You are on page 1of 191

Spis treści

Karta redakcyjna
 
Gdy bliska osoba jest w depresji
Depresja, ale jaka?
TEST: Jesteś odporny na depresję?
Nałóg depresji
TEST: Jak sobie radzisz z problemami?
Zdrowie psychiczne jako umiejętność
TEST: Jaki prowadzisz tryb życia?
Leczenie depresji sposobami niemedycznymi
Program wyzdrowienia z depresji według Jacka O. 
Vitriol: Fundacja na rzecz Życia bez Depresji
i Uzależnień
Avatar
Salwatoriańskie Centrum Formacji Duchowej
w Krakowie
Anonimowi Depresanci
Dwanaście Kroków z komentarzem
Psychoterapie profesjonalne
Autoterapia rozumowa
Psychoterapia interpersonalna
Demografia depresji
Kobiety
Mężczyźni
Małe dzieci
Nastolatki
TEST: Sprawdź relacje ze swoim nastolatkiem
Pacjenci geriatryczni
Inni
Bezrobotni
Emigranci
Artyści
Geje i lesbijki
Księża
TEST: Jak sobie radzisz z rozstaniami
i rozczarowaniami?
Zdrowie duchowe
TEST: Oddalić depresję
Problem jest w nas
Przypisy
 
Redaktor prowadzący: LUCYNA KOWALIK
Redakcja: ANNA RUDNICKA
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, URSZULA SROKOSZ-MARTIUK, ANETA TKACZYK,
MAŁGORZATA WÓJCIK
Fotografia na okładce: NATALIA OSIATYŃSKA
Projekt okładki, stron tytułowych: MAREK PAWŁOWSKI
Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT
Skład i łamanie: Infomarket

 
© Copyright by Wydawnictwo Literackie, 2012

 
Wydanie pierwsze

 
ISBN 978-83-08-05693-6

 
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

 
Konwersja: eLitera s.c.
Gdy bliska osoba jest w depresji

Czy depresja to potwór, śmiercionośny pocisk, pustka, grób za życia,


grząskie bagno bez wyjścia? Czy jest to wszystkim znana, choć nie przez
wszystkich jednakowo przyjmowana przejściowa kondycja psychiczna
zmuszająca do zmiany myślenia i odczuwania? A może, jak ostatnio często
się mówi, to ciężka choroba, w niektórych przypadkach nieuleczalna? Nie
sposób opisać depresji lepiej niż poeci, którzy lubią odsłaniać zakamarki
swych dusz. Melancholia – jak niegdyś nazywano depresję – zagnieżdżała
się w  duszach artystów podobno częściej niż w  duszach drwali, piekarzy,
żołnierzy czy urzędników. Dziś wiemy, że to nieprawda, bo drwalom też
przytrafia się depresja, tylko nie umieją tak pięknie jak poeci o  niej
opowiadać.
W Pieśni abo trenie XXXVIII do wiosny[1] Wacław Potocki pisze:
 
Czego się nie dotknę, najmniej mi nielubo;
Nigdzież mi miękko, wszędzie ostro, twardo, grubo,
Wszystko mi wrzody czyni na sercu i krosty,
Wszystko, czego pomacam, ciernie, głogi, osty.
Wszystko mnie w serce kole:
I lipy, i topole.
 
Poetka rosyjska Anna Achmatowa skarży się trochę podobnie:
 
Wszystko odjęte: i miłość, i siła.
W niemiłe miasto przeniesione ciało
Nierade słońcu. Czuję, że mi w żyłach
Krew wolniej płynie, jakby zastygała[2].
 
Niedościgniony w  łkaniu Kazimierz Przerwa-Tetmajer w  wierszu
***O melancholio... daje taki opis:
 
O melancholio, ty, co wszystkie rzeczy
pod kątem śmierci ukazujesz oku;
ty, co na smętny, błędny wzrok człowieczy,
ze styksowego rzucasz mgłę potoku:
ty jesteś matką owych widzeń duszy,
gdzieś się u nieba zradzających stoku[3].
 
W  innym utworze ten sam poeta maluje słowami obraz chyba
najbardziej depresyjnej duchowej rozpaczy:
 
W wieczornym mroku, we mgle szarej,
idzie przez łąki i moczary,
po trzęsawiskach i rozłogach,
po zapomnianych dawno drogach,
zaduma polna, osmętnica...
Idzie po polach, smutek sieje,
jako szron biały do księżyca...
Na wód topiele i rozchwieje,
na omroczone, śpiące gaje,
cień, zasępienie od niej wieje,
włóczą się za nią żal, tęsknica...
Hen, na cmentarzu ciemnym staje,
na grób dziewczyny młodej siada,
w świat się od grobu patrzy blada...[4]
 
Z kolei w wierszu Z bólu Stanisław Ryszard Dobrowolski pisze:
 
Świat był jak czarna trumna,
niebo – jak wieko trumny.
Krzyczał na całe gardło.
Ciemną krwią się zakrztusił.
I przez okno się rzucił
w pustkę srebrną i czarną[5].
 
Kilka z przytoczonych tu przykładów znalazłam w książce psychiatry
i  psychologa Janusza Krzyżowskiego pt. Depresja. Z  gabinetu
prywatnego[6]. Książkę polecam. Na bardziej wyczerpujące
kompendium przystępnie podanej wiedzy o  depresji w  jej wszelkich
odmianach nie natrafiłam. Do tych poetyckich opisów dodam jeszcze
kilka innych strof z literatury pięknej.
Brytyjski pisarz i  filozof Clive S.  Lewis tak opisuje swoją żałobną
depresję po śmierci żony: „Nikt mi nigdy nie mówił, że smutek
wywołuje podobne reakcje jak strach. Niby nie boję się, ale moje
doznania są takie, jakby mnie strach ogarnął. Czuję ściskanie w żołądku,
nie mogę sobie znaleźć miejsca, ziewam. I  ciągle dławię w  sobie łzy.
Kiedy indziej znów czuję się, jak po lekkim przepiciu lub wstrząsie.
Niewidzialna zasłona odgradza mnie od świata. Z trudem rozumiem, co
ktoś do mnie mówi”[7]. „Dziś wieczorem otworzyło się znów całe piekło
rozpaczy: szalone słowa, gorycz i uraza, ściskanie w żołądku, koszmarne
uczucie nierzeczywistości, potop łez. Bo w  smutku nie stoi się
w  miejscu. Człowiek stara się wyjść z  jakiejś fazy, ale ona wciąż
powraca. W  kółko i  w  kółko” (s.  93). „Wyobraźmy sobie człowieka
w kompletnej ciemności. Myśli on, że znajduje się w piwnicy lub lochu”
(s. 103).
Przejmująco opowiada o  swojej depresji William Styron w  książce
Dotyk ciemności. Kronika obłędu[8]. Pisze na przykład: „Tej jesieni, gdy
zaburzenie stopniowo zawładnęło mną całkowicie, zaczęło mi się
wydawać, jakby mój umysł był czymś w  rodzaju staroświeckiej
wiejskiej centrali telefonicznej zalewanej przez wzbierającą powódź:
normalne połączenia, jedno po drugim, zostawały zatopione, powodując
stopniowe ustanie funkcji organizmu i  powolny zanik niemal całej
aktywności instynktów i  intelektu” (s.  48). „Mój mózg w  spazmach
nieprawidłowych hormonów stał się mniej organem służącym myśleniu,
a bardziej przyrządem rejestrującym, minuta po minucie, zmieniające się
rozmiary własnego cierpienia” (s. 58). „Odtąd depresja powodowała, że
ten pozbawiony soków życiowych i  zrujnowany półinwalida, szurający
nogami przy chodzeniu i  dyszący jak starzec, budził się teraz co rano
z syntetycznego snu” (s. 60).
Ta straszliwa niemoc psychiczna spadła na pisarza nagle, niemal
z  dnia na dzień, w  kilka miesięcy po odstawieniu alkoholu, którego
wcześniej, latami, Styron nadużywał. Fakt ten zapewne miał wpływ na
wybuch depresji, ale psychiatrzy, którzy go leczyli, najwyraźniej nie
zdawali sobie z  tego sprawy. Gdy autobiograficzny zapis przebiegu
choroby czyta obecnie specjalista w  dziedzinie alkoholizmu, nie ma
wątpliwości, jak mądra jest terapia uzależnień, opierająca się na
zasadzie, że zaprzestanie picia to dopiero początek drogi do
wyzdrowienia. Bez duchowej przemiany, rozwoju osobistego
i  przewartościowania wielu spraw w  swoim życiu niepijący alkoholik
ani nie jest trzeźwy, ani zdrowy, lecz co najwyżej „suchy” i, niestety,
bardzo podatny na depresję, która może się wiązać z niedokończonymi
urazami z  dawnej przeszłości lub nawet „tylko” z  nieuleczonym żalem
po stracie... alkoholu i  porzuconego gwałtownie alkoholowego stylu
życia. William Styron zapłacił ciężką depresją za swój bohaterski akt
„niepicia w zaparte”. Z depresji w końcu psychiatrzy go wyleczyli, choć
z początku przez długie miesiące nie pomagały mu żadne leki ani pobyty
w  szpitalu. Aż pewnego dnia, niemal cudem, jakby ktoś zdjął czarny
całun, depresja minęła. Kto wie, co mu naprawdę pomogło? Żona
pisarza, Rose, w  jednym z  wywiadów już po wyzdrowieniu męża,
mówiła: „Bill niemal każdego dnia kontaktuje się przez telefon lub e-
mail z  innymi chorymi na depresję (fellow depression sufferers)”. Cień
choroby towarzyszył mu jednak do końca. Styron nie napisał już żadnej
powieści aż do śmierci w 2006 roku.
Katarzyna Herbertowa, żona Zbigniewa Herberta, użyła kiedyś
określenia „psychiczny wirus depresji”, opowiadając o  okresach
depresyjnej niemocy, jakich poeta wielokrotnie doświadczał. On sam
jednak nie zwierzał się nigdy ze swych najciemniejszych stanów
psychicznych, w każdym razie brak ich w antologii jego poezji.
Z  mieszanymi uczuciami czytałam książeczkę dla dzieci pt. Włosy
mamy norweskiej pary autorów Gro Dahle i  Sveina Nyhusa[9]. Ta
poetycka opowieść o depresji matki wzbudza taką rozpacz i beznadzieję,
że chociaż książka należy do biblioteczki mego wnuka, wcale nie
chciałabym mu jej czytać.
Natrafiłam na jeszcze jeden przejmująco mroczny opis mieszaniny
uczuć i obrazów mogących ilustrować depresję:
„Co to jest życie? Tysiąc, a  może miliard odpowiedzi – jedna
z trywialniejszych: forma obecności na powierzchni planety. Nie jestem
pewien własnej obecności. Nie żebym był pewien nieobecności, ale
pomieszało się wszystko: wegetacja z  ruchem, świadomość z  bólem,
praca z  odpoczynkiem (wiecznym), biologia z  myślą, kogel z  moglem,
apetyt z  głodem, krew z  wodą, zwierzęcość (wilcza) z  polszczyzną
Kochanowskiego. Wbrew oczekiwaniom sen z  jawą, przynajmniej na
razie, się nie miesza, ale to marna, a może żadna pociecha...”[10].
Rzadko takimi słowami cierpiący niepisarze i  niepoeci opowiadają
o  swojej depresji. Gdy szepczą: „Mam wszystkiego dość. Nie chce mi
się już żyć. Mam depresję”, niełatwo zorientować się, co to naprawdę
znaczy. W  codziennych rozmowach ludzie używają słowa „depresja”
kolokwialnie, nie oddając całej złożoności, powagi i  chroniczności tej
psychicznej przypadłości. Pod wpływem rozpowszechnienia przez
popularne media wiedzy o  depresji słowo to zadomowiło się
w  potocznym nazewnictwie obejmującym szeroką gamę mniej lub
bardziej dolegliwych stanów emocjonalnych. Funkcjonuje jako
bliskoznaczne określenie smutku, zmartwienia, rozpaczy, braku nadziei,
żałoby, bezradności, niepokoju, lęku, a nawet zmęczenia i wyczerpania.
Niemal każdy zaznał jakiejś odmiany niby-depresji, przemijającej pod
wpływem miłego zdarzenia lub po prostu solidnego odpoczynku.
Depresja, która mija nazajutrz rano, albo którą dość prędko „leczy” sam
czas, to w gruncie rzeczy nie depresja, tylko coś w rodzaju wybojów na
drodze życia duchowego i  emocjonalnego. A  więc nie choroba
psychiczna, lecz reakcja emocjonalna na przykre bodźce (np. złe
wiadomości, fakty, zdarzenia, przeżycia czyjeś lub własne itp.) oraz
przejaw adekwatnej oceny niesprzyjających faktów czy zdarzeń. To
normalne i  zrozumiałe, że gdy sytuacja wydaje się dokuczliwa lub
niepożądana, reagujemy jakąś przykrą emocją. Jednych ogarnia smutek,
drudzy wściekają się i stają się agresywni, inni odczuwają rozpacz, żal,
urazę, i właśnie wszystkie te przykre uczucia zlewają się w mieszaninę
mrocznych doznań, które nazywamy „depresją”.
Pisząc tę książkę, chciałabym ułatwić odróżnienie choroby
psychicznej, która moim zdaniem należy do rzadkości, od stanów
„chorobopodobnych”, występujących powszechnie i  będących częścią
normalnej sinusoidy zmieniających się – przyjemnych na przemian
z  nieprzyjemnymi – stanów emocjonalnych. Gdy dotyczy to własnej
osoby, może to być niezbyt trudne. W  końcu własne uczucia umiemy
sami nazwać i  ocenić ich intensywność oraz czas trwania, chociaż
wymaga to również pewnego treningu, a  jeszcze bardziej – stoickiej,
realistycznej i cierpliwej filozofii życiowej.
Znacznie trudniej zrobić to wobec kogoś innego. Nikomu, kogo
ogarnął smutek czy przygnębienie, nie można powiedzieć: „Twój smutek
nie jest na tyle głęboki, byś nie mógł zająć się ważniejszymi sprawami”
albo: „Nie cierp lub nie martw się tak bardzo, bo to nic nie pomoże”.
Natomiast z  każdym można rozmawiać, zaczynając od wysłuchania
skarg, żalów, zmartwień. Każdego można zachęcić do wyrażenia lęków
i  niepokojów po to, by przygnębiona osoba nie czuła się odtrącona,
niepotrzebna i  niewarta zainteresowania. Najbliższe otoczenie odgrywa
tu niesłychanie ważną rolę, kto wie, czy nie ważniejszą niż późniejsza
ewentualna interwencja profesjonalna. Najlepszą pomocą dla osoby
dotkniętej jakimkolwiek cierpieniem jest okazanie zainteresowania
i poświęcenie jej czasu. Ktoś zbliżający się z jakiegoś powodu (lub bez
widocznego powodu) do granicy wytrzymałości psychicznej musi mieć
możliwość bezpiecznego wyrażenia przeżywanych niepokojów. Dopiero
w  następnej kolejności, gdy życzliwe rozmowy i  próby włączenia tego
kogoś w  nurt normalnego życia nie polepszą jego nastroju, należy
skierować tę osobę do psychologa, psychiatry, lekarza, licząc zarówno
na ich profesjonalny autorytet, jak i  fachowe umiejętności, które
pozwolą zdiagnozować stan fizyczny i  psychiczny pacjenta i  pomóc
znaleźć najodpowiedniejszy dla niego sposób wyjścia z  emocjonalnego
impasu. Gdy źródło obniżonego nastroju tkwi w niedobrych stosunkach
z  otoczeniem, konieczne jest jak najszybsze namówienie cierpiącej
osoby, nie mającej zaufania do najbliższych, aby udała się po pomoc
profesjonalną lub skontaktowanie jej z kimś nie związanym zbyt blisko
z jej życiem osobistym.
Objawy pogorszenia funkcjonowania widoczne są w  wielu sferach:
człowiek traci energię, pogrąża się w  bezczynności lub nerwowo
i nieskładnie próbuje robić wiele rzeczy naraz, często płacze, nie potrafi
cieszyć się codziennymi przyjemnościami, zaczyna częściej sięgać po
alkohol, izoluje się, zaniedbuje obowiązki, pojawiają się zaburzenia
jedzenia, snu, uczestnictwa we wspólnym życiu. Zmiany te łatwo
zauważyć. Nie trzeba nawet pytać o to, czy ten ktoś jest w depresji, czy
nie. Widząc u kogoś takie zachowania, trzeba postarać się zrozumieć –
albo osobiście, albo z  fachową pomocą – co tej osobie odbiera spokój
i energię.
Depresja na ogół zaburza funkcjonowanie w czterech sferach:
 
• NASTRÓJ staje się smutny, płaczliwy, apatyczny, przygnębiony,
rozżalony, pozbawiony nadziei, zdominowany przez lęki,
niepokoje, użalanie się;
• MYŚLENIE staje się negatywne, pełne złych przeczuć, ponure,
niespokojne, beznadziejne, pozbawione wiary w siebie;
• ZACHOWANIA są coraz bardziej samotnicze, przypominające
bierność i rozleniwienie, i powodują, że człowiek nie jest w stanie
wypełniać swoich obowiązków;
• ZMIANY FIZYCZNE przejawiają się w powolności, utracie energii
i sił, płaczliwości, określonych lub nieokreślonych bólach,
zamykaniu się w sobie, nerwowości, kłótliwości, agresji lub
autoagresji; polegają także na pogorszeniu wyglądu z powodu
zaniedbania higieny osobistej lub zaburzeń snu (bezsenność lub
nadmierna senność), braku apetytu (lub objadania się), abnegacji
i nieporządku w swoim otoczeniu.
 
Wymienione objawy są sygnałami, które dostrzeże każdy znajdujący
się dostatecznie blisko kogoś takiego w  domu, w  pracy lub podczas
kontaktów towarzyskich. Stany te mogą zdarzyć się każdemu,
a  właściwie lepiej powiedzieć: każdemu zdarzają się początki depresji,
i to nieraz w życiu. Tylko niektórzy pogrążają się w niej coraz bardziej,
większość potrafi dość szybko z  niej wyjść. Łatwiej się to udaje
z pomocą innych ludzi, trudniej w samotności.
Żeby komuś pomóc, trzeba wiedzieć jak. Gdy sytuacja wydaje się
groźna, trzeba przekonać przygnębioną osobę do skorzystania
z  fachowej pomocy, co bywa niekiedy dość trudne. Wielu ludzi przed
pójściem do lekarza czy psychologa powstrzymuje wstyd, obawa przed
upublicznieniem problemu, brak pieniędzy albo mylne przekonanie, że
wszystkie leki uzależniają, a  depresja i  tak nigdy nie minie. Pomoc
otoczenia powinna polegać wtedy na usunięciu przeszkód i podważeniu
fałszywych mitów. Zapewnienie o  dyskrecji specjalistów, podanie
pozytywnych przykładów ludzi, którzy uniknęli depresji lub ją pokonali,
propozycja towarzyszenia podczas konsultacji specjalistycznej – oto
kilka możliwych sposobów pomocy ze strony otoczenia. Gdy
zauważymy u  kogoś przedłużające się powyżej kilkunastu dni
pogorszenie funkcjonowania, trzeba reagować. Właśnie po to, by ta
osoba nie osunęła się w głąb tego „dołu”, jakim niekiedy określa się stan
depresyjny. Im szybciej podamy rękę, tym łatwiej można będzie
zatrzymać proces osuwania się, pogrążania, zagłębiania w  niedobry
nastrój i coraz gorsze samopoczucie.
Chcąc pomóc komukolwiek, nie wolno kwestionować jego uczuć.
Można starać się pokazać fakty i zdarzenia z innej perspektywy, można,
a  nawet trzeba ocenić sytuację pod kątem różnych rozwiązań, ale
niczyim uczuciom zaprzeczać nie wolno. Warto natomiast wiedzieć, że
uczucia powstają w wyniku określonych przekonań i wyobrażeń. Jeżeli
więc uda się negatywne przekonania i  wyobrażenia u  przygnębionej
osoby nieco poprawić i  ukazać mniej ponure aspekty związane z  jej
problemami, to z  pewnością poczuje się ona lepiej. Na tej zasadzie
opiera się psychoterapia – pomaga zdystansować się wobec problemów
i dzięki temu uwolnić się od czarnych myśli i beznadziejnych uczuć.
Jak więc pomagać? Jak rozmawiać? Co mówić? Czego nie mówić?
Co można zrobić, by osobie w depresji ułatwić poprawę samopoczucia?
 
P o m o c n e  z a p e w n i e n i a:
 
• „Zawsze możesz do mnie przyjść”.
• „Mogę ci pomóc uporządkować twoje sprawy”.
• „Mogę cię wysłuchać i razem zastanowimy się, co robić”.
• „Chodź do nas, razem coś wymyślimy na twoje zmartwienia”.
• Mów o mocnych stronach tej osoby.
• Pomóż zmniejszyć nadmierne wymagania.
• Zapewnij o swojej przyjaźni, miłości, przywiązaniu, uznaniu itp.
• Wciągnij w miłe zajęcia, nie wymagające wielkiego wysiłku (sport,
wakacje, zajęcia twórcze, pomoc komuś potrzebującemu itp.).
 
T r z e b a  u n i k a ć:
 
• Udawania, że się rozumie.
• Podsuwania nieproszonych rad i wskazówek.
• Powtarzania: „Nie jest tak źle” lub: „Mogłoby być gorzej”.
• Opowiadania bez przerwy o sobie (nawet o swojej depresji).
• Oceniania zachowań, wyglądu, stanu psychicznego.
• Niecierpliwości, irytacji, złości.
• Wprawiania w zakłopotanie lub zawstydzania.
• Żartowania, ośmieszania, ironizowania.
 
C o  n a j b a r d z i e j  p r z e s z k a d z a:
 
• Gdy ktoś mówi: „Weź się w garść!”.
• Gdy depresję uważa się za lenistwo.
• Gdy ktoś traktuje osobę w depresji jak uparte dziecko.
• Gdy otoczenie wstydzi się osoby w depresji, która podejmuje
leczenie.
• Gdy nie respektuje się potrzeby prywatności i dyskrecji.
• Gdy ludzie odwracają się i zapominają.
• Gdy ludzie mówią o czyjejś depresji jak o fanaberii lub słabości.
• Gdy ludzie ustawicznie mówią o czyjejś depresji i nie zmieniają
tematu na prośbę tej osoby.
 
C o  m ó w i ć  o s o b o m,  k t ó r e  u s i ł u j ą  b e z s k u t e c z n i e
 p o m a g a ć  b l i s k i m  w  d e p r e s j i:
 
• „To nie jest wasza wina”.
• „Możecie tylko okazywać gotowość – do rozmowy, bycia razem,
wspierania, towarzyszenia w leczeniu – nic więcej”.
• „Możecie przypominać o systematycznym braniu leków czy
uczęszczaniu na psychoterapię, ale nie zrobicie tego za osobę
chorą”.
• „Możecie dbać o dobrą jakość własnego życia mimo depresji
bliskiej osoby”.
• „Pomaganie osobie chorej nie powinno wpływać na inne
obowiązki, których nie macie z kim dzielić (np. opieka nad
dziećmi, praca zawodowa itp.)”.
• „Macie prawo do dbania o siebie i szukania wsparcia dla samych
siebie, aby pomaganie osobie w depresji nie doprowadziło do
waszego psychicznego lub fizycznego wyczerpania”.
 
P  o  m  o  c  n  e   g  e  s  t  y   i  p  r  a  k  t  y  c  z  n  e   s  p  o  s  o  b  y
 o k a z y w a n i a  w s p a r c i a:
 
• Objęcie ramieniem, przytulenie, pogłaskanie.
• Uśmiech na powitanie i na pożegnanie.
• Kontakt wzrokowy podczas rozmowy.
• Cierpliwość i neutralność podczas słuchania, nieukrywanie łez
w chwilach wzruszeń.
• Zaproponowanie wspólnej modlitwy, pójście razem do kościoła.
• Załatwienie sprawunków, zakupy, podanie herbaty, przygotowanie
prostego posiłku.
• Pomoc w posprzątaniu mieszkania, wyniesieniu śmieci, zmianie
pościeli, ręczników.
• Pomoc w kąpieli, umyciu włosów, uczesaniu.
• Pomoc w ułożeniu planu dnia, tygodnia.
• Wsparcie w szukaniu pomocy do opieki nad dziećmi lub
zwierzętami.
• Głośne czytanie ciekawej książki, wspólne słuchanie muzyki,
wyjście do kina.
• Jeżeli to ma być podarunek, to niech to będzie coś, czego się nie
kupuje: ciasto własnej roboty, laurka, list, kwiat, ulubiona książka
z twoich zbiorów, jedna z rzeczy z twego ubrania, znaleziony
kamyk o ciekawym kształcie albo rysunek twojego dziecka.
 
Pewnego razu zostałam zaalarmowana przez znajomą, że jej siostra
znajduje się w depresji po niedawnej śmierci męża i niemal jednoczesnej
utracie pracy. Pomoc tamtej kobiecie była utrudniona, ponieważ
mieszkała w  odległym mieście. Nie dawała się namówić na wyjazd
z  domu, o  pójściu do psychiatry czy psychologa nie chciała słyszeć,
w  rozmowach telefonicznych powtarzała, że jej życie nie ma żadnego
sensu i żeby wszyscy dali jej spokój, bo ona chce tylko jednego: umrzeć.
Przyszedł nam do głowy pomysł, do którego wciągnęłyśmy kilkanaście
osób: dawne koleżanki szkolne oraz bliższych i  dalszych krewnych.
Wszyscy wzięli na siebie zadanie wysyłania kartek i  listów do
nieszczęśliwej kobiety. Postanowiono, że nikt nie będzie udawać, iż
kontaktuje się przypadkowo, lecz odwrotnie – umówiono się specjalnie,
aby jej pomóc. Ważne było, aby wiedziała, jak wielu ludziom zależy na
niej i znajomi nie chcą jej pozwolić zamknąć się w swoim nieszczęściu.
Kobieta, nazwijmy ją Teresa, zaczęła otrzymywać od każdego
uczestnika tego „łańcucha przyjaźni” jedną wiadomość określonego dnia
miesiąca. Grupa ratunkowa umówiła się wstępnie, że będą to robić przez
pół roku. W  efekcie nie było to potrzebne aż tak długo. Po kilku
tygodniach (i  kilkudziesięciu otrzymanych kartkach i  listach) Teresa
zaczęła odpisywać, telefonować do paru osób, a siostrę poprosiła, aby ta
przyjechała. Niedługo potem w  życiu Teresy zaczęły zachodzić dobre
zmiany i tak, dość prędko, skończyła się jej depresja.
O to właśnie chodzi. Prawdopodobnie nikt nie przejdzie przez życie,
nie doznając choćby raz załamania lub udręki psychicznej. Chodzi
jednak o  to, by przejść przez trudny okres, nie wpadając w  ciężką
depresję. Gdy pozwolimy człowiekowi osunąć się w  głęboki dół
i  pozostawimy go w  nim zbyt długo, energia witalna może ujść
bezpowrotnie. Wtedy nie pomoże żaden łańcuch dobrej woli.
Z głębokiego dołu można nie mieć już siły wydostać się, żeby dojść do
skrzynki pocztowej, by sprawdzić, czy nie ma w niej jakiejś pocztówki
od życia...
Najbardziej wstrząsające są historie ludzi, których depresja
doprowadza do targnięcia się na własne życie. Większość chorych
zwalcza w  sobie towarzyszący depresji popęd samounicestwienia,
niektórym jednak nie wystarcza duchowej mocy, by się mu skutecznie
przeciwstawić. Wtedy oczywiście pozostałym przy życiu bliskim długo
towarzyszyć może przeświadczenie, że coś zaniedbali, ktoś powinien był
przewidzieć najgorsze, kogoś trzeba obwinić za tragedię. Niekiedy
oskarża się konkretnego lekarza lub szpital za wypisanie do domu
pacjenta czy pacjentki po leczeniu, ocenionym na podstawie określonych
klinicznych kryteriów jako zadowalające. Osoba tymczasem opuszcza
szpital, często zresztą na własne żądanie, i pozostając nawet przez krótki
czas bez opieki, popełnia samobójstwo. Z  jednej strony to prawda, że
gdyby nie wyrwanie się spod fachowego nadzoru, mogłoby nie dojść do
samobójstwa; z drugiej – wiadomo jednak, że nikt nie jest w stanie w stu
procentach kontrolować zamiarów i  zachowań drugiego człowieka.
Rzadko stosuje się w  przypadku depresji prawne ubezwłasnowolnienie
po to, by z  obawy przed ewentualnością samobójstwa chora osoba
znajdowała się stale pod kluczem. I chyba słusznie, choć z tego powodu
mogą zdarzać się przypadki tragiczne. Według szacunkowych danych
Światowej Organizacji Zdrowia na świecie rocznie popełnia
samobójstwo kilkaset tysięcy osób. W  Polsce wskaźnik ten wynosi
15  osób na sto tysięcy i  jest porównywalny z  innymi krajami
europejskimi. Za najczęstszą przyczynę uważa się właśnie depresję. Nie
znaczy to bynajmniej, że choroba ta zawsze prowadzi do tragicznego
końca. Mimo że około 90  procent chorych rozmyśla o  śmierci jako
jedynym wybawieniu z  depresyjnego koszmaru, to jednak na
samobójczy krok decyduje się względnie niewielki procent cierpiących.
William Styron w  cytowanej już autobiograficznej książce
opowiadającej historię jego depresji (Dotyk ciemności. Kronika obłędu)
tak opisał swą obsesję samobójczą: „Wiele przedmiotów w moim domu
stało się nagle potencjalnymi sprzymierzeńcami mojej samozagłady: na
belce u powały strychu (oraz na wysokim klonie za domem) mogłem się
powiesić; w  garażu mogłem otruć się spalinami; w  wannie mogłem
podciąć sobie żyły; noże w  kuchennej szufladzie zaczęły mieć tylko
jedno przeznaczenie... Szczególnie by mnie ucieszył śmiertelny atak
serca, zwalniając mnie całkowicie z  odpowiedzialności. Igrałem też
z  myślą o  zapaleniu płuc, którego mógłbym się nabawić, spędzając
zimną noc w  lesie w  samym podkoszulku. Nie pomijałem możliwości
utraty życia w  wypadku à la Randall Jarrell, rzucając się pod koła
ciężarówki na pobliskiej autostradzie. Myśli te mogą komuś wydawać
się makabrą nie z  tej ziemi, niestosownym żartem, a  na pewno są
szczególnie przerażające dla zdrowych Amerykanów z  ich wiarą
w ciągłe doskonalenie siebie. (...) W rzeczywistości te upiorne fantazje,
wstrząsające dla innych, są dla ludzi w  głębokiej depresji tym, czym
lubieżne obsesje dla osób o żarłocznej seksualności” (s. 52–53).
Na decyzję o odebraniu sobie życia ma wpływ nie tylko subiektywne
poczucie bezsensu, braku nadziei i duchowe oraz fizyczne wyczerpanie,
lecz także życiowe kłopoty, z  którymi człowiek nie jest w  stanie sobie
poradzić. Najbardziej jednak przyczynia się do nieodwracalnych decyzji
najciemniejsza strona depresji, czyli poczucie kompletnego
osamotnienia, niezrozumienia i  odrzucenia przez otoczenie, zwłaszcza
przez najważniejsze osoby. Wiele nieudanych prób samobójczych
stanowi dowód na to, że gdy ludzie znajdują się na krawędzi przepaści
i  postanawiają się zabić, to tak naprawdę pragną tego, by ktoś ich
powstrzymał, podał im rękę, otoczył miłością, wybaczył wszystko,
czego sami sobie nie mogą wybaczyć, i  przyjął z  powrotem do życia.
Gdy nikt taki w  porę się nie pojawi, rzeczywiście niektórym udaje się
przerwać udrękę w ostateczny i nieodwracalny sposób.
To dlatego tak ważne jest stworzenie wokół cierpiących osób kręgu
zainteresowania i  wsparcia nie po to, by je kontrolować czy pilnować,
lecz by nie czuły się tak bardzo samotne i  niepotrzebne. Nie osądzając
ich i nie kwestionując prawa do przeżywania problemów i zmartwień po
swojemu, nawet bardzo boleśnie i  głęboko, osobom dotkniętym
cierpieniem, żałobą czy rozpaczą potrzebna jest akceptacja otoczenia.
Nie chodzi o  litość, obojętność czy lekceważenie wobec czyjegoś
cierpienia. Akceptacja polega na przyjęciu czyjejś trudnej sytuacji
z  empatią i  współczuciem, choć nie z  litością czy nadopiekuńczością.
Ważną częścią pomocy powinno być wspólne szukanie rozwiązań tych
trudności, z których jest wyjście, oraz ułatwienie pogodzenia się z tymi,
których nie sposób zmienić. Człowiek cierpiący miewa na ogół
tendencję do dramatyzowania swego położenia, natomiast osoby stojące
obok nie powinny wpadać w  panikę, załamywać się ani tracić głowy.
Kiedyś, gdy nie było jeszcze psychiatrów i  psychologów, ludzie
pomagali sobie wzajemnie. I  ludzkość przetrwała. Warto dziś o  tym
pamiętać i szukać wokół siebie życzliwości ułatwiającej przejście przez
życie, jakkolwiek by się ono toczyło.
Gdy w pobliżu osoby cierpiącej na załamanie psychiczne czy depresję
znajdują się małe dzieci, ktoś dorosły powinien zająć się nimi. Nie
rozumiejąc jeszcze wielu problemów, z reguły biorą one na siebie winę
za smutek ważnych w ich życiu osób. Łatwo zarażają się depresją mamy
albo taty, co potwierdzają badania, o których będzie mowa w osobnym
rozdziale. Mówiąc o  „bliskiej osobie przeżywającej depresję”,
podkreślmy, że każdemu, kto jest obok, a tym bardziej dziecku, udziela
się smutny nastrój, tłumiąc automatycznie naturalną dziecięcą radość
życia. Oczywiście dużo zależy od wieku dziecka dotkniętego depresją
rodzica. Niemowlęciu nic wyjaśniać ani tłumaczyć nie trzeba, wystarczy
stworzyć bezpieczne warunki oraz okazywać tyle zainteresowania, by
wynagradzało ono brak czułego kontaktu z  chorym rodzicem. Dziecku
pytającemu trzeba odpowiedzieć, starając się nie pogłębiać lęku
i poczucia winy; najważniejsze jest zapewnienie o tym, że mama czy tata
wyzdrowieje i  smutek czy przygnębienie nie oznaczają, że dziecko
przestało być kochane. Nieco starsze dziecko mające już
zainteresowania, ulubione zabawy, własne rówieśnicze znajomości nie
powinno z  nich rezygnować. Niepokojącym sygnałem przeniesienia
depresji rodzica na dziecko jest wyrzekanie się przez nie potrzeb
i przyjemności. Trzeba wtedy postarać się pomóc dziecku zrozumieć, że
od jego zasmucenia nie poprawi się nastrój cierpiącej osoby, a  wręcz
przeciwnie, może się pogorszyć (co jest prawdą).
W  domu, w  którym zagnieżdża się depresja, zaczyna panować
milczenie lub słychać głównie skargi; całe otoczenie przeżywa wtedy
lęk, stres, bezradność, nierzadko złość. Mało zostaje dobrych uczuć dla
uczestniczącego w  tym wszystkim dziecka – i  ono z  pewnością to
odczuje. Co gorsza, zinterpretuje to w  najgorszy dla siebie sposób: że
ono jest wszystkiemu winne, że przez nie ktoś cierpi, i  również z  jego
powodu wszyscy są sfrustrowani i niezadowoleni. Tak może się zacząć
dziecięca depresja. Nie wolno do tego dopuścić. Dziecku do dobrego
rozwoju potrzebna jest zawsze pogodna atmosfera w  domu, a  dla
dziecka, które jest świadkiem depresji rodzica – jest ona absolutnie
niezbędna również jako ochrona przed „zarażeniem się” depresją matki
czy ojca. Nie oznacza to jednak, że trzeba dzieci izolować od
nieszczęśliwej mamy. Nawet bardzo małe dzieci zdolne są do empatii.
Swoją bliskością i  możliwością okazywania współczucia mogą wręcz
pomóc chorej osobie w  złagodzeniu jej poczucia winy, będącego
z  reguły bardzo dotkliwą częścią rodzicielskiej depresji. Przebywając
z  taką mamą, dziecko nie tylko będzie miało szansę dodać jej ufności,
może czasem rozweselić i pomóc trochę lepiej się poczuć, ale samo nie
będzie się czuło odepchnięte, odtrącone i  niepotrzebne. A  gdy zdarzy
się, że wprost od mamy usłyszy: „to nie twoja wina”, z pewnością będzie
mu łatwiej znosić ten przerastający możliwości dziecka dramat.
Depresja, ale jaka?

Zdiagnozować depresję, zwłaszcza w  jej początkowym stadium, nie jest


łatwo. Przypominające depresję chandry, złe humory i  tak zwane doły
zdarzają się każdemu. U  niektórych osób występują częściej, u  innych
rzadziej. Nawet małe dzieci różnią się pod względem sposobu reagowania
na frustrujące sytuacje: jednym uśmiech powraca na buzię w okamgnieniu,
inne z  byle powodu długo marudzą, płaczą, są niespokojne. Smutki, stany
apatii lub przygnębienia, żal za kimś lub za czymś, niepokoje i  lęki
stanowią normalną część życia. U  większości ludzi uczucia te przemijają
szybko, u niektórych jednak zagnieżdżają się w psychice i przyzwyczajają
ją do siebie.
Wydawałoby się, że do zmienności dobrych i  niedobrych stanów
emocjonalnych powinniśmy być przyzwyczajeni. A  jednak nie,
w każdym razie nie wszyscy w takim samym stopniu. Ci, którzy noszą
w  sobie wyidealizowane wyobrażenie o  życiu i  spodziewają się
wyłącznie doznań przyjemnych, są na nieprzyjemne kompletnie
nieprzygotowani. Dotyczy to głównie ludzi młodych, jeszcze nie
znających życia, ale nie tylko. Także osoby niemłode bywają
przywiązane do nierealnych wyobrażeń i  pragnień. Gdy spotka je coś
przykrego, uważają to za niesprawiedliwość. Oburzają się, obrażają,
buntują, mają poczucie niezasłużonej krzywdy, niektóre odwracają się
tyłem do swego losu. „Nie tak miało być”, myślą o  życiu i  ludziach,
z  którymi los ich związał, i  w  konsekwencji o  samych sobie również.
Gdy złe samopoczucie mija szybko, wszystko jest w porządku. Gorzej,
gdy się przedłuża, pogłębia i  zaczyna negatywnie zabarwiać bieżące
zdarzenia i  sprawy. Właśnie taki stan może przerodzić się w  depresję.
W  międzynarodowej klasyfikacji chorób ICD-10, jak również
w amerykańskim DSM-IV (Diagnostic and Statistical Manual of Mental
Disorders), wyróżnia się szereg zaburzeń depresyjnych. Oto kilka z nich:
 
• epizod depresyjny (łagodny, umiarkowany, ciężki, nieokreślony);
• nawracające zaburzenia depresyjne;
• uporczywe zaburzenia nastroju (dystymia);
• choroba afektywna dwubiegunowa (zespół maniakalno-depresyjny);
• depresja poporodowa („baby blues”);
• depresja sezonowa (SAD: Seasonal Affective Disorder);
• inne zaburzenia nastroju.
 
Światowa Organizacja Zdrowia przewiduje, że w  2020  roku te
rozmaite postaci depresji staną się drugą (po chorobach serca)
najpoważniejszą plagą zdrowotną. Już obecnie żadna inna choroba nie
zabiera tylu zdrowych lat życia mieszkańcom uprzemysłowionych
regionów świata. Dane te dotyczą krajów rozwiniętych, do których
zalicza się także Polska. Mamy więc czym się martwić. Lub raczej
powinniśmy coś zrobić, by tej narastającej fali stawić czoło.
Moglibyśmy na przykład pójść śladami psychiatrów niemieckich,
brytyjskich czy francuskich, którzy od pewnego czasu upatrują
głównych źródeł depresji w  przyspieszonym tempie życia; kładą oni
coraz większy nacisk na zmianę stylu życia i w ramach terapii zalecają
to swoim pacjentom.
Tak zwana wielka depresja – jednobiegunowa i  dwubiegunowa –
stanowi ułamek wszystkich przypadków depresji, z  powodu których
pacjenci trafiają do lekarzy. Lekarze i psychoterapeuci są zgodni, że nie
sposób jej leczyć inaczej niż farmakologicznie. Dzięki rozwojowi
farmakologii psychotropowej ostatniego półwiecza można
podtrzymywać chorych na ciężką depresję w stanie funkcjonalnym. Dla
tych pacjentów to szczęście, dla lżej chorych – nieszczęście. Bowiem
pod naciskiem agresywnej promocji leki zaczynają dominować
w  podejściu także do łagodniejszych postaci depresji, związanych
bardziej z  konfliktami wewnętrznymi i  życiowymi problemami niż
z  endogenną naturą choroby. Obserwujemy to przede wszystkim
w  Stanach Zjednoczonych, gdzie nastąpił wyraźny zwrot ku
farmakoterapii, i  to nie tylko w  przypadkach ciężkiej depresji. Leki
oddziałujące wprost na biochemię mózgu kuszą zarówno psychiatrów,
jak i  pacjentów. Jednym i  drugim wydają się najlepszym sposobem na
rozwiązanie problemów. To tam kiedyś magiczną „pigułkę szczęścia”,
jak nazywano prozac, zapisywano na masową skalę niemal każdemu, kto
zgłaszał się do psychiatry z  jakimkolwiek zmartwieniem. Również tam
milionom niesfornych dzieci psychiatrzy przepisują ritalin, lek
psychotropowy łagodzący objawy ADHD (Attention Deficit
Hyperactivity Disorder – zespół nadpobudliwości ruchowej i zaburzenie
koncentracji uwagi). W  każdym razie leczenie zaburzeń psychicznych
w USA w ostatnich latach skłania się coraz bardziej ku farmakoterapii.
W artykule pt. Talk Doesn’t Pay, So Psychiatry Turns to Drug Therapy
(Rozmowa nie popłaca, dlatego psychiatria skłania się ku terapii
lekowej)[11] omawia się powody, dla których większość spośród
48  tysięcy amerykańskich psychiatrów przestawiła się z  wymagającej
czasu psychoterapii na kilkunastominutowe konsultacje poprzedzające
wypisanie recepty. Korzyść jest taka, że zamiast 50  pacjentów
tygodniowo, lekarz „załatwia” dziś 1200  chorych, pomnażając
proporcjonalnie swoje dochody. Psychiatrom starszego pokolenia
niezbyt podoba się ten system, ale firmy ubezpieczeniowe
zainteresowane są akordową obsługą chorych, a i pacjentom też zdaje się
to odpowiadać. Łatwiej łyknąć pigułkę, niż zmieniać niezdrowe
przyzwyczajenia. Na krótką metę jest to sposób nie najgorszy, lecz
w dalszej perspektywie terapia farmakologiczna ma więcej minusów niż
plusów. Po pierwsze, pigułki nie rozwiążą większości problemów
ludzkich. Nie nauczą układania harmonijnych relacji z  ludźmi. Nie
wyrobią samodyscypliny. Nie pomogą w  rozwoju osobistym. Nie
zmienią poglądów i  opinii o  sobie i  świecie. Nie poprawią
automatycznie poczucia własnej wartości. Z  całą pewnością natomiast
wywołują skutki uboczne, wpływające negatywnie w  mniejszym lub
większym stopniu na jakość funkcjonowania. Stany obniżonego nastroju
pod wpływem tabletek może i  ustąpią, ale człowiek nadal pozostanie
uwikłany w  konflikty i  nie będzie umiał przebrnąć przez trudności
wymagające zmiany przekonań i  nawyków. Gdy spiętrzą się kolejne
problemy, popędzi znów do psychiatry po receptę. Na pewno ją dostanie
i dalej będzie mógł się łudzić, że nowa porcja cudownego leku polepszy
jakość jego życia. Cytowany w  artykule psychiatra dr Donald Levin
wyznaje, że czuje się teraz jak mechanik samochodowy, a nie prawdziwy
lekarz, którym był kiedyś.
Jakże ironicznie w tym kontekście brzmią słowa na temat psychiatrii,
napisane przed laty przez wielkiego polskiego humanistę, Antoniego
Kępińskiego: „Reakcją w pewnym sensie zdrową (...) na tzw. technizację
medycyny – jest bujny rozkwit jej psychiatrycznych gałęzi, a  więc
przede wszystkim samej psychiatrii, psychoterapii i  psychosomatyki.
Zasadniczą ich cechą jest całościowe spojrzenie na chorego. (...)
W  przeciwieństwie bowiem do innych gałęzi nauk medycznych jej
charakter [psychiatrii – E.W.] pozostaje integracyjny, dąży ona do coraz
lepszego poznania człowieka jako całości”[12].
Do Ameryki mamy daleko i  nie musimy się tamtejszą
„stechnizowaną” psychiatrą zbytnio przejmować. Stałoby się jednak
bardzo źle, gdybyśmy tu u  siebie zapomnieli o  słowach profesora
Kępińskiego. Tym bardziej że niezależnie od szkód ubocznych samych
medykamentów wskutek farmakologizacji terapii zaobserwowano
w  Ameryce jeszcze jeden niekorzystny efekt. Psychiatrzy już nie
rozmawiają z chorymi w celu postawienia diagnozy; przyjmują za dobrą
monetę autodiagnozę samego pacjenta: „Panie doktorze, mam depresję”.
Aby podstawowe dane – płeć, wiek, stan cywilny, zawód, miejsce
zamieszkania wpisać do kartoteki, akurat wystarczają trzy kwadranse
przewidziane na pierwszą wizytę; za każdym następnym razem lekarz
w ciągu 15 minut sprawdza jedynie, jak działa lek, czy go zostawić, czy
zmienić, i, ewentualnie, czy zwiększyć lub zmniejszyć dawkę.
Psychiatra amerykański nie tylko nie wie prawie nic o  życiu swoich
pacjentów, ale bez kartoteki nie potrafiłby powiedzieć, jak się który
nazywa.
Najgorsze jest to, że rozmaite odmiany i  rodzaje depresji oraz
podobne do niej stany obniżonego nastroju wrzuca się do jednego worka
i leczy wyłącznie za pomocą tabletek. Jest ich mnóstwo, a z laboratoriów
farmaceutycznych stale dostajemy nowe. Od tego jednak wcale nie
maleje epidemia depresji. W  USA przybiera ona w  każdym razie
zatrważające rozmiary, a i naszą część świata zaczyna również ogarniać
w coraz większym stopniu.
Niektórzy eksperci uważają, że tę obecną epidemię zawdzięczamy
zmowie psychiatrów z  firmami farmaceutycznymi, produkującymi
antydepresanty (zwłaszcza najnowsze, z  grupy SSRI – selektywne
inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny). Jednym i drugim zależy na
jak najwyższych dochodach, a  one zależą od jak największej liczby
pacjentów. Inna, też dość cyniczna hipoteza, obwinia z  kolei media za
spopularyzowanie uproszczonej wiedzy o depresji, co spowodowało, że
teraz każdy może sam u siebie rozpoznać depresję i wręcz zasugerować
lekarzowi, na jaki lek ma wypisać receptę. Według trzeciej hipotezy za
głównego sprawcę epidemii depresji w  rozwiniętych społeczeństwach
uważa się współczesny styl życia, a przede wszystkim przewlekły stres
wynikający z  pośpiechu, rywalizacji, pogoni za sukcesem i  lęku
o  przyszłość (czytaj: o  pracę w  przyszłości lub godziwą emeryturę),
a  w  przypadku kobiet nadmierne przeciążenie wynikające z  łączenia
obowiązków domowych z pracą zawodową.
Prawdopodobnie wszystkie trzy czynniki przyczyniają się do
narastania fali zachorowań na depresję. Jak widać, przyczyny jej są
złożone, ale sama choroba jest także jednostką bardzo skomplikowaną.
Każdorazowo pojawia się i  rozwija wskutek skomplikowanych
zależności między tym, co wrodzone, a  tym, co wyuczone, a  także
między tym, co pochodzi z  zewnątrz, a  tym, co samorzutnie zachodzi
w mózgu.
U  wielu chorych pierwotnej przyczyny depresji można doszukać się
w  przeszłości. Traumy, krzywdy i  deprywacje doznane w  dzieciństwie
bywają częstym powodem obniżenia poczucia wartości i  dużej
podatności na cierpienie. Okaleczona psychika jest dobrą pożywką dla
użalania się nad sobą oraz braku pewności siebie i  radości życia. Stąd
już tylko krok do chronicznego obniżenia nastroju.
Ale czasem, jakby na przekór hipotezie o  źródłach depresji
w  cierpieniach dzieciństwa, obniżony nastrój przeżywają osoby żyjące
bez wielkich stresów i nie mające za sobą ciężkich traum. Pod wpływem
pewnych zmian w  życiu ktoś nagle „nie może się pozbierać”. W  ten
sposób w  depresję niekiedy przeradza się żałoba po śmierci kogoś
bliskiego lub cierpienie spowodowane inną poważną stratą. Kto nie
zdoła straty odżałować i  pogodzić się z  próżnią powstałą po rozstaniu
z  kimś lub czymś drogim – ten może zatrzasnąć się, jak w  pułapce,
w  żalu przypominającym depresję i  z  czasem mogącym się nią stać
naprawdę.
Tak zaczęła się wieloletnia depresja matki, której dziewiętnastoletnia
córka popełniła samobójstwo. Rozpacz tej kobiety nasiliło straszliwe
poczucie winy wzmocnione jeszcze wyrzutami córki zawartymi
w  pożegnalnym liście. Oskarżała ona w  nim matkę i  za swoje
uzależnienie od heroiny, i  za brak ojca, który je porzucił u  progu jej
życia, i  w  ogóle za wszystkie nieszczęścia, których doznała w  swym
dziewiętnastoletnim życiu. Nie spostrzegła, że żyła w  dostatku, była
posyłana do dobrych szkół, nie brakowało jej ładnych ubrań, wakacji
w  atrakcyjnych miejscach i  możliwości wyboru studiów. Miała
wszystko, czego tylko zapragnęła. Matka, mogąc swą pracę wykonywać
w  domu, tak zorganizowała życie, by córka nie musiała chodzić
„z  kluczem na szyi”. Zawsze czekał ciepły obiad, mama chętnie
odkładała każde zajęcie, by towarzyszyć dorastającej córce w  jej
wolnym od szkolnych zajęć czasie. A  w  dziewczynie narastała furia.
Sytuację w  swojej rodzinie oceniała tak: ojciec nie odszedłby do
młodszej, gdyby matka nie była taka stara. A  już gdy okazało się, że
odchodzi, to matka powinna była albo go nie puścić, albo zabić.
W każdym razie powinna była jakoś zmusić do tego, żeby nie wyjeżdżał
za granicę, tylko został na zawsze przy swojej małej córeczce, która go
kochała i  potrzebowała najbardziej na świecie. Ponieważ sprawy
potoczyły się inaczej, córeczka, gdy przestała być małym dzieckiem,
zaczęła potajemnie podrywać mężczyzn. Oczywiście „starszych”, co
wszyscy z wyrozumiałością tłumaczyli, że „szuka w nich ojca”. W ciągu
dość krótkiego czasu mała już ostro piła, ćpała i  miała stałego
„sponsora” (a może kilku) do finansowania jej nałogów i coraz bardziej
niepohamowanych zachcianek. Nie zadziałały interwencje pedagogów
szkolnych, pediatrów, psychologów i  psychiatrów. Matka walczyła
o  ocalenie córki, szukając wsparcia wszędzie. W  sprawę wciągnięci
zostali krewni, nauczyciele, rodzice znajomych dzieci, policja, kurator
sądowy. Tylko ojca bardzo długo nie dało się zainteresować problemem.
Gdy wydawało się, że córce coś lub ktoś pomaga, nagle znowu
dziewczyna zacinała się i  z  niszczycielską determinacją powracała do
swoich nałogów. Iskierka nadziei pojawiła się, gdy w  końcu udało się
namówić ojca, by zaprosił córkę do siebie. Niestety. Nie odnalazła
w nim ojca, do jakiego tęskniła, bo na każdym kroku ją karcił i próbował
stawiać wymagania. Znienawidziła jego żonę, a  jeszcze bardziej dwie
kilkuletnie przyrodnie siostry, żyjące – inaczej niż ona – w szczęśliwym
domu z mamą i tatą. JEJ tatą. Ostatni akt tego dramatu nastąpił po kilku
latach, ale nikt, kto znał sprawę, nie był zaskoczony. Ani śmiercią
nastolatki, ani późniejszą ciężką chorobą psychiczną matki.
Zetknęłam się z tą kobietą wcześniej przy jakiejś towarzyskiej okazji,
ale zbliżyłyśmy się dopiero w  szpitalu psychiatrycznym, do którego
trafiła po przedawkowaniu leków, nie pierwszy zresztą raz. Zaklinała się
– i  wierzę w  to – że nie miała zamiaru odebrać sobie życia. „Nie chcę
umierać, tylko nie mogę już dalej tak żyć”, zapewniała. Przez ponad
dziesięć lat „leczyła się” u  psychiatrów. Wypróbowano na niej niemal
całą tablicę Mendelejewa. Przepisywano najstarsze i  najnowsze
antydepresanty, neuroleptyki, benzodwuazepiny, leki homeopatyczne
i  niezliczone suplementy witaminowo-minerałowe. Podczas którychś
odwiedzin pokazała mi swego lekarza prowadzącego. Rozpoznałam
w  nim stażystę sprzed roku z  innego oddziału, na którym wówczas
pracowałam. Świeżo po studiach medycznych, z  wyglądu maturzysta,
tyle że z  brodą, jak na adepta specjalizacji psychiatrycznej przystało.
Bardzo miły. Gdy od czasu do czasu pytał moją znajomą, jak się czuje,
odpowiadała: „Dziękuję, znacznie lepiej”. Była to prawda, bo doktorzy
podjęli nową terapię, odstawiając nadmiar leków, który był wynikiem
wcześniejszego nieskoordynowanego leczenia naraz u  kilku różnych
specjalistów. Raz czy dwa lekarz prowadzący poprosił pacjentkę na
rozmowę, ale jego młody wiek był barierą uniemożliwiającą jej
jakiekolwiek wynurzenia. Prześlizgiwali się więc przez pół godziny
grzecznościowo po zdawkowych tematach, na żadną analizę jej
problemów nie było szansy. Kobieta została po trzech miesiącach
wypisana w  bardzo dobrym stanie, z  plikiem recept i  zaleceniem
kontrolnych wizyt w poradni zdrowia psychicznego. Byłaby zapewne po
pewnym czasie na powrót popadła w  nadużywanie psychotropów, co
mogłoby doprowadzić do tego, że któreś z  kolei przedawkowanie
skończyłoby się tragicznie. Kobieta jednak nadal żyje. Podjęła na własną
rękę, prywatnie, intensywną psychoterapię. Na szczęście ma na to
pieniądze. Po ponad roku prawie już nie potrzebuje leków
antydepresyjnych, nasennych ani uspokajających. Wróciła do pisania,
zaczęła rzeźbić i  malować, ma zabawnego yorka, maszeruje po kilka
kilometrów tygodniowo z  kijami do nordic walking i  raz na miesiąc
zaprasza do domu gości. Lubię z  nią czasem porozmawiać i  w  ogóle
lubię podawać ten przykład. Dzielę się nim w nadziei na to, że dzięki tej
prawdziwej historii zyska na wiarygodności.
W ramach radzenia sobie z chandrą, stresem, przemęczeniem i złymi
humorami przychodzą ludziom do głowy rozmaite pomysły nastawione
na złagodzenie przykrego samopoczucia. Jednym z  najbardziej
rozpowszechnionych w  naszej kulturze jest sięganie po alkohol. Nie
miejsce tu na szczegółowy opis działania tej substancji na centralny
układ nerwowy, wystarczy przypomnieć, co wszyscy wiemy: alkohol
w początkowej fazie działa faktycznie jak lekarstwo. Dodaje animuszu,
ożywia i  rozwesela. Co ważniejsze, u  osób zestresowanych obniża
napięcie i  pomaga się zrelaksować, czyli mówiąc potocznie –
„wyluzowuje”. I  o  to przecież chodzi, gdy ktoś czuje, że fizyczna
wytrzymałość zbliża się do kresu, psychika jest przeciążona, problemy
się piętrzą i  dolega ból istnienia. Działając „leczniczo” na system
nerwowy, alkohol sprzyja jednocześnie podtrzymywaniu fałszywej
interpretacji złego samopoczucia, do którego dana osoba sama się
przyczynia, ale nie chce tego zobaczyć. Wygodniej jest obwiniać kogoś
lub coś, bo wtedy można nie ponosić odpowiedzialności za własne
problemy, w  tym również za depresyjny nastrój, często przez te
problemy spowodowany. Innymi słowy, nic lepiej od alkoholu (i innych
substancji zmieniających świadomość) nie służy samooszukiwaniu. Stan
rauszu, odurzenia czy upojenia instaluje w  umyśle krzywe zwierciadło,
w którym obraz wszystkiego, co człowieka dotyczy, jest nieprawdziwy,
a  wydaje się akurat na odwrót. Pech chce, że regularne używanie
alkoholu prowadzi do wzrostu fizjologicznej tolerancji na jego działanie.
Powoduje to zwiększanie dawek zapewniających pożądaną gratyfikację,
przede wszystkim ucieczkę od przykrego nastroju. Właśnie ten efekt
wzrostu tolerancji jest odpowiedzialny za przekroczenie w  pewnym
momencie niewidzialnej granicy, za którą zaczyna się uzależnienie od
alkoholu. Uzależnienie jest zaburzeniem o  złożonej naturze; występują
w nim komponenty biologiczne, psychologiczne i społeczne. Alkoholicy
trzeźwiejący według programu AA wymieniają jeszcze aspekt duchowy.
Uważają oni, że nałogowe życie wyjaławia duchowo, prowadząc tym
samym do zatracenia sensu życia.
Poczucie bezsensu jest zawsze istotnym składnikiem ciężkiej depresji,
skłaniającym chorych w  skrajnych przypadkach do odebrania sobie
życia. Tak więc depresja i  alkoholizm współwystępują niemal zawsze
nierozdzielnie, chociaż nie u  każdej osoby z  jednakowym nasileniem
i  w  podobnym powiązaniu. W  leczeniu alkoholików (lub osób
uzależnionych od leków czy narkotyków) trzeba jednak obydwa te
problemy zawsze brać pod uwagę. Największą trudność w  ustaleniu
planu terapii stanowi to, że w  trakcie trwania nałogowego picia nie
sposób stwierdzić, czy depresja, na którą skarży się osoba, jest chorobą
pierwotną czy wtórną w  stosunku do uzależnienia. Innymi słowy, gdy
nie wiadomo, czy pacjent zaczął pić, bo cierpiał na depresję, czy cierpi
na depresję z powodu szkód i strat spowodowanych przez nałóg. Z tego
przyczynowo-skutkowego zapętlenia specjaliści znający się na rzeczy
wskazują bodaj najrozsądniejsze wyjście: najpierw chory powinien
przejść gruntowną terapię odwykową, a potem – gdy już umysł przestaje
być zamulany chemią – ewentualnie można zająć się leczeniem depresji.
Jeżeli uzależnionemu pomoże się utrzymywać abstynencję poprzez
gruntowną przebudowę sposobu życia, wyrobienie samodyscypliny
i  znalezienia odpowiedniego systemu wsparcia, to – jak trzeźwiejący
alkoholicy sami stwierdzają – przeważnie depresja „sama” ustępuje.
Oczywiście jest to nieprawda. „Samo” niełatwo coś ustępuje
w  chorobach psychicznych. Ale człowiek może sprawić, że nauczy się
lepiej kierować swoim życiem, a  z  czasem naprawdę nim się cieszyć.
Dopiero wtedy można powiedzieć, że depresja faktycznie ustąpiła.
Na szczęście jedynie dość niewielki odsetek osób podwójnie chorych
– na uzależnienie chemiczne oraz depresję – wymaga po terapii
odwykowej leczenia psychiatrycznego. Uzależnieni jednak nader chętnie
mówią o swojej depresji, licząc na lekarstwa, dzięki którym zniknęłyby
ich problemy bez żadnego ich udziału. Tak się jednak nie da. Na
alkoholizm i  inne uzależnienia pomaga przede wszystkim praca nad
sobą. A na to mało kto, nie tylko wśród chorych psychicznie, ma ochotę.
Nic więc dziwnego, że pacjenci placówek odwykowych wzbraniają się
przed terapią grupową pozwalającą najskuteczniej poprawić poczucie
wartości i  nauczyć się układać dobre relacje z  ludźmi; nie mówiąc
o  uczęszczaniu na spotkania w  grupach wsparcia, prowadzeniu
dzienniczka uczuć czy szczerym mówieniu o uczuciach, a nie poglądach
i opiniach.
Zupełnie inną odmianą depresji jest obniżony nastrój niektórych
kobiet po przebytym połogu. Pierwszą książką na ten temat, jaką miałam
w  ręku, była autobiograficzna opowieść 38-letniej gwiazdy Hollywood
Brooke Shields pt. Down Came the Rain: My Journey Through
Postpartum Depression (Lunął deszcz: moja przeprawa przez depresję
poporodową). Zapoczątkowała ona w  USA nurt nazywany antistigma
crusade, czyli batalię mającą na celu uwolnienie od piętna osób
dotkniętych jakimś problemem, niesprawiedliwie potępianych przez
otoczenie. W tym przypadku chodziło autorce o pokazanie na własnym
przykładzie załamania nerwowego matek noworodków, niepojętego dla
większości ludzi. Brooke Shields po długim leczeniu bezpłodności
w  końcu zaszła w  ciążę i  urodziła zdrową córeczkę. Upragnione
macierzyństwo nie sprawiło jej jednak radości. Po porodzie pogrążyła
się w smutku, apatii i niechęci do czegokolwiek, a przede wszystkim do
zajmowania się maleństwem. Swoją książką aktorka wywołała dyskusję
i  zainteresowała problemem nie tylko inne młode matki i  ich rodziny,
lecz także lekarzy i  terapeutów. Zaburzenie to (w  skrócie PPD:
Postpartum Depression) zostało już naukowo zbadane i  opisane
w  podręcznikach psychiatrii. Dziś wiadomo, że oprócz terapii
behawioralno-poznawczej, prowadzonej najlepiej wspólnie z  ojcem
dziecka, pomocne bywają też leki przciwdepresyjne (SSRI lub z  grupy
trójpierścieniowych). Badacze PPD sugerują, że przyczyną tego
zaburzenia nie jest jedynie okołoporodowe rozchwianie hormonalne –
jak przypuszczano wcześniej – lecz również w  znacznym stopniu
wyczerpanie fizyczne i  psychiczne położnicy. Najbardziej szkodliwa
okazuje się deprywacja snu oraz wysoki poziom niepokoju matki o  to,
czy w  swojej roli rodzicielki, karmicielki i  opiekunki spełni się jak
należy. Depresja poporodowa mija z  chwilą, gdy matce ktoś
(z  psychologicznych powodów najlepiej ojciec dziecka) zaczyna
aktywnie pomagać przy dziecku, a  także, gdy przekona się ją, iż nie
musi być matką idealną, tylko wystarczająco dobrą[13].
Depresja poporodowa nie jest jedynym i  na pewno statystycznie nie
najpoważniejszym rodzajem depresji dotykającej kobiet. Wiele z  nich
poświęca swoje zdrowie za wywalczone prawo do samorealizacji
zawodowej i w ogóle za „wyjście w świat z kuchni i alkowy”. U jednych
depresję powoduje rezygnacja z  macierzyństwa na rzecz kariery,
u innych rezygnacja z kariery na rzecz macierzyństwa, u jeszcze innych
nadludzki wysiłek łączenia pracy w  domu z  pracą poza domem.
W  depresję wpadają też kobiety, które pragnęły odnieść sukces
zawodowy, ale nie zdołały, decydując się na macierzyństwo; i  takie,
które z  powodu zaangażowania w  pracę poza domem nie stworzyły
wymarzonej rodziny dla siebie i  swoich dzieci. W  tych przypadkach
cenę za emancypację kobiet płacą również ich dzieci i  w  pewnym
stopniu także mężowie.
Wielorakim uwarunkowaniom depresji u  kobiet poświęcony jest
osobny rozdział.
Test

Jesteś odporny na depresję?


Z  badań wynika, że na depresję rzadko zapadają osoby, które potrafią szybko
przechodzić do porządku dziennego nad doznanymi krzywdami, stratami
i  rozczarowaniami, a  także umieją kochać, przyjaźnić się i  lubią pracować. A  Ty –
należysz do ich grona? Aby się o  tym przekonać, sprawdź, czy dotyczą cię poniższe
stwierdzenia:

 
1. Mimo upływu lat wciąż jestem zły z  powodu niesprawiedliwego posądzenia
w pierwszej klasie o psotę, której nie popełniłem.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
2. Nadal nie odkłaniam się koledze, który mnie przezywał w latach szkolnych.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
3. Gdy wspominam dzieciństwo, myślę przede wszystkim o  przykrych chwilach oraz
osobach, które mi dokuczały.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
4. Kiedy mnie coś/ktoś zdenerwuje, nie mogę myśleć o niczym innym i długo mam zły
humor.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
5. Uważam, że powinienem zwymyślać lub inaczej ukarać osobę, która „nadepnie mi na
odcisk”, np. wpychając się przede mną do autobusu.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
6. Po kłótni z bliską osobą nie odzywam się do niej przez kilka dni albo i dłużej.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
7. Trudno mi przyjąć przeprosiny od swoich winowajców, wolę się na nich obrazić,
a następnie planować zemstę.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
8. Chowam w sobie urazy. Nie rozmawiam z nikim o doznanych przykrościach. Udaję,
że nic się nie stało nawet wtedy, gdy bardzo mnie zabolą czyjeś słowa lub zachowanie.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
9. Uważam, że ludzie są na ogół nieżyczliwi i wrogo nastawieni do innych.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
10. Jak mi się coś nie uda lub ktoś mnie skrytykuje, długo to przeżywam i robię sobie
wyrzuty.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
11. Uważam, że mam w życiu pecha, a innym wszystko układa się lepiej niż mnie.
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

 
12. Często myślę, że życie nie ma sensu i nic dobrego mnie już nigdy nie spotka.

 
□   PRAWDA □   NIEPRAWDA

Sprawdź swoje odpowiedzi


9–12 odpowiedzi „NIEPRAWDA”
Szybko wybaczasz, masz w  sobie dużo pogody ducha. Nawet poważne przeciwności
raczej nie wpędzą cię w przewlekłą depresję.

 
6–8 odpowiedzi „NIEPRAWDA”
Brakuje ci realizmu i  tolerancji dla ludzkiej niedoskonałości (własnej też). Więcej
akceptacji, a mniej wygórowanych oczekiwań – aby twoje złe nastroje nie zamieniły
się w chandry, a te w końcu w depresję.

 
1–5 odpowiedzi „NIEPRAWDA”
Brakuje ci wyrozumiałości, masz roszczeniowe podejście do życia, nie pracujesz nad
dobrymi relacjami z  ludźmi. Zacznij ćwiczyć akceptację od zrobienia listy rzeczy, za
które możesz czuć wdzięczność. Inaczej co pewien czas będziesz cierpieć na
depresję.

 
Żadnej odpowiedzi „NIEPRAWDA”
Oj, fatalnie! Wytnij sobie z tektury order zawziętej zołzy wiecznie na granicy między
złością a  depresją! Potem go podrzyj, spal i  podepcz, a  następnie zacznij powolutku
uczyć się tolerancji, realizmu, wyrozumiałości oraz ufności do losu i innych ludzi.
Depresję z  czasem zastąpi pogoda ducha, a  może nawet radość życia (takiego,
jakim ono jest, a nie jakim chciałbyś, by było). Umiejętność pozytywnego myślenia oraz
szybkiego zapominania uraz niektórzy interpretują jako brak charakteru. To nieprawda.
Ponuractwo i  pamiętliwość czynią z  ludzi ofiary. Czyż nie lepiej poczuć się sprawcą
swego losu?
Nałóg depresji

W  połowie stycznia gratulowałam stolarzowi, który montował słupki do


poręczy na schodach w  moim domu, ponieważ zwierzył mi się, że od
sylwestra nie pali. „Panie Krzysiu – chwaliłam go – świetnie, życzę
wytrwania. A  gdyby się pan załamał i  znowu zapalił, to niech pan jak
najszybciej zgasi papierosa i  dalej trwa w  postanowieniu. Proszę nie
myśleć: «Nie udało mi się. Znów palę», tylko raczej: «Nie sądziłem, że to
takie trudne. Mimo to postaram się dalej nie palić»”. Niestety, wkrótce
potem pan Krzysio znów robił częste przerwy w  pracy na papierosa.
Z  niewesołą miną, zrezygnowany, tłumaczył się: „Nie dałem rady. Kiedyś
znowu spróbuję, może mi się uda”.
Podobnie bywa nie tylko w  przypadku postanowień noworocznych
i innych szczytnych zamierzeń. Ciekawe, bo również wiele dolegliwości
i  dysfunkcji podlega podobnemu mechanizmowi nawrotów. Na ogół
myślimy, że na tym polega „istota” tych rozmaitych zjawisk opornych
wobec prób zmiany. Tymczasem nie. Do nawrotów nie dochodzi
samoistnie, tylko w  mniejszym lub większym stopniu z  naszym
udziałem. Przeważnie z większym. Zarówno terapeuci i lekarze, jak i ich
podopieczni głowią się nad pytaniem, dlaczego tak trudno raz na zawsze
zmienić swoje zachowania lub cechy, które sami uznajemy za
niekorzystne. Dzieje się tak z  tej samej przyczyny, dla której pan
Krzysio wrócił do palenia, choć wcale tego nie chciał.
Psychoanalitycy proponują tak wyszukane wytłumaczenia tej
autodestrukcyjnej tendencji, jak to na przykład, że kieruje nami
podświadome pragnienie samounicestwienia i  śmierci. Wraz
z uświadomieniem sobie, że i tak musimy umrzeć, co bardziej przerażeni
tą nieuniknioną perspektywą wolą wziąć sprawę w  swoje ręce
i zaczynają żyć na krawędzi ryzyka: pijąc nadmiernie, rozpędzając swoje
samochody do niekontrolowanych prędkości lub popadając w  depresję
polegającą na negowaniu swych witalnych potrzeb. Tym sposobem – tak
to niektórzy nazywają – „popełniają powolne samobójstwo”.
Mnie ta freudowska teoria nie przekonuje. Zupełnie co innego mówią
mi doświadczenia z  mojej pracy z  uzależnionymi. Trwanie w  nałogach
i szkodliwych nawykach (a więc także w przewlekłej lub nawracającej,
nawykowej depresji) można wytłumaczyć prościej. Ludzie, raz
wciągnąwszy się w  jakieś uporczywe przyzwyczajenie, po pewnym
czasie nie potrafią nic innego, jak dalej funkcjonować według schematu
utrwalonego przez wielokrotne powtarzanie. Aby skutecznie przełamać
autodestrukcyjny schemat i  zmienić dotychczasowe zachowania, trzeba
się nauczyć nowych zachowań, niedestrukcyjnych. Nauczyć się – oto
kluczowe pojęcie, którego, moim zdaniem, za rzadko używamy
w leczeniu zaburzeń psychicznych.
Depresja jest bardzo często tłem i  zarazem przykrywką uzależnień,
zwłaszcza rozpowszechnionego u  nas alkoholizmu. Ten zaś, właśnie
dlatego że polega na nawykowym powtarzaniu zachowań przynoszących
coraz gorsze konsekwencje, prowadzi do niepowodzeń, odrzucenia przez
bliskich i  coraz większego niezadowolenia z  życia i  z  samego siebie.
Nawarstwiające się problemy stają się przyczyną stanów depresyjnych.
Depresja jest kondycją wprawdzie przykrą, ale mimo to dość
wygodną, toteż łatwo się do niej przyzwyczaić. Polega bowiem na
wyczerpaniu, apatii i  stagnacji, pogłębiającej się niemożności działania
i  stopniowym zaniku woli. Z  powodu braku energii stawia się sobie
coraz mniejsze wymagania i  traci się poczucie samodyscypliny
i  obowiązkowości, w  wyniku czego obniża się poziom samorealizacji.
Człowiek ma z  czasem coraz mniej powodów do satysfakcji, dumy
i  dobrej samooceny, co wpływa źle na poczucie własnej wartości. Pod
względem emocjonalnym depresja jest mieszaniną smutku, żalu, złości,
pretensji, poczucia bezsensu. W  takim kłębowisku przykrych doznań
może kompletnie odechcieć się żyć.
Osoby w depresji przypominają słabych pływaków, którzy znalazłszy
się daleko od brzegu na głębokiej wodzie, nagle tracą siły i  zaczynają
tonąć. Wielu nie jest w  stanie wołać o  pomoc, wpadają w  panikę i  nie
myślą jasno, a  przy tym już nie wierzą, że komukolwiek mogłoby na
nich zależeć. Gdy ktoś rzuci się na ratunek, tonący może nieświadomie
wciągać w  odmęty także ratownika. W  śmiertelnej topieli ludzie nie
widzą żadnej alternatywy. Podobnie osoby pogrążone w  czarnych
myślach i czarnych emocjach. Nie mają siły przyjąć pomocy. Nie wierzą
w  żadną pomoc. Nie wyobrażają sobie, że mogliby nie być w  depresji.
Nie wiedzą, co to znaczy myśleć pozytywnie i  przeżywać radość lub
wdzięczność, miłość, ufność czy nadzieję. Uważają, że do tego potrzeba
jakichś nadzwyczajnych rzeczy, dla nich kompletnie niedostępnych
i nieosiągalnych. W ten sposób przyczyną ich depresji są oni sami, tacy
„jacy są”.
Dla zilustrowania tego syndromu wybrałam fragment rozmowy
z  psychologiem, prof.  Bogdanem Wojciszke pt. Polak – ponury
dżentelmen[14]:
 
„– Jesteśmy narodem smutasów? (...) Kto nam to zrobił?
– Nasza kształtująca się w XIX wieku ofiarno-cierpiętnicza tożsamość
narodowa przyjmująca negatywną wizję świata. Ona jest widoczna na
naszych twarzach. Uśmiech jako oznaka życzliwości i  zadowolenia, że
jest mi dobrze, nie jest elementem naszej obyczajowości. Przecież jeśli
jestem Polakiem, to znaczy że jestem ofiarą, przedmiotem spisków
i  ataków. Gdzie tu powód do radości? Nasze ogólne przekonanie
o  świecie jest negatywne, mamy przecież najniższy w  Europie poziom
zaufania społecznego. Nic dziwnego, że kultura narzekaczy ma się u nas
doskonale.
– Można to zmienić? Powtarzać sobie w myślach: uśmiechnij się.
–  Niestety, nic to nie da. Kultura uśmiechu jest sprzeczna z  polską
tożsamością, a ta zmienia się bardzo powoli”.
 
Depresja jest chorobą smutku, chronicznego braku uśmiechu. Dotyka
najczęściej osób, które ćwiczą się w  stanach depresyjnych latami, od
młodości, od dzieciństwa. Z  biegiem czasu umieją doznawać jedynie
przykrych uczuć na każdy temat albo bez tematu. Umieją myśleć
negatywnie o wszystkim, przede wszystkim o samych sobie. Nie umieją
natomiast korzystać z  pomocy innych ludzi, bo w  głębi duszy nikomu
nie wierzą. Nie potrafią posłusznie stosować się do wskazówek lekarzy
czy korzystać z  rad i  pomysłów otoczenia – bo są przekonani, że ich
depresja jest jakąś niepodważalną prawdą o nich i o ich życiu. Trzymają
się kurczowo tego wszystkiego, co składa się zarówno na przyczyny, jak
i na objawy niedobrego samopoczucia i czarnych myśli. Podświadomie
bronią ich jak reduty okalającej najważniejszą rzecz na świecie, czyli ich
obolałe, biedne, smutne, użalające się nad sobą, infantylne
w nierealistycznych oczekiwaniach własne „ja”.
Leki psychotropowe, zaprojektowane do korygowania deficytów lub
dysfunkcji neurologicznych mózgu, też nie u  wszystkich spełniają swą
terapeutyczną rolę, gdyż wielu pacjentów nie przyjmuje ich zgodnie
z  zaleceniami psychiatry lub zbyt wcześnie je odstawia. Pacjenci
niecierpliwie oceniają działanie leków przeciwdepresyjnych, zakładając,
że w  okamgnieniu poprawią one ich samopoczucie lub wręcz
uszczęśliwią. Nie godzą się na skutki uboczne, niekiedy rzeczywiście
dokuczliwe i ograniczające funkcjonowanie. Dlatego dość często chorzy
na depresję rezygnują z leczenia, co prowadzi do dalszego pogorszenia
ich stanu.
Ten sabotaż ma swoje źródło również w lęku przed wszelką zmianą,
nawet zmianą na lepsze. Do lęku dołącza się często wspomniane wyżej
poczucie małej wartości, a raczej jego efekt polegający na przekonaniu,
że na dobre samopoczucie trzeba jakoś szczególnie sobie zasłużyć.
Tymczasem osoba, która czuje się niepełnowartościowa i  „nie na
miejscu” w  swoim życiu, po prostu nie wierzy, że cokolwiek lepszego
mogłoby się stać jej udziałem.
Wszyscy doroślejemy, dojrzewamy i uczymy się radzić sobie w życiu
w  rezultacie doświadczeń: dobrych i  niedobrych. Ktoś przywykły do
złego nastroju przyjmuje niedobre doświadczenia jako należne,
a  ewentualne dobre – jako przypadkowe i  niezasłużone. Z  takim
nastawieniem podjęcie leczenia, którego efektem miałoby być
wydostanie się z  depresyjnego nastroju, wydaje się nienależne. Znamy
regułę samospełniającej się przepowiedni – można nią właśnie
tłumaczyć bezowocne próby pomocy osobom cierpiącym na depresję.
Skoro one same nie wierzą, że mogłyby poczuć się lepiej, to chociaż
tego pragną, podświadomie niweczą usiłowania zmierzające ku
polepszeniu ich funkcjonowania. Zwłaszcza że w  ostatecznym
rozrachunku nikt inny, tylko one muszą podjąć zalecane działania
i wprowadzać konieczne zmiany.
Są też osoby, które odwrotnie, nawykowo oczekują szczególnych
przywilejów. Gdy takiemu „dziecku szczęścia” nagle przytrafi się
nieszczęście, to niezaprawione w  radzeniu sobie z  niepowodzeniami
czuje się niezasłużenie skrzywdzone przez zły los. Nie mogąc pogodzić
się z  tym, że dobra passa się załamała, często reaguje wtedy depresją,
która przypomina obrażenie się na cały świat. Zamiast zakasać rękawy
i  doprowadzić do porządku swoje sprawy, osoba taka może utkwić
w depresji na lata.
Wydostanie się z  depresji, podobnie jak uwolnienie się od nałogu,
wymaga, nawet przy wsparciu farmakologicznym, bezwarunkowo
własnego udziału: motywacji, zaangażowania, koncentracji na
określonych zadaniach i systematycznego ćwiczenia nowych zachowań,
w tym także zmiany sposobu myślenia. Wymaga to dyscypliny i pokory
niezbędnej do wyzbycia się uporczywego przeświadczenia o  własnej
wyjątkowości, które każe myśleć: „Bo ja już taki czy taka jestem i na to
nie ma rady”. Konieczny jest też uczciwy realizm, by zobaczyć, że ani
lęk, ani smutek nie zabijają, że ludzie nie wszyscy są źli i życie, również
własne, składa się nie tylko z nieszczęść. Najważniejszym zadaniem jest
wydostanie się z pułapki negatywnego myślenia, rozpamiętywania złych
przeżyć i podtrzymywania w ten sposób utrwalonych przyzwyczajeniem
przykrych emocji.
Podam przykład kobiety, którą zajmowałam się podczas ciężkiego
kryzysu, w  jakim się znalazła, gdy po trzydziestu latach małżeństwa
porzucił ją mąż, a  córka zabroniła, w  czasie jakiejś kłótni, kontaktów
z  jedyną wnuczką. Pani ta należała do kategorii osób często
przeżywających chandry lub nastroje depresyjne. Znalazła się pod
opieką psychiatry po nieudanej próbie samobójczej. Przyjmowała już
kilka miesięcy leki, a mimo to nie opuszczały jej myśli o śmierci. Całe
swoje życie widziała jako pasmo klęsk. Nie była w  stanie myśleć
o przyszłości – ani dalekiej, ani nawet w perspektywie tygodni czy dni.
Pozostawała niezmiennie pogrążona w depresji. Nie chciała żyć.
Z tego stanu powoli się wydobyła, gdy zaczęła skrupulatnie spisywać
wspomnienia najlepszych zdarzeń ze swojego życia: otrzymanych
prezentów i nagród, zdanych egzaminów, znajomości z miłymi osobami,
pochwał w  pracy, uniesień młodości, szczęśliwych lat w  małżeństwie,
radości z  urodzenia dziecka i  tak dalej. Ciekawe, że nie trzymała się
chronologii – pierwsze zapiski dotyczyły czasów studenckich,
narzeczeństwa i ślubu, a dopiero potem przypominały jej się wzruszenia
najwcześniejsze. Nie spotykałyśmy się regularnie, ale kobieta przysyłała
mi swoje wspomnienia w  mailach. Wynikało z  nich wyraźnie, że jej
życie wcale nie było tak całkowicie pozbawione radości, jak jej się
wydawało. Owszem, ostatnio przeżyła bolesny wstrząs. Nie był on
jednak wyjątkowy, zważywszy na wysoką statystykę zdrad i  rozstań
z  powodu miłostek starzejących się mężów. Konflikty między córkami
i matkami na tle nieporozumień dotyczących opieki nad wnukami też nie
należą do rzadkości. Wielu babciom przemądrzałe córki nie szczędzą
uwag i  reprymend. A  gdy jakaś babcia upiera się przy swoim, to
niejedna córka wykrzykuje w  gniewie: „To moje dziecko, nie twoje.
Sama je będę wychowywać i zrobię to na pewno lepiej niż ty!”. Takimi
mniej więcej słowami córki zraniona została moja pacjentka. Była ona
już zresztą okaleczona przez męża, który pewnego dnia wyprowadził się
z  domu do swojej pracowni, gdzie miał dogodniejsze warunki do
romansowania ze studentką.
Dzisiaj może zabierać wnuczkę z przedszkola do swego domu, gdzie
spędzają co jakiś czas weekend; latem mogła pojechać z  małą na dwa
tygodnie nad morze. Mąż wybrał się razem z  nimi, jednak po urlopie
wrócił „do siebie”. Zasadniczo mieszkają więc nadal osobno, chociaż
ona już z tego powodu tak bardzo nie rozpacza i w żadnym wypadku nie
myśli o  samobójstwie. Wręcz przeciwnie, wzięła niedawno ze
schroniska na tyle młodego psa, aby mieli jeszcze przed sobą długie lata
wspólnego życia i  żeby psiak mobilizował ją do częstych spacerów.
Uparcie, choć niezasłużenie, osoba ta przypisuje mi moc uzdrowienia jej
z  depresji trwającej, lub raczej nawracającej, przez całe życie. To, że
nauczyła się wzbudzać w  sobie pozytywne nastawienie, a  wraz z  nim
szczere zadowolenie z życia, jest jej zasługą, nie moją. Rozmyśla teraz
przede wszystkim o  tym, co jej się udaje, a  nie odwrotnie. I  o  tym, co
wzbudza wdzięczność, a  nie co ją złości lub frustruje. Nadal prowadzi
biograficzne zapiski, których na moją prośbę już mi nie przysyła.
Największą jej zasługą jest jednak to, że w tamtym najgorszym kryzysie
zechciała kogoś posłuchać. Zaufała i  nie protestowała, gdy
powiedziałam: „Niech pani mi opisze sto pięknych zdarzeń ze swojego
życia”. Gdy uzbierało się równo sto takich opowiadań, wiedziałam, że
tej pani udało się pomóc. Nie tylko złagodniały objawy depresji, ale
wiedziałam, że w razie ewentualnego nawrotu, kiedyś w przyszłości, pod
wpływem, nie daj Boże, jakiegoś kolejnego kryzysu rodzinnego czy
życiowego, będzie posiadać już wypróbowaną umiejętność przestrajania
swoich myśli – a wraz z nimi – swego nastroju, na mniej pesymistyczne
rejestry. Notabene ta pacjentka nadal odwiedza swoją panią doktor
psychiatrę i zażywa wciąż niewielkie dawki leków przeciwdepresyjnych.
Dzisiaj te leki działają dużo skuteczniej niż dawniej.
Wyleczenie się z depresji jest podobne do wychodzenia z alkoholizmu
albo powrotu do zdrowia po zawale serca czy wylewie do mózgu.
Wiadomo, że choremu na serce same zabiegi i  lekarstwa nie wystarczą
do utrzymania sprawnej pracy serca i układu krążenia. Najczęściej trzeba
jeszcze zmienić siedzący tryb życia na bardziej ruchliwy, usunąć
z  jadłospisu tłuste potrawy, wyciszyć choleryczny temperament, rzucić
palenie, nauczyć się mniej pracować i  w  ogóle żyć bardziej na luzie.
Z  kolei alkoholik pragnący żyć normalnie wie, że aby utrzymywać
trwałą abstynencję, musi nad sobą pracować. W  większości placówek
odwykowych uzależnieni pacjenci, kończąc terapię podstawową,
układają plan dalszego zdrowienia, uwzględniając realia życia
osobistego. W  szczególności zwracają uwagę na zagrożenia, tak zwane
wyzwalacze, czyli sytuacje, w  których mogą wystąpić pokusy powrotu
do picia z  najróżniejszych powodów. Zwykle wiążą się one
z niezrównoważonym sposobem myślenia (na przykład euforycznym lub
nadmiernie pesymistycznym), a  także z  trudnościami występującymi
w relacjach z ludźmi, przede wszystkim najbliższymi.
Podobne zmiany są konieczne w  przypadku osób chorujących na
depresję. W  ich funkcjonowaniu występują przeważnie niekorzystne
schematy zachowań przyczyniające się pośrednio lub bezpośrednio do
złego samopoczucia. Na depresję zapadają między innymi osoby, które
starają się unikać nieprzyjemności w  niewłaściwy sposób. Na przykład
przyzwyczajają się do tłumienia gniewu, usiłując go umniejszyć albo
całkowicie wyprzeć. W ogóle nie przyznają się do przeżywania takiego
uczucia: „Ja się nigdy nie złoszczę” lub „Ja się nigdy nie kłócę” –
mówią. Przyczyny tego niekorzystnego przyzwyczajenia jeszcze
będziemy omawiać. W tym miejscu tylko zauważmy, że osoby te bywają
często do tego stopnia uległe i  niewymagające wobec innych, że
otoczenie przyzwyczaja się do ich wykorzystywania. A  ponieważ one
„nigdy się nie złoszczą i nie kłócą”, no to coś musi się dziać z pokładami
nawarstwiających się uraz, żalów, pretensji i – oczywiście także, a może
przede wszystkim – złości. W  pewnym momencie rozgoryczenie
przekracza wytrzymałość i odechciewa im się żyć. Ludzie jawią im się
jako nieprzyjaźni i  nieżyczliwi egoiści. Bóg – jeżeli w  niego wierzą –
jest obojętny i  niesprawiedliwy. A  los po prostu okrutny i  zły. Z  takim
nastawieniem naturalną rzeczą jest tendencja do izolowania się i  utraty
nadziei.
Należy tu wspomnieć o pewnym odkryciu dokonanym nie tak dawno
przez badaczy mózgu. To, że nasz mózg żyje, wie każdy. Ale nie każdy
zdaje sobie sprawę, co to właściwie znaczy. A znaczy mniej więcej tyle,
że mózg nie jest organem zastygłym i  niezmiennym od urodzenia do
śmierci. Mózg rozwija się dotąd, aż zacznie zamierać z  powodu
uszkodzeń, chorób lub procesów degeneracyjnych. Można go więc
ćwiczyć, podobnie jak ćwiczymy mięśnie. A zatem możemy nasz mózg
nauczyć funkcjonować lepiej lub gorzej. Można go też oczywiście
zaniedbać i  wtedy utraci on określone sprawności lub niektórych
w ogóle nie nabędzie.
W  pewnym sensie „sprawnością” nazwiemy produkcję endorfin
(grupa hormonów peptydowych, wywołujących doskonałe
samopoczucie i  zadowolenie z  siebie) lub serotoniny (pod względem
chemicznym serotonina należy do rodziny tryptamin; leki wpływające na
mechanizmy działania serotoniny stosowane są jako środki
przeciwdepresyjne, np. słynny prozac). Powinno nam zależeć, aby nasz
mózg te substancje produkował – tym bardziej że już wiemy, iż od nich
zależy dobry nastrój. Co więcej, wiadomo już bardzo wiele na temat
czynników pobudzających odpowiednie obszary mózgu, gdzie
wydzielają się endorfiny i  serotonina. Ta wiedza niestety długo nie
wywoływała optymizmu. Mózgi mamy różne, niektóre są bardziej
sprawne, inne mniej, również pod względem wydzielania tak zwanych
hormonów szczęścia. Wydawało się więc, że trzeba się z tym pogodzić
i niektórzy z nas będą iść przez życie bardziej lub mniej pogodnie, a inni
zapadać na depresję. I że „wina” tkwi w neurochemii mózgu. Bo jak ktoś
jakąś już ma, to ma i koniec.
Tymczasem wcale nie. W  zespołowej publikacji naukowej pt. Lost
Human Capital from Early-Onset Chronic Depression (Utrata kapitału
ludzkiego spowodowana przez wczesne wystąpienie chronicznej
depresji)[15] stwierdza się, że depresja powoduje specyficzne
uszkodzenia w  mózgu (po angielsku autorzy piszą damage). Słowo
„uszkodzenia” nie jest najlepsze, chodzi bowiem raczej o  swoiste
rozleniwienie w  pewnych regionach mózgu, do którego osoba
pozostająca długo (zwłaszcza od młodości) w  depresji systematycznie
doprowadza. I  potem już nie potrafi on działać sprawnie. Lub działa
nieźle pod pewnymi względami, ale nie uruchamia tych procesów
i  neuroprzekaźników, które neurofizjologicznie przekładają się na
bardziej rytmiczne bicie serca, przypływ energii, zdrowszy sen oraz
intensywniejsze odczuwanie smaków, zapachów, dźwięków i  dotyku.
Chodzi oczywiście o  wspomniane wyżej neurohormony obecne
w  naszych radościach. Gdy jest ich za mało, uaktywniają się w  mózgu
inne neuroprzekaźniki, akurat takie, które wywołują uczucie zmęczenia,
spowolnienie reakcji, zanik zainteresowań i anhedonię, czyli niezdolność
do odczuwania przyjemności. Czyż nie jest to wypisz, wymaluj:
depresja? Co oznacza po prostu, że ktoś, kto choruje na depresję,
powoduje, że choruje na depresję...
Brzmi to trochę szatańsko. Na szczęście uczeni neurofizjolodzy
pospołu z  klinicystami zajmującymi się chorymi na depresję dokonali
jeszcze jednego odkrycia. Owo depresyjne „uszkodzenie” w mózgu daje
się naprawić za pomocą systematycznego powtarzania ćwiczeń
zmuszających rozleniwiony mózg do wydzielania substancji korzystnych
dla dobrego funkcjonowania i  dobrego samopoczucia. Może nieco na
wyrost, a  może nie, naukowcy twierdzą, że w  ten sposób można
z  chronicznej depresji wyzdrowieć, osiągając potem wręcz wyższy niż
przeciętny poziom wskaźników witalnych. Ćwiczenia te to z  jednej
strony rozmaite zachowania z repertuaru należącego do zdrowego trybu
życia, a z drugiej – pozytywne myślenie i realistyczne oczekiwania. Jak
widać więc, nic nowego. Bo te same rzeczy pomagają przecież
wyzdrowieć także z alkoholizmu i choroby wieńcowej.
W  Niemczech w  2005  roku bestsellerem stała się autobiograficzna
opowieść o chorobie i wyzdrowieniu z depresji hamburskiego architekta
Holgera Reinersa Das heimatlose Ich (Bezdomne Ja)[16]. Nie zamierzam
tu streszczać książki, przytoczę tylko tytuły rozdziałów:
 
Abschied von den Illusionen (Pożegnanie ze złudzeniami)
Therapeuten helfen – nicht Therapien! (Pomagają terapeuci – nie
terapie!)
Freitod? Nein, Leben! (Samobójcza śmierć? Nie, życie!)
Hilft Sex? (Czy seks pomaga?)
Klare Strukturen bewahren vor dem Ertrinken (Jasne struktury chronią
przed utonięciem)
Können Freunde helfen? (Czy przyjaciele pomagają?)
Sport muss doch helfen! (Sport przecież pomaga!)
Gesund leben oder berauschen? (Żyć zdrowo albo na rauszu?)
Bezugspersonen – der Anfang allen Übels? (Bliskie osoby – początek
wszelkich nieszczęść)
Glauben – schon war’s! (Wierzyć – jak pięknie by było!)
Arbeiten hilft! (Praca pomaga)
Depressionen lassen einen nie los – aber es lässt sich mit ihnen leben!
(Depresja nigdy nie pozwoli od siebie uciec – ale da się z nią żyć!).
 
Książkę zamyka akapit: „Mogę dziś wyznać, że odnalazłem swoje
miejsce na ziemi (Heimat). Jestem szczęśliwy, ponieważ potrafię nie
tylko radzić sobie z  życiem, ale również z  zagrożeniami nawrotu
choroby. Z  każdej próby przeciwstawienia się sygnałom nadchodzącej
depresji wychodzę coraz silniejszy. Wciąż przybywa mi doświadczeń,
a  wraz z  nimi wzrasta moja odporność na przeciwności życiowe, do
których należy również depresja. Tak, z  depresją da się żyć – i  to
całkiem dobrze” (s. 192, tłum. E.W).
Francuski socjolog Alain Ehrenberg w  swojej książce pt. La fatigue
d’être soi. Dépression et société („Zmęczone «ja»”. Depresja
i społeczeństwo) jako jeden z pierwszych autorów dostrzega zagrożenia
dla zdrowia psychicznego wynikające z  rozwoju naszej cywilizacji.
Człowiek nie nadąża po prostu za zmieniającymi się warunkami życia
i  choć wiele unowocześnień obiektywnie przynosi korzyści, wszystkie
one przekraczają możliwości naszej percepcji. Zwłaszcza nowe reguły
funkcjonowania wymagają nadludzkiej zdolności przystosowawczej,
której po prostu nie posiadamy. We wszystkich sferach życia, takich jak
rodzina, szkoła, miejsce pracy, środki komunikacji, medycyna, nawet
dyscypliny sportowe, zmiany zachodzą tak szybko i często, że właściwie
nikt nie jest w stanie niczego przewidzieć, do niczego się przyzwyczaić
i  z  niczym utożsamić. Ehrenberg nazywa depresję „chorobą
odpowiedzialności” w  tym sensie, że widząc swoją niezdolność do
przystosowania się i w ogóle ogarnięcia tego, co się wokół dzieje, wielu
ludzi nagle zatrzymuje się, zastyga w  bezruchu i  nie może zrobić ani
kroku. „Zmęczone «ja»” poddaje się zmęczeniu. Kapituluje. Przegrywa.
Świat pędzi dalej na złamanie karku, ale już bez niego. Depresja wyłącza
„zmęczone «ja»” z biegu. Ale w depresji nie ma odpoczynku, bo głowa
pozostaje ta sama, pełna ambicji i  niemożliwych do spełnienia marzeń
o sukcesach i zdobyczach. A tu klęska. Przegrany nie odpoczywa, tylko
rozpacza nad swoją ułomnością i  bezużytecznością. To z  tego powodu
tylu cierpiących na depresję znajduje jedyne wyjście w samobójstwie.
Z  depresją nie można wygrać. Ale można się jej przeciwstawić –
najlepiej zanim nami całkowicie zawładnie.
Test

Jak sobie radzisz z problemami?


Wyobraź sobie, że ktoś na ulicy usiłuje wyrwać ci torebkę. Trzymasz ją mocno, ale
w szamotaninie wysypuje się na chodnik cała jej zawartość, a napastnik znika.

 
Jeżeli jesteś MYSZKĄ, to:
• jak najszybciej uciekasz z miejsca zdarzenia, nie zbierając
rozsypanych rzeczy
• wpadasz w przerażenie, które nie mija nawet po powrocie do domu
• potem ciągle na nowo przeżywasz w pamięci całe zajście
• czujesz się bezradną ofiarą, którą znowu może spotkać to samo
 
Jeżeli jesteś BYKIEM, to:
• zbierasz rozsypaną zawartość torebki i dzwonisz po policję, żeby
spisała protokół
• nic cię bardziej nie rozjusza niż twoja krzywda
• w twoim świecie istnieje tylko albo Dobro, albo Zło i ty jesteś
oczywiście Dobrem
• po zajściu w nieskończoność snujesz fantazje o zemście na
napastniku
 
Jeżeli jesteś PSZCZOŁĄ, to:
• skrupulatnie zbierasz rozsypane przedmioty, układając je starannie
w torebce
• zastanawiasz się, co mogłabyś zrobić inaczej, żeby nie doszło do
tego zajścia
• jeszcze bardzo długo potem analizujesz szczegóły zdarzenia i wciąż
o nim opowiadasz
• to ciągłe roztrząsanie zagłusza twoje prawdziwe uczucia
 
Jeżeli jesteś WILKIEM, to:
• zachowujesz spokój, nawet w chwilach gwałtownych zdarzeń
• napastnik uciekł, więc pakujesz torebkę i idziesz dalej, jak gdyby
nigdy nic
• nie boisz się nikogo, bo skoro raz sobie poradziłaś, to poradzisz
sobie zawsze
• na pewno nie czujesz się ofiarą, ale i tak nigdy nikomu nie zaufasz
 
MYSZCE grozi depresja z powodu przewlekłych negatywnych myśli, naucz się więc
myśleć pozytywnie, ufnie i z nadzieją.
BYK może wpaść w depresję z powodu mściwości i pamiętliwości, naucz się więc
wybaczać i nie wracać myślami do przeszłości.
PSZCZOŁA może wpaść w depresję z przemęczenia i zagłuszania uczuć, naucz się
więc sztuki relaksu, wyrażaj to, co czujesz i przeżywasz.
WILK wpada w depresję z samotności i udawania, że nic się nie stało, gdy
faktycznie się stało, rozmawiaj więc z ludźmi o swoich przeżyciach, a zobaczysz, że
w końcu znajdziesz przyjaciół.
Zdrowie psychiczne jako umiejętność

Popatrzyłam dziś na swoją podłogę i  pomyślałam: pora wycyklinować


parkiety. Zastanawiając się nad tym, zmartwiłam się, bo podłoga zniszczyła
się nierówno. Starła się i pociemniała tylko w pewnych miejscach, a wiem,
że nikt nie wycyklinuje mi kilku metrów kwadratowych w środkowej części
schodów, których jest u  nas mnóstwo. Każda firma zechce wycyklinować
wszystkie podłogi. Moje zmartwienie naprowadziło mnie na ciekawszą
ścieżkę rozmyślań, niż ile to będzie kosztowało i trwało, no i jak cykliniarze
zakurzą nasze książki w  otwartych regałach. Wystarczyło popatrzeć na
startą podłogę, by zauważyć, że dokładnie tędy przebiegają najbardziej
uczęszczane trasy domowników: od wejścia do kuchni, z kuchni do jadalni,
z  dołu do góry i  z  powrotem. Piesi wydeptują ścieżki po przekątnej
trawników, a  my zadeptaliśmy parkiet w  pewnych miejscach bardziej niż
w  innych. Na tej samej zasadzie tworzymy w  naszym mózgu określone
szlaki połączeń chemicznych i  elektrycznych, które w  ten sposób stają się
najczęściej używanymi torami komunikacji między neuronami. W radiowej
rozmowie z dr Małgorzatą Kossut z Instytutu Biologii Doświadczalnej PAN
usłyszałam stwierdzenie: „Nasz mózg wymaga higieny i  ustawicznego
ćwiczenia, zupełnie tak samo jak całe nasze ciało. Różnica jest tylko taka,
że mózgu nie musimy myć”. Co prawda, to prawda.
W  mózgu zachodzą skomplikowane procesy tworzenia się pamięci
krótkotrwałej i długotrwałej oraz wyuczonych zachowań, które niekiedy
stają się nawykami, a więc w pewnym sensie też swoistymi przejawami
pamięci. Charakterystyka naszych reakcji emocjonalnych zależy od tej
osobliwej „pamięci behawioralnej”. Człowiek może wyćwiczyć się
w reagowaniu na nowe bodźce czy sytuacje na przykład paniką i lękiem
lub ciekawością i  pragnieniem zmierzenia się z  nieznanym. Dziś już
wiemy, że ćwiczenie to zaczyna się z  chwilą przyjścia na świat i  trwa
przez całe życie, z  jednym zastrzeżeniem: łatwiej powstają ścieżki,
zanim grunt stwardnieje, czyli za młodu. Im później chcemy wytyczyć
nowe szlaki, tym więcej przeszkód mamy do pokonania. Poza tym,
pierwotne tory komunikacji międzyneuronalnej nigdy do końca mogą
nie zaniknąć; będą długo – lub zawsze – utrudniać chodzenie nowymi
torami. Małe dziecko, które zachęcimy do wspinania się na drzewa,
nauczy się wspinać na drzewa. A to, które będzie często słyszało: „Nie
wspinaj się, bo spadniesz”, może nabrać przekonania, że nie nadaje się
do łażenia po drzewach i  w  ogóle tego zaniecha. Wychowując – tak
przecież nazywamy przysposabianie do życia – przecieramy jedne szlaki
w  mózgu, a  innym pozwalamy zaniknąć lub w  ogóle nie zaistnieć.
Ciekawe, że często nie mamy pojęcia, czego tak naprawdę uczymy nasze
dzieci, wydając im wychowawcze ostrzeżenia lub zalecenia. Raz
wpojone przekonania mogą utrwalić się na całe życie, ponieważ szlaki
przetarte na stałe stają się najbardziej drożne i najczęściej uczęszczane,
niczym ścieżki w  poprzek trawników. Wiemy, jak trudno zmienić
przyzwyczajenia nawet po obsianiu trawnika nową trawą i  postawieniu
tabliczki „Szanuj zieleń”. Pamięć naszych zachowań trzyma się
najmocniej tego, co długo robiliśmy, i uparcie pomija nowe komunikaty.
Gdy idzie o zdrowie, warto porzucić niekorzystne nawykowe ścieżki
reagowania i  zastąpić je bardziej korzystnymi. Tak czynią trzeźwiejący
alkoholicy, którym starcza ochoty, inteligencji i dyscypliny, aby nauczyć
się radzić sobie ze swymi „wyzwalaczami” inaczej, niż sięgając po
kieliszek. Tak też udaje się zawałowcom żyć zdrowo i  długo, stosując
„reżym” chroniący ich serce przed nadmiernym przeciążeniem. „Jak to –
mówiła moja mama – pozbyć się nadwagi, mniej pracować, więcej
odpoczywać, przebywać na świeżym powietrzu, jadać lekko i uspokoić
nerwy – to ma być reżym?” Miała świętą rację. Reżym to najczęściej jest
przed zawałem: kierat na dwóch etatach, ciągły pośpiech, dwie paczki
papierosów dziennie i  często jeden posiłek przed snem, za to potrójny.
No i nerwy, nerwy, nerwy. Zmian na lepsze nie nazywajmy „reżymem”.
Utrwaliło się w naszej kulturze wysokie uznanie dla tak zwanej silnej
woli. Obawiam się, że określenie jest mylące, a  sława niezasłużona.
Wielu osobom, które chciałyby bardzo ją w  sobie wyrobić, coś
najwyraźniej stoi na przeszkodzie. Wygląda na to, że aby wyrobić silną
wolę, trzeba przede wszystkim mieć silną wolę. Kwadratura koła.
Zdemistyfikujmy więc to pojęcie, rozłóżmy na czynniki pierwsze,
wtedy łatwiej zobaczymy, z  czego składa się ten osławiony warunek
skutecznej realizacji zamierzeń i  postanowień, zwłaszcza trudnych.
Dzięki współczesnej nauce o  mózgu wiemy, że gwarancją zmian
w  funkcjonowanu psychicznym nie jest zdeterminowanie biologiczne
ani intelektualne zrozumienie, lecz praktykowanie zachowań. Lata
terapii mogą nam pomóc poznać i  zrozumieć przyczyny, które
doprowadziły do zaburzeń i  dysfunkcji. Jednak sama wiedza
i zrozumienie od nich nie wyzwolą. Jeżeli osoba w depresji nie podniesie
się rano z  łóżka i  nie zacznie działać, to pozostanie w  depresji. Leki
psychotropowe, w każdym razie te skuteczne, właśnie dlatego pomagają,
bo dodają energii, dzięki której chory może rano wstać z łóżka. Jednak
to nie lekarstwo, lecz osobista aktywność, owo wstanie z  łóżka –
i  „przecieranie ścieżek” komunikacji międzyneuronowej – zmienia
funkcjonowanie naszego mózgu. Najpierw chodzi o  „wymuszone”
budowanie sieci między komórkami w mózgu, które wcześniej nie miały
ze sobą połączenia. Siatka komunikacji międzyneuronowej, jaka
wytworzyła się wcześniej w  depresyjnym mózgu, jest tak dobrze
przetarta i przećwiczona, że nowe połączenia trzeba wyrabiać „na siłę”.
A  więc „na siłę” wstać rano, umyć się i  ubrać, „na siłę” ułożyć
realistyczny plan dnia (można kogoś poprosić o pomoc, gdy samemu nie
ma się pomysłu), a następnie „na siłę” trzeba ten plan wykonywać. Od
rana aż do wieczora. I  następnego dnia. I  następnego. Aż dzięki tym
praktycznym ćwiczeniom – bynajmniej nie „zrozumieniu”
przyczynowo-skutkowych mechanizmów rządzących wcześniejszą
strukturą czynnościową depresyjnego mózgu – powstaną nowe
autostrady, objazdy, wiadukty i  tunele usprawniające proaktywną
komunikację neuroprzekaźnikową. Gdy się w tej sieci nowych połączeń
zaczniemy bardziej swobodnie poruszać, można będzie to robić bez
okolicznika sposobu „na siłę”.
Wydostanie się z  depresji wymaga nie tyle wiedzy, ile raczej
umiejętności, najwyraźniej dotąd niewystarczająco wyćwiczonych.
Ogólnie można je określić jako zdolność działania „wbrew sobie”,
„wbrew swojej naturze” lub na przekór temu, że „się nie chce”, „nie
widzi się sensu”, „nie wie się po co”, „czuje się, że się nie da rady”. I tak
dalej, według dość urozmaiconej listy uzasadnień, żeby tylko zachować
status quo i  nie przeciwstawić się bezwładowi i  coraz głębszemu
zapadaniu w niemoc. Zaraz – powie ktoś – to może także umiejętnością
jest silna wola? I  szczęście też? A  także zdrowie, udane relacje i  tak
zwana inteligencja emocjonalna może nie są cechami, lecz
umiejętnościami? Zgadza się. Wiemy to już na pewno dzięki odkryciom
badaczy, którzy stwierdzili, iż praktykowanie określonych zachowań
zmienia nasz mózg. To dobra wiadomość. Znacznie gorzej by było,
gdyby potwierdziły się dawne teorie, jakoby mózg uformowany
w pewien sposób do momentu przyjścia na świat pozostawał niezmienny
aż do śmierci. Nic wtedy nie można byłoby zrobić, aby wyregulować
bardziej korzystnie neuroprzekaźnikowe procesy wpływające na
samopoczucie i  nastrój. Tymczasem dziś wiemy, że umiejętności
niezbędne do uwolnienia się od depresji można doskonalić i ćwiczyć bez
ograniczeń w każdym wieku, dzięki czemu można nie tylko całkowicie
wyzdrowieć z  depresji, ale osiągnięta w  ten sposób poprawa jakości
życia emocjonalnego może daleko przerosnąć najśmielsze wyobrażenia.
Należy zatem mówić o czymś, co przypomina „program” powrotu do
zdrowia, ułożony w  formie Dwunastu Kroków Anonimowych
Alkoholików. Uczestnicy AA wiedzą, że do trwałego wyzdrowienia
z alkoholizmu sama abstynencja nie wystarczy. Wiedzą też, że przejście
nawet bardzo intensywnej terapii odwykowej jest zaledwie początkiem
drogi, i  daleko jeszcze do osiągnięcia celu. Celem jest życie
w  trzeźwości, aktywne i  godne, do samego końca. Mając chroniczną
chorobę – taką jak uzależnienie od alkoholu albo depresję – trzeba
nauczyć się żyć według odpowiedniego „programu”. Zaniechanie tego,
co pozytywnie wpływa na stan zdrowia, w każdej przewlekłej chorobie
zwiększa automatycznie prawdopodobieństwo nawrotu. Jeżeli chory na
cukrzycę przestanie sprawdzać poziom cukru i  aplikować odpowiednie
dawki insuliny, doprowadzi do śmiertelnego zagrożenia. Jeżeli chory na
depresję nie zmieni trybu życia, prędzej czy później zapadnie na kolejny
rzut depresyjny.
Nie uświadamia sobie tego wielu chorych, chociaż o depresji pisze się
i mówi u nas coraz więcej. Popularne media pomagają dzięki wywiadom
ze specjalistami szybciej rozpoznawać problem i wyzbywać się wstydu
towarzyszącego leczeniu u  psychiatry. Jednak nader często depresję
ukazuje się jako sprawę przesądzoną, dożywotnią i ekstremalnie trudną
do wyleczenia. To również wielu ludzi zniechęca do szukania
profesjonalnej pomocy.
Zresztą formy tej pomocy też pozostawiają niekiedy wiele do
życzenia. Wielu psychiatrów zdaje się faworyzować stosowanie środków
farmakologicznych, wychodząc z  przestarzałego założenia, jakoby na
deficyty neurochemiczne w  mózgu można było wpływać jedynie za
pomocą chemii. Jakby nie były im znane niedawne odkrycia zachodnich
kolegów świadczące o  plastyczności neuronów i  procesów
zachodzących między nimi. Fachowa literatura naukowa przynosi coraz
więcej doniesień o  klinicznych zastosowaniach niefarmakologicznych
programów terapii wobec pacjentów leczących się na rozmaite postacie
depresji. Nawet w  popularnych pismach: amerykańskim „Psychology
Today”, brytyjskim „Psychologies”, francuskim „Psychologie Clinique”,
niemieckim „Psychologie Heute”, często pojawiają się artykuły
i  wywiady na temat leczenia depresji z  wykorzystaniem nowej wiedzy.
Nowatorskie podejście zawiera takie elementy terapii, jak bieganie, joga,
tai-chi, nordic walking, aerobic, taniec (w  szczególności tango
argentyńskie), czy codzienne porcje głośnego śmiechu zalecane przez
hinduskiego lekarza Madana Katarię. Zwłaszcza wśród psychiatrów
niemieckich jest wielu entuzjastów tych metod. Sprawdzają oni ich
skuteczność w  praktyce i  przekonują się, że systematyczne ćwiczenia
fizyczne znacznie obniżają koszty leczenia zaburzeń towarzyszących
między innymi chorobie Parkinsona, depresji i  nerwicom, pozwalając
ograniczyć lub szybciej wycofać środki farmakologiczne, skracając
pobyt pacjentów w szpitalu, a u tych, którzy przyswoją na stałe aktywny
program rehabilitacji, depresja i  inne zaburzenia nawracają rzadko,
w łagodniejszej postaci, lub wcale nie wracają. Na niektórych oddziałach
szpitalnych chorym na depresję już w dniu przyjęcia przydziela się dres
i  buty do ćwiczeń sportowych. Tę nową wiedzę popularyzuje
miesięcznik „Psychologie Heute”, zamieszczając często artykuły
i wywiady podkreślające znaczenie aktywnego trybu życia[17].
Zarówno depresyjni pacjenci, jak i  lekarze mogą z  góry odrzucać
zalecenia zagranicznych psychiatrów propagujących rekreację ruchową
lub sporty. Niektórzy tłumaczą swą niechęć chwytliwym argumentem:
„ludzie w  depresji nie mają energii”. Owszem, to prawda, ale innym
osłabionym pacjentom wcale nie zaleca się biernej rekonwalescencji.
Przecież wielu osobom po operacjach lub kontuzjach nie pozwala się
dzisiaj zbyt długo pozostawać w  łóżku. Nowoczesne podejście do
rekonwalescencji opiera się na sprawdzonym w  praktyce zbawiennym
wpływie aktywności na gojenie ran, rozruszanie stawów i  ogólnie –
przywrócenie jak najszybciej sprawności organizmu, w  tym także
sprawności umysłu. No, ale jeżeli ktoś by się uparł przy nieruchliwym
trybie życia, to specjaliści z  brytyjskiego uniwersytetu w  Cardiff
proponują całkiem niesportowy, ale też niemedyczny, rodzaj terapii
wspomagającej dla osób chorujących na depresję. Jest to... robienie na
drutach – o  czym można przeczytać w  Internecie
(www.mindsfields.org.uk) m.in. w  artykule z  2009  roku pt. Reducing
Trauma with Tetris and Lifting Depression with Knitting (Łagodzenie
traumy poprzez granie w Tetris, a depresji przez robienie na drutach).
Światowa Organizacja Zdrowia ustanowiła 23  lutego Dniem Walki
z  Depresją. Dobrze. Wykorzystuje się tę okazję na akcje informacyjne
i  promocyjne popularyzujące wiedzę na temat tej współczesnej plagi
cywilizacyjnej. Jest się czym przejmować, bo według danych WHO
depresja jest czwartym najpoważniejszym problemem zdrowotnym na
świecie i  jedną z  głównych przyczyn samobójstw. Polska nie jest
wyjątkiem. Jednym ze skutków ubocznych naszej aktualnej
transformacji politycznej, ekonomicznej i społecznej jest znaczny wzrost
wszelkich zaburzeń psychicznych, w  tym również zachorowań na
depresję.
23 lutego 2011 roku po ulicach Warszawy jeździł przez kilka godzin
Antydepresyjny Tramwaj Edukacyjny, w którym można było dowiedzieć
się o  objawach, skutkach i  sposobach walki z  chorobą. Rozdawano
bezpłatne kupony uprawniające do konsultacji u  specjalistów.
Zorganizowano Forum Przeciw Depresji, edukacyjny happening teatru
ulicznego, wykłady i  pogadanki oraz projekcję filmu pt. Dzień, noc,
dzień według scenariusza Bartosza Łozy, wcześniej pokazanego na
zjeździe psychiatrów w Poznaniu w 2010 roku. Film porusza, przeraża,
ukazuje sugestywnie śmiertelny dramat kobiety cierpiącej na depresję.
Film ten, podobnie jak informacje propagowane w  Dniu Walki
z  Depresją, głównie napawa grozą. Jeżeli miała to być profilaktyka, to
zachęcano do niej w  sposób archaiczny, wręcz przeciwskuteczny.
Nowoczesna profilaktyka dotycząca zagrożeń i  patologii opiera się
raczej na wskazywaniu rozwiązań, a  nie opisywaniu problemów
kończących się beznadziejnie.
Tak się składa, że warszawską kampanię w  Dniu Walki z  Depresją
oraz pokaz filmu sponsorowała znana firma farmaceutyczna. Firma ta
swoją fortunę buduje na sprzedaży leków. Nie powinno więc dziwić, że
w interesie tego sponsora w ogóle nie leży propagowanie innych metod
dbania o zdrowie psychiczne niż chemia. Smutne. Bo w ten sposób ci, co
mają pieniądze, na nas zarabiają. Jeszcze smutniejsze, że widać jak na
dłoni, że ich głównym interesem jest robienie pieniędzy, a nie promocja
zdrowia. W cyklu imprez tamtego dnia nie było mowy o zdrowym stylu
życia. Ani o plastyczności mózgu poddającego się „działaniu działania”,
czyli tego, co niemieccy psychiatrzy nazywają: Wirkung der Activität.
W  wywiadzie prasowym udzielonym przez ordynatora oddziału
chorób afektywnych czołowego szpitala psychiatrycznego w  Polsce[18]
nie ma nawet wzmianki o  nowoczesnym, holistycznym podejściu do
leczenia depresji. Co więcej, padają tam takie zdania: „U wielu osób to
kwestia określonej osobowości – są ludzie, którzy po prostu są «smutni».
(...) [Ktoś – E.W.] ma te objawy, ale na pytanie «Od kiedy?» odpowie, że
od zawsze. Miał je w  podstawówce, liceum, na studiach i  potem też.
U  niego jest to stan stały, taka jego «uroda». (...) Biologia człowieka
sprawia, że mamy w  sobie (...) depresję”. No cóż, zainteresowany
czytelnik, zwłaszcza cierpiący z powodu obniżonego nastroju lub żyjący
obok kogoś takiego, dowiaduje się, że „po prostu jest smutny”, „taka
jego uroda” oraz „biologia” i że przyczyną jest „określona osobowość”.
Czyż może być bardziej pesymistyczny przekaz? Zwłaszcza dla tych,
którzy rozpoznają się w tym portrecie.
W ten sposób myślano dawniej. W świetle najnowszej nauki okazało
się to na szczęście nieprawdą. Na depresję nie chorują jedynie ludzie
smutni i z określoną osobowością, biologia nie przesądza bezwarunkowo
o  naszym zdrowiu lub niezdrowiu, a  naszą psychiczną „urodę” można
zmieniać, kształtować i  rozwijać, podobnie zresztą jak fizyczną.
Warunkiem powodzenia jest systematyczna praca nad sobą. Tego jednak
Polacy zainteresowani depresją nie dowiadują się od specjalistów
i twórców kampanii edukacyjnych. Nam powtarza się najwyżej, abyśmy
pamiętali, że tylko fachowa pomoc i  aktywne przeciwstawienie się
chorobie może ją pokonać. Ale pod pojęciem „aktywne
przeciwstawienie się” nie kryje się bynajmniej żaden program własnej
aktywności, gdyż dalsze wskazówki kierują chorych do psychiatrów,
którzy głównie wypisują recepty na leki (w  tym niemałą ilość
produkowanych przez tę firmę). Koło się zamyka. Koło dość diabelskie.
Bo w  nim pozostają niedoinformowani chorzy uwięzieni ze swoją
chorobą. Powinni natomiast przede wszystkim dowiedzieć się, że nawet
jeśli przyjmują leki, i  tak bardzo ważna część leczenia zależy od
praktycznych zmian w stylu życia i sposobie myślenia. Innymi słowy, że
to do nich należy nauczenie swego mózgu takiego funkcjonowania, aby
przestali być tacy „smutni” czy zmienili depresyjną „osobowość”.
Już słyszę głosy protestu wobec takiej propozycji. Uspokajam
wzburzonych. Można przywołać nie setki, ale miliony przykładów ludzi,
którzy z  głupich stali się mądrzy, ze złośliwych – życzliwi,
z  agresywnych – łagodni. I  przeważnie dokonali tego bez łykania
tabletek. Dlaczego więc „smutni” nie mieliby poweseleć albo ktoś
z  osobowością depresyjną nie miałby ożywić się, wzbudzić w  sobie
entuzjazm i pogodę ducha? No, dlaczego?
W  następnych rozdziałach postaram się wyjaśnić, jak wprowadzić
zmiany w  sferze emocji, myślenia, zachowań, relacji z  ludźmi, a  także
w  traktowaniu własnego ciała i  reagowaniu na stres i  frustrację. Nie
możemy zmienić koloru oczu i  wzrostu, ale niemalże wszystko inne
potrafimy. Dla ścisłości dodajmy: potrafią ci, którym zależy i zechcą się
postarać. W  tym miejscu znajduje się swoisty próg: namawiam do
przekroczenia go każdego, kto czuje, że miewa często kiepski nastrój,
markotne myśli i  boi się przyszłości. Postaram się przekonać, że
odpowiedzialność za nasze samopoczucie nie jest niesprawiedliwością
ani karą, lecz odwrotnie: najlepszą rękojmią znalezienia się w życiu tam,
gdzie byśmy chcieli, i stali się tacy, jakimi pragniemy być.
Proszę potraktować depresję jako nauczycielkę. Niedobrą,
nieżyczliwą, chwilami złośliwą i  okrutną. Ci, którzy pozwolą jej sobą
zawładnąć, pozwolą jej wyuczyć siebie tych wszystkich zachowań, które
są symptomami depresji. Najsilniej podtrzymują depresję depresyjne
nawyki. Wydają się one „naturą”, nie podlegającym zmianie rysem
„osobowości”, zdeterminowaną „biologią”. Stają się tym, czym potem
stajemy się my. Dajmy złej nauczycielce natychmiastowe
wypowiedzenie. Zacznijmy z  miejsca oduczać się depresji, a  więc
pogrążania się w  smutnych myślach, rozpamiętywania smutnych
przeżyć, izolowania się od ludzi, zajmowania się tylko sobą,
niereagowania na potrzeby innych. Najważniejsze jest to, by tej złej
nauczycielce nie dać się przekonać, że „tacy już jesteśmy i nie ma na to
rady”. Zacznijmy wyrabiać nowe umiejętności, dzięki którym możliwe
się stanie wyzdrowienie z depresji.
W  tym celu trzeba obmyślić sposób składający się z  odpowiednio
dobranych ćwiczeń. W innych dziedzinach przecież już tak postępujemy.
Kiedy wcześniej przez wiele lat grałam w  tenisa zgodnie ze swoją
„naturą”, mogłam tylko przegrywać, nabawiając się przy okazji częstych
kontuzji. Bo nie umiałam grać. Aż w końcu poprosiłam dobrego tenisistę
o  pomoc i  wkrótce przywiozłam z  turnieju pierwszy puchar; dziś mam
ich całą kolekcję. Gdzie się podziała moja oryginalna, wrodzona,
osobista tenisowa „natura” zawsze przegrywającego gracza? Wiem
gdzie. A  raczej wiem, że nigdy czegoś takiego jak „natura” w  moim
tenisie nie było. Był po prostu brak umiejętności. Nie, znów inaczej –
nie brak umiejętności, tylko umiejętność grania nieskutecznie i  źle.
Wyrzucałam piłki na auty albo w siatkę, serwowałam słabo i niecelnie,
źle trzymałam rakietę i  wymachiwałam nią jak cepem, grałam na
sztywnych nogach, zginałam nadgarstek. Dziś dalej mam lekcje
z trenerem, bo moja oryginalna natura niestety lubi powracać.
Nie tylko w tenisie przerobiłam złe umiejętności na dobre. Dokładnie
tak samo uczę się niemieckiego i włoskiego albo grania w brydża. Moja
koleżanka z  Krakowa chodzi na lekcje gotowania do włoskiego
restauratora. Druga już po czterdziestce zaczęła uczyć się tańczyć tango
i  ostatnio napisała mi (z  Argentyny!), że ze swoim nauczycielem
Norberto odtańczyła popisowe tango podczas uroczystej gali. Swój e-
mail zakończyła następująco:
„Nie masz pojęcia, jak ja, mały raczkujący robaczek, poczułam się
wyróżniona. Sunęliśmy po parkiecie jak w  jakimś pięknym śnie. Coś
takiego jest dla mnie wspaniałym dowodem na to, że rokuję w  tangu,
inaczej nie znalazłabym się wśród osób, które przetańczyły całe swoje
życie.
Było cudownie”.
Bez komentarza. Warto zaznaczyć, że trenerzy, nauczyciele
i  instruktorzy są niezbędni, ale niewystarczający. Sprawności
i umiejętności zależą od tego, ile sami włożymy pracy w ćwiczenie oraz
czy będziemy nowe umiejętności praktykować. Postępy zależą od
uczniów, nie od nauczycieli. Wyzdrowienie z  depresji zależy od
pacjenta, nie od lekarza. A  bardziej szczegółowo, od tego, na ile
samodyscypliny pacjent się zdobędzie, jak regularnie i sumiennie będzie
powtarzać to, co mu służy, i  jak konsekwentnie będzie się oduczać
dawnych depresyjnych nawyków.
Z  depresji wyzdrowieje ten, kto weźmie odpowiedzialność za swoje
zdrowie psychiczne. Będzie to wymagało zmian w  stylu życia, a  więc
we wszystkim, co to ogólne określenie obejmuje. Gdy trzeba, również
może dotyczyć przyjmowania odpowiednich leków
przeciwdepresyjnych. Zdrowie jednak zależy nie od nich, tylko od nas.
Test

Jaki prowadzisz tryb życia?


W obydwu częściach zaznacz tylko odpowiedzi twierdzące i zlicz je razem.

 
Część I
Czy mogłabyś/mógłbyś powiedzieć o sobie, że:
□   często czujesz się przemęczona/y, wypalona/y, skonana/y?
□   często tracisz panowanie nad nerwami?
□   odkładasz ważne sprawy na ostatnią chwilę?
□   czujesz, że masz za mało ruchu?
□   wydaje ci się, że nie osiągasz tego, czego pragniesz?
□   masz za mało czasu na odpoczynek i relaks?
□   marzysz o długim urlopie, na którym nic nie będziesz robić?
□   żałujesz minionych lat życia, czujesz się niespełniona/y?
□   rano śpisz tak długo, że potem ledwie zdążasz do pracy?
□   czujesz się za gruba/y, za chuda/y, ale nic z tym nie robisz?
□   o seksie myślisz z niechęcią, jak o jeszcze jednym obowiązku?
□   często wydaje ci się, że życie przechodzi obok ciebie?
□   zapominasz o terminach, spóźniasz się albo ledwie zdążasz?
□   masz wrażenie, że w domu i w pracy nikt cię nie docenia?
□   weekendy spędzasz na nadrabianiu zaległości?
 
Część II
Chciałabyś/chciałbyś:
□   przestać ustawicznie się spieszyć?
□   lepiej się wysypiać?
□   mieć więcej czasu na masaż, kosmetyczkę, wizytę w spa?
□   zacząć uprawiać jakiś sport albo zapisać się na aerobik?
□   wykonywać swoje zadania w terminie?
□   mieć uczucie większej kontroli nad swoim życiem?
□   ułożyć sobie harmonijne relacje z najbliższymi?
□   mieć czas na miłe spotkania ze znajomymi?
□   mieć czas dla siebie (na hobby, zainteresowania...)?
□   zacząć widzieć przyszłość w jasnych kolorach?
□   przestać martwić się o pieniądze?
□   każdego dnia z przyjemnością zabierać się do pracy?
□   odczuwać więcej satysfakcji ze swoich dokonań?
□   wracać po pracy z poczuciem spełnienia?
□   nauczyć się wytrwania w zdrowej diecie i zyskać pożądaną
wagę?

Policz, ile punktów zaznaczyłaś/zaznaczyłeś:


0–5  Twoja efektywność wynosi ponad 90  procent. Prowadzisz zdrowy tryb życia. Tak
trzymaj!
6–15 Efektywność w granicach 75 proc. Przyda ci się w życiu trochę zmian.
16–25  Efektywność 50  proc. Tracisz połowę swego potencjału z  powodu niezdrowego
trybu życia. Koniecznie zabierz się do naprawy tej sytuacji.
więcej niż 26  Jesteś efektywna/y zaledwie w  20  proc. (albo jeszcze mniej). Płacisz
bardzo wysoką cenę za to, jak żyjesz. Uważaj, pewnego dnia nie dasz rady i dopadnie
cię depresja. Dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie!
Leczenie depresji sposobami niemedycznymi

Leczenie depresji znajduje się przede wszystkim w  kompetencji


psychiatrów. Mają oni obecnie do dyspozycji dziesiątki leków
przeciwdepresyjnych, które mogą dobierać do specyficznych potrzeb
poszczególnych pacjentów. Lekarze czasem łączą leki z  psychoterapią,
a  czasem nie. Ale nawet w  tym drugim przypadku oczekiwana poprawa
funkcjonowania często każe na siebie zbyt długo czekać, co zarówno
chorych, jak i  lekarzy napawa wątpliwościami co do skuteczności
oddziaływań terapeutycznych. Wielu chorych szuka więc na własną rękę
alternatywnych form pomocy. Z poniższych opisów można się zorientować,
że dużo osób radzi sobie z  depresją (pozbywając się przy okazji także
innych problemów psychicznych) przede wszystkim przez pracę nad sobą,
nierzadko z udziałem ludzi mających podobne problemy.
Omówione tu skrótowo niemedyczne sposoby przeciwdepresyjne
opierają się na dość podobnych założeniach. Jednym z nich jest program
Jacka  O.  z  USA, będący jego autorską adaptacją Dwunastu Kroków
Anonimowych Alkoholików. Powstały też w  Polsce grupy o  nazwie
„Anonimowi Depresanci”, odcinające się wprawdzie od koncepcji
Jacka  O., ale również oparte na Dwunastu Krokach AA. Jednym
z  animatorów tego ruchu jest Tomasz K., który jest jednocześnie
założycielem Fundacji na rzecz Życia bez Depresji i  Uzależnień
o nazwie „Vitriol”.
Wspólne dla tych programów jest przekonanie, że depresja nie jest
stanem beznadziejnym i  można sobie z  nią skutecznie poradzić,
podobnie jak z uzależnieniem. Uczestnictwo w grupowych spotkaniach,
wzajemne wsparcie ludzi z  podobnymi problemami, przerabianie
specjalnie ułożonych ćwiczeń umysłowych i  behawioralnych oraz
czytanie i medytowanie nad odpowiednio dobranymi tekstami prowadzi
do wyrobienia samodyscypliny i  wzmocnienia poczucia wartości. To
z  kolei ułatwia odzyskanie wiary w  siebie, niezbędnej do poradzenia
sobie z  powracającymi stanami obniżonego nastroju. Długotrwałość
i systematyczność w pracy nad sobą, powoduje, iż ludzie stopniowo uczą
się żyć z depresją, ale nie w depresji.
W  Internecie można znaleźć informacje o  działających w  różnych
krajach grupach samopomocowych dla chorych, nawet
z uwzględnieniem różnych odmian depresji. Doniesienia te zamieszczają
przeważnie sami uczestnicy. Jedni zalecają na depresję marihuanę, inni
homeopatię, medytacje buddyjskie, rekolekcje ignacjańskie czy
salwatoriańskie ćwiczenia formacji duchowej. Niektórzy wciąż
zachwalają metodę elektrowstrząsów, którymi leczono depresję
kilkadziesiąt lat temu. W  Pakistanie działa wspólnota Bi-Anon
wzorowana na programie AA, zajmująca się leczeniem zespołu
maniakalno-depresyjnego, a  w  Wielkiej Brytanii powstała wspólnota
BSG (Bipolar Support Groups). W Orlando na Florydzie można z kolei
zafundować sobie za duże pieniądze turnus terapeutyczny we
wspólnocie o  nazwie Avatar, nie tylko pomagającej wyzdrowieć
z  depresji czy neurozy, ale przy okazji zmieniającej radykalnie
światopogląd. Zjeżdżają tam z  całego świata (także z  Polski) ludzie
dotknięci rozmaitymi zaburzeniami, w tym także depresją, zdesperowani
i  rozczarowani leczeniem psychiatrycznym, zafascynowani obietnicami
nowego życia, wolnego od egzystencjalnych znaków zapytania.
Struktury te mogą nosić różne nazwy i  opierać się na odmiennych
podstawach programowych, ale większość łączy jeden wspólny
mianownik, którym jest praca w  grupie, spotkanie innych ludzi i  przez
to, jakby na siłę i wbrew sobie, wydobywanie się z izolacji, samotności
i trzymania w sekrecie swoich problemów.
Ciekawe, że terapia grupowa dla chorych na depresję dość rzadko
bywa stosowana przez psychiatrów. Myślę, że składają się na to trzy
powody: po pierwsze, osoby w  depresji za żadną cenę nie chciałyby
mówić o sobie w grupie i aby ich do tego nakłonić, trzeba być samemu
przekonanym o  korzyściach płynących z  takiej terapii; po drugie, nasi
psychiatrzy rzadko mają pojęcie o prowadzeniu psychoterapii grupowej;
i wreszcie trzecim powodem jest moda na leczenie farmakologiczne, nie
wymagające od lekarzy specjalnych umiejętności interpersonalnych
i  pozwalające „załatwiać” rzesze pacjentów w  stosunkowo krótkim
czasie, niemal taśmowo. W tych trzech kwestiach sposoby niemedyczne
różnią się w  największym stopniu od pomocy psychiatrycznej. Warto
dodać, że w  żadnym z  programów samopomocowych, z  którymi się
zapoznałam, nie kwestionuje się korzystania równocześnie z  leczenia
farmakologicznego.
Oto krótkie omówienie niemedycznych programów
przeciwdepresyjnych dostępnych w Polsce.

Program wyzdrowienia z depresji według


Jacka O.
Autorem założeń i  zasad, wzorowanych na programie Anonimowych
Alkoholików, jest Jack O.  z  USA. Tylko w  Krokach Pierwszym
i  Dwunastym zamiast odniesień do „alkoholu” i  „alkoholików” figurują
słowa: „depresja” i „depresanci”, reszta brzmi identycznie. Przewodnikiem
dla uczestników jest książka pt. Jak radzić sobie z  depresją, stosując
Program Dwunastu Kroków[19]. W  tekście broszury, na którą składają się
spisane doświadczenia autora oraz jego zwolenników, mówi się
o uwalnianiu się od nawykowego poddawania się stanom depresyjnym pod
wpływem rozmaitych czynników zewnętrznych i  wewnętrznych. Czytamy
w niej między innymi:
„Najłatwiejszym sposobem, aby tkwić w  depresji, jest izolacja:
pozostawać w samotności i nie szukać pomocy (...).
Chodzenie na mityngi Dwunastu Kroków jest jednym
z najważniejszych aspektów zdrowienia (...).
Zasklepienie się we własnej głowie i  wymyślanie, wymyślanie,
wymyślanie, to pewna droga do pogłębienia i przedłużenia depresji (...).
Niewłaściwy pokarm i zaniechanie jakichkolwiek ćwiczeń fizycznych
może bardzo przyczynić się do depresji (...).
Kiedy użalamy się nad sobą, domagając się od innych ciągłej uwagi
i  współczucia, nie możemy dokonać większego postępu (...), może to
być przykrywka dla ukrycia gniewu, urazy, strachu, zazdrości, winy,
niecierpliwości i  zwlekania. I  co najważniejsze, często jest oznaką
egocentryzmu (...).
Nastawienie typu chcę tego, czego chcę, i  wtedy, kiedy tego chcę,
oraz pożądanie władzy, uwagi i  natychmiastowej przyjemności może
pogłębić i przedłużyć depresję (...).
Proces zdrowienia uczy nas stawać twarzą w twarz z rzeczywistością.
Uczymy się mniej żądać od siebie, od innych i w ogóle od życia (...).
Kiedy identyfikujemy się z  drugą osobą w  programie zdrowienia,
budujemy więź z  tą osobą, a  tym samym dzielimy się posłaniem
i  dobrodziejstwem zdrowienia. Kiedy porównujemy swój postęp
z innymi, zrywamy tę więź i izolujemy się na skutek działania własnego
ego (...).
Nienawiść do siebie samego wzmacnia wady naszego charakteru (...).
Grą, którą zawsze przegrywamy, są próby kontroli nad ludźmi,
miejscami i przedmiotami. Nie możemy zaznać spokoju, kiedy staramy
się zmusić wszystkich i wszystko, aby było takie, jak chcemy (...).
Kiedy dzielimy się tylko opiniami, nastawieniem i radami, a nie tym,
co czujemy głęboko w  środku, to prawdopodobnie podtrzymujemy
depresję w aktywnej postaci”.
Przytoczone tu refleksje zawarte we wstępie do książki przewodnika
zamyka uwaga autora: „Powyższe oznaki autosabotażu wymieniali
najczęściej wypytywani przeze mnie członkowie Wspólnoty Dwunastu
Kroków, którzy starali się wyjść z depresji”.
Dalszy ciąg broszury Jacka  O.  stanowią spisane przez niego
świadectwa osób, które dzięki uczestnictwu w  tym programie nauczyły
się radzić sobie ze swoją chorobą. Ta część nosi tytuł: Droga do wyjścia
prowadzi przez wnętrze. Oto przykładowe tytuły tych osobistych
wypowiedzi: Życie jest fair (Nina K.  – 2,5  roku [radzenia sobie
z depresją – E.W.]; Nie jestem już bezwartościowa (Maria Lynette C.  –
9  lat); Problem z  myśleniem (Carol S.  – 3  lata); Bądź dobry dla siebie
(Kelly H. – 3,5 roku); Aby wyjść, musisz chcieć wyjść (Philip F. – 14 lat);
Głowa do góry! (Jennifer T. – 7 lat). Ta ostatnia osoba na końcu swego
świadectwa wyznała: „Mogę powiedzieć, że cała masa cierpienia
przeszła sama, dzięki stosowaniu programu, zachowaniu chęci do pracy
i dzięki podejmowaniu wysiłku, aby sobie pomóc”.
Najbardziej wartościową częścią publikacji jest zbiór praktycznych
wskazówek pomagających żyć normalnie. Już na wstępie zostają
rozwiane ewentualne niepokoje o  to, czy uczestnicy tej wspólnoty nie
odrzucają leczenia psychiatrycznego. Czytamy: „Nawet ci, którzy
przyjmują lekarstwa antydepresyjne, muszą podjąć praktyczne kroki,
aby wyjść z  depresji”. Owe praktyczne kroki są wykonalne: „prosić
o pomoc” (w tym „pomoc profesjonalistów”); „zasada HALT (STOP)”;
„pomaganie innym”; „pozytywne myślenie”; „strona duchowa”.
W  książce zamieszczony jest też tekst Billa W., legendarnego
współzałożyciela Anonimowych Alkoholików, pt. Następna rubież:
trzeźwość emocjonalna. Bill pisał go z  myślą o  trzeźwiejących
alkoholikach, którym samo niepicie nie wystarcza do uzyskania pogody
ducha. Przeszkadzają im niezrównoważone emocje, roszczeniowe
podejście do życia i wzbudzane przez frustrację i niecierpliwość nastroje
depresyjne. U  niektórych odstawienie alkoholu odsłania wcześniejszą
depresję, która mogła spowodować kiedyś potrzebę samoleczenia za
pomocą alkoholu. Tak więc już od zarania wspólnoty AA wiadomo było,
że wielu alkoholikom w  utrzymaniu abstynencji przeszkadza
nawracająca depresja. Dlatego zapewne Jack O., układając swój
podręcznik, zamieścił w  nim także świadectwo Billa W.  Dowiadujemy
się z  niego, że był on ewidentnym przypadkiem podwójnej diagnozy,
cierpiącym jednocześnie na uzależnienie od alkoholu i depresję. Pisze on
m.in.: „Zeszłej jesieni depresja – bez jakiejkolwiek racjonalnej
przyczyny – niemal zabrała mnie na tamten świat. Zacząłem się bać, że
szykuje mi się kolejny długi, chroniczny okres. Zważywszy, jaki smutek
przeżywałem w depresji, nie była to pomyślna perspektywa. (...) Dzisiaj
mój mózg nie wpada w obsesyjną gonitwę ani ku uniesieniu wielkości,
ani ku depresji. Otrzymałem ciche miejsce w promieniach słońca”. Stało
się to za sprawą duchowego rozwoju, w  którym pomógł program
zawarty w  Dwunastu Krokach. Jest on osiągalny dla każdego bez
względu na status, płeć, wiek czy wykształcenie. Nie odnajdą swego
„cichego miejsca w promieniach słońca” jedynie ci, którym przeszkodzi
poczucie wyjątkowości lub niezdolność do uczciwej samooceny. No
i  uparci, którym po prostu nie zechce się pracować nad sobą, na
mityngach mówić otwarcie o  swoich uczuciach i  przeżyciach,
rozmawiać z  innymi, korzystać z  ich doświadczeń i  wsparcia oraz
wspomagać innych swoim doświadczeniem, siłą i nadzieją.
Na szczęście są tacy, którzy się na to zdobywają. Poznałam kiedyś
uczestników grupy założonej w Warszawie przez Felka D., wieloletniego
uczestnika AA. Zaprosiłam ich do udziału w warsztacie dla terapeutów
uzależnień na temat trudności w leczeniu kobiet z podwójną diagnozą –
uzależnionych i jednocześnie chorych na depresję. Warsztat odbywał się
w  jednym z  podmiejskich ośrodków terapii alkoholików. Zgromadził
oprócz pracowników również przyjezdnych terapeutów. Zaproszeni
„depresanci” zajęli miejsca po mojej prawej stronie. Przyszły nie tylko
kobiety, również kilku mężczyzn. Byłam zadowolona z  ich obecności,
gdyż podczas ćwiczeń i  dyskusji ta grupka była najbardziej aktywna
i  chętna do zabierania głosu. Wszyscy podkreślali ogromne znaczenie
grupy, będącej ratunkiem przed samotnością i  niezrozumieniem ze
strony otoczenia. Wielu z  nich twierdziło, że więcej dowiedzieli się
o  swojej chorobie i  sposobach ułatwiających normalne życie od siebie
nawzajem niż od lekarzy, u których wszyscy wcześniej szukali pomocy.
O  zbawiennym znaczeniu wsparcia ze strony znajomego, który też
przeszedł depresję, wspomina William Styron w  cytowanej
autobiograficznej książce Dotyk ciemności. Kronika obłędu, będącej
wstrząsającym „pamiętnikiem depresji”: „Wspierał mnie
niezmordowanie i  z  oddaniem. Zaciekle napominał mnie, że
samobójstwo «nie wchodzi w  grę» (sam miał silne samobójcze
tendencje). On też perspektywę pójścia do szpitala uczynił mniej
przerażającą i  upokarzającą. Wciąż wspominam jego zatroskanie
z  ogromną wdzięcznością. Wyznał mi później, że pomoc, jakiej mi
udzielił, była dla niego samego kontynuacją terapii, podkreślając tym
samym, że wspólna choroba może zrodzić trwałą więź między ludźmi”
(s. 77).
W  książce Jacka  O.  znajdują się rozważania wytyczające kierunek
rozwoju duchowego i  zdrowego myślenia, będącego kluczem do
odzyskania wiary w  siebie i  chęci życia. Modlitwa o  Pogodę Ducha,
Modlitwa o  Obronę czy Modlitwa św. Franciszka to klasyczne
korepetycje z  akceptacji świata takiego, jaki jest. Nie brak też myśli
żartobliwych (np. „Skąd wiesz, że znalazłeś się na dnie? Kiedy
przestajesz kopać!” lub „Nie patrz w  dół, chyba że planujesz tam
zostać”) oraz poważnych (np. „Najmądrzejsze słowa, jakie może
wypowiedzieć członek Wspólnoty Dwunastu Kroków, to pomóż mi”;
„Człowiek do niczego nie przywiązuje się bardziej niż do własnego
cierpienia”). Jest też Lista Prawd, odkrywanych dzięki zbiorowej
mądrości uczestników. Oto kilka z nich:
 
1. Przekonanie, że możemy wydobyć się z  depresji, nawet jeśli
niektórzy z nas mieli depresję biologiczną.
2. Pomoc jest dostępna, jeśli o  nią prosimy. Niekiedy potrzebujemy
profesjonalnej pomocy.
3. Nie próbujmy zrozumieć wszystkiego, co dotyczy naszej depresji,
zanim nie zaczniemy nad nią pracować. W  miarę pracy nad nią
zaczynamy ją rozumieć.
4. Z  depresją można sobie poradzić. Nie musi ona panować nad
naszym życiem i wpędzać w nawroty.
5. Nasz program Dwunastu Kroków może nam pomóc radzić sobie
z  depresją, szczególnie rachunek sumienia, przebaczanie, wiara w  Siłę
Większą od nas samych, modlitwa, medytacja i służba na rzecz innych.
6. „Śmierdzące myśli” są naszą największą wadą. Najtrudniejszą
pracą dla nas jest topienie góry lodowej naszych negatywnych myśli
o sobie i innych.
Kwintesencję programu zawiera krótkie zdanie: „Czytając i  stosując
praktyczne sugestie zawarte w  tej książce, uczymy się”. Naukowo
udowodnili to neurofizjolodzy, powtarzają to psycholodzy rozwojowi,
kilkakrotnie była o  tym mowa w  pierwszych rozdziałach książki, że
istota wyzdrowienia z depresji może mieć związek ze zdolnością uczenia
się. I  tu, w  broszurze stworzonej z  myślą o  osobach zmagających się
z  depresją, czytamy to samo: aby wyzdrowieć z  tej choroby, trzeba się
uczyć – inaczej myśleć, inaczej żyć, inaczej postępować, inaczej odnosić
się do siebie, do innych, do wszystkiego. Na tym polega sposób na
depresję Jacka O. oparty na Dwunastu Krokach.

Vitriol: Fundacja na rzecz Życia bez Depresji


i Uzależnień
Nazwa mówi za siebie, a program proponowany przez fundację (działającą
w Warszawie) ma charakter praktyczny. Jego autorem jest Tomasz K., który
opracował zestaw ćwiczeń dla osób zmagających się z  depresją, bądź nią
zagrożonych. Pan Tomasz tak formułuje program fundacji:
„Naszym celem jest przybliżenie możliwości leczenia depresji
i uzależnień w ich fazie początkowej i poprzez działania profilaktyczne:
niedopuszczenie do rozwinięcia się chorób i  zaburzeń psychicznych.
Nasze działania są skierowane do osób dorosłych, które tracąc
możliwość kierowania własnym życiem, odsuwają się od niego
w  depresję lub szukają polepszenia swojego samopoczucia w  alkoholu
i innych uzależnieniach”.
W ulotce informacyjnej czytamy: „Chcemy pomóc w rozpoznawaniu
objawów depresji i innych zaburzeń psychicznych. Jeśli:
 
• Twój zły nastrój trwa zbyt długo;
• Czujesz ciągłe zmęczenie;
• Masz trudności z podejmowaniem decyzji;
• Masz zaburzenia snu, bezsenność lub nadmierną senność;
• Obserwujesz nasilenie lub utratę apetytu;
• Zdarzają ci się zaburzenia pamięci;
• Przychodzą myśli samobójcze;
• Poprawiasz sobie nastrój alkoholem lub innymi środkami;
• Masz wrażenie, że dzieje się z tobą coś dziwnego i nie wiesz, gdzie
szukać pomocy.
 
Nie musisz żyć z tymi objawami.
Jeżeli spróbujesz uczestniczyć w  naszych działaniach, będziesz miał
kontakt z  ludźmi, którzy poradzili sobie z  problemami dotykającymi
ciebie właśnie teraz”.
Podręcznik z  ćwiczeniami udostępniany jest tylko uczestnikom
terapii. Zawiera on m.in. wskazówki do zadań pisemnych dotyczących
różnych spraw związanych z  problemami życiowymi, nawykami,
powtarzającymi się schematami zachowań, w  tym również
z negatywnym sposobem myślenia o sobie, innych ludziach, przeszłości,
przyszłości i  w  ogóle o  życiu. Zapytałam, czy w  tych ćwiczeniach
zaczyna się od pracy nad samodyscypliną. Odpowiedź mnie zaskoczyła
i zdobyła jeszcze większe moje uznanie. Usłyszałam mianowicie, że do
wyrabiania samodyscypliny dochodzi się powoli, dopiero po przejściu
wielu wcześniejszych etapów. Dla osób w  depresji na początku
najważniejsze jest wyćwiczenie w  sobie „łagodności dla siebie”. Temu
celowi poświęca się dużo czasu, w  każdym razie pozwala się ludziom
robić postępy we wprowadzaniu niezbędnych zmian we własnym
tempie. (Jakbym słyszała swoją superwizorkę, która przed laty
w Kalifornii nadzorowała moje pierwsze kroki w psychoterapii).
Ten program pomocy osobom w  depresji zrobił na mnie dobre
wrażenie. Uważam, że nie ustępuje profesjonalnej pomocy
psychoterapeutycznej, a  może ją nawet przewyższa. Program
wypracowany został na podstawie osobistych doświadczeń i  mądrości
życiowej samego autora. Stoi za nim coś więcej niż licencja zawodowa:
twórca tej koncepcji poradził sobie skutecznie z  depresją i  obecnie
gotów jest dzielić się tym z innymi.

Avatar
Pod tym hasłem w  Internecie od razu wyskakują zaproszenia: „Bezoek de
Nederlands”, „Visitate il site web italiano”, „Visitez le site français”, „Visit
the UK/Irish website”, „Besuchen Sie die deutsche Website”, no
i oczywiście „Free Avatar Introduction” prosto z Orlando na Florydzie. Po
polsku na razie zaproszenia brak. Ale to nie szkodzi, znamy obce języki.
Jest zresztą jeszcze jeden warunek skorzystania z  zachęt: pieniądze.
W  odróżnieniu od grup samopomocowych wzorowanych na AA
skorzystanie z  programu Avatar kosztuje, i  to słono. Program składa się
z  praktycznych ćwiczeń, mozolnych, systematycznych, mających
doprowadzić do przemiany duchowej i psychicznej. Światowa sieć kursów
Avataru działa trochę podobnie jak Amway, dając ludziom złudzenie
wtajemniczenia i  poczucie wyjątkowości. Avatar przypomina sektę, nie
religijną w  dosłownym znaczeniu, ale również usiłującą zawładnąć duszą
i na zawsze związać ze sobą jeżeli nie samego człowieka, to jego pieniądze.
Obiecuje uwolnić od problemów, na przykład od uzależnienia, nerwicy,
depresji też. Aktywne uczestnictwo w  oferowanych kursach ma na celu
odnalezienie sensu życia i  pozbycie się samotności, poczucia klęski,
beznadziei i  lęków. W  ośrodkach Avataru mieszka się w  luksusowych
hotelach i grupowo przerabia się ćwiczenia mające stopniowo doprowadzić
do wyzwolenia od duchowych i  psychicznych cierpień. Przy okazji – co
widać na zdjęciach – ludzie obejmują się, przytulają, uśmiechają, ale przede
wszystkim pilnie wsłuchują się w mistrzów rozwoju osobistego. Głównym
guru jest Harry Palmer, twórca tej działającej od 1986  roku organizacji
o scientologicznych korzeniach.
Motto Harry’ego Palmera brzmi: „Doświadczam tego, w  co wierzę,
chyba że wierzę, że tego nie doświadczę; wtedy nie doświadczam. Co
oznacza, że właśnie doświadczam tego, w  co wierzę!” (I  experience
what I  believe, unless I  believe I  won’t, in which case I  don’t.  Which
means I  did!). Mimo stylistycznego zagmatwania, sentencja brzmi
znajomo.
Na ścianie w ośrodku terapii uzależnień, gdzie wiele lat pracowałam,
wisi odręcznie wypisana przez jednego z pacjentów tabliczka z podobną
mądrością: „Jeśli wierzysz, że ci się uda, i  jeśli wierzysz, że ci się nie
uda, to masz rację”. Mówi o  samospełniającej się przepowiedni, czyli
o  podświadomym poddawaniu się biegowi rzeczy wynikającemu
z własnych przekonań, z tego, w co „wierzymy”. Harry Palmer mówi tak
samo, tylko bardziej zawile. Wyobrażam sobie, że na wielu ludziach robi
to kolosalne wrażenie. Moc enigmatycznych sformułowań działa na
niektórych jak czary, jak magia albo jakaś niesamowita emanacja
tajemnej mocy jego osoby.
Avatar głosi wniknięcie w  głąb świadomości i  poznanie istoty tego,
kim się jest. Na początek trzeba kupić (za 295$) dwie książki: Living
deliberately (Życie celowe/świadome) oraz ReSurfacing (Wynurzenie).
Te podręczniki do dwóch pierwszych kursów zawierają rozważania nad
pytaniami: Kim jestem? Po co tu jestem? Dokąd zmierzam? Należy też
zaopatrzyć się w  broszurę z  „Dziesięcioma Ćwiczeniami” (55$, ze
zniżką 28,50$), pokazującą, jak odkryć siebie i zsynchronizować swoją
świadomość z  tym, co pragnie się w  życiu osiągnąć. Zaczyna się od
przyjrzenia się swoim przekonaniom, realiom swego życia i  swojej
świadomości. Na tym pierwszym etapie trzeba poznać schematy
własnego postępowania, według których układa się swoje życie.
W czasie warsztatowych zajęć grupowych uczestnicy docierają do granic
hamujących „celowe i  świadome życie”. Następna seria ćwiczeń
nastawiona jest na aspekty świadomości obejmujące Twórczość,
Percepcję, Przeżycie. Ten kurs pomaga rozwinąć zdolność tworzenia
takiej rzeczywistości, jakiej się najbardziej pragnie. „Pogłębiony dostęp
do własnego programowania mentalnego daje w efekcie transformacyjne
uświadomienie sobie, dlaczego pewne aspekty w twoim życiu nie zostają
spełnione i  co możesz zrobić, aby to naprawić. Przeobrażasz tę część
siebie, która jest twym największym wrogiem, w swego przyjacielskiego
przewodnika. Zostają zdemaskowane twe autodestrukcyjne przekonania,
które ci najbardziej przeszkadzają. Nauczysz się przeżywać
rzeczywistość bez oceniania, oderwania i  deformacji”. Tak w  moim
przekładzie brzmi krótki opis dwóch pierwszych sesji ćwiczeniowych
dla nowicjuszy przyłączających się do Avataru.
Trzeci kurs dotyczy doskonalenia sfery Tożsamości, Uobecnienia
i  Świadomości (Identity, Beingness, Awareness). Mistrz przeprowadza
adeptów przez inicjację pozwalającą cofnąć/wyeliminować (discreate)
najbardziej fundamentalne i  wcześniej niedostrzegane struktury
przekonań dotyczące wszechświata, będące przyczyną niepowodzeń
i konfliktów wewnętrznych. Przy okazji uczeń Avataru nabywa wprawy
w  rozpoznawaniu doznań zachodzących w  ciele, a  także konfliktów
interpersonalnych, uzależnień, ograniczeń, trwałych uwarunkowań,
natręctw – bez spierania się z kimkolwiek – również przekonań innych
ludzi. Gdy uczeń osiągnie kontrolę nad wszystkimi aspektami swej
najgłębszej istoty z  pozycji stwórcy (creator), można powiedzieć, że
dotarł do punktu, w którym sam staje się Avatarem. A Avatar nie cierpi...
W  tym miejscu nasuwa mi się dość ponura dygresja nawiązująca do
dramatu Dominika, bohatera filmu pt. Sala samobójców w reżyserii Jana
Komasy. Chłopak dał się uwikłać w internetową manipulację, stając się
Avatarem w  wirtualnej „sali samobójców”. Niestety, przypłacił to
życiem, choć tak naprawdę pragnął tylko być przez kogoś rozumiany,
akceptowany i pokochany.
Wróćmy do Harry’ego Palmera i  jego organizacji. Nieco więcej
szczegółów na temat wtajemniczeń i zalecanych praktyk można znaleźć
w  Internecie na stronie www.avatarepc.com. To nic, że teksty brzmią
niezbyt jasno, tym łatwiej nabrać się na nie ludziom o umyśle zmąconym
cierpieniem, wobec którego są bezradni i na które lekarze też często nie
mają sposobu. A  może nie „nabrać”, tylko uwierzyć? Może faktycznie
Harry Palmer daje ludziom jakieś magiczne lekarstwo na bezsens życia?
Stawiam się w  położenie ludzi cierpiących z  powodu przewlekłych
stanów depresji, bywających regularnie u  psychiatry i  systematycznie
przyjmujących leki – wszystko bezskutecznie lub mało skutecznie.
I nagle, surfując po Internecie, natrafiają na obiecującą ofertę. Kto by się
nie zainteresował? A  jeżeli jeszcze w  kontakcie osobistym uzyskują
zapewnienie, że nic nie ryzykują, a najwyżej jak się ktoś rozczaruje, to
się wycofa, niech tylko da sobie szansę i  przyjedzie do Orlando.
Odnajdzie tam siebie i wynurzy się z otchłani, w jaką wpędza go od lat
nieskutecznie leczona depresja. Gdy się dobrze zastanowić, propozycja
warta jest każdych pieniędzy. (Trzeba je oczywiście mieć). Nietrudno
wtedy zignorować informacje o  dochodzeniach wszczynanych przez
władze (m.in. Jeba Busha, gubernatora Florydy), u których podstaw leżą
zarzuty, że Avatar dopuszcza się nadużyć terapeutycznych (medical and
psychological malpractice), sprzedaje kursy scjentologiczne dla zarobku,
mimo że formalnie ma status organizacji non profit, oraz uprawia
praktyki komercyjne o charakterze nieetycznym i nielegalnym (unethical
and illegal business practices). Czy to ważne, skoro obiecuje przebudzić
duchowo, nadać sens życiu i  przywrócić swym wyznawcom zdrowie
psychiczne?
Najwidoczniej niektórym przywraca.

Salwatoriańskie Centrum Formacji Duchowej


w Krakowie
Gdybym pewnego dnia przestała kochać życie, zatraciła poczucie sensu
i  kompletnie opuściłaby mnie nadzieja, to nie pojechałabym do Orlando,
tylko do Krakowa. Jeżeli zwątpiłabym w  opiekę boską, szukałabym jej
u  takich mędrców, jak księża Krzysztof Grzywocz, Krzysztof Osuch,
Krzysztof Wons, Joachim Stencel, Piotr Stawarz, Ryszard Stankiewicz
i inni. Zapisałabym się na sesje terapii duchowej i kupowałabym sobie ich
nagrania na kasetach poświęconych następującym tematom: Ból ludzkich
zranień; Wokół straty – żal i  smutek; Uwięziony w  smutku – depresja;
Duchowość i  depresja; Noc ciemna a  depresja; Pojednanie – spotkanie
przeżytych strat.
„Zeszyty Formacji Duchowej” (nr 33) zawierają tekst pt. Przesłonięte
światło. Depresja a  życie duchowe ks.  Krzysztofa Grzywocza,
rekolekcjonisty i  teologa z  Uniwersytetu Opolskiego. Tekst dotyczy
następujących aspektów depresji: Ból ludzkich zranień a doświadczenie
straty; Żałobne światło; W  mroku depresji; Depresyjne światło; Noc
ciemna a  depresja; Dar pojednania. Z  konferencji ks.  Grzywocza
poświęconej depresji (17–19  listopada 2000  roku) sekretariat Centrum
Formacji Duchowej rozprowadza kasety pomagające przejść „przez
ciemną dolinę doświadczenia, w  jaką wchodzi człowiek zraniony
depresją, pokazując jednocześnie drogę do światła, które przesłoniło
cierpienie”. Podczas swych rekolekcji psychoterapeutycznych
ks. Grzywocz mówi o doświadczeniach straty i depresji, podkreślając, że
jest ona zjawiskiem znacznie bardziej skomplikowanym, niż oddaje to
potoczne użycie tego terminu. Ksiądz Grzywocz doradza, jak
przepracować zranienia, których doznaliśmy w  przeszłości, by nie
zniszczyły nam dalszej części życia. Wyjaśnia też, dlaczego pycha nas
niszczy i nie daje szczęścia, i dlaczego warto zaufać, że Bóg wie, co jest
dla nas dobre.
Inny rekolekcjonista, ks.  Krzysztof Wons, przedstawia nieco inaczej
swoje rozumienie depresji:
„Depresja jest dużym zagrożeniem, ale jednocześnie szansą. Wiele się
można od niej nauczyć, gdy pojawia się w naszym życiu, życiu bliskich
czy znajomych. Dokonuje się to tylko w  klimacie szacunku,
współczucia, modlitwy i zrozumienia. Osoby depresyjne to często ludzie
o niezwykłej wrażliwości, delikatni jak cienkie kartki tajemniczej księgi,
z  której tak wiele można wyczytać (...). Czy wolno mówić o  sensie
depresji? Czy wolno pytać, co ona chce nam dzisiaj powiedzieć?
Wierzymy, że Bóg jest w  każdej chwili obecny, że nie ma takiego
momentu w  naszym życiu, który by On opuścił. Jeśliby Bóg jakąś
chwilę opuścił, toby jej nie było. A jeśli Bóg jest obecny, to znaczy, że ta
chwila ma Sens. Człowiek robi takie rzeczy, które nie mają sensu, wiele
momentów swojego życia wypełnia bezsensem. Ale Bóg, Jego Sens, nie
opuszcza także i tych chwil. Stąd wolno nam także wierzyć, że to, co się
dokonuje w depresji, ma głęboki sens, ponieważ Bóg nie opuszcza ludzi
tak mocno zranionych”[20].
Z  kolei ks.  Krzysztof Osuch mówi: „W  dzisiejszych czasach
większość ludzi żyje w  cichej rozpaczy, beznadziei, poczuciu
skrzywdzenia i przypadkowości ludzkiego losu. Trzeba szukać poczucia
wartości, nadziei i  sensu życia” – i  autor wskazuje, przekonuje i  uczy,
gdzie i w jaki sposób można je znaleźć.
Gdy przygotowywałam się do pisania tej książki, zaczęłam zauważać
w swoim otoczeniu jakby zaświecające się lampki kontrolne wysyłające
do mnie sygnały: „Uwaga, coś interesującego! Weź pióro i  zanotuj”.
W  taki sposób dowiedziałam się od jednej z  dalszych sąsiadek, że
z  ciężkiej i  długiej depresji po nagłej śmierci męża kilka lat temu
pomogły jej wyjść spotkania grupowe w  jednej z  podwarszawskich
parafii. Prowadzi je wcale nie sławny, ani nie profesor, ani nie autor
rozchwytywanych publikacji, tylko zwykły proboszcz
w prowincjonalnym kościółku. Jak prowadzi? Tak, że ta kobieta, od lat
„chora na depresję”, po kilku miesiącach spotkań i rozmów, wspólnych
modlitw i  medytacji, całkowicie odstawiła antydepresanty, które
zażywała w  dużych ilościach bez oczekiwanego skutku, za to
z nieoczekiwanymi dolegliwościami ubocznymi. Ostatnio śmignęła mi ta
pani na rowerze, jadąc w parze z pewnym panem, który wczesną wiosną
przychodził co rano odśnieżać jej ganek.

Anonimowi Depresanci
Jeżeli kogoś nie stać na Avatar albo ktoś źle się czuje w kościele, to może
pójść do Fundacji Vitriol, do wspólnoty Jacka  O.  albo do niemal
identycznego programu o  nazwie „Anonimowi Depresanci”
propagowanego w Polsce przez Tomasza K. Gdy szukał dla siebie pomocy,
nie wszystko mu się spodobało w  tekście broszury Jacka  O.  Napisał więc
sam książkę programową pt. Kroki 1–12, a  następnie Refleksje na każdy
dzień Anonimowych Depresantów.
W  książce omawiającej kroki autor obrazowo przedstawia depresję
jako stumetrowy dół, w  którym „siedzisz i  masz zaledwie
dziesięciometrową drabinę”. Pisze dalej:
„Główne sposoby, przy pomocy których ludzie budują mury swojej
depresji, to przekonanie o  własnej bezwartościowości, niepozwalanie
sobie na złość, niemożność wybaczenia sobie i innym oraz wiara w to,
że życie jest straszne, a śmierć jeszcze gorsza. (...)
Ważne jest, by pamiętać, że nie jesteśmy ofiarami. Kiedyś nabrałeś
przekonania, że nie możesz zmienić swego samopoczucia. Teraz musisz
uwierzyć, że nawet niewielka zmiana sposobu myślenia może znacząco
wpłynąć na Twój sposób odczuwania. (...)
W AD nie bawimy się w obwinianie kogokolwiek – chcemy tylko ze
zdwojoną siłą przyjrzeć się swojej depresji i  nauczyć się z  niej
wychodzić. Zdrowienie zależy od naszego pragnienia rezygnacji
z zamartwiania się połączonego z przyznaniem, że życie wymknęło się
nam spod kontroli i tylko Siła Większa od nas samych może uwolnić nas
z wieloletniego więzienia depresji. (...)
Nasze uzależnienie od zapadania się w siebie i pogrążania w smutku
jest tylko kolejnym sposobem zaprzeczania swemu prawdziwemu
położeniu. W rzeczywistości staliśmy się «smutkoholikami»! (...)
Mityngi dają nam okazję przełamania poczucia izolacji, wspierając
nasze małe, ale konsekwentne kroki ku polepszeniu swego nastroju. (...)
AD pomaga nam poczuć, że w pewnym stopniu możemy kontrolować
swoje życie. To, jak do siebie mówimy, wpływa na nasz nastrój i z wolna
odnajdujemy coraz więcej satysfakcji i  nadziei. Jedyna rzecz, o  której
musimy pamiętać, to że myśli wpływają na nasze samopoczucie,
samopoczucie tworzy uczucia, a uczucia wywołują określone działania.
Jeśli zaczniemy myśleć bardziej pozytywnie o  swoim życiu, zamiast
o  tym, jak «źli» jesteśmy, uznamy, że nie musimy być idealni
i poczujemy, że nasze życie staje się coraz bardziej szczęśliwe. (...)
Czując się bezradnymi, bezwartościowymi i  bezsilnymi, często
winimy za nasz stan innych. Kurczowo trzymamy się przekonania, że
nasze życie nigdy nie będzie lepsze i  nic nie możemy zrobić, aby
wydobyć się z  tego stanu. Potrzebna nam jest rozmowa z  ludźmi,
których skrzywdziliśmy przez nasz smutek. (...)
Jeśli chcemy żyć w  wolności, powinniśmy dokładnie przyjrzeć się
takim cechom i zachowaniom, jak:
 
• perfekcjonizm
• złość
• bojaźliwość
• niezdecydowanie
• przekonanie, że rzeczywistość nas przytłacza
• postawa wszystko albo nic
• bierność i unikanie kontaktu z własnymi uczuciami
• zadowalanie innych
• przekonanie o braku kompetencji
• niepewność, kim jestem
• zamykanie się w swoim świecie
• izolowanie się od ludzi.
 
Natychmiast przebaczmy sobie! Natychmiast powiedzmy
przyjacielowi, członkowi grupy AD, koledze z  pracy, małżonkowi, że
teraz staramy się żyć dniem dzisiejszym i każdą godziną. (...)
Uwolnienie się od «smutkoholizmu» to między innymi nauczenie się,
jak nagradzać samego siebie. (...)
Nigdy nie przestajemy korzystać z  programu i  postępować zgodnie
z  Krokami. Zdrowiejemy przez całe życie i  nigdy nie otrzymamy
dyplomu. Gdy wrócimy do zamartwiania się, wrócimy też do starych
przymusowych zachowań, a te mogą na powrót zrobić z nas bankrutów
nie znających pokoju i pozbawionych nadziei”.
Czytałam tę polską „wielką księgę” Anonimowych Depresantów
z  podziwem. Wcześniej omówiony tekst Jacka  O.  przemówił do mnie
równie przekonująco i  także wzbudził coś w  rodzaju „koleżeńskiego”
uznania. Choć przecież nie napisali tego dyplomowani psychoterapeuci.
Pomijając odrzucone przez autorów niuanse występujące
u  „konkurencji”, obydwa programy są bliźniaczo podobne. To zresztą
dobrze, bo to znaczy, że wierni AA-owskim „ojcom założycielom” obaj
autorzy wzięli sobie z  programu AA to, co im odpowiadało, zostawili
zaś wszystko, z  czym się nie zgadzali. Tę ostatnią wspólnotę firmuje
polska Intergrupa AD „Centrum”; mityngi odbywają się w  Warszawie,
Gdańsku, Katowicach, Łodzi i we Wrocławiu.
Wprawdzie jej założyciel odcina się od Jacka  O., ale za podstawę
przyjął ten sam program AA i posługuje się tą samą nazwą, co Jack O.,
który nazwał „swoją” wspólnotę również „Anonimowymi
Depresantami”.
Żeby się w tym nie pogubić, wyjaśnijmy: interpretacja programu AA
w  obydwu przypadkach różni się tym, czym różnią się poszczególni
inicjatorzy ruchu samopomocowego. Ci misjonarze zdrowia
psychicznego mają podobnie wielkie serca i  podobny zapał do
pomagania sobie i  innym. Decydując się na Dwanaście Kroków
i  Dwanaście Tradycji, dokonali dobrego wyboru. Ten amerykański
sposób (oryginalnie ułożony w  1935  roku przez alkoholików dla siebie
samych) z  czasem zaczął być stosowany przez ludzi dotkniętych
rozmaitymi problemami. Od momentu powstania rozprzestrzenił się
niemal na cały świat. Nic dziwnego, bo bardziej uniwersalnego modelu
wzajemnej pomocy nikt nie wymyślił. Można go po swojemu
odczytywać i  dostosowywać do dowolnych problemów, wobec których
ludzie czują się bezsilni i  z  którymi trudno im żyć, zwłaszcza gdy nie
pomagają ani pieniądze, ani medycyna, ani psychologia czy religia.
Właśnie tak „po swojemu” zapoczątkowało w  Polsce ruch
Anonimowych Depresantów paru zapaleńców oddanych idei wzajemnej
pomocy. Z  punktu widzenia potencjalnych uczestników tych
współistniejących obok siebie programów najbardziej korzystne jest to,
że jest z  czego wybierać. Akurat w  tym przypadku, z  wybujałego
polskiego indywidualizmu oraz potrzeby kwestionowania racji innych,
płynie więcej pożytku niż szkody. W  końcu dwie wspólnoty AD są
lepsze niż jedna wspólnota AD. Czyż nie jest trochę podobnie
z  wyborem psychoterapii albo szkoły czy kościoła, do których się
uczęszcza?
 
W  powyższych opisach wyliczyłam dość szczegółowo tematy
i  sprawy, nad jakimi pracują osoby szukające na własną rękę wyjścia
z  depresji. Informacje te wystarczą do zapoczątkowania nowych grup
samopomocowych o  podobnym charakterze. Mogłyby one powstawać
z  inicjatywy psychiatrów i  psychologów na oddziałach szpitalnych
i  w  poradniach zdrowia psychicznego. Na takiej zasadzie działają
przecież od wielu lat w  polskich szpitalach onkologicznych grupy
„amazonek” udzielające wzajemnego wsparcia wśród kobiet po
mastektomii. Celem i  istotą samopomocy nie jest bynajmniej
odwrócenie uwagi od bolączek, chronicznych chorób lub defektów, lecz
wzajemne dodawanie sobie otuchy oraz dzielenie się umiejętnościami
pozwalającymi mimo ograniczeń czy niepełnej sprawności żyć aktywnie
i bez poczucia winy czy wstydu.
Niewielu osobom w depresji poleciłabym turnus Avataru w Orlando,
natomiast wszystkim, zwłaszcza opuszczonym i  osamotnionym, na
pewno dobrze zrobiłyby częste spotkania, kontakty, rozmowy i rozumnie
ukierunkowana grupowa praca nad negatywizmem w  myśleniu oraz
biernością w  zachowaniach. Samo otworzenie się ze swymi myślami
i niepokojami przed grupą zwykle zapoczątkowuje proces zmiany. Staje
się ona konstruktywna, gdy ludzie zaczynają, krok po kroku, dostrzegać
i  korygować własne toksyczne myśli i  oduczają się zachowań
prowadzących do niezadowolenia z siebie i obniżenia poczucia wartości.
Wszystkie te wspólnoty i  programy mają na celu nauczenie się życia
z depresją, ale nie w depresji.
Dwanaście Kroków z komentarzem

KROK 1. Jestem jednak bezsilny („Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec


depresji, że przestaliśmy kierować własnym życiem”).
Zamiast walczyć z czymś, z czym nie możesz sobie poradzić, przyznajesz, że jesteś
bezsilny. Oznacza to, że powinieneś się zatrzymać i przyjrzeć się problemowi. Jeżeli
towarzyszy ci chwilowa, okresowa czy przewlekła depresja, musisz znaleźć sposoby
na jej złagodzenie – najskuteczniejsza będzie aktywność fizyczna i dobre relacje
z ludźmi. Istota 12 Kroków polega na wyzwoleniu się z samotności – idziesz tam,
gdzie spotykają się osoby z podobnymi problemami, zaczynacie o nich rozmawiać,
dzielić się siłą, nadzieją, pomocą.

 
KROK 2. Uznaję, że jest Siła Większa ode mnie („Uwierzyliśmy, że Siła Większa od
nas samych może przywrócić nam pogodę ducha”).
Jeżeli uwierzysz, że istnieje Siła Większa od ciebie, to w twoim myśleniu powstaje
przekonanie, że nie ty rządzisz światem, że stanowisz tylko cząstkę tej wielkiej
machiny. Siłą Wyższą dla jednych będzie Bóg, dla innych Budda, dla niewierzących
Natura tworząca ład we wszechświecie... Ona nie ma wymiaru religijnego, lecz
wymiar duchowy. Twoim zadaniem jest zadbać o siebie, a nie o to, czy świat jest
urządzony dobrze, czy źle. Sile Wyższej powierzasz swoją wolę i swoje życie.
Depresja często wynika z niezadowolenia z tego, gdzie i jak człowiek żyje. Jeśli
natomiast uzna, że nie on rządzi światem, to wtedy wyzwala się w nim jedno
uczucie: pokora.

 
KROK 3. Chcę odnaleźć sens życia („Postanowiliśmy powierzyć naszą wolę
i nasze życie opiece Boga, jakkolwiek Go pojmujemy”).
Liczysz, że w ramach tego, co jest ci w życiu dane, możesz dokonywać zmian. Ale
postanawiasz powierzyć swoje życie Sile Wyższej, nie będziesz się buntować. Te
kroki mają charakter duchowy, dotyczą sensu życia. A wyłoni się on wtedy, gdy
uznasz, że samo życie jest sensem i to ty musisz go określić. Dwa pierwsze kroki
prowadziły do tego, by skupić się na tym, co istotnego możesz zrobić ze swoim
życiem.

 
KROK 4. Robię szczere podsumowanie swojego życia („Zrobiliśmy gruntowny
i odważny obrachunek moralny”).
Pomyśl, co robiłeś, jak postępowałeś, co cię boli, czy czyniłeś dobro, czy zło i kogo
(weź pod uwagę także siebie) skrzywdziłeś. To rodzaj rachunku sumienia, ale tu nie
chodzi o grzech, raczej o to, jak postępujesz, czy robisz coś, co ci szkodzi, na
przykład palisz papierosy, objadasz się... lub krzywdzisz innych, zaniedbujesz
dziecko, dokuczasz komuś, kradniesz... Życiowym obrachunkiem obejmujesz nie
tylko swoje złe postępki, ale również dobre.
Jeśli dopadła cię depresja, to usiądź i wypunktuj w zeszycie swoje przeżycia,
zachowania, to, co rozpamiętujesz, z czym ci źle, w czym się nie sprawdziłeś...
Uczęszczaj na mityngi AD i rozmawiaj tam z innymi o swoich rozterkach.

 
KROK 5. Nie boję się opowiedzieć o  swoich niedociągnięciach („Wyznaliśmy
Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi istotę naszych błędów”).
Tego, czego się dowiedziałeś o sobie w poprzednim kroku, nie zachowuj w duszy,
powiedz o tym komuś – ważne, by wybrać osobę, która cię wysłucha, nie będzie
oceniać ani potępiać. Nie musi to być nawet nikt bliski, tylko po prostu drugi
człowiek. Jeśli cierpisz na depresję i spotkasz kogoś, kto też zmaga się z tą
chorobą, zapytaj, czy możesz z nim popracować nad piątym krokiem. Otwórz swój
zeszyt i przeczytaj mu na głos, co zapisałeś. Jest duża szansa, że usłyszysz: „ja
mam podobne problemy” – i zrobi ci się od razu lżej. A jeśli powiesz to w grupie, to
być może odezwie się kilka osób, które się z tobą utożsamią. Piąty krok to ważny
moment – zaufania komuś i poczucia akceptacji. Bo jeśli drugi człowiek cię
akceptuje, to dlaczego ty sam miałbyś tego nie zrobić?

 
KROK 6. Jestem gotowy na zmiany („Staliśmy się całkowicie gotowi, żeby Bóg
uwolnił nas od wszystkich wad charakteru”).
W czwartym kroku zrobiłeś obrachunek moralny, ujrzałeś większe i mniejsze skazy
na swoim charakterze. Teraz stajesz się gotowy pozbyć się ich. Mówisz sobie
i zapisujesz w zeszycie: „Chciałbym przestać... (przeklinać, palić papierosy, źle
odnosić się do ludzi, zaniedbywać swoje dzieci, itp.). Od tej pory będę sobie często
o tym przypominać. Jestem gotowy, by spłynęła na mnie jakaś siła i pomogła mi się
tego nauczyć”. Tą siłą może być Bóg, Absolut, też grupa AD, w której spotkaniach
uczestniczysz.

 
KROK 7. Wyznaczam sobie konkretne cele („Zwróciliśmy się do Niego w pokorze,
by usunął nasze braki”).
W tym kroku gotowość na zmiany trzeba przekuć na realne działania. Jeśli jesteś
w stanie depresji, to zaczynasz od małych kroczków, na przykład od tego, że do
godz. 9.00 masz umyte zęby, jesteś ubrany i najedzony. Nie pozwalasz sobie na
wygodę (lub niewygodę) biernego poddawania się. Przyjmujesz, że decyzja
o zmianach wymaga twojej pracy.

 
KROK 8. Chcę zadośćuczynić za popełnione krzywdy („Zrobiliśmy listę osób,
które skrzywdziliśmy, i staliśmy się gotowi im wszystkim zadośćuczynić”).
Źródłem depresji bardzo często jest poczucie winy. Dlatego krok ósmy zakłada
przygotowanie listy osób, które skrzywdziłeś. Po to, by zobaczyć, z czym jest ci źle –
to początek drogi prowadzącej do wybaczenia sobie. Musisz spojrzeć na to tak:
„jeśli sobie czegoś nie wybaczę, to powiększę tylko ilość zła”. I przejść do
zadośćuczynienia. Jeżeli skrzywdzona osoba żyje, powiedz jej: „Wiem, że kiedyś cię
oszukałem. Jak mogę ci zadośćuczynić?”. Ilość zła albo dobra można pomniejszyć
lub powiększyć. Staraj się zawsze pomnażać dobro. Zrób to dla siebie i własnego
zdrowia psychicznego.

 
KROK 9. Naprawiam, nie psując na nowo („Zadośćuczyniliśmy osobiście
wszystkim, wobec których było to możliwe, z  wyjątkiem tych przypadków, gdy
zraniłoby to ich lub innych”).
Wynagradzając komuś krzywdę, trzeba postępować delikatnie, bo można niechcący
go zranić. Na przykład zdradziłeś kogoś i gryzie cię z tego powodu sumienie. Jeśli
jednak on nie zdawał sobie z tego sprawy, nie mów mu o tym teraz dla własnej ulgi
i oczyszczenia sumienia. Sprawisz jedynie przykrość i ból. Lepiej wyznaj swoje
przewinienia przed kimś postronnym.

 
KROK 10. Otwarcie przyznaję się do przewinień („Prowadziliśmy nadal
obrachunek moralny, z miejsca przyznając się do popełnianych błędów”).
W czwartym kroku zrobiłeś pierwszy, poważny i szczery obrachunek, ale też
nauczyłeś się siebie obserwować. Na przykład: umówiłeś się z kimś na spotkanie,
ale w ostatniej chwili straciłeś na nie ochotę, wymówiłeś się chorobą. Oszukałeś.
Gdy tylko zdasz sobie z tego sprawę, chwyć za słuchawkę i przeproś. Nie uciekaj
się do kłamstw. Z miejsca przyznaj się do błędu.

 
KROK 11. Podaruję sobie chwilę zatrzymania, modlitwy („Dążyliśmy poprzez
modlitwę i  medytację do coraz doskonalszej więzi z  Bogiem, jakkolwiek Go
pojmujemy, prosząc jedynie o  poznanie Jego woli wobec nas oraz o  siłę do jej
spełnienia”).
Modlitwa i medytacja to dosłowne, nie symboliczne, momenty zatrzymania się. Takie
chwile wsłuchania się w siebie, ale i w ciszę, są niezbędne każdemu człowiekowi,
który chce dobrze żyć, dbać o siebie, bliźnich i otoczenie. To gest pokory wobec
porządku świata.

 
KROK 12. Chcę pomagać innym („Przebudzeni duchowo w  rezultacie tych
kroków, staraliśmy się nieść posłanie innym depresantom i  stosować te zasady
we wszystkich naszych poczynaniach”).
Twoja uwaga odwraca się od własnych problemów i skupia na kimś innym. To działa
niczym balsam na duszę. Niesiesz posłanie innym, dzielisz się z nimi tym, czego
sam się nauczyłeś: akceptacji, odczuwania wdzięczności za to, co masz, a nie
pretensji o to, czego nie masz. Człowiek najlepiej się uczy, ucząc innych.
Psychoterapie profesjonalne

Z poprzedniego rozdziału wynika, że istnieją różne amatorskie sposoby na


radzenie sobie z  zaburzeniami afektu, wymyślone i  praktykowane
niezależnie od siebie, bez udziału profesjonalistów. Rzecznicy tych
sposobów chętnie odcinają się od pozostałych, zgodnie z  regułą, że każda
pliszka swój ogon chwali. Prezentując je dość skrótowo, podałam cytaty
obrazujące ich zasady programowe. Używanie niekiedy enigmatycznego
języka sugerującego szczególne „wtajemniczenie” (Avatar) lub skojarzenia
religijne (program Jacka O.  i  AD) ukazują jednak więcej podobieństw niż
różnic. Oceniając te programy pod kątem ich walorów motywacyjno-
terapeutycznych, powiedziałabym wręcz, że są one niemal identyczne.
Tym, co je różni, jest podtekst światopoglądowy, a nie metoda prowadząca
do pozytywnej zmiany osobistej uczestników. We wszystkich chodzi
w gruncie rzeczy o to samo: uczą one niepoddawania się depresji lub innym
nawykowym problemom natury psychicznej. Wszystkie przywiązują wagę
do systematyczności w  wykonywaniu zalecanych ćwiczeń. Każdy z  tych
programów kładzie nacisk na odpowiedzialność człowieka mimo choroby
za swój stan psychiczny. Warto podkreślić, że w  żadnym z  programów
samopomocowych nie neguje się biologicznej współetiologii choroby
i  możliwości korzystania z  jednoczesnego leczenia farmakologicznego,
zwłaszcza w ciężkich stanach czy rodzajach depresji.
Te podobieństwa dobrze świadczą o  każdej z  opisanych wspólnot.
Najwyraźniej ich autorzy albo zaczerpnęli właściwe (i  te same)
podpowiedzi z  praktyki psychoterapeutycznej, albo sami je
wypracowali, i  to niezależnie od siebie. Zjawisko ciekawe, ale nie
wyjątkowe. W  wielu dziedzinach identyczne odkrycia i  pomysły
przychodzą ludziom do głowy, niekiedy w  tym samym czasie, ale
w różnych miejscach. Niewykluczone, że także w poszukiwaniu ratunku
na depresję zadziałała podobna zasada. A może było inaczej? Mogło się
zdarzyć, że twórcy wspólnot samopomocowych dla chorych na depresję
świadomie posłużyli się wzorami istniejącymi w  profesjonalnych
szkołach psychoterapii? Dwie z  nich idealnie nadają się do pracy
z  chorymi na depresję: terapia racjonalno-emotywna (RET)
i  psychoterapia interpersonalna (IPT). Obydwie mają rodowód
amerykański i znane są już mniej więcej od pół wieku.
Warto omówić je bodaj pobieżnie po to chociażby, aby ukazać
analogie do wspomnianych metod nieprofesjonalnych. To po pierwsze.
A  po drugie, znacznie ważniejsze: zapoznanie się z  wypróbowanymi
sposobami terapii może przydać się w  samodzielnym radzeniu sobie
z  problemami emocjonalnymi osobom cierpiącym na lżejsze postacie
depresji lub skłonnym do depresyjnych epizodów o  charakterze
sytuacyjnym. Nie wątpię, że wielu czytelników zechce (i  potrafi)
posługiwać się praktycznymi wskazówkami, polepszając tym samym
jakość swego psychicznego funkcjonowania i  unikając najcięższych
objawów depresji.

Autoterapia rozumowa
Rational Emotive Therapy według Alberta Ellisa
(RET)
Zacznijmy od omówienia zasad terapii racjonalno-emotywnej Alberta
Ellisa. Ten zmarły w  2007  roku w  wieku 94  lat psycholog amerykański
przez kilkadziesiąt lat uczył swych klientów panowania nad emocjami za
pomocą racjonalnego myślenia. Zaobserwował on, że to, co czujemy
i  przeżywamy pod wpływem jakiejś sytuacji, zdarzenia czy czyjegoś lub
własnego postępowania, jest wtórne w  stosunku do tego, co mówią nam
o tej sytuacji nasze przekonania i myśli. Innymi słowy, nasze emocje (oraz
reakcje) wynikają z  interpretacji zdarzeń, czyli z  tego, jak oceniamy daną
sytuację, co o  niej myślimy, jakie mamy na jej temat przekonania. Ellis
zaobserwował, że nieszczęśliwi, sfrustrowani i  rozczarowani są na ogół
ludzie mający nierealistyczne oczekiwania. Na przykład, na depresję
najczęściej cierpią osoby, które uważają, że świat, inni ludzie, także oni
sami, nie są tacy, jak powinni być. Oraz ci, którzy mają skłonność do
katastrofizowania. Reagują oni nieproporcjonalnie gwałtowną niezgodą na
wszelkie, nawet drobne, życiowe niedogodności. Potocznie mówimy o nich,
że „robią z  igły widły”. To utarte powiedzonko (które w  wersji
amerykańskiej brzmi: to make a  mountain out of a  molehill) świadczy
o  tym, że Albert Ellis w  ogóle nie musiał odkrywać nowej prawdy, skoro
krąży już ona od wieków w  formie porzekadeł; wystarczyło, że dostrzegł
pewne zjawisko psychologiczne i wykorzystał jako jeden z wątków w swej
metodzie psychoterapii.
Z  odkrywczą koncepcją i  z  zastosowaniem elementów terapii
behawioralno-poznawczej Ellis stał się w  drugiej połowie XX wieku
jednym z  pionierów nurtu w  psychoterapii zrywającego z  dominującą
wcześniej psychoanalizą. Psychoanalitycy zaczęli wtedy tracić klientów.
Za to klienci uzyskali wskazówki do pracy nad sobą nie w wyniku setek
godzin leżenia na kozetce pod okiem milczącego freudysty czy jungisty,
lecz dzięki dyrektywnej, krótkoterminowej terapii nastawionej na
poprawę trudnych sytuacji. No i  oczywiście za odpowiednio mniejsze
pieniądze. W  dodatku do prowadzenia racjonalno-emotywnej terapii
nadawali się znakomicie psycholodzy, pedagodzy i  socjoterapeuci,
a  niekoniecznie lekarze psychiatrzy. Nie miejsce tu na wywód, jak
zjawisko to radykalnie zmieniło całą przyszłość (a  więc i  obecną
teraźniejszość) pomocy psychoterapeutycznej. Osobiście sądzę, że
właśnie dlatego, że Ellis utorował drogę pomocy psychologicznej,
psychiatrzy stopniowo oduczali się psychoterapii. I  dziś mamy to, co
mamy. Wielu z  nich w  ogóle nie zajmuje się psychoterapią opartą na
rozmowie, pojmując swą kliniczną rolę wyłącznie w  kategoriach
leczenia medyczno-farmakologicznego.
RET skupia się na operacjach rozumowych (cognitive) i ich wpływie
na zachowania (behavior). Terapia ma ukierunkować nasze myślenie tak,
by zmienić stosunek do spotykających nas zdarzeń, a  w  konsekwencji
także nasze reakcje związane z  tymi zdarzeniami. Pomagając
zaakceptować niepożądane sytuacje i  zdarzenia, RET jest lekcją
realizmu. Gdy umiera lub porzuca nas ktoś drogi, to potrzebujemy
akceptacji, a  nie buntu czy gniewu i  na pewno nie depresji. Gdy uraża
nas czyjeś chamstwo lub wrogość, to Ellis mówi nam poprzez swą
terapię: chamstwo i  wrogość stanowią część tego świata, w  którym
żyjemy. Można tego nie lubić, można próbować to zmieniać, wtedy
poszukajmy odpowiednich sojuszników, którzy będą silniejsi od zła
i wrogości. Ale gniewać się? Albo przeżywać załamanie? Albo wpadać
w depresję? Przecież to nic nie pomoże, więc nie warto. Ellis „pozwala”
poczuć smutek lub inne nieprzyjemne uczucia, ale tylko przez chwilę.
Potem szybko trzeba zacząć z samym sobą rozmawiać i robić to dotąd,
aż zdołamy siebie przekonać, iż nasze załamanie nie jest dobrym
sposobem poradzenia sobie z  danym nieszczęściem. Bo czy przybierze
ono postać agresji czy depresji, to w rezultacie zapłacimy pogorszeniem
jakości własnego życia. Ani jedno, ani drugie nie będzie „karą” dla
sprawcy danego nieszczęścia tylko pogłębieniem własnego. Ellis jest
pragmatykiem. RET jest afilozoficzną formą przewartościowania
rzeczywistości. Dzięki niej uczymy się postępować tak, aby z  każdej
trudności i  niepożądanej sytuacji wychodzić jeżeli nie zwycięsko, to
w  każdym razie z  zachowaniem równowagi psychicznej. Ellis uczy
w ten sposób odporności na ciosy, zamiast poddawania się im.
Mnóstwo epizodów depresyjnych wywodzi się z doznania przykrości
takiej choćby jak rozłąka, strata czegoś lub kogoś ważnego czy drogiego,
rozczarowanie czyimś postępowaniem, zawód w odniesieniu do sprawy
lub osoby, co do której mieliśmy wygórowane oczekiwania. Jeżeli uda
się zmienić nastawienie i  zacząć myśleć, że to nie świat, tylko nasze
oczekiwania są źródłem frustracji i przykrych emocji, to ustąpią powody
do rozpaczy i załamania. Wciąż mogą się nam nie podobać różne rzeczy,
nadal możemy źle się czuć wskutek bolesnych doświadczeń – ale „nie
podobać się” i  „źle się czuć” to przecież nie to samo, co „nie móc
znieść”, „nie zgadzać się” lub „pogrążać się w depresji”. Ellis proponuje
wyważenie, zobaczenie rzeczy w  racjonalnych i  realistycznych
proporcjach i  przede wszystkim usunięcie siebie z  „centrum
wszechświata”. Jeżeli innym ludziom też umierają bliscy, wielu też
doznaje zdrad, rozczarowań, przykrości i  niepowodzeń – to dlaczego
nam miałby los tego oszczędzić? Nie podoba ci się, że spotyka cię coś
złego? A dlaczego miałoby to akurat ciebie nie spotkać? – powtarza Ellis
każdemu, kto skarży się na swą niedolę.
Wielokrotnie przekonałam się, ucząc tej metody pacjentów chorych na
uzależnienie i depresję, z którymi pracowałam, i teraz też na to liczę, że
racjonalno-emotywna terapia Alberta Ellisa naprawdę pomaga ludziom
kontrolować emocje. Warunkiem jest nauczenie się rozmawiania ze
sobą, używanie rozumowych argumentów, przekonywanie siebie
samych, że coś, co wydaje się straszne lub nie do zniesienia, jest
w istocie co najwyżej przykre, ale do zniesienia. Czasem pomaga prosta
odpowiedź na pytanie: „Czy mogłoby być gorzej?”. W  każdej sytuacji,
jeżeli uczciwie ją ocenimy, odpowiedź będzie brzmiała: „Tak, mogłoby
być jeszcze gorzej”. Dalszy ciąg rozumowania, poczynając od tego
stwierdzenia, będzie musiał przynieść niejaką ulgę, zamiast pogłębić
niezadowolenie.
Ta metoda nie jest odpowiednia dla osób z  organicznymi deficytami
uniemożliwiającymi racjonalne rozumowanie, argumentowanie i trzeźwe
myślenie. No i, jak większość terapii, nie nadaje się również dla osób,
które kurczowo trzymają się swoich nawyków w myśl powiedzenia: „Bo
ja już taki/taka jestem i nic i nikt tego nie zmieni”. Wobec uparciuchów
nic innego nie pozostaje, jak zostawić ich na razie w spokoju i czekać, aż
znudzi im się trwanie w  nieszczęściach. Ludzie szybciej się uczą
nowych rzeczy, gdy tego sami zapragną. Liczę na to, że do tego miejsca
doczytały już tę książkę właśnie takie osoby. Dla nich zamieszczam
poniższy uproszczony samouczek RET. Mnie ten sposób pomaga,
dlaczego by nie miał pomóc także innym?
 
Zdarzenie Myśli Uczucia Zachowanie
Sprzed nosa uciekł mi autobus ... ... Zaciskam pięści, klnę, kopię kosz
na śmieci
 
lub:
Bez skutku czekam na ważny list ... ... Siedzę bezczynnie, ogarnia mnie
rezygnacja, przygnębienie,
depresja

 
Według tego schematu niektórzy przypisują faktom i  zdarzeniom
w  ich życiu moc sprawczą, narzucającą im bezpośrednio określone
zachowania. Wydaje się, że zaciśnięte pięści (w pierwszym przykładzie)
czy depresyjny marazm (w  drugim przykładzie) wynikają wprost
z  niepożądanych zdarzeń. Gdyby tak było, wszyscy ludzie na świecie
musieliby dokładnie tak samo reagować na podobne sytuacje. A przecież
wiemy, że tak nie jest. Tym, co naprawdę prowadzi do określonych
zachowań, jest to, co mieści się „pośrodku”, czyli nasze myśli
i wypływające z nich uczucia. Jeżeli chcemy zmienić zachowania, trzeba
zacząć od zmiany uczuć, a  to osiągniemy przez inny sposób myślenia.
Potrzebna umiejętność to wpisanie w  miejsce trzykropków
rozpoznanych w  sobie uczuć i  myśli, jakie do nich doprowadziły.
Przeanalizujmy obydwa przykłady z  tabelki. A  następnie – i  to jest
najważniejsza część tej autoterapii – musimy zmienić rozpoznane myśli
na inne, mniej pesymistyczne, katastroficzne i perfekcjonistyczne.
Gdy ktoś na widok uciekającego autobusu pomyśli sobie: „Koniec
świata!”, „To straszne!”, „Nie powinien odjechać” albo: „Powinien
zaczekać, aż wsiądę” – to oczywiście wpadnie w furię. Gdyby natomiast
ten ktoś pomyślał inaczej, na przykład: „No trudno, przejdę się dziś do
pracy piechotą”, „Poczekam, następny autobus nie będzie taki
zatłoczony” czy „Jutro wcześniej wyjdę z  domu, żeby zdążyć na ten
autobus” – to oczywiście w  ślad za tymi myślami pojawią się uczucia
mniej wybuchowe; na przykład zamiast furii – niezadowolenie czy
nawet złość, ale niewielka i  krótkotrwała, łatwa do opanowania i  nie
prowadząca do zaciskania pięści, skoków ciśnienia, przyspieszonego
tętna czy kopania w przedmioty na drodze.
A teraz drugi przykład. Czekając bezskutecznie na ważny list, można
pomyśleć, że: a) ktoś nas lekceważy i dlatego nie pisze, b) w ogóle ten
list nigdy nie nadejdzie, c) brak listu świadczy o  tym, że jesteśmy
nikomu niepotrzebni i  bezwartościowi, d) ktoś celowo nas nęka, nie
przysyłając tego listu itd., itp. W ślad za takimi myślami napłyną uczucia
równie negatywne i pesymistyczne. Na przykład: smutek, żal do kogoś,
użalanie się nad sobą, bezradność, bezwartościowość, beznadzieja,
rozczarowanie, rozpacz, depresja. Osoba czekająca zbyt długo na ważny
list może jednak pomyśleć inaczej, na przykład: „Coś za długo to trwa,
może zadzwonię i zapytam, czy list został wysłany” albo „Jeżeli ten list
w  ogóle nie przyjdzie, to co wtedy zrobię?”. Z  takich myśli wyniknie
zupełnie inne zachowanie. Odrobina niepokoju i  niezadowolenia to
jeszcze nie depresja ani przygnębienie. A  pomyślenie o  alternatywnym
rozwiązaniu sytuacji („Co wtedy zrobię?”) pobudzi do planowania,
działania i  przewidywania biegu zdarzeń w  najbliższej przyszłości. To
zaś z reguły wyklucza apatię, bierność i depresję.
Czyż nie o to chodzi?
To w  każdym razie ma na celu racjonalno-emotywna terapia Alberta
Ellisa, która nie zmienia zdarzeń tylko nasze interpretacje i  dzięki nim
pomaga nie poddawać się nadmiernym frustracjom prowadzącym do
zaburzeń emocjonalnych i psychicznych.
Warto prześledzić proces przestawiania sposobu myślenia
z  negatywnego na pozytywny. A  oto przykład: dziewczyna, chłopak,
zakochani, planują ślub. Na dyskotece chłopak wypija o  parę piw za
dużo, wdaje się w awanturę, urąga usiłującej interweniować narzeczonej,
ta w  końcu z  płaczem wraca sama do domu. Sytuacja powtarza się
kilkakrotnie. Chłopak nie potrafi bez alkoholu ani się bawić, ani uczyć,
ani w ogóle przetrwać nawet paru dni. Na kolejnej zakrapianej imprezie
chłopak porywa do tańca inną, do narzeczonej odzywa się wulgarnie, ta
go policzkuje, on wtedy rzuca jej w  twarz: „Już ciebie nie kocham”.
Koniec romansu. Dziewczyna wpada w rozpacz, nocami nie śpi, płacze,
traci apetyt, próbuje ścigać narzeczonego telefonicznie, wysyła setki
SMS-ów, wszystko bez skutku. Chłopak afiszuje się z  nową sympatią,
a poprzednia coraz bardziej cierpi. Mijają tygodnie, nic się nie zmienia.
Ach, nie, zmienia się to, że chłopak z  nową panną dali już na
zapowiedzi. Porzucona nie przestaje cierpieć. Nie pomaga pocieszanie
ani perswazje rodziców i  przyjaciółek, nie przynosi też ulgi osławiony
„lekarz”, który rzekomo leczy wszystkie rany, czyli czas. W  końcu
dziewczyna daje się namówić na wizytę u psychiatry i zaczyna brać leki
przeciwdepresyjne. W  tym czasie przerwała studia, ale mimo leków
nadal nie ma siły ani ochoty na nie wrócić. Obsesyjnie rozpamiętuje
swoje narzeczeństwo, obwinia siebie za zerwanie, snuje fantazje na
temat ponownego zejścia się z  narzeczonym (nie zwracając uwagi na
fakt, że tamten jest już tak zaangażowany w nowy związek, że niedługo
ma zostać ojcem).
Wydawałoby się, że istotnie dziewczyna nie ma innego wyjścia, jak
cierpieć, i  to bez końca. Bo akcja dramatu, w  którym gra główną rolę,
potoczyła się kompletnie nie po jej myśli i  w  dodatku raczej
nieodwracalnie. Sytuacja pozornie bez wyjścia. A  jednak nie,
w rzeczywistości wyjścia są dwa, jak zawsze. Ona wybrała jedno, Albert
Ellis wybrałby dla niej drugie. Zacząłby z nią rozmawiać, zadając szereg
pytań. A  ona, odpowiadając na nie, musiałaby dojść do zupełnie
nieoczekiwanych wniosków. One z  kolei kazałyby jej zweryfikować
sposób myślenia i  w  konsekwencji także czucia. Gdyby udało się
zmienić smutek, poczucie krzywdy, złość na chłopaka i  złość na siebie
(i  co tam jeszcze w  tej mieszaninie emocji się znajdowało) na uczucie
ulgi, że już nie musi pilnować nikogo, by się nie upijał, nikt jej
wulgarnie nie zwymyśla, że wprawdzie na razie jest sama, ale za to nie
znosi upokorzeń związanych z  obtańcowywaniem innej przez jej
chłopaka i  tak dalej... Tym torem poszłaby na pewno rozmowa, jaką
Albert Ellis zechciałby przeprowadzić z  porzuconą narzeczoną
znajdującą się w depresji.
Widziałam przed laty Alberta Ellisa podczas jednej z  publicznych
pokazowych sesji terapeutycznych w  jego nowojorskim Institute of
Rational Living. Wyobrażam sobie, że sesja z  bohaterką naszego
przykładu mogłaby wyglądać następująco:
– Co ci jest, dlaczego jesteś taka smutna?
–  Bo mnie porzucił narzeczony. Mieliśmy wziąć ślub, a  on zostawił
mnie dla innej.
– Dlaczego nie miał odejść do innej?
– Bo mówił, że mnie kocha i chce ze mną spędzić resztę życia.
– A jak to się stało, że wybrał inną? Czy ty zrobiłaś coś złego?
–  Nie. Upił się na imprezie i  ta inna go poderwała. I  wtedy on mi
powiedział, że koniec z nami i zaczął chodzić z nią.
– Czy uważasz, że ludzie nie mogą zmieniać zdania, odkochiwać się,
zakochiwać się na nowo?
–  No, mogą... Ale on mi obiecywał, i  nadal go kocham. Jeżeli mam
być bez niego, to nie chcę żyć.
– A co w nim nadal kochasz?
–  Jest przystojny, pięknie tańczy, jest utalentowany, ma poczucie
humoru, jest inteligentny, pochodzi z rodziny, która mnie zaakceptowała,
podobał się moim rodzicom, razem lubiliśmy robić te same rzeczy,
przeżyliśmy wiele pięknych chwil, byłby wspaniałym ojcem, bo tak
samo jak ja lubi dzieci, jest wrażliwy, uczciwy, stały w  uczuciach,
zawsze się świetnie rozumieliśmy...
– Zawsze?
– Tak, zawsze, tylko z wyjątkiem tych sytuacji, kiedy więcej wypił.
– A często lubił wypić?
– Tak jak wszyscy.
– Jak wszyscy, czyli ty też tak samo lubisz wypić?
– Nie, ja nie. Ja nawet w ogóle przy nim przestałam pić, żeby mieć na
niego oko, gdy bywaliśmy na imprezach.
– Aha. Czyli on pił więcej niż ty?
– Tak.
– No więc jednak pił więcej niż wszyscy. Czy tak?
– No tak.
– A na czym polegało to, że się tak dobrze rozumieliście?
–  Słuchał mnie uważnie, opowiadał o  swoim dzieciństwie, mieliśmy
podobne zdanie o filmach, książkach, o znajomych. Zachwycał się mną,
mówił mi komplementy, pomagał mi, kiedy go o to poprosiłam, kupował
mi kwiaty, przysyłał wciąż czułe SMS-y, razem marzyliśmy o wspólnej
przyszłości.
– Czyli zwracał uwagę na to, co czujesz i przeżywasz, tak?
– Tak, zawsze.
– Zawsze, czyli również podczas imprezy, na której się upił i tańczył
z inną dziewczyną?
– Nie. Wtedy nie. Tamtego wieczoru myślał tylko o sobie i o tamtej.
– No więc nie zawsze, prawda?
– Co mam powiedzieć, czuję się zapędzona w ślepą uliczkę... Wiem,
że to przez nią tak się stało.
– Mówisz, że przez nią? No faktycznie, skoro wcześniej powiedziałaś,
że on jest „stały w uczuciach”... Czy rzeczywiście po tym, co się stało,
nadal uważasz, że jest stały w uczuciach?
–  Nie wiem. Może on taki nie jest, jak myślałam? Jak się teraz
zastanawiam, to widzę, że mogłam się co do niego mylić. Chociaż
trudno mi w to uwierzyć, bo tak nam było razem dobrze! Jak mogło do
tego dojść?
– Na to pytanie jest tylko jedna odpowiedź: tak jak doszło. Więc się
nim nie zajmujmy, bo to jałowe i  na nic się nie przyda. Raczej
zastanówmy się, co można w  obecnej sytuacji zrobić. Widzę kilka
możliwości, a  właściwie jedną. Mianowicie uznajmy, że owszem, żal
niektórych spraw z  tamtego związku, ale jednocześnie wraz z  jego
zakończeniem ubyło ci kilka potencjalnych kłopotów. Pomyśl, jakich na
przykład?
–  Hm. Nie wiem, w  ogóle nie myślałam o  tym wszystkim w  taki
sposób. Ciągle widzę tylko to, co utraciłam.
– No, a na przykład, czy chciałabyś znów chodzić z nim na imprezy,
na których by się upijał?
– Nie, absolutnie nie.
–  A  czy chciałabyś znów znaleźć się w  sytuacji, kiedy
zainteresowałby się inną kobietą?
– Ależ on nigdy tego nie robił! To ona go omamiła.
–  No dobrze, a  czy mogłoby się zdarzyć, że jakaś kobieta by go
znowu kiedyś omamiła?
–  Nie! To znaczy, może... Sama nie wiem, chyba mogłaby. On
mógłby...
– A czy z kimś takim chciałabyś faktycznie spędzić resztę życia?
– Nie. Absolutnie nie.
– No to może nie masz czego tak bardzo żałować?
–  Hm. Jak teraz o  tym myślę, to może i  tak. Ale jest mi mimo
wszystko smutno.
–  „Smutno” nie znaczy „nie chce mi się żyć”, a  tak jeszcze kilka
minut temu powiedziałaś. Dam ci zadanie domowe do odrobienia, które
może pomóc na twój smutek. Napisz do tego chłopaka list pożegnalny,
w którym podziękujesz mu za piękne chwile, ale także szczerze wyrazisz
złość za upokorzenia, rozczarowanie i  zdradę. Napisz mu o  smutku
i  żalu za utraconą nadzieją. Wypowiedz wszystko, co czujesz i  co
myślisz o waszym rozstaniu. A potem ten list spal albo podrzyj i wyrzuć.
Bo będzie to list nie do niego, tylko do twojej depresji, żeby już nigdy
nie śmiała powrócić. I  to nie tylko w  związku z  nieudanym
narzeczeństwem, ale także w  innych sprawach, jakie ci się jeszcze
w  życiu mogą nie udać lub ułożyć nie po twojej myśli. Żadne
niepowodzenie ani problemy nie są warte zmarnowania reszty twego
życia. Daj sobie trochę czasu na doprowadzenie swoich spraw w domu
i  na uczelni do porządku, wróć do ludzi, życia, do planowania
przyszłości. Przestań już rozpamiętywać. Natomiast spotykając
następnych chłopaków, raczej nie wybieraj już takich, którzy „lubią
wypić”. No i co ty na to, myślisz, że ci się uda?
– Myślę, że mi się uda. Już poczułam się trochę lepiej. Dziękuję.
 
Pod opisane w przykładzie okoliczności z łatwością można podstawić
każdy inny problem uważany za „przyczynę” emocjonalnego
i psychicznego cierpienia. Używam cudzysłowu w celu zwrócenia uwagi
na równie częste, co niesłuszne używanie słowa „przyczyna” w próbach
uzasadniania złego samopoczucia, wybuchów agresji, pogrążenia
w  rozpaczy lub zniechęcenia do życia. Depresji także. Według
zaprezentowanego scenariusza można by rozmawiać z  kimś, kto nie
może się pogodzić z utratą pracy, zdrowia, urody czy dóbr materialnych.
Nie w każdym przypadku znalazłyby się argumenty użyte w powyższym
przykładzie, podkreślające minusy nieodżałowanej straty (upodobanie
chłopaka do alkoholu, brak stałości w uczuciach, niezwracanie uwagi na
uczucia narzeczonej). Zawsze jednak można skierować myśli na
konstruktywne zajęcie się tym, co można zrobić dla polepszenia swojej
sytuacji, a nie tym, czego zmienić nie sposób.
Najtrudniejsze w zastosowaniu pokazanego podejścia jest to, że takie
rozmowy na temat frustrujących czy zasmucających zdarzeń
powinniśmy nauczyć się prowadzić sami ze sobą. Wielką zasługą
Alberta Ellisa było danie ludziom do ręki narzędzia, którym można
posługiwać się samodzielnie, bez pomocy specjalistów z  dziedziny
medycyny, psychologii, pedagogiki czy jakiejkolwiek innej nastawionej
na pomoc w radzeniu sobie z trudnościami. Tym narzędziem są pytania
zmuszające do przewartościowania i  reinterpretacji zdarzeń, które
w  pierwszym odruchu widzimy jako nie tylko niekorzystne czy
niepożądane, ale wręcz niemożliwe do zaakceptowania. W trakcie pytań
i odpowiedzi na temat realiów związanych z jakąś przykrą sprawą mamy
dojść do punktu, w którym przybliżymy się do pogodzenia się z tym, co
nas boli, smuci, złości, oburza, odbiera nam radość życia lub powoduje
apatię i  rezygnację. Zwykle proces ten zajmuje trochę czasu. Niekiedy
trzeba naprawdę się ze sobą mocno pokłócić. Najpierw, gdy ktoś
zaledwie zaczyna uczyć się tej autoterapii, jest trudno. Nawyki
negatywnego myślenia łatwo nie ustępują, złe uczucia nagle nie ulatują.
Nadal gnębią i  męczą. Ale trzeba dalej toczyć ten wewnętrzny dialog,
według schematu zilustrowanego w  powyższym przykładzie. Mamy
zadawać sobie pytania mające na celu zapędzenie nas samych i naszego
odruchowego rozumowania w  ślepy zaułek, jak nazwała to opisana
bohaterka. Ze ślepego zaułka nie ma innego wyjścia jak zawrócić,
przestać podążać dalej tym samym torem. Jeżeli jakiś sposób myślenia
wpędza nas w ślepy zaułek, znaczy: trzeba przestać tak myśleć i zacząć
myśleć inaczej. Przede wszystkim mniej katastroficznie, beznadziejnie
i mniej negatywnie. Za to bardziej realistycznie i pozytywnie. Nie o tym,
czego już nie da się zrobić, lecz o  tym, co nam jeszcze ewentualnie
pozostało do zrobienia.

Psychoterapia interpersonalna
Interpersonal Psychotherapy (IPT)
Podobnie jak RET Alberta Ellisa psychoterapia interpersonalna ma
charakter krótkoterminowy i  nastawiona jest na aktualne zdarzenia,
a  przede wszystkim na bieżące relacje z  bliskimi osobami, a  nie na
omawianie zdarzeń z  przeszłości. Inicjatorami tej szkoły byli w  latach
siedemdziesiątych XX wieku amerykańscy psycholodzy pokrewni
teoretycznym pracom Johna Bowlby’ego, który zajmował się badaniem
związków między przełomowymi doświadczeniami we wczesnych latach
życia a późniejszymi psychopatologiami. Z biegiem lat i dzięki rozwinięciu
tej metody przez wielu terapeutów wypracowane zostały jej systemowe
zręby dostosowane do pracy z  chorymi na depresję. Terapeuci
intepersonalni nie sięgają jednak do wczesnodziecięcych traum w  celu
objaśniania przyczyn depresji. Skupiają się na zdarzeniach z  niedawnej
przeszłości, w  szczególności na aktualnych sytuacjach o  charakterze
interpersonalnym. Choć wiadomo, że wczesnodziecięce doświadczenia
wpływają na sposób układania stosunków z ludźmi w życiu dorosłym, IPT
pomija historyczny kontekst biograficzny i  upatruje bezpośrednich źródeł
depresji w  aktualnych zależnościach i  konfliktach klienta z  ważnymi
osobami. Zwykle zdarzeniami takimi bywają rozmaite formy osamotnienia
i  porzucenia lub niezrozumienia i  konfliktogennych przejawów
niekompetencji interpersonalnych. Można powiedzieć, że ten rodzaj terapii
ma charakter psychospołeczny i  zajmuje się głównie stosunkami
międzyludzkimi. Depresję mogą powodować cztery rodzaje niewłaściwie
przebiegających relacji. Jednym jest zbyt silne uzależnienie od bliskiej
osoby, uniemożliwiające pogodzenie się z  jej śmiercią (lub odejściem).
Drugim powodem depresji bywają ostre konflikty małżeńskie lub rodzinne
czy związane ze złymi stosunkami w  miejscu pracy. Trzecim problemem
jest wymuszona zmiana roli życiowej wynikająca z  zaawansowanego
wieku, syndromu „pustego gniazda”, przejścia na emeryturę itp. Czwartym
depresjogennym problemem bywa brak odpowiednich umiejętności
w sferze komunikacji, w szczególności brak asertywności i niezdolność do
dbania o własne potrzeby.
Istotą IPT jest wyraźne podkreślenie, iż depresja jest chorobą, do
której pacjent w  żaden sposób sam się nie przyczynił. Dzięki temu
uwalnia się chorego od poczucia winy, podkreślając medyczną specyfikę
problemu. Przynosi to od razu ulgę osobom przypisującym winę za swój
zły stan sobie (lub ulegającym przekonanemu o  tym otoczeniu).
Wzbudza też nadzieję na dobre efekty leczenia. Etykietka „chorego”
paradoksalnie pomaga wyzdrowieć, pod warunkiem wejścia w  rolę
pacjenta stosującego się pilnie do wszystkich zaleceń terapeuty.
Główną strategią IPT jest rozwiązywanie problemów
interpersonalnych wywołujących uczucia żalu, bezradności i  frustracji
różnego rodzaju. Terapia polega na uporządkowaniu i zharmonizowaniu
stosunków z ludźmi. Może to być pomoc w pogodzeniu się ze śmiercią
kogoś bliskiego i  nauczenie się radzenia sobie bez tej osoby; w  innych
przypadkach bywają to sprawy związane z konfliktami z dziećmi, które
z różnych powodów nie są w stanie zapewnić satysfakcji czy spełnienia
oczekiwań. Innym obszarem pracy terapeutycznej są zaburzone relacje
małżeńskie, wobec których dana osoba jako główną strategię stosuje
wycofanie i  depresję; z  jednej strony ma to być „kara” dla
współmałżonka za przykrości czy niedociągnięcia, ale z  drugiej – staje
się „karą” wymierzaną sobie za własną niekompetencję w  źle
funkcjonującym związku lub wręcz za zły wybór życiowego partnera
czy partnerki.
IPT posługuje się eklektycznie różnymi technikami terapeutycznymi:
psychodramą, elementami terapii Gestalt (m.in. techniką „pustego
krzesła” w  treningu wyrażania uczuć lub konstruktywnego toczenia
sporów), a  także znanymi z  terapii par i  terapii rodzinnej sposobami
uruchamiania dobrej komunikacji. Terapia ta koncentruje się na
sprawach teraźniejszych, choć dopuszcza niekiedy nawiązanie do
dawnych przeżyć, interpretując zdarzenia aktualne. Całkowicie
rezygnuje natomiast z  analizy snów czy stosowania wolnych skojarzeń
i  tym samym nie podejmuje w  ogóle psychoanalitycznej interpretacji
bieżących konfliktów wewnętrznych.
O  ile RET według Ellisa pozwala na samodzielną pracę nad zmianą
myśli, uczuć i  zachowań, o  tyle IPT wymaga pomocy doświadczonego
psychoterapeuty. Terapeuta systematycznie ponawia starania o  to, by
pacjent nauczył się kojarzyć życiowe sytuacje, w jakich się znajduje, ze
stanami emocjonalnymi oraz symptomami swojej choroby. Przebiega to
według schematu czterech faz: zaczyna się od otwartego pytania, które
naprowadza pacjenta na opisanie zdarzeń i swoich nastrojów; następnie
pacjent ma opowiedzieć kluczowe sytuacje pokazujące przebieg
zaburzonej komunikacji z  otoczeniem; dalej – terapeuta pomaga
choremu rozpoznać i  opisać jego pragnienia, dążenia i  możliwości
stwarzające szanse na poprawę relacji interpersonalnych; wreszcie –
terapeuta ułatwia pacjentowi sformułowanie i  podjęcie odpowiednich
wyborów prowadzących do osiągnięcia postawionych celów, czyli do
zharmonizowania relacji z  ludźmi. Na każdym etapie można posłużyć
się psychodramą czy odgrywaniem ról, co jest dobrym ćwiczeniem
praktycznym wdrażającym do powtórzenia podobnych zachowań
w prawdziwych relacjach.
Terapia IPT, trwająca optymalnie 12–16  cotygodniowych 50-
minutowych sesji, obejmuje trzy etapy.
 
Etap I
W  ciągu pierwszych kilku sesji terapeuta wraz z  pacjentem formułuje
diagnozę. Nie chodzi o  nazwanie choroby (depresja), lecz o  ustalenie jej
bezpośrednich „wyzwalaczy” związanych ze wspomnianymi już obszarami
problemowymi.
Powtórzmy jeszcze raz, jakie problemy mogą przyczyniać się do
wywołania depresji:
 
• Ciężka i niedokończona żałoba po kimś bliskim;
• Konflikty z kimś ważnym (w małżeństwie, w rodzinie pochodzenia
lub w rodzinie współmałżonka, w miejscu pracy, sąsiedztwie itp.);
• Zmiana roli życiowej (z powodu wieku, rozwodu, emerytury,
degradacji zawodowej, kalectwa, choroby, odejścia z domu dzieci
itp.);
• Deficyty interpersonalne (np. brak asertywności, agresywność,
ograniczenia utrudniające porozumiewanie się z otoczeniem, jak
głuchota, ślepota, nieznajomość języka, trudności w orientacji
przestrzennej, ograniczenia ruchowe, nietrzymanie moczu
uniemożliwiające dłuższe przebywanie poza domem itp.).
 
Etap II
W  środkowej fazie terapii, podczas kilku sesji, terapeuta pomaga
pacjentowi wypróbować praktycznie odpowiednie strategie postępowania,
dzięki którym rozpoznany problem zostanie przepracowany, a sposoby jego
naprawienia przećwiczone. Żałobę należy stopniowo zakończyć, konflikty
z ludźmi trzeba ocenić z punktu widzenia szans na ich zakończenie; w razie
nierozwiązywalnego impasu trzeba pomóc pogodzić się z  przerwaniem
danej relacji. Zmiana ról wymaga częściowo edukacji, a częściowo procesu
podobnego do żałoby – terapeuta pomaga pacjentowi pogodzić się z nową
rolą i  nowymi zadaniami, jakie są z  tą rolą związane. W  przypadku
deficytów interpersonalnych trzeba pomóc pacjentowi rozpoznać obszary,
w  których potrzebuje nowych umiejętności, kierując go niekiedy do
specjalistów, by służyli pomocą w ich nabyciu.
 
Etap III
Ostatnia faza terapii IPT ma doprowadzić do utrwalenia nabytych
i  przećwiczonych w  terapii kompetencji, nowego sposobu komunikacji
z  otoczeniem i  nowych strategii radzenia sobie z  trudnymi sytuacjami
interpersonalnymi. Ważnym aspektem w  tej fazie jest nauczenie pacjenta
rozpoznawania w  przyszłości sygnałów ostrzegawczych ewentualnych
nawrotów depresji. Zakończenie terapii powinno przebiegać
w  optymistycznym, a  nawet uroczystym klimacie, podobnym do „nadania
dyplomu” uprawniającego do samodzielnego radzenia sobie z trudnościami.
Terapeuta podkreśla, iż w przypadku braku poprawy u pacjenta, tym,
co zawiodło, jest terapia, a  nie pacjent. Równocześnie można
zaproponować alternatywne sposoby pomocy, niekiedy polecić
antydepresyjną grupę wsparcia i  pomocy nieprofesjonalnej lub innego
terapeutę, z  którym zostanie powtórzony, miejmy nadzieję, że bardziej
skutecznie, ten sam proces leczenia.

***
Zarówno elementy RET, jak i  IPT występują w  nieprofesjonalnych
programach przeciwdepresyjnych opisanych w poprzednim rozdziale. Tym,
co wydaje się najbardziej skuteczne w  wydaniu terapeutycznym
i  samopomocowym, jest zmiana myślenia z  życzeniowego na realistyczne
oraz umocnienie poczucia własnej wartości dzięki zmianie biernej postawy
na aktywną i  w  oparciu o  życzliwe i  bezpieczne relacje z  otoczeniem.
Zarówno terapie profesjonalne, jak samopomocowe grupy wsparcia kładą
największy nacisk na systematyczne powtarzanie przećwiczonych
konstruktywnych zachowań, w  tym mniej negatywnego sposobu myślenia
i bardziej optymistycznego podejścia do swoich i cudzych niepowodzeń.
Jeżeli nawet sposób osiągania zmiany w sferze myślenia, odczuwania
i  postępowania wygląda nieco inaczej w  grupie terapeutycznej
i  samopomocowej lub w  kontekście terapii indywidualnej (jaką
proponuje IPT), to w  każdym przypadku chodzi o  ten sam efekt.
Mianowicie, aby w  ostateczności człowiek nauczył się dbać
samodzielnie o  swój dobrostan psychiczny poprzez racjonalne, a  nie
wyidealizowane, egocentryczne i  perfekcjonistyczne odnoszenie się do
świata.
Gdyby sprawa nie dotyczyła chorych na depresję, to właściwie można
by powiedzieć, iż jest to bardzo dobra recepta na pogodne życie dla
każdego z nas.
Demografia depresji

Depresję, we wszelkich jej odmianach, nazywamy tym samym słowem,


dopełnionym co najwyżej jakimś przymiotnikiem, na przykład: sezonowa,
poporodowa, sytuacyjna, ciężka, lekka, dwubiegunowa, endogenna,
dziecięca, starcza. A  jeszcze krążą potoczne określenia, takie jak chandra,
przygnębienie czy dół, również odnoszące się do przykrych stanów
psychicznych.
Ja osobiście wyobrażam sobie depresję jako wielogłowego potwora,
który wygląda mniej lub bardziej groźnie w  zależności od tego, którą
głowę wystawi ze swojej kryjówki. Kryjówkę ma on w  zakamarkach
duszy, jego legowiskiem jest ludzka samotność, a  pożywieniem
negatywizm, egocentryzm, perfekcjonizm i  bierność, a  więc trujący
pokarm wytwarzany przez niektóre umysły. Niekiedy uda się urwać
potworowi głowę, ale często okazuje się, że depresja całkiem nie
odeszła, tylko oddaliła się, dojrzewając w  skrytości i  następnym razem
wystawi nieco inny łeb.
Na tym polega chroniczność tej przypadłości. Bardzo rzadko udaje się
ściąć za jednym zamachem wszystkie łby depresji tak radykalnie, że
potwór uschnie, sczeźnie i  zemrze całkowicie. Leczenie i  powrót do
zdrowia powinny polegać na nauczeniu się ustawicznego pilnowania
swojej duszy, żeby samotność znów nie stała się legowiskiem
psychicznego potwora, który zechce odebrać nam siły i  radość życia.
Czasem trzeba co pewien czas mocować się z nim. Zdrowienie z depresji
widzę jak walkę lub może raczej jak ciągłą gotowość do walki o siebie
przeciwko potworowi smutku, załamania, złości, nieufności, braku
nadziei i zniechęcenia do życia.
Potwory depresji występują w  różnych wcieleniach w  zależności od
swego siedliska, czyli osób, w których duszach i umysłach udaje im się
zagnieździć. Nikt nie jest winien depresji – powtórzę za terapeutami ze
szkoły IPT. W  pierwszych rozdziałach książki sporo miejsca
poświęciłam jednak uwagom na temat własnego udziału w poddawaniu
się depresjogennym nawykom, powtarzaniu destrukcyjnych schematów
myślowych i  uporczywemu podtrzymywaniu negatywnego nastawienia
do siebie i  świata. Występuje tu osobliwy paradoks jednoczesnej
niewinności oraz współsprawczości. Paradoks ten jest podobny do winy
i bezwiny w przypadku uzależnień. Taki, powiedzmy, alkoholik, nie jest
wszak winny swemu uzależnieniu, nad którym nie mógł w żaden sposób
mieć kontroli, zanim ono się nie rozwinęło do stadium ewidentnej
szkodliwości. Gdy jednak do tego doszło, to już nie kto inny, tylko sam
delikwent jest odpowiedzialny za to, czy utkwi w  uzależnieniu
i  destrukcji na wieki, czy przerwie je i  doprowadzi swoje życie do
porządku – już z  nową tożsamością, czyli jako osoba uwolniona od
przymusu picia, a nie nadal pijąca i usiłująca bezskutecznie kontrolować
picie. Proste?
Terapeuci uzależnień i  długo nie pijący alkoholicy mówią, że tak.
Innego zdania są jednak ci, którzy zachowują etykietkę uzależnienia jako
stałą przepustkę do trwania w  nałogu. Podobnie jest z  depresją. Nie
wyzdrowieje z niej ten, kto nie weźmie w swoje ręce odpowiedzialności
za wyzdrowienie. Polega to czasem na przyjmowaniu odpowiednich
leków, innym razem na terapii u  psychoterapeuty lub spotkaniach
w  grupach samopomocowych i  zmianie stylu życia, a  niekiedy na
jednym, drugim i trzecim równocześnie. Zarówno zapadanie na depresję,
jak i  trudności w  wychodzeniu z  niej mają związek z  wieloma
uwarunkowaniami psychologiczno-społecznymi. Nieco inny obraz
kliniczny ma depresja kobiet i  mężczyzn, małych dzieci i  nastolatków,
osób starszych, a  także ludzi, u  których współwystępują choroby lub
ograniczenia mające wpływ na funkcjonowanie psychiczne. Do tej grupy
można zaliczyć depresyjnie przygnębione osoby z  upośledzeniami
organicznymi (np. głuchoniemi, niewidomi, dotknięci kalectwem lub
wrodzonymi czy pooperacyjnymi skutkami fizycznymi różnego
rodzaju).
Z  poprzedniego rozdziału wiadomo już, że wyspecjalizowane
w  leczeniu depresji szkoły profesjonalnej terapii zajmują się wszelkimi
możliwymi konfiguracjami symptomów i  ich powiązań z  życiowymi
dysfunkcjami. Jeżeli poklasyfikujemy rodzaje i odmiany depresji wedle
kategorii demograficznych, wyłoni się obraz ukazujący specyfikę
objawów oraz sposobów radzenia sobie z  nimi w  zależności od tego,
kogo dotyczą. Najogólniej mówiąc, klasyfikacja ta przebiegnie według
kilku głównych grup pacjentów.
Kobiety
Zacznijmy od kobiet, ponieważ wśród osób leczących się na depresję jest
ich niemal dwa razy więcej niż mężczyzn. Wytłumaczyć to można
niekorzystnymi dla zachowania równowagi psychicznej uwarunkowaniami
społecznymi oraz biologiczno-hormonalnymi. W  naszym kręgu
kulturowym oczekiwania wobec kobiet są tak wysokie, że bardzo wiele
z  nich nie jest w  stanie im sprostać. Chodzi głównie o  łączenie zadań
wynikających z ról społecznych i konfliktów występujących między pracą
zawodową a domową.
Dla niejednej kobiety proces rezygnacji z  intelektualnych czy
twórczych ambicji, pragnień i marzeń zaczyna się we wczesnych latach,
gdy pod wpływem nacisku rodziny uczy się ona zdawania się na decyzje
innych i  w  ogóle odstępuje od samorealizacji w  sferze pozadomowej.
Może się to potem ciągnąć przez całe życie, pozostawiając sferę dążeń
pozarodzinnych całkowicie niezaspokojoną. Te, którym udaje się
zaangażować w  studia, pracę, życie społeczne, bywają surowo
i nieprzychylnie osądzane, często również same przez siebie. Obydwa te
modele samorealizacji, zwłaszcza gdy wzajemnie się wykluczają, mogą
powodować większą lub mniejszą frustrację. To zaś zwykle uruchamia
następstwa w postaci zaburzeń emocjonalnych i psychicznych.
Kobietom rezygnującym z  samorealizacji zawodowej nie jest łatwo,
gdyż poza tą sferą rzadko spotyka ludzi uznanie niezbędne dla
budowania poczucia wartości. Symbolem takiego braku uznania wobec
„gospodyń domowych”, czyli żon i  matek, jest używanie wobec nich
określenia „niepracująca”. Jest ono nie tylko nieprawdziwe
i  niesprawiedliwe, ale wręcz pogardliwe wobec kogoś, kto swoje siły,
umiejętności i  w  ogóle całe życie poświęca nigdy nie kończącym się
i  wcale nielekkim obowiązkom domowym. Poza możliwością
korzystania z  zarobków męża czy partnera kobiety te nie dysponują na
ogół „swoimi” pieniędzmi. Próbowano obliczyć, jakie byłyby dochody
przeciętnej gospodyni domowej, gdyby zsumować wynagrodzenia
wypłacane sprzątaczce, kucharce, niańce, pielęgniarce, guwernantce, no
i... kochance. Okazuje się, że gospodynie domowe znalazłyby się
całkiem wysoko na „drabince” zarobków.
Poza tym fakt, że tak wielu kobietom nie udaje się wypełniać tych
rozmaitych ról w  pełni zadowalająco, też nie powinien dziwić. Są one
często wzajemnie sprzeczne lub przynajmniej nie w pełni współgrają. Na
przykład kobieta w  ciąży czy karmiąca mama niemowlęcia na ogół nie
może być równocześnie erotycznie fascynującą partnerką swego
mężczyzny w łóżku i może nie mieć sił do wykonywania cięższych prac
domowych. Podobnie kobieta obsługująca i pielęgnująca schorowanych
rodziców lub teściów i przeżywająca razem z nimi zbliżanie się do kresu
życia, rzadko potrafi „po godzinach” stawać się wesolutką towarzyszką
zabaw swoich dzieci i  rozrywek męża. A  właśnie takie oczekiwania
często sygnalizują domownicy wobec żon i  matek. One wtedy
przeżywają wyrzuty sumienia i  pojawia się poczucie winy, choć nadal
wypełniają rolę ofiarnych opiekunek, wiedząc dobrze, że nikt ich w tym
nie wyręczy i  nie zastąpi. Właśnie na tym tle rodzi się wiele frustracji,
które na dłuższą metę prowadzą do rozczarowań, obniżonego poczucia
wartości i w konsekwencji – do depresji.
W  małżeństwach opartych na nierówności i  braku partnerstwa
dochodzi często do zaniku więzi, a  następnie do rozwodu, gdy
mężczyzna korzystający latami z  obsługi swojej żony zacznie się jej
wstydzić lub uzna za nieinteresującą w  porównaniu z  kobietami, jakie
spotyka poza domem. Zdrady i  pozornie niewinne romanse partnerów
stanowią dla uczuciowych i  głęboko przywiązanych kobiet jeden
z  najczęstszych powodów załamania psychicznego. Tym poważniejsze
bywają skutki takiego załamania, im trudniejsza jest życiowa – przede
wszystkim materialna – sytuacja danej kobiety. Niektóre długo
przymykają oczy na przejawy niewierności mężów właśnie z  obawy
o przyszłość swoją, dzieci i całej rodziny.
Depresję wywołują nie tylko lęki ekonomiczne. Często poważnym
problemem zdradzanych i  porzucanych kobiet bywa niemożność
pogodzenia się z  pogwałceniem zasad obyczajowych, moralnych czy
religijnych. Perspektywa rozwodu wydaje się absolutnie
niedopuszczalną katastrofą komuś, kto traktuje ślub jako wiekuisty
węzeł. Niestety, do rozerwania tego węzła dochodzi nierzadko
i w przeważającej większości przypadków kobiety stają się podwójnymi
ofiarami: nie mogąc pogodzić się z  rozpadem rodziny, płacą wysoką
cenę – utraty równowagi psychicznej, poczucia wartości i  spokoju
sumienia.
Podsumowując ten wątek, można zauważyć, że depresja zagraża
zarówno tym kobietom, które robią karierę, lecz odczuwają żal za
tradycyjnym modelem życia rodzinnego, jak i tym, które poświęcają się
rodzinie za cenę rezygnacji z  kariery. Ale to jeszcze nie koniec
problemu. Depresja dotyka również superkobiety usiłujące nadludzkim
wysiłkiem połączyć obydwie te role. W ich przypadku nakładają się na
siebie stresy i  przemęczenie wynikające z  podwójnych obowiązków
i  podwójnych wyzwań: w  domu i  w  pracy. Obserwujemy tu zjawisko
podobne do uczestnictwa w  wyścigu. W  przypadku osób łączących
trudne do pogodzenia role życiowe wyścig staje się rywalizacją z samą
sobą. Wygrać go nie sposób. Zawsze towarzyszy mu obawa zaniedbania
jednej dziedziny na rzecz drugiej. W najlepszym razie można nie wypaść
z biegu po dwóch torach jednocześnie. Jak jest to trudne, wiedzą kobiety,
które starają się być dobrymi matkami i  żonami, i  równocześnie
pracownicami osiągającymi sukcesy i  uznanie. Wszystkie, które znam,
o których słyszałam lub czytałam – że im się to udało – miały kogoś do
pomocy. W polskich warunkach były to najczęściej ich matki. Niekiedy
z  bardzo dobrym skutkiem wspierają takie superkobiety i  ich rodziny
płatne pomocnice, dzięki którym dom funkcjonuje jak trzeba, mąż
dostaje gorącą kolację na czas i ma zawsze uprasowane koszule, a dzieci
oddaną i odpowiedzialną opiekunkę dublującą mamę, którą pochłaniają
pozadomowe zajęcia związane z  pracą. Sama byłam taką matką i  choć
dziś mogę powiedzieć, że wszystko się jako tako udało, to jednak wiem,
że cena była niemała. Pokonywałam rozmaite trudności, nie poddając się
nigdy zbyt głębokiej depresji, chociaż jej przedsmak poznałam. W moim
przypadku najlepszym lekarstwem i  środkiem profilaktycznym
chroniącym przed załamaniem okazywały się zawsze dobre koleżanki.
Swoje zdrowie psychiczne w  najtrudniejszych momentach dorosłego
życia zawdzięczam ich zrozumieniu, niejednej szybkiej pożyczce
pieniężnej, zabieraniu moich dzieci razem ze swoimi do Pomiechówka,
Rabki albo nad morze, nie mówiąc o organizowanych ad hoc brydżach,
wypadach do kina czy wspólnych wyjazdach do Gawrych Rudy. Tym
sposobem nawet w okresach samotnego borykania się z domem i pracą
zawsze miałam wrażenie, że mam dużą i  serdeczną rodzinę. To mnie
uratowało.
Nawet najbardziej oddane przyjaciółki mogą jednak nie wystarczyć
w  szczególnie trudnych sytuacjach. Należą do nich złe stosunki
domowe, w których kobiety narażone są na różne formy agresji i krzywd
ze strony mężczyzn. Społeczeństwo wciąż toleruje wiele
niedopuszczalnych zachowań godzących w  rodzinę. Nawet jeżeli już
można u nas pójść do sądu ze skargą na bijącego męża, to jeszcze żaden
sąd nie przyjmie sprawy o obrażanie słowne czy przemoc ekonomiczną
– czyli na przykład o  zbyt skąpe wydzielanie kobiecie pieniędzy. Inne
nadużycia psychiczne i  moralne przejawiają się w  groźbach, że się ją
zostawi, doprowadzi do nędzy, wyrzuci z domu, odbierze dzieci albo po
prostu będzie się ją ośmieszać lub w  dowolny sposób degradować.
Trwanie w  takim związku może przerodzić się w  syndrom ofiary,
którego częścią zwykle bywa depresja.
W  leczeniu depresji u  krzywdzonych kobiet najważniejszą strategią
powinno być natychmiastowe powstrzymanie krzywd i aktów przemocy.
Teoretycznie należy więc usunąć sprawcę z  domu i  skłonić go poprzez
gruntowną reedukację do oduczenia się agresji. Choć całkiem skuteczne
programy grupowe dla sprawców przemocy działają już w  niektórych
miastach w  Polsce, to nadal dla wielu policjantów, prokuratorów,
sędziów oraz osób z  otoczenia ofiar brzmi to jak bajka o  żelaznym
wilku. W  każdym razie powstrzymanie przemocy wobec kobiet jest
wciąż prawie niewykonalne ze względu na brak odpowiednich
mechanizmów prawno-socjalnych, które mogłyby z  jednej strony
nakłaniać osoby krzywdzone do nauczenia się niezbędnych kompetencji
obronnych, a z drugiej – oduczać sprawców ich agresywnych zachowań
wobec słabszych członków rodziny. Opieszałość w  wyciąganiu
bezwzględnych konsekwencji wobec sprawców przemocy domowej
wynika u nas w dużej mierze z niechęci służb socjalnych i prawnych do
wtrącania się w  sprawy rodzinne uświęcone tradycją i  kościelnym
błogosławieństwem. Postawa ta trąci jednak wierutną hipokryzją, bo gdy
mąż i  ojciec jest tyranem, to jakiż spokój może panować w  takiej
rodzinie? Z bezsilności i braku wyjścia zalęga się tam w końcu nerwica
lub depresja nie tylko u  kobiet, ale także u  dzieci, również tych
najmniejszych.
Istnieje pewna kategoria kobiet mających nadmierną skłonność do
silnego przywiązywania się i wchodzenia w uczuciowe uzależnienie od
bliskich ludzi, nawet takich, którzy je źle traktują i  zagrażają ich
bezpieczeństwu fizycznemu i  emocjonalnemu. Dotyczyć to może nie
tylko uzależnienia od partnera, lecz również od matki lub ojca, córki lub
syna, niekiedy siostry lub brata, nawet duszpasterza. Skłonność ta może
się wiązać z  osobliwą mieszaniną miłości, niesamodzielności
i  nadopiekuńczości, przy czym w  tle zawsze występuje dodatkowo
poczucie małej wartości.
Uzależnienie rozwija się nie tylko w  związkach krzywdzących, lecz
także w relacjach wzajemnie życzliwych. Z odejściem ukochanej osoby
można wtedy nie móc sobie poradzić i popaść w taką tęsknotę, od której
już tylko krok do depresji. Dzieje się wtedy coś takiego, jakby została
oderwana witalna część własnej istoty. U  osamotnionej w  ten sposób
kobiety wytwarza się niczym nie dająca się złagodzić rozpacz
i niemożność wyzwolenia się od poczucia pustki spowodowanej rozłąką.
Towarzyszy temu często rezygnacja z własnego życia, przychodzą myśli
samobójcze. W  takich przypadkach osieroconej przez stratę kobiecie
trudno przyjąć pomoc innych osób próbujących przywrócić ją do
normalnego życia. Wszelkie usiłowania poprawy jej samopoczucia może
ona uznać za sprzeniewierzenie wobec pamięci nieobecnej osoby.
Poznałam niedawno kobietę, która od śmierci matki przed prawie
dwoma laty pogrążała się w  coraz głębszej depresji. Całkowicie
zaniedbała swoje małżeństwo, pozostawiając męża za granicą
i  powracając do rodzinnego miasta po to, by już bardzo chorej
i  zaawansowanej wiekiem matce towarzyszyć w  umieraniu. Tak się
w tej, skądinąd szlachetnej, roli zapamiętała, że przestała interesować się
życiem swoich dzieci (na szczęście dorosłych i  samodzielnych).
Wycofała się z  pracy, w  której odnosiła sukcesy i  z  której czerpała
satysfakcję. Swoje sprawy doprowadziła niemal do ruiny – nie płaciła
rachunków i  podatków, a  wezwania i  monity wyrzucała do kosza na
śmieci. Wskutek poczucia winy za ułożenie sobie kiedyś własnego życia
i  oddalenie się na wiele lat od matki od chwili jej śmierci stała się
wrakiem psychicznym. Widząc siostrę, która po kilku miesiącach
przeszła nad odejściem matki do porządku dziennego, kobieta ta nadal
nie może opanować żalu i  oburzenia. „Jak ona może tak zwyczajnie
śmiać się, mieć apetyt, wyjeżdżać na wakacje, kiedy naszej Matki już nie
ma?”
Jak nieracjonalne są myśli i uczucia tej pani, wskazują jej odpowiedzi
na moje pytania:
– Ile mama miała lat, gdy zmarła?
– Osiemdziesiąt sześć.
– To dużo czy mało?
– Dużo, ale...
– A ile pani chciałaby, aby mama żyła?
– Dłużej...
– Mama już jakiś czas wcześniej zaczęła chorować, czy tak?
– Tak. Traciła pamięć, przestawała nas poznawać, wielu rzeczy już nie
rozumiała. Była poza tym chora na serce i  miała jeszcze wiele innych
dolegliwości. W ostatnim roku prawie w ogóle przestała chodzić i trzeba
było pielęgnować ją jak niemowlę. Wszystko to było strasznie smutne.
– Czy ucieszyła się, gdy pani przyjechała, żeby się nią zająć?
– Tak, na pewno tak. Byłam przy niej non stop przez kilka ostatnich
miesięcy, aż do samego końca. Mieszkała już wtedy u siostry, miała tam
swój pokój i  starałam się nie odchodzić od jej łóżka. Czasem tylko
byłam tak zmęczona, że aby trochę się wyspać, jechałam do swojego
mieszkania. Tamtego dnia właśnie tak zrobiłam. Kiedy nazajutrz
przyjechałam do siostry, mama już nie żyła. Poprzedniego wieczoru,
jeszcze przy mnie, usnęła i  już się nie obudziła. Lekarz powiedział, że
nie cierpiała, w  każdym razie nie było żadnych oznak niepokoju czy
wzywania pomocy.
– Czyli odeszła spokojnie i bez cierpienia.
– Tak. Ale mimo wszystko...
–  Mimo wszystko nie może się pani pogodzić z  tym, że mama nie
żyje, tak?
– Tak.
–  A  czy gdyby mama mogła jeszcze trochę pożyć, to czy jej stan
byłby z czasem lepszy czy gorszy, jak pani myśli?
– Nie zastanawiałam się nad tym. Na pewno gorszy.
–  Czy lepiej by było dla mamy, gdyby w  tym coraz gorszym stanie
jednak jeszcze żyła?
–  Nie myślałam o  tym w  ten sposób. Ale nie, nie byłoby dla niej
lepiej, bo bardzo już pod koniec cierpiała. Właściwie nie poruszała się
o  własnych siłach, już sama nie jadła, trzeba ją było karmić, chociaż
wcale tego nie chciała. Do szpitala już nie chcieli jej przyjmować,
lekarka zalecała oddanie jej do hospicjum, ale na to nie mogłam się
zgodzić, nigdy w życiu. Chyba śmierć przyniosła mamie ulgę.
–  A  jak pani sądzi, czy mama byłaby zadowolona, widząc, jak pani
teraz cierpi, nie mogąc tak długo pogodzić się z jej odejściem?
– Chyba nie, nie byłaby. Mama bardzo mnie kochała.
–  Gdyby mama gdzieś z  daleka usłyszała naszą rozmowę, jak pani
myśli, co zechciałaby pani powiedzieć?
– (Szloch) Nie wiem, naprawdę nie wiem.
– Nie wie pani? Na pewno?
– Powiedziałaby chyba, żebym przestała ją przywoływać z powrotem
i pozwoliła jej odejść. I żebym wróciła do swojego życia. Ale ja przecież
nie mogę...
Ostatnie słowa zabrzmiały słabo, jak gdyby bez przekonania.
Zastanawiam się, jak dalej potoczy się żałoba tej pani. Mam nadzieję, że
tak jak obiecała, za miesiąc albo dwa zadzwoni i wtedy będzie już trochę
mniej przygnębiona i  smutna. Liczę też, że uda jej się zlikwidować
zadłużenia, nawiąże kontakt z  mężem i  synami oraz przestanie tak
bardzo gniewać się na siostrę za to, że „ma apetyt” i chce jej się żyć.
Żałoba to trudny proces. Składa się z  wielu uczuć, układających się
w niejednorodną emocjonalnie i rozmaicie przebiegającą sekwencję żalu
po stracie. Jest w  niej najwięcej smutku, rozpaczy, tęsknoty, ale też
dosyć dużo niedowierzania, buntu, niezgody i  zaprzeczania oraz
pragnienia przywrócenia zmarłej osoby do życia. Do żałoby dołączają
się też uczucia gniewu, bluźnierczej złości lub autodestrukcyjnej chęci
własnej samozagłady. Żałoba jest naturalną reakcją na rozstanie z  kimś
drogim. W  tym sensie jest zjawiskiem normalnym. Dobra żałoba
prowadzi do stopniowego pogodzenia się ze stratą i  ostatecznego
pożegnania. Zawsze wymaga to czasu, chociaż niejednakowego dla
wszystkich.
Bywa też niekiedy zła żałoba. Zatrzymuje ona człowieka w potrzasku
niezgody, buntu, braku akceptacji. Świat wtedy zmienia się w cmentarz,
z  którego nie szuka się wyjścia, przeciwnie – mości się sobie grób za
życia, sąsiadujący z  grobem zmarłego, a  niekiedy wręcz będący tym
samym grobem.
Psychoanalitycy uważają, że patologiczna postać nie kończącej się
żałoby jest następstwem traumatycznego i  nie przepracowanego lęku
przed separacją z  matką w  najwcześniejszym okresie życia. Jest wtedy
tak, jakby dorosła osoba nigdy nie przestała odczuwać pierwotnego
dziecięcego lęku przed porzuceniem przez najważniejszą istotę
zapewniającą przetrwanie. We wspomnianej książce pt. Darkness Visible
William Styron we Wstępie pisze: „Wcześnie doznany szok z  powodu
śmierci lub odejścia rodzica, szczególnie matki, zwłaszcza w  okresie
dojrzewania, bywa wielokrotnie wzmiankowany w  literaturze na temat
depresji jako trauma mogąca spowodować niemal nieuleczalny
emocjonalny wstrząs. Widać to w  przypadkach nazywanych
«niedokończoną żałobą» dotyczących sytuacji, w  której dotknięta tym
młoda osoba nie osiągnęła stanu katharsis, uwolnienia od żalu, i dźwigać
będzie przez dalsze życie nieznośny ciężar, którego częścią są gniew
i  wina, a  nie tylko smutek. To właśnie staje się ziarnem późniejszej
autodestrukcji” (s. 80).
Niekiedy do momentu śmierci kogoś ważnego w  dorosłym życiu
można w ogóle nie wiedzieć o swoim deficycie wczesnorozwojowym na
tle separacji. Dopiero nie mogąca się zakończyć żałoba
i  współwystępująca z  nią depresja pokazują, że mamy do czynienia
z  takim przypadkiem. Nadrobienie zaległości rozwojowych jest jednak
na ogół możliwe. Wymaga zwykle terapii, najlepiej opartej na analizie
wczesnych doświadczeń i  przeżyć. Ważne, że nie jest to sprawa
beznadziejna. Chciałabym żywić taką nadzieję, myśląc o opisanej wyżej
pani mającej trudności z  pogodzeniem się ze śmiercią matki. Cóż,
zobaczymy.
Powyższe rozważania pokazały rozmaite depresjogenne
uwarunkowania natury społecznej i  interpersonalnej dotykające
najczęściej kobiet. Niektóre z nich mogą mieć ponadto silne biologiczne
predyspozycje do zaburzeń emocjonalnych i  psychicznych.
Predyspozycje te mają zwykle związek z  burzliwie przebiegającymi
procesami hormonalnymi. Wymienia się wśród nich zmiany hormonalne
u  dziewczynek w  okresie pokwitania, wahania poziomu estrogenu
i  progesteronu u  młodych kobiet podczas cyklu menstruacji, ciąży
i  połogu, a  w  końcu spadek poziomu tych hormonów w  trakcie
menopauzy.
Niektóre kobiety narażone są w  poszczególnych fazach swego życia
na dokuczliwe objawy rozdrażnienia, zmęczenia i  reaktywności
emocjonalnej. Mogą one zakłócać cały tok ich życia i  funkcjonowania.
Są kobiety, które w okresie przedmiesiączkowym doznają takich wahań
nastroju i samopoczucia (PMS: Premenstrual syndrome, zespół napięcia
przedmiesiączkowego), że niemal całkowicie wyłącza je to
z  normalnego życia. U  niektórych stan taki może przedłużać się nawet
do kilkunastu dni. Wiele kobiet z  podobnych powodów bardzo ciężko
przechodzi ciążę, ulegając psychicznemu załamaniu, które dodatkowo
może przygnębiać, gdy myślą one, że oczekiwanie na dziecko powinno
przebiegać w  radosnej i  podniosłej atmosferze, a  nie są w  stanie temu
sprostać.
Depresja poporodowa to kolejny przykład niekorzystnego
rozregulowania hormonalnego przynoszącego skutki w  postaci
obniżonego nastroju. Dodatkowym czynnikiem bywa fizyczne
przemęczenie, zwłaszcza u  kobiet zajmujących się bez pomocy
noworodkiem i  niemowlęciem. Wielu kobietom uniemożliwia to
satysfakcjonujące i pogodne wypełnianie zadań związanych z opieką nad
dzieckiem. Jeżeli otoczenie jest wyrozumiałe, szczególnie gdy pomaga
kobiecie ojciec dziecka, to zwykle przebieg depresji poporodowej nie
jest zbyt ostry lub może ona w  ogóle nie wystąpić. Jednak statystyki
wykazują, że obecnie ok. 15  procent matek noworodków doświadcza
depresji wymagającej pomocy specjalistycznej.
We wszystkich wspomnianych przypadkach depresji na tle
hormonalnym lekarze potrafią zastosować odpowiednie środki zaradcze.
Terapeuci zajmujący się profilaktyką depresji pomagają zapobiec
depresji u kobiet narażonych na zagrożenia natury hormonalnej. Jednym
z  najważniejszych jest zalecenie redukowania stresu, nauczenie się
skutecznych technik relaksu i  odpoczynku. Na procesy biologiczne ma
też wpływ sposób odżywiania, ilość snu i  odpowiednie ćwiczenia
fizyczne. Wszystko to razem, w  połączeniu z  umiejętnością
rozpoznawania sygnałów ostrzegających o  obniżonym nastroju, może
skutecznie przeciwdziałać poważnym zaburzeniom nastroju. Depresja
bywa też niekiedy skutkiem nie leczonej niedoczynności tarczycy, co
również ma ścisły związek z niedoborem odpowiednich hormonów.
Najgorszym sposobem, niestety nierzadko stosowanym (nie tylko
przez kobiety), jest ratowanie zestresowanej psychiki papierosami, kawą,
alkoholem, narkotykami, lekami uspokajającymi czy środkami
nasennymi. Niektóre substancje chemiczne faktycznie poprawiają
samopoczucie, ale tylko na krótką metę. Jednak trzeba mieć zawsze na
uwadze ich długofalowy wpływ na centralny układ nerwowy,
a  zwłaszcza na gruczoły dokrewne i  mózg. Nieumiarkowane i  częste
stosowanie używek jako remediów na złe samopoczucie wywołuje
fatalne skutki. Odnosi się to do obydwu płci, ale kobiet dotyczy
w  szczególności. Zarówno od alkoholu, nikotyny, jak i  od innych
środków chemicznych kobiety uzależniają się szybciej, a  wyzdrowieć
z  uzależnienia jest im trudniej. Żadnymi używkami ani zapobiec, ani
wyleczyć depresji nie sposób. Na jedno zaburzenie nakłada się po
pewnym czasie kolejne. Niekiedy moje pacjentki zgłaszały się na
terapię, będąc już silnie uzależnione od alkoholu, leków
psychotropowych, papierosów i  kilku różnych rodzajów narkotyków.
Oczyścić organizm z  takiego koktajlu, a  potem nauczyć delikwentkę
radzić sobie z  rozmaitymi głodami i  pokusami, to i  dla niej, i  dla
terapeutów mordercza praca. Lepiej więc do uzależnień w  ogóle nie
dopuszczać, tym bardziej że nie tylko nie wybawiają one z depresji, lecz
ją zwykle jeszcze pogłębiają.

Mężczyźni
Psychiatrzy i  epidemiolodzy stwierdzają ostatnio, że liczba mężczyzn
z  zaburzeniami depresyjnymi wciąż rośnie. Wpływ na to zjawisko mają
niewątpliwie przemiany społeczne i technologiczne zachodzące od połowy
XX wieku. Pod względem uwarunkowań biologicznych mężczyznom
w  mniejszym stopniu niż kobietom grozi depresja na tle wahań
hormonalnych, natomiast problemem przyczyniającym się do depresji
u sporej grupy mężczyzn w średnim wieku może być obniżenie sprawności
seksualnej zaczynające się w środkowych latach życia.
Na narastanie fali depresji, szczególnie u młodych mężczyzn, ma duży
wpływ pogłębiający się kryzys tożsamości związany ze zmianą
tradycyjnie męskich i  żeńskich ról w  krajach Zachodu. Mężczyźni
znaleźli się obecnie w  gorszej sytuacji niż kobiety; one już się
wyemancypowały, a  oni jeszcze nie. Czują, że ich pozycja została
podważona, utracili pewność siebie, ale nadal wciąż pozostają więźniami
ról narzuconych im w  dawnym świecie, który już przeminął. Są to
ekstremalnie wymagające role dominacji społecznej, politycznej,
materialnej, no i zwłaszcza – seksualnej. Ruchy feministyczne dążące do
równouprawnienia kobiet stopniowo pozbawiają mężczyzn pozycji
dominującej, z  której czerpali oni od wieków poczucie wartości i  sens
życia.
No i  doczekaliśmy się sfrustrowanych kobiet i  sfrustrowanych
mężczyzn. Miejmy nadzieję, że jest to zjawisko tymczasowe.
Społeczeństwa potrzebują czasu, by mężczyźni i  kobiety przystosowali
się do sprawiedliwszego udziału w  decydowaniu o  sprawach
dotyczących wspólnego życia. W  obecnej fazie przejściowej dużą cenę
za równouprawnienie płacą zarówno mężczyźni, jak i kobiety. I jednym,
i drugim trudno spokojnie wypełniać nowe role. Kobiety stresują się, czy
dadzą sobie radę w  rywalizacji, do której nie są zbyt dobrze
przygotowane psychicznie; niektóre w panice zaczynają postępować „po
męsku”, czyli agresywnie, bezwzględnie i  brutalnie; z  kobiet stają się
„kobietonami”. Mężczyźni z kolei stresują się, czy dając się od czasu do
czasu wyprzedzać kobietom, nie zniewieścieją i  nie znajdą się
całkowicie pod ich hegemonią.
Spójrzmy na tę sytuację jak na tradycyjnie męski maraton, do którego
nagle przyłączają się kobiety, niektóre w  dodatku zdolne do zajęcia
miejsca na podium dla zwycięzców. Porażki mają zawsze gorzki smak,
toteż nic dziwnego, iż mężczyźni, zagrożeni utratą wyłączności do
laurów, dość zaciekle usiłują utrzymać dawny regulamin nie
dopuszczający rywalek w  ogóle do wyścigu. Nie wątpię, że z  czasem
okaże się, iż na nowym, sprawiedliwym porządku skorzystają całe
społeczeństwa. Kobiety utrwalą niekwestionowany dostęp do
ciekawszego życia; mężczyźni nie będą musieli tak ciężko harować
i  wtedy zrelaksują się, poweseleją (nie tylko w  barze, ale również
w domu) i odkryją, ile szczęścia można czerpać z aktywnego ojcostwa;
dzieci z kolei zaczną nareszcie mieć na co dzień oboje rodziców. Prawie
idylla. A właściwie dlaczego „prawie”? Może dlatego, że ciągle daleko
nam do urzeczywistnienia tego nowego porządku społecznego. Ale
warto do niego dążyć, bo wśród wielu korzyści mężczyzn czeka
poprawa zdrowia i zrównanie z kobietami pod względem długości życia.
Państwa, w  których kobietom ułatwiono dostęp do rządzenia
i zarządzania, nie zbankrutowały. Na odwrót, osiągnęły wysoki poziom
rozwoju nie tylko pod względem politycznym czy ekonomicznym – co
należy do głównych zainteresowań mężczyzn – lecz także w  sferze
oświaty, służby zdrowia i opieki nad najbardziej potrzebującymi. Faktem
jest jednak, że w  krajach tych fala depresji u  mężczyzn podniosła się
z  chwilą udostępnienia miejsc decyzyjnych kobietom. Mówi się tam
niekiedy, że kobiety „wykastrowały” mężczyzn. Ale spójrzmy na tę
sytuację bezstronnie. Mianowicie tak, by dostrzec, jak bardzo
wcześniejsza, dominująca pozycja mężczyzn w  tych społeczeństwach
opierała się na archaicznym porządku społecznym z  czasów, gdy praca
miała głównie charakter fizyczny, zajęcia domowe były czasochłonne,
a  dzieci nie podlegały pozadomowej edukacji. Jeżeli dodamy do tego
fakt, iż w  większości rodzin przychodziło na świat co najmniej
kilkanaścioro dzieci, to zupełnie logiczny był tak ścisły podział:
mężczyźni pracowali poza domem, a kobiety w domu.
Od blisko stu lat zaczęły się zmieniać warunki życia i pracy, jeszcze
bardziej zmieniła się rodzina oraz cele i potrzeby ludzkie. Z lęku przed
tym procesem buntują się mężczyźni, sądząc, że zbyt wiele stracą. Tak
naprawdę, więcej zyskają. Owszem, niektórzy będą musieli podzielić się
władzą, ale za to dostąpią zarezerwowanej dotąd dla kobiet słodyczy
rodzinnego spełnienia. Zamiast złościć się na rywalki, mężczyźni
powinni zabrać się do treningu umiejętności niezbędnych w  dzieleniu
obowiązków rodzicielskich i  domowych. Zresztą w  najmłodszym
pokoleniu już wielu z powodzeniem to robi.
W  tych przemianach występuje jeszcze jeden czynnik, który wydaje
się bardziej niekorzystnie wpływać na mężczyzn niż na kobiety. Rozwój
technologiczny i  setki wynalazków spowodowały istną rewolucję
w  dziedzinie pracy. I  to zarówno pracy domowej, jak i  wytwórczej,
przemysłowej, rolniczej, transportowej i  każdej innej. Automaty
ułatwiające prace domowe, jak też niezliczone udogodnienia
w przygotowywaniu posiłków, nie mówiąc o masowym rynku wszelkich
potrzebnych do życia dóbr – to dla kobiet bezcenne podarunki. Właśnie
dzięki nim stał się w ogóle możliwy feminizm. Kobiety zawsze umiały
sobie radzić, tylko dawniej nie miały czasu. Ten sam postęp techniczny
mężczyznom też wprawdzie dodał czasu, ale podał w  wątpliwość
tradycyjne pojmowanie męskości. Na tym tle wielu mężczyznom
przewraca się do góry nogami dotychczasowa hierarchia wartości.
Wszak być mężczyzną to wciąż jeszcze dla większości oznacza
dysponować tężyzną fizyczną, sprawnościami siłowymi, potężną masą
ciała, umiejętnościami manualnymi i  refleksem, ale z  tendencją do
wykazywania siłowych walorów. A  tu tymczasem stopniowo znikają
z  naszego życia niemal wszystkie zawody, w  których te zalety były
niezbędne. Nawet współczesny drwal, ładowacz portowy, budowlaniec,
tragarz czy robotnik budujący drogi muszą dziś raczej umieć obsługiwać
komputerowe i  automatyczne urządzenia, a  nie wykazywać się siłą
mięśni. Pod względem sprawności umysłowej kobiety mogą się
z  łatwością mierzyć z  mężczyznami. Od momentu, gdy otworzyły się
przed nimi szkoły i  uczelnie, to one, jakby nadrabiając wielowiekowe
zapóźnienie, zaczęły tam chętnie uczęszczać, wcale nierzadko pod
względem wyników prześcigając swych rówieśników, chłopców
i mężczyzn. W Polsce kobiety górują nad mężczyznami pod względem
wykształcenia na wszystkich poziomach, od podstawowego po wyższe.
Jeszcze bardziej znamienne jest zjawisko polegające na udziale
w nieformalnych rodzajach dokształcania dorosłych, na najrozmaitszych
kursach, warsztatach, seminariach, studiach zaocznych i Uniwersytetach
Trzeciego Wieku. Zwłaszcza na tych ostatnich procentowa obecność
mężczyzn jest zawstydzająco znikoma.
Z  pędem kobiet do edukacji wiążą się coraz większe możliwości
uzyskiwania lepszej pracy i  wyższych zarobków. Choć nadal
statystycznie przegrywają one w  wyścigu ekonomicznym
z  mężczyznami, to z  wolna powiększa się liczba gospodarstw
domowych, w  których kobieta zarabia więcej od mężczyzny.
Paradoksalnie, staje się to dla mężczyzn również powodem konfliktu na
tle tożsamości i  źródłem obniżenia poczucia wartości. Mężczyźni na
ogół źle znoszą znajdowanie się na dalszym miejscu – czy to pod
względem pozycji społecznej, stanowiska w pracy, czy też konieczności
negocjowania z  kobietą decyzji domowych, nie mówiąc o  zarabianych
pieniądzach i  wyłączności na posiadanie autorytetu u  dzieci. Te
przetasowania ról nie mogą więc dobrze wpływać na ich psychikę
i  samopoczucie. W  nich także można upatrywać przyczyn rosnącej
skłonności do depresji wśród mężczyzn.
Oni też, wciąż stanowiąc większość na rynku pracy, częściej padają
ofiarą kryzysów gospodarczych i zmian strukturalnych dotykających co
jakiś czas różne resorty. To zrozumiałe: skoro poziom zatrudnienia
wśród mężczyzn jest większy, gdy gospodarka się zachwieje, to oni
właśnie w  przeważającej liczbie trafiają na bruk. A  że tradycyjnie rolę
mężczyzny w  świecie pojmuje się przede wszystkim w  kategoriach
pracy zarobkowej, znalezienie się nagle bez zajęcia jest katastrofą.
Wobec nagminnie niewystarczającej liczby ofert pracy duża grupa
bezrobotnych mężczyzn to potencjalni pacjenci poradni zdrowia
psychicznego. Bezrobotne kobiety łatwiej odnajdują się w  trudnej
sytuacji materialnej. Wyszukują sobie zajęcia zarobkowe oparte na
sąsiedzkich usługach, takich jak szycie, naprawianie bielizny, sprzątanie,
opieka nad chorymi czy małymi dziećmi. Gdy mają małe dzieci,
poświęcają im po prostu więcej czasu. Korzystają z  możliwości
przekwalifikowania – stąd ich masowy udział w  kursach
komputerowych, kosmetycznych, dietetycznych, językowych czy
uczących autoprezentacji i pisania CV. Bezrobotni mężczyźni są na ogół
tak wykończeni moralnie i  psychicznie, że nie w  głowie im zabieranie
dzieci do zoo, na basen albo cierpliwe odrabianie z  nimi lekcji.
Bezrobotny tata jest wściekły, przygnębiony i  nierzadko pijany. Jako
terapeutka uzależnień spotkałam bardzo wielu mężczyzn, którzy popadli
w  alkoholizm poprzedzony epizodami depresji. W  większości
przypadków terapia i  wsparcie samopomocowe umożliwiają nie tylko
zerwanie z  nałogiem, ale uczą także radzenia sobie z  problemami
życiowymi i  pomagają nie powracać do depresji. Poruszająco opisał
swój własny przykład typowo „męskiej depresji” w jednym z artykułów
prasowych 48-letni Stanisław:
„«Sensem życia jest samo życie» – słowa ks.  Jana Twardowskiego
dotarły do mnie dopiero, gdy odbiłem się od dna alkoholowej
beznadziei. (...) Żona, dwójka dzieci, dwie duże firmy odzieżowe,
wysoki status finansowy... – do 40. roku życia wszystko funkcjonowało
bardzo dobrze. Wydawało mi się, że spełniam się zawodowo. (...) I nagle
krach. Moje przedsiębiorstwo nie wytrzymało konkurencji z zachodnimi
firmami. Straciłem wszystko. Co robić? Zawsze miałem jakiś plan B,
nawet C, tym razem żadnego. Jak zapewnić rodzinie byt? Jak
zabezpieczyć przyszłość dzieciom? Jak spełnić oczekiwania bliskich?
Przeze mnie nie mają nic. Nie chodziło o  mnie, tylko o  nich. To były
moje ambicje – tak postrzegałem rolę męża i  ojca. Mnóstwo pytań
pozostawało bez odpowiedzi. A w głowie chaos i pustka. (...)
Ogrom poczucia winy w  stosunku do żony i  dzieci przygniatał mnie
coraz mocniej. W rodzinie nie znajdowałem zrozumienia. No bo jak to,
facet, który do tej pory tak dobrze sobie radził, teraz nie potrafi? Po
prostu mu się nie chce!
Wpadłem w depresję. Nie mogłem spać, miałem zaniki pamięci (...).
Na całe dnie zacząłem zamykać się w  swoim pokoju (...). Totalna
beznadzieja, nieumiejętność podejmowania jakichkolwiek decyzji.
Wreszcie targnąłem się na swoje życie. Wydawało mi się, że doskonale
przygotowałem samobójstwo, ale się nie powiodło.
Cierpienie, ból życia, lęk przed przyszłością stały się nie do
wytrzymania. Byłem z  tym sam. Rodzina się rozsypywała. Zaburzenia
lękowe nasilały się, aż w  końcu stały się obezwładniające. Bywało, że
nie mogłem wstać z  łóżka. Sterczałem godzinami przed szafą, nie
wiedząc, po co sięgnąć. Albo potrafiłem cały dzień gapić się przez okno,
a kiedy decydowałem się wyjść, przychodziła myśl, że muszę się ubrać –
a to już było dla mnie za wiele, dalej więc tkwiłem przed tym oknem jak
sparaliżowany. Kto takiego stanu nie przeżył, nie może sobie nawet tego
wyobrazić. (...)
Tak trwałem prawie przez półtora roku. Przez cały ten czas brałem
leki, głównie uspokajające, dlatego nie sięgałem po alkohol. Ale
przyszedł moment, kiedy pomyślałem, że już nic nie może mi
zaszkodzić, a  w  zasadzie chciałem, by mi zaszkodziło. Nie miałem
nawet siły, by znów podjąć próbę samobójczą. I wtedy odkryłem, że jak
się napiję alkoholu, to jest mi trochę lepiej. Z dnia na dzień piłem więcej.
Po roku byłem alkoholikiem – wypijałem 1,5  litra wódki dziennie, nie
licząc piw. (...)
Śmierć Papieża była momentem przełomowym w mojej chorobie. (...)
Od tego momentu zaczął się proces leczenia. (...) Terapia pokazała mi,
na czym polega uzależnienie, jak sobie radzić z  głodem alkoholowym,
nawrotami choroby, jakie zmiany wprowadzać w  życie, by normalnie
funkcjonować bez alkoholu. Bardzo ważne były też dla mnie mitingi
AA, gdzie rozmawialiśmy o  swoich bieżących problemach, o  tym, jak
każdy z uczestników radzi sobie z chorobą. Czułem, że nie jestem z tym
sam. (...)
Od dnia śmierci Papieża do dziś, a minęło już sześć lat, nie wypiłem
ani kropli alkoholu. Ale wiem, że nadal jestem alkoholikiem i  muszę
zachować czujność, by pewnego dnia nie poczuć się zbyt pewnie. (...) To
mi nie wystarczało, bo nadal dręczyła mnie depresja. (...) Wreszcie
znalazłem lekarza, który prowadził ze mną terapię dwutorowo –
wyprowadzał z  alkoholu i  z  depresji. (...) W  wychodzeniu z  choroby
pomogły mi też spotkania Anonimowych Depresantów (AD) (...). Moje
życie zmieniło się diametralnie. Jestem w  nowym związku z  cudowną
kobietą. Wykonuję inny zawód (...). I  – co najważniejsze – realizuję
siebie”[21].
Wymowny przykład. Dobrze, że w  tym przypadku wszystko
skończyło się pomyślnie. W  innych niestety bywa gorzej. A  wszystko
dlatego, że wielu ludzi mylnie sądzi, iż najlepszym lekarstwem na
depresję jest alkohol. Stąd plaga pijaństwa wśród najbardziej
dotkniętych bezrobociem i  nieuprzywilejowanych warstw społecznych.
Można przypuszczać, że w  obecnych niesprzyjających warunkach
zatrudnienia mężczyźni będą coraz bardziej narażeni na depresję. Jej
przebieg nie jest taki sam jak u kobiet. U mężczyzn prowadzi ona często
do nadużywania alkoholu, nikotyny lub narkotyków czy coraz
modniejszych dopalaczy, a także przejawia się w gwałtownych napadach
złości i agresji.
Terapia farmakologiczna przynosi efekty podobne jak u  kobiet.
W  wielu przypadkach, dając nieprzyjemne skutki uboczne (np.
wysychanie śluzówek, spowolnienie przemiany materii, osłabienie
popędu seksualnego lub zaburzenia metabolizmu), prowadzi do
rezygnacji z leczenia. Nawet w przypadkach zadowalającej skuteczności
leków przeciwdepresyjnych nieocenione bywa wsparcie
psychoterapeutyczne lub znalezienie kręgu ludzi tworzących system
wzajemnej pomocy. W  opisanych wcześniej grupach Anonimowych
Depresantów zarówno w  Polsce, jak i  w  innych krajach uczestnictwo
mężczyzn i  kobiet jest mniej więcej proporcjonalne. Przypomnijmy, że
zarówno psychoterapia, jak i  pomoc nieprofesjonalna w  grupach
wsparcia to najlepsze sposoby zachęcające uczestników do mówienia
o  przeżywanych stanach emocjonalnych. W  przypadku mężczyzn,
bardziej skłonnych do zamykania się w  sobie, sposoby te wydają się
wręcz nieocenione jako stosunkowo niekosztowne remedium na depresję
i jej najcięższe skutki.
Przytoczę kilka fragmentów artykułu pt. Depresja górala[22],
w  którym autorzy Konrad Oprzędek i  Bartłomiej Kuraś uzupełnili
powyższe rozważania ciekawymi obserwacjami:
„Pierwszy w kraju program przeciwdziałania depresji prowadzony jest
pod Tatrami. Zaangażowali się w  niego lekarze, psychologowie,
terapeuci, pielęgniarki, kuratorzy, księża oraz władze samorządowe. (...)
Do pilotażowego programu wybraliśmy powiat tatrzański, gdzie
występują liczne specyficzne uwarunkowania – mówi psychiatra dr
Iwona Kuszewska z  Warszawy, założycielka i  prezes Fundacji
Profilaktyka, Prewencja, Leczenie «Cumulus». Opracowała ona projekt
przeciwdziałania depresji w  powiecie tatrzańskim pn. «Aby halny
nikogo nie zabrał».
Jak wynika ze statystyk, na Podhalu ludzie częściej zapadają na
depresję niż w  innych regionach kraju. Przez to częściej podejmują
próby samobójcze. Na podstawie danych z  lat 1999–2007, uzyskanych
w  szpitalach i  od policji, w  powiecie tatrzańskim było 130  prób
samobójczych, z czego 117 zakończyło się śmiercią. Samobójcami byli
w  większości mężczyźni. 11  ofiar nie miało jeszcze 18  lat. (...)
Najgorszy [wskaźnik samobójstw – E.W.] był w  2003  r., gdy pod
Tatrami popełniono 2,7  razy więcej samobójstw niż średnio w  całym
kraju. (...) Mieszkańcy Podhala charakteryzują się skrytością, zwłaszcza
dotyczącą emocji, postawą: «ja sobie poradzę», społeczno-kulturowym
wzorem picia i  nadużywaniem alkoholu. Powszechne jest poczucie
niekorzystnego wpływu halnego, przede wszystkim na psychikę. (...)
To musi być wpływ halnego – twierdzi 77-letni Apoloniusz Rajwa
z  Zakopanego. – Jak zaduje, ludzie słabsi psychicznie nie wytrzymują.
(...)
Maria Gruszkowa, góralka z Krzeptówek: – To chłopy przed halnym
szukają hrubego smrecka, coby sie obiesić. Jacyś mniej odporni są niż
baby. Baba pocierpi, wytłumaczy se, że tak już jest, i żyje dalej. A chłop
to by sie od razu wieszoł. (...)
Zofia, sprzedająca oscypki: – Chłop płońsy, bo pije. Jako gorzałka mu
zaobyrto we łbie, to o  Bogu i  rodzinie zabocy, zapomni. Honorny to
wtedy nie jest. A wódka obyrto, jak halny już do nos lezie. (...)
Józef, dorożkarz: – Obieszajom się chłopy, bo samiućcy zostają
z  kłopotamy. Nie godomy o  nich jak baby, tylko syćko w  sobie
gryziemy. Jako idzie halny, facet nieroz nie wytrzymuje i ciach”.
No właśnie.

Małe dzieci
Depresję u  małych dzieci zaczęto diagnozować dopiero około lat
siedemdziesiątych XX wieku. Wcześniej potrafiono diagnozować ADHD,
autyzm, zespół Aspergera, a  inne „dziwne zachowania” przypisywano
opóźnionemu rozwojowi i  traktowano takie dzieci jako spowolnione
w  rozwoju. Przyczyny są wielorakie. Przede wszystkim u  zdrowych
niemowlaków i  maluchów zupełnie normalna jest labilność nastrojów, nic
więc dziwnego, że przeskoki od płaczu do śmiechu nie wydają się
podejrzane. Symptomy depresyjnych stanów u  małych dzieci łatwo
przeoczyć, uważając, że dziecko ciche, mało ruchliwe i  nieenergiczne jest
po prostu „grzeczniejsze” od innych: nie domaga się uwagi, nie psoci, nie
jest nieposłuszne, nie hałasuje, nie robi bałaganu itp. A to, że równocześnie
takie dziecko nie odczuwa przyjemności z zabawy, zbyt wolno lub bardzo
niechętnie czegokolwiek się uczy, wydaje się smutne i  często wygląda na
zmęczone, dorośli interpretują jako przejawy nieśmiałości. Niekiedy nikt na
takie dziecko długo nie zwraca uwagi i  nie dostrzega niczego
niepokojącego w jego zachowaniu. Psychiatra dziecięcy, prof. E. Pużyńska,
w swej pracy pt. Depresje u dzieci i młodzieży wylicza objawy należące do
obrazu dziecięcej depresji. Na poziomie wewnętrznym objawy te obejmują
między innymi: smutek, lęk, niepokój, niewiarę we własne siły, zagubienie,
niską tolerancję na frustrację, chwiejność emocji. Na poziomie zachowań
również rzucają się w oczy pewne typowe objawy, na przykład: bóle głowy
i  ciała, wybuchy złości, zaburzenia łaknienia, zaburzenia snu, moczenie
nocne, ciągłe zmęczenie, fobie przedszkolne lub szkolne, ociężałość, apatia,
bezradność, izolacja od otoczenia, niechęć do aktywności. Wiele tych oznak
odnosi się raczej do dzieci co najmniej kilkuletnich lub nieco starszych.
U  najmniejszych oczywiście nie zaobserwujemy „braku poczucia sensu
życia” ani „niskiej samooceny” – ale pozostałe wskaźniki można przy
próbie diagnozy rozpoznać już nawet u niemowląt.
Analizie najmłodszej wiekowo grupy dzieci poświęcony był
pięcioletni projekt grupy naukowców z  kilku uniwersytetów z  Kanady,
Francji, USA i Irlandii. Zbadali oni 1758 dzieci urodzonych w Quebecu.
Wybrali maluchy w wieku od pięciu miesięcy do pięciu lat. 15 procent
wykazywało lękliwość i depresyjność nastroju. Badacze dostrzegli ścisłe
powiązania tych objawów u  dzieci z  niedobrą psychiczną kondycją ich
matek. Stwierdzono, że ryzyko wystąpienia takich stanów u  dziecka
wiąże się na ogół z  depresją matki lub innymi zaburzeniami
psychicznymi utrudniającymi jej nawiązanie i  utrzymanie dobrego
kontaktu z  dzieckiem. „Nasze badania pokazały, że objawy depresji
mogą pojawić się bardzo wcześnie, na długo, zanim dziecko trafi do
szkoły. Aby zapobiec utrwaleniu tendencji depresyjnych, należy jak
najprędzej zacząć poświęcać takim dzieciom więcej czasu i zapewnić im
warunki możliwie najbezpieczniejsze i  stymulujące w  pozytywny
sposób” – zauważa prof. Sylvana M. Côté, z uniwersytetu w Montrealu,
która kierowała zespołem badawczym[23].
Jeżeli we wczesnych latach życia utrwali się u  dziecka negatywne
postrzeganie świata, nieufność do ludzi i lękliwość, może to zaciążyć na
całej przyszłości. Symptomy depresyjne to sygnały, za pomocą których
dzieci komunikują otoczeniu, że dzieje się z nimi coś złego. Oto ich lista
u najmłodszych dzieci:
 
• melancholijny nastrój – złe samopoczucie, brak humoru,
płaczliwość „bez powodu”, dziecko odtrąca pocieszanie, lubi się
chować przed otoczeniem;
• zachowania agresywne – nieprzyjmowanie oznak czułości,
odtrącanie pieszczot, unikanie kontaktu cielesnego, bicie, kopanie,
niszczenie zabawek i przedmiotów, upór, niechęć do zabawy,
dokuczanie innym dzieciom;
• zaburzenia snu – niespokojny sen, długie okresy bezsenności,
trudności z przebudzeniem i wstawaniem porannym;
• niechęć do uczenia się (w przedszkolu lub szkole) – słaba
koncentracja, słaba pamięć, uciekanie od zajęć zespołowych, brak
zainteresowania zajęciami sprawnościowymi (gry, rower, basen
itp.);
• niechęć do zawierania i utrzymywania kontaktów z rówieśnikami –
izolowanie się, sobkostwo, brak uczestnictwa w grupowych
zabawach, wycofywanie się ze społeczności;
• dolegliwości somatyczne – bóle głowy, bóle brzuszne, mięśniowe
i inne, stałe uczucie zmęczenia, zaburzenia apetytu, nadwaga lub
niedowaga, słabo rozwinięte mięśnie, niska sprawność ruchowa.
 
Takie objawy – czy nazwiemy je depresją, skutkiem jakichś
dolegliwości zdrowotnych czy emocjonalnym przygnębieniem z powodu
zaniedbań wychowawczo-opiekuńczych – dotykają dzieci poddawane
dziś często przez dorosłych dwóm najcięższym próbom. Jest to albo
niezwracanie na nie uwagi i  niepoświęcanie im czasu, albo wpędzanie
zbyt wcześnie w  nadmierną rywalizację i  dążenie za wszelką cenę do
osiągnięcia sukcesu. Maluchy smutnieją, gdy smutna jest mama, i  boją
się, że coś złego się jej stanie, a  one wtedy zginą, bo zostaną same na
świecie; kilkulatki smutnieją, gdy czują, że nie sprostają oczekiwaniom
rodziców i  zostaną odrzucone. Dziesięcioletnia bohaterka powieści
Sarah Winman When God Was a  Rabbit mówi w  związku z  pewnym
dramatycznym zdarzeniem: „Coś mi się wydaje, że byłam dla nich
o  wiele więcej warta, gdy byłam mniejsza”[24]. Elly wyraziła w  ten
sposób dziwną prawdę: faktycznie wielu rodziców uważa malutkie
dziecko za najcenniejszy „skarb”, a  później, gdy zaczynają je lepiej
poznawać, rozczarowują się i wcale nie cenią już tego skarbu. Czują, że
mają przed sobą ogrom starań, żeby w  ogóle ich dziecko „wyszło na
ludzi”. Właśnie dzieci zawiedzionych rodziców są najbardziej zagrożone
patologiami, w tym także depresją. Dodajmy, że do grupy ryzyka należą
również dzieci wcześnie osierocone, izolowane od rówieśników
jedynaki, dzieci skłóconych rodziców lub gnębione przez zbyt
wymagających i nadopiekuńczych dorosłych.
Pierwsze lata szkolne mogą również dostarczać doświadczeń
skłaniających dzieci do zamknięcia się w sobie i ucieczki w samotność.
Dziecko rozpoczynające szkołę przeżywa niepewność, stres, obawy
dotyczące nowych relacji z rówieśnikami i nauczycielami. Potrzebne jest
wtedy stabilne i  mocne oparcie w  dorosłych, zarówno w  domu, jak
w klasie. Gdy go zabraknie, bardziej wrażliwe jednostki mogą sobie po
prostu nie poradzić z  nową sytuacją i  nowymi zadaniami. Nauczyciel
powinien stworzyć klimat zgody i współpracy sprzyjający uwolnieniu od
stresu, obaw i  niepewności. Powinien od samego początku pozytywnie
motywować uczniów, tak by niezależnie od wyników nie dopuścić do
zniechęcenia i  obniżenia poczucia wartości. Osiąga się to dość łatwo,
podkreślając mocne strony uczniów, umacniając poczucie
bezpieczeństwa i pomagając im przezwyciężać trudności.
Niestety ta oczywista prawda nie dla każdego jest oczywista. Oto
przykład zachowania nauczycielki, jakie mogłoby każde małe dziecko
przyprawić o depresjogenną traumę na całe życie – na podstawie relacji
pewnej matki: „Przyszłam do przedszkola po leżakowaniu i  przez
otwarte drzwi zobaczyłam (córkę) stojącą na środku sali w  samej
koszulce bez bielizny. Podczas gdy druga przeszkolanka w  pośpiechu
ubierała inne maluchy, wychowawczyni, siedząc na krześle, wyśmiewała
się z  mojego dziecka, nazywając je „ułomnym” i  znieważając je przy
całej grupie dzieci. W efekcie córka posiusiała się, stojąc na środku sali.
Byłam zaszokowana”[25].
Nigdy za wiele uświadamiania dorosłym, jak wrażliwą i  delikatną
strukturę psychiczną mają małe dzieci i  jak łatwo można ją skaleczyć
bezmyślnością lub niedbalstwem.

Nastolatki
Zabrzmi to jak truizm, gdy powiemy, że przełomowy okres między
dzieciństwem a  dorosłością przebiega burzliwie. Nie zawsze jest to
spowodowane buntem wpisanym w  proces rozwojowy wobec autorytetów
lub eksperymentowaniem z  niebezpiecznymi zachowaniami. Nawet
spokojni i zżyci z rodziną młodzi ludzie, zarówno dziewczęta, jak i chłopcy,
przeżywają w  latach gimnazjum i  liceum trudny okres. I  nie ma to
większego związku z odbywaną edukacją ani mniej lub bardziej udanym jej
przebiegiem. Owa burzliwość wynika z konfliktu pomiędzy wymaganiami
i  oczekiwaniami społecznymi a  trudnym do poskromienia popędem
płciowym budzącym się pod wpływem rozwoju hormonalnego oraz, przede
wszystkim, szaloną ochotą na samodzielność, która w tym okresie częściej
jest po prostu samowolą. Okres ten znacznie wyprzedza dojrzałość
emocjonalną oraz zdolność zapewnienia sobie bytu pozwalającego na
uniezależnienie się od rodziców.
Konieczność powściągania bądź co bądź naturalnych (od „Natura”)
potrzeb zderza się u  nastolatków z  brakiem pewnych cech, czy raczej
umiejętności, zupełnie zrozumiałym w świetle uwarunkowań społeczno-
wychowawczych, ale przez to wcale nie łatwiejszym do poradzenia
sobie przez nich samych ani też przez ich wychowawców. Najchętniej
obwinia się za ten brak dzieci i  młodzież. Niesłusznie. To nie one
wymyśliły nasz porządek świata. Zostały do niego wprowadzone przez
nas, dorosłych.
W  ocenie niekorzystnych zjawisk dotyczących dorastających dzieci
łatwo zgubić z pola widzenia takie czynniki, jak upowszechnienie przed
prawie stu laty prawnego zakazu pracy dzieci, wprowadzenie
powszechnej oświaty i  przez to wydłużenie dzieciństwa; dodajmy do
tego coraz szerszy dostęp do wyższej edukacji, malejącą liczbę dzieci
w rodzinach i związaną z tym w dużej mierze tendencję do ustępliwości
w ich wychowaniu, ogólny wzrost dobrobytu oraz stałe rozszerzanie się
„nożyc” porównawczych pod względem dostępu do dóbr materialnych
i  kulturalnych. Ten skomplikowany społeczno-psychologiczny melanż
uwarunkowań sprawia, że dziś bezpieczne wychowanie dzieci jest
trudniejsze niż kiedykolwiek. Dawniej ludzie byli biedniejsi, krócej żyli,
więcej chorowali, ciężej pracowali i mieli znacznie mniejszy wybór we
wszystkich dziedzinach, a mimo to – lub może właśnie dlatego – dzieci
mniej burzliwie przechodziły swój trudny przełom rozwojowy.
W  wyniku ponaddziesięcioletnich badań naukowych psycholog Jean
M.  Twenge nazwała najmłodsze pokolenie Amerykanów „pokoleniem
Ja”. W  swej książce pod tym samym tytułem[26] omawia paradoks
polegający na zaskakującym zjawisku. Otóż współczesne nastolatki
amerykańskie znacznie przewyższają poprzednie pokolenia, jeśli chodzi
o  pewność siebie, asertywność i  poczucie wartości, a  jednocześnie
funkcjonują gorzej pod względem stabilności psychicznej. Dzisiaj jest
wśród nich więcej uzależnionych, więcej cierpiących na rozmaite fobie,
nerwice oraz depresję, a  najczęstszym rysem osobowości jest narcyzm
charakteryzujący się egocentryzmem i  niedostatkiem empatii. Autorka
zadaje w  swej książce pytanie, czy przypadkiem sami (mowa
o Amerykanach) nie przyczyniamy się do tego, że współczesne dzieci są
samolubne, roszczeniowe i  bardziej nieszczęśliwe? Odpowiada na nie
twierdząco, podpierając się wynikami badań przeprowadzonych w USA
na czterdziestotysięcznej grupie dzieci w wieku 9–13 lat.
Nie ma podstaw, by odnosić wyniki tamtych badań do oceny
nastolatków w  Polsce i  wpływu występujących u  nas tendencji
wychowawczych na ich zdrowie psychiczne. Zapewne doczekamy się
własnych badań o  podobnej tematyce. Bez nich można jednak już
odwołać się do alarmów medialnych zwracających uwagę na wzrost
patologii wśród tej populacji. Możliwe, że tak jak w innych dziedzinach
i tu świat okazuje się zbiorem naczyń połączonych, w których występują
podobne zjawiska w różnych krajach.
Jean H.  Twenge potwierdza to, co głoszą nowocześni pedagodzy, że
chwalenie dzieci za dokonania, które kosztowały je niewiele wysiłku,
jest bardziej demoralizujące niż motywujące; a  także, że podziwianie
dziecka za urodę lub posiadanie przedmiotów (np. ubrań, zabawek,
sprzętu sportowego, luksusowych wygód) – co w gruncie rzeczy nie jest
ich zasługą – kształtuje całkowicie odwrotne do zamierzonych cechy
charakteru. Wyrabia się w ten sposób w dzieciach nie poczucie wartości,
lecz materialistyczny światopogląd, poczucie wyższości oraz
przekonanie, że gromadzenie przedmiotów zasługuje na uznanie
otoczenia. Dzieci tak wychowywane nie uczą się zachowań
prospołecznych, tylko wyrastają na egocentryków, narcyzów i egoistów.
A  gdy doda się do tego jeszcze deficyty emocjonalne – chociażby
w takim sensie, że zawsze chcą być na pierwszym miejscu, więc trudno
im nauczyć się radzić sobie z  porażkami – to mamy gotowych
kandydatów do mniejszych i większych załamań psychicznych. Stąd już
niedaleka droga do depresji, gdy się komuś nie poszczęści w  jakichś
przedsięwzięciach lub nawet tylko w  znalezieniu się na najwyższym
szczeblu czy to w  hierarchii społecznej, czy pod względem urody
(niewystarczającej dla gwiazdy czy modelki/modela), czy nawet pod
względem miejsca urodzenia (zamiast w  stolicy świata, to w  jakimś
zwykłym miasteczku w  nieprzodującym kraju). Powodów do
nieszczęścia jest nieograniczona ilość. Dorastające dzieci wybierają
sobie takie, które w ich środowisku znajdują odpowiedni grunt.
Pokolenie Ja słyszy najczęściej, że wszystko im się należy, są
najważniejsi i  czekają je wyłącznie sukcesy. Nie wszystkim się jednak
powiedzie, a  sam stres towarzyszący wysokim aspiracjom wywołuje
frustrację i  przyspiesza wyczerpanie psychiczne. Ci, którzy wzrastali
jako pokolenie Ja i sami zostają rodzicami, wykazują wyższe wskaźniki
braku satysfakcji i  niezadowolenia z  rodzicielstwa oraz ze swego
potomstwa. To zrozumiałe, bo rodzicielstwo wymaga odrzucenia
samolubstwa i narcyzmu. Osoby, które mają do tych wad predyspozycję,
okazują się niewystarczająco przygotowane do takiej roli. W  sumie
w  samym dzieciństwie oraz w  późniejszych okresach życia,
w rozmaitych rolach, jakie należy wypełniać, pokolenie Ja sprawdza się
nie najlepiej. Ludziom tym brakuje odporności, sprężystości
emocjonalnej niezbędnej do poradzenia sobie z  porażkami i  stratami,
które przecież każdego spotykają. Jak bardzo brakuje, wykazują
niepokojące statystyki zaburzeń psychicznych wśród nastolatków
prowadzących w skrajnych przypadkach do samobójstw.
W  odpowiedzi na to groźne zjawisko zaobserwowane w  latach
osiemdziesiątych ubiegłego wieku w  USA powstał utwór rockowy pt.
You’re Only Human (Jesteś tylko człowiekiem), którego twórca i główny
wykonawca Billy Joel (ur. 1949) wcielił się w  ten sposób w  „dobrego
rodzica”. Słowami piosenki przekonuje on dzieciaki, że pomyłki
i  porażki są normalną częścią życia, i  zapewnia, że sam też przeszedł
przez młodzieńczy okres samotności oraz trudnych zmagań
psychicznych:
 
It’s not always easy to be living in this world of pain.
You’re gonna be crashing into stone walls again and again.
It’s alright, it‘s alright, though you feel your heart break,
You’re only human, you’re gonna have to deal with heartache.
(...)
You probably don’t want to hear advice from someone else,
But I wouldn’t be telling you if I hadn’t been there myself.
It’s alright, it‘s alright, sometimes that’s all it takes,
We’re only human, we’re supposed to make mistakes.
(...)
But I survived all those long lonely days,
When it seemed I did not have a friend.
‘Cause all I needed was a little faith,
So I could catch my breath and face the world again.
 
Piosenka stała się międzynarodowym hitem, możliwe, że
powstrzymała niejednego nastolatka przed odebraniem sobie życia.
W  luźnym moim przekładzie jej słowa są niemal identyczne z  tymi,
które powtarzają swoim dorastającym dzieciom matki i  ojcowie na
całym świecie:
 
Nie zawsze łatwo żyć na tym świecie pełnym bólu.
Będziesz zderzał się raz po raz z kamiennym murem.
Wszystko jest w porządku, w porządku, chociaż serce ci pęka,
Jesteś tylko człowiekiem, poradzisz sobie z bólem serca.
(...)
Prawdopodobnie nie chcesz słuchać kogoś innego,
Ale nie mówiłbym, gdybym sam tego nie przeszedł.
Wszystko w porządku, w porządku, czasem bywa źle,
Jesteśmy tylko ludźmi, mamy prawo do błędów.
(...)
Przetrwałem tamte dni samotności,
Kiedy zdawało się, że nie mam przyjaciół.
Potrzeba mi było tylko trochę wiary,
Aby złapać oddech i znów stawić czoło światu.
 
Słowa słowami, ale z pewnością najpotrzebniejsze umiejętności, jakie
rodzice powinni starać się wyrabiać w  swoich dzieciach, to:
samokontrola, zdolność do powściągania zachcianek i  gotowość
współdziałania z  innymi. W  kształtowaniu charakteru ważniejsze
okazuje się nie samolubstwo czy indywidualistyczne poczucie
własności, lecz umiejętności prospołeczne.
Ostatnio chodzę często z  moim najmłodszym wnukiem na place
zabaw. Najczęstsze słowa, jakie tam słyszymy, gdy jakieś dziecko
wyciąga rączkę po czyjeś wiaderko lub grabki, brzmią: „Nie rusz, to
moje”. Małe sobki bywają też karcone przez opiekujących się nimi
dorosłych, gdy zainteresują się nieznajomym dzieckiem lub nie swoją
zabawką. W  identycznych okolicznościach w  społeczeństwach
o wyższym poziomie prospołecznych umiejętności dorośli starają się od
najmłodszych lat ośmielać dzieci do wspólnej zabawy, często ją
inicjując, a  nie zabraniając. Może Polska jest krajem odległym
kulturowo od tych społeczeństw, małe dzieci jednak są i tu, i tam takie
same. Bo i u nas, gdy przysiądę na brzegu piaskownicy lub postoję przy
zjeżdżalni i  tylko trochę pomogę przygodnej gromadce zgodnie bawić
się razem, okazuje się, że jest to możliwe i obce dzieci z żalem żegnają
się z nami, gdy opuszczamy plac zabaw. Małe dzieci, niestety, są bardzo
podatne na formowanie, jakby były z  modeliny; co zostanie ulepione
w  pierwszych latach, zastygnie, skamienieje i  trzeba ogromnego
wysiłku, by potem zmienić charakter, przekonania, stosunek do innych,
do siebie także.
Jak się te moje obserwacje z placu zabaw mają do przyszłości naszych
dzieci, przeczytałam w  wywiadzie pt. Świat to dżungla, udzielonym
Adamowi Leszczyńskiemu przez prof.  Krystynę Skarżyńską (Szkoła
Wyższa Psychologii Społecznej i Instytut Psychologii PAN)[27]. Z badań
dotyczących postaw studentów wynikło, że: „Studenci polscy są mało
aktywni w  porównaniu z  tym, co robi młodzież w  Europie Zachodniej
czy Stanach – zwłaszcza jeśli chodzi o  aktywność polityczną
i  uczestnictwo w  organizacjach pozarządowych. Na pytanie, jak
wspominają swoje dzieciństwo, 50  procent studentów odpowiadało, że
rodzice przede wszystkim ostrzegali ich przed złym światem i  uczyli
ostrożności w  postępowaniu z  ludźmi. Podobnie odpowiadają inni
dorośli Polacy badani w  próbie ogólnopolskiej (marzec 2011  r.). (...)
Postawa nieufności i  związane z  nią dbanie o  własny interes jest
w  całym naszym społeczeństwie głęboko zakorzeniona. (...) Pytaliśmy,
czy robią coś wspólnie z  innymi. Odpowiedzi wahały się między
«nigdy» a «rzadko»”. W pewnym momencie uczona stwierdza: „Trwałe
poczucie sensu życia mają ci ludzie, którzy dużo dają innym – i dużo od
nich dostają”. Myślę, że trzeba u nas jak najszerzej rozgłaszać tę prawdę
filozoficzno-psychologiczną. Proponuję, żeby regulaminy ogródków
jordanowskich uzupełnić o  apel do babć, mam i  opiekunów
nadzorujących maluchy: „Zabrania się mówić: «Nie rusz, to moje!»”.
Może dzięki temu następne pokolenia naszych nastolatków
i  dwudziestoparolatków przestaną bać się ludzi i  będą rzadziej uciekać
w  alkohol, narkotyki, Internet, samotność, samobójstwo. Bo na
szczęśliwe dorosłe życie pracuje się od wczesnego dzieciństwa.
Wiele lat temu podczas swoich studiów psychologicznych w  USA
oglądałam na ćwiczeniach z  psychologii rozwojowej film
z  przeprowadzonego eksperymentu z  małymi dziećmi. Zostawione
z  ciastkiem w  pustym pokoju dziecko mogło zjeść je od razu lub
poczekać kilka minut i  otrzymać jeszcze jedno. Dzieci łakome
i niecierpliwe zjadały je natychmiast. Dzieci zdolne do wyboru większej
korzyści z pewnym opóźnieniem, czekały na drugie ciastko, bawiąc się
znajdującymi się w  pokoju zabawkami. Tę samą grupę dzieci objęto
badaniem po dwudziestu latach i  okazało się, że u  tych pierwszych
występowało wiele patologii, trudności w  realizacji zamierzeń, a  także
problemy w  relacjach z  ludźmi. Dzieci cierpliwsze miały statystycznie
lepsze wyniki pod każdym względem, łącznie z  subiektywnym
poczuciem zadowolenia z życia.
Mniej więcej takie same wnioski sformułowała na podstawie
kierowanych przez siebie badań autorka wspomnianej książki pt.
Pokolenie Ja.
Nie miejsce tu na poradnictwo wychowawcze, ale ze wspomnianych
badań wynikają dość oczywiste wskazówki. Niezadowolenie, frustracja,
nadmierny stres i  perfekcjonistyczne zapatrzenie w  osobisty interes nie
służą dorosłym, co już, mam nadzieję, wynika z poprzednich rozdziałów.
To samo dotyczy osób wkraczających dopiero w  swoje pierwsze etapy
samorealizacji. Po to, by nie odebrać im radości – najpierw zabawy,
potem nauki, następnie pracy, a  przez cały czas budowania zdrowych
relacji z  ludźmi – rodzice, opiekunowie i  nauczyciele powinni
zweryfikować metody wychowawcze stosowane wobec dzieci. Należy
pamiętać o  tym od momentu, gdy małe dzieci zaczynają dopiero
nabierać umiejętności radzenia sobie z pierwszymi frustracjami.
Depresja nastolatków ukazana w  liczbach przeraża bardziej niż
statystyki dotyczące dorosłych. Z  raportu zamieszczonego w  prasie
wynika, że co trzeci polski licealista ma objawy depresji[28].
W niektórych regionach – jak pokazują badania – jest jeszcze gorzej. Na
Pomorzu lekarze mówią o  pojawieniu się „efektu Wertera” (tendencje
samobójcze wskutek zawodu miłosnego). Oszacowano tam, że na
depresję cierpi połowa licealistów, a  co piąty powinien natychmiast
rozpocząć specjalistyczne leczenie! Wielu rodziców nie zdaje sobie
sprawy, że paraliż woli, który dotyka ich dzieci, nie jest objawem
lenistwa, lecz oznaką depresji.
Po premierze filmu Sala samobójców Jana Komasy ożywiła się
dyskusja publiczna na temat kondycji polskiej rodziny i  zagubienia
dojrzewających nastolatków. Stało się to również okazją do
zainteresowania się dość rozpowszechnionym wśród młodzieży
uzależnieniem od mediów cyfrowych. Często idzie ono w  parze z  tak
zwanym hikikomori, zjawiskiem opisanym przez psychiatrów
japońskich; słowo to w  dosłownym tłumaczeniu oznacza „oddzielenie
się”. Występuje w  komputerowym pokoleniu młodzieży jako
wielomiesięczne, czasem kilkuletnie izolowanie się od domu, szkoły,
rówieśników. Hikikomori przypomina letarg przeplatany napadami
agresji lub autoagresji. W  Japonii ofiarami tego stanu są dwa razy
częściej chłopcy niż dziewczynki. Jak podaje „Newsweek”, „Na całe lata
zamykają się w  czterech ścianach, tylko z  komputerem. I  odlatują
w jedynie sobie znany świat, bo ten tutaj jest, jak mówią, «jedną wielką
mordęgą»”[29]. Osoby dotknięte hikikomori komunikują się ze światem
(jeżeli już muszą) za pośrednictwem telefonu lub Internetu.
Przypominają chorych na depresję – stają się tak samo wycofani
społecznie, zamknięci w sobie, apatyczni, bezwolni, pozbawieni energii
i  chęci jakiegokolwiek działania; nie stawiają sobie celów, negują
wartości, takie jak rodzina, zdrowie, miłość, przyjaźń; nie chcą brać
udziału w życiu. Zjawisko to w Japonii zaobserwowano po raz pierwszy
już prawie pół wieku temu. Dziś liczbę ofiar tego zaburzenia szacuje się
na pół do półtora miliona. Według Tamaki Saito, japońskiego
psychologa i  twórcy pojęcia hikikomori, problem ten dotyka tam jedną
na 10  młodych osób. Co trzeciej grozi pogrążenie w  izolacji na 20–
30  lat. Osoby te dorastają wyłącznie fizycznie, podtrzymywane przy
życiu przez przerażone rodziny; potem, gdy same już stają się dorosłe,
wegetują na obrzeżach społeczeństwa: nie pracują, nie płacą podatków,
nadal pozostają na czyimś utrzymaniu. Analitycy społeczni zwracają
uwagę, że hikikomori może być odzwierciedleniem przekonania
o wyjątkowości jednostki i jej prawa (przywileju?) do obierania ścieżki
życiowej wytyczonej wbrew normom i tradycjom.
A  czy nie zagościł podobny stosunek do dzieci także w  naszym,
zachodnim – czy lepiej powiedzieć, wschodnioeuropejskim, modelu
wychowania? Czyż dobrobytu nie obracamy w  dużej mierze na
budowanie tronu, na którym umieszczamy naszych królewiczów
i  królewny, zapewniając im wszystko z  wyjątkiem gwiazdki z  nieba?
W  Japonii uznano hikikomori za problem na tyle poważny, że
pootwierano dziesiątki klinik i  poradni specjalistycznych zajmujących
się wywabianiem dzieci z  ich komputerowych „sal samobójców”
z  powrotem do życia. Terapeuci stwierdzają, że najtrudniej te dzieci
przekonać, iż kłótnia z mamą o noszenie szalika, nudna lekcja biologii,
ból z powodu wyrzynania się zęba mądrości – jak również wiele innych
przykrości, to, po pierwsze, jest prawdziwe (i jedyne) życie, a po drugie,
że da się znieść i  jeszcze po drodze przeżyć radość, spełnienie, nawet
szczęście. W  Japonii uznano, że leczenie hikikomori musi trwać
przeciętnie dwa lata. Młodych ludzi trzeba w  tym czasie nauczyć
wykonywania prostych prac oraz gier zespołowych, wspólnego
przygotowywania i  jadania posiłków i  w  ogóle funkcjonowania
w  grupie. Powrót do społeczeństwa jest możliwy, ale tylko poprzez
trening przebywania w  nim. Przychodzi mi do głowy myśl, że lepiej
jednak zacząć uczyć tego nasze dzieci, gdy mają rok i  mogą nawiązać
pierwsze dobre relacje już w  piaskownicy, zamiast potem szukać dla
siebie pocieszenia w  internetowych „salach samobójców” albo
resocjalizować się w ośrodkach socjoterapeutycznych.
Nie mamy tak dźwięcznej nazwy jak Japończycy na określenie
rozpowszechnionego wśród nastolatków „doła” połączonego z  negacją
otaczającego świata. U nas dorośli narzekają głównie, jaka to „okropna
jest dzisiejsza młodzież”. Mirosław Kaczmarek w  miesięczniku
„Remedium”, odnosząc się do tematu narastającej fali rozmaitych
patologii wśród uczniów, zauważa: „Paroletnia debata przedstawicieli
wielu resortów, z  udziałem ekspertów oraz zaangażowaniem obu
rzeczników praw obywatelskich i praw dziecka nie przyniosła istotnych
zmian. Nie zaproponowano żadnych istotnych rozwiązań o  charakterze
profilaktycznym czy prewencyjnym. Dalej pokutuje widzenie
problemów dziecka i rodziny w podziale resortowym. Za ingerencję we
władzę rodzicielską odpowiada niezawisły sąd, za system pieczy
zastępczej – resort polityki społecznej, za szkoły dla trudnej młodzieży –
resort edukacji, a  za policyjne izby dziecka – resort spraw
wewnętrznych. Nikt tak naprawdę nie odpowiada za kompleksową
pomoc nieletniemu i jego rodzinie”[30].
Świat zmienia się szybciej niż my. Jeszcze pokolenie, dwa pokolenia
temu życie dzieci toczyło się na podwórku, w bezpośrednim fizycznym,
dotykowym kontakcie z  rówieśnikami. Dziś dzieci są izolowane przez
samych rodziców, którzy tak pojmują „dobrą opiekę” i  „bezpieczne
wychowanie”. Sami za dużo pracują i  mają poczucie winy z  powodu
braku czasu, dlatego tworzą swoim pociechom szklane klosze i  wieże
z  kości słoniowej. Sami zresztą tam nie zaglądają, bo i  kiedy? Z  tego
powodu, gdy w szkole ucznia czy uczennicę spotka coś okrutnego, to nie
widzą oni innego wyjścia, tylko odbierają sobie życie (jak nastolatka
z  Gdańska) lub szukają wirtualnych przyjaciół wśród avatarów
w internetowej „sali samobójców” (jak Dominik z filmu Komasy).
Możliwe, że niefrasobliwość lub nieodpowiedzialność owych
„resortów” wynika z  masowej amnezji dorosłych, którzy sami,
przestając być jakiś czas temu dorastającą młodzieżą, kompletnie
wyparli ze świadomości swe dawne niepokoje, frustracje i dramaty. Bo
nie wierzę, że resortowi eksperci nigdy ich nie przeżywali, będąc
w  wieku swoich obecnych dzieci. Możliwe, że Japończycy dobrze to
wymyślili, by organizować dwuletnie komuny terapeutyczne dla
wyalienowanej młodzieży. Leczą ich nie psychotropami (jak
Amerykanie), lecz grupową pracą, zabawą i nauką. Te ośrodki są czymś
w  rodzaju skansenów niegdysiejszych podwórek lub harcerskich
wakacji. W każdym razie japońskim nastolatkom pomagają. U nas chyba
Wisła zmieni bieg, zanim nasze rozliczne „resorty” się namówią,
wysupłają odpowiednie pieniądze, znajdą specjalistów i jeszcze uzyskają
współpracę rodziców i  szkoły w  tworzeniu zdrowszych warunków
rozwoju dla dorastających dzieci. Nie spodziewajmy się raczej tego
i  zacznijmy bardziej uważnie nasłuchiwać, czy przypadkiem naszemu
dorastającemu dziecku, z jakiegokolwiek powodu, akurat nie pęka serce.
Na szczęście niektórzy nasłuchują, choć często są to osoby postronne,
nie zajmujące się własnymi dziećmi, lecz cudzymi. Do tych wrażliwych
osób zaliczyć trzeba niektóre wszędobylskie dziennikarki. Jedna z nich,
Anna Wacławik-Orpik, została wyróżniona prestiżową nagrodą Grand
Press 2011 za wywiad z wychowankiem domu dziecka opublikowany na
internetowym portalu TOK FM. Rozważając przejawy i uwarunkowania
depresji nastolatków, nie sposób nie pomyśleć także o  dzieciach
wykluczonych już na starcie życiowym, które w dzieciństwie, a i później
także, są kandydatami do zachorowania na chroniczną depresję. Takich
dzieci jest wcale niemało: nie licząc przebywających w  rodzinach
patologicznych, kilkadziesiąt tysięcy przechodzi przez domy dziecka.
O  tym, jaką kolebką dożywotniego kalectwa psychicznego może być
taki przybytek, niech zaświadczy kilka śródtytułów z  nagrodzonego
wywiadu: Koszmar domów dziecka; Życie codzienne: radźcie sobie
sami; Drugie życie: fala, bicie, molestowanie; Po pierwsze – nie
przeszkadzać, wychowawca chce mieć spokój; Nic od ciebie nie zależy;
Jedna myśl – z której strony przyjdzie atak; Jesteś jak zwierzę przyparte
do muru i znikąd pomocy.
Dodajmy, że dzieci nie trafiają do domów dziecka za karę, bo coś
złego zrobiły, lecz dlatego, że w  domach rodzinnych były krzywdzone
lub niechciane. W domach dziecka ma im być teoretycznie lepiej niż we
własnych rodzinach. W  dodatku kosztuje to nas, całe społeczeństwo,
gigantyczne pieniądze: miesięczny koszt utrzymania jednego dziecka
w  takiej placówce to 2,5–6,5  tysiąca złotych. W  rozmowie radiowej[31]
autorka wywiadu wyraziła zapewne to samo, co w  tej chwili czują
i  myślą moi czytelnicy: że takie domy dziecka to zbrodnia, którą
należałoby ścigać z  nakazu prokuratora. Ale wspominam o  tym tutaj
trochę też dlatego, by widząc młodą osobę załamaną, zasmuconą,
uciekającą w  izolację – wiedzieć, że mogą to być objawy depresji
spowodowanej przez upokarzającą krzywdę lub lęk przed nową
krzywdą.
Typowy „dół” psychiczny u nastolatka cechuje zamykanie się w sobie,
oddalenie od rodziny i  szkoły, przygnębienie, apatyczność, niskie
poczucie wartości, beznadzieja i świadomość bezsensu (jak u dorosłych).
Nastrojom tym towarzyszą często również zachowania antyspołeczne,
takie jak: wagarowanie, ucieczki z  domu, podkradanie rodzicom
pieniędzy, kradzieże w  sklepach; u  wielu depresyjnych nastolatków
występują tendencje autodestrukcyjne, prowadzące do alkoholizowania
się lub narkomanii, bulimii lub anoreksji, promiskuizmu,
samouszkodzeń ciała, a  w  skrajnych przypadkach do prób
samobójczych. Sfrustrowanym i  nieszczęśliwym nastolatkom bardzo
trudno udzielić wsparcia. Stanowią najbardziej oporną grupę pod
względem gotowości przyjęcia pomocy głównie dlatego, że bunt, gniew
i rozżalenie zwykle skierowane są do osób reprezentujących autorytety,
tych samych, które okazują niepokój i  starają się powstrzymać
niebezpieczne zachowania.
Jeżeli we wczesnym dzieciństwie między rodzicami i  dziećmi nie
zdoła wytworzyć się trwała relacja oparta na zaufaniu i  wzajemnym
zrozumieniu, dorastające dziecko może już od dawna nie czuć bliskiej
więzi z  rodziną; nie dopuści wtedy do swoich sekretów nikogo poza
wybranymi osobami spośród grupy rówieśniczej. Dlatego tak często nikt
wystarczająco doświadczony nie może nic zrobić, by pomóc rozwiązać
najtrudniejsze problemy i  kłopoty młodzieży. Istnieją oczywiście
profesjonalne służby, zarówno interwencyjne, jak i terapeutyczne, ale ich
zaangażowanie często przychodzi zbyt późno, gdy już doszło do
poważnych szkód. Uświadomienie sobie tych szkód samo przez się
bywa przygnębiające i  pesymistyczne, nic więc dziwnego, że może
zapoczątkować u młodej osoby nawet długotrwałą depresję.
Dość istotną rolę mogą w  takich przypadkach odegrać dorośli nie
należący do domowego otoczenia. Ktoś z  krewnych, nauczyciel,
pedagog albo trener, duszpasterz, niekiedy ojciec czy matka
zaprzyjaźnionego rówieśnika – mając większy dystans i  będąc
emocjonalnie mniej poruszony – ktoś taki może łatwiej dotrzeć do
zbuntowanego nastolatka i  pomóc mu otworzyć się, zwierzyć
z  życiowych lub egzystencjalnych problemów. Jeżeli taka osoba sama
nie potrafi pomóc, to może zdoła nakłonić dziecko do pójścia do
psychologa lub lekarza. Profesjonalna konsultacja, diagnoza i wskazanie
metod pomocy stanowią najwłaściwszy kierunek postępowania nie tylko
zresztą wobec nastolatków czy dzieci ewidentnie nie radzących sobie
z problemami, ale i wobec dorosłych.
Aby dziecko skłonić do ujawnienia, co je gnębi, i jednocześnie pomóc
mu złagodzić uczucie bezradności, wstydu czy lęku, ważny jest dobór
odpowiednich słów. Oto kilka sugestii pozwalających dziecku uwierzyć
w siebie oraz w możliwość rozwiązania swoich problemów:
 
• Przejdziemy przez to, poradzimy sobie;
• Nie myśl, co będzie kiedyś. Chodź, zastanówmy się, co można
zrobić teraz;
• Z wieloma problemami i tak radzisz sobie nie najgorzej, podziwiam
cię;
• Na pewno znajdziemy dobre wyjście, możesz na mnie liczyć;
• Każdy ma kłopoty, nie zostawię cię z nimi;
• Wiem, że starasz się najlepiej, jak potrafisz. To nic, że nie wszystko
ci się od razu udaje;
• Bardzo chcę, żeby minął ten trudny okres. Powiedz, jak ci w tym
ulżyć;
• Cieszę się, że mam ciebie. To nic, że czasem mamy razem jakieś
trudności. Przecież po to jestem, aby je razem rozwiązywać.
 
Próbując zrozumieć depresję u  dorastającej młodzieży nieco głębiej,
badacze zaobserwowali, że głównych źródeł zwykle można doszukać się
w domu rodzinnym. Nawet zła szkoła nie jest w stanie złamać psychiki
dziecka znajdującego mocne oparcie w  rodzicach i  wzrastającego
w  bezpiecznej atmosferze. Na temat badań dotyczących depresji
u nastolatków pisze psycholog i biolog Marta Komorowska:
„Depresji sprzyja środowisko, w  którym panuje duży poziom
negatywnych emocji, konfliktów, brak zaangażowania w  sprawy
członków rodziny. Prace badawcze, w  których stosuje się
kwestionariusze samoopisowe wśród nastolatków pokazują, jak bardzo
percepcja środowiska rodzinnego wpływa na pojawienie się objawów
depresji. Duże znaczenie ma tutaj niski poziom wsparcia w  rodzinie,
wysoki poziom krytycyzmu (szczególnie w  stosunku do osiągnięć
dziecka), a  nawet nadmierne zaangażowanie emocjonalne matki. Matki
depresyjne należą do grupy ryzyka, gdyż depresja może przyczyniać się
do powstawania gorszych relacji między członkami rodziny,
a  szczególnie między dziećmi a  rodzicami. (...) Zaburzenia depresyjne
w okresie dzieciństwa mogą być związane z różnymi stresorami, takimi
jak: doświadczenie straty, wykorzystanie seksualne, zaniedbanie,
konflikty i  frustracje, schorzenia medyczne. Natomiast w  okresie
adolescencji wśród czynników ryzyka depresji badacze wymieniają
m.in.: historię rodzinną obciążoną depresją, wcześniejsze epizody
depresji, słabe zdolności szkolne, konflikty w  rodzinie, a  nawet
niepewność co do własnej orientacji seksualnej, rodzącą wewnętrzny
konflikt. Optymistyczne jest to, że – jak pokazują studia nad problemem
– większość dzieci wychodzi z  depresji ciężkiej, jednak
prawdopodobieństwo nawrotu wynosi od 20  do 60  procent podczas
pierwszych dwóch lat od remisji i, co gorsza, prawdopodobieństwo to
wzrasta do 70 procent po pięciu latach. (...) Ze względu na cały szereg
objawów tworzących obraz depresji, jak i  ze względu na wielość
przyczyn i  czynników ryzyka predysponujących do zachorowania,
istnieje wiele pomysłów na leczenie zaburzeń depresyjnych. Ogólnie
można wymienić poza metodami farmakologicznymi i  psychoterapią
(różnego typu – poznawczo-behawioralną, psychoanalityczną,
systemową) programy edukacyjne skierowane do rodzin. Te ostatnie
biorą pod uwagę kontekst rodzinny powstawania depresji i  koncentrują
się na doskonaleniu umiejętności rodzicielskich, takich jak: stosowanie
kar i  nagród, zabawa z  dzieckiem, komunikacja, radzenie sobie
z  trudnym zachowaniem dziecka. Praca z  dziećmi obejmuje natomiast
m.in. trening asertywności i umiejętności prospołecznych”[32].
Dla dopełnienia tego tematu sięgnijmy do pism Antoniego
Kępińskiego, który wyodrębnił cztery typy depresji młodzieńczej:
 
1. Postać apatyczno-abuliczna, w  której młoda osoba staje się
wewnętrznie rozprzężona, nic jej nie interesuje, odczuwa pustkę i nudę,
przesiaduje bezczynnie, może godzinami słuchać muzyki [dziś pewnie
Profesor dopisałby do tego pogrążanie się w  wirtualnym świecie
Internetu – E.W.]. Nudę życia dziecko usiłuje ożywić przez odurzanie
się, ekscesy seksualne lub wandalistyczne.
2. Postać buntownicza, pełna gniewu i  agresji. Dochodzi do
gwałtownych wybuchów lub do biernego oporu, złośliwości, a także do
aktów autoagresji (próby samobójcze, sięganie po niebezpieczne
substancje psychoaktywne).
3. Postać rezygnacyjną cechuje lęk przed przyszłością, poczucie
bezradności i brak poczucia wartości, pesymizm, czarnowidztwo.
4. Postać labilna polega na dużej chwiejności nastroju od chandry do
wesołkowatości. U  podłoża tkwi pustka emocjonalna i  poczucie
bezsensu życia[33].
 
Z  cytowanej już książki Sarah Winman When God Was a  Rabbit
utkwił mi w  pamięci pewien passus, z  którego można wyczytać, komu
i  czemu nastolatki zawdzięczają te swoje cztery rodzaje depresji,
hikikomori, „sale samobójców” i  zwykłe, pospolite „doły”. Mówi
dziesięcioletnia Elly, przejęta pierwszym zawodem miłosnym starszego
brata: „Gdyby rodzice bodaj na moment przystanęli i  zamilkli,
usłyszeliby odgłos pękającego serca mojego brata. Oni jednak nie
słyszeli niczego...” (s. 97).
Zatrzymajmy się i  postarajmy się usłyszeć, co dzieje się w  sercach
naszych dzieci. Będzie to najskuteczniejsza profilaktyka depresji
młodzieńczej.
Test

Sprawdź relacje ze swoim nastolatkiem


Zaznacz to, co jest NIEPRAWDĄ w twojej relacji z dzieckiem:

 
□   Zawsze szczerze i spokojnie rozmawiam z nim o tym, co czuje;
□   Od najmłodszych lat wiem, co lubi, o czym marzy, czego się boi;
□   Bardzo często bywają u nas w domu jego przyjaciele;
□   Znam dobrze ich rodziców i często rozmawiamy o naszych dzieciach;
□   Plan zajęć mojego dziecka jest mi zawsze znany;
□   Znam wszystkich dorosłych, z którymi ma kontakty (w szkole i poza szkołą)
i mogę się do nich zwrócić z każdym niepokojem dotyczącym dziecka;
□   Mam z dzieckiem wspólne zainteresowania i lubimy spędzać razem wolny
czas;
□   W miarę dorastania ustalamy wspólnie z całą rodziną odpowiednie dla jego
wieku obowiązki oraz konsekwencje zaniedbań;
□   W przypadku sporu z dzieckiem, naruszenia przez niego norm naszej rodziny
lub niewywiązania się z zadań szkolnych nikt go nie wyzywa i nie bije, tylko
szukamy sposobu na rozwiązanie problemu;
□   W naszym domu dorośli nie są wulgarni, agresywni, nie upijają się, nie
okłamują i nie obrażają się wzajemnie;
□   Staram się jak najszybciej przeprosić, gdy wyrządzę dziecku przykrość;
□   Staram się jak najszybciej wybaczyć, gdy dziecko wyrządzi mi przykrość,
przeprasza lub chce zadośćuczynić.

Policz zaznaczone odpowiedzi


9–12 „NIEPRAWDA”
Twoje dziecko może: odczuwać brak wsparcia i  zrozumienia w  domu; nabrać
przekonania, że jego problemy nikogo nie obchodzą; czuć się osamotnione
i  pozostawione samo sobie. Przy pierwszym poważniejszym zmartwieniu może mu
grozić załamanie psychiczne. POROZMAWIAJ O  WYNIKACH TEGO TESTU
Z PSYCHOLOGIEM LUB PEDAGOGIEM.

 
5–8 „NIEPRAWDA”
Brakuje ci czasu lub nie uświadamiasz sobie, jak ważną osobą jesteś w życiu twojego
nastolatka. Zweryfikuj swoje postępowanie według udzielonych odpowiedzi tak, by jak
najszybciej poprawić relacje z  dzieckiem. JEST TO KONIECZNE DO DOBREGO
ROZWOJU TWEGO DZIECKA, A  DLA CIEBIE – DO POCZUCIA WIĘKSZEGO
SPOKOJU O JEGO BEZPIECZEŃSTWO I ZDROWIE.

 
1–4 „NIEPRAWDA”
Dziecko czuje się pełnoprawną częścią waszej rodziny i  wie, że jest kochane,
akceptowane i  szanowane. Tych kilka odpowiedzi „nieprawda” przedyskutuj razem
z dzieckiem, ONO NAJLEPIEJ CI POWIE, CZY TRZEBA COŚ ZMIENIĆ, CZY NIE.

 
0 „NIEPRAWDA”
GRATULACJE! Należy ci się dyplom z  wyróżnieniem za dobre rodzicielstwo i  talent
wychowawczy. Ale żeby przypadkiem nie popaść w  samozachwyt, koniecznie podziel
się ze swoim dzieckiem wynikami tego testu. Albo dostaniesz od niego jeszcze jeden
dyplom, albo dowiesz się, że niektóre rzeczy widzi inaczej i czuje inaczej. Zawsze warto
to sprawdzić...

Pacjenci geriatryczni
Z  wiekiem wprawdzie łagodnieją wahania huśtawek biologicznych
i  hormonalnych, lecz w  naturalnym procesie starzenia się zaczyna
szwankować funkcjonowanie fizyczne i  umysłowe oraz pojawia się coraz
bliższa perspektywa ostatecznego kresu. Obydwa te czynniki nadają często
mroczny ton życiu wewnętrznemu starzejących się osób. Zarówno starsi
mężczyźni, jak i  starsze kobiety przeżywają podobne doświadczenia.
Obejmują one refleksje nad bilansem życia i  swych osiągnięć (lub ich
braku). Bilans ten często wypada niekorzystnie, zwłaszcza gdy
oczekiwania, pragnienia i  marzenia nie zostały w  pełni zrealizowane.
Prawdę mówiąc, tak bywa u  większości ludzi, bo kto spełnił naprawdę
wszystkie swoje marzenia?
Kobiety są na ogół silnie związane z  dziećmi i  rodziną, toteż
w  późnym okresie życia zdarza się, że odczuwają smutek rozłąki po
odejściu pociech z  domu. Mogą z  utęsknieniem wspominać lata
wczesnego dzieciństwa swoich dzieci, gdy jako matki czuły się im
najbardziej potrzebne i  najmocniej były kochane. Zwykle przejawy
czułości i  przywiązania do matek z  biegiem czasu są mniej wylewne.
Starzejącym się matkom tego właśnie może brakować. Kobiety
bezdzietne nie przeżywają tak często załamań psychicznych
w  podeszłym wieku. Poradziwszy sobie ze swą bezdzietnością
w  młodym wieku z  biegiem lat przyzwyczajają się do swojej sytuacji
rodzinnej.
Przyjaźnię się z  już niemłodą, samotną kobietą, która wyżywa się
w  roli opiekuńczej i  wychowawczej, wspierając swego brata i  bratową
w  zajmowaniu się trójką dzieci. Podobnie realizuje się w  zastępczym
macierzyństwie inna moja znajoma, będąc oddaną ciotką dla swych
siostrzeńców. Te dwie kobiety, i  oczywiście wiele, wiele innych, są
dobrymi przykładami wartościowego życia rodzinnego. A  to właśnie
stanowi najsolidniejszy bastion chroniący przed chandrami, załamaniami
czy różnymi odmianami depresji nie tylko w  młodym wieku, ale do
późnej starości.
Mężczyźni rzadko uważają zajmowanie się dziećmi za prawdziwe
spełnienie i dlatego raczej nie potrafią z tego czerpać poczucia sukcesu
czy sensu życia. Ma to oczywiście związek z systemem wartości, nieco
odmiennym dla kobiet i  dla mężczyzn. Mężczyźni, kulturowo
i prawdopodobnie również w jakiś biologiczny sposób, nastawieni są od
młodości na sukcesy potwierdzające ich kompetencje w sferze dokonań
zawodowych. Gdy podczas schyłkowych lat życia są pozbawieni
możliwości dalszego wykazywania się w zawodzie, mogą przeżywać żal
po stracie. Dokładnie tak samo dotkliwy, bolesny i długotrwały, jak żal
po stracie przeżywany przez kobiety na przykład po rozłące z  bliską
osobą, spowodowanej porzuceniem, zdradą, rozwodem czy jej śmiercią.
Są jednak wśród nas przykłady zaprzeczające powyższym
obserwacjom, jak na przykład pan Tadeusz Centek. W  wywiadzie
zatytułowanym: Jutro też przyjdę[34] opowiada o  tym, jak od lat
towarzyszy pacjentom hospicjum w  ich ostatniej drodze: „Karmię
chorych, gdy nie mogą sami jeść. Opatruję im odleżyny, siadam przy
łóżku i  rozmawiam. Czasem nic nie mówię, tylko trzymam za rękę
i  lekko głaszczę. (...) Czasem sobie porozmawiamy z  pacjentami.
Szczególnie tymi najstarszymi. Wspominamy sobie, jak to było
w  dawnej Bydgoszczy, gdzie kto mieszkał, gdzie pracował”.
Wzruszająco też mówi o  swoim życiu: „Nie rozpamiętuję. Nie myślę
o tym, czego nie zdążyłem zrobić, co nie było doskonałe. Doceniam to,
co mi się udało stworzyć i dać z siebie. I cieszę się z tego, co dostałem,
np. od żony. Jestem dumny z  mojej rodziny. Mam przekonanie, że
wszystko w moim życiu miało swój czas i głęboki sens. (...) Tak właśnie
czuję. Idę na spacer, czuję zapach wiosny, słyszę śpiew ptaków, widzę,
jak jest pięknie dookoła. I  wtedy tak sobie wzdycham z  radością
i  w  myślach dziękuję Panu Bogu za to, że mogę jeszcze używać tego
świata, i  to wszystkimi zmysłami. Doceniam, że jeszcze czuję się jako
tako, chodzę, widzę, słyszę. Bardzo jestem w  takich chwilach
szczęśliwy”. Tadeusz Centek ma dziewięćdziesiąt lat.
Ludzie tacy jak pan Centek mają szczęście, że prawdopodobnie
przyszli na świat wyposażeni w  odpowiednie mechanizmy biologiczne
chroniące przed depresją. A  może nie? Może tacy ludzie, idąc przez
życie, tak samo pełne zasadzek, pułapek i  trudnych etapów jak życie
innych ludzi, nie czekali, aż im ktoś lub coś życie umili lub odmieni,
tylko robili to sami? I  w  końcu nauczyli się, tak jak pan Centek, że
w  dziewięćdziesiątym roku życia, jeśli tylko ma się nogi, ręce, oczy,
uszy i  bijące serce, to można codziennie przychodzić do tych, którzy
potrzebują tego bardziej niż ktokolwiek inny. W  pomaganiu ludziom
kryje się sekret ratujący zdrowie psychiczne, a  mianowicie szansa na
złagodzenie poczucia samotności.
Samotność jest właśnie tym jednym elementem depresji, wspólnym
dla obydwu płci. W  późnych latach życia samotność staje się realnym
zagrożeniem większości z  nas. Wynika to z  odchodzenia kolejnych
rówieśników, znajomych, członków rodziny. Im dłużej człowiek żyje,
tym bardziej musi liczyć się z  tym, że w  końcu może zostać jedynym
żyjącym spośród swego dawnego kręgu towarzyskiego. Osoby takie
uświadamiają sobie z bolesną ostrością własne zbliżanie się do śmierci.
Odczuwają zwielokrotnioną coraz to nowymi pogrzebami, ostatecznymi
rozstaniami i  pożegnaniami tęsknotę za odchodzącymi ludźmi
i  bezpowrotnie utraconą młodością. Ten rodzaj żalu nie różni się
w  sensie emocjonalnym od żalu spowodowanego rozstaniami
wcześniejszymi. Jest on obecnie tylko bardziej dotkliwy, wszak zostaje
coraz mniej lat życia, a  więc i  mniej nadziei na stworzenie nowych
bliskich związków i zawarcie nowych przyjaźni. Po sześćdziesiątych czy
siedemdziesiątych urodzinach rzadko myśli się o  przyszłości
w  kategoriach długich lat. Nawet jeżeli statystyki długowieczności są
dość obiecujące, to jednak wraz z  osiągnięciem pewnego wieku nie
sposób siebie oszukać. Czasem udaje się w ogóle nie myśleć o starości
i śmierci komuś wyjątkowo zdrowemu, kto nigdy nie był w szpitalu, nie
stracił ani jednego zęba, zachował piękną czuprynę i wciąż bez zadyszki
wchodzi z  plecakiem na Turbacz. No ale ilu jest takich wśród nas?
Czasem udaje się to takim osobom jak pan Tadeusz Centek, który „nie
rozpamiętuje” i szuka w swoim życiu tego, za co może być wdzięczny.
Takie nastawienie to najlepszy bastion chroniący przed depresją.
Większość starszych osób ma co najmniej kilka różnych diagnoz
medycznych. Nie zawsze oczywiście jedną z  nich bywa depresja. Ale
gdy tak się zdarza, to można i trzeba ją leczyć, podobnie jak w każdym
przedziale wiekowym, od dzieciństwa począwszy, przez młodość i wiek
dojrzały. Niestety ta grupa wiekowa jest pod względem pomocy
psychologicznej i  psychiatrycznej bardzo u  nas zaniedbana. Właściwie
dopiero rodzą się zalążki psychiatrii geriatrycznej, a  w  zestawieniu ze
zjawiskiem szybkiego starzenia się polskiego społeczeństwa oferta
psychoterapii zorientowanej na osoby starsze jest żałośnie uboga.
Istotnym względem jest również demografia biedy w  Polsce, w  której
właśnie grupa seniorów wyróżnia się najniższymi dochodami. Nic więc
dziwnego, że w  prywatnym sektorze usług terapeutycznych prawie
w  ogóle nie spotykamy ani starszych pacjentów, ani specjalistów,
których interesowałoby pomaganie im. Szkoda. Wielka szkoda, bo
faktycznie szkody doznają rzesze smutnych i  przygnębionych Polaków
w podeszłym wieku.
W wywiadzie pt. Nie odkładaj hodowli róż do 70. urodzin[35] dr Ewa
Bogacka, specjalistka między innymi w  zakresie geriatrii z  Akademii
Medycznej we Wrocławiu, podkreśliła, że dla starszych ludzi gorsza od
niedołęstwa, zależności od innych i  wypadania z  ról jest izolacja.
Sugestywnie to zobrazowała: „Dziś młodzi ludzie mówią, że chodzą do
babci raz na miesiąc, a jak się pytam, dlaczego ta babcia nie może z nimi
zamieszkać, to patrzą na mnie, jakbym spadła z  kosmosu. Ostatnio już
nawet wspólne spędzanie świąt stało się niewygodne. (...) – Jak my się
przygotowujemy do starości? W  ogóle się nie przygotowujemy.
Zachowujemy się tak, jakby miała nigdy nie nadejść. A  potem
rozdzieramy szaty, że jesteśmy nieszczęśliwi i dopadły nas choroby. (...)
Bo nie dbamy w  porę o  zdrowie. Nieprawidłowo się odżywiamy, nie
ruszamy się. Wierzymy, że niezdrowy tryb życia ujdzie nam na sucho.
I tak jest, ale do czasu. (...) Biologia daje nam szansę na dobrą starość.
Tyle że musimy jej pomóc”. Na pytanie dziennikarza (Sławomira
Zagórskiego), jakie są kryteria dobrej starości, lekarka wyjaśnia:
„Zachowana aktywność fizyczna i  psychiczna oraz kontakty
międzyludzkie”. A  na pytanie, jakie środki starsi ludzie łykają
niepotrzebnie, dr Bogacka odpowiada: „Uspokajające. Walczę z  tym
usilnie, bo lek uspokajający to wyłącznie uciszenie krzyku, że dzieje się
coś złego. A  ponieważ nie wiemy, o  co chodzi, dajemy knebel. Ten
knebel powoduje, że człowiek szybciej głupieje, jest bardziej agresywny,
ponieważ czuje się oszukany. (...) Inna grupa nadużywanych leków to
środki przeciwbólowe. Nefrolodzy biją na alarm, ponieważ akurat te leki
bardzo uszkadzają nerki. Niestety, przyczyniają się też do tego lekarze,
zapisujący osobom starszym środki przeciwbólowe w  ogromnych
ilościach. Czasem wystarczą 2–3  kuracje lekami przeciwzapalnymi lub
przeciwbólowymi, by doszło do poważnego uszkodzenia nerek”. Pod
koniec wywiadu dowiadujemy się też, że na depresję nie cierpią
nadmiernie osoby mocno zaawansowane wiekiem. „Typowy dla tej
choroby wiek to 50–60 lat. Na starość depresję mają przede wszystkim
ci, co mieli ją już wcześniej. W  starości typowa jest tzw. depresja
sytuacyjna: człowiek zdaje sobie sprawę z  poczucia straty, a  wyraźny
spadek nastroju świadczy o jego inteligencji i zachowanym krytycyzmie.
Np. umiera dziecko, a  jej [starszej osobie – E.W.] się zdaje, że
niepotrzebnie żyje, umiera mąż, a  ona zostaje z  beznadziejną rentą.
Każdy miałby w takiej sytuacji dość”.
Psychoterapeuci specjalizujący się w  pomaganiu starszym osobom
cierpiącym na depresję najczęściej stosują terapię interpersonalną.
Głównym jej wątkiem są rozmaite odmiany żalu za wcześniejszą
tożsamością związaną z dawnymi rolami społecznymi oraz dokonaniami
przynoszącymi niegdyś uznanie. Właśnie jego brak, traktowanie
starszych osób bez należytego poważania, zostawianie ich samym sobie,
podczas gdy reszta rodziny uczestniczy w  życiu towarzyskim, staje się
dla wielu babć i  dziadków przysłowiowym „gwoździem do trumny”.
Osobiście zaobserwowałam to zjawisko w  nowej modzie na
organizowanie wesel w  taki sposób, że jednego wieczoru spotyka się
rodzina, a  drugiego, na hucznej zabawie, „nasi goście”, jak mówią
nowożeńcy. Traktowanie starszych członków rodziny bez szacunku lub
przynajmniej sympatii musi rzutować negatywnie na ich stan psychiczny
i  poczucie wartości. Terapeuci geriatryczni sugerują także dawanie
konkretnych rad i podpowiedzi w rozwiązywaniu ich problemów.
Jednym z  zaleceń terapeutycznych w  pracy z  seniorami jest większa
niż zazwyczaj elastyczność dotycząca czasu trwania spotkań.
Z pacjentami w zaawansowanym wieku trzeba niekiedy przedłużać sesje
po to, aby nie przerywać wątku zwierzeń lub wspomnień u  osoby
potrzebującej wysłuchania i  zrozumienia trudnych sytuacji, zwłaszcza
związanych z  relacjami rodzinnymi. Ważną formą wsparcia jest
świadczenie usług polegających na przykład na dowożeniu na terapię,
zamawianiu wizyt u  lekarzy lub pomocy przy zorganizowaniu opieki
domowej czy pielęgniarskiej. Jednym z  trudniejszych zadań jest
przekonanie do korzystania z  pomocy hospicyjnej lub przeniesienia się
do mniejszego mieszkania z  dogodniejszą infrastrukturą (parter,
ogródek, balkon, pobliże kościoła, lekarza, klubu seniora, terenów
spacerowych itp.).
W  niektórych krajach, gdzie podobnie jak u  nas nie ma jeszcze
wystarczającego zaplecza pomocy psychologicznej dla seniorów, rolę tę
wypełniają z zadowalającymi efektami miejscowe kościoły, szczególnie
protestanckie, w  których znacznie większą wagę niż w  kościołach
katolickich przywiązuje się do praktycznych, można by powiedzieć,
„ziemskich” spraw parafian.
Dobrym przykładem podzieliła się dr Bogacka we wspomnianym
wyżej wywiadzie: „W  Niemczech status człowieka starego,
przynajmniej w  sensie socjalnym, jest komfortowy. Tam się coś
konkretnego dla tej warstwy ludzi robi. Zaczęto zapraszać seniorów do
specjalnych ośrodków dziennych wynajmowanych przez miasto,
w  których zajmują się oni m.in. dziećmi samotnych matek.
W  początkowym zamyśle te ośrodki miały aktywizować prospołecznie
seniorów, potem przekształciły się jednak w  swoiste centra kulturalne,
których członkowie uczą się języków, gotują dla siebie i nadal opiekują
się tymi dziećmi. To działa fantastycznie”.
Byłam niedawno dosyć długo w Chinach. Ileż ja się tam napatrzyłam
na stuletnie staruszeczki i  staruszków pchanych na wózkach przez
wnuczki i  wnuków, pokazujących swym wiekowym podopiecznym co
ciekawsze obiekty w  zabytkowych miejscach albo czytających podpisy
pod eksponatami w  muzeach. Czegoś podobnego nigdy nie widziałam
w  Polsce. Nie tylko młodsze pokolenie nie bardzo dba o  swych
seniorów, państwo również nie traktuje ich z należytą troską. A przecież
ogromne znaczenie ma status materialny ludzi potrzebujących pomocy,
a wśród najstarszych jest ich najwięcej. W wielu sprawach dotyczących
zdrowia sam dostatek wystarcza często do zapewnienia godziwej jakości
życia oraz poczucia bezpieczeństwa. W  przypadku osób cierpiących na
depresję sytuacja jest szczególna. Depresja bowiem rozwija się również
na tle zaniedbania potrzeb, ograniczonych kontaktów międzyludzkich,
a  także zwykłej bezczynności i  nudy. W  Chinach podczas spaceru po
parku w  mieście Xian natrafiliśmy na zakątek, w  którym kilkunastu
staruszków tańczyło do muzyki płynącej z  megafonu. Widać było, że
jest to miejsce, w  którym każdy, kto chce, może sobie powirować
w  tańcu w  takt ulubionej melodii. Tancerze z  aprobatą przyjęli na
„parkiet” mojego męża, który nie przepuścił i  tej okazji, by sobie
potańczyć. Dziś myślę o  tym zdarzeniu z  nostalgią tym większą, że
w  naszych parkach widuję najczęściej smutnych staruszków
przesiadujących na ławkach w  pobliżu placów zabaw, gdzie bawią się
ich wnuki czy prawnuki. Kolosalna różnica.
Terapeuci spostrzegli, że osobom starszym w  depresji bardzo
potrzebne są rozmowy o  przeszłości, zwłaszcza dotyczące trudnych
relacji z  ważnymi osobami w  dzieciństwie i  młodości. Odróżnia to tę
populację od większości młodszych pacjentów, z  którymi pracuje się
według zasad terapii IPT, nastawionej wyłącznie na to, co przeżywają
oni „tu i  teraz”. Terapeuci zajmujący się seniorami muszą uświadomić
swym klientom, że problemów egzystencjalnych i dotyczących ludzkiej
śmiertelności „rozwiązać” się nie da. Śmierć przychodzi po każdego
i tylko niektórym ludziom udaje się pogodzić z tą perspektywą bez buntu
i  rozpaczy. O  sprawach tych należy podczas terapii mówić otwarcie,
pozwalając pacjentom wyrazić myśli i  uczucia, o  których często
z  rodziną w  ogóle nie sposób rozmawiać. W  późnym wieku raczej nie
ma sensu podejmować leczenia przewlekłych psychopatologii czy
zaburzeń osobowości, których nie udało się lub w ogóle nie próbowano
wcześniej leczyć. Terapeuci kierują się w  takich przypadkach dwiema
zasadami. Przede wszystkim głębokie zmiany w sferze funkcjonowania
psychicznego wymagają wysokiej sprawności uczenia się nowych
sposobów myślenia oraz postępowania. Tymczasem z  wiekiem słabnie
elastyczność umysłowa i  behawioralna, a  także u  kresu życia należy
mieć na uwadze oszczędzanie ludziom zbyt wielkich wstrząsów
osobistych. Z  tych powodów raczej należy zajmować się aktualną
poprawą samopoczucia, a  nie głębokimi zmianami w  sferze
świadomości czy osobowości.
Zalecenia te i  obserwacje dotyczące pacjentów geriatrycznych
raportują liczni badacze amerykańscy, którzy pierwsi zajęli się tą grupą
wiekową. Sporą bibliografię zawiera podrozdział Geriatric Depressed
Patients w  pracy zbiorowej pt. Handbook of Depression[36]. Wszyscy
autorzy podkreślają zgodnie, że w  przypadku depresji osób starszych
wskazane jest równoczesne stosowanie farmakoterapii, psychoterapii
i  wsparcia socjalnego. Dwie ostatnie spełniają nie tylko rolę klinicznej
pomocy diagnostyczno-terapeutycznej, lecz również poszerzają kontakty
z  ludźmi troszczącymi się o  samopoczucie, zdrowie i  sytuację życiową
tych osób.
Można by się zastanowić, czy amerykańskie badania dotyczące tego
tematu prezentują jedyny możliwy sposób pomocy osobom cierpiącym
na depresję w  starszym wieku. W  niektórych krajach (wiem
o  Niemczech, Danii, Szwecji, Norwegii i  Islandii) nie ma tylu
psychiatrów co w  USA. Natomiast znacznie lepiej niż w  Ameryce
funkcjonują służby pomocy socjalnej. Duńska opiekunka socjalna, która
kilka razy w  tygodniu przychodzi do domu starszego małżeństwa
i rozmawia z obojgiem o bieżących sprawach, może spełniać wcale nie
gorzej rolę terapeutyczną, niż gdyby przyjmowała ich w  gabinecie pod
szyldem dyplomowanego psychoterapeuty. W odniesieniu do wszystkich
depresjopodobnych zaburzeń zdrowy rozsądek, niesienie ulgi
w  życiowych trudnościach i  pomoc w  wyjściu z  samotności mają
nieocenione walory lecznicze, zwykle bardziej zbawienne niż medyczne
znawstwo i farmakologia.

Inni (bezrobotni, emigranci, artyści, geje


i lesbijki, księża)
Powyższe opisy różnych odmian i  typów depresji pod względem płci
i  wieku zawierają wiele informacji oddających złożoność tego zjawiska.
Istnieje jeszcze szereg grup, w których występowanie depresji przewyższa
średnie statystyki. Na pewno należą do nich ofiary zespołu pourazowego
(PTSD: Post Traumatic Stress Disorder). Nazwa ta oznacza diagnozę
zaburzenia psychicznego będącego skutkiem przejścia przez ekstremalnie
ciężkie urazy graniczące z bezpośrednim zagrożeniem życia. Zespół stresu
pourazowego, oprócz nawracających ataków paniki, strachu i  obsesyjnej
pamięci doznanego szoku, powoduje również depresję. Jest to grupa liczna
i różnorodna. Obejmuje między innymi żołnierzy frontowych, nieletnie lub
dorosłe dzieci alkoholików, powodzian, osoby odratowane z  pożaru lub
lawiny, a  także tych, którzy przeżyli katastrofy, ludobójstwo, napaści,
gwałty, tortury, wypadki. Ulgę w  ich przewlekłym cierpieniu daje
możliwość opowiedzenia, niekiedy wielokrotnie, o  tragicznym zdarzeniu
i  swych uczuciach z  nim związanych. Terapia uczy odwracać uwagę i  nie
rozpamiętywać doznanych traum. Jeżeli życie ma toczyć się dalej, to trzeba
tym ludziom przede wszystkim pomóc powrócić z powrotem do życia.
Do nieco innej kategorii należy jeszcze kilka populacji, wśród których
występowanie depresji przewyższa średnią. Spotykam w  swojej pracy
osoby należące do tych rozmaitych grup. W połączeniu z doniesieniami
o  badaniach przeprowadzonych zarówno u  nas, jak i  w  innych krajach
poniższy przegląd przedstawia skrótowo specyficzne uwarunkowania
towarzyszące problemom psychicznym w tych grupach.

Bezrobotni
Wraz z  wywalczeniem wolności Polacy zaczęli prędko poznawać gorzki
smak bezwzględnych reguł kapitalizmu. W  badaniach socjologicznych
odnotowano między innymi ogromny wzrost najcięższych chorób
psychicznych, w tym depresji, alkoholizmu oraz samobójstw (ściśle ze sobą
powiązanych) – przede wszystkim wśród bezrobotnych mężczyzn. Badacze
podkreślają, że doprowadziła do tego utrata gwarantowanej w poprzednim
systemie przewidywalności będącej fundamentem poczucia
bezpieczeństwa. Do 1989  roku każdy miał do końca życia zapewnioną
pracę, jego dzieci też. Aż nagle wszystko się zawaliło, wielu ludziom grunt
usunął się spod nóg. Niektórym nigdy nie udało się odzyskać stabilizacji.
Dla mężczyzn w sile wieku, bardziej niż dla rodzinnie usposobionych
kobiet, praca jest głównym źródłem tożsamości, poczucia wartości
i  sensu życia. Gdy więc bezrobocie im to nagle zabiera, rozpadają się
psychicznie. I  to wcale nie tylko z  powodu niemożności utrzymania
siebie i  rodziny. Najdotkliwszym skutkiem utraty pracy, w  sensie
psychologicznym, jest bezsilność, poczucie winy, beznadzieja, gniew
i  żal za utraconym bezpieczeństwem. Poradzić sobie z  tym bardzo
trudno, tym bardziej że mężczyźni przeżywają to na ogół w  ukryciu,
gdyż bardzo wstydzą się swych porażek i  słabości. Z  tych powodów
tylko wyjątki decydują się skorzystać z  pomocy psychiatrycznej lub
psychologicznej. Ponure statystyki mówią prawdę, ale jej nie
zmieniają...
Na ogół, gdy do mojego gabinetu trafia osoba w  depresji z  powodu
utraty zatrudnienia, nie odsyłam jej do psychiatry; nie ma takiego leku,
który oddałby komuś pracę. Do znalezienia nowej zwykle wystarcza
przedefiniowanie kilku spraw i  zobaczenie sytuacji z  innego punktu
widzenia. Na początku ważne jest uświadomienie sobie, że bezrobocie
dotknęło „nie tylko mnie”. Obecnie w Polsce, tylko z wyjątkiem bardzo
uprzywilejowanych sfer, ludzie bez pracy znajdują się niemal w każdej
rodzinie. Człowiek musi sobie zdać sprawę, że „to nie ze mną coś jest
źle”. Odkrycie to ma zbawienny wpływ na poczucie wartości. Mogą nie
od razu minąć obawy, złość, żal czy frustracja, ale to normalne, gdy ma
się trudny problem. Starałam się zawsze takie osoby jak najszybciej
przestawić na pozytywny tor, zachęcając: „Proszę nie szukać na razie
etatowej pracy, tylko płatnego zajęcia” według zasady: „najważniejsze
najpierw”, której nauczyłam się sama, studiując kiedyś mądrości
programu Anonimowych Alkoholików. Wyjście z  impasu wymaga
ustalenia priorytetów, a  zajęcie się praktycznymi sprawami na ogół
dodaje optymizmu.
Wskutek gwałtownej transformacji poznikały u  nas całe gałęzie
gospodarki wraz z  mnóstwem zakładów, fabryk, przedsiębiorstw;
zachwiał się system zatrudnienia „na etacie”, więc myślenie o  pracy
w  dawnych kategoriach utraciło sens. Trzeba dostosować się do nowej
rzeczywistości, jakkolwiek byłaby ona niekorzystna czy przykra. Ma to
złe strony, ale dobre także. Bo jednocześnie wyłoniły się zupełnie nowe
obszary zatrudnienia dorywczego, sezonowego, okresowego, i  to wcale
nie w szarej strefie, tylko w przyzwoitym i legalnym systemie prywatnej
przedsiębiorczości. Tam można szukać zarobku albo odważyć się na
„samozatrudnienie”, czyli znalezienie niszy zarobkowej odpowiedniej
do swoich umiejętności. Terapeuta nie musi niczego załatwiać, tylko
pomóc zrobić przegląd zasobów, ułożyć plan i  dobrać ewentualnych
sojuszników. Samo zajęcie się szukaniem rozwiązań pozwala zwykle
„zapomnieć o  depresji”. Skoro nazywamy ją w  takich przypadkach
„sytuacyjną”, to wystarczy zmienić sytuację...
Wśród „sukcesów terapeutycznych” w  tej kategorii problemów
pamiętam kilka. Bardzo prędko wyszła z  depresji pani zwolniona
z  kierowniczego stanowiska w  wydawnictwie i  znalazła pracę
w  prywatnej księgarni; uwielbia codzienny kontakt z  ludźmi, nie czyta
już tekstów z przydziału, tylko to, co lubi, i mówi, że nie zamieniłaby się
na poprzednią pracę. Z  „bezrobotnej depresji” szybko pozbierał się
„zredukowany” pracownik fabryki części samochodowych, zakładając
swoją firmę remontową; teraz już tylko organizuje i  nadzoruje pracę,
idzie mu świetnie, bo przez kilka lat dobrał sobie niezawodną ekipę
fachowców, a  o  narzędzia i  materiały od dawna nie trzeba się u  nas
martwić. Po fuzji dwóch banków stracił pracę czterdziestoletni strateg,
nie on jeden oczywiście. Ale ten akurat wylądował wkrótce w  szpitalu
psychiatrycznym. Trochę na pewno pomogły mu leki przeciwdepresyjne,
ale jeszcze bardziej przestawienie się na zupełnie nową pracę: zrzucił
garnitur i  założył dres, bo teraz zarabia, prowadząc szkółkę tenisową;
bardzo sobie to chwali, szczególnie że wyraźnie poprawiło mu się
zdrowie i  jakby odmłodniał, gdyż pracuje na powietrzu, w  otoczeniu
młodzieży, rzucił palenie, ma długie wakacje i „zero stresu” – jak mówi.
Depresja nie ima się ludzi, którzy czują, że to, co robią, ma sens i jeszcze
daje im przyjemność, a przy okazji parę groszy.

Emigranci
Niektórzy z  powodu skurczenia się rynku pracy albo głodowych pensji
zamiast depresji wybrali pracę za granicą. Wyjechały setki tysięcy,
w  pierwszych latach transformacji najwięcej. Wielu przystosowało się
znakomicie i  dorobiwszy się, wracają do Polski na wakacje lub na stałe
z uśmiechem na twarzy i nową tożsamością człowieka światowego. Wielu
jednak temu nie sprostało. Można powiedzieć, że wpadli z  deszczu pod
rynnę, rozczarowując się realiami obcych „ziem obiecanych” i odkrywając
poniewczasie, że szok kulturowy i rozłąka z najbliższymi są dla nich nie do
zniesienia. Najgorzej mają ci, którzy spalili za sobą mosty i  nie mają do
czego wracać, albo ci, którzy przeżyliby upokorzenie, gdyby mieli
powrócić do kraju w  poczuciu klęski i  nieudacznictwa. Niestety, jest ich
wcale niemało wśród polskich gastarbeiterów w  Europie Zachodniej
i innych krajach.
Miałam okazję przyjrzeć się z  bliska emigracyjnej depresji
i  problemom Polonii, mieszkając w  połowie lat dziewięćdziesiątych
ubiegłego wieku przez rok w  Chicago, tym „największym polskim
mieście poza Polską”. Działa tam finansowane przez miasto
Stowarzyszenie Polsko-Amerykańskie zajmujące się wspieraniem
i  ratowaniem Polaków, którzy nie mogą poradzić sobie w  nowym
świecie. Na liście problemów pierwsze miejsca zajmują: samotność,
depresja, alkoholizm, przemoc domowa, konflikty z prawem.
Podobnie uszeregowane są problemy nowej Polonii w Irlandii, jednej
z  najliczniejszych obecnie w  Europie. Współpracuję z  grupą
psychologów i  socjoterapeutów, którzy założyli w  Dublinie polską
poradnię. Wciąż potrzebują szkoleń i  treningów, ale i  tak zapewniają
nieocenione wsparcie nieszczęśliwym współziomkom, którzy nie mogą
się odnaleźć w  nowych warunkach. Polonijne skupiska cechuje
atomizacja polegająca na małym poczuciu więzi i  braku wspólnoty;
skupiska parafialne wokół kościołów polskich służą głównie praktykom
religijnym. Samotność emigracyjna nie wynika tylko z  oddalenia od
najbliższych, pozostawionych w  kraju, ale również z  elementarnego
braku zaufania, jakiego nabywamy już jako dzieci na placach zabaw.
Terapeuci w  Chicago i  Dublinie zachęcają podopiecznych do
przebywania razem, tworzenia klubów, grup, zespołów. Dzięki nim
ludzie uczą się być razem z  innymi. Działalność ta nie uleczy takich
problemów jak alkoholizm czy agresywność, ale może uleczyć depresję.
Niedawno przyjęłam zaproszenie od polskiego księdza zajmującego się
wraz z  grupą psychologów problemami Polonii londyńskiej. Wróciłam
stamtąd po kilkudniowym „maratonie” edukacyjno-terapeutycznym
pełna optymizmu. Nie ma takich słów, które oddałyby uznanie dla
księdza Dariusza Kwiatkowskiego, proboszcza polskiej parafii na
Ealingu, za jego wrażliwość na ludzkie cierpienia oraz niesamowitą
pracę, jaką wykonuje, organizując pomoc psychologiczną dla swoich
londyńskich rodaków.
Uczeni rozpoznali jeszcze jeden depresjogenny czynnik występujący
wśród imigrantów. Za Agencją Reutera (z  23  lipca 2011) przytoczę
pewne spostrzeżenie z artykułu powołującego się na „American Journal
of Epidemiology” pt. Downward Mobility Tied To Depression in
Immigrants (Wpływ obniżenia statusu na depresję wśród imigrantów)
[37]. Badaniami (autorstwa Emily J.  Nicklett i  Sarah A.  Burgard

z  Uniwersytetu Stanowego w  Ann Arbor, Michigan) objęto ponad trzy


tysiące imigrantów przybyłych do USA z  krajów azjatyckich
i  latynoamerykańskich. Stwierdzono, że „kobiety i  mężczyźni, których
nowa praca na obczyźnie zdegradowała o kilka szczebli pod względem
pozycji społecznej, trzykrotnie częściej zapadają na depresję
w  porównaniu z  tymi, którzy utrzymali swój poprzedni status
społeczny”.
Wśród Polonii takich badań nie prowadzono. Mam duże obawy, że
podobne zjawisko występuje wśród polskich gastarbeiterów.
Przypominam sobie wiele dobrze wykształconych osób, które
opowiadając o  swoich losach na emigracji, z  wielkim zakłopotaniem
przyznawały się do pracy poniżej swoich umiejętności lub pozycji
zajmowanej w  kraju. Magister pielęgniarstwa ze specjalizacją
psychiatryczną i długoletnią praktyką w dużym szpitalu w Polsce zarabia
cztery razy więcej, będąc salową w poddublińskiej placówce, którą u nas
nazwalibyśmy „domem starców”; wstydzi się tego i  planuje powrót do
kraju, jak tylko uzbiera jeszcze trochę oszczędności. Posiadaczka
dyplomu z  psychologii jest szefową kateringu we włoskiej restauracji;
ma z  tego dużo pieniędzy, ale w  wolnym czasie z  pasją (i  za darmo)
prowadzi dla Polaków terapię rodzinną w  Dublinie. Absolwent
anglistyki z Wrocławia pracuje jako ogrodnik w miejskim parku, o czym
nie wie jego rodzina w  kraju; miał kłopot, gdy krewni przyjechali go
odwiedzić – na szczęście dostał na ten czas urlop i  nikt się nie
dowiedział o  jego downward mobility. Dodajmy do tego setki kelnerek
i  kelnerów oraz sprzedawców w  sklepach, z  których wielu także ma
w kieszeni dyplomy uniwersyteckie. To mogą być również kandydaci do
depresji z  powodu „ruchliwości społecznej w  dół” rozpoznanej
u imigrantów w USA jako czynnik depresjogenny. Jednak tak wiele jest
pożytków z możliwości pracy za granicą, że nie należy nikogo straszyć
ewentualnymi trudnościami; dobrze byłoby jednak, żeby osoby
decydujące się na dłuższy wyjazd rozumiały, jak ważna jest na
obczyźnie przynależność do życzliwego systemu wsparcia i  możliwość
codziennego dzielenia się z  innymi swymi przeżyciami. Ludzkość nic
lepszego nie wymyśliła na uniknięcie samotności i  jej najgorszego
skutku, jakim jest depresja.
Artyści
Odbiegające od normy zachowania i rozmaite odmiany szaleństwa łączone
były od stuleci z twórczością i działalnością artystyczną. W intensywności
i  chaosie życia wewnętrznego, w  niekonwencjonalnych – by nie
powiedzieć: nienormalnych – stanach umysłu znajdowali natchnienie
i  inspirację poeci, pisarze, muzycy, malarze. Było ich tak wielu, że nadali
ton twórczym działaniom swymi niezwykłymi życiorysami, utrwalając
stereotyp artysty „innego od innych”. Z biografii wielu twórców wynika, że
borykali się często z  problemami wynikającymi z  gwałtownej zmienności
nastrojów. Zaburzenie to, zwane chorobą dwubiegunową lub zespołem
maniakalno-depresyjnym, polega na naprzemiennych stanach euforycznego
pobudzenia, a  następnie depresji i  okresowym zaniku mocy twórczych.
W  skrajnych przypadkach ta szamotanina emocjonalna może doprowadzić
do śmierci samobójczej. Dzieje sztuki i  literatury pełne są takich
przypadków.
Choroba dwubiegunowa ujawnia się w okresie młodzieńczym i często
idzie w  parze z  wybitnymi zdolnościami, talentem, ponadprzeciętną
wrażliwością. Gwałtowne skoki nastroju oraz przypływy i  odpływy
energii wyznaczają cykliczny rytm choroby, rzutując na twórcze
dokonania artysty. W fazie manii, jak w transie, powstają wielkie dzieła,
natomiast twórca nie jest w stanie pracować w tej drugiej fazie, w której
umysł, ciało i duszę ogarnia ciężka depresja.
Obecnie chorobę dwubiegunową leczy się, niwelując nadmierną
amplitudę wahań nastroju za pomocą odpowiednio dobranych leków
(leki przeciwdepresyjne, przeciwpadaczkowe, neuroleptyczne,
przeciwlękowe, węglan litu). Aby skutecznie powstrzymać gwałtowne
zmiany samopoczucia, trzeba systematycznie je przyjmować. Często nie
udaje się chorych do tego przekonać nie tylko z  powodu wyjątkowo
przykrych działań ubocznych farmaceutyków, ale także ze względu na
silne powiązanie kreatywności z  fazą euforii i  subiektywnego poczucia
omnipotencji. Twórcom trudno wyrzec się tego szalonego napędu
i gonitwy pomysłów, jakich doświadczają w fazie manii. Na zaburzenie
to cierpiało i  cierpi wielu kompozytorów (m.in. Georg Friedrich
Haendel, Robert Schumann, Hector Berlioz, Gustaw Mahler), poetów
(m.in. Thomas Chatterton czy George Gordon Byron, a u nas Zbigniew
Herbert, Wojciech Młynarski), pisarzy (np. Jack London, Virginia
Woolf, Graham Greene, Ernest Hemingway), malarz Vincent van Gogh,
aktorzy (np. Vivien Leigh, Robin Williams, Mel Gibson, Catherine Zeta-
Jones) oraz muzyków estradowych, jak choćby niedawno tragicznie
zmarła brytyjska piosenkarka Amy Winehouse.
W  ogromnej większości tych przypadków, jak też u  znacznej liczby
chorych nie należących do świata sztuki, chorobę wzmaga i dodatkowo
komplikuje jednoczesne nadużywanie alkoholu lub narkotyków.
Mechanizm uzależnienia od tych używek jest skutkiem „samoleczenia”,
czyli sięgania po nie jak po lekarstwo dla doznania bodaj chwilowej ulgi
od nieznośnych stanów emocjonalnych. Niestety alkohol i  narkotyki
nigdy na dłuższą metę nie działają leczniczo. Ich bezpośredni wpływ na
procesy mózgowe dodatkowo destabilizują biologicznie uwarunkowane
dwubiegunowe skoki świadomości i  nastroju. Komplikuje to obraz
choroby, mieszając przyczyny ze skutkami, co niesłychanie utrudnia
leczenie.
W okresach manii nastrój ożywia się, artysta czuje przypływ energii,
może pracować i  tworzyć, nie odczuwając zmęczenia, niemal bez snu
i  odpoczynku. Towarzyszy temu często niesamowite podwyższenie
poczucia mocy, człowiek nagle wyobraża sobie, że wszystko może,
potrafi i  wszystkiemu podoła. Fantazja twórcza szybuje niebotycznie,
wybiegając często daleko poza kanony; w  tym przypływie twórczej
weny rzeczywiście powstają genialne dzieła. Ta osobliwa mania
wielkości, która tak dobrze służy pracy twórczej, przyczynia się
równocześnie do straszliwego chaosu w  sprawach codziennych i  może
prowadzić do katastrofalnych konsekwencji. Typowe są wtedy
zachowania impulsywne, jak na przykład szastanie pieniędzmi,
szaleńcza jazda samochodem, seksualne nienasycenie i  nadzwyczajna
potencja oraz rozmaite akty awanturnictwa i  niewyobrażalnych
przejawów ryzyka, często graniczących z samounicestwieniem. Podczas
manii tak zwariowana bywa cała chemia w  mózgu człowieka, że
przestaje on odczuwać ból, głód, strach. Jedna z wersji historii Vincenta
van Gogha mówi o tym, że obciął sobie ucho brzytwą, po czym zawinął
je w chustkę i zostawił na przechowanie u prostytutki. Następnie wrócił
do domu, gdzie stracił przytomność. Dopiero po kilku godzinach
przyjaciel znalazł go leżącego w  kałuży krwi. Dwa lata później, mimo
długotrwałego pobytu w  szpitalu dla chorych umysłowo, ten genialny
malarz odebrał sobie życie strzałem z pistoletu.
Badacze wiążą prawdopodobieństwo wystąpienia choroby
dwubiegunowej (u ok. 1 procenta ludzi) z dziedziczeniem predyspozycji
genetycznej. Uzyskawszy względną stabilizację psychiczną dzięki
leczeniu farmakologicznemu, zaleca się obecnie równoczesną
psychoterapię. Do najważniejszych jej zadań należą podtrzymanie
motywacji do systematycznego przyjmowania leków oraz nauczenie
wczesnego rozpoznawania wahnięć nastroju. Psychoterapia musi też
stawiać sobie za cel wzmocnienie odporności psychicznej i zmniejszenie
nadwrażliwości wobec trudnych sytuacji związanych z  codziennym
życiem lub pracą, zwłaszcza z okresowymi „blokami twórczymi”. Takie
całościowe leczenie powinno przede wszystkim zapobiegać nawrotom
maniakalno-depresyjnych wstrząsów. Chodzi o  to, by pacjent mógł
prowadzić w  miarę normalne życie, wypełniając swe powołanie lub
zawód nie jak inwalida, tylko jak na przykład ktoś, kto musi już zawsze
używać protezy. Z  chorobą psychiczną ludzie mają o  tyle lepiej, że ich
„protezy” w  ogóle nie widać. I  tylko oni sami nie powinni nigdy
zapomnieć, że jej potrzebują do normalnego funkcjonowania w świecie.

Geje i lesbijki
Usiłowałam bezskutecznie znaleźć dane dotyczące statystyki występowania
depresji wśród tej populacji. Nie udało mi się, ale nie dziwi mnie to.
Badania na ten temat wymagałyby jawności preferencji seksualnej, a to jest
u nas na razie wykluczone. Kilka lat temu pracowałam przez jakiś czas jako
superwizorka w poradni psychologicznej dla gejów i lesbijek w Warszawie.
Finansowanie poradni pochodziło z  budżetu miasta. Przyznanie pierwszej
dotacji urzędnicy widocznie uznali – przy rozpatrywaniu następnego
wniosku – za fatalną pomyłkę i  poradnia w  rezultacie została zamknięta.
Zapewne za pierwszym razem jakiś decydent opacznie zinterpretował
słowa: „pomoc psychologiczna dla gejów i  lesbijek” jako pracę na rzecz
zmiany ich orientacji na heteroseksualną. Za drugim razem idea poradni nie
zasłużyła na poparcie. No, ale było, minęło, dziś poradni nie ma[38]. Geje
i  lesbijki mogą też szukać wsparcia poprzez działania pozarządowej
organizacji „Lambda”. Nawet osoby, które byłoby stać na prywatną
psychoterapię, rzadko się na nią odważają z  obawy przed potępieniem
moralnym lub, co gorsza, wmówieniem choroby psychicznej. Wskutek
interwencji zaniepokojonych osób z  kręgu uczelni poznałam studentkę,
której psychiatra dwa razy polecił kilkumiesięczne leczenie szpitalne
nastawione na jej „zreorientowanie” seksualne. Skutki tej „pomocy”
dziewczyna długo jeszcze będzie leczyć, szczęśliwie już nie z  pomocą
tamtego lekarza. Takim osobom, zwłaszcza młodym, bardzo trudno uzyskać
w Polsce pomoc terapeutyczną. Liczni geje i lesbijki nie znajdują również
zrozumienia i wsparcia ze strony najbliższych, przede wszystkim rodziców.
Oto fragment artykułu z  2008  roku pt. Depresja – cichy zabójca
młodych gejów, zamieszczonego na jednym z portali internetowych:
„Zaskakujący jest fakt, że stan umysłu charakterystyczny dla Billa nie
należy do rzadkości wśród nastoletnich gejów, lesbijek i biseksualistów.
Wprawdzie badania nie są w pełni wiarygodne, ale według najnowszych
odkryć tacy nastolatkowie są od 3  do 7  razy bardziej narażeni na
popełnienie samobójstwa niż ich heteroseksualni rówieśnicy.
W  Ameryce (gdzie dostępne są najświeższe statystyki) każdego roku
dochodzi do 1500–5000  «udanych» samobójstw wśród homo-
i  biseksualnej młodzieży. Oznacza to, że tacy nastolatkowie próbują
popełnić samobójstwo co 35 minut, a co 6 godzin taka próba kończy się
tragicznie. Równie szokujące są badania przeprowadzone w Londynie –
jeden na pięciu takich nastolatków próbował odebrać sobie życie”.
Eksperci wymieniają kilka powodów depresji u  młodzieży
homoseksualnej i  biseksualnej. Do najczęstszych należą nieprzychylne
lub histeryczne reakcje rodziców i innych osób z otoczenia na tak zwany
coming out, czyli ujawnienie swojej orientacji. Lęk, wstyd i ustawiczne
poczucie zagrożenia wzbudzają też wrogie akty homofobiczne, których
doświadczają osobiście lub o  których dowiadują się od innych.
Najgorsze skutki psychiczne wywołuje niemożność bezpiecznego
wyrażenia uczuć i tłumienie ich w sobie. Nikt, zwłaszcza bardzo młody,
nie poradziłby sobie z konfliktem wewnętrznym pomiędzy swoją naturą,
nie podlegającą kontroli (tak samo zresztą, jak nie podlega kontroli
natura heteroseksualna), a  społecznym potępieniem właśnie z  powodu
tej „natury”. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by sobie to uświadomić. Tak
zapewne czułyby się osoby o  czarnej skórze, których by usiłowano
przekonać, że ta ciemna karnacja jest świadectwem ich niemoralności
lub że powinni tak długo się modlić, aż im się skóra wybieli. Do tego
mniej więcej sprowadza się umoralniająca „terapia” gejów i  lesbijek.
Niestety, wszystko to skazuje wielu z  nich na wewnętrzną banicję
w  sensie społecznym, a  w  sensie psychologicznym – na ciężkie
problemy związane z  poczuciem wartości, brakiem akceptacji samego
siebie, samotnością, odrzuceniem i  – w  konsekwencji – na depresję
kończącą się często samobójstwem. Jedną z  przyczyn samobójstw jest
w ogóle – nie tylko w przypadku homoseksualistów – brak życzliwych
ludzi, do których można bezpiecznie zwrócić się ze swymi problemami,
licząc na akceptację, zrozumienie i  pociechę, bez lęku przed
odtrąceniem, ośmieszeniem czy zawstydzeniem.
Oto kilka wpisów na forach internetowych gejów i lesbijek:
„pavlo niczym się nie przejmuj, wiem że może obecnie w  tzw. 4RP
wyłażą demony nietolerancji, ale to minie, kraj przechodzi
transformację, także mentalną, w końcu ludzie zrozumieją”;
„Orientacja psychoseksualna to nie jest całość człowieka i  nie
powinna przesłaniać całego świata. Mam wielu znajomych płci obojga
o orientacji homo, nie robię z tego tajemnicy, oni także nie bardzo i po
prostu nie rozumiem, po co robić z  takiej rzeczy problem? Nie żyjemy
przecież w  jakimś średniowiecznym państwie wyznaniowym!! To, że
wolisz mężczyzn, to wyłącznie Twoja sprawa, nie rodziców, kolegów,
koleżanek, kogokolwiek z otoczenia, tylko Twoja i nikomu nic do tego.
To zupełnie normalna rzecz, a  jeśli ktoś z  zewnątrz robi z  tego
przeszkodę, to musi się jeszcze wiele nauczyć o świecie.
Zamiast tracić energię na smutek, poznaj nowych znajomych,
chociażby przez Internet. Na świecie jest mnóstwo fajnych osób, trzeba
się tylko dobrze rozejrzeć”;
„Bycie gejem to nie jest jednak prosta sprawa, a samoakceptacja, choć
trudna i bardzo ważna, to dopiero początek drogi...
Jako 30-letni gej mogę już z własnego doświadczenia powiedzieć, że
o  ile z  rówieśnikami nie jest najgorzej, to o  najważniejszą chyba
akceptację i  zrozumienie ze strony rodziców jest zwykle niezmiernie
trudno.
Inny problem to samotność: trudno znaleźć sobie partnera (jak ktoś
nie ma odwagi samemu chodzić do klubów czy mieszka w  małej
miejscowości – to zostaje mu tylko Internet), a  jeżeli już kogoś się
znajdzie, to zwykle związki gejowskie są krótkotrwałe – raczej nie
można bowiem liczyć na wsparcie rodziny, poza tym dwóch facetów nie
scementuje troska o  los własnych dzieci, ślub kościelny czy wspólnota
majątkowa.
Kłopoty potęgują się z wiekiem, bo im więcej ma się lat, tym trudniej
jest się z  kimś związać – a  i  tak w  najlepszym przypadku na starość
będziemy mieli u  swojego boku tylko partnera, a  nie dzieci i  wnuki ze
swoimi rodzinami, którzy mogliby się nami zaopiekować.
Kolejnym problemem jest także kolizja z  religią w  przypadku, gdy
ktoś jest wierzący, a dąży do fizycznej bliskości z drugim chłopakiem.
Przepraszam, że piszę o  tych wszystkich trudnych sprawach, ale
czasem dobrze, by i heterykom otworzyć oczy na pewne sprawy...
A moją receptą na choć część tych rozterek jest przyjaźń – bo z moich
doświadczeń wynika, że takich trochę zagubionych gejów jak ja jednak
nie brakuje...
Pozdrawiam wszystkich czytających!”;
„Pomoc przez Gadu-Gadu nie jest terapią ani psychoterapią. Osoby
pracujące jako konsultanci na Gadu-Gadu nie są psychologami. Nie są to
też osoby przypadkowe – każdy konsultant został poddany starannej
selekcji. Są po to, by pomóc Ci poprzez rozmowę, ale nie podają
gotowych rozwiązań, bo takie nie istnieją.
Do korzystania z pomocy przez GG zachęcamy też rodziny i bliskich
gejów i lesbijek.
Gwarantujemy Ci pełną anonimowość i dyskrecję”.
Z  postów tych można wiele się dowiedzieć o  faktycznych
przyczynach depresji u  gejów i  lesbijek. Jeden z  autorów wspomniał
o rodzicach, dla których homoseksualizm syna czy córki bywa źródłem
osobistej tragedii. Niemożność poradzenia sobie z  nią może również
przerodzić się w  depresję. Miałam do czynienia z  kilkoma matkami
homoseksualistów przebywającymi w  szpitalu na leczeniu depresji lub
alkoholizmu (niekiedy obydwu tych zaburzeń jednocześnie). Z  ojcami
homoseksualistów czy lesbijek nie zetknęłam się, ale nie sądzę, by było
im łatwiej zaakceptować ten problem u swoich dzieci. Myślę, że ojcowie
lepiej od matek potrafią skrywać swój ból i bezradność, gniew i smutek,
a  na pewno wstyd i  poczucie winy. Jednak warto podkreślić, że to nie
homoseksualizm wywołuje depresję, tylko ostracyzm społeczny,
kościelny i moralny wobec osób naznaczonych tą odmiennością.
Wielu homoseksualistów (a  przy okazji także nie mogących ich
zaakceptować rodziców) szuka ucieczki w alkoholu lub narkotykach od
wstydu, winy i  niezgody na narzucany im status „grzeszników” lub
„odmieńców”. Nadużywanie alkoholu i  narkotyków jest często
wyraźnym sygnałem informującym o tłumieniu trudnych uczuć, których
z  różnych względów nie można wyrazić czy okazać. W  przypadku
homoseksualistów uczucia te wiążą się ze zwątpieniem w to, czy osoba,
którą się jest, w ogóle ma prawo istnieć.
Podobne tło dramatów ludzkich dotyczy na szczęście niewielkiego
odsetka ludzi, „którzy urodzili się w  nie swoim ciele” – na przykład
czują się kobietami, a wyglądają jak mężczyźni, lub na odwrót. Chociaż
jest ich znacznie mniej niż osób homoseksualnych, to i tak robi wrażenie
lista kilkuset nazwisk, którą można znaleźć w  Internecie. Za każdym
z  tych nazwisk kryje się historia cierpienia, na które skazał te osoby
genetyczny „błąd drukarski”. Mówimy, że los jest ślepy, w  tym
przypadku myślę, że wobec tych ludzi był także szyderczy i  po prostu
zły.

Księża
W  podręcznikach psychiatrii niewiele znajdziemy informacji o  specyfice
zaburzeń psychicznych u duchowieństwa, lecz bez wątpienia dotykają one
wielu księży. Ze względu na nietypowy styl życia można ich uznać za grupę
bardziej narażoną na ryzyko depresji niż resztę populacji. Z  badań
amerykańskich wynika, że zwłaszcza u  księży katolickich występowanie
depresji jest częstsze niż przeciętnie. Przyczyną jest prawdopodobnie
większa samotność (brak własnej rodziny i jej codziennego wsparcia) oraz
poświęcenie swego życia innym ludziom (wypalenie zawodowe,
przemęczenie, pomaganie cierpiącym, zagubionym i  nieszczęśliwym).
Istotnym obciążeniem psychicznym jest także wzięcie na siebie roli wzoru
moralnego, jakiego oczekuje się od duszpasterzy, a może jeszcze bardziej –
jakiego oczekują oni sami od siebie.
Podczas swojej praktyki w ośrodku terapii uzależnień poznałam wielu
księży, którzy odbywali leczenie z  powodu problemów alkoholowych.
Niemal zawsze genezy tych problemów można było doszukać się
w  samotności, braku osobistego wsparcia oraz w  wygórowanych
oczekiwaniach, którym nie zawsze mogli sprostać. Ksiądz, mający
ludziom pomagać wyzwolić się od grzesznych pokus, czynów i  myśli,
nie zawsze sam sobie z  nimi radzi. Paradoksalnie, księżom wcale nie
ułatwia samoakceptacji – tak jak wierzącym osobom nieduchownym –
nieskończone miłosierdzie Boże. Powołanie i służba Boża stawiają przed
księdzem większe wymagania i  każą mu mniej pobłażliwie odnosić się
do swej niedoskonałości.
Przypominam sobie uzależnionych duchownych, którym
wyzdrowienie z  alkoholizmu utrudniało straszliwe poczucie winy
i odrzucenie koncepcji choroby. „Niech uważa się za chorego każdy inny
alkoholik, ale ja – ksiądz – nigdy! Mój alkoholizm jest wyłącznie moją
winą” – upierali się. Mimo argumentów naukowych i  medycznych dla
nich alkoholizm pozostawał grzechem. Z  takim przekonaniem nie
sposób wybaczyć sobie alkoholowych ekscesów, a  bez tego prawie nie
sposób przestać pić. Niekiedy udawało się to zmienić, gdy do delikwenta
przemówił przykład innych niezależnych od człowieka przypadłości,
takich jak schizofrenia czy epilepsja. Z depresją może być podobnie jak
z alkoholizmem: wyzdrowieć można tylko wtedy, gdy traktuje się siebie
z  akceptacją, czyli wyrozumiałością dla własnych słabości oraz
szacunkiem dla swoich potrzeb. Księżom przepracowanym i zbyt wiele
od siebie wymagającym, gdy znajdą się w  depresji – może to przyjść
z największym trudem.
Dlatego przekonujące wydają się spostrzeżenia amerykańskiego
psychologa Daleo O. Wolery’ego. Pisze on między innymi:
„Głoszą oni Dobrą Nowinę z  nadzieją, że podniesie ona na duchu,
doda radości i nadziei. Niestety, gdy ksiądz sam dźwiga wielkie brzemię
smutku lub rozpaczy, może pomyśleć: «Jestem księdzem, nie
powinienem poddawać się depresji». Im bardziej czuje się przygnębiony,
tym bardziej może uważać się za hipokrytę. Im dłużej to trwa, tym
większy czuje wstyd i tym bardziej depresja się pogłębia. (...) Depresja
u księży nie jest niczym wyjątkowym. Jest tak częsta, że sami księża ją
lekceważą. Czują się źle, ale nie rozumieją, co jest z  nimi nie tak.
Czasem usiłują po prostu więcej odpoczywać lub wziąć urlop, ale
depresja może mimo to ich nie opuszczać. Niczym mgła zaciemnia
wszystkie doznania i przeżycia. Z powodu utraty energii można się stać
inwalidą psychicznym.
Księża mogą myśleć, że skoro ulegli depresji, to dzieje się z nimi coś
niedobrego w sensie duchowym. Boją się, że niedostatecznie ufają Bogu
i brak im wystarczającej samodyscypliny”[39].
Niewiele wiemy na temat zdrowia psychicznego duchowieństwa
w  zakonach. Można przypuszczać, że z  kilku powodów depresja może
omijać zakonników. Na pewno ma na to wpływ stałe przebywanie
w  „rodzinie” zakonnej stanowiącej swoistą ochronę przed samotnością.
Z  kolei rytuały i  praktyki religijne sprzyjają rozwojowi duchowemu
i stają się dobrą ochroną przed takimi zagrożeniami dla psychiki, jakimi
dla zwykłych śmiertelników są codzienne stresy, lęki, niecierpliwość,
zawiść, zazdrość, pożądanie czy nienawiść. Zakonnicy wiodą żywot
stabilny, oparty wprawdzie na ubóstwie, ale za to wolny od lęku o jutro,
obce są im też wyzwania związane z  pogonią za sukcesem. Ale
najlepszym bastionem przed załamaniem i  depresją jest podążanie raz
obraną drogą bez konieczności podejmowania setek decyzji, z  jakimi
muszą sobie radzić niemal każdego dnia ludzie żyjący w  otwartym
świecie.
Można powiedzieć, że życie klasztorne stwarza warunki
zabezpieczające w  sposób optymalny przed patologicznymi plagami,
jakie dziś nas nękają. Na pewno choć trochę zbliżony do klasztornego
styl życia uchroniłby świat współczesny przed masową depresją. Czyż
nie jest ona w  dużej mierze reakcją na lęki, frustracje, pośpiech
i  zmęczenie? Gdybyśmy nauczyli się lepszego dbania o  nasze dusze,
prawdopodobnie nie całkiem tak jak zakonnicy, ale jednak nieco lepiej
rozróżnialibyśmy rzeczy ważne od nieważnych i  wartości naprawdę
cenne od chłamu i  tandety. Nie postuluję ucieczki od świata, tylko
refleksję nad tym, aby w  swoim życiu – takim, jakie ono jest – więcej
dawać, a mniej żądać, uczyć się okazywać miłość, a nie tylko domagać
się jej, oraz wzbudzać w  sobie wdzięczność w  miejsce pielęgnowania
uraz, zawiści i gniewu.
Test

Jak sobie radzisz z rozstaniami


i rozczarowaniami?
Odpowiedz według skali od 0 do 5, potem zsumuj uzyskane punkty

 
nigdy – 0
prawie nigdy – 1
dość rzadko – 2
czasami – 3
często – 4
ustawicznie – 5

 
□   Czy wspominasz smutne przeżycia z dzieciństwa częściej niż wesołe?
□   Czy lubisz słuchać melodii, które przypominają ci nieszczęśliwą miłość?
□   Czy przechowujesz i oglądasz pamiątki po kimś, kto cię zdradził?
□   Czy długo rozpamiętujesz wyrządzone ci przykrości?
□   Czy ze smutku i żalu po jakiejś stracie upijasz się albo objadasz?
□   Czy uciekasz w samotność na długo, gdy ktoś cię odtrąci lub zawiedzie?
□   Czy rozmawiasz z kimś o swoich smutkach?
□   Czy obwiniasz siebie, kiedy ktoś wyrządzi ci krzywdę?
□   Czy rezygnujesz z przyjemności dlatego, że ktoś sprawił ci przykrość?
□   Czy zadręczasz się pytaniem, dlaczego ktoś cię zawiódł lub skrzywdził?

Sprawdź swój wynik


0–10  Świetnie sobie radzisz z  przykrościami. Podchodzisz do życia i  ludzi
z  optymistycznym nastawieniem i  zachowujesz pogodę ducha mimo rozczarowań
i zawodów.

 
11–20 Idealistycznie podchodzisz do życia, zbyt wiele oczekujesz i dlatego zdarzają ci
się dotkliwe rozczarowania. Łatwo to zmienić – postaraj się tylko bardziej realistycznie
oceniać ludzi i zdarzenia.

 
21–35  Zbytnio użalasz się nad sobą. Trudno ci pomóc, bo zamykasz się ze swoimi
zmartwieniami i  smutkami, a  stąd już niedaleko do depresji. Wyjdź do ludzi i  zacznij
szczerze rozmawiać o tym, co ci dokucza i co cię boli. Więcej pogody ducha.

 
36–50  Alarm! Czerwone światło. Stop! Tak dalej nie można. Jak najszybciej pomów
o  swoich przeżyciach i  uczuciach z  życzliwymi ludźmi lub pójdź na terapię – wstydem
jest bierne poddanie się cierpieniu, zamiast rozsądnego szukania pomocy.
Zdrowie duchowe

Modlitewne i  nieburzliwe życie klasztorne może i  mogłoby tłumaczyć


zerowe statystyki depresji u  zakonników. Jestem jednak realistką, nie
wydaje mi się, aby gdziekolwiek był dzisiaj tak bezpieczny azyl, w którym
można wieść naprawdę bezstresową egzystencję. To, że niewiele wiemy
o  depresji w  klasztorach, nie musi oznaczać idylli. Zresztą nie zamierzam
bynajmniej propagować klasztornego stylu życia, nawet gdyby miało to
uchronić nasze oraz przyszłe pokolenia przed plagą „dołów” psychicznych.
Dostrzegłam jednak pewną szansę w  lekcji, jaką może nam dać refleksja
nad wpływem duchowości na stan umysłu, uczuć i  emocji, a  poprzez nie
także na to, co robimy, jak postępujemy i  w  ogóle jak przeżyjemy nasze
życie.
Duchowe lekarstwo na depresję? Czemu nie?
Chyba pomysł jest dobry, zwłaszcza że środki farmakologiczne nie
zmniejszają narastającej epidemii. Psychoterapia mówiona też zdaje się
kompletnie pomijać sprawy życia duchowego, koncentrując się zwykle
na poprawie relacji z  ludźmi oraz usprawnianiu wykonywania
codziennych obowiązków. O  rozwoju duchowym w  zdrowieniu mówią
dziś niemal wyłącznie Anonimowi Alkoholicy i  ci spośród terapeutów
uzależnień, którzy pojęli sens i  znaczenie „programu rozwoju
duchowego” zawartego w Dwunastu Krokach AA. Inni psychoterapeuci
rzadko interesują się życiem duchowym pacjentów cierpiących na
zaburzenia umysłu, emocji i  osobowości. Ubolewał nad tym już dość
dawno amerykański psychiatra i  przewodnik duchowy Scott M.  Peck,
któremu międzynarodową sławę przyniosła książka, przetłumaczona na
prawie pięćdziesiąt języków, Droga rzadziej wędrowana[40]. Peck odnosi
się tam do psychiatrii amerykańskiej, ale jego uwagi wydają się
uniwersalne:
„Psychiatria nie tylko zaniedbuje, ale wręcz ignoruje kwestię
duchowości. Mogą do tego przyczyniać się fałszywe interpretacje tego
pojęcia, wynikające częściowo z  nagminnego mylenia «duchowości»
z  «religią». (...) Każdy ma życie duchowe, tak samo jak każdy ma
podświadomość, czy zdaje sobie z  tego sprawę, czy nie. Jesteśmy
wszyscy istotami duchowymi i psychiatria nie powinna w żadnym razie
pomijać sfery duchowej człowieka” (s.  234). Peck pisze dalej: „Jako
psychiatra przywiązuję wielką wagę do modelu medycznego opartego na
niesamowitym pięknie mikroskopowej anatomii. Sam jednak podążam
drogą rozwoju duchowego, do którego przyczyniają się w  ogromnej
mierze moje doświadczenia psychoterapeuty. Mam nadzieję, że
członkowie mojej profesji podejmą proponowaną przeze mnie zmianę
i otworzą się na rozwój własnej duchowości. A wtedy psychiatria będzie
miała do zaoferowania ludziom nie tylko leczenie biochemiczne, ale
również przynajmniej elementarne wsparcie duchowe” (s. 255).
Z  poprzedniego rozdziału wyraźnie wynika, że depresja wraz
z nieodłącznym kryzysem wokół sensu – i chęci – życia może dotknąć
dosłownie wszystkich, z  wyjątkiem... zakonników. Właśnie to dało mi
do myślenia. Zastanawiam się, czy chodzi o  ascezę i  ubóstwo? Czy
może o  bytowanie we wspólnocie i  subordynacji? A  może sekret
psychicznej harmonii tkwi w  oddaleniu od zgiełku i  chaosu świata?
Sama mam mnóstwo ziemskich potrzeb, jestem więc daleka od
nakłaniania kogokolwiek do rezygnacji z takich przyjemności, jak spanie
parami w  łóżku, posiadanie dzieci i  wnuków, zarabianie pieniędzy na
bułkę z  masłem i  niby do niczego niepotrzebne, ale jakże rozkoszne,
słuchanie symfonii Beethovena i  Mahlera, kontemplowanie obrazów
Leonarda i  van Gogha, czytanie Ulissesa albo tańczenie tanga
z  przytulaniem. Co umieją zakonnicy, a  czego wielu z  nas nie umie?
Możliwe, że chronią ich po prostu mury, za którymi wiodą swój
modlitewny i  cichy żywot. Ale czy mur odgradzający od świata jest
rzeczywiście niezbędny dla zdrowia psychicznego?
Przeczuwam, że nie. Ja za murem bym zwariowała.
Chyba w  ogóle niepotrzebne jest skrywanie się przed życiem za
jakimkolwiek murem i nikomu tego nie polecam, nawet gdyby mogło to
przybliżyć do wiekuistego pokoju. Myślę raczej, że wielu z nas już nie
ma innego wyjścia, jak zacząć pilnie starać się odzyskać spokój ziemski
tu, w  swoim życiu, które warto przeżyć jak najlepiej. Gdy czytam
zdanie: „Nie jestem pewien własnej obecności” (przytoczone przeze
mnie na początku), to ogarnia mnie najpierw smutek, zaraz potem
przerażenie. Jaką drogą doszedł do tego miejsca człowiek, który nie jest
pewien swojej obecności w  świecie? Którędy mógłby teraz pójść, by
z tej drogi zawrócić i stać się na nowo w swoim życiu obecny?
To intymne wyznanie pisarza zamieściłam wśród cytatów opisujących
różne oblicza depresji, bo wydało mi się, że dotyka sedna. Depresja jest
swoistą rezygnacją z obecności w życiu. Udręcza i wyniszcza nie tylko
chorego, ale także najbliższych. Mało tego, wyniszcza także pośrednio
byt zbiorowy, nazywany społeczeństwem, a  gdy spojrzymy poza
horyzont – to ludzkość, cały nasz świat. Dla zupełnie innej książki
zarezerwowałam kiedyś tytuł, który do tej również by pasował: Rak
duszy[41]. Depresję można pojmować jako namnażanie się chorobliwych
myśli i  uczuć, niczym patogennych komórek, które pożerają w  końcu
człowieka.
Biję na alarm. Nie wolno do tego dopuścić. Bo staniemy się nieobecni
i umrzemy jeszcze za życia.
Nie jestem pewna, czy mój pomysł z zapożyczeniem od zakonników
ich metody na uchronienie się przed depresją spodoba się, ale spróbuję
przekonać do tego, co uważam w  niej za najcenniejsze. Widzę w  tym
jedyny ratunek przed plagą depresji, na którą tylu już choruje, a  mogą
wkrótce zachorować kolejne miliony.
Zacznę od wiary w Boga – lub bardziej uniwersalnie: w „Siłę Większą
od nas samych”, jak ujmują to Anonimowi Alkoholicy. Wiara jest
z  pewnością jednym z  ważniejszych atrybutów duchowości. Tak się
składa, że mimo iż większość Polaków deklaruje wiarę, to jednocześnie
coraz więcej ludzi zmaga się z depresją. Zastanawiające. Możliwe więc,
że chodzi nie tyle o  wiarę w  Boga, ile o  wiarę w  to, że świat został
urządzony dokładnie tak, jak powinien zostać urządzony. Co dałoby
takie postawienie sprawy? Powiem za siebie. Mnie daje ono przekonanie
(czyli coś w rodzaju wiary), że tak jak jest, ma być, a ja mam się z tym
pogodzić i postarać się dostosować. Niekoniecznie zawsze potulnie, bez
protestu czy buntu, ale jednak w końcu ze zgodą na to, iż wielu rzeczy
nie zmienię, nawet jeżeli mi się bardzo nie podobają i  uważam je za
okropne.
Pomogła mi dojść do tego przekonania lakoniczna instrukcja zdrowia
psychicznego, jaką odkryłam w Modlitwie o Pogodę Ducha powtarzanej
przez Anonimowych Alkoholików:
 
„Boże, użycz mi
pogody ducha – abym godziła się z tym, czego nie mogę zmienić;
odwagi – abym zmieniała to, co mogę zmienić;
i mądrości – abym odróżniała jedno od drugiego”.
 
To naprawdę jest instrukcja zdrowia psychicznego podkreślająca
różnicę pomiędzy buntem a  pokorą i  między zaciśniętymi pięściami
a dłońmi rozwartymi na przyjęcie darów albo ciosów. Przypomina ona,
aby skupiać się na tym, co sama mogę zrobić, zamiast angażować się
w cudze sprawy, zwłaszcza w naprawianie cudzego życia. Nawet jeżeli
nie zawsze przychodzi to łatwo i  zajmuje sporo czasu, to kierunek jest
właściwy. Innej drogi nie ma. Albo raczej jest, tylko jest drogą przez
mękę frustracji, niezgody, depresji. Nie wolno jej wybierać – jeżeli
szanujemy życie i chcemy w nim być obecni.
Jak zauważa Scott M. Peck, życie duchowe ma każdy. Niestety, może
się ono niekiedy wynaturzyć, stając się zarzewiem autodestrukcji,
nieszczęścia i  depresji. W  broszurce pt. Toward Spirituality: The Inner
Journey (W  kierunku duchowości. Wewnętrzna podróż) Jerry Dollard
przeciwstawia sobie pojęcie duchowości negatywnej i  pozytywnej.
Ujęcie wydaje się psychologicznie trafne, ponieważ dychotomia ta
wyjaśnia niektóre problemy natury psychicznej. Negatywna duchowość
towarzyszy często uzależnieniu lub współuzależnieniu i  rozwija się na
tle takich uczuć, jak strach, użalanie się nad sobą, nie wybaczone urazy
i ma również związek z życiem w kłamstwie, oszustwie i nieuczciwości.
Duchowość pozytywną Dollard definiuje jako otwartość na zmiany
polegające przede wszystkim na zaprzestaniu pielęgnowania w  sobie
uczuć negatywnych, które mogą ranić innych. Miejsce strachu powinna
w  końcu zająć ufność; jeżeli strach oddala nas od ludzi, zaufanie
przybliża do nich i  włącza nas do ludzkiej wspólnoty, uwalniając od
depresyjnej samotności. Ufność, wdzięczność, akceptacja i  uczciwość
stanowią najważniejsze emocjonalne elementy rozwoju duchowego
prowadzącego do uciszenia niezgody na świat, jaki jest, innych ludzi,
którzy są, jacy są, no i przede wszystkim na samych siebie – takich, jacy
jesteśmy.
Myślę, że większość depresji sytuacyjnych, okolicznościowych,
potraumatycznych albo wynikłych z  przemęczenia, niezaspokojonej
chciwości, nienawiści, perfekcjonizmu, niezdolności do przebaczania
wynika z  tego, że ludzie mylnie liczą na to, że niemożliwe uczynią
możliwym. Natrafiając na frustrację, nie dążą do akceptacji, tylko trwają
w  oporze przed nią i  podsycają swój bunt i  niezgodę. Do akceptacji
potrzebna jest pokora, która jest nieodłączną częścią wiary w  to, że
reguły świata nie zależą od nas. Ponieważ reguły te wydają się nader
często ułomne i  nieludzkie, wielu ludziom, nawet wierzącym w  Boga,
nie udaje się osiągnąć akceptacji, że wszystko, łącznie z  ich własnym
losem, jest takie, jak ma być. Modlą się bez przerwy, aby było inaczej,
niż jest; pomstują, że świat jest źle urządzony; zamiast „bądź wola
Twoja”, domagają się, aby to według ich woli układało się ich życie,
a  czasem także całe losy świata i  wszechświata. Jeżeli Bóg istnieje, to
stwarzając świat, z  pewnością się nie pomylił. Kim jesteśmy, aby Go
pouczać lub wymuszać poprawki? A jeżeli Bóg nie istnieje, to do kogo
mamy kierować zażalenia? Świat jest, jaki jest, i  taki ma być. My
możemy zmieniać tylko to, co sami zdołamy zmienić. Bo inaczej – za
swój upór, brak pokory i domaganie się kontroli – zapłacimy chorobami
psychicznymi. Wielu już płaci.
Istotą zdrowia duchowego jest akceptacja.
Niemiecki psychiatra Arndt Büssing z  uniwersytetu Witten/Herdecke
przeprowadził badania z  udziałem kilkuset chorych na raka
i  stwardnienie rozsiane, szukając odpowiedzi na pytanie, jaką rolę
w radzeniu sobie z chorobą odgrywa religia i duchowość. Stwierdził, że
osoby wierzące traktują chorobę jako sygnał, że muszą coś w  swoim
życiu zmienić. Aż 70  procent chorych gruntownie przewartościowało
swój wcześniejszy sposób życia; u  65  procent pojawiła się potrzeba
pogłębienia duchowego rozwoju; prawie 40  procent zauważyło, że
skupienie na duchowości pomaga w  walce z  chorobą. Nie było dla
badaczy zaskoczeniem, że kobiety częściej od mężczyzn poświęcały się
sprawom duchowym pod wpływem choroby. Badania wykazały
również, że wyższy poziom wykształcenia wiąże się z  większą
gotowością do pracy nad sferą duchową.
Kwestią tą uczeni zajmują się od dość dawna (w  samych Stanach
Zjednoczonych opisano ponad 1200  niezależnych od siebie badań
naukowych dotyczących wpływu życia duchowego na zdrowie).
Wynikają z  nich obiecujące wnioski. Na przykład takie, że ludzie
głęboko religijni rzadziej trafiają do szpitali; mają niższe ciśnienie krwi
i  rzadziej chorują na chorobę wieńcową; rzadziej zapadają na depresję,
a  gdy im się to zdarzy, szybciej z  niej wychodzą; osoby praktykujące
szybciej stają na nogi po operacjach i  potrzebują mniej środków
przeciwbólowych. Modlitwy i  medytacje poprawiają odporność na
infekcje; sprawdzono to za pomocą pomiaru wskaźnika Interleukin-6 we
krwi, którego ilość zwiększa się pod wpływem silnego stresu, natomiast
maleje wskutek uspokajających praktyk. Badacze spostrzegli ciekawą
analogię: pod względem odporności na choroby różnica pomiędzy
wierzącymi i  niewierzącymi jest taka sama jak różnica pomiędzy
palaczami i  niepalącymi. Badając grupę 219  kobiet mających trudności
w  zajściu w  ciążę, uczeni z  Uniwersytetu Columbia w  Nowym Jorku
stwierdzili, że kobiety, które dużo się modliły, zachodziły w  ciążę
w proporcji 2:1 w stosunku do kobiet nie modlących się[42].
W  2009  roku w  Szkole Wyższej Psychologii Społecznej odbyła się
obrona pracy magisterskiej Ewy Harasimowicz pt. Religijne sposoby
radzenia sobie ze stresem przez stewardesy i  pilotów (napisana pod
kierunkiem dr.  Pawła Sochy). Oto jeden z  wniosków: „Badani
wysokoaktywni reagujący w  sytuacji zagrożenia mobilizacją
i  opanowaniem ujawnili wyższy poziom religijności w  porównaniu
z osobami reagującymi niepokojem i strachem”.
Jeżeli „wyższy poziom religijności” oraz praktyki duchowe
uodporniają na stres i dzięki temu poprawiają zdrowie, to może trzeba by
je przepisywać jako lekarstwo ludziom szczególnie podatnym lub już
cierpiącym także na tę okropną chorobę, jaką jest depresja? Ba, żeby to
było możliwe... Niestety nie jest, i  to nie tylko z  braku chętnych do
wypisywania chorym takich recept. Psycholog i  przewodnik do spraw
światopoglądowych Kościoła ewangelickiego w  Niemczech, Michael
Utsch, ujmuje sprawę następująco:
„Zarówno w  tradycji chrześcijańskiej, jak i  buddyjskiej występuje
paradoks wskazujący na to, że medytacje i  modlitwy najlepiej działają
uzdrawiająco (Heilwirkung), gdy nie to jest ich głównym celem.
Praktyki te wspomagają zdrowie i  wyzwalają od stresu niejako przy
okazji rozwoju duchowego. Medytacja nie ma prowadzić do załatwienia
jakiejś sprawy, raczej ma pomóc uwolnić się od skłonności do
kontrolowania wszystkiego wedle swojej woli. Oddają to najlepiej słowa
modlitwy: Bądź wola Twoja... Kto potrafi powierzyć swój los jakiejś
Sile Wyższej, dozna ulgi, i ta dopiero podziała uzdrawiająco”.
W  niektórych amerykańskich ośrodkach medycznych (np. Harvard
School of Medicine, Columbia Presbyterian Hospital) powstały oddziały
kliniczne tak zwane Mind/Body, gdzie obok terapii medycznej stosuje się
praktyki duchowe. Na przykład, dla pacjentów poddawanych operacjom
kardiologicznym – przed zabiegiem i  podczas rekonwalescencji –
organizuje się seanse medytacji, muzykoterapii, jogi, tai-chi. Już jedna
czwarta studentów wydziałów lekarskich i  pielęgniarskich w  USA
zapisuje się na kursy „medycyny komplementarnej”, w  której zakres
wchodzą praktyki duchowe oraz „dotyk terapeutyczny” (Therapeutic
Touch). Medycy uczą się tam również rozmawiać z  pacjentami
o  sprawach duchowych, nie mieszając ich z  kwestiami wyznaniowymi
czy religijnymi. Mają oni pomagać pacjentom w akceptacji tego, co ich
spotkało lub jeszcze czeka; jest to szczególnie potrzebne w  sytuacjach
graniczących z  ewentualnością śmierci lub nieuleczalnych skutków
choroby. Do akceptacji niezbędna jest wiara w  sens tych zagrożeń lub
strat, jakie spotykają nas w życiu, lub po prostu uznanie niemożliwości
ich zmiany.
Duchowość jest pojęciem szerszym i  bardziej złożonym niż wiara
w Boga i doktryna religijna. Wiąże się nie tylko z akceptacją porządku,
którego stanowimy cząstkę, ale obejmuje jeszcze niezmierzoną sferę
wzruszeń, uniesień i zachwytów.
Duchowość to również zdolność i  potrzeba doznawania uczuć
wyższych. Cała ich gama składa się na jasną stronę człowieczeństwa.
Można je zdefiniować jako sferę zarezerwowaną dla Dobra i Piękna. Nie
ma tam miejsca dla uczuć, z których rodzą się złe czyny – złe dla siebie,
złe dla innych, złe dla Ziemi. Te ciemne uczucia sprowadzają
nieszczęścia. Nikt nie jest od nich wolny, ale nikt też nie jest na nie
skazany. Człowieczeństwo zobowiązuje. Uczuć, które mają moc
krzywdzenia, nie wolno pielęgnować ani zostawiać w  duszy, bo stanie
się ona chora, zacznie powoli umierać. Pokarmem duszy jest Dobro
i Piękno, które trzeba do siebie dopuścić. Trzeba im w duszy zrobić stałe
miejsce. Prawie nigdy nie zostają tam na zawsze. Nawet gdy już
zagoszczą, mogą w  każdej chwili zniknąć. Gdy do duszy zakradnie się
jakieś „uczucie niższe”, na przykład złość, chciwość, zawiść czy pogarda
– tamte dobre płoszą się, uciekają, aby pod naporem złych nie zginąć.
Czasem giną i  już nie zdołają nigdy się odrodzić. Ten dom, jakim jest
dusza, nie ma drzwi zamykanych na klucz. Są tam drzwi bez zamka,
nawet bez klamki. Kołyszą się na zawiasach wte i  wewte jak bramka
w  westernowym saloonie. Wystarczy lekkie pchnięcie – można wejść
albo wyjść. Dlatego napełniwszy duszę miłością czy dobrocią, nie
można liczyć na to, że te uczucia tam na zawsze pozostaną. Trzeba je
stale zapraszać, namawiać, aby zostały, jednocześnie odganiając inne,
które mogą dobre wystraszyć, przepędzić i  zająć ich miejsce.
Oczywiście te złe też automatycznie w  duszy nie pozostają na wieki.
Każde przebaczenie, nadzieja i  każda wdzięczność – gdy staną
w  drzwiach naszej duszy i  poproszą o  wejście, przegonią trochę tych
złych, które mogły wejść przedtem. Ta wieczna wymiana uczuć w duszy,
przepychanie się u  jej drzwi dobrych i  złych uczuć, niekiedy otwarta
walka o  miejsce w  duszy – to los człowieka. Ten los polega na
ustawicznych zmaganiach, ciągłym wahaniu, czasem przegapieniu
jakiegoś niepożądanego „gościa”, którego potem trudno wyprosić.
Rozwój wewnętrzny człowieka można sprowadzić do nauki pilnowania
tej nigdy na stałe nie zamkniętej bramki u wejścia do duszy. Nikt nie ma
duszy całkowicie odpornej na złe uczucia, nawet święci potrzebują
spowiedzi, a świętymi mogą się stać nawet najwięksi złoczyńcy. Nikt nie
ma duszy doskonałej, niektórzy tylko mogą nauczyć się dobrze pilnować
dostępu do niej i z miejsca odganiać nienawiść i pogardę, samolubstwo
i mściwość, i wszystkie inne złe uczucia – choć mówimy, że ludzkie, to
niekiedy przecież nieludzkie...
Jest kilka umiejętności, które są niezbędne do pilnowania duszy przed
złem i  brzydotą. Jedną z  najważniejszych jest zdolność przebaczania.
Potrzebna jest wtedy, gdy doznanie krzywdy wzbudza strach, złość,
smutek, użalanie się nad sobą, często też pragnienie zemsty, kary,
nieufność. Drugą ważną umiejętnością jest odbudowywanie nadziei
i  podtrzymywanie pragnienia dobra i  piękna. Przed złymi uczuciami
duszę ocala także umiejętność poszukiwania dobra i  piękna w  dwóch
niezmierzonych obszarach, gdzie wartości te mieszkają od zawsze:
w  przyrodzie oraz skarbcu sztuki, zapełnianym od tysiącleci przez
obdarzonych talentami wybrańców ludzkości. Piękna natury i  piękna
zaklętego w  milionach dzieł powstałych z  umysłów i  dłoni twórców
nigdy i  nikomu nie zabraknie. Tylko podejść i  brać. Świat jest pełen
piękna, którego nie ubędzie, nawet gdyby miliard oczu je podziwiało
i  gdyby w  miliardach wspomnień zechciały pozostać najpiękniejsze
pejzaże, najbardziej poruszające symfonie, obrazy, poematy czy
najwznioślejsze katedry gotyckie.
Psychiatrii i  farmakologii jakoś nie udaje się uzdrowić naszych
chorych dusz, tym bardziej nie uda się im zapobiec duchowym plagom,
jak choćby rozmnażającej się w piorunującym tempie depresji. Bo jak?
Profilaktycznie karmić wszystkich jakimś prozakiem albo poić
walerianą? Nie do pomyślenia. Na szczęście można się tak bardzo nie
martwić, bo są lepsze sposoby. W każdym razie dla tych, których uda się
przekonać, że w  pięknie i  dobru zawarte jest lepsze lekarstwo na
choroby psychiczne niż w  chemii. Lekarstwo to jest ogólnie dostępne
i  jego zasoby nigdy się nie wyczerpią. Jedyną rzeczą niezbędną do
uzdrowienia duchowego przez dopuszczenie do siebie dobra i piękna jest
czas. A  właśnie z  większości sondaży wynika, że do szczęścia
najbardziej brakuje ludziom czasu i  pieniędzy. Sposobem na to drugie
może być albo trafienie szóstki w  totolotka, albo ograniczenie potrzeb
i  zachcianek, dostosowanie ich do portfela, jakim akurat dysponujemy.
Wymagałoby to oczywiście zmiany priorytetów oraz rezygnacji z wielu
przyjemności. W każdym razie sprawa jest trudna.
Kwestię braku czasu łatwiej rozwiązać. Każdy ma go tyle samo. Czas
jest bytem wiecznym, uniwersalnym, niepodatnym na manipulację.
Godzina w Warszawie trwa tyle samo, co godzina w Santiago, Sokółce
i w Reykjaviku; co więcej, tyle samo trwała tysiąc lat temu i tyleż będzie
trwała za rok. Każdy jest tylko użytkownikiem i  dysponentem czasu.
Nikt z nas go nie produkuje, nie może go nikomu dawać ani zabierać, bo
to nie jest niczyja własność. Tę samą godzinę można wykorzystać
mądrze lub głupio, ciekawie lub nudno, z  pożytkiem lub ze szkodą,
wreszcie – z  przyjemnością lub bez. Poczucie „braku czasu” jest
niesamowicie ważną informacją, jak zresztą wszystkie nasze uczucia,
odczucia czy przeczucia. One mówią nam, że robimy coś dobrze albo
niedobrze, roztrwaniamy się bez sensu i  pożytku albo nie. Znikąd się
tego lepiej nie dowiemy niż z  tych wewnętrznych komunikatów, które
odbiera nasz umysł, serce, dusza czy może jakiś inny instrument
wyskalowany na pomiar stanu psychicznego. Więc gdy od niedawna
wokół czasu zaczął masowo narastać niedosyt, czyli „poczucie braku”,
ktoś wpadł na pomysł Slow Life. Powolne Życie wielu od razu się
spodobało i  już można mówić o  narodzinach ruchu, którego celem jest
mieć znowu tyle czasu, ile każdemu do szczęścia potrzeba.
Przynależność do tego ruchu nie wymaga składek, legitymacji ani
obecności na zebraniach. Wystarczy dojść do wniosku, że ma się już
naprawdę dosyć pośpiechu, stresu, gonitwy, ciągłych obaw, że gdzieś się
nie zdąży, za czymś nie nadąży lub z czymś się sobie nie poradzi.
Wolne Życie nie oznacza, że nareszcie siada się na kanapie z pilotem
w ręku i zastyga tak na wieki, a życie dalej sobie śmiga. Nic podobnego.
Pionierzy tego ruchu trafnie przewidzieli, że gdy tylko zwolnią tempo,
ich życie zabarwi się kolorami tęczy i nabierze smaku, jakiego wielu nie
czuło od dzieciństwa. A przy okazji automatycznie poprawi się zdrowie
psychiczne, samopoczucie i  znikną dwie najgorsze zmory naszej
cywilizacji – depresja i nerwica.
Nie ma jednej recepty na Wolne Życie. Wspólne dla wszystkich jego
odmian jest tylko przekonanie, że trzeba przestać się spieszyć. Należy
wyeliminować wszystko, czego bez pośpiechu nie da się zrobić, i robić
to samo, lub co innego, ale nie na wyścigi. Dotyczy to nauki, pracy,
rodziny, miłości, przyjaźni, poznawania świata i  delektowania się
pięknem ukrytym w  przyrodzie, sztuce, a  także w  smakowaniu potraw
oraz w  ich przygotowywaniu. Wolne Życie jest dla każdego. Bez
wyjątku. Jak piszą w  swych manifestach jego zwolennicy, premią za
zwolnienie tempa jest odnalezienie bliskości z ludźmi, których się lubi,
kocha i potrzebuje.
Nauka czy praca całkiem nieźle znosi pośpiech, dość smacznie można
też gotować w  szybkowarze, książek można w  ogóle nie czytać,
symfonii nie słuchać, informacje w sekundę wygooglować, telewizję też
można oglądać, przeskakując z  kanału na kanał lub mając kilka
programów jednocześnie na podglądzie. Tylko jednej rzeczy nie da się
załatwić ekspresowo: więzi z ludźmi, czułości, intymności, przywiązania
i  ufności. Nie da się w  pośpiechu wychować dziecka, nie da się
w rozpędzie okazać miłości matce, nie da się w biegu z nikim popieścić.
Więc jeżeli komuś właśnie na tych rzeczach zależy, to Wolne Życie
jest właściwym wyborem. Jego realizacja będzie wymagać kilku decyzji:
z  czego zrezygnować, komu odmówić, co zacząć praktykować, co
przestać robić. Najtrudniejsza jest zmiana przyzwyczajeń oraz sposobu
myślenia, który do tych przyzwyczajeń doprowadził. Żeby je zmienić,
trzeba uczciwie określić, jakie wartości uważamy za najważniejsze,
a następnie podporządkować im całą resztę: jak spędzamy czas, czym się
interesujemy, z kim umacniamy więzi, od kogo się oddalamy, a nawet co
kupujemy i  gdzie mieszkamy. Ruch Slow Life sprawił już, że mnóstwo
ludzi wyniosło się z  miast, porzuciło korporacje, hoduje własne
pomidory i  bazylię, a  niektórzy zaczęli uczyć swoje dzieci w  domu,
zamiast posyłać do szkół. Sposobów urzeczywistniania Wolnego Życia
jest tyle, ilu ludzi na świecie. Każdy naprawdę może je sobie urządzić po
swojemu.
Zgodnie z zasadą Slow Life nie tylko wolniej się żyje, ale wolniej się
też myśli. A  kto myśli wolniej, ten na ogół myśli mądrzej i  na pewno
popełnia mniej błędów i fałszywych kroków. I to jest dodatkowa premia
za zwolnienie tempa.
Przykładów jest coraz więcej. Ci, którzy zwolnili tempo, dość prędko
wyciszyli się, znaleźli czas dla siebie, zaczęło im się podobać życie,
nauczyli się z  powrotem śmiać nie tylko z  kawałów i  bawić nie tylko
przy wódce. Z  toru wyścigowego wycofują się także co rozumniejsi
rodzice, zamieniając żłobki z  trzema obcymi językami oraz kieratem
zajęć dla dzieci od ósmej do ósmej na styl życia o  nazwie Lazy
Parenting, czyli Leniwe Rodzicielstwo. Rodziny te spędzają razem
mnóstwo czasu, nie planując niczego nadzwyczajnego. Dorośli i  dzieci
wylegują się na kocyku w parku i gapią w niebo, wykorzystują karnet do
zoo i – na rolkach lub rowerach – jeżdżą co rano po świeże warzywa na
pobliski bazarek. Slow Life wyrasta z prawiecznej idei bycia razem. Już
nie w jednej jaskini czy izbie, ale mimo to jak najwięcej, jak najbardziej
i jak najdłużej razem. Nowa moda przyszła już także do Polski w postaci
mnożących się ostatnio kawiarenko-klubów urządzanych jako miejsca
przyjazne dzieciom, mamom, tatom (babciom też) i  psom. Nazwy
mówią same za siebie: Czas Dzieci, Mama Mia, Kalimba Koffi,
Bajlandia, Mufinka Cafe, Cafe Culca, Cafe Rękawka, Cafe Szafe,
Sztamka czy Czekoladziarnia. Mimo że moją epokę macierzyństwa
dawno zakończyłam, do tych kawiarenek biegam z  najmłodszym
wnukiem i  jestem ich wielką admiratorką. Dopadł mnie jednak
nostalgiczny żal, że w dzieciństwie moich dzieci nie było „hulajnogi dla
mamy” ani sprzętów o  nazwach: „krzesełko do kombinowania”,
„rosnące łóżeczko”, „twórcze meble” czy kołyska „mamaroo – mama
musi odpocząć”. Dobrze, że przynajmniej od czasu do czasu gapiłyśmy
się z moimi córeczkami na obłoki.
Patrzenie na obłoki i  przejażdżka na hulajnodze lub rowerze to
zdrowsze lekarstwa na choroby psychiczne niż najbardziej wyszukana
chemia. Najgorszym ich skutkiem ubocznym może być najwyżej
spóźniona kolacja. Ale za to jaki spokojny potem będzie sen i  dobre
humory... Barwy natury działają na nasz mózg magicznie uspokajająco.
Stąd ten coraz bardziej masowy pęd do przyrody ludzi zmęczonych
stresem i  betonowo-szklano-metalowym otoczeniem. W  wywiadzie pt.
Der Garten als Ort symbolischen Handelns (Ogród jako miejsce
symbolicznych zabiegów terapeutycznych)[43] psychoterapeuta
i wykładowca Konrad Neuberger z Wuppertalu mówi między innymi:
„Ogrodoterapia (Gartentherapie) jest metodą interdyscyplinarną
łączącą elementy psycho-fizjo-ergoterapeutyczne. Prace ogrodnicze
pomagają lepiej niż lekarstwa osobom cierpiącym na zaburzenia
koncentracji, spadek motywacji do działania, mającym niskie poczucie
wartości i  skłonności do autoagresji. Pacjenci psychiatryczni są często
bardzo samotni. Pielęgnowanie roślin wprowadza ich na drogę do
normalności i  zdrowia. Zajmowanie się roślinami każe zaprzestać
grzebania się w swoich zmartwieniach (verringert die Beschäftigung mit
den eigenen Defiziten). (...) Szpitale i  inne placówki psychiatryczne
odbierają ludziom autonomię. Pracując przy roślinach, chorzy odzyskują
poczucie własnej sprawczości, widzą, jak mogą wpływać na otoczenie,
i  w  ten sposób przestają czuć się bezradni. Ogrodnictwo przywraca
poczucie sensu życia”. I dalej, na pytanie: „W jaki sposób ogrodnictwo
wpływa na osobowość?”, Neuberger odpowiada: „Ogrodoterapia jest
naturalnym sposobem rozwijającym umiejętności motoryczne,
psychiczne, społeczne i  przede wszystkim życiowe. W  procesie
terapeutycznym chorzy psychicznie ćwiczą kompetencje niezbędne do
poprawy funkcjonowania; staramy się zintegrować w  całość to, czego
dzięki tej terapii każdy pacjent musi się nauczyć, by odzyskać chęć życia
i zacząć normalnie funkcjonować”.
Do tych refleksji nad zdrowiem duchowym skłoniło mnie skojarzenie
z  życiem zakonnym, i  chyba trafnie. Modlitewna akceptacja porządku
ułożonego przez Stwórcę, bliska więź ze współbraćmi, troskliwe
obcowanie z  przyrodą i  klasztorne Slow Life (mam przeczucie, że
połączone z częstym „gapieniem się w niebo”) – całkiem nieźle nadają
się dla nas, zwyczajnych ludzi. Bo przecież nie chodzi tylko o to, by po
spokojnym życiu kiedyś aniołowie zabrali nas prosto do siebie. Czy nie
lepiej już tu na ziemi przeżywać swoje życie pięknie i dobrze?
I nawet jeżeli czasem z depresją, to nie w depresji.
Test

Oddalić depresję
Polecam zdrowe i  sprawdzone sposoby na pogodne życie. Działają niezależnie od
wieku. Przeczytaj poniższe postanowienia, zastanów się, czy pokrywają się z  Twoimi.
Zaznacz odpowiedzi. Wynik jest ilustracją Twojego przyszłego życia: będzie aktywne –
lub bierne, twórcze – lub nudne, zdrowe – lub depresyjne.
Im więcej odpowiedzi „tak”, tym będziesz żyć lepiej i zdrowiej.

 
Będę chodzić do kina co najmniej raz w miesiącu, najlepiej ze znajomą osobą lub kimś
z rodziny.
□   TAK □   MOŻE □   NIE

 
Przeczytam w każdym miesiącu co najmniej jedną książkę.
□   TAK □   MOŻE □   NIE

 
Będę co najmniej raz w  miesiącu zapraszać na mały poczęstunek kogoś, z  kim lubię
rozmawiać.
□   TAK □   MOŻE □   NIE

 
Nie będę krytykować swoich najbliższych, będę im mówić o tym, co w nich lubię.
□   TAK □   MOŻE □   NIE

 
O swoich dolegliwościach będę rozmawiać tylko ze swoim lekarzem lub rehabilitantem.
□   TAK □   MOŻE □   NIE

 
Nie będę narzekać na:
– złą pogodę
– polityków
– dzisiejszą młodzież
– na te okropne czasy
□   TAK □   MOŻE □   NIE

 
Będę jadać mało tłustych potraw i słodyczy, za to dużo jarzyn i owoców.
□   TAK □   MOŻE □   NIE

 
Będę każdego dnia spędzać dwie godziny na spacerze lub uprawiać ulubiony sport
dostosowany do moich możliwości fizycznych.
□   TAK □   MOŻE □   NIE

 
Co najmniej raz na tydzień pobaraszkuję czule w  pościeli. A  jeżeli nie mam z  kim, to
będę rano śpiewać lub zatańczę ulubiony taniec.
□   TAK □   MOŻE □   NIE

 
Zacznę spisywać przepisy najsmaczniejszych dań lub wypieków, a  gdy uzbiera się
zeszyt, będę mieć prezent dla kogoś, kto uczy się gotować.
□   TAK □   MOŻE □   NIE

 
Będę malować, rysować, fotografować lub robić własnoręcznie przedmioty z  myślą
o tych, których kocham i którym lubię sprawiać przyjemności.
□   TAK □   MOŻE □   NIE
Problem jest w nas

Wszystko wskazuje na to, że w  rozwoju ewolucyjno-cywilizacyjnym


największa zmiana zaszła w naszej... skórze. Zaczęła się ona stawać coraz
cieńsza, a  u  niektórych jest już zbyt cienka, by chronić delikatne
zakończenia nerwowe reagujące na oddziaływania z  zewnątrz. Od
prawieków przyjmowaliśmy jako rzecz normalną śmiertelne zagrożenia,
choroby i  przeciwne żywioły, nie mówiąc o  cierpieniach czy rozterkach
towarzyszących przełomom rozwojowym i  życiowym, z  narodzinami
i  śmiercią włącznie. Jedyną pociechę na tym „padole łez” dawały religie,
obiecując, każda po swojemu, ale podobnie, radykalną poprawę doli,
a  wyjątkowo doświadczonym przez zły los wręcz wiekuistą szczęśliwość,
ale dopiero na tamtym świecie. Ludzie szli więc przez życie, mając przed
sobą obiecującą perspektywę, że po śmierci spotka ich nagroda za ziemską
cierpliwość (od „cierpienia”). Znosili więc razy i  ciosy, upadając
i  podnosząc się, bez buntu, by dalej dźwigać powiększające się z  latami
brzemię cierpień, nieszczęść, bólów, strachu i nie kończących się zmagań.
A  teraz co? Obiektywnie rzecz biorąc, przeciwności jest teraz
znacznie mniej niż kiedykolwiek w dziejach. Jeżeli skupimy się tylko na
naszym podwórku, to będziemy musieli przyznać, że głód na
przednówku od dawna nie dziesiątkuje naszych wiosek; na nikogo nie
czyha zza skały krwiożerczy tygrys szablozębny czy choćby dzik; tylko
kilka noworodków na tysiąc nie przeżywa porodu; prawie każdy śpi
w osobnym łóżku i może się myć, nawet codziennie, pod bieżącą wodą;
średnia długość życia przekroczyła siedemdziesiąt lat (czyli niemal się
podwoiła w  ciągu ostatnich 150  lat); każdy ma w  domu prąd, piec lub
kaloryfer i jakby chciał, to mógłby mieć książki i czystą serwetę na stole.
Nauczyliśmy się wyrównywać szanse i  możliwości korzystania ze
wspólnych dóbr także osobom niechodzącym, niewidzącym
i niesłyszącym. W czym więc problem?
Problem jest w  nas. W  zbyt cienkiej skórze, przez którą ukłucie
komara odbieramy jak przebicie włócznią, a  pozostały po ukąszeniu
swędzący bąbel traktujemy, jakby był gangreną nie do zagojenia.
Choroby, kalectwo i śmierć uważamy za skrajną niesprawiedliwość (tak,
jakby nam ktoś obiecał, że kogokolwiek te nieszczęścia ominą). Nie
przyznajemy się do swoich lat, jakby to były wstydliwe wybryki karalne
na podstawie kodeksu wykroczeń. Do chorób mamy pretensje, a przez to
również do lekarzy, że ich nam całkowicie nie usuną z drogi. O śmierci
myślimy jak o  przekleństwie, co powoduje, że większość nie chce
myśleć o niej w ogóle.
Tej cywilizacyjnej atrofii ochronnej skóry towarzyszy zmiana ambicji,
pragnień i  oczekiwań. Co gorsza, te niekorzystne dla stanu ducha
przemiany wciąż się podsyca, wzmacnia i nasila. Stworzyliśmy, niczym
Mary Shelley, Frankensteina, potężne monstrum będące już osobną
gałęzią biznesu (bo trudno powiedzieć, że gospodarki, ponieważ nic nie
produkuje, tylko każe za siebie płacić), a  mianowicie Popkulturę. Ona,
Popkultura – ze swymi siostrami o imionach Reklama i Media – dyktuje
dziś ludziom nowoczesną skalę wartości, własny światopogląd tudzież
filozofię, której jedynym celem jest doznawanie szybkiego zadowolenia,
najlepiej natychmiastowego. Mają je zapewnić płytkie doznania,
powierzchowne małpowanie wrzaskliwych idoli, a  nade wszystko
obsesyjne kupowanie i  posiadanie przedmiotów. A  że te diabelskie
wytwory – Popkultura, Reklama i  Media – już z  naszego życia nie
znikną, wygląda na to, iż sami siebie skazaliśmy na psychiczne
i fizyczne niewolnictwo. Nie ulegnie mu albo wyrwie się z niego tylko
ktoś naprawdę świadomy zagrożeń.
Sprytnie nas podeszły te trzy szatańskie czarownice. Odwołują się
bowiem do tego, co jest w  człowieku zarazem najpiękniejsze,
najdelikatniejsze, ale i  najgłupsze: do naszej dziecięcej natury,
drzemiącej pod szatami metrykalnej dojrzałości. Dziecięca natura każe
przede wszystkim bawić się i cieszyć; nie znosi dyscypliny, wyrzeczeń,
odpowiedzialności, dbania o  innych. W  dziecięcej naturze tkwi jądro
egoizmu, egocentryzmu i  egotyzmu. Gdy więc dochodzi ona do głosu,
najchętniej robimy to, co nie wymaga wysiłku, sięgamy po to, co
błyszczy i  migocze, słuchamy tego, co łatwo wpada w  ucho
i  bezmyślnie, jak w  zabawie „Ojciec Wirgiliusz” – powtarzamy w  niej
mechanicznie to, co robią inni w  tym samym kółku. W  jednym
z  wywiadów psycholog Wojciech Eichelberger powiedział: „Wszystko
jest pokarmem. Jeśli będziemy żywić nasze umysły i  dusze tandetą, to
skutki będą fatalne. Podobnie jak fatalne dla naszego ciała i zdrowia jest
odżywianie się fast foodem. (...) Nadmiernie obcując z  popkulturą,
przestajemy rozumieć symbole i  metafory, przestajemy stawiać sobie
ważne pytania, zubażamy swój wewnętrzny świat, a  tym samym
możliwość rozumienia innych. Najbardziej narażone na to są dzieci,
które od urodzenia stają się konsumentami fastfoodowej kultury. (...)
Ludzi można ogłupić, obniżyć ich oczekiwania, zdolność do refleksji
i  krytycyzmu. Popkultura tresuje nas tak, abyśmy chcieli tę
bezwartościową papkę pożerać”[44].
Nie twierdzę, że wszyscy ludzie są dzisiaj niedojrzałymi dziećmi. Nie
uważam nawet, że wszystkie dzieci, bez wyjątku, dają się ogłupiać
i  oszukiwać psychodelicznym zachętom reklam, miałkim treściom
mediów i popkulturowym fast foodom. Znam dzieci, które ocalały z tej
powodzi, i  oczywiście także dorosłych niepodatnych na tandetę.
Zauważam jednak, że Popkultura, Reklama i Media znalazły sposób, by
wielu, zbyt wielu, oszołomić i  wciągnąć w  smutną wesołość szybko
przemijających zaspokojeń. Udaje im się to, bo odwołują się do „dziecka
w  nas”, nie przestając go ustawicznie nagabywać, a  jak się uda, wręcz
osadzać je na tronie, aby rządziło całym życiem człowieka. Dyktatura
niemądrego dziecka polega na tym, że ludzie chcą być wyłącznie
zadowoleni, zaspokojeni, szczęśliwi. Wielu kompletnie odrzuca
możliwość innego stanu ducha, psychiki i  ciała. Coś boli? To tragedia.
Ktoś umarł? To po co żyć. Coś się nie udało? To koniec świata. Ktoś
porzucił? To czarna rozpacz. A krok dalej – depresja.
Obwiniam popkulturę, reklamę i  media. Oczywiście czynników
kształtujących ludzkie nawyki myślowe i  zachowania jest więcej.
Niemałą rolę odgrywają rozpowszechnione współcześnie wzory
rodzinne i  społeczne wyrażające się w  nagradzaniu dążenia do „mieć”
i  traktowaniu ze wstydem dążenia do „być”. Ale tendencje te byłyby
marginalne i  szybko by zanikły, gdyby nie masowe wciskanie nam do
uszu i  oczu krzyczących ofert towarów, zyskownych manipulacji
bankowych oraz lepszych, coraz lepszych i  najlepszych możliwości
wydawania pieniędzy. Co się więc dziwić, że ludzie uwierzyli, iż
szczęście zależy od tego, co kupią, i  kompletnie zapomnieli o  tym,
z czego składa się normalne życie obejmujące ułomności, starzenie się,
choroby i  śmierć, a  także rozstania, rozczarowania, niepowodzenia,
konflikty, zdrady. Z tysięcy billboardów i ekranów telewizyjnych patrzą
na nas ekstatycznie szczęśliwe i  nieskazitelnie piękne osoby,
zachwalające czipsy, auta, sieci telefonii, biustonosze i  tabletki na
kaszel. Jako osobniki należące do myślącego gatunku myślimy, że od
telefonu komórkowego, kufla piwa czy biustonosza zależy szczęście,
a  sens życia ukryty jest w  przedmiotach, najlepiej markowych
z  okazyjnej przeceny. Tak myślą nie ludzie dojrzali, tylko łatwowierne
dzieci, jakimi się staliśmy – i  nadal stajemy się – dzięki ogłupiającym
reklamom propagującym kult świątyń handlowych, ozdobionych
fontannami, balonikami i  migającymi światłami. Nasze otoczenie coraz
bardziej przypomina wielki ogród jordanowski dla dorosłych. Nie ma
w  nim jednak ćwiczących sprawności zjeżdżalni i  huśtawek, nie ma
piaskownic, będących pierwszą kuźnią charakterów i szkołą socjalizacji
dla maluchów. Nasz niedziecinny jordanek nastawiony jest na
wyrabianie łapczywości, zachłanności i  bezrefleksyjności; zamiast
umiejętności prospołecznych przyswajamy sobie z  mediów i  reklam
głównie chcenia, a zaraz potem szybkie znudzenie i kolejne chcenie. Nie
można już kupić sobie odtwarzacza do płyt, bo za chwilę produkują już
inne płyty, a jak tylko zaczniemy je zbierać, to dowiemy się, że płyty to
obciach, bo słucha się już muzyki z  i-Podów. Podobnie jest w  każdej
dziedzinie. Nie chodzi o konkretne przykłady, lecz o zasadę. Zasada jest
mianowicie taka, że w  świecie, w  którym dorośli stali się
roszczeniowymi uparciuszkami i  rozkapryszonymi narcyzami, musiała
wybuchnąć epidemia chorób psychicznych z  depresją na czele, będącą
odpowiedzią na nieskończoną frustrację. Ta epidemia to najbardziej
logiczna reakcja co wrażliwszych jednostek i całych społeczeństw, które
w swej masie są przekonane, że dzieje im się krzywda, bo jest nie tak,
jak uważają, że powinno być. Wszak niezaprzeczalnie jest śmierć
(a  lepiej by było bez niej); są choroby (a  przecież na chorobę nikt nie
zasługuje, a  raczej ja nie zasługuję); jest milion przykrości łącznie ze
zmarszczkami i  cellulitem, brzydką pogodą, brakiem pieniędzy,
spóźnionym autobusem, korkami na mieście, źle wychowanym
sąsiadem, wrednymi plotkarzami – i tak dalej. W infantylnej mentalności
wszystko to powoduje frustrację. Miało być inaczej, a skoro nie jest, to
koniec świata. Nerwica, psychoza, depresja.
Piszę sobie ten ostatni rozdział w  książce poświęconej depresji
i widzę, że nie dotyczy on depresji, tylko szkodliwych nawyków, w jakie
popadamy lub dajemy się wpędzać z powodu niewiedzy, niedojrzałości,
nieostrożności. Za najważniejsze z  wszystkiego, czym się dziś
społeczeństwa zajmują, uważam znalezienie sposobu na to, by ludzką
psychikę wzmocnić i  zwiększyć tym samym naszą odporność na
przeciwności i  frustracje; żebyśmy – niczym jaszczurka wchodząca
w kolejne stadium rozwoju – zrzucili zbyt cienką skórę i obrośli nową:
grubszą, bardziej elastyczną, nie poddającą się tak łatwo zranieniom
i otarciom. Dopiero wtedy obniży się statystyka zaburzeń psychicznych
i  samobójstw. Wcale nie wtedy, gdy Eli Lilly, Servier czy inny Pfizer
ułożą w  naszych aptekach nowe rzędy chemicznych uprzyjemniaczy
życia i poprawiaczy nastroju.
Jest taka hipoteza, według której wzbierającą falę depresji i  nerwic
powodują... leki przeciwdepresyjne i antylękowe. W książce pt. Anatomy
of an Epidemic: Magic Bullets, Psychiatric Drugs, and the Astonishing
Rise of Mental Illness in America (Anatomia epidemii: magiczne
sposoby, leki psychiatryczne i  zdumiewający wzrost chorób
psychicznych w  Ameryce) dziennikarz Robert Whitaker, powołując się
na badania neurochemiczne, objaśnia mechanizm odpowiedzialny za tę
epidemię. Jej przyczyna tkwi, według niego, w  działaniu leków
psychotropowych na neuroprzekaźniki. Książki nie zamierzam
streszczać, ale mechanizm ten spróbuję za Whitakerem wytłumaczyć.
Wiadomo, że nowa generacja leków wpływa na funkcjonowanie
neuroprzekaźnikowe niezależnie od tego, czy prawdą jest, iż dane
zaburzenie psychiczne, na przykład depresja, wynika z  dysfunkcji
neuroprzekaźnikowej. Tak uważa większość psychiatrów, którym
sekundują koncerny produkujące leki przeciwdepresyjne, na przykład
z  grupy SSRI (selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny).
Podaje się je pacjentom, podnosząc w  ten sposób sztucznie poziom
serotoniny. Zwiększenie wydzielania serotoniny wywołuje
automatycznie zjawisko „negatywnej informacji zwrotnej” (negative
feedback). To może brzmi niezrozumiale, ale w  rzeczywistości jest
proste: sztuczne stymulowanie wydzielania pewnej substancji sprawia,
że osłabia się tym samym naturalną zdolność organu do produkowania
tej substancji. Innymi słowy, za pomocą leków działających na neurony
rozleniwia się je i  potem już coraz mniej „chce się” im wypełniać swe
funkcje, a  z  czasem mogą całkowicie zaprzestać wytwarzania
neuroprzekaźnika koniecznego do harmonijnego funkcjonowania całego
systemu (czyli mózgu, a  w  konsekwencji człowieka). Ten sam
mechanizm, tylko w odwrotny sposób, odnosi się do leków blokujących
wydzielanie niektórych neuroprzekaźników. Whitaker podaje przykłady
dotyczące leków antypsychotycznych, blokujących wydzielanie
dopaminy. Sztuczne hamowanie produkcji dopaminy w  określonych
obszarach mózgu stymuluje wzrost wydzielania tego neuroprzekaźnika.
W  ten sposób, w  ogromnym uproszczeniu, autor uzasadnia swoją
hipotezę, że farmakologiczne leczenie zaburzeń psychicznych
zaprowadziło nas w ślepy zaułek. Mózg poddany działaniu chemii traci
stopniowo swe naturalne sprawności, niekiedy zresztą dodatkowo
osłabione z  różnych powodów, zamiast je rozwijać. Whitaker zauważa,
że towarzyszące leczeniu farmakologicznemu objawy uboczne pociągają
za sobą podawanie kolejnych leków, mających na celu ich łagodzenie.
Nie mówiąc o  tym, że często do pacjenta pasuje więcej niż jedna
kategoria diagnostyczna ze względu na współwystępowanie różnych
symptomów. Na przykład trudność koncentracji jest objawem mogącym
występować w wielu zaburzeniach. Gdy mamy do czynienia z kilkoma
diagnozami naraz, podaje się jedne leki na objawy, a  inne na ich
działania uboczne. Tym sposobem ktoś może dostać jakiś lek na
depresję, inny na pobudzenie lękowe, jeszcze inny na bezsenność,
kolejny na zmęczenie (które jest ubocznym skutkiem pierwszego) oraz
jeszcze jeden na impotencję (również uboczny skutek pierwszego).
W  dużym stopniu dobór leków bywa subiektywny, a  nawet dość
przypadkowy. Powiedzmy, że dany psychiatra tego dnia otrzymał pakiet
z  próbkami leku, albo dostał zaproszenie na międzynarodową
konferencję na Seszelach lub w pięciogwiazdkowym hotelu w Tajlandii
organizowaną przez koncern. Zupełnie prawdopodobne, że każdy
pacjent tego dnia wyjdzie z  receptą lub opakowaniem tego leku. Tak
często wygląda obecnie „współpraca” psychiatrów z  przemysłem
farmaceutycznym. A jeżeli jeszcze ubezpieczenia wynagradzają za ilość
pacjentów, to nie opłaca się z  pacjentami rozmawiać, tym bardziej że
sami oni często wolą jak najszybciej wyjść z  gabinetu z  receptą na
cudowny środek, który sam, bez ich udziału, załatwi ich problemy. No,
ale to kwestia etycznej odpowiedzialności specjalistów, a  także
publicznej edukacji i świadomości ludzi dotyczącej tego, skąd biorą się
zmartwienia i  cierpienia, jak zamieniają się w  psychiczne zaburzenia,
a  potem, jak stają się chroniczne, prowadząc do psychicznego
inwalidztwa. Długoterminowe leczenie psychiatryczne na ogół kończy
się tym, że wielu pacjentów zażywa kilka różnych preparatów dziennie.
Whitaker wspomina w swojej książce o badaniach, z których wynika, iż
leki psychotropowe podawane długo powodują stopniowe „kurczenie
się” mózgu. To również logiczne: czyż mózg, który sam musi mniej
pracować, bo dostaje przez dłuższy czas regularne porcje deficytowych
substancji, w końcu nie może ulec atrofii? Pytanie jest retoryczne.
Książka Whitakera nie jest jedynym głosem alarmującym w  sprawie
farmakologizacji psychiatrii. Inny autor, psycholog z  Hull University
w  Wielkiej Brytanii, Irving Kirsch, w  książce pt. The Emperor’s New
Drugs: Exploding the Antidepressant Myth (Nowe leki cesarza:
eksplozja mitu na temat antydepresantów) podsumowuje piętnastoletnie
badania naukowe, w których brał udział, na temat skuteczności (raczej:
nieskuteczności) leków antydepresyjnych. Gdy zaczynał pracę badawczą
w 1995 roku, zajął się głównie porównaniem działania leków i placebo
na pacjentów z depresją. W książce przedstawia wyniki kilkudziesięciu
cykli badań przeprowadzonych z  udziałem setek osób. Są one
zaskakujące: środki farmakologiczne (sześć różnych leków: prozac,
paxil, zoloft, celexa, serzone i effexor) tylko w minimalnym stopniu dają
większą poprawę niż placebo. Dlaczego psychiatrzy o tym nie wiedzą?
Kirsch odpowiada: firmy farmaceutyczne bardzo tego pilnują, by
w  czasopismach medycznych znajdowały się tylko materiały
reklamujące leki, a  nie kwestionujące ich skuteczność. Mniej więcej
z  tego samego powodu widzimy w  naszych telewizorach i  kolorowych
pismach reklamy kompletnie bezwartościowych, a nawet dla niektórych
(np. dla małych dzieci i  osób starszych) bardzo szkodliwych słodyczy
lub przesolonych chrupek zamiast reklam zdrowej żywności. Kto ma
pieniądze, ten bezkarnie wciska ludziom swój kit.
Potwierdzenie obaw dotyczących korupcyjnych motywów kierujących
psychiatrią (przynajmniej amerykańską) zawiera artykuł pt. The Illusions
of Psychiatry (Iluzje psychiatrii) Marcii Angell, wykładowczyni Social
Medicine w  Harvard Medical School, byłej redaktorki „The New
England Journal of Medicine”[45]. Zbadała ona wiele powiązań
finansowych pomiędzy praktykującymi klinicystami a  przemysłem
farmaceutycznym. Pisze między innymi: „W  miarę jak psychiatria
stawała się coraz bardziej lekowo zależną dyscypliną, przemysł
farmaceutyczny błyskawicznie dostrzegł korzyści wynikające dlań
z  sojuszu z  tą profesją. Firmy skierowały na psychiatrów swą uwagę
i  hojność, zarówno indywidualnie, jak i  zbiorowo, bezpośrednio
i pośrednio. Zaczęły obsypywać ich prezentami i darmowymi próbkami,
wynajmować psychiatrów jako konsultantów i  mówców, wydawać dla
nich bankiety, opłacać udział w  sympozjach i  dostarczać za darmo
materiały «edukacyjne». Gdy stany Minnesota i Vermont uchwaliły tzw.
słoneczne prawo (dot. antykorupcyjnej przejrzystości), wymagając od
firm farmaceutycznych wykazywania wszystkich form finansowego
wspierania lekarzy, okazało się, że psychiatrzy otrzymywali więcej
pieniędzy niż którakolwiek inna grupa lekarzy. (...)
Kompanie farmakologiczne są szczególnie zainteresowane
pozyskaniem do współpracy profesorów psychiatrii czołowych
medycznych ośrodków akademickich. Nazywa się ich KOL (Key
Opinion Leaders – czołowymi liderami opiniotwórczymi). Przez to, co
publikują i  czego uczą, wpływają na to, jak diagnozuje się i  leczy
choroby umysłowe (mental illness). Oni też wiodą prym w  badaniach
naukowych na temat leków i  – co najważniejsze – w  największym
stopniu decydują o  zawartości DSM (Diagnostic Statistical Manual –
podręcznik zawierający spis i  opis wszystkich zaburzeń
psychiatrycznych). W  pewnym sensie są największą siłą napędzającą
sprzedaż produktów firm farmaceutycznych. (...) Spośród 170  autorów
aktualnej wersji DSM (DSM IV TR – Text Revised) niemal wszyscy
należą do kategorii KOL, prawie stu ma potwierdzone powiązania
finansowe z  przemysłem lekowym, a  wszyscy uzyskiwali korzyści
materialne w  dziedzinie leków dotyczących zaburzeń afektu
i schizofrenii” (s. 21). „(...) Niezależnie od sum wydanych bezpośrednio
na rzecz profesji psychiatrycznej, firmy hojnie finansują wiele fundacji
powoływanych w imię dobra pacjentów oraz w celu edukacji publicznej.
Na przykład, w I kwartale 2009 roku firma Eli Lilly przekazała 551 tys.
dolarów organizacji NAMI (National Alliance on Mental Illness);
465  tys. na rzecz National Mental Health Organization; 130  tys. – na
rzecz CHADD (fundacja propagująca wiedzę o ADHD) oraz 69 250 dol.
na rzecz American Foundation for Suicide Prevention. To jedna firma
i jej wydatki wspierające organizacje społeczne zajmujące się chorobami
psychicznymi tylko w czasie trzech miesięcy jednego roku. Można sobie
wyobrazić, ile pieniędzy rocznie – rokrocznie – łożą wszyscy potentaci
farmaceutyczni w gruncie rzeczy na autopromocję swoich leków. W ten
sposób właśnie w  latach osiemdziesiątych zostali wszyscy przekonani,
że zaburzenia psychiczne są faktycznie chorobami mózgu. Rozpoczął się
złoty wiek farmakopsychiatrii. Zniknęła talk therapy (terapia polegająca
na rozmowie) i  całkowicie zapomniano o  duchowym poszukiwaniu
sensu życia” (s. 22).
A  czyż nie było podobnie podczas (wspomnianego w  rozdziale pt.
Jaka depresja?) Dnia Depresji w  Warszawie, sfinansowanego
wspaniałomyślnie przez koncern lekowy? Warszawiacy przez cały dzień
słyszeli mnóstwo o  tym, jaką to ciężką chorobą jest depresja;
o najnowszych lekach, bez których nie da się z depresji wyjść, a i z ich
pomocą wyzdrowienie jest właściwie niemożliwe; czytali w  popularnej
prasie wywiady i artykuły o tragicznych skutkach tej choroby, zwłaszcza
nie leczonej w  szpitalach psychiatrycznych możliwie największymi
dawkami leków tej firmy. Ironizuję, ale tylko trochę...
Omówionemu wyżej trójgłosowi krytycznych autorów sekunduje
jeszcze jeden autor, tym razem psychiatra, Daniel Carlat, który w książce
pt. Unhinged. The Trouble with Psychiatry – A  Doctor’s Revelations
about a  Profession in Crisis (Psychiatria zwariowała. Kłopot
z psychiatrią – Rewelacje lekarza na temat profesji w kryzysie) podważa
powszechnie uznaną koncepcję rzekomej nierównowagi
neurochemicznej w  mózgu jako przyczyny zaburzeń psychicznych.
Podkreśla on, że koncepcja ta jest wygodnym mitem, bowiem zdejmuje
z  chorych odpowiedzialność za złe samopoczucie i  daje lekarzom
możliwość praktykowania wyłącznie terapii farmakologicznej. Autor
szczególnie silnie akcentuje ten pogląd w  odniesieniu do ludzi
cierpiących na depresję i  szukających wyjścia ze swego stanu
psychicznego z pomocą lekarzy i leków. Oczywiście jego krytyka odnosi
się nie tyle do pacjentów, ile do psychiatrów. Bo od tego, co od nich
usłyszą ludzie uskarżający się na zaburzenia świadomości czy obniżenia
nastroju, zależy sposób, w  jaki będą starali się sobie pomóc, dążąc do
wyzdrowienia. Tymczasem, moim zdaniem, przydałaby się im do tego
w pierwszym rzędzie wspomniana na początku rozdziału nieco „grubsza
skóra”.
Już wyobrażam sobie, ile sprzeciwów wywoła ta metafora.
Odruchowe skojarzenie z  „gruboskórnością” może wielu zniechęcić do
dalszego zapoznawania się z  moimi wywodami. Dlatego poprawię się.
Zostawmy „grubą skórę”, a  wprowadźmy „sprężystość emocjonalną” –
określenie mniej rażące, a dotyczące tej samej cechy, czyli odporności na
frustrację, niespełnione oczekiwania i wszelkie niepowodzenia.
Termin ten pojawił się w tytule książki Davida Viscotta pt. Emotional
Resilience. Simple Truths for Dealing with the Unfinished Business of
Your Past (Spężystość emocjonalna. Proste prawdy na temat radzenia
sobie z  nie dokończonymi sprawami z  przeszłości). U  nas został użyty
w rozdziale pod takim tytułem w mojej książce pt. W zgodzie ze sobą[46].
To wówczas nowe pojęcie objaśniałam jako wewnętrzną moc, której nie
należy mylić z  prymitywną siłą czy zimną bezwzględnością. Ani też
z  agresywnym tupetem. Sprężystość emocjonalną najlepiej rozumieć
jako konstelację cech, dzięki którym człowiek ugina się pod ciężarem
bolesnych doświadczeń, ale nie daje się złamać. Osoba sprężysta
emocjonalnie jest elastyczna i  zdolna do akceptacji każdych, nawet
najtrudniejszych doświadczeń. Człowiek emocjonalnie sprężysty jest jak
piłka dobrej jakości: odbija się, gdy upadnie. Pojęcie to przyda nam się
tutaj, w  kontekście poszukiwania sposobów mogących zapobiegać
depresji i pomagać się od niej uwolnić, gdy komuś zagraża.
Sprężystość emocjonalna jest cechą ułatwiającą radzenie sobie
z  kryzysami w  taki sposób, by stawały się one etapami na drodze do
osiągania sprawności życiowej. Kryzysami nazywam znalezienie się
w  trudnych sytuacjach wywołanych na przykład przez katastrofy
klimatyczne i  żywioły, rozstania i  rozwody, zagrażające życiu choroby,
śmierć bliskich, utratę pracy i  skrajną biedę, doznane akty przemocy
i terroru, wygnanie lub wojnę. Ludzie sprężyści emocjonalnie wychodzą
z tych opałów wzmocnieni, a nie złamani. Cechy tej nie dziedziczy się
po rodzicach, jak kolor oczu czy typ figury. Można ją oczywiście
przyswoić, wzorując się na emocjonalnie sprężystych rodzicach, ale też
można się jej potem nauczyć samodzielnie. Składa się na nią przede
wszystkim umiejętność adaptacji i akceptacji.
Ludzie sprężyści emocjonalnie nie tłumią bólu i  cierpienia. Nie
odwracają się od doznawanych przykrości, lecz starają się im dobrze
przyjrzeć. Zdają sobie sprawę, że każdy trudny problem odmieni ich
życie, niekoniecznie w  przyjemny sposób. W  trudnych momentach
przeżywają lęk, złość, żal – ale wiedzą, że te przykre uczucia są
potrzebne, by zdać sobie sprawę z  faktycznych rozmiarów danego
nieszczęścia. Dzięki tym uczuciom wiadomo, jak poważny jest problem,
i  dzięki nim można odpowiednio poważnie podejść do jego
rozwiązywania. Osoby sprężyste emocjonalnie nie zamykają oczu na
kłopoty i cierpienia, nie uciekają w pracoholizm, izolację od świata ani
alkoholowe czy lekowe zamroczenie. Oceniają, co jest do zrobienia,
i szukają w swym otoczeniu wsparcia, aby przejść przez dany kryzys.
Gdy zdarza się coś przykrego, wielu odruchowo pyta: Dlaczego mnie
to spotkało? Dlaczego zachorowałam? Dlaczego porzucił mnie mąż?
Dlaczego nie mogę znaleźć pracy? W  tych pytaniach od razu
pobrzmiewa pretensja. I często z tą pretensją w podtekście odpowiadamy
sobie zgodnie ze światopoglądem wynikającym ze stopnia własnej
sprężystości emocjonalnej. Ludzie odporni i realiści w ogóle nie pytają:
„dlaczego?”. Od razu myślą w  kategoriach: „a  dlaczego nie?” i  szkoda
im czasu na roztrząsanie hipotez. Natomiast nieodporni i  nieracjonalni
zaczynają z  miejsca obwiniać kogoś lub coś, stając się automatycznie
ofiarami tego kogoś lub czegoś. Dają się więc wciągnąć w  mylne
i  zawiłe interpretacje swego położenia. Towarzyszy temu często
„poznawcza triada depresji” (według określenia Aarona Becka, jednego
z  twórców terapii behawioralno-poznawczej), czyli: skłonność do
personalizacji, generalizacji i  katastrofizacji. Kto myśli w  tych
kategoriach o  swych nieszczęściach, automatycznie przyjmuje, iż dany
problem dotyczy tylko jego (personalizacja), że zawsze już będzie tak
źle (generalizacja) oraz że z tej trudnej sytuacji nie ma żadnego wyjścia
(katastrofizacja). Zmartwienia i  problemy stają się wtedy osobistą
klęską, a  życie wydaje się ciągiem pechów, którymi rządzą złe moce
i „nic nie może się nigdy udać”. Samo takie myślenie to wystarczający
powód do załamania i depresji.
Osoby sprężyste emocjonalnie uruchamiają natomiast łatwiejszą do
zaakceptowania interpretację zdarzeń. Zamiast personalizacji zakładają,
że innym ludziom też się zdarza to samo, co im. Zamiast generalizacji
ujmują rzecz jednostkowo, tu i  teraz, nie rozciągając jej na przyszłość.
Zamiast katastrofizowania realistycznie stwierdzają, że nawet gdy jest
bardzo źle, to zawsze mogłoby być jeszcze gorzej. Więc nie jest
najgorzej. W  ten sposób wzbudzają w  sobie poczucie, że są wygrani,
a nie przegrani. Niezła metoda odparcia ewentualnej depresji.
Tylko jak to zrobić, jak do tego dojść? Prawdopodobnie najważniejsze
jest zaufanie do siebie, że każdą trudność obecną i  przyszłą zdołamy
pokonać. Niektórym ludziom pomaga wiara w  Boga jako
nadprzyrodzonej istoty, która nad nimi czuwa i  nie dopuści do niczego
złego. A gdy jednak dopuszcza, to wierzący przyjmują to z pokorą, jako
„wolę Bożą”. Równie magiczną rolę spełniają dla niektórych amulety,
zaklęcia, święci patroni i  Aniołowie Stróże w  różnych wcieleniach
i postaciach. Są też osoby, które liczą raczej na siebie niż na tajemne czy
nadprzyrodzone moce. Przechodząc przez kolejne kryzysy i  próby,
nabierają poczucia sprawczości, pozwalającego im rozwiązywać
problemy z  wiarą w  siebie. Realizują postawę: „Poradzę sobie tak czy
owak. A jak mi się nie uda, to poradzę sobie z porażką”. Nie skupiają się
na porażce, tylko idą dalej, wyciągając wnioski, jeśli to tylko możliwe.
Usłyszałam kiedyś od swojej amerykańskiej przyjaciółki, że lepiej
zajmować się nie problemem, lecz rozwiązaniem. Właśnie tak postępują
osoby emocjonalnie odporne. Pomaga w tym zmiana perspektywy, którą
uzyskuje się dzięki innym ludziom. Często pomocni bywają ci, którzy
sami sobie poradzili z  podobnym nieszczęściem, albo inni, których
nigdy nic takiego nie spotkało i dlatego mają dystans i mogą cierpiącym
osobom oddać trochę swej pogody ducha, nadziei i ufności.
Kluczem do emocjonalnej odporności jest umiejętność zmiany kąta
widzenia. Dystans i  ogląd sytuacji z  różnych stron pozwala zwykle
dostrzec pozytywy w każdym, nawet najtrudniejszym położeniu. Myśląc
o  sprawach dobrych i  pogodnych, a  przede wszystkim o  tym, za co
można być wdzięcznym, wzbudzamy pozytywne uczucia, takie jak
miłość, nadzieja, ufność – i  one stopniowo prowadzą do akceptacji
i  wyciszenia. Aktualne nieszczęście złagodnieje choćby przez to, że
przykre uczucia nie wypełnią całej psychicznej przestrzeni, tylko jej
część. Są jednak nieuniknione, gdy spotyka nas coś złego. To one
pomagają dokonać oceny trudnej sytuacji, odczuć rozmiar – niekiedy
bezmiar – nieszczęścia, tragedii, bólu. Dopiero gdy za długo trwają, stają
się ciężarem. Potem ta boleść, rozpacz, smutek, klęska, rozczarowanie
i  rozmaicie nazywane uczucia, zrodzone z  uświadomienia sobie
nieszczęścia, mogą się stać naszymi wrogami. Gdy ich nie odpędzimy,
uczynią nas z  czasem wypalonymi pniami, ruiną, zgliszczem,
pochłaniając wszystkie nasze siły. Zbyt długie cierpienie zamieni się
w  depresję, która ma moc uśmiercania za życia. Nawet jeżeli problem
był do rozwiązania, nie będzie o  tym mowy. A  jeżeli nie był do
rozwiązania, nie będzie mowy o tym, by pójść dalej i nauczyć się żyć ze
stratą.
Nie uważam, że wielkie cierpienie człowiekowi jest potrzebne.
Doszłam do takiego przekonania, dzieląc, od swojego drugiego roku
życia, z  matką straszliwą tragedię związaną ze śmiercią mojej siostry.
I  potem niosąc tę tragedię w  swoim sercu przez wszystkie lata, aż do
teraz. Zrozumiałam w którymś momencie, że nie jestem winna tragedii,
nikt jej nie jest winien. Że, jak u  wielu ludzi, w  moim życiu również
było na nią miejsce. Z  czasem tylko zaczęłam uważać za jeden
z  najbardziej nieprzyzwoitych błędów uszlachetnianie cierpienia
i  wmawianie ludziom, że jest ono krokiem na drodze do jakiegoś
osobliwego wyróżnienia, oświecenia czy zbawienia. Nie mam złudzeń,
wiem, że cierpienie jest wpisane w każde życie. Ale nie uważam, że jest
ono najbardziej wartościową czy najwznioślejszą częścią, oznaczającą
jakiś boski przywilej. Umieranie śmiertelnie chorego dziecka nie daje
nic ani jemu, ani rodzicom, ani rodzeństwu, ani światu. Umierające
dziecko nie wyciągnie żadnej nauki ze swego cierpienia. Nikt nie
nabędzie przy tej okazji żadnego doświadczenia, które komukolwiek
mogłoby do czegoś się przydać. Moja niewiele starsza siostra nie
odeszła do jakiegoś lepszego miejsca, bo dla dziecka nie ma lepszego
miejsca niż dom i  mama. Moja matka i  ja zostałyśmy zatopione
w oceanie miłości, której już nie mogłyśmy jej dać. Nagle znalazłyśmy
się z nadmiarem miłości, nigdy nie odwzajemnionej. My, pozostałe przy
życiu, każda na swój sposób, musiałyśmy zapełniać próżnię, jaką
zostawiła po sobie tamta mała dziewczynka. Tymczasem ona, ledwie
pojawiwszy się na świecie, została zmieciona jakby podmuchem
wściekłego demiurga. Na zawsze. I  po co? Jej matka – nasza matka –
moja matka – nigdy nie przestała tęsknić i nigdy nie dowiedziała się „po
co?”. Ja też nie. Bo też i nie ma na to żadnej sensownej odpowiedzi.
Nie będąc osierocona przez siostrę, też wiedziałabym, czym jest
samotność. Też płakałabym za ludźmi, których pokochałam, a  którzy
odeszli. Czułabym ból zranień, upadków, rozczarowań i  porażek, ani
lepiej się do nich dostosowując, ani mniej dotkliwie je przeżywając.
Więc po co była tamta śmierć?
To nieprawda, że w  każdym nieszczęściu trzeba doszukiwać się
głębszego sensu. Lepiej skupić się na „sprawach do załatwienia”. Sens
można dopiero znaleźć, zajmując się tym, co można zrobić, a  nie tym,
czego już nie można. Sens cierpienia zawiera się w  przetrwaniu
i  poznaniu granic własnej wytrzymałości. Po prostu. Niektórzy radzą
traktować nieszczęścia, jakby były lekcjami, z których czerpiemy wiedzę
o sobie. Niezły pomysł, zresztą kto zaproponuje coś lepszego? Bolesne
i  tragiczne doświadczenia pokazują nam, kim jesteśmy, jak potrafimy
przystosowywać się do zmian, także tych nieodwracalnych. I  tak jest,
było i  będzie zawsze i  dla każdego od chwili wygnania Adama i  Ewy
z  raju. Tamta opowieść powinna wystarczyć jako odpowiedź na to
niecierpliwe pytanie: „Dlaczego mnie to spotkało?”.
Dlatego, Człowieku, bo jesteś Człowiekiem. Tylko dlatego[47].
 
 
Przypisy

[1] W.  Potocki, Pieśń abo tren XXXVIII do wiosny, w: Dzieła, t.  I,
Warszawa 1987.

[2] A.  Achmatowa, ***Wszystko odjęte: i  miłość, i  siła..., tłum.


N.  Gieysztor, w: Poezje, wybór i  posłowie J.  Szymak-Reiferowa,
Kraków 1981.

[3] K.  Przerwa-Tetmajer, ***O  melancholio..., w: Poezje, Warszawa


1980.

[4] K. Przerwa-Tetmajer, Anioł Pański, w: jw.

[5] S.R. Dobrowolski, Z bólu, w: Dom i inne wiersze, Warszawa 1964.

[6] J. Krzyżowski, Depresja. Z gabinetu prywatnego, Warszawa 2002.

[7] C.S.  Lewis, Smutek, tłum. J.  Olędzka, Kraków 2009, s.  27 (strony
kolejnych cytatów z tego wydania podano w tekście).

[8] W.  Styron, Dotyk ciemności. Kronika obłędu, tłum. D.  Bogutyn,
T.  Bogutyn, Gdynia 1991 (strony kolejnych cytatów z  tego wydania
podano w tekście).

[9] G.  Dahle, S.  Nyhus, Włosy mamy, tłum. H.  Garczyńska, Gdańsk
2010.

[10] Felieton J. Pilcha, „Przekrój” 2011, nr 30.

[11] „The New York Times”, 6.03.2011.

[12] A. Kępiński, Rytm życia, Kraków 1972, s. 305–306.


[13] Więcej na ten temat można przeczytać w raporcie The Many Faces
of Postpartum Depression, „Journal of Obstetric, Gynecological and
Neonatal Nursing” 2005, vol. 34, nr 5.

[14] „Gazeta Wyborcza”, 21.06.2011.

[15] „The American Journal of Psychiatry” 2000, nr 157.

[16] H.  Reiners, Das heimatlose Ich. Aus der Depression zurück ins
Leben, München 2005.

[17] Na przykład: E. Tenzer, Wie das Gehirn wirklich fit bleibt (2010, nr
12); U. Meyer, Die Weisheit des Laufens, E. Heiko, Bewegung hebt die
Laune („Psychologie Heute Compact” 2003, nr 9); W.  Hacker,
Mindfulness – die besondere Medizin (2006, nr 3); E.  Tenzer, Tango –
ein Tanz als Therapeutikum (2011, nr 10).

[18] „Gazeta Wyborcza”, 23.02.2011.

[19] Inna wersja: Jack O., Radzimy sobie z  depresją przez program
Dwunastu Kroków; wyd. amerykańskie: Jack O., Dealing with
Depression: In 12  Step Recovery, Center City 1991; tłum. polskie
anonimowe, rozpowszechniane przez wspolnota-ad@tlen.pl

[20] K.  Grzywocz, Przesłonięte światło, „Zeszyty Formacji Duchowej”


(Kraków) 2006, nr 33.

[21] Z. Rokita, Umrzeć. I narodzić się na nowo, „Sens” 2011, nr 34.

[22] „Gazeta Wyborcza”, 24.11.2011.

[23] Omówienie badań (Expressed Emotion, Attributions and Depression


in Mothers of Children with Problem Behaviour) można znaleźć
w „Journal of Child Psychology and Psychiatry” 2003, vol. 44, nr 2.

[24] S.  Winman, When God Was a  Rabbit, New York 2011, s.  136
(strony kolejnych cytatów z tego wydania podano w tekście).
[25] M.  Zubik, Dziecko ośmieszone, nauczycielka zawieszona, „Gazeta
Stołeczna”, 14.12.2011.

[26] Jean M. Twenge, Generation Me, New York 2006.

[27] „Gazeta Wyborcza”, 19.08.2011.

[28] Smutni nastoletni, „Gazeta Wyborcza”, 19.05.2011.

[29] V. Ozminkowski, Bunt zamkniętego pokoju, „Newsweek” 2011, nr


11.

[30] M.  Kaczmarek, Resortowe podziały, czyli nieletni „w  teczkach”,


„Remedium” 2011, nr 5.

[31] TOK FM, 14.12.2011, godz. 17.15.

[32] M. Komorowska, Depresja u dzieci i młodzieży, „Remedium” 2010,


nr 6.

[33] Por. A. Kępiński, Psychopatologia nerwic, Kraków 2009.

[34] „Gazeta Wyborcza”, 25.05.2011.

[35] „Gazeta Wyborcza”, 8.09.2010.

[36] Handbook of Depression, red. I.H. Gotlib, C.L. Hammen, New York


2002, s. 410.

[37] Raport dostępny pod adresem:


http://www.reuters.com/article/2009/09/23/us-depression-immigrants-
idUSTRE58M61H20090923.

[38] Otwarto niedawno Gabinet Psychoterapii i Mediacji DIALOG przy


ul. Atutowej 13 na warszawskiej Białołęce.

[39] Tekst dostępny na stronie: http://www.clergyrecovery.com


[40] S.M.  Peck, Droga rzadziej wędrowana. Psychologia miłości,
wartości tradycyjnych i  rozwoju duchowego, tłum. C.E.  Urbański,
Poznań 2002. Bestsellerem stał się też kolejny zbiór esejów tego autora
pt. Further Along the Road Less Traveled: The Unending Journey
Towards Spiritual Growth (Dalej drogą rzadziej wędrowaną.
Niekończąca się wędrówka w  stronę rozwoju duchowego), New York
1993.

[41] E. Woydyłło, Rak duszy. O alkoholizmie, Kraków 2009.

[42] T.M.  de Jong, Glaube, Hoffnung, Heilung, „Psychologie Heute”


2005, nr 3.

[43] K.  Neuberger, Der Garten als Ort symbolischen Handelns,


„Psychologie Heute” 2003, nr 4.

[44] Tsunami tandety. Z  Wojciechem Eichelbergerem rozmawia Beata


Pawłowicz, „Zwierciadło” 2011, nr 7.

[45] „The New York Reviev of Books”, 23.06.2011.

[46] E. Woydyłło, W zgodzie ze sobą, Kraków 2008.

[47] Zamieszczone w  książce teksty i  omówienie Dwunastu Kroków


były drukowane w cyklu rozmów Ewy Woydyłło z Zofią Rokitą pt. Stop
depresji, w miesięczniku „Sens”, od kwietnia do listopada 2011 roku.

You might also like