku i Marksa, i Freuda
nazywa się Verdinglichung, czyli reifikacją. Przez rei-
fikację rozumiem zawężenie poznania rzeczywistych
potrzeb do pragnienia towarów produkowanych maso­
wo. Rozumiem przez to zamianę pragnienia na potrze­
bę coca-coli. Ten rodzaj reifikacji ma miejsce wtedy,
gdy ogromnym instytucjom biurokratycznym uda się
zdominować wyobraźnię potencjalnych klientów i kiedy
poddają oni kontroli podstawowe potrzeby człowieka.

180
Wrócę na chwilę do przykładu zaczerpniętego z dzie­
dziny edukacji. Intensywne propagowanie szkoły jako
instytucji oświatowej prowadzi do utożsamienia uczę­
szczania do szkoły z edukacją, tak że we wszystkich
językach są to terminy wymienne. Kiedy już raz świa­
domość całego społeczeństwa została „wyszkolona", czy­
li kiedy zaszczepiono jej przekonanie, że szkoła posiada
monopol na oficjalne kształcenie, wtedy mamy prawo
obłożyć podatkiem analfabetów, by zapewnić bezpłatne
szkoły i kształcenie uniwersyteckie dzieciom ludzi bo­
gatych.
Niedorozwój to wynik rosnących aspiracji osiąganych
poprzez intensywny marketing sprawdzonych i uzna­
nych towarów. Rozumiany w tym sensie gwałtowny nie­
dorozwój obserwowany w tej chwili, jest dokładnym
przeciwieństwem tego, czym, moim zdaniem, powinno
być kształcenie: przeciwieństwem budzenia świadomo­
ści nowych potencjałów w człowieku i wykorzystania
jego twórczych sił do tego, by działać na rzecz życia.
Niedorozwój natomiast zakłada poddanie świadomości
społecznej przygotowanym z góry rozwiązaniom.
Sam proces, poprzez który propagowanie „zagrani­
cznych" produktów zwiększa niedorozwój i zacofanie,
pojmowany jest często w bardzo powierzchowny sposób.
Tego samego człowieka, który czuje oburzenie na widok
fabryki coca-coli w latynoamerykańskiej dzielnicy slum­
sów, często rozpiera duma z powodu widoku wyrasta­
jącej obok nowej szkoły. Niechętnie widzi on informację
o obcej licencji na popularnym napoju chłodzącym i wo­
lałby, żeby zastąpił go cola-mex. Lecz z drugiej strony
gotów jest wprowadzać edukację szkolną za wszelką
cenę i zmuszać do niej swoich rodaków, nieświadom
niewidzialnych nici, za pomocą których instytucja ta
złączona jest ze światowym rynkiem.

181
Kilka lat temu widziałem, jak robotnicy ustawiali
wysoki znak coca-coli na pustkowiu w Mexquital. Nad
Meksykiem przetoczyły się właśnie susza i klęska gło­
du. Mój gospodarz, biedny Indianin, poczęstował go­
ści maleńką szklaneczką tej drogiej słodzonej wody
o brunatnym kolorze. Kiedy przypominam sobie to zda­
rzenie, gniew wciąż we mnie wre. Ale jestem jeszcze
bardziej oburzony, kiedy przypomnę sobie konferencję
UNESCO, na której mający jak najlepsze intencje i do­
brze opłacani biurokraci omawiali plany nauczania
szkolnego w różnych państwach latynoamerykańskich,
a entuzjastycznie nastawieni liberałowie wygłaszali
mowy o konieczności założenia jeszcze większej liczby
szkół.
Oszustwo popełniane przez tych, którzy propagują
szkoły, jest może mniej widoczne, lecz sięga głębiej ani­
żeli oszustwo zadowolonych z siebie speców od promocji
coca-coli czy przedstawicieli Forda, gdyż propagator
szkoły wabi ludzi bardziej uzależniającyin narkoty­
kiem. Uczęszczanie do szkoły podstawowej to nie nie­
szkodliwy luksus, lecz coś jak żucie koki przez Indian
z Andów, podporządkowujące robotników ich bossowi.
Im większa będzie „dawka" szkoły, którą otrzyma
konkretna osoba, tym bardziej przygnębiająca będzie
konieczność jej opuszczenia. Ci, którzy przerywają edu­
kację w klasie siódmej, odczuwają swą niższość mocniej
niż ci, co odchodzą w klasie trzeciej. Szkoły w Trzecim
Świecie karmią uczniów swoją porcją opium daleko
skuteczniej, aniżeli dawniej czyniły to Kościoły. Kiedy
świadomość społeczną cały czas wprzęga się w system
szkolny, poszczególni członkowie społeczeństwa, sto­
pniowo tracą świadomość tego, że można żyć, nie czując
bezustannie poczucia niższości wobec drugich. Gdy wię­
kszość mieszkańców kraju przenosi się ze wsi do miast,

182
dziedziczne poddaństwo chłopa odpracowującego przy­
musowo długi, zastępowane jest poczuciem niższości
kogoś, kto musiał przerwać naukę i który czuje się oso­
biście odpowiedzialny za ten stan rzeczy.
System szkolny legitymizuje odwiecznie ustalone
istnienie warstw społecznych w sposób bardziej bez­
względny, aniżeli czyniły to Kościoły.
Aż do dnia dzisiejszego, żadne z państw Ameryki
Łacińskiej nie uważa za przestępców tych, którzy nie
kupują w dostatecznych ilościach coca-coli lub nie po­
siadają samochodu, natomiast wszystkie kraje uchwa­
liły przepisy, mówiące, że obywatel, który nie ukończył
szkoły, uważany jest za kogoś, kto nie wypełnił do koń­
ca swych obowiązków społecznych. Rząd brazylijski
w ostatnim czasie prawie podwoił okres obowiązkowe­
go, bezpłatnego uczęszczania do szkoły. Od tej pory
każdy uczeń, który nie ukończył szesnastu lat i prze­
rwał naukę, będzie przez całe życie spotykał się z wy­
mówką, że nie wykorzystał przysługującej mu na mocy
prawa możliwości kształcenia się. Prawo to uchwalono
w kraju, gdzie nawet najwięksi optymiści nie potrafią
przewidzieć dnia, kiedy tak długo trwająca edukacja
szkolna będzie możliwa dla co najmniej dwudziestu pię­
ciu procent młodych ludzi. Przyjęcie w odniesieniu
do szkoły norm międzynarodowych skazuje na zawsze
większość Latynoamerykanów na życie na marginesie
i wyklucza ich z życia społecznego. Krótko mówiąc, są
skazani na niedorozwój i zacofanie.
Utożsamienie celów społecznych z poziomem kon­
sumpcji nie ogranicza się tylko do kilku państw kon­
tynentu południowoamerykańskiego. Pod każdą szero­
kością geograficzną, niezależnie od kultury i ideologii
danego państwa, powstają rodzime fabryki samocho­
dów i rodzime szkoły powszechne i medyczne, a wię-

183
kszość z nich to liche imitacje szkół zagranicznych,
głównie północnoamerykańskich.
Trzeciemu Światu potrzebna jest dogłębna, rewolu­
cyjna zmiana istniejących tam instytucji. Rewolucje,
mające miejsce za poprzedniego pokolenia, były rewo­
lucjami politycznymi. Nowa grupa ludzi, prezentująca
nową ideologię, przejęła władzę i sprawuje pieczę nad
dokładnie tymi samymi instytucjami, zajmującymi się
rynkiem, edukacją i leczeniem, i robi to w interesie
nowej klienteli. Jako że instytucje te nie przeszły grun­
townej przemiany, obecne grono ich użytkowników zbli­
żone jest liczebnie do grupy poprzedniej. Jest to wy­
raźnie widoczne w przypadku edukacji. Koszt pobytu
w szkole jednego ucznia jest dziś wszędzie porówny­
walny, jako że wzorce służące do oceny jakości kształ­
cenia są podobne we wszystkich krajach. Możliwość
kształcenia się na koszt państwa — co najczęściej
utożsamia się z możliwością uczęszczania do szkoły —
zależy od wysokości dochodu narodowego na osobę.
(Państwa, takie jak Chiny i Wietnam Północny, są tu
znaczącymi wyjątkami.)
Wszędzie w Trzecim Świecie nowoczesne instytucje
są całkowicie bezproduktywne w osiąganiu szczytnych,
egalitarnych celów, do realizacji których zostały powo­
łane. Lecz dopóki jeszcze wyobraźnia społeczna nie zo­
stała uśmiercona na skutek zapatrzenia się w te insty­
tucje, więcej nadziei na ich rewolucyjną przemianę jest
w Trzecim Świecie aniżeli w krajach bogatych. Stąd
tak pilna potrzeba opracowania możliwych do zastoso­
wania alternatyw wobec „nowoczesnych rozwiązań".
Zacofanie gospodarcze może stać się stanem chroni­
cznym w wielu krajach. Rewolucja, o której mówię, musi
rozpocząć się, nim to nastąpi. Znów dobrym przykładem
jest kształcenie. Permanentne zacofanie w dziedzinie

184
edukacji ma miejsce, gdy zapotrzebowanie na szko­
ły staje się tak powszechne, że całkowita koncentracja
środków przeznaczonych na naukę staje się jednogłośnie
wysuwanym żądaniem politycznym. Gdy osiągnie się to
stadium, oddzielenie kształcenia od chodzenia do szkoły
jest już niemożliwe.
Jedyną zadowalającą odpowiedzią na wciąż rosnące
zacofanie będzie takie zaspokojenie podstawowych po­
trzeb, które zostanie zaplanowane jako cel dalekosiężny
dla obszarów, na stałe charakteryzujących się innym
rozłożeniem kapitału. Łatwiej mówić o alternatywach
wobec obecnie istniejących instytucji, usług i wytworów
ludzkiej działalności, aniżeli je dokładnie opisać. Nie
jest moim celem ani kreślenie utopii, ani pisanie sce­
nariuszy dla przyszłości. Musimy zadowolić się przykła­
dami wskazującymi kierunek, w którym powinny pójść
badania. Niektóre takie przykłady zostały już przeze
mnie podane. Autobusy to alternatywa dla tabunów
prywatnych samochodów. Pojazdy zaprojektowane spe­
cjalnie do powolnego transportu w trudnym terenie to
alternatywa dla ciężarówek. Zdrowa woda to alternaty­
wa dla kosztownego leczenia szpitalnego. Felczerzy to
alternatywa lekarzy i pielęgniarek. Wspólne przecho­
wywanie żywności jest alternatywą dla drogich lodówek.
Przykłady innych rozwiązań można mnożyć. Dlaczego
na przykład nie traktować poruszania się pieszo jako
alternatywy jakichkolwiek środków lokomocji i zasta­
nowić się, w jaki sposób wpłynęłoby to na planowanie
architektoniczne i przestrzenne miasta? I dlaczego nie
ujednolicić konstrukcji najprostszych domów z przygo­
towanych wcześniej elementów i zobowiązać każdego
obywatela, by podczas roku służby publicznej nauczył
się, jak zbudować dla siebie zdrowe i higieniczne schro­
nienie?

185
Znacznie trudniej mówić o alternatywnych rozwią­
zaniach w kształceniu, częściowo z tego powodu, że
szkoły przywłaszczyły sobie całkowicie zasoby dobrej
woli, pomysłowości i funduszy publicznych. Lecz nawet
tutaj możemy wskazać kierunek, w którym należy pro­
wadzić badania.
W chwili obecnej edukację szkolną pojmuje się jako
proces, w trakcie którego dzieci zebrane w klasy ucze­
stniczą przez około tysiąc godzin w roku, nieprzerwanie
przez kilka lat, w zajęciach o rosnącym co roku stopniu
trudności, gdzie realizuje się wcześniej przygotowany
program nauczania. Przeciętnie biorąc, kraje laty­
noamerykańskie są w stanie zapewnić swoim obywate­
lom od ośmiu do trzydziestu miesięcy takiego kształce­
nia. Dlaczego więc zamiast tego nie zobowiązać wszy­
stkich obywateli, którzy nie ukończyli trzydziestu lat,
by kształcili się miesiąc lub dwa w ciągu roku?
Obecnie dostępne fundusze wydaje się na dzieci, mi­
mo iż dorosłego można nauczyć czytać dziesięciokrotnie
szybciej i taniej niż dziecko. W wypadku osoby dorosłej
inwestycja ta zwraca się natychmiast czy to otwarciem
przed nim nowych horyzontów, obudzeniem świadomo­
ści politycznej i gotowości przejęcia odpowiedzialności
za ilość potomstwa i za swą przyszłość, czy to zwię­
kszeniem produktywności. W wypadku dorosłego zysk
jest podwójny, gdyż może on przyczynić się nie tyl­
ko do wykształcenia swoich dzieci, lecz także innych
dorosłych osób. Mimo tych korzyści, uczenie pisania
i czytania dorosłych wspierane jest przez państwa laty­
noamerykańskie w bardzo nikłym stopniu i pierwszeń­
stwo w dostępie do publicznych funduszy ma szkoła.
Co gorsza, programy likwidacji analfabetyzmu u doro­
słych są bezlitośnie blokowane w Brazylii i wszędzie
tam, gdzie rządy wojskowych wspierających oligarchię

186
przemysłową bądź feudalną zrzuciły już maskę dobroci
i życzliwości.
Trudniej zdefiniować alternatywną możliwość edu­
kacji, gdyż nie ma jeszcze przykładów, na które mogli­
byśmy się powołać. Musimy zatem wyobrazić sobie taki
sposób wykorzystania funduszy państwowych przezna­
czonych ne edukację, by każdy obywatel miał szan­
sę skorzystania z niej. Kształcenie stanie się kwestią
istotną dla wyborców tylko wtedy, kiedy każda osoba
będzie wyraźnie świadoma przysługujących jej środków
finansowych przeznaczonych na naukę i będzie miała
jakiś pomysł na to, jak się o nie upomnieć. Można po­
myśleć o czymś na kształt powszechnej Karty Praw, na
podstawie której pieniądze publiczne przeznaczone na
edukację byłyby dzielone pomiędzy wszystkie dzieci
w wieku szkolnym, a te, które nie wykorzystałyby na­
leżnej im sumy w wieku lat siedmiu, ośmiu czy dzie­
więciu, miałyby do swojej dyspozycji skumulowaną su­
mę z poprzedniego okresu w wieku lat dziesięciu.
Co mogłaby ta niewielka suma, którą byłoby w sta­
nie wypłacić państwo latynoamerykańskie, zapewnić
dziecku? Prawie wszystkie z podstawowych książek,
gier i zabawek, których absolutnie brak w najuboższych
domach, a które dziecku z klasy średniej umożliwia­
ją poznanie alfabetu, nazw kolorów, kształtów i tego
wszystkiego, co zapewnia postęp w nauce. Różnica mię­
dzy szkołą a tego typu zdobywaniem wiedzy jest oczy­
wista. Niestety, najbiedniejsi, dla których właśnie mo­
żliwość wyboru między tymi dwiema formami kształ­
cenia jest najistotniejsza, nigdy nie mają szansy go
dokonać.
Zarysowanie alternatywnych rozwiązań wobec pro­
duktów i instytucji, które w tej chwili okupują rynek
i obszary ludzkiej działalności, jest trudne nie tylko

187
dlatego że — jak starałem się pokazać — kształtują
one nasz obraz rzeczywistości, lecz także dlatego iż
stworzenie nowych możliwości wymaga koncentracji
woli i intelektu w stopniu o wiele wyższym niż to naj­
częściej ma miejsce przy normalnej działalności ludz­
kiej. To skoncentrowanie woli i intelektu na rozwiąza­
niu konkretnego problemu, niezależnie od jego natury,
przywykliśmy nazywać w ciągu ostatnich stu lat dzia­
łalnością badawczą.
Muszę wyjaśnić, jaki rodzaj działalności badawczej
mam na myśli. Nie chodzi mi o badania podstawowe
w fizyce, inżynierii, genetyce, medycynie czy psycholo­
gii. Praca takich ludzi, jak F. H. C. Crick, Jean Piaget
czy Murray Gell-Mann musi być kontynuowana, by roz­
szerzać horyzonty ludzkości w innych dziedzinach na­
uki. Laboratoria, biblioteki i sztaby wyspecjalizowanych
współpracowników, których potrzebują ci naukowcy,
sprawiają, że zbierają się oni, by pracować w kilku świa­
towych stolicach nauki. Ich badania mogą dostarczyć
podstaw do nowych prac nad praktycznie każdym pro­
duktem.
Nie mówię tu o miliardach dolarów przeznaczanych
corocznie na badania wdrożeniowe, gdyż pieniądze te
wydawane są z reguły przez koncerny na udoskonala­
nie i marketing własnych produktów. Badania stoso­
wane to fundusze na to, by samoloty były jeszcze szyb­
sze, a lotniska bezpieczniejsze, na to, by lekarstwa
działały bardziej wybiórczo i skuteczniej, a lekarze byli
w stanie poradzić sobie z ich śmiertelnymi skutkami
ubocznymi; na to, by upchać dodatkową porcję wiedzy
w czasie zajęć i na to, by efektywniej zarządzać ogro­
mnymi biurokratycznymi instytucjami. Jest to taki
gatunek badań, gdzie trzeba opracować jakiś rodzaj
zabezpieczenia, jeśli mamy mieć szansę znalezienia al-

188
ternatywnych rozwiązań wobec samochodu, szpitala
i szkoły, i szeregu innych „absolutnie koniecznych wy­
nalazków doby współczesnej".
Mam na myśli odmienny, szczególnie trudny rodzaj
badań, który do tej pory z oczywistych powodów był
w zasadzie zaniedbywany. Wzywam do poszukiwania
czegoś, co mogłoby zastąpić towary obecnie dominujące
na rynku: szpitale i zawody wyspecjalizowane w tym,
by chorych utrzymać przy życiu, szkoły i glajtszachto-
wanie, na mocy którego odmawia się wykształcenia lu­
dziom w nieodpowiednim wieku, którzy nie zaliczyli
odpowiedniego programu nauczania, którzy nie spędzili
w klasie określonej liczby godzin pod rząd, którzy za
swą wiedzę nie zapłacili podporządkowaniem się dozo­
rowi szkolnemu, kontroli i ocenie lub przyjęciu za swo­
je, wartości wyznawanych przez rządzącą elitę.
Jeśli kraje biedne mają mieć przed sobą jakąkolwiek
przyszłość, są pilnie potrzebne kontrbadania mające na
celu znalezienie alternatyw dla oferowanych im goto­
wych produktów i instytucji. Badania takie różnią się
zasadniczo od działań podejmowanych w imię „dążenia
do roku 2000", z których większość wymaga radykal­
nych zmian wzorców społecznych osiągniętych za po­
mocą nowej organizacji już istniejącej i stojącej na wy­
sokim stopniu zaawansowania techniki. Kontrbadania,
o których mowa, muszą jako jedno ze swych założeń
przyjąć ciągły brak kapitału w Trzecim Świecie.
Trudności z realizacją takich badań są oczywiste.
Badacz przede wszystkim musi podać w wątpliwość to,
co jest oczywiste dla każdego. Po drugie, musi przeko­
nać lub zmusić będących u władzy, by działali wbrew
swym krótkowzrocznym interesom. I wreszcie on sam,
jako osoba, musi przetrwać w świecie, który pragnie
zmienić od podstaw, gdyż jego przyjaciele z uprzywile-

189
jowanej mniejszości widzą w nim burzyciela utrzymu­
jącego ich wszystkich ładu. Wie, że jeśli działając w in­
teresie ubogich odniesie sukces, społeczeństwa posia­
dające wyższą technikę mogłyby go zazdrościć „bieda­
kom", którzy poszli za jego wizją.
Osoby odpowiedzialne za kształtowanie polityki roz­
woju postępują wszędzie w taki sam sposób, niezależ­
nie od tego, czy mieszkają w Ameryce Północnej czy
Południowej, Rosji czy Izraelu. Określają drogę rozwoju
i ustalają cele tak, jak to robili do tej pory, by zaspokoić
swoje potrzeby i by móc działać w oparciu o instytu­
cje, nad którymi posiadają władzę lub kontrolę. Jednak
sposób ten okazał się nieskuteczny i skuteczny być nie
może. Nawet gdyby połączyć sumy wydawane przez
wszystkie supermocarstwa na zbrojenia i badania kos­
miczne, nie zbierze się na świecie tyle pieniędzy, by tą
drogą osiągnąć postęp i rozwój gospodarczy.
Podobnie postępują ci, którzy w Trzecim Świecie
próbują dokonać rewolucji politycznej. Zazwyczaj obie­
cują wszystkim przywileje zarezerwowane do tej po­
ry tylko dla elit: bezpłatne szkoły, opiekę szpitalną
itp., opierając swe złudne obietnice na przekonaniu, że
zmiana reżimu pozwoli im w sposób wystarczający roz­
szerzyć działanie instytucji i struktur zapewniających
te przywileje. Obietnice i nawoływania rewolucjonistów
są zatem zagrożone w równym stopniu przez propono­
wane przeze mnie kontrbadania, jak i rynek obecnie
panujących producentów.
W Wietnamie ludzie na rowerach, uzbrojeni w za­
ostrzone, bambusowe kije unieruchomili najbardziej
zaawansowaną machinę do badań i produkcji, jaką kie­
dykolwiek udało się zmobilizować. Trzeba nam szukać
przetrwania w Trzecim Świecie tam, gdzie ludzka po­
mysłowość może w sposób pokojowy przechytrzyć me-

190
chaniczną potęgę. Jedynym sposobem na odwrócenie
katastrofalnych tendencji mogących prowadzić ku ros­
nącemu zacofaniu jest — chociaż to bardzo trudne —
wyśmianie powszechnie przyjętych rozwiązań i zmiana
tych potrzeb, z powodu których są one konieczne. Tylko
ludzie wolni mogą zmienić swój styl myślenia i otwo­
rzyć się na to, co niespodziewane. Chociaż nikt z nas
nie jest wolny w pełni, jednak jedni są bardziej wolni
od innych.
Konstytucja rewolucji kulturalnej

Artykuł poniższy, który w moim przekonaniu jest od­


powiednim zakończeniem tej książki, napisałem na pro­
śbę wydawców corocznej publikacji „Ważkie idee". Jego
celem było zainicjowanie dyskusji na temat konieczności
formalnego ustalenia zasad, które gwarantowałyby nie­
przerwaną rewolucję kulturalną w cywilizacji technicz­
nej. Artykuł pojawił się po raz pierwszy w „Ważkich
ideach dnia dzisiejszego — 1970", opublikowanych przez
„Encyclopaedia Britannica", Inc.

193
W ciągu ubiegłej dekady przywykliśmy dzielić świat
na dwie części: na kraje rozwinięte i zacofane. Eksperci
od spraw cywilizacji wolą mówić o krajach rozwinię­
tych, krajach o niższym stopniu rozwoju i krajach roz­
wijających się. Taka terminologia sugeruje, że rozwój
jest zjawiskiem pozytywnym i nieuniknionym. Inni,
zwłaszcza zwolennicy przemian rewolucyjnych, mówią
s

0 „Trzecim Świecie" i czekają na dzień, w którym wy­


klęci tej ziemi powstaną w zbrojnym zrywie i przejmą
kontrolę nad wszystkim od Północy do Południa, w kra­
jach ludzi białych i czarnych, w wielkich metropoliach
1 w koloniach.
Typowym przykładem pierwszego podejścia jest Ra­
port Rockefellera poświęcony Amerykom. Zawartą w nim
doktrynę doskonale streścił prezydent Nixon: „Oświad­
czam wam dzisiaj, że naród, który stanął na Księżycu,
dla pokoju i dobra całej ludzkości gotów jest dzielić się
w pokoju swoimi zdobyczami ze swymi najbliższymi
sąsiadami". Jednak raport stwierdza, że dotrzymanie
tej obietnicy wymagać będzie znacznych dostaw broni
do Ameryki Południowej.
Raport Pearsona o partnerstwie w rozwoju to o wie­
le bardziej wyrafinowany przykład charakterystycznej
mentalności „rozwojowej". Kreśli on strategie, które

194
kilku innym krajom pozwolą przyłączyć się do zaklę­
tego kręgu społeczeństw konsumpcyjnych, powodując
jednakże równocześnie zubożenie biedniejszej części
swego społeczeństwa, gdyż zaproponowane rozwiąza­
nia będą oznaczać jeszcze bardziej wścibską sprzedaż
jeszcze droższych towarów i usług, będących poza za­
sięgiem ich możliwości.
Cele polityczne większości rewolucyjnych rządów
i ruchów, które znam — a nie znam jedynie maoisty-
cznych Chin — to kolejna forma cynizmu. Ich przy­
wódcy składają płonne obietnice, że kiedy będą dosta­
tecznie długo u władzy, wyprodukuje się i rozdzieli
większą ilość tego, czego masy zazdrościły dotąd boga­
czom. Zarówno propagatorzy rozwoju, jak i orędownicy
rewolucji bronią mniej więcej tego samego. Dla nich
więcej wykształcenia to dłuższy pobyt w szkole, lepsze
zdrowie to większa ilość lekarzy, większa ruchliwość
społeczna to więcej szybkich pojazdów. Sprzedawcy
amerykańskich technologii, eksperci Banku Światowe­
go i ideolodzy władzy dla ubogich zapominają, że ope­
racja serca i dyplom szkoły wyższej pozostają poza za­
sięgiem większości ludzi nie tylko dla tego pokolenia,
ale i dla wielu następnych.
Cele rozwoju i postępu określa się zawsze i wszędzie
w kategoriach towarów i usług o wartościach konsum­
pcyjnych, które są takie same we wszystkich pań­
stwach Zachodu, i z tego powodu oznacza to zawsze
i wszędzie więcej przywilejów dla niewielu osób. Prze­
tasowania polityczne nie mogą zmienić tego faktu, mo­
gą go jedynie zracjonalizować. Odmienne ideologie two­
rzą odmienne mniejszości uprzywilejowanych obywa­
teli — konsumentów dóbr i usług, jednak operacja serca
i dyplom uniwersytecki zawsze będą za drogie dla lu­
dzi, z wyjątkiem niewielkiej garstki osób, obejmującej

195
tych najbogatszych, najbardziej prawowiernych czy też
najbardziej interesujących jako obiekty eksperymento­
wania dla chirurgów lub pedagogów.
Zacofanie to rezultat stanu świadomości, powszech­
nego zarówno w krajach kapitalistycznych jak i socja­
listycznych. Obecne cele rozwoju nie są ani rozsądne,
ani wskazane. Niestety, antyimperializm nie jest anti­
dotum na ten stan rzeczy. Chociaż jest niezaprzeczal­
nym faktem, że kraje biedne są wykorzystywane, pa­
nujące w nich obecnie nacjonalizmy są jedynie potwier­
dzeniem prawa kolonialnych elit do powtórzenia tego,
co kiedyś już było, i podążenia drogą wytyczoną przez
państwa bogate, wiodącą ku powszechnej konsumpcji
sprzedawanych na międzynarodowym rynku towarów
i usług; drogą, która może doprowadzić jedynie do
całkowitego zatrucia planety i powszechnego rozgory­
czenia.
Problemem zasadniczym naszych czasów jest to, że
kraje bogate stają się jeszcze bogatsze, a kraje biedne —
biedniejsze. Ten bolesny fakt jest często zaciemniany
przez pozornie przeciwne zjawisko. W krajach bogatych
ubodzy mają do swej dyspozycji towary w takiej ilości
i o takiej jakości, jakie nie śniły się Ludwikowi XIV,
podczas gdy w wielu tak zwanych krajach rozwijają­
cych się tempo wzrostu ekonomicznego jest znacznie
szybsze, aniżeli było to w przypadku obecnych państw
bogatych na ich wcześniejszym etapie rozwoju. Od lo­
dówki po toaletę, od antybiotyków po telewizję, wszy­
stkie te zdobycze cywilizacji są dziś niezbędne w Har-
lemie, podczas gdy George Washington, mieszkając
w Mount Vernon, nie mógł o nich nawet marzyć, po­
dobnie jak Simon Bolivar nie mógł przewidzieć polary­
zacji społecznej, będącej obecnie czymś nieuniknionym
w Caracas. Ale ani rosnący poziom konsumpcji, jeżeli

196
chodzi o podstawowe towary i usługi w krajach boga­
tych, ani też wzrost dobrobytu w wielkich miastach
w krajach ubogich nie mogą zmniejszyć różnic między
krajami bogatymi i biednymi lub między bogaczami
i biedakami w jakimkolwiek kraju. Współczesne ubó­
stwo to produkt uboczny rynku światowego odpowia­
dającego ideologii klasy średniej w cywilizacji przemy­
słowej. Jest to stały element wspólnoty międzynarodo­
wej, w której za pomocą reklamy steruje się popytem
służącym podtrzymaniu produkcji typowych dóbr kon­
sumpcyjnych. Na takim rynku oczekiwania ludzi są
również typowe i zawsze muszą przerastać zasoby, któ­
rymi można handlować.
W Stanach Zjednoczonych, mimo ogromnej pros­
perity tego państwa, rzeczywiste wskaźniki ubóstwa
rosną szybciej niż średni dochód narodowy na osobę.
W państwach cierpiących na brak kapitału mediana
dochodów oddala się coraz szybciej od ich wartości śred­
niej. Na większość towarów produkowanych w USA za­
równo dla biednych, jak i bogatych w innych rejonach
świata pozwolić sobie może tylko niewielu. Zarówno
w krajach bogatych, jak i biednych, poziom konsumpcji
ulega polaryzacji, podczas gdy oczekiwania wszystkich
są równe.
W czasie rozpoczynającej się dekady musimy nauczyć
się nowego języka, języka który nie będzie mówił jedynie
0 postępie i zacofaniu, lecz o prawdziwych i fałszywych
ideach odnoszących się do człowieka, do jego potrzeb
1 możliwości. Programy rozwojowe na całym świecie pro­
wadzą stopniowo do przemocy ujawniającej się bądź
w formie represji, bądź buntu. Dzieje się tak nie z po­
wodu niecnych intencji kapitalistów lub ideologicznej
sztywności komunistów, lecz dlatego że ludzie nie są w
stanie tolerować produktów ubocznych instytucji zwią-

197
zanych z przemysłem i pomocą społeczną, które rozwi­
nęły się na początku ery industrializacji. Pod koniec lat
sześćdziesiątych zwrócono nagle uwagę na to, że czło­
wiek może nie przeżyć fabryk, które sam zbudował. Pod
koniec lat sześćdziesiątych stało się wyraźnie widoczne,
że mniej niż dziesięć procent mieszkańców Ziemi wyko­
rzystuje ponad połowę jej zasobów, powodując dziewięć­
dziesiąt procent zanieczyszczeń na planecie, zagrażają­
cych całej biosferze. Lecz to tylko jeden z paradoksów
obecnego rozwoju cywilizacyjnego. Na początku lat sie­
demdziesiątych widać będzie równie wyraźnie, że insty­
tucje pomocy socjalnej powodują analogiczny, regresyw-
ny skutek. Instytucjonalizacja na skalę międzynarodową
pomocy socjalnej, medycyny i kształcenia, które to czyn­
niki utożsamiane są z rozwojem i postępem, wywołuje
równie destrukcyjne skutki uboczne.
Potrzebny jest nam program alternatywny, zarów­
no wobec tak pojętego rozwoju, jak i wobec zwykłej re­
wolucji politycznej. Chciałbym go nazwać rewolucją
kulturalną bądź instytucjonalną, gdyż jego celem jest
transformacja zarówno rzeczywistości społecznej, jak
i osoby. Rewolucjonista polityczny pragnie udoskonalić
istniejące instytucje — ich skuteczność oraz jakość
i sposób podziału oferowanych przez nie dóbr i usług.
Jego wizja tego, co słuszne i możliwe, opiera się na
nawykach konsumpcyjnych, które rozwinęły się w prze­
ciągu ostatnich stu lat. Rewolucjonista kulturalny wie­
rzy, że nawyki te zniekształciły zasadniczo nasz pogląd
na to, co ludzie mogą posiadać i czego powinni pragnąć.
Kwestionuje tę rzeczywistość, którą inni traktują jako
fakt oczywisty, rzeczywistość, która jego zdaniem jest
sztucznym produktem ubocznym instytucji doby obe­
cnej, wykreowanym i umacnianym przez nie w czasie
realizacji swych krótkowzrocznych celów. Rewolucjoni-

198
sta polityczny koncentruje się na szkolnictwie i tech­
nice rozwiniętych przez socjalistyczne czy też kapitali­
styczne kraje bogate. Rewolucjonista kulturalny ryzy­
kuje całą przyszłością i opierają na wrodzonej dla każ­
dego człowieka możliwości jego wychowania.
Rewolucjonistę kulturalnego odróżnić należy nie tyl­
ko od politycznego magika, ale i od neoluddysty i pro­
pagatora techniki jako sprzymierzeńca człowieka. Ten
pierwszy zachowuje się tak, jak gdyby istniała możli­
wość powrotu do czasów szlachetnego dzikusa lub za-
miany całego Trzeciego Świata w skansen. Sprzeciwia
się on samemu silnikowi spalinowemu, a nie temu, że
silnik ten zamontowany zostanie do pojazdu używane­
go wyłącznie przez kogoś, kto go posiada. Tak więc
neoluddysta obwinia producenta, a rewolucjonista in­
stytucjonalny próbuje przemodelować formę i sposób
wykorzystania produktu. Neoluddysta obwinia maszy­
nę; rewolucjonista kulturalny pokazuje, że jest ona źró­
dłem zbędnych potrzeb. Rewolucjonistę kulturalnego
należy także odróżnić od propagatora techniki jako
sprzymierzeńca człowieka, będącego często doskonałym
strategiem torującym sobie w ten sposób drogę ku cał­
kowicie kontrolowanej konsumpcji.
Chciałbym zilustrować moje rozumienie rewolucji
kulturalnej dokonującej się w skali międzynarodowej
na przykładzie instytucji, która obecnie zajmuje się
kształceniem. Mam oczywiście na myśli obowiązkową
dla wszystkich szkołę: uczęszczanie dzieci w odpowied­
nim wieku i w pełnym wymiarze godzin do jednego
miejsca i konieczność realizacji określonego programu
nauczania o rosnącym stopniu trudności.
Ameryka Łacińska postanowiła osiągnąć stadium
kraju rozwiniętego przez szkolnictwo. Rezultatem tej
decyzji jest poczucie niższości — rodzące się na kon-

199
tynencie, a nie narzucone z zewnątrz. Każda nowo bu­
dowana szkoła to kolejne ziarno instytucjonalnego ze­
psucia, a wszystko to dzieje się w imię wzrostu.
Szkoły wpływają na jednostki i określają charakter
narodów. W wypadku jednostek kończy się to najwyżej
na tym, że zostały oszukane; w przypadku narodów
budowa szkół mających pomóc obywatelom współza­
wodniczyć na rynku międzynarodowym oznacza nieod­
wracalną degradację. W wypadku pojedynczej osoby
szkoła to zawsze ryzyko. Szanse mogą być niewielkie,
lecz każdy walczy o tę samą pulę. Rzecz jasna — jak
dobrze wie o tym każdy zawodowy gracz — zawsze
w końcu bogaci wygrywają, a biedacy zostają wystrych­
nięci na dudka. A jeśli tym drugim uda się pozostać przy
stole trochę dłużej, tym dotkliwiej odczują swą stratę,
co się w końcu stać musi. Mieszkańcy latynoamerykań­
skich miast, którzy przerwali naukę już w szkole pod­
stawowej, mają coraz większe trudności ze znalezie­
niem pracy w przemyśle.
Lecz niezależnie od tego, jak wysokie jest ryzyko,
każdy przystępuje do gry, gdyż jest tylko jedno kasyno
w mieście. Otrzymanie stypendium może być trudne,
lecz jest to zawsze szansa, by dorównać najlepiej wy­
szkolonym biurokratom na świecie. A uczeń, któremu
się nie powiedzie, może się pocieszyć, mówiąc, że od
początku miał pechowe karty.
Ludzie coraz bardziej zaczynają wierzyć w to, że
w szkolnym pokerze przegrany otrzymuje to, na co za­
służył. Przekonanie, że szkoły są w stanie poprawnie
przydzielić ludziom ich miejsce w społeczeństwie, jest
już tak mocne, że ci przyjmują przypisany im los z re­
zygnacją hazardzisty. W miastach ta wiara powoli
przeradza się w bardziej wiarygodną „ideologię zasłu­
gi"; stan świadomości społecznej, w której każdy oby-

200
watel jest przekonany, że zasługuje tylko na to miejsce,
jakie wyznaczyła mu szkoła. Absolutna ideologia zasłu­
gi nie zapanowała jeszcze nad nami i wierzę, że można
jej uniknąć. Trzeba to zrobić, gdyż absolutna ideologia
zasługi byłaby nie tylko podobna do piekła, byłaby sa­
mym piekłem.
Osoby odpowiedzialne za kształcenie, zbierając fun­
dusze na budowę szkół, odwołują się do hazardowej
żyłki typowej dla całego społeczeństwa. Reklamują pulę
nagród, nie mówiąc nic o szansach wygranej. A te są
nikłe dla kogoś, kto urodził się mulatem, biedakiem
lub w pampasach. Na całym kontynencie nie ma kraju
bardziej chlubiącego się obowiązkowym bezpłatnym
szkolnictwem aniżeli Argentyna. Jednakże tylko jeden
z pięciu tysięcy Argentyńczyków z niższych warstw spo­
łecznych dostaje się na uniwersytet.
To, co jest jedynie kołem fortuny dla jednostki, sta­
nowi coraz szybciej obracający się zaczarowany krąg
nieodwracalnego zacofania dla całego narodu. Biedne
kraje, uznając, że pewna ilość lat spędzonych w szkole
czyni człowieka wykształconym, doprowadzają do sytu­
acji, że wysoki koszt kształcenia w szkole zamienia
edukację w luksus niedostępny dla wszystkich. Coraz
większe sumy wydaje się na coraz mniejszą liczbę osób.
Szkolna piramida krajów bogatych w krajach biednych
przyjmuje kształt obelisku lub kilkustopniowej rakiety.
Zarówno tym, którzy uczęszczają do szkoły, a potem
muszą przerwać naukę, jak i tym, którzy w ogóle jej nie
rozpoczynają, szkoła zapewnia wytłumaczenie włas­
nej niższości. Tylko że w przypadku całych narodów
obowiązkowe szkolnictwo to pomnik wzniesiony samo-
nakręcającemu się kompleksowi niższości. Kupić tę
szkolną bajeczkę to kupić bilet na tylne siedzenie au­
tobusu jadącego donikąd.

201
Edukacja oparta na uczęszczaniu do szkoły jest kulą
u nogi państw najbiedniejszych. Systemy szkolne państw
Ameryki Łacińskiej to skamieliny marzenia sięgającego
ubiegłego stulecia. Szkolna piramida to potężna budow­
la w każdym z państw tego kontynentu. Wszystkie one
wydają na szkoły ponad dwadzieścia procent swego bu­
dżetu i ponad pięć procent dochodu narodowego brutto.
Nauczyciele stanowią największą grupę zawodową, a ich
dzieci to często największy odsetek uczniów klas wy­
ższych. Kształcenie podstawowe jest rozumiane albo
jako warunek wstępny dalszego uczęszczania do szkoły,
a zatem pozostaje poza zasięgiem tych, którzy do szkoły
chodzić nie mogą lub musieli bardzo wcześnie przerwać
naukę, albo jako środek zaradczy dla tych, którzy do
szkoły nie chodzili, co z kolei rodzi u nich frustrację
i wytwarza poczucie niższości. Nawet najbiedniejsze
państwa nadal wydają nieproporcjonalnie kolosalne su­
my na uniwersytety, które niczym ogrody zdobią naj­
wyższe piętra drapaczy chmur wzniesionych w samym
środku slumsów.
Boliwia jest na najlepszej drodze do samobójczej
śmierci spowodowanej nadmierną liczbą szkół. Ten
przeraźliwie ubogi, pozbawiony dostępu do morza kraj,
buduje papierowe mosty ku pomyślności, wydając ponad
jedną trzecią swego budżetu na szkoły publiczne i pra­
wie połowę tej sumy na placówki prywatne. Połowa
tych źle ulokowanych pieniędzy zostaje wykorzystana
przez raptem jeden procent populacji w wieku szkol­
nym. W kraju tym suma funduszy publicznych przypa­
dających na jednego studenta uniwersytetu jest tysiąc­
krotnie większa aniżeli suma, jaką otrzymuje jego ro­
dak o średnim dochodzie w skali kraju. Większość
mieszkańców Boliwii żyje na wsi, lecz tylko dwa pro­
cent jej mieszkańców kończy piątą klasę szkoły podsta-

202
wowej. Dyskryminacja ta została prawnie usankcjono­
wana w roku 1967, kiedy dla wszystkich uchwalono
obowiązek uczęszczania do szkoły podstawowej. Prawo
to czyni automatycznie z większości mieszkańców Bo­
liwii przestępców, a z reszty wyzyskiwaczy. W roku
1970, pośród kwiecistej retoryki odwołującej się do ega­
litaryzmu, zniesiono egzaminy wstępne na uniwersy­
tet. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wprowadzenie
prawa do studiowania bez egzaminów wstępnych to po­
szerzenie wolności obywatelskich, dopóki nie uświado­
mimy sobie, że mniej niż dwa procent Boliwijczyków
kończy w ogóle szkoły ponadpodstawowe.
Boliwia jest być może skrajnym przykładem w Ame­
ryce Łacińskiej, lecz w skali globu Boliwia to kraj t y ­
p o w y . Bardzo mało państw afrykańskich czy azjatyc­
kich osiągnęło postęp, do którego dążenie uważa się
obecnie w Boliwii za rzecz oczywistą.
Kuba to przykład drugiej skrajności. Fidel Castro
usiłował dokonać ogromnej rewolucji kulturalnej. Zli­
kwidował czubek szkolnej piramidy, obiecując, że do
roku 1980 wszystkie uniwersytety zostaną zamknięte,
gdyż cała Kuba będzie jednym wielkim uniwersytetem,
gdzie kształcenie na szczeblu wyższym dokonywać się
będzie w pracy i w czasie wolnym. Jednak piramida
nadal pozostaje piramidą. Nie ulega wątpliwości, że
zainicjowana przez rewolucję zmiana rozdziału przywi­
lejów, powtórne określenie celów społecznych i uczest­
nictwo ludności w dążeniu do nich to spektakularne
osiągnięcia. Jednakże przykład Kuby obecnie pokazuje
nam tylko, że w specyficznych warunkach politycznych
baza systemu szkolnego może ulec wyjątkowo posze­
rzeniu. Istnieją jednak wewnętrzne granice elastyczno­
ści obecnie istniejących instytucji i Kuba właśnie je
osiąga. Rewolucja kubańska może spełniać swą fun-

203
keję, lecz tylko w tych granicach. Oznacza to jedynie,
że Fidelowi Castro udało się wymyśleć szybszą drogę
do „społeczeństwa zasługi" od tej, którą wytyczyli ka­
pitaliści i bolszewicy. Czasami kiedy Castro przestaje
obiecywać szkoły dla wszystkich i wskazuje na możli­
wość zupełnej ich likwidacji, wtedy wydawać się może,
że wyspa jest społecznym laboratorium, gdzie zbada
się możliwość przekazania funkcji edukacyjnych innym
niż szkoła instytucjom społecznym. Lecz dopóki kubań­
scy reformatorzy oświaty nie przyznają, że edukacja
połączona z pracą, będąc skuteczną w odniesieniu do
gospodarki wiejskiej, może być jeszcze skuteczniejsza
w mieście, kubańska rewolucja instytucjonalna nigdy
się nie zacznie. Żadnej rewolucji kulturalnej nie sposób
zbudować, jeśli zaneguje się rzeczywistość.
Tak długo jak komunistyczna Kuba obiecuje, że do
końca tej dekady jej mieszkańcy zdobędą obowiązkowe
wykształcenie ponadpodstawowe, nie obiecuje ona ni­
czego więcej niż faszystowska Brazylia, która składała
podobne obietnice. Zarówno w Brazylii, jak i na Ku­
bie urodziła się już wystarczająca liczba dziewcząt, by
w latach osiemdziesiątych podwoić liczbę potencjal­
nych matek. Natomiast mało prawdopodobne jest, że
w jakimkolwiek z tych krajów podwojona zostanie su­
ma funduszy przeznaczonych na kształcenie, a jeśli na­
wet mogłoby się to stać, nie osiągniętoby żadnego po­
stępu. Zarówno w zwariowanej na punkcie rozwoju
Brazylii, jak i na głoszącej humanizm Kubie, czekanie
na Godota jest równie daremne. Jeżeli nie nastąpi ra­
dykalna przemiana celów instytucjonalnych w obu
„rewolucjach", wystawią się one na pośmiewisko. Nie­
stety, obie zmierzają wyraźnie w tym właśnie kierun­
ku, chociaż różnymi drogami. Kubańczycy pozwalają,
by praca, partia i zaangażowanie we wspólnotę lokalną

204
uszczknęły coś czasem z roku szkolnego, i nazywają to
radykalnym kształceniem, podczas gdy Brazylijczycy
godzą się, by eksperci ze Stanów Zjednoczonych sprze­
dawali im pomoce dydaktyczne podnoszące jedynie ko­
szty kształcenia.
Generowanie poczucia niższości jest bardziej wido­
czne w krajach ubogich, lecz być może dotkliwsze w pań­
stwach bogatych. Dziesięć procent ludności USA o naj­
wyższych dochodach jest w stanie zapewnić swoim dzie­
ciom wykształcenie w szkołach prywatnych. Jednakże
tym samym ludziom udaje się uzyskać na te potrze­
by dziesięciokrotnie większą sumę pieniędzy z fundu­
szy publicznych przeznaczonych na kształcenie, aniże­
li najbiedniejszym dziesięciu procentom społeczeństwa.
W Rosji Sowieckiej bardziej purytańska wiara w „ideo­
logię zasługi" powoduje, że skoncentrowanie szkolnych
przywilejów na dzieciach ludzi wykształconych miesz­
kających w mieście jeszcze mocniej kłuje w oczy.
W cieniu szkolnej piramidy każdego kraju globalny
system kastowy łączy się z globalnym systemem klas.
Kraje szereguje się jak kasty, których godność i pozycja
zależy od przeciętnej liczby lat spędzonych w szkole
przez jego obywateli. Poszczególni obywatele ze wszy­
stkich państw otrzymują w symbolicznym wymiarze
możliwość przenoszenia się z klasy niższej do wyższej,
co sprawia, że wszyscy zgadzają się na miejsce, w któ­
rym się znaleźli, bo wierzą, że na nie zasłużyli.
Rewolucjonista polityczny umacnia to żądanie edu­
kacji szkolnej, składając nieziszczalne obietnice, że pod
jego rządami dzięki zwiększeniu dostępu do edukacji
szkolnej, wszyscy będą mieć więcej wiedzy i lepsze
zarobki. Za jego sprawą odnawia się światowa struktu­
ra klasowa i ubóstwo. Zadaniem rewolucjonisty kultu­
ralnego jest wyjść poza te fantazje, na których wspiera

205
się poparcie dla szkoły, i nakreślić strategie radykal­
nego „odszkolenia" społeczeństwa.
Podstawowym powodem tego stanu rzeczy jest to,
że edukacja szkolna zakłada konieczność uczęszczania
do szkoły przez pewien czas. Zbyt krótki okres nic nam
nie daje, a równocześnie im krócej tym taniej. Jest oczy­
wiste, że biedne dziecko nigdy nie dorówna dziecku
bogacza, a kraj biedny zasobnemu, jeżeli chodzi o mo­
żliwość uczęszczania do szkół o tym samym poziomie.
Jest także oczywiste, że szkoły dla biednych i w bied­
nych krajach są zawsze gorsze niż szkoły w państwach
bogatych i dla bogatych, a zatem i ludzie biedni, i bied­
ne państwa, zawsze zostają w tyle, jeśli ich kształcenie
opiera się na chodzeniu do szkoły.
Kolejne złudzenie to przeświadczenie, że uczenie
się to skutek nauczania. Nauczanie może stymulować
określone rodzaje uczenia się w pewnych okoliczno­
ściach. Uczniowi o silnej motywacji, przed którym staje
zadanie nauczenia się zbioru reguł, może przynieść
znaczną korzyść taka dyscyplina, jaką dziś głównie ko­
jarzymy z nauczycielem z minionych czasów. Lecz wię­
kszość ludzi kształtuje swą wizję świata i zdobywa wie­
dzę i umiejętności poza szkołą. Tylko w kilku bogatych
państwach zdobywają tę wiedzę w szkole, w zamian za
co młodzi ludzie zmuszeni są przebywać w jej murach
coraz dłużej. Radykalne „odszkolenie" społeczeństwa
zaczyna się wtedy, kiedy rewolucjonista kulturalny bu­
rzy mit szkoły. Następnie walczy on o to, by uwolnić
umysły innych ludzi od jej fałszywej ideologii, która
sprawia, że szkoła nieuchronnie obłaskawia człowieka.
W swym końcowym, pozytywnym stadium jest to walka
o prawo do wolności w sferze kształcenia.
Rewolucjonista kulturalny musi walczyć o ochronę
prawną obywatela przed przymusowym podporządko-

206
waniem się stopniowemu planowi nauczania. Pierwszy
artykuł z karty praw nowoczesnego i humanistycznego
społeczeństwa koresponduje z pierwszą poprawką do
Konstytucji Stanów Zjednoczonych: państwo nie powin­
no ustalać żadnych praw odnośnie do zasad kształce­
nia. Nie może być żadnego opartego na rosnącym sto­
pniu trudności planu nauczania, obowiązkowego dla
wszystkich. By uczynić tę zasadę jeszcze skuteczniej­
szą, potrzebujemy prawa zakazującego jakiejkolwiek
dyskryminacji odnośnie do wynajmowania, powoływa­
nia do życia i prawa wstępu do ośrodków kształcenia,
zakładającej wcześniejszą realizację pewnego progra­
mu nauczania. Gwarancja ta nie wykluczałaby kon­
kretnych testów sprawdzających wiedzę kandydata,
lecz tylko absurdalną obecną sytuację, kiedy to fawo­
ryzuje się tych, którzy nabyli pewne umiejętności, ko­
rzystając w maksymalnym stopniu z państwowych fun­
duszy. Kolejna poprawka gwarantowałaby każdemu
obywatelowi prawo do równego udziału w publicznych
funduszach przeznaczonych na kształcenie, prawo do
jego weryfikacji i do starania się o nie na drodze sądo­
wej, gdyby mu go odmówiono. Powszechna karta edu­
kacyjna, coś na podobieństwo karty kredytowej, będąca
w posiadaniu każdego obywatela umożliwiłaby spełnie­
nie tej gwarancji.
Zniesienie obowiązkowego uczęszczania do szkoły,
zniesienie faworyzowania przy przydziale pracy tych
osób, które zdobyły wykształcenie większym kosztem,
razem z wprowadzeniem kredytu edukacyjnego, pozwo­
liłoby na wolną wymianę usług edukacyjnych. Zgodnie
z obecną ideologią polityczną, wymianę tę można ubo­
gacić na różne sposoby: premie wypłacane tym, którzy
posiądą pewne potrzebne umiejętności, oprocentowanie
kart, by zwiększyć korzyści tych, którzy pragną z nich

207
korzystać w późniejszym okresie życia, korzyści dla
tych zakładów przemysłowych, które włączą element
dodatkowego, formalnego kształcenia do normalnej pracy
osób u siebie zatrudnionych.
Czwarte prawo, gwarantujące ochronę konsumenta
przed monopolem na rynku edukacyjnym, byłoby ana­
logiczne do praw antytrustowych.
Pokazałem na przykładzie edukacji, że rewolucja
kulturalna albo instytucjonalna zależą od jasnego opi­
sania rzeczywistości. Rozwój i postęp, tak jak pojmu­
jemy go w dniu dzisiejszym, jest czymś zupełnie prze­
ciwnym: ujarzmianiem środowiska człowieka i uzbra­
janiem go w narzędzia dopasowujące go do niego.
Rewolucja kulturalna to rewizja rzeczywistości człowie­
ka i przedefiniowanie świata w kategoriach wspierają­
cych tę rzeczywistość. Rozwój to próba stworzenia śro­
dowiska, a potem kształcenie ogromnym kosztem lu­
dzi, by za nie zapłacili.
Karta praw człowieka współczesnego nie może sa­
ma spowodować rewolucji kulturalnej. To jedynie for­
ma manifestu. Naszkicowałem zasady edukacyjnej kar­
ty pfaw. Zasady te można uogólnić.
Likwidacja edukacji opartej na uczęszczaniu do szkoły
może w wyniku uogólnienia oznaczać wolność od mono­
polu w zaspokajaniu jakiejkolwiek podstawowej potrze­
by. Dyskryminacja z powodu nieuczęszczania wcześniej
do szkoły może oznaczać — jeżeli ją uogólnić — dys­
kryminację w jakiejkolwiek instytucji wobec osób, które
nie korzystają do końca z możliwości społeczeństwa
konsumpcyjnego lub nie posiadają tylu przywilejów
społecznych co inni. Gwarancja równych nakładów na
kształcenie to skuteczna ochrona przed podatkiem re-
gresywnym. Kształceniowe prawo antytrustowe to szcze­
gólny przypadek praw antytrustowych, będących sta-

208
tutowym zapewnieniem gwarancji konstytucyjnych
przeciwko monopolom.
Destrukcyjny potencjał, socjologiczny i psychologicz­
ny, obecny w obowiązkowym uczęszczaniu do szkoły,
to jedynie przykład niszczycielskich mocy zakodowa­
nych w instytucjach międzynarodowych, pod których
dyktando produkuje się obecnie i dostarcza na całym
świecie takie a nie inne towary, usługi i formy pomocy
społecznej, by zaspokoić podstawowe potrzeby człowie­
ka. Tylko rewolucja kulturalna i instytucjonalna, przy­
wracająca człowiekowi na powrót kontrolę nad jego śro­
dowiskiem, może powstrzymać przemoc, za pomocą
której rozrost i rozwój instytucji wymuszany jest przez
garstkę ludzi w jej własnym interesie. Może jeszcze
lepiej ujął to Marks, kiedy krytykując Ricardo i jego
szkołę, napisał: „Chcą, żeby produkcja ograniczała się
do «rzeczy pożytecznych», lecz zapominają, że produ­
kcja zbyt wielu u ż y t e c z n y c h rzeczy rodzi w rezul­
tacie zbyt wielu b e z u ż y t e c z n y c h ludzi".
Spis treści

Erich Fromm: Przedmowa 5


Wstęp 11
Wezwanie do świętowania 13
Przemoc: druga twarz Amerykanów 19
Nie cudzoziemcy, a jednak obcy 31
Mowa milczenia 43
Ciemna strona miłości bliźniego 53
Duchowni — gatunek na wymarciu 71
Kościół bezsilny 103
Bezużyteczność szkolnictwa 113
Szkoła jako „święta krowa" 133
Siła seksu a potencja polityczna 149
Ubóstwo zaplanowane:
końcowy rezultat pomocy gospodarczej 171
Konstytucja rewolucji kulturalnej 193
Nota o autorze
Ivan Illich urodził się w 1926 roku we Wiedniu. Po
ukończeniu nauk przyrodniczych studiował historię,
filozofię i teologię, a następnie pracował i wykładał
w wielu ośrodkach naukowych na całym świecie. Jego
inne książki to między innymi: Ku historii potrzeb (To-
ward a History of Needs), To, co potrzebne, by święto­
wać (Tools for Conuiviality), Płeć (Gender), Odszkolenie
społeczeństwa (Deschooling society), Nemezis medycyny
(Medical Nemezis) i ABC: Alfabetyzacja powszechnej
świadomości (ABC: The Alphabetization of Popular
Mind).

You might also like