You are on page 1of 128

Projekt okładki i stron tytułowych Kamil Targosz

Zdjęcie na okładce przedstawiające Zuzanę Fialową


w filmie wg Opowieści galicyjskich
© Piotr Bujnowicz, Fabryka Obrazu
Zdjęcie Autora © Kamil Gubała

Copyright © by Andrzej Stasiuk, 1996

Projekt typograficzny i skład Robert Oleś

Korekta Małgorzata Poździk

ISBN 978-83-7536-328-9

Cena 20,90 zł
Józek

Czterdzieści parę lat, twarz lisa przechery i ciało wy-


schnięte na wiór. Ostatni traktorzysta w PGR, bo trak-
tor też ostatni, a nowych już nie będzie. Nigdy. Ale
Józek nie zna tego słowa, wszak przynależy ono do
dziedziny wyobraźni, i po staremu, w znieruchomia-
łym czasie usiłuje w żelazne truchło tchnąć trochę
życia. Bo jego ciągnik jest na chodzie tylko dlatego,
że Józek wie, co komu odkręcić.
​—  A na kiego mu prądnica, jak on i tak jeździć
nie umie — mruczy do siebie w egipskich ciemnoś-
ciach, operując kluczem „dziewiętnastką”, precyzyj-
nie jak Chińczyk pałeczką. Za chwilę przełoży swój
szmelc, zasmaruje odkręcane śruby błotem i nikt się
nie pozna.

W pejzażu odchodzącego świata, wśród szczątków


maszyn, nieruchomych mechanizmów, pomiędzy za-
rdzewiałym siewnikiem a cichą i zimną kuźnią jego


postać zachowała ruchliwość. Ma czterdzieści parę lat,
lecz jest stary. Pamięta czasy raju.
​—  Człowieku! To cement przywieź, to wełnę odwieź,
to znowu jedź po nawozy, po ropę. Klienci aż się bili,
bo wtedy prywaciarz to mógł kopa dostać, a nie worek
cementu. A tutaj nikt z rachunków dobry nie był. Stary
też nie mógł podskoczyć, jak za rękę nie złapał. Zwol-
nić? I kto by mu tu na tę Ukrainę przyszedł. A teraz…
Macha ręką, wskazuje na podarte siodło i odjeżdża.
Niewinny jak anioł, jak dziecko, jak istota z czasu, gdy
Bóg dopiero dumał nad ideą grzechu.
Wydziedziczeni żyją w teraźniejszości. Jeżeli po-
siadają jakąś przeszłość, to jest ona wspomnieniem,
czymś równie nieokreślonym jak przyszłość.
Przyjechał gdzieś spod Limanowej. Nie sam. Przy-
wieźli go rodzice, gdy miał kilka lat. W zupełnym
pustkowiu mógł obejrzeć i zapamiętać stworzenie
świata. Rzeczywistość PGR­‑u była kosmosem. Tu się
przychodzi na świat, żyje i umiera. Nie ma ośmiu go-
dzin w fabryce, jazdy tramwajem, a potem prywatności
domu. Te same twarze przy pracy, te same na błotni-
stej drodze, która jest promenadą, rynkiem, miejscem
schadzek i bójek. Nie przychodzi nikt, czasem ktoś
odejdzie. Nawet koszary są czymś nietrwałym, bo
przeczekuje się w nich czas pokoju.

Jaką pamięcią byli obdarzeni pierwsi ludzie? Zapewne


odwrotnie proporcjonalną do wolności. Ta zależność,
bardziej niż jakakolwiek inna, zbliża nas do zwierząt.


Gdy szliśmy kiedyś do knajpy, spytałem, po co mu
w rękawie ten poręczny łom. — Ja tam wszystkich nie
znam. Nie wiadomo, kto swój, a kto wróg.
Kiedyś znalazłem go w rowie. Po prostu spał w swo-
im traktorze przewróconym na bok. W ogóle często
sypiał tam, gdzie zastawał go sen.
No więc bez reszty oddany zmysłom i ostrożności,
szybkiemu rozumowaniu na użytek chwili. „Kiedy jesz,
to jedz. Kiedy pijesz, to pij”. To są wskazówki, jakich
udzielają mistrzowie adeptom zen. Prawdopodobnie
wzbudziłyby w Józku szczery śmiech. Mistrzowie tracą
mnóstwo czasu na odkrycie podstawowych prawd.
Lecz i on uprawiał refleksję, jeśli mogła przynieść po-
cieszenie.
Któregoś dnia spotkałem go w lesie. Siedział w swoim
traktorze, przyciskał gaz do dechy i z wolna pogrążał
się w bagnie. Z pijackim optymizmem wierzył, że wy-
rwie się z mulistej toni, choć błoto wlewało się już do
gumiaków. — Spokojnie. Takie jest życie — powtarzał
co chwilę. — Czasami się uda, a czasami nie.
Umysły nieskomplikowane na pewno lepiej radzą
sobie z interpretacją rzeczywistości. Civitas PGR­‑u
zostało ufundowane na zasadzie wspólnoty. Posłu-
gując się ockhamowską brzytwą, Józek wyciągnął
ostateczną konsekwencję z formuły „każdemu we-
dle potrzeb, od każdego według możliwości”. Ten
postulat w istocie nie zakładał żadnych ograniczeń.
Wszak możliwości człowieka są trudne do określenia,
ich prezentacja stosowna jest do okoliczności i kon-
trolowana przez rozsądek. A cóż dopiero potrzeby,


których korzenie tkwią w mrocznej i bezrozum-
nej woli?
No więc dawał, ile chciał, i brał, ile mógł, przysto-
sowując racjonalną filozofię do popędliwej natury
człowieka.
Mam niejasne przeczucie, że system, którego daleką
filią był Józkowy PGR, rozpadł się nie dzięki sprzeciwo-
wi nielicznych, sublimujących cnotę, prawdę i uczci-
wość. Te wartości są, i owszem, piękne, lecz zbyt abs-
trakcyjne i niewystarczające do skonstruowania żywej
egzystencji. Logiczna, mechaniczna i też abstrakcyjna
struktura systemu rozsypała się w drobny mak, bo żył
w niej Józek, jego bracia i siostry, legion wydziedzi-
czonych i uwolnionych od uciążliwych nakazów mo-
ralności, religii i pamięci. Oddani instynktom, wsłu-
chani w zachęcające pomrukiwania natury stanowili
masę, której nie mogła zamknąć najprzemyślniejsza
struktura.

Któregoś dnia, zimą, zakopałem się tak, że mimo na-


pędu na cztery koła ani w tył, ani w przód. Akurat
przejeżdżał. Zapięliśmy linkę i przewlókł mnie przez
kilometrowy pas zasp. — Stawiasz flaszkę — powie-
dział żartem i skrzywił w uśmiechu ten swój lisi pysk.
A ja serio odrzekłem: — Stawiam — i poszliśmy pić.
Knajpa była zimna i pusta, tylko barmanka stała
za piramidą kufli, która wyglądała jak pryzma lodu.
Po trzeciej kolejce w ciało Józka zstąpił duch Ray-
monda Roussela i zaczął dyktować przez jego usta


j­akiś ­łatany, cerowany Locus Solus. Zupełnie tak, jak-
by pisarz chciał sobie powetować lekceważenie, ja-
kiego zaznał w poprzednim wcieleniu. Tyle tylko że
wyrafinowane asocjacje dźwiękowe i znaczeniowe za-
stąpił ów duch jakimś kluczem logopedycznym, w któ-
rym chodzi o łatwość układania kilkuset słów, bo tyle
mniej więcej zawiera słownik Józka, w potoczyste ciągi,
za pomocą których można opisać całość egzystencji.
Chodzi tutaj o wygodę języka, dosłowną łatwość poru-
szania tym kawałkiem mięsa w ustach. Józek nie jąka
się, nigdy się nie zastanawia i zawsze zdaje się trafiać
w sedno, bo niczego nie prostuje ani nie uściśla. Jó-
zek zasiada i po jednej setce całkowicie zamienia się
w mowę, która działa na świat, na całą rzeczywistość,
ba, zadziałałaby i na kosmos niczym woda królewska
na metale. Następstwo zdarzeń znika, znikają przyczy-
ny i skutki i znika grzech razem z historią. Wszystko
dzieje się jednocześnie, zaczyna przed czasem i dobie-
ga końca, nim się zacznie. Kolejnymi kieliszkami Jó-
zek uśmierca czas, dokonuje jakiejś zwariowanej sekcji,
która obnaża ten wątły szkielecik, na którym rozpina-
my wysiłki, osiągnięcia, plany i nadzieje. W tym stru-
mieniu znika i sam Józek jako granica między tym, co
było, i tym, co dopiero będzie. Owszem, tkwi za sto-
łem z nonszalancją, która stale wzrasta, osuwa się na
oparcie i z podobnie wzrastającą zachłannością zacią-
ga się papierosem, tak że wewnętrzne strony policzków
zdają się stykać. Ale jego istnienie staje się proble-
matyczne. Z osi czasu znika punkt zero. Po godzinie,
po opróżnieniu flaszki, w trakcie ­mizerykordialnych


piw zmienia moje imię na jakieś inne, dawne, biorą-
ce udział w jego życiu. Po chwili znów je odnajduje
i zaprasza mnie w przyszłość, na wiosenne łowienie
pstrągów, które zjawiły się w jego umyśle jako daleka
reminiscencja z dzieciństwa, ciągnąca na przyczepkę
parę innych opowieści. To jest gąszcz rozwidlających
się ścieżek. Józek nie wybiera drogi. Idzie tam, gdzie
poniosą go wygodne sylaby, podobieństwo imienia
albo przypadek pijanego spojrzenia.
Józek wtedy, dzisiaj albo jutro płynie jak ryba w oce-
anie. Jego ślad zawsze przyjmuje kształt podwójnej
pętli nieskończoności. Przechyla butelkę i z gulgotem
połyka piwo i razem z piwem własny ogon, bo Józek
jest pradawnym wężem, może Lewiatanem, czyli od-
mianą chaosu, z którą Bóg mimo upływu czasu nie
potrafił sobie poradzić, a może tylko nie chciał, by
zbytnio nie ułatwiać nam zadania.
W końcu, jakby zdawał sobie sprawę, że tylko gest
może wyzwolić go z logorei, wstaje, łapie równowagę,
szuka szalika, ale go nie znajduje, bo ten zwisa mu
z pleców jak jakaś wielka zielona jaszczurka, coś jesz-
cze mamrocze i wychodzi.
Wsiada do traktora, który niczym doświadczony
koń przysypiającego woźnicę powiezie go ku kolej-
nym drobnym sprzeniewierstwom, oszustwom i uni-
kom, tym sekretom niepodległej egzystencji. Bo Józek
jest niepodległy i jeśli nawet jego wolność jest zawar-
ta w jakiejś konieczności, to nie ma on o tym pojęcia.
Z taką samą swobodą oddaje się kilku ulubionym
grzechom głównym, z jaką niedzielnego poranka

10
z­ jawia się w kościele. Stoi przed ołtarzem w granato-
wych spodniach, w białej koszuli i w zielonej marynar-
ce — wszystko odświętne i plastikowe. Gdy przyklęka,
gdy robi znak krzyża, iskry elektrycznych wyładowań
przeskakują z cichym trzaskiem. Dzieci umyte, żona
uczesana, żadnych szeptów ani poszturchiwań. Stół
jest prosty, przykryty koronkowym obrusem i Józek
wie, chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy, że i on ma
swój udział w przebaczeniu, że w arytmetyce świata
każdemu grzechowi przypisany jest okruch białego
opłatka. Dlatego jego lisia twarz jest spokojna. On jest
u siebie. Poddaje się obrotowi rzeczy. Józek — istota
chaotyczna i kosmiczna zarazem. Żadna skrajność go
nie dotknie. Gdy ceremonia się skończy, gdy boskie
zostanie oddane Bogu, powróci do swojego świata.
Dym z popularnych połączy się z wonią gaszonych
świec i kadzidła, bo mężczyźni puszczą przodem ko-
biety, a sami odbędą naradę u wrót kościoła. Naradę
w sprawie reszty wolnego dnia.
Z miejsca, w którym stoi świątynia, widać PGR jak na
dłoni: biała gładka góra, wznosząca się łagodnie po wid-
nokrąg zamknięty grzebieniem lasu. Kilka budynków —
ciężkich barek, liszajowatych i nędznych, uwięzionych
w podróży donikąd, unieruchomionych na gigantycz-
nej białej fali. Komórki na drewno, szopy na siano. Wy-
prane ubrania na sznurach uderzają o siebie z trzaskiem,
jak kawały zamarzniętego mięsa. Wiatr znad przełę-
czy niesie tumany śniegu. Tak wygląda Józkowy świat.
Nieforemna, gnuśna rzeczywistość, w której ciążenie
materii na równi dotyka przedmiotów i ciał. Czas ma

11
postać kulistą — najlepiej wiedzą o tym kobiety. Dla
nich dzieli się na dziewięciomiesięczne cykle. Pomię-
dzy jednym a drugim porodem odbierają porody owiec
i niektóre z nich osiągają pewne podobieństwo do zwie-
rząt, jeżeli chodzi o liczbę połogów. Pięcioro dzieci,
siedmioro, dziewięcioro, w każdym razie dość, by uwie-
rzyć, że życie to tylko nieskończony łańcuch narodzin
i śmierci. Żeby wyrwać się z tego kręgu, potrzebna
jest cnota albo występek. Tę pierwszą Józek kultywuje
o tyle, o ile, o ile potrzebna jest do istnienia wśród lu-
dzi. Robi to umiarkowanie i mimochodem. Ale gdy
mówi to swoje: — Chłopie, aleśmy pochlali! — albo
gdy opisuje epoki „za Gomułki”, „za Gierka” z punktu
widzenia ilości kradzieży i ich łatwości, to w jego gło-
sie brzmi wcale nie tajona duma i zadowolenie. Zupeł-
nie tak, jakby te akty były miarą suwerenności, jakby
za ich pomocą ocalał swoją indywidualną egzystencję
i nadawał jej sens.

Ostatni raz widziałem go latem. Drelichowe spodnie,


podkoszulek i zrudziały czarny beret. Skóra spalona
na brąz, a w ustach wiecznie tlący się pet. — Chłopie,
Pepiki opluli mi ciągnik. Chciałem dać w mordę, ale
żaden nie chciał się bić. — Kosił wtedy łąki pod samą
słowacką granicą. Z jednej strony polski, z drugiej
zagraniczny PGR. Tamci kosili czerwonymi zetorami,
wytłumiona kabina, radio w środku, X XI wiek. Gdy
zobaczyli Józkowy wrak, nie mogli ze śmiechu się
pozbierać.

12
Tydzień później już nie żył. To było takie lato, że
słońce spalało błękit na biel. Dwanaście godzin w ża-
rze i maszyna nagrzana jak piec. Kumple opowiadali,
że tego dnia nie było nic do picia. Ani krzty krajowego
wina i piwa. W samo południe Józek przegonił żaby
ze stojącego bajorka i napił się wody. Podobno zabił
go ten zdradliwy płyn.
Gdy lekarze w szpitalu zajrzeli w jego ciało, stwier-
dzili, że wygląda na co najmniej sto lat.

Ilekroć o nim myślę, zastanawiam się, czy został zba-


wiony. On i rzesze jemu podobnych. Bo przecież w ja-
kimś sensie byli nowym plemieniem, ludem, do któ-
rego nie dotarła dobra nowina ani żaden nowy Paweł
apostoł. Ten kościół na wzgórzu, do którego przycho-
dził w niedzielę, był świadectwem dualizmu świata.
Można było doń wejść, obmyć się z przewin, by po-
nownie zanurzyć się w rzeczywistość, w której katego-
rie cnoty i grzechu były nieprzejrzyste, przenikały się
nawzajem, zupełnie tak jak ciemność i światło przed
pierwszym dniem stworzenia. Czy w umyśle Józka
nie mogła powstać intuicja, że świątynia jest licen-
cjonowana przez otaczający ją chaos? Ustanowiona
po to, by on, Józek, mógł raz w tygodniu poddawać się
swoistej psychoterapii, zapewniającej spokój duszy?
W ł a dek

Wieś jak wieś. Trzykilometrowy wąż budynków rozsypu-


je się, pęka, potem scala na powrót w zwartą zabudowę.
Beton, drewno, zapadnięte dachy, resztki płotów i żela-
zne balustrady balkonów tworzą zakalec biedy i tęsk-
noty za telewizyjnym światem. Asfaltowa droga ledwo
ociera się o skraj zabudowań, ledwo je muska. To na-
wet lepiej, bo dziurawą żwirówkę, główną arterię, opa-
nowały dzieci i psy. Oddają się wspólnym zabawom
i żaden szybki pojazd nie zakłóca tej symbiozy. Cza-
sem traktor, ale traktor to maszyna powolna i oswojona.
Gdzieś tam w środku tego łańcucha domów stoi cha-
łupa Władka, z lekka nadpróchniałe ogniwo ani lepsze,
ani gorsze od innych. To raczej te nowe, białe, czasem
dwupiętrowe wyglądają jakoś pysznie i niestosownie
w poziomym pejzażu, który całkiem naturalnie zmie-
rza ku upadkowi, w zgodzie z prawami erozji — góry,
drzewa, chaty.
No więc Władek, przetrącony grzbiet dachu, żona
i dwanaścioro dzieci. Władek lat czterdzieści, czyli

14
płodność niemal biblijna, chociaż tutaj to nic nadzwy-
czajnego. Zawsze tak było — mały nakład i namacalny
zysk. Ziemia najchętniej rodziła kamienie, ich regularne
stosy zalegają na miedzach, poza tym trochę owiec,
dwie krowy, ale już zboże to raczej sztuka dla sztuki,
a może z przyzwyczajenia, bo przecież coś poza siano-
kosami i kartoflami trzeba robić. I tak dostatek zawsze
będzie miał postać mniejszego bądź większego ubóstwa.
Przy rozdziale dusz musiała nastąpić pewna po-
myłka, bo ciało Władka zrodzone i osadzone na tej
ziemi otrzymało jakiś lekki, nieco nazbyt duchowy or-
gan, który nijak nie mógł sobie poradzić z ociężałością
materii. Z własnymi członkami, ze snem, z upływem
czasu, z ciężarem kamienistej gleby. Pradawny rytm,
który sąsiadów wiosną wygania w pole, latem na łąki,
a jesienią na kartofliska, jego ledwo musnął. Dlatego
Władek, chociaż pił średnio i był porządnym czło-
wiekiem, zajmował we wsi miejsce dość poślednie,
a jeżeli chodzi o dochód na głowę to chyba ostatnie.
Próbując brak wewnętrznej siły łagodzić pomysło-
wością, rozsyłał po okolicznych gospodarzach dzieci
zaopatrzone w karteczki: „Pani Gieniu, nie mamy na
chleb, proszę pożyczyć pięćdziesiąt tysięcy”. Ludzie
czasem pożyczali, a czasem wyrzucali za drzwi, gdy
kartka do pani Gieni trafiła do pani Wiesi— najza-
ciętszego wroga tej pierwszej. Czasami brała się za to
opieka społeczna, czasami ksiądz, ale nie mogli zro-
bić nic prócz chwilowej pomocy, bo w końcu Władek
był dobrym ojcem i największą radość sprawiało mu,
gdy dzieciarnia ­oblepiała go od stóp do głów. Siedział

15
wtedy zadowolony jak mormon, a żona wychodziła
do pracy do lasu.

We wsi stał kiosk. Gdy w okolicy urzędował komu-


nizm, ten największy szafarz szarości, buda wyglą-
dała jak brudne akwarium, w którym unosiło się kilka
szczotek do zębów, trzy rodzaje papierosów i biała
znudzona twarz sprzedawczyni. „Gromada”, „Rolnik
Polski” pełne były pociech i obietnic. „Dwa bilety na
PKS i popularne”. „Dwa razy popularne i jeden bilet
na PKS”. I zapałki. Ileż kombinacji.
A teraz wygląda to tak, jakby kolejne stworzenie
świata nie odbywało się w czasie i przestrzeni, ale
w dziedzinie barw. Ta witryna jest najbarwniejszym
miejscem w promieniu piętnastu kilometrów. Stare
kobiety przystają, żeby popatrzeć, a w ich ciemnych,
zapadniętych oczach zapalają się żółcie, lazur, siedem
odmian czerwieni, złoto, srebro, błękit, zieleń, jakiej
mieszkając tutaj przez lat siedemdziesiąt nigdy nie
oglądały. Wody potopu ustępują, ostatni sekretarze
zostali zatopieni albo umknęli, zło wygubione, a na
niebie wschodzi nowa tęcza, znak pojednania. Stare
kobiety stoją jak zwierzęta wypuszczone z arki i oglą-
dają znaki najnowszego przymierza. Pejzaż nigdy nie
budził takiego zainteresowania. Jakby to stare dzieło
Boga wyblakło, jakby deszcze, śniegi i cierpienie starły
z niego całą farbę, czyniąc go przezroczystym.
Tęcza witryny wysyła twarde, zdecydowane światło,
w którym unoszą się zaklęcia w niezrozumiałym języku.

16
Kolor biały — Similac Isomil — to czystość, radość,
niewinność i wieczna chwała, to barwa szat Chrystusa
na górze Tabor, to bisior ze świątyni Salomona. Niebie-
ski — Blue Ocean Deodorant — to kolor Matki Boskiej,
firmamentu i tak jak biel znaczy nieskazitelność. Czer-
wień — Fort Moka Desert — to kolor Ducha Świętego,
który wznieca ogień miłości i zjawia się w postaci og-
nistych języków, to także kolor Męki Pańskiej, krzyża
i tych wszystkich, którzy drogą wiary szli aż po prze-
lanie krwi. Czarny — John Players Stuyvesant — to
śmierć, żałoba, smutek i przebłaganie, ale też wzgarda
świata, odrzucenie, ciemności, które tylko nadprzy-
rodzona jasność może rozproszyć. Zieleń — Fa Fresh
Creme and Soap — to kolor nadziei, bo szmaragdowa
tęcza w Apokalipsie pojawia się na znak miłosierdzia
Sądu. I wiele innych, bo nie wspomniano tutaj o żadnej
cnocie, o żadnym odcieniu. Prostokątna mandala tkwi
w burej przestrzeni między ponurą knajpą a majdanem
i jak okno na drugą stronę bytu pozwala wejrzeć w ta-
jemnicę przyszłości, określić swoje położenie i wybrać
drogę ku wyzwoleniu.
No więc te stare kobiety i dzieciarnia stoją przed
mapą nowego świata, którego kontynenty uporząd-
kowano według pragnień poszczególnych części ciała,
zachcianek i smaków. Królują tu jednoznaczne barwy.
Nie ma miejsca na wyobraźnię. Ani czas, ani zmienne
światło, ani kaprys natury nie nadgryzą tego. Niewy-
kluczone, że nowe Jeruzalem jest już w drodze.

17
To dzieło Władka. Gdy ksiądz w kościele mówił, że
jest ciężko, ale że trzeba, bo to jest cena wolności
i Polski, i że rolnik zawsze itd., Władek pochwycił
jakiś boczny wiatr, który nigdy przez te doliny nie wiał.
Sprzedał, co miał, kupił syrenkę, wydzierżawił kiosk
i wszystkie te blaski i cuda zaczął przywozić gdzieś
z Rymanowa. Żona jeszcze w lesie spędzała pół dnia,
jakby wierząc w sens monotonii ruchów i stwardnia-
łych rąk, a dzieci chodziły do szkoły, chcąc anachro-
nicznym sposobem zdobyć świat. Inni wieczorem
przy stołach dokonywali skomplikowanych przeliczeń
cen mleka na ceny paliwa do traktora, cen paliwa na
ceny wołowego żywca, żywca na paszę, paszy na prąd,
prądu na wełnę, wełny znowu na mleko — i tak bez
końca. I gdy za każdym razem wychodziły im absurdy
­egzystencjalne — bo przecież o egzystencję chodziło,
Władek po prostu liczył utarg albo ładował samochód
na następny dzień. Bo już nie jedna wieś, ale cała
okolica miała poznać smak batonów Mars. A potem
szopa z desek i szyld: „Zagraniczna odzież używana”,
a potem zgrabna budka, owoce i warzywa, i jeszcze
kilka stolików pod gołym niebem, i pięć gatunków
piwa. I półka w kącie chałupy — wypożyczalnia kaset
wideo.
Rano Władek w skórzanej kurtce wsiada do czerwo-
nego fiata combi. Jego żona w dżinsowym komplecie
do sześcioletniego malucha. Ruszają w stronę swoich
złotych żył, bonanz, targów z Rosjanami, by wrócić
dopiero wieczorem z towarem albo dobrymi wido-
kami. Interesy na miejscu prowadzą dzieci, bo szkoła

18
wygląda już na anachronizm: ten język polski trochę
niepotrzebny i nudne teoretyczne rachunki.

No więc Władek, właściciel tego ołtarza, przy któ-


rym kościelny, majowy, jest jak dalekie odbicie; jego
pastelowe, zwiewne i nietrwałe barwy zwiędną jak
kwiaty i zetleją jak wstążki. Władek, niczym Ariel
wśród Kalibanów, chwycił te nagłe, nieznane powiewy
i jego dusza unosi się w powietrzu nad wsią, podczas
gdy reszta oddaje się starym, ciężkim i beznadziej-
nym zajęciom. Czterdzieści lat oczekiwania, hiber-
nacji w stanie nędzy, by w dwa lata przepoczwarzyć
się w posłańca i zwiastuna nowej ogólnoświatowej
religii, która zniesie przeciwieństwa, unieważni spory
i ukonkretni pragnienia. No bo co w końcu robi mag
Apoloniusz Sołowiowa, jeśli nie czaruje z powietrza
najczystszych i najjaśniejszych barw? Barw, jakich
świat nie widział?
Stare i młode kobiety, dzieci odchodzą od wystawy.
Trudno odgadnąć ich myśli, lecz przemiany nie zacho-
dzą przecież w myślach. Dotykają raczej uczuć, miejsc,
gdzie rodzi się podziw albo zachwyt.
W nowych bielonych domach pojawiają się minia-
tury Władkowej witryny. Na kredensach, na telewizo-
rach, na lśniących meblościankach stoją rzędy pustych
puszek od piwa Dab, kartony po Maxim Brandy, sze-
regi pustych opakowań Gold Wiener, Orange Juice,
próżne sześciany, których zawartość niekoniecznie zo-
stała poznana. Tkwią trochę niżej niż stare zakurzone

19
oleodruki: święty Józef w kolorze sepii, Matka Boska
w spłowiałym błękicie, czarno­‑biały Ojciec Święty.
Jedna Maria, jeden Józef, jeden papież, a naprzeciw-
ko taka ilość, taka różnorodność…

Władek ostatnio kupił żuka, bo cuda w fiacie już się


nie mieściły.
K o w a l Kr u k

Łatwo go spotkać, bo ruchliwość, mimo emerytury,


wcale go nie opuściła. Drepcze tu i tam w celach praw-
dziwych i wyimaginowanych, krok ma trochę wolniej-
szy, lecz stawia stopy jak zwykle: klapu, klapu, klapu,
jakby się przysysał, dopasowywał do szarej, rozjeżdżo-
nej drogi. Drobny chód, kolana lekko zgięte — jak się
stoi całe życie przy kowadle, to amortyzacja wchodzi
w krew.
​—  Panie Cześku, piwo?
​—  Z szacunkiem, ale następne ja stawiam.
Ławka stoi w słońcu, cienie się przesuwają i jest
trochę tak, jakby to była powolna podróż. Na czar-
nych wąsach kowala Kruka siwizny tyle, co lukru na
pączkach. Z brzuchatych pól śnieg schodzi i nie może
zejść.
​—  Bez obrazy, ale tych różnych nowych to ja nie —
i wyciąga swoją paczkę popularnych o parę tonów
ciemniejszą niż błękit jego oczu. PGR­‑owskie dzieci
oblepiają huśtawkę. Wszystko wokół upada i tylko

21
­ uśtawka wznosi się wyżej i wyżej, a kowal Kruk patrzy
h
pod słońce na frunącą dzieciarnię i jego twarz staje się
lustrem szczenięcych śmiechów. Takim pomarszczo-
nym, nie ogolonym, lecz wiernym zwierciadłem.
​—  A wie pan, w zeszłym tygodniu na Śląsku byłem,
u syna…
To jest ostatnia chwila dla kogoś, kto ma coś do
załatwienia, spieszy się albo boi się ciemności.
​—  Tym o 6.40 pojechałem. Siadam, daję dziesięć
tysięcy, a kierowca na mnie tak patrzy, jakby czegoś
chciał, to się w końcu pytam. I patrz pan, podrożały.
Ale jak trzeba, to trzeba, dwa tysiączki wyjąłem, siad-
łem sobie z tyłu i jadę. Na górce, zaraz za kapliczką,
Mańkowski stał ciągnikiem i coś grzebał, nowy ciąg-
nik, miesiąc jak kupił i już mu tam coś nie tak, byle
co teraz robią, nic to warte, a gadałem, żeby ruskiego
nie kupować… — sztachnięcie i łyk z butelki trwają
tyle co dwa przystanki pekaesu.
​—  W Sękowej wsiadł Romek, ten co jego żona umar-
ła na jesieni. Ja ją dobrze znałem, bo ona była siostra
cioteczna Maryśki, pan wie, a Maryśka mieszkała zaraz
koło nas i przychodziła w każdą niedzielę, i razem
do kościoła chodziły, słowa na nią złego nie powiem,
dobra kobieta, chociaż te jej córki to za przeproszeniem
latawice. Teraz takie czasy, że wszystkie latawice, to
może i nie ma co palcem pokazywać. No i Romek siadł
koło mnie, pół chłopa się z niego zrobiło. Pytam się,
dokąd jedzie, a on mówi, że za świniami popatrzeć, bo
to jak raz wtorek był i jarmark. Ja mu mówię, że świnie
nic teraz nie wartają, a on na to, że trzeba coś chować,

22
bo jak to tak bez niczego. Teraz on już na rencie, ale
kiedyś robił przy nafcie w Libuszy i tam nawet szło
zarobić, syrenką jeździł. Mój zięć też miał syrenkę,
dobre auto, słowa nie powiem. Jak kiedyś w zimie
autobus nie mógł dojechać, to on dojechał. To było
jakoś tak, jak taka zima była, jeszcze w siedemdzie-
siątych latach, potem to ją sprzedał i malucha kupił,
ale to już nie to.
Huśtawka jest już pusta, dzieciarnia gdzieś znikła
i butelki też są próżne, więc kowal Kruk wstaje, drep-
cze do sklepiku i można odzyskać oddech. Gdy wraca,
pekaes jest już w Gorlicach, i kowal Kruk bierze swoją
wytartą teczkę, w której ma kanapki, czystą koszulę
na zmianę i wysiada.
​—  Na Zawodziu, bo na pociąg był jeszcze czas, a ja
lubię, wie pan, przejść sobie przez miasto, nie żeby czę­
sto, ale tak raz na miesiąc trzeba się wybrać, żeby
popatrzeć na ludzi. I tak szedłem tam, jak kiedyś koń-
ska jatka była, co to w niej mięso rąbał stary Suchuś.
A my z nim z jednej wsi byliśmy i jego ojca w okupa-
cję Niemcy zastrzelili, tam już tej jatki nie ma, bo te-
raz tak się wszystko zmienia, że po tygodniu już nie
poznasz. Szedłem tamtędy bo, wie pan, chciałem jesz-
cze na jarmark popatrzeć. Mnie jarmark zawsze cie-
szy, bo tam wszystko jak kiedyś i jak szedłem przez
szosę to od Dukli, żukiem, jechał Kazek, ten co u nas
kiedyś robił, a potem się wyniósł, bo się z wdową oże-
nił i ona dom miała pod Żmigrodem i tego żuka, też
po nieboszczyku. Nawet mnie zobaczył i się ukłonił,
a gadali, że on teraz takie panisko, chociaż zawsze

23
był dobry chłop. Jeszcze pamiętam, jak żeśmy razem
wiosną na pstrąga chodzili, a najwięcej ryby to było
w tym potoku co…
A na Śląsk jest jeszcze ponad dwieście kilometrów,
więc trzeba pójść po następne piwo i patrzeć ze spo-
kojem, jak słońce osuwa się za łysy grzbiet. Ziemia
pozbywa się chłodu gromadzonego przez całą zimę
i papierosy mają smak mroźnej mgły. Jeszcze ponad
dwieście kilometrów, ale trzydzieści już zrobione. Te-
raz spacerkiem przez poranne miasteczko: plac targo-
wy nad rzeką, konie, cielęta na dwukółkach, wieprzki
w klatkach, pęki brzozowych mioteł, grabie z drewna
białego jak kość, sita, baty pachnące wyprawioną skórą,
gdakanie i łby człapaków zanurzone w workach z obro-
kiem. Józki, Jaśki, Władki, Jędrki — nic nie umyka spoj-
rzeniu kowala Kruka, a jego umysł nie czyni rozróżnień,
jakby tkwił w jakimś pierwotnym czasie, gdy rzeczow-
niki, czasowniki i przymiotniki były na stałe przywią-
zane do przedmiotów, zdarzeń i atrybutów, w czasie,
gdy język był tylko lustrzanym odbiciem świata i żył
w absolutnej z nim zgodzie. No więc jeszcze glinia-
ne donice, wspomnienie knajpy „pod cyckiem”, wory
pszenicy, ruchliwe, piskliwe, żółte kulki kurcząt, be-
czenie, przybijanie ręki na zgodę i wódka pomieszana
z zapachem końskiego potu, a potem na drugą stronę
rzeki, przez most — bo wie pan, tam u Ruskich to jest
na co popatrzeć.
Ubogie samochody Wschodu uginają się od bo-
gactw. Maski, dachy, bagażniki pokryte dywanami,
szeregi namiotów na betonowej pustyni targowiska.

24
­ amowary, kryształy, plastikowe złoto rokokowych
S
zegarów na baterię, rzeczy, o których przeznaczenie
trzeba się dopytywać w języku przypominającym pan-
slawistyczną groteskę, narzędzia do wszystkiego, prze-
szwarcowane papierosy i anilanowe sweterki w bar-
wach, których nie widziało oko. Kowal Kruk wymienia
to wszystko jakby odczytywał jakiś katalog, niektóre
rzeczy wydobywają z jego pamięci zapomniane twa-
rze i zdarzenia, więc porzuca opis podróży, by zapuś-
cić się boczną ścieżką, i ruch w przestrzeni zamienia
się w wędrówkę w czasie. Lecz zaraz potem wraca
i rusza dalej, obok gmachu sądu skręca w lewo, ku-
puje w kiosku papierosy, idzie na dworzec prosto do
kasy, prosi o bilet, nie może z kasjerką dojść do ładu,
bo wymienia jakąś stację, która według niej, kasjer-
ki, nie istnieje — tak mi powiedziała, ale ja przecież
zawsze tam jeździłem i w końcu wziąłem do Zabrza,
może ona wie lepiej, ale i tak wysiadłem tam, gdzie
zawsze wysiadałem.
I to już jest zmierzch. Nie bardzo da się siedzieć,
trzeba przytupywać, z ust unosi się para, a w palce
szczypie przymrozek, ale teraz jest kolej kowala Kruka,
więc żeby nie było mowy o obrazie trzeba przyjąć ko-
lejną lodowatą butelkę, a właściwa podróż dopiero się
zaczyna. Pociąg rusza, potem jedna i druga przesiadka,
Stróże, Bobowa, Ciężkowice.
​—  W Bobowej przyszedł i sprawdzał bilety. Dałem
mu swój, przedarł i poszedł dalej. Paliłem sobie, bo
wagon dla palących, jak trzeba, a potem spać się za-
chciało, to poprosiłem jednego gościa, co siedział obok,

25
żeby mnie obudził w Tarnowie. Bo raz, jak jechałem
do syna na przysięgę, nie do tego, do starszego, to tak
mi się dobrze spało, że przejechałem Rzeszów, bo on
w Rzeszowie był przy wojsku, i aż dopiero w Przewor-
sku się zbudziłem. Ale jak raz był pociąg z powrotem
i zdążyłem. Przed Tarnowem gość mnie zbudził, wy-
siadłem i była jeszcze godzina, to pomyślałem, że coś
zjem. Poszedłem do tego baru, wie pan, jak się wejdzie
to na lewo. Golonkę sobie wziąłem, bo nie ma to jak
dobra golonka, w ogóle nie ma to jak wieprzowina,
ja za innym mięsem nie bardzo, a najlepiej jak jest
świniobicie, nawet nie mięso, ale wyroby, panie, taka
gorąca jeszcze kaszanka. U nas w okupację…
I mimo chłodu kowal Kruk nie porusza się, nie kuli,
nie próbuje zapiąć drelichowej bluzy. Ciągnie swą histo-
rię pomny, by niczego nie pominąć, wszystko ma swoją
wagę, wszystko swe właściwe miejsce w opowieści, zu-
pełnie tak, jakby pamięć i mowa były darami, których
nie wolno marnować. Najmniejsza kropla nie zostanie
uroniona. W zamierającym świetle dnia widać, jak na
lustrach kałuż pojawiają się matowe zamknięcia. Woda
tężeje, traci blask, a głos kowala Kruka ma w sobie mo-
notonię stukotu wagonowych kół. Tutaj nic się nie da
przeskoczyć, nie da się przyspieszyć. Po drodze musi
być Kraków ze swoim dworcem, musi być wędrówka
wśród straganów i dla wytchnienia trzeba smyrgnąć
w jakąś furtkę czasu — bo wie pan, jak ostatnim razem
byłem w Krakowie — a potem znów przestrzeń, prze-
siadka, hałdy, płonące kominy, koła szybów, wszystko
co dostrzeżone musi być opowiedziane, a wielkość

26
i nuda tej opowieści przypomina nudę i wielkość
wszystkich don kichotów literatury, wszystkich toł-
stojów, proustów z joyce�ami na dokładkę i w chwili,
gdy jego twarz staje się ledwo widoczna, gdzieś w ciem-
ności otwiera się okno i głos kobiety woła: — Czesiek,
Czesiek, chodźże już do chałupy.
Czesiek wzdycha: — No, sam pan widzisz — rzu-
ca ogarek, zbiera puste flaszki, odnosi je do sklepu,
wraca i mówi: — A resztę to panu następnym razem
opowiem.
Janek

Janek jest blondynem, niskopiennym gatunkiem czło-


wieka, w którym żyły i mięśnie wielkiego mężczyzny
skurczyły się, zbiegły, nic nie tracąc ze swojej siły. Przy-
pomina leśnego kobolda ukształtowanego na miarę
gęstych zarośli, wykrotów, poplątanych chaotycznych
zagajników. Jego spodnie ciągną się po ziemi, a obcasy
są starte od szybkiego chaplinowskiego kroku. Pozo-
staje tajemnicą, stąd bierze te marynarki, które zawsze
są za małe. Ale może to tylko wystudiowana elegancja,
dzięki której ciężki radziecki zegarek nigdy nie znika
pod mankietem.
Janek żyje jednak według zegara słonecznego, któ-
rego giętkość bardziej odpowiada jego zanurzonej
w kosmosie naturze. Bo gdy południowe cienie stają się
niepokojąco krótkie, Janek wciąga w nozdrza wilgotne
powiewy i patrzy, jak biel zboczy nabiera ciemniej-
szych odcieni, załamuje się i w końcu zmienia w po-
prutą, zetlałą materię, spod której wygląda przegniła
zeszłoroczna trawa.

28
Wtedy jest jakiś poranek, może poniedziałek, może
czwartek, trudno to rozróżnić, bo dzień wczorajszy, jak
zwykle, umknął pamięci, a dzisiejsze drżenie rąk nie
różni się niczym od tego sprzed tygodnia. Ale Janek jest
dzisiaj zajęty i nie rusza jak zwykle na piwo, od którego
wszystko się zaczyna, tylko wchodzi do drewnianej budy,
otwiera na całą szerokość wrota i krytycznie ogląda ten
swój pojazd: szary, pordzewiały i pogięty — jak sam
Janek. Nie ma w nim nic z pychy i arogancji nowoczes-
nych maszyn. Gdy wjeżdża do lasu, natychmiast prze-
pada, znika wśród bałaganu natury, jego nieregularne
kształty, chropawość i skromność sprawiają, że pejzaż
uznaje go za swój wytwór, za własne dziecko — na równi
z bryłami piaskowca, omszałymi kłodami i resztą na-
turalnego dobrodziejstwa.
Trzy cylindry, cztery litry pojemności, dwie gąsieni-
ce, miska olejowa wielkości wanienki, skrzynia biegów
jak komoda i to właściwie wszystko. Ciągnik artyleryj-
ski z drugiej wojny. Janek obchodzi go dookoła, mru-
czy jakieś przekleństwa, pewnie to co zwykle, ogląda
wgniecioną chłodnicę, zeszłoroczne błoto, kłąb stalo-
wych lin na wyciągarce, trzy martwe wskaźniki, potem
zagląda do baku, sprawdza olej i z niedowierzaniem krę-
ci głową. Potem bierze korbę i próbuje poruszyć silnik.
Ciężko to idzie, więc ciska pod miskę kłąb szmat, pole-
wa ropą i podpala. Wraca za pół godziny. Z ogniska nie
zostało nic, smród wypełnia budę, ale masa żelastwa
rozgrzała się o kilka stopni. Wtedy Janek zdejmuje filtr
powietrza i owija wystającą rurę starymi kalesonami,
polewa, podpala, a potem woła syna, żeby mu zamknął

29
odprężnik, jak będzie trzeba. Syn przychodzi, zawija
do łokcia turecki dżins i bez przekonania zanurza ra-
mię w brzuchu pojazdu.
Janek podciąga pompką paliwo, bierze się do korby
i powoli, ospale, jak żółw, ociężale zaczyna obracać
bebechami silnika i gdy wszystkie tłoki, wał korbowy,
koło zamachowe nabiorą rozpędu, krzyczy: — Zamy-
kaj! — Silnik robi „pukch” i staje.
Po półgodzinie obaj są spoceni, rozebrani do koszul.
Za tysięcznym obrotem korby maszyna robi „pukch
pukch”, chwilę się zastanawia i po sekundzie wyrzuca
kominem smolisty kłąb spalin, sadzy, iskier i wpada
w monotonny, równy „pukch pukch pukch pukch”.

Pod powłoką kobolda krążą ciemne ekstrakty noma-


dów. Rozcieńczył je alkohol, krew osiadłych pokoleń
i beznadziejność zamkniętego widnokręgu, gdzie słoń-
ce wstaje zza płotu obwieszonego pieluchami i bab-
skim barchanem. Domy wypełnia wrzask dzieciarni.
Nie są to jeszcze jęki głodu, ale nikt nie wie, co przy-
niesie przyszłość. Jej wiosenna postać obnaży upadek,
starcy, jak zwykle, będą umierać, a ustępujący śnieg
odkryje powolną gangrenę pól, zabudowań, pracowicie
gromadzonych rzeczy, których stosy gniją, przechylają
się na bok, by upaść i na powrót zmienić się w ospałą
i gnuśną ziemię.
Janek mógłby, jak co dzień, ominąć bezlistne krza-
ki agrestu, przejść obok zarośli głogu, gdzie ruchliwe
grona jemiołuszek porają się z ostatnimi poczerniałymi

30
­ wocami, wyjść na szosę i wspiąć się na wzgórze. Tam
o
mógłby złapać oddech wśród betonowych, wzrusza-
jących i paskudnych snów o bogactwie — rozgrzeba-
nych, stłoczonych i niedokończonych domów. Mógłby
zejść w dół obok drewnianego posterunku policji, skrę-
cić w lewo i pchnąć drzwi baru. Cienka strużka wy-
biega gościom na spotkanie z ciemności kibla. Jedni
przestępują przez nią obojętnie, inni znaczą ślad do
bufetu i ciągną za sobą najstarszą woń człowieczeństwa
pomiędzy butelki Napoleona, Cinzano i podrabianej
holenderskiej whisky. Pokrywa je kurz. Mężczyźni za-
czepiają o nie wzrokiem, gdy spojrzenia stają się na tyle
rozchwiane, że orbitują po całej dostępnej przestrzeni
i nie czynią różnicy między twarzami towarzyszy, dale-
kim oknem, czubkami gumiaków czy dopalającym się
w palcach papierosem. O szóstej wieczór kosmos zwija
się w popielniczce niczym wąż połykający własny ogon
i tylko krzyk kelnerki albo kuksaniec kumpla wyrywa
tego lub owego z mistycznej kontemplacji. Napoleon,
whisky i Cinzano śpią na najwyższej półce nierealne
w swej urodzie i niedostępne jak kobiety z amerykań-
skich seriali. Mężczyźni we wspinaczce ku wyższym
bytom tkwią wciąż na stopniu przodków, na najniż-
szej półce, gdzie stoją gotowe i odbezpieczone butelki
białej wódki i owocowego wina. Bezpieczne i znajome
dziedzictwo, granica ojcowizny, chrzest, niedzielna
msza i cmentarz.
No więc Janek mógłby jak co dzień wejść do tego
smrodliwego czyśćca, do tego przedpokoju dnia na-
stępnego, zacząć rozmowę o wszystkim z kimkolwiek

31
i czekać, aż ktoś znudzony siorbaniem mętnego piwa
zamówi flaszkę i ożywi nurt gadaniny, skieruje go
w stronę najodleglejszych wspomnień albo w mgliste
rozlewiska jutra. Ale Janek wdrapuje się na ceratowe
siedzenie, wciska sprzęgło, wajchuje i wytacza się ty-
łem na podwórko, potem owija stalową liną beczkę
z paliwem, podciąga wyciągarką i beka zwisa tuż pod
jego tyłkiem.
​—  Stara! No to jadę! — i już chce jechać, ale Stara
zlatuje po schodach na łeb na szyję, jakby od dawna
czekała przyczajona za drzwiami z głosem napiętym
do ostateczności, i wykrzykuje litanię jakichś babskich
przekleństw, bardziej błagań niż klątw, że gdzie tam
cię niesie zatracony, miałeś dopiero po niedzieli i ja
znowu tutaj sama, z krowami, z dziećmi…
Na to on trochę odruchowo dodaje gazu i maszyna
hałasem zasłania go przed wrzaskiem kobiety, gąsie-
nice niecierpliwie ryją ziemię jak podkowy przedrep-
tującego konia i ona w końcu, mieszając łzy i wymysły,
rzuca jakąś torbę z jedzeniem i żegna krzyżem, i pa-
trzy, jak pojazd ociera się o agrest i pełznie w stronę
asfaltu.

To tylko dwadzieścia kilometrów, ale jeżeli jest połu-


dnie, to dopiero o zmierzchu Janek dotrze na miej-
sce. Teraz wciska uszankę na uszy, zapina waciak pod
brodą i w ten sposób opuszcza swoją wieś, to zgieł-
kliwe państwo kobiet, dzieci i przypadku, który po ja-
kimś czasie, niezauważalnie, staje się prawem i trzeba

32
wiele siły i wiele beztroski, aby się wyzwolić i prze-
paść w lasach na kilka miesięcy.
Tocząc się skrajem szosy, grzebiąc prawą gąsienicą
w niestajałym jeszcze śniegu, znajdzie w końcu prze-
cinkę albo starą zrywkową drogę i umknie w prawo, by
wspiąć się na płaski szczyt i zamiast po łuku, pojechać
po cięciwie.
No więc musi zdążyć przed zmierzchem. Po drodze
nie spotka nikogo, przejedzie pięć potoków i o szarów-
ce wjedzie do tego osiedla trzech baraków na końcu
enigmatycznej drogi w środku lasów. Jeżeli to ponie-
działek, mężczyźni dopiero się zjeżdżają, paradują
w swoich odświętnych ubraniach, w garderobie pełnej
naszywek, emblematów i napisów, których nie próbo-
wali rozszyfrować, biorąc je za znaki elegancji. Dopiero
pod wieczór tureckie, chińskie, tajlandzkie i jakie tam
jeszcze stroje wędrują do szafek, na wieszaki, na półki
wyściełane gazetami pełnymi doniesień z londyńskiej
giełdy i salonów stolicy. — Mogłem rozwiesić, toby
przeschły — mówi ktoś do swoich cajgowych spodni
i wącha kwaskowaty odór. — Siedź w gaciach, to ci do
jutra przeschną. — Jutro, gdy wrócą z lasu, szarobure
kombinezony odzyskają swoje żywe zapachy. Ci od
retort przyniosą woń spalenizny, węgla drzewnego,
ciężki, słodkawy aromat bukowego dymu. Ci z wy-
rębu — niepowtarzalną mieszaninę żywicy i benzy-
nowych spalin. Ci od ciągników wejdą w powiewie
olejów, smaru i przegrzanego, spracowanego metalu.
Zapach potu połączy te sprzeczne aury. Ale to dopie-
ro jutro. Teraz w ciepłym powietrzu drżą odrobiny

33
wody kolońskiej jak wspomnienie męczących sobotnio­
‑niedzielnych zabaw.
Janek zajmuje swoje stare żelazne łóżko koło pieca.
Drzemiąc, paląc populasa, słuchając rozmów i odgło-
sów telewizora zza ściany, w końcu śpiąc, dotrwa do
rana. Gdy czarne okna pogranatowieją, gdy światło
świtu wydobędzie ich przejrzystość i brud, mężczyźni
wstaną, budząc jeden drugiego, mrucząc przekleń-
stwa, które wypowiadali ich ojcowie. Zimne jedzenie,
a potem marsz jak zwykle w góry, pomiędzy ostatnie
tumany nocy zaplątane w zakamarkach lasu. Żeby
wspiąć się na wyrąb, trzeba osunąć się w głęboki jar,
a potem pół godziny w górę ścieżką wydeptaną w grząs­
kim, mokrym śniegu, najpierw wśród sośniny, potem
przez jodłowy bór, a raczej las pałub, wypróchniałych
kolosów, bo resztę już dawno wycięto.
Obładowani bańkami z benzyną, piłami, siekierami,
z kieszeni sterczą butle po kokakoli pełne herbaty, z ca-
łym tym majdanem potrzebnym do pracy i przeżycia,
konserwy i chleb też tam są, drapią się jak jakieś an-
tarktyczne mrówki. Zawsze będą się wspinać albo
opuszczać w doliny kolejnych przemijalnych królestw
w poszukiwaniu drewna, rudy, kamienia, wszystkich
rzeczy podstawowych, ciężkich, nieforemnych, po-
dobnych do nich samych. Potomkowie drugiego syna
Noego, nieświadomi tego rodowodu, uwikłani jedynie
we wspomnienia ojca, dziadka — czego oczy nie zo-
baczą, pamięć nie przechowa.

34
Gdy na wyrębie nazbiera się dość drewna, Janek uru-
chomi swoją maszynę, zapnie dwukołową przyczepę
i ruszy w górę sobie tylko znanymi ścieżkami, przez
parowy, po stromiznach, gdzie trudno nawet na pie-
chotę. Lecz przez dwadzieścia lat można się nauczyć,
gdzie przebiega granica ryzyka i samobójstwa. Zała-
duje kilka ton równych metrowych klocków i zacznie
się opuszczać, szukając twardego gruntu, przychyl-
nych pochyłości, czasami wycinając, łamiąc to, co na
drodze, żeby się zmieścić. Jak pionowe wahadło będzie
powtarzał tę drogę aż do wieczora i potem następnego
i następnego dnia, czując, jak mięśnie zwiotczałe przez
zimę tężeją, odnajdując te kilkanaście wyspecjalizowa-
nych ruchów i napięć. Tak będzie przez miesiąc albo
i krócej, do najbliższej wypłaty, gdy czas się zatrzyma,
by po kilku dniach na powrót ruszyć. Mężczyźni obu-
dzą się, trzeźwiejąc w tym samym miejscu, miejscu
podjęcia wysiłku. Bo życie jest koliste, posuwa się po
okręgu i jeśli ktoś się nawet wyrywa, to na jego miejsce
natychmiast pojawia się ktoś inny.
Raz w miesiącu Janek zjawi się w swojej wsi, prze-
mknie przez nią, zostawiając w domu jakiś grosz,
a resztę zabierze do knajpy, która już nie jest atrybu-
tem codzienności, lecz czymś odświętnym. Można
nareszcie usiąść, pozostawić ciało w spokoju, mięś-
nie luzują się, podobnie jak język, i w końcu umysł,
wszystko zmierza ku nieruchomości, do ostatecznej
formy odpoczynku. — My już leżeliśmy, jak policja
przyszła. Jeden na schodach, a reszta w środku, jak
popadło. Kolegium nam zrobili, że niby duże straty.

35
Parę szklanek, krzesła żelazne, połamać nie szło, szyby
całe. Uciekać? A komu by się chciało. Ani ręką, ani
nogą. Trzeci dzień zabawy.
Gdy skończą się pieniądze, wszystko zacznie się od
nowa. Będzie już wiosna, dzień się wydłuży, przybę-
dzie pracy, ton przenoszonych na własnym grzbiecie,
załadowywanych, wyładowywanych, górę do nieba
można by z drewna tych wszystkich lat ułożyć, drew-
nianą wieżę Babel, ale Jankowi grzech pychy jest obcy.
Pragnie jedynie, by wszystko zostało skrupulatnie
odnotowane i zapłacone. Czym się pysznić, skoro trud
i brud podzielony jest sprawiedliwie i każdy bierze, ile
może? No, czasem trochę dumy, jak wtedy, gdy jechał
tym swoim capem, jak mówi, na gąsienicach do knajpy,
ludzie łapali się za głowy, baby w pisk, a on po dzie-
sięciu stopniach prosto w drzwi i pewnie byłby wypił
to piwo przy barze, ale było ciut wąsko, przytrzymały
go futryny, a przytomni ściągnęli z pojazdu. No więc
kozacka duma. W końcu to państwo mężczyzn, te parę
baraków w lesie, trochę jak na zaporoskiej siczy, kobie-
ty wstępu nie mają, chociaż czasem zjawiają się w dniu
wypłat, żeby położyć rękę na dochodach. Państwo ko-
biet, państwo mężczyzn. Faceci w tanich garniturach
z aktówkami w delegacji, członkowie klubów, mary-
narze, gangsterzy, robotnicze hotele, sicz…

Ale którejś wiosny Janek się nie zjawia. Wsiada na prom


i płynie do Szwecji, by ją zdobyć, jak hajdamacy ze
swoich czajek zdobywali Carogród. Po pół roku wraca

36
z łupami. Dżinsowe ubrania pełne napisów i lśniących
ozdób i piękna koszula w zielone palmy, złote papugi,
a na nogach białe adidasy. Stawia w knajpie, mówi: —
Do lasu to ja na wycieczki chodzę. — Potem znowu
wyrusza za morze.
M i e jsc e

Bardzo szybko się uwinęli. W dwa miesiące. Pozostał


prostokąt szarej, gliniastej ziemi. W lesistym i bezlud-
nym pejzażu ta nagość wygląda jak płatek zdartej skó-
ry. W przyszłym roku, pierwszy raz po dwustu latach,
wyrośnie tutaj trawa. Albo raczej pokrzywy — one
najprędzej zjawiają się w miejscach porzuconych przez
ludzi.
​—  Co tu było? — zapytał mnie mężczyzna. Miał
plecak, w ręku mapę, a na szyi aparat foto­grafi­
czny.
​—  Cerkiew — odpowiedziałem.
​—  I co się stało?
​—  Nic. Zabrali ją do muzeum.
​—  Całą?
​—  Całą, ale po kawałku.
Wszedł na udeptany placyk i rozejrzał się wokół,
jakby szukał ścian i sklepienia. Potem wynalazł sło-
neczną plamę, obejmowała prezbiterium, i pstryknął
prakticą.

38
​   Szkoda — powiedział.

​—  Tak — odmruknąłem.

Wielekroć próbowałem sobie wyobrazić początek.


Giacomo Casanova dogorywał na zamku w Dux.
30 tysięcy dońskich Kozaków maszerowało na Indie.
Ludwik XVI, niczego jeszcze nie podejrzewając, kon-
struował swoje ostatnie kłódki i zamki. Te wszystkie
daty są dokładnie ustalone, przestrzeń między nimi
wypełniają opisy, jeżeli pozostały jakieś szczeliny,
to zasklepiono je przemyślnymi hipotezami albo
poezją.
Lecz w tym wypadku data jest niepewna. Nigdzie jej
nie odnotowano, jakby dwa istniejące tutaj kalendarze,
gregoriański i juliański, znosiły się nawzajem, sytuując
zdarzenia w bezprzymiotnikowym Czasie.
Resztki pokruszonego gontu walają się w trawie.
Tkwiące w nich gwoździe mają niespotykany dzisiaj,
kwadratowy przekrój. Niewykluczone, że były kute,
każdy z osobna, w jakiejś cygańskiej kuźni albo wprost
na miejscu, w miarę jak przybijano poszycie.
No więc ten bezprzymiotnikowy Czas jest kuszący.
Potrzeba porządku, nazwy, skutku i przyczyny doty-
czy również imaginacji. Z tego biorą się wszystkie zmy-
ślone historie, w które z czasem zaczynamy wierzyć.
Być może wyobraźnia i wiara nie mogą bez siebie ist-
nieć, bo mają wspólną istotę — nie wymagają dowodu.

39
Najprawdopodobniej wszystko zaczęło się zimą. Wte-
dy jest najwięcej czasu, a transport stosunkowo łatwy.
Jeżeli ówczesna granica lasów przebiegała podobnie do
dzisiejszej, to najbliższe jodły znajdowały się kilometr
dalej i wyżej. Trzeba było odnaleźć te najlepsze, grube,
proste, rosnące w miejscach słonecznych. I potem ściąć.
Gdy przyglądałem się pochyłym słupom stanowią-
cym nośny szkielet świątyni, ich grubość dawała poję-
cie o potędze dawnego lasu. Niektóre drzewa użyte do
budowy musiały mieć u podstawy blisko metr średnicy.
Piły były ręczne. Dwóch mężczyzn piłowało jedno
drzewo cały dzień. Piłowali, wbijali drewniane kliny,
zdejmowali ubrania, póki nie zostali w samych koszu-
lach, z których na mrozie unosiła się para. Ostatnie
chwile były pełne niepokoju. Nasłuchiwali trzasków,
z jakimi zrywają się włókna, gdy drzewo zaczyna swój
powolny upadek. Potem krzesanie grubszych gałęzi
i konarów i można było do srebrnoszarego pnia za-
przęgać konie. Na pewno rwały się uprzęże, pękały
łańcuchy. Nim poprzez zawiane śniegiem wykroty,
próchniejące kłody i wiatrołomy wydostali się na skraj
lasu, grzbiety koni parowały tak samo jak godzinę
wcześniej grzbiety ludzi. Na pochyłości rzecz była już
prostsza. Jeśli wcześniej przeszły tędy inne zaprzęgi, to
w śniegu wyżłobiona była głęboka rynna. Pięćdziesiąt,
sto, więcej drzew? W każdym razie dużo jak na moż-
liwości wsi, która liczyła może ze dwadzieścia chałup.
Miejscami konie zapadały się po brzuchy.

40
Gdy rozmawiam ze starymi ludźmi, wspominają, że
w ich młodości zimy bardziej przypominały zimy, a lata
były gorętsze. Im obraz dalej sięga w przeszłość, tym
jego kolory, kształty i zdarzenia bardziej przypomi-
nają alegorie i symbole. Dwie ciemne sylwetki koni
wspinają się w górę stoku, za nimi mała postać czło-
wieka. Ich kroki są tak samo znużone. Człowiek ma
zapewne jakieś imię: Wasyl, Iwan, może Semen. Ten
marsz przypomina orkę w białej wieczności. Wysiłek
jest absurdalny, bo niesiony wiatrem śnieg szybko
zasypuje głębokie ślady. Droga powrotna będzie miała
w sobie coś z ucieczki albo pogoni, w każdym razie
coś z walki. Konie podczas brania zakrętów przysia-
dają na zadach, powstrzymywane lejcami, ponaglane
pochyłością, umykają przed masą drewna, która chwi-
lami nabiera cech żywej istoty — staje się ruchliwa,
zwinna i niebezpieczna. Fontanny sypkiego śniegu,
piana, odgłosy są stłumione, pokrzykiwania porywa
wiatr, jakby rzecz działa się nie na ziemi, lecz na mo-
rzu, w chaotycznym, zdradliwym żywiole, z którego
trzeba się wyrwać, dobić do dna doliny pomiędzy kilka
starych dębów. Zwleczone, leżące obok siebie pnie
przypominają tratwę.

Pomyślałem sobie, że mężczyzna, zapewne przez przy-


padek, sfotografował przestrzeń, w której znajdował się
ikonostas. Teraz była opróżniona z kształtów, lecz wy-
pełniało ją światło. Jak zwykle przed zachodem słońca.
W jesienne pogodne popołudnia słońce znajdowało się

41
naprzeciw wejścia. Wystarczyło pchnąć wrota i blask
wlewał się do wnętrza. Jasna fala toczyła się przez
wypełnioną zbutwiałym zapachem nawę, omiatała
pospiesznie pokryte złuszczoną polichromią ściany
i rozbijała się właśnie o ikonostas. Przez te kilka minut
zetlałe złoto snycerki i szarzejące barwy ikon odzyski-
wały pierwotne, nadprzyrodzone lśnienie powstałe
w wyobraźni i tęsknocie wiejskich artystów. Chwila
była krótka. Słońce kryło się za trawiastym pagórkiem
i do świątyni powracał półmrok. Twarz świętego Dy-
mitra ciemniała, na powrót stawała się ludzka, nagie
ciało Adama przybierało bury odcień gliny.
To było jak zerknięcie na drugą stronę. Rzeczywi-
stość przełamywała się i po chwili znów zasklepiała,
ani śladu szczeliny korniki podejmowały przerwaną
pracę, myszy i pleśń nadal robiły swoje. Mężczyzna pa-
trzył przez wizjer aparatu na stos przegniłych desek.
​—  Złożą ją od nowa?
​—  Nie wiem. Taki mają zamiar — odpowie­działem.

Zima kończy się tutaj późno. Jeszcze w kwietniu zja-


wiają się zamiecie, a noce są mroźne. Nadejście wiosny
poprzedzone jest błotną porą, w której barwy wciąż
się mieszają. Biel zmaga się z czernią, z szarością,
z pierwszą zielenią. Zbocza i doliny nieustannie zmie-
niają wygląd. Co słońce wytopi, to nocna zadymka
odzyska.
No więc prawdopodobnie zaczynali w błocie,
w czwartym niepewnym stanie skupienia ustawiali

42
węgielne kamienie wyznaczające zarys babińca, nawy
i prezbiterium. Podwaliny były modrzewiowe. To cięż-
kie, kleiste, nasączone żywicą drewno setki lat opiera
się pogodzie. Pnie ciosało się toporami, by nadać im
kwadratowy lub prostokątny przekrój. Żmudna, po-
wolna praca, zważywszy, że kolejne wieńce zrębu przy-
legały do siebie idealnie. Na tle brudnego krajobrazu
przedwiośnia drewno miało jasny, niemal biały ko-
lor. W dni ciepłe i bezwietrzne powietrze było gęste
od balsamicznej woni, jakby materializacja świątyni
dokonywała się w przestrzeni wszystkich zmysłów.
Zwielokrotniony echem stukot narzędzi obijał się w do-
linie, dopóki nie znalazł sobie ujścia albo nie przepadł
w pustce nieba. Wysoki dźwięk pił, uderzenia siekier
formujących wiązania węgłów, komendy i przekleń-
stwa majstrów podczas dźwigania kolejnego obrobio-
nego bala.
Jesienią pewnie było już po wszystkim. Przybijano
ostatnie gonty. Forma się zamknęła. Wewnątrz ukła-
dano podłogę. Fragment świata został ze świata wyjęty,
uniesiony w inną dziedzinę. Jak prorok Eliasz z lewej
strony ikonostasu.

W świątyniach najmniej fascynujące są obrazy i przed-


mioty. Zanadto przypominają resztę rzeczywistości.
Próbują się z niej wyrwać i na powrót w nią zapadają,
dowodząc daremności wszystkich wysiłków. Nato-
miast zamknięte w bryle powietrze, uformowana skle-
pieniem, ścianami i architektonicznym szczegółem

43
przestrzeń stanowią najdoskonalsze odwzorowanie
tęsknoty. Można wejść, czuć na skórze dotyk, lecz
wszystko przepływa między palcami, można zatrzy-
mać w płucach, lecz tylko na chwilę.
Gdy niedawno otwarto wschodnią granicę, zaczęli
się tutaj zjawiać potomkowie budowniczych pięćdzie-
siąt lat temu, przemocą albo podstępem, wysiedleni
z rodzinnej wsi. Stare kobiety przestępowały próg cer-
kwi, wchodziły do nawy, klękały na gliniastym klepi-
sku, bo podłogi już dawno nie było, żegnały się i biły
pokłony. Komu? Ołtarz stał koślawo, wsparty o ścianę,
ze wspaniałości nie pozostał nawet ślad. Tabernaku-
lum z wyrwanymi drzwiczkami przypominało odra-
paną skrzynkę. Części ikon, tych najważniejszych:
Chrystusa, Matki Bożej, św. Mikołaja, nie było. Inne,
te z wyższych szeregów ikonostasu, tonęły w ciem-
ności, spęczniałe od wilgoci, trudne do rozróżnienia.
Zapach wnętrza był zapachem piwnicy. Lecz kobiety
klękały.
Albo ten starzec, którego przywiozła rodzina miesz-
kająca kilkanaście kilometrów dalej. Siedział wypro-
stowany na krześle ustawionym w środku zwykłego
chłopskiego wozu. Myślałem, że to z uszanowania
wożono go tak uroczyście. Lecz dwóch mężczyzn mu-
siało go zdjąć i wnieść razem z krzesłem do cerkwi.
Był sparaliżowany. Jego dziewięćdziesięcioletni umysł
zachował jednak jasność.
​—  Panie, byłem na Syberii, byłem w Kazachsta-
nie i widziałem mahometan, byłem i w Mongolii, wi-
działem buddystów. Widziałem i Ruskich, którzy od

44
urodzenia w nic nie wierzyli. Mój ojciec w 95 roku po-
magał zmieniać tutaj dach. Gont przykrywali blachą.
A potem mnie tutaj chrzcili.
Szedłem później obok wozu, a stary człowiek wska-
zywał miejsca, gdzie stały domy, wymieniał imiona,
opowiadał okruchy jakichś zdarzeń. Jechał przez wieś,
która istniała w jego pamięci. Ani czas, ani ogień, ani
kruchość nie miały do niej dostępu. W końcu, na po-
żegnanie, uśmiechnął się trochę kpiąco. Jego twarz
przypominała zwarzone mrozem jabłko. I powiedział
z prawie wesołym błyskiem w oku:
​—  No, właściwie to można by już umierać.

Czasami wąskimi schodami wchodziłem na strych.


Poruszać się trzeba było ostrożnie, tylko po legarach,
bo deski stropu ledwo się trzymały. Więźba dachu,
wysokie belkowanie dzwonnicy — wszystko spo-
jone bez jednego gwoździa, na zamki, kołki i czo-
py — przypominały wnętrze starego żaglowca. Gdy
wiało z południa, słychać było monotonne trzeszcze-
nie. Szkielet pracował. Przyjmował uderzenia wia-
tru, uginał się niezauważalnie, wciąż jeszcze twardy
i sprężysty chronił nieruchomość zamkniętej w nim
przestrzeni.
W miejscu, gdzie kiedyś wisiały dzwony, gnieź-
dził się puszczyk. Jego nocne pohukiwanie stawiało
pod znakiem zapytania realność istnienia świątyni.
W pogodne księżycowe noce kopułki wyraźnie odci-
nały się na tle nieba. Nad koronami dębów i jesionów

45
górowały żeliwne kute krzyże, ale cisza bezludnej
doliny, ­bezruch i ciemność sprawiały, że materia drzew
i krzyży wydawała się tożsama. Zupełnie tak, jakby
cerkiew została z powrotem zagarnięta przez naturę,
z której dwieście lat temu ją wydobyto.
​—  Dobrze by było — powiedział człowiek z apara-
tem. Chciał jeszcze coś pstryknąć, ale słońce właśnie
znikało.
A ja wciąż nie miałem pewności. Wciąż wracałem
do początku i śledziłem powolną wspinaczkę budow-
niczych. Od poświęcenia skrawka gruntu aż po ryzy-
kowną operację mocowania baniastych hełmów na
stromych i spiętrzonych dachach. A potem musiały za-
pewne minąć całe dziesięciolecia, aż wnętrze przybra-
ło dostojny i uroczysty wygląd. Było coś wzruszającego
w nieporadnych polichromiach, które odwzorowywa-
ły kamienne gzymsy, kolumny i pilastry — dalekie
wspomnienie świątyń Jerozolimy i Konstantynopola,
może wyobrażenie Nowego Jeruzalem.
Z czasem opuszczona cerkiew zaczęła pochylać się
na bok. Wilgoć nadjadła północne podwaliny. Pomię-
dzy belkami rysowały się szpary. Spod cienkiej war-
stwy wapiennego tynku przezierało próchno, delikat-
ny złotawy pył. Myślałem, że jest to znak zwycięstwa
nietrwałości. Ale to przecież żywe bakterie, roztocza
i owady pokonywały iluzoryczny marmur.
Konserwatorzy przynieśli ze sobą zapach śmier-
ci. Za pomocą chemikaliów o ostrej, nieprzyjemnej
woni zatrzymywali rozkład. W sierpniowym upale
wszystko cuchnęło jak jakiś szpital. Potem zawijali

46
belki w specjalne materiały i ładowali na samochody
niczym mumie.

Nie jestem miłośnikiem ruin. Ale wizja odnowionej


świątyni stojącej pomiędzy innymi domami i sprzę-
tami tak samo wyjętymi z ich czasu i miejsca ma
w sobie skazę jednowymiarowości. Badacze owadzich
nogów będą się spierać o rutenizację albo latynizację
fryzów i przedstawień. Barok będzie szedł o lepsze
z bizantyjskością, policzone zostaną proporcje i ktoś
ostatecznie ustali typ i czystość bryły. Lecz miejsca
nie można przenieść. Miejsce nie ma wymiarów. Jest
punktem i nieuchwytną przestrzenią. Dlatego wciąż
nie mam pewności, czy rzeczywiście ją zabrano.
Mężczyzna zamknął futerał aparatu.
​—  A w którym miejscu było wejście? — zapytał.
​—  Tu. Stoi pan na progu.
K o ś ci e jn y

Do Kościejnego przyszedł Semen Wasylczuk i powie-


dział: — Chodź. — Kościejny wyjął zza listwy okalają-
cej drzwi długi, wąski nóż. Poszli dwie chałupy dalej.
Semen wyprowadził owcę o smutnym pysku i odwrócił
wzrok. Stożek Cergowej jak zwykle podtrzymywał
niebo, na szczycie wśród drzew leżał jeszcze śnieg. To
trwało sekundę. Podnieśli zwierzę i za ścięgno tylnej
nogi zawiesili na nagiej jabłoni.
Kościejny wyglądał zwyczajnie, trochę jak zbiegły
z ogrodu strach na wróble. Czterdziestoletni chudzi
mężczyźni w drelichach właśnie tak wyglądają. Czas
zaciera ich oblicza i dopiero gdy się z nim godzą, na
starość, odzyskują własne niepowtarzalne twarze.
Może po to, by śmierć mogła ich rozróżnić.
Ale on nie myślał o śmierci. Zajmowało go życie.
Krótkimi, szybkimi ruchami oddzielał głowę. Dwa
kundle kręciły się nieopodal. Potem czubek noża sunął
wzdłuż brzucha, wzdłuż nóg, a skóra schodziła jak
pończocha. W zimnym powietrzu poranka unosiła się

48
para. Już było po wszystkim, skóra, ciało, wnętrzności,
wszystko porządnie oddzielone. Prosta i precyzyjna
analiza bytu.
​—  Rozebrać ci ją? — zapytał Kościejny.
​—  Sam rozbiorę. Ja tylko zabijać nie lubię — powie-
dział Semen Wasylczuk. Poszedł do chałupy i wrócił
z butelką. Usiedli pod ścianą stodoły, w słońcu, przepili
do siebie i zapalili, patrząc, jak Cergowa podtrzymuje
niebo.
​—  A ja lubię — powiedział Kościejny. — Najważ-
niejsze, żeby się bydlątko nie bało. Zła robota, kiepskie
mięso. Śmierdzi strachem. Ze świnią jest najgorzej.
Świni nie oszukasz, mądra jest. Jutro robię świnię
u twojej siostry.
​—  Tak — odpowiedział Semen Wasylczuk.
Kim był Kościejny? Jego niespokojny duch zmuszał
go do robienia tak wielu rzeczy. Zimą nosił ortalio-
nową czapkę z daszkiem, latem chodził z gołą głową,
zeschnięty od słońca i nieprzemakalny.
Gdy we wsi brakowało cieląt i świń, gdy ludzie byli
już nasyceni albo gdy pomiędzy weselami i chrzcinami
zapadała postna cisza, zaprzęgał do jesionowego wozu
dwa konie i ruszał na południe. W domu zostawała
kobieta. To nic wielkiego wydeptywać parę razy na
dzień ścieżki między domem, chlewem i oborą — tak
myślał. W sam raz na jedną babę. Podróż rozpoczynał
rano i mógł być na miejscu po południu, ale w poło-
wie drogi miał knajpę. Dokąd się nie wybrać, zawsze
przy drodze stoi jakaś knajpa, jak nagroda za ciszę
i bezruch domu.

49
Przywiązywał konie, rzucał im parę garści siana
i szedł pić, a że wszyscy go znali, to zawsze znajdował
się jakiś wróg. Pod wieczór ci trzeźwiejsi wyrzucali za
próg dwóch splecionych mężczyzn. Ci padali w błoto
albo kurz, próbując dobrać się sobie do wrażliwych
miejsc, zmusić się nawzajem do odczucia jakiegoś bólu.
Potem Kościejny podejmował drogę na południe. Spo-
kojny, przysypiający, konie tak samo, noga za nogą, aż
po krawędź nocy, gdzie ciemność niczym tłuste, czar-
ne mleko rozlewała się nad górami. We śnie wyprzęgał
konie, we śnie upadał na posłanie i leżał na wznak do
rana. Mężczyźni żyjący w tym baraku na końcu świata
mówili, że Kościejny śpi z otwartymi oczami, że pew-
nie czegoś się boi. Ale to oni się bali i zamykali oczy,
by nie oglądać mroku. Rano wstawali i szli na wyrąb.
Kościejny zostawał i pił to, co ze sobą przywiózł. Za
oknem padał deszcz. Izba była rumowiskiem przed-
miotów niezbędnych do życia. Puste puszki, suche
bochenki, dziurawe gumowce, próżne butelki, brud
i wolność zawsze się splatają. Kościejny rozmawiał ze
sobą i śpiewał pieśni, których nikt nie słyszał. Osuwał
się na łóżko i wracający o zmierzchu mężczyźni naty-
kali się na jego nieruchome spojrzenie, którym obej-
mował wszystkich i nikogo. Trzeciego dnia wstawał.
Zaprzęgał konie i ruszał w górę przez podmokłe pola-
ny na grzbiet Uhrynia, gdzie stosy pociętego drewna
przypominały ruiny fortyfikacji, długie, nadgryzione
oblężeniem mury. Pracował do wieczora, do chwili,
gdy ani bat, ani kij nie potrafiły dodać zwierzętom
sił. Ta praca składała się w połowie z ­okrucieństwa

50
­ obec zwierząt, w połowie z okrucieństwa wobec sie-
w
bie. Reszta była zwykłem wysiłkiem.
​—  Jemu bat starcza na dwa dni — mówili ci, co
mieli do czynienia z martwymi mechanizmami swoich
motorowych pił. Ale mówili cicho. Pamiętali zimę, gdy
Kościejny przeszedł sześć kilometrów boso, bo kupił
nowe buty, wyrzucił stare i potem, na widok zasp, tych
nowych zrobiło mu się żal. Albo tę noc, gdy znaleźli go
w stajni. Był październik. Z księżyca prószył srebrny
pył i chrzęścił pod stopami jak szron. Było cicho, więc
usłyszeli szloch. Całował obite boki koni, na otartych
karkach rozmazywał smarki i łzy.

​   Nie przyszedłem w gości — powiedział Kościejny



do Semena Wasylczuka, gdy ten wskazał mu krzesło.
Stał w progu. Przez otwarte drzwi ulatywało ciepło,
w sieni pałętała się biała kura. Wasylczuk siedział pod
świętym obrazem, patrzył wskroś ciężkiego powietrza
i palił. Za oknem kałuże błota nieustannie występo-
wały z brzegów.
​—  Przyszedłem ci powiedzieć, że moja baba nie
potrzebuje pomocy.
​—  Długo cię nie było. Mówiła, że potrzebuje.
​—  Nie. Ty się, Semen, ożeń. Nie będziesz musiał po
wsi z pomocą chodzić.
​—  Przyszedłeś w swaty?
Lecz Kościejny nie odpowiedział już nic. Drzwi zo-
stały otwarte, przeszedł przez topiel podwórza i znik-
nął za burą zasłoną deszczu, tam gdzie ziemia, góry,

51
niebo, zwierzęta i ludzie mieszali się ze sobą rozpusz-
czeni w bezmiarze wód, w krainie mroku, chaosu
i niewinności. Tego samego dnia odjechał do baraku
na pustkowiu, w którym mężczyźni kończyli przepi-
janie miesięcznego zarobku.
Kim był Kościejny? Alkohol i krew w jego ciele —
dwie gorące substancje, czyniły go odpornym na pory
roku i pogody, lecz duszy czasem potrzebny jest chłód,
a sercu odrobina wytchnienia. A on przecież nawet
gdy spał, patrzył, jak osacza go mrok.
​—  Odpocznij, Kościejny — mówił gajowy. — Czter-
naście godzin robisz, nie przerobisz roboty, tak jak
bab nie… wiesz.
​—  Jest za późno, gajowy, mam czterdzieści parę
lat.
​—  Nie ciebie szkoda, tylko koni żal.

A potem było tak:


Ci, co widzieli, mówili, że Kościejny miał na so-
bie białą koszulę, może dlatego cała knajpa ucichła,
gdy szedł między stolikami do kąta, gdzie siedział
Semen Wasylczuk. Nikt się nie poruszył, nie drgnął,
nie powiedział słowa, wszystko odbyło się szybko
i spokojnie za pomocą tego wąskiego, długiego noża.
Kościejny otarł go o spodnie, postał jeszcze chwilę,
żeby się upewnić i z tym nożem w ręku poszedł tak
samo spokojnie do drzwi, by zejść po betonowych
schodach i przez plamy światła i cienia pod trzema
kasztanami pójść prosto na posterunek, gdzie Rudy

52
Sierżant w rozpiętym mundurze powiedział: — Bój
się Boga, Kościejny.

Dostał dwanaście lat. Siedział w Rzeszowie. Mógł


oglądać pofałdowane nagie pola i powolną przemianę
barw. Wszystkie wyłaniały się z zimowej bieli i do
niej powracały zupełnie tak, jakby grudzień miał rze-
czywistą moc unieważniania czasu. Śnieżna noc, gdy
z cichym brzękiem świecą jarzeniowe lampy, zawsze
wygląda jak początek wieczności. W pogodne dni na
niebie przesuwały się sylwetki samolotów z pobli-
skiego lotniska. Dla Kościejnego miały wygląd złotych
krzyżyków.
Po trzech latach wyszedł na przepustkę. Był cichy,
małomówny i dokładny, więc wyszedł, bo wszyscy wie-
rzyli, że wróci o oznaczonej porze, tak jak o oznaczonej
porze wstawał, kładł się i wykonywał te wszystkie
czynności, za pomocą których nieskończoność wię-
zienia uzyskuje pozór formy skończonej. Na drogę dali
mu kapotę. Na polach znów leżał śnieg.
W knajpie siadł w tym samym kącie. Kelnerkom
wszystko leciało z rąk. Przyszedł Rudy Sierżant, żeby
wyjaśnić, czy to zbieg, czy duch.
​—  Spokojnie, władzo, to tylko trzy dni.
Wychodził ostatni, przychodził pierwszy, trochę
jadł, trochę pił i odpalał papierosa od papierosa. Sie-
dział tyłem i wydawało się, że jego postać spowija
wieczny zmierzch. Ostatniego dnia zostawił napiwek
barmance i wyszedł w noc. Śnieg skrzypiał, odgłos

53
kroków mieszał się z cichym pobrzękiwaniem zmro-
żonych gwiazd.
Znaleźli go tydzień później, o zmierzchu, lecz to
nie był już on. Wyglądał jakby spał zwinięty w kłę-
bek. Można było postukać. Wydawał wtedy twardy,
drewniany dźwięk. W oddali Cergowa próbowała pod-
trzymać niebo, ale ciemność i tak spadała na świat.
L e w a n d o ws k i

Jego dom stał na końcu, dalej tylko las. Długie szaro-


bure cielsko, kanciasta ryba, coś w tym rodzaju. Nic
nie osłaniało jego brzydoty. Wielka ryba, wieloryb
setki kilometrów od brzegu.

Lecz zaczęło się to wszystko dwa tygodnie wcześniej.


Ostatni autobus zawsze jest pijany. Mężczyźni toczą
się między siedzeniami jak bilardowe kule i wpadają
w przypadkowe przegródki, zaczynając rozmowę z są-
siadami, z kobietami, czasem rozmawiają z cieniem.
O dziewiątej wieczór zimą to całkiem obojętne.
Klapnął obok mnie, uszło z niego powietrze i wyda-
wało się, że zasnął. Ale gdy ostatnie światła miasteczka
pochłonęła pomieszana ze śniegiem ciemność, zaczął
recytować nazwy warszawskich ulic. Jakby jechał „21”
albo „szóstką”: Ratuszowa, 11 Listopada, Wileńska,
Świerczewskiego, Wójcika, Okrzei, Ząbkowska…
​—  Białostocka — powiedziałem. — Opuściłeś Biało­
stocką.

55
Lecz to była jego podróż i guzik komu do niej, więc
nawet nie mrugnął, tylko minął Kijowską i ­Skaryszewską,
a wielkie płatki śniegu wirowały w świetle reflektorów
niczym złote ćmy. I gdy góry następowały z boków,
niewidoczne, ciężkie i coraz ciaśniejsze, powiedział: —
Szembek — i wstał. Zatoczył się, ktoś odbił go jak piłkę,
wesoło i odruchowo, więc znów go miałem tuż, i wtedy
wymamrotał mi do ucha: — Tu mieszkam. Zapytasz.
Lewandowski. — Ruszył do drzwi i nie widziałem nawet
jego twarzy.
No więc pokazali mi jego dom. Cały z nieotynkowa-
nych pustaków, wszystko pod jednym dachem, wielki
i martwy, oddzielony od szosy błotnistym majdanem,
po którym nie szwendał się żaden kundel. Wóz wznosił
dyszel do nieba. Z kupy gnoju odleciały dwie wrony.
Nie było nawet kota. Wszedłem do małej i niskiej sieni.
Przestąpiłem porzucone gumowce. Siedział w kuchni
i był niezwykle mały. W takim domiszczu człowiek
spodziewa się większych rzeczy. Tkwił przy oknie, szary
jak świat tego dnia, nie wiem, czy mnie poznał, ale
wziąłem sobie krzesło. U sufitu paliła się żarówka, naga
i bezradna wobec rozrzedzonego mroku. Wyjął spod
stołu butelkę i kieliszek z grubego szkła.
​—  Chowam, jak nie wiem, kto idzie — powiedział.

Dogadaliśmy się z tą Białostocką. Mała, zapyziała


uliczka przepadała w bezładzie kolejowych bocznic
i magazynów, tak samo jak w jego pamięci, bo nie był
w Warszawie dwadzieścia parę lat, może trzydzieści,

56
tego też nie mógł sobie przypomnieć. W ogóle się
dogadaliśmy. Słuchałem go.
Gdy przypalaliśmy papierosy, w choinkowych bomb-
kach odbijały się płomyki zapałek. Był początek lutego,
od pieca ciągnęło chłodem. Gdy zapadł zmierzch, elek-
tryczne światło wydobyło wreszcie jego rysy. Miał
chłopięcą okrągłą twarz z mizernym szarym wąsem
i pięćdziesiąt lat. Tłusty połysk mozolnego pijaństwa
upodabniał ją do blaszanej maski.
​—  Dziś już nikt nie przyjdzie — powiedział. — Ja-
siek w szpitalu. Wczoraj go powieźli. Reszta to ciule.
Przychodzą, w garnki patrzą i gadają potem, że u mnie
bieda. U nich za to miód z cukrem i smalec z masłem.
Mnie więcej nie trzeba. Wszystko jest.
Wstał i pociągnął mnie do sieni, potem w boczne
drzwi, w przejście wiodące wzdłuż domu, aż poczułem
zapach stajni. Zapalił światło. Kary zad lśnił matowym
blaskiem. Krowa żuła i ledwo na nas spojrzała. W ką-
tach wisiała ciemność. Ponura i przepastna była ta
szopka. Figurki zwierząt ginęły w jej wnętrzu.
​—  Ona po to, żeby rano wstać, a on stary złodziej.
Ostatnio tylko jego złapali, ale kolegium ja dosta-
łem.
Poszliśmy z powrotem. Prowadziła mnie woń zmę-
czenia, aura smutku, jaką wydzielają ludzie, którzy
nigdy nie płaczą, bo łzy opuszczają ich ciała razem
z kroplami potu.
Szyby były już zupełnie czarne. Światło nabrało
siarkowej jaskrawości. Ściany w rzucik, oblazła z far­
by podłoga, stos zasyfionych garnków, nóż na stole,

57
ebonitowa ­popielniczka — wszystko wokół nasią­kło
nadnaturalną wyrazistością. Skończyliśmy jego butel-
kę, żeby zacząć moją. Łatwo się dogadaliśmy. Słucha­
łem go.
Przyjechał w te strony dwadzieścia parę lat temu.
Jechał długo, bo z leżących po drodze więzień kogoś
trzeba było zabierać albo kogoś w nich zostawiać. „Te
cztery lata to wyrok jak dla brata. Po korytarzu się prze-
lata”. Tak mówił. Pasł krowy, wypalał cegłę, kopał rowy,
ścinał drzewa, dookoła jak okiem sięgnąć łąki i lasy,
i prostokąt ziemi ogrodzony kolczastym drutem. Po-
tem wyszedł i robił to samo: drzewo, zwierzęta, rowy.
Przez kilka lat pokonał szlakiem pegeerów kilkadziesiąt
kilometrów. Ratuszowa, Targowa, Szembek — Paryż,
Londyn, Lizbona, czas przyjmował postać odległości.
Opowiadał monotonnym głosem o jakiejś znieru-
chomiałej intonacji, w przerwy utykał kolejne łyki albo
sztachnięcia, błysk Szembeka i Targowej pojawił się
tylko raz, gdy chamowato i niedyskretnie zapytałem
go „za co”.
​—  Za przekonania. Miałem przekonanie, że mnie
nie zwiną. — I popatrzył na mnie krzywo tym spoj-
rzeniem spomiędzy ruder Sulejkowskiej i Kwaczej,
spomiędzy gołębników i bud na bazarze, gdzie złote
obrączki były z tombaku, a francuskie bluzki od kraw-
cowej z Grochowskiej.
Gęste światło nocy oblepiało nasze ciała. Poruszali-
śmy się wolno, z wysiłkiem, o tej porze trzeba oszczę-
dzać siły, by doczekać końca opowieści, śmierci albo
czegokolwiek.

58
W końcu dotarł tu, niedaleko, i robił to co zwykle,
wykonywał te prawdziwie męskie zajęcia, których ­istotą
jest wiodąca z nieskończoności w nieskończoność mo-
notonia. Żadnej odmiany, trochę pieniędzy, wstawanie
o świcie, dzięki temu trwa świat.
W tym ostatnim pegeerze poznał kobietę, tak samo
jak on przypadkową i zbędną, ożenił się i zaczął bu-
dować dom.
​—  Chodź, pokażę ci — powiedział.
Wstał, ruszył w stronę białych drzwi i dopiero teraz
zauważyłem, że wisi na nich zasmarowany kalendarz
sprzed paru lat z wielkim zdjęciem rudego Davida
­Bowie. Otarł ręce o siedzenie spodni i nacisnął klamkę.
Tam było ciemno i jeszcze chłodniej niż tu. Zapalił
światło, ale nie przestąpił progu. Ten zapach. Tak
pachną wszystkie pokoje, do których nikt nie za-
gląda. Czas w nich wygasa, erozja minut i lat ma smak
wilgoci i butwienia — rzeczy podstawowych, smak
końca i początku. To było jak scena w półmroku, za-
nim zacznie się spektakl. W wieloramiennym złotym
pająku płonęła jedna żarówka. Długi stół, sześć wy-
ściełanych krzeseł, szafa, kredens. Wielkie, połyskliwe
płaszczyzny lśniły jak ciemnobrązowe lustra. Pod
oknem na tle białej firanki stał telewizor ukoronowany
pudełkiem wideo­odtwarzacza, a na tym wszystkim
serwetka, której róg zwisał niczym filuterna grzywka
nad zimną mordą ekranu. Na podłodze leżał dywan
i tylko on w całym wnętrzu nie odbijał mrocznych
lśnień.
​—  To ona — powiedział.

59
Widziałem tylko dwie plamy cienia w czarnej ramie.
Ślubne zdjęcie. Musiałem sobie wyobrazić ich twarze.
Nieruchome, płaskie, wygładzone retuszem projekty
idealnego dostojeństwa.
Zgasił światło, zamknął delikatnie drzwi i powró-
ciliśmy do naszego stołu, do żółtej ceraty w czerwone
kwiaty, do hiperrealności kuchni, gdzie życie się nie
dawało, ślepiło na nas z kątów i czekało, co będzie dalej.
Dalej było to, co przedtem. Słuchałem go. Powrócił do
tego, co jest, jakby tamte białe drzwi zamykały minio-
ne, jakby minione można było wpuszczać i wypuszczać
jak gościa albo listonosza. Powiedział mi o wszystkim.
O tym, kto od lat sypia z własną córką, a ludzie już
przywykli i zapomnieli. Powiedział mi, kto kupił so-
bie czternastoletnią dziewczynę za pieniądze i czeka
aż dziewczyna podrośnie, żeby się z nią ożenić, a na
razie trzyma tylko w domu do roboty takiej, ale też
innej. Powiedział mi, że wszystko ma i niczego mu
nie trzeba, a reszcie gówno do tego, bo za swoje pije,
bydlęta nakarmione i nikt ryków po nocy nie wysłu-
chuje. Powiedział mi, jak ma na imię, że wybiera się do
Warszawy, i chciał, żebym go pytał o wszystkie ulice po
kolei i o wszystkie pomalowane na zielono i brązowo
budki z piwem jasnym i ciemnym. Chciał mi jeszcze
coś pokazać, wstał, lecz się rozmyślił, jego oko w tym
momencie spojrzało na mnie całkiem przytomnie, pi-
jackie bielmo na chwilę pękło, ale gdy siadał, źrenice
miał już tak samo martwe jak przedtem. Pytał, czy
jest jeszcze ta knajpa na Grochowskiej pod 160., nie
wiedziałem, lecz nie chciałem mu robić ­przykrości,

60
więc mówiłem, że jest, że wszystko jest jak było. I nie
wiem, na co bym się jeszcze zgodził, może na zupeł-
ne unieważnienie czasu, na kolejkę do Wilanowa, na
mężczyzn w cyklistówkach i watowanych marynar-
kach, na wódkę sprzedawaną od świtu na wszystkich
dworcach, na wszystko, ale głowa mu opadła i zasnął
wyciągnięty na krześle, z wysuniętą wargą, z rękami
na brzuchu, jak podróżny, jakby dokądś jechał.

A potem zobaczyłem go jeszcze raz. Był ranek, autobus


toczył się z góry, słońce rozbijało się o brudne szyby, ale
pojedyncze igły światła przeszywały pojazd na wskroś.
Wsiadł tam gdzie zwykle. Ruszył pomiędzy siedzenia,
a jego sylwetka na chwilę utonęła w słonecznej aureoli.
Kruszył promienie, a one znów się zrastały za jego ple-
cami. Gdy przy mnie usiadł, wyglądał już normalnie,
to znaczy tak, jakby przed chwilą wstał od tamtego
stołu. Ułożył twarz według jakiegoś skomplikowanego
wyobrażenia o uśmiechu. Nie było w tym nic prócz
wysiłku. — Jak karnawał, to karnawał — powiedział.
Zapytałem go, dokąd jedzie.
​—  Wymiana, chłopie, wymiana — prawie zaszeptał.
Z czarnej aktówki wyjął kilka śmieciarsko kolorowych
pudełek. Erotic Dreams, Pleasure principle… Ledwo
zdążyłem musnąć wzrokiem, bo już pospiesznie upy-
chał kasety z powrotem.
​—  Trzeba żyć, chłopie, trzeba żyć…
Kn a jp a

Wyszczerbione schody prowadzą do drzwi z pękniętą


szybą, a potem w wilgotny półmrok sieni i trzeba skrę-
cić w lewo, bo jak nie, to człowiek trafi najpierw w to
miejsce, które powinien odwiedzić potem. Barmanka
ma ciemne, związane w koński ogon włosy. Jej oczy
nie pasują do ptasiej twarzy. Mają sarnią wielkość
i mglisty połysk. I jeszcze ta ciemna cera: nie wiadomo,
czy od słońca, czy od tytoniowego dymu. Raczej od
tego drugiego, bo słońca nie ma tutaj nigdy. Świeci
na zewnątrz, na murszejący dwustuletni ratusz pod
czterospadowym dachem. Już nikt nie pamięta, co tam
było. Teraz to tylko kupa gruzu, okna zabite deskami,
absurdalne wspomnienie miasta porzucone w środku
wiejskiego majdanu.
Barmanka wciska klawisz magnetofonu i dudniąca
martwa muzyka sprawia, że bateria szklanek na barze
zaczyna podzwaniać. Woła w stronę zaplecza i zza
zasłony plastikowych kolorowych pasków zjawia się
kelnerka w makijażu, biżuterii i rajstopach w kiście

62
winorośli. Złoto jej kolczyków błyszczy tak samo jak
ziewnięcie zakończone leniwym, półsennym aaamo-
orreee w duecie z magnetofonem. Zaczyna uprzątać
stoliki; wszystkie są przechylone, ale każdy w inną
stronę, a rumor żelaznych krzeseł na betonowej pod-
łodze głuszy muzykę, chociaż jest twarda i metaliczna.
Potem idzie do sali obok, bierze się pod boki i krzyczy
w głąb echonośnego pomieszczenia. Głos powraca jak
z wnętrza cembrowanej studni, ale dwaj mężczyźni nie
podnoszą nawet wzroku. Siedzą pod wypalanką „za-
brania się picia przyniesionej wódki pod karą”, pod
stolikiem stoi butelka, a oni sami pogrążeni są w roz-
mowie trwającej pewnie od zeszłego piątku. Kelnerka
chce krzyknąć jeszcze raz, lecz gdy nabiera powietrza,
jej głowa nieco się unosi, a spojrzenie pada na ostatni
stolik w samym rogu pod ścianą. I w dusznym, olei-
stym powietrzu widzi, jak Kościejny wychodzi z tego
kąta, ta sama biała koszula jak wtedy, gdy to się stało
i wszyscy umilkli, a on szedł, szedł z nożem w ręku,
lecz trzymał go tak lekko, samymi palcami, czubkami
właściwie, i nikogo nie obchodził Semen Wasylczuk,
bo przecież siedział tak jak przedtem, nieporuszony.
Wszyscy patrzyli na ten nóż — upadnie, nie upadnie,
czekali na cichy stukot metalu lub drewna o podłogę.
Potem już tylko prostokąt białego płótna znikający
w ciemnej sieni i dopiero wtedy ktoś się ruszył, ktoś do
Wasylczuka, ale większość do zasmarowanych okien,
żeby zobaczyć, co zrobi tamten. Ale on ani się nie
rozpłynął, ani nie pobiegł, tylko spokojnie poszedł
Węgierskim Traktem i skręcił za róg.

63
Więc teraz ona widzi to jeszcze raz. Zupełnie tak,
jakby słońce przebiło blaszany dach i strop, żeby z po-
wietrza ulepić fantasmagorię. Cofa się, potrąca krzesła,
lecz nie odwraca wzroku, tylko maca za sobą drogę do
baru, ociera się pośladkami o ścianę i dotyka w końcu
chłodnego chromowanego szynkwasu.
​—  Co? Znowu go widziałaś? — Barmanka siedzi na
stołeczku i przegląda magnetofonowe kasety w kar-
tonowym pudełku. — Zawsze w południe go widzisz.
Przeżegnaj się. — Patrzy w stronę wejścia, ledwo do-
strzegalnym ruchem nalewa pięćdziesiątkę i podtyka
kelnerce.
Zjawa Kościejnego przechodzi wskroś grupki ludzi
wysiadającej z dukielskiego autobusu, idzie chwilę Wę-
gierskim Traktem i skręca za róg parterowego domu
z podcieniami, w którym mieszkał kiedyś Olgierd
Giemza, ten co malował ikony do tutejszych cerkwi,
ale i dalej, po słowackiej stronie, a potem spowiadał
się z tej wysługi schizmatykom, ale ksiądz nie chciał
zadać mu żadnej pokuty, tylko za którymś razem ka-
zał namalować św. Annę do bocznej kaplicy, lecz wciąż
wychodziła mu św. Paraskewa i Giemza podobno zwa-
riował, wyrzucił farby, połamał pędzle i poszedł do
Ziemi Świętej po przebaczenie albo karę. To wszystko
było bardzo dawno temu.
Teraz autobus rusza, okrąża rynek, taplające się
w resztkach kałuż kaczki nawet nie spojrzą na wielką
maszynę, jakby przynależała do jakiegoś innego, nie-
widzialnego świata. Kobiety w chustkach z siatkami
rozchodzą się po zaułkach, gdzie kocie łby urywają się

64
nagle i bez ostrzeżenia, a zza szkieletowych płotów
pełzną białe obłoki kwitnących drzew kryjące smutek
butwiejących domów. Mężczyznom się nie spieszy. Czas
krąży dookoła kwadratowego placu wolniej. Żeby uwol-
nić się z jego zamierających kręgów, faceci wchodzą po
wyszczerbionych schodach, siadają do stolików, stają
przy barze, oglądają etykietki, ale między Goleszami,
Tytanami i Gastronomiczną cudu nie wypatrzysz, więc
mówią po prostu „wino” albo „nalej dwie małe”. Na
górnej półce Maxim porasta kurzem.
Kelnerka się opędza. Duchów już nie ma. Edek
całkiem cieleśnie klepie ją po tyłku i obejmuje w pa-
sie. Dostaje po łapach, lecz biodra napierają na siebie
w ukrytym przed spojrzeniami porozumieniu. Trwa
to ledwo chwilę, bo Edek już ją porzuca i idzie tym
pozornie leniwym krokiem samca, który wie, że spo-
czywa na nim czyjś wzrok. Dziewczyna patrzy na
jego szerokie plecy w papuziej kurtce American Kick
Boxer, na pośladki w purpurowym dresie Gladiator,
na całą postać, która mieni się, fosforyzuje od stóp
po cytrynową czapkę Yellowstone. Edek opromienia
towarzystwo przy stoliku. Podobny jest do ognistego
anioła i gdy wybiera sobie miejsce i siada, mężczyźni
odsuwają się — może z szacunku, a może z obawy
przed jasnością, która obnaża pospolitość i nędzę ich
strojów. Kelnerka stawia przed Edkiem kufel, potem
go podnosi, wyciera blat, stawia, zabiera pustą popiel-
niczkę, przynosi nową, znów kręci zawijasy ścierką
pomiędzy łokciami siedzących i doczekuje się w końcu
przelotnego spojrzenia.

65
​   Powiedz jej, żeby puściła coś innego, a nie tych

żabojadów.
​—  Edek, to Włosi.
​—  Wszystko jedno, niech zrobi ciszej albo da coś
po angielsku.
​—  A co ci za różnica — mówi Lewandowski i patrzy
w swoje kończące się piwo.
​—  Dla ciebie może nie być. Dla mnie jest.
​—  Aha. — Lewandowski kiwa głową i nie podnosi
wzroku.

Od Tatarskiej Górki jedzie pojazd. Omija niecko-


watą zapadlinę w bruku. Tam w dole, w podziemiach,
stały kiedyś beczki z winem zwożonym od granicy.
Stare słońce więzione w piwnicach przez stulecia
musiało nadgryźć mury i teraz wszystko się sypie.
Pojazd zajeżdża przed knajpę; dziwna konstrukcja,
owoc ubóstwa i pomysłowości — stara wueska, z tyłu
dwa koła i platforma. Jan Zalatywój cały w cajgach,
w aureoli wytrwałej beznadziejności wchodzi, żeby
odpocząć, a razem z nim zjawia się woń saletry i pło-
nącej gumy.
​—  Zalatywój, jak tam biznes? — wita go Edek,
lecz on siada dwa stoliki dalej. Ostrożnie, precyzyj-
nie układa przed sobą ręce w za krótkich rękawach
i kiwa głową na kelnerkę. Lewandowski porzuca
kompanię zasłuchaną w Edkowe niujorki, grinpojty,
dżoby, negry i kadylaki, siada obok niego i mruczy
pod nosem:

66
​   …i wianki na kiju. Postaw, Jasiu, piwo.

Zalatywój wyjmuje z cienkiego zwitka dwóch Wy-
spiańskich i trzyma w pogotowiu.
​—  Nic to warte — mówi. — Więcej się benzyny
spali. O, dziś trzy pary oddałem, a dwie wziąłem.
Bo Jan Zalatywój jest gumowym szewcem. Jeździ
po wsiach, zbiera kalosze i w domu je łata. Potem roz-
wozi towar klientom. Unika asfaltowych dróg, bo trój-
kołowiec jest nielegalny, kierowca Zalatywój zresztą
też. Czasami nocą przemknie kilkadziesiąt kilometrów,
a potem wraca dwa, trzy dni górami. Ścieżek jest wiele.
Wystarczy je znać. Kilka chałup w Mokryi, pegeer w Niż-
nej, długi wąż domów w Huciskach, ziarnko do ziarnka.
Najgorsze jest błoto, najgorszy jest ten skrót pod Ubo-
czem, gdzie przez kilometr ciągną się smrodliwe bagna
i trzeba pchać zapadający się pojazd, czasami wyłado-
wywać cały majdan i walczyć z rudawą mazią o zapa-
chu zgnilizny i nafty. Kiedyś ten szlak prowadził prosto
w środek penitencjarnego państewka, gdzie kilkuset
więźniów pociło się na bezkresnych polach, pastwi-
skach i łąkach, a wszyscy łaknęli wódki, herbaty i pa-
pierosów. To minęło. Więźniowie ożenili się z córkami
klawiszy, gdzieniegdzie zwisa jeszcze kolczasty drut,
okna nie mają już krat, a między celami wybito drzwi
i w dwupokojowych mieszkaniach dojrzewa hybryda
pilnujących i pilnowanych. Kilka budynków przypo-
mina niechlujną tratwę na wietrznym morzu pagór-
ków ciągnących się po najdalszy horyzont. Nie ma już
kontrabandy, wszystkie trucizny na miejscu, więc Za-
latywój najwyżej coś komuś załata, śpi u znajomych

67
i o świcie rusza dalej na wschód, by za dzień­‑dwa roz-
począć powrót drogami, którymi nie jeździ nikt: Czer-
tyżne, Suczne, Spalona Polana — po domach zostały
sklepione piwnice, zdziczałe sady, a powietrze jest gę-
ste od duchów. W Sucznem niebo czerwienieje, krawę-
dzie chmur wiją się jak ornamenty. Tutaj zostawia rikszę
w krzakach, bierze starą kołdrę i wspina się na pagórek.
Murowana wieża góruje nad okolicą. Światło zachodu
barwi ją na różowo. Tyle zostało z cerkwi. Tam gdzie była
nawa i prezbiterium, kwitną krzaki tarniny. Zalatywój
zawija się w kołdrę, pali papierosy i patrzy, jak wszystko
wokół ciemnieje, zwęgla się i zmienia w czarny popiół
z kilkoma srebrnymi iskrami na wschodzie.
​—  Ty! Zalatywój! Pytałem cię, jak tam biznes! —
Edek popija wódkę pepsikolą i nie podnosi nawet
specjalnie głosu, bo i tak wszyscy milkną. Blask bije
od niego, z jego purpurowej twarzy i cała knajpa za-
wisa u jego ust.
​—  Ty! Zalatywój… cygańska twoja mać…
Ten cios wymierzony jest w serce, lecz serce Zalaty-
wója ma 56 lat i potrafi sobie radzić z bólem.
​—  Objadę jeszcze Spełzłą — mówi cicho, a Lewan-
dowski odpowiada:
​—  Tak. Lepiej jedź.
Wstaje, płaci i idzie do drzwi przez ciszę tak ciężką,
jakby szedł przez wysoką mokrą trawę.

Wieczorem nie wślizgnie się tu żaden duch. Wnętrze


wypełniają spocone ciała. Dwóch chłopców ­odchodzi

68
do wojska, czterech próbuje im śpiewać Rezerwę, ale
słów nie zna żaden z nich, więc tylko „niech żyje”
wzbija się ponad ciżbę, a głowy zaraz potem opadają
na blat. Barmanka jak śniady zmęczony automat na-
pełnia procesję kufli i szklanek. Jej oczy o tej porze
przypominają zaparowane szkło. Muzyka gra, dźwięki
obijają się pod sufitem. Gdy spadają, pochłania je gąb-
czasty gwar i nawet ucho Edka nie potrafi rozróżnić
słów. Kelnerka przysiada na jego kolanie niczym wę-
drowny ptak, a mężczyzna gładzi ją i klepie jak wier-
nego psa. Tynktura elektrycznego światła rozpuszcza
ludzi, kształty i przedmioty. Słowa, gesty, brzęk, re-
chot, wszystko zmierza ku nieruchomości. Ci, co mieli
siłę, dawno już odeszli. Lewandowski porusza ustami.
Dźwięki nie wychodzą z niego, pozostają gdzieś w gło-
wie, a dym papierosa snuje się tak, jakby wypływał
spod powiek. Podnosi kufel, spostrzega, że jest pusty,
więc go odstawia i patrzy przez okno, chociaż tam
tylko zapada noc i gdzieś na jej krańcu, po tamtej stro-
nie placu, pełgają szare ognie telewizorów. Rudy Sier-
żant w samej koszuli staje w drzwiach i Lewandowski
widzi jego odbicie w szybie. Glina coś mówi barmance,
powoli przechodzi przez obydwie sale, gwar cichnie,
Lewandowski odruchowo kuli się w sobie, ale mili-
cjant wraca do baru, pyta o coś dziewczynę, dziew-
czyna kręci głową, władza wychodzi i wrzawa znowu
się podnosi. Lewandowski może spokojnie wpatrywać
się w ciemność. Wiatr porusza gałęziami kasztanowca,
odsłania latarnię, to znowu zasłania. Po ścianie ratusza
przemykają cienie. Wojskowi chłopcy złapali trochę

69
snu. Wstają, biorą kaski, z baru po jeszcze jednym Ty-
tanie i znikają w drzwiach. Słychać brzęk szkła, prze-
kleństwa i warkot zapalonych motorów. Robią rundę
na rynku tak samo jak kiedyś kawalerowie Congrega-
tio Adolescentium w czerwonych płaszczach z krzy-
żami, gdy ruszali konno na południe strzec szlaku
kupieckich karawan. Podobieństwo trwa tylko dwa
okrążenia. Motocykliści jadą na północ, jadą spać.
Być może księżyc jest jeszcze ten sam. Wisi nad miej-
scem po Wołoskiej Bramie i ma żółtawą barwę knaj-
pianych szyb.
Ba bk a

Jak okiem sięgnąć tylko zdziczałe łąki. Wiosną robiły


się kolorowe od kwiatów, potem już tylko rudziały aż
po zupełną szarość listopada. I jeszcze jałowce — tak
sztywne, że nie giął ich największy wiatr. Przez niską
przełęcz powietrze pędziło bez ustanku.
Chałupę Babki te świsty przeszywały na wylot, zmia-
tały kurz z podłogi, z komina wywlekały siwe powrósła
i ciskały je w niebo, które na zachodzie, w pogodny
zmierzch, miało barwę seledynu.
Babka rzadko patrzyła w górę. Jej ciało poddane
ziemskiemu przyciąganiu, a może właśnie ciężaro-
wi nieba, było zgięte pod jakimś niebywałym kątem.
Mog­ła zerkać w obłoki dopiero, gdy siadała. Wieczo-
rem tam w górze jest ciemno i nie widać nic.
Więc tylko te dziczejące łąki i biały wąż drogi, którą
nie chodzi prawie nikt. Nie wydeptują ścieżek ci, co
odchodzą. Sześć córek tą drogą odeszło w świat. Siódma,
najstarsza, została i gdy spytać Babkę, ile ma lat, Babka
w czarnej chustce mówi: — A rodziła się jakoś tak jak
szedł front.

71
I jeżeli jest akurat późnoletni albo jesienny zmierzch,
Babka wstaje, woła starego psa i wychodzi. Idą płaskim
zboczem pod górę, mijają rzadki grzebyk zarośli i gdy
znajdują się na otwartej przestrzeni, na łagodnej grani
wzgórza, ich postacie wyglądają jak sylwetki wycięte
z czarnego papieru. Różnią się tylko wielkością, bo
pochylony grzbiet Babki upodabnia ją do czworonoż-
nego zwierzęcia.
​—  Idę wartować — tak mówi. Nocą na spłachetek
kartofli przychodzą dziki. Gdy pełny księżyc stoi wy-
soko, widać, jak schodzą ze stoków Baraniego. Trzy,
cztery niewyraźne cienie, zdradza je srebrny błysk, gdy
kruszą leniwy nurt strumienia. Babka wtedy krzyczy
i bije kawałkiem żelaza w grubą blachę. To brzmi jak
popękany dzwon, a powietrze jest za słabe, by unieść
ten dźwięk. Wtedy zaczyna szczekać półślepy i prawie
głuchy pies. Potem Babka zawija się w starą kołdrę, wci-
ska w kąt drewnianej budy i zapada w płytką drzemkę.
Światło nocy jest lekkie, w niczym nie przypomina
masywnego blasku dnia, przez który ciało przebija
się z wysiłkiem, zgięte, trzeszczące, żywione jedynie
nadzieją na wieczne odpoczywanie w mroku. Jeżeli jest
wrzesień, to przed świtem ziemię porasta szron.

​—  Chłop to chłop — mówi Babka, gdy zięć Czesiek


już śpi. Sprzęty połamane, stół podziurawiony siekierą,
skorupy trzeszczą pod stopami. Najgorzej jest w zimie,
gdy trzeba się chronić u sąsiadów. Najpierw kilometr
przez zaspy, a poza tym tutaj wszyscy wcześnie chodzą

72
spać, więc stukanie, walenie do drzwi, ale sąsiedzi już
przywykli i otwierają właściwie przez sen. W białej
gorączce widzi się jak w dzień i zięć Czesiek czasem
biegł za kobietami wydeptanym śladem. Raz i dwa dla
świętego spokoju sąsiedzi poszczuli go psem.
Córka rodziła się koło frontu, czterdzieści parę lat, to
i tak los na loterii, że w końcu znalazł się chłop. Miał
twarz jak stary kamień. Pod taką maską wszystko moż-
na skryć, po takiej nieruchomości można spodziewać
się wszystkiego. Też miał czterdziestkę. W tym wieku
nie zmienia się przyzwyczajeń: pracuje, pije, bije, śpi —
przewidywalność jest warunkiem bezpieczeństwa.
Rano wstaje pierwszy, sen wymazał pamięć jak mo-
kra gąbka, właściwie jest całkiem ubrany, więc może
od razu wyjść i złapać pierwszy autobus. W Dukli jest
rynek z graniastą wieżą, knajpa „Graniczna”, czasami
jest praca dla tych, co nie potrafią prawie nic.
A Babka w tym czasie błądzi z cielętami wśród paro-
wów. Cztery chude bydlęta bardziej szukały cienia niż
trawy. Gdy słońce wzbijało się tak wysoko, że w każdej
chwili groziło upadkiem, kryły się w błotnistych cie-
kach, w dusznym półmroku olch i kiedyś jedno zapad-
ło się tak głęboko, że trzeba je było wyciągać. I jesz-
cze wilki. Babka je widywała w jasny dzień przez mgłę
upału, jak wynurzały się z lasu na Baranim i zastyga-
ły w oczekiwaniu. Niewykluczone, że były to jałowce
ożywione drgającym powietrzem. Ostry, skrzekliwy
krzyk Babki sprawiał, że zawracały.
Czasami przysiadała pod drzewem i morzył ją sen.
Starość w pewien sposób unieważnia noc i dzień. Pory

73
wysiłku i odpoczynku następują po sobie w szybszym
rytmie. Może to życie po prostu się spieszy. Pod wie-
czór schodziła do chałupy, żeby coś zjeść. Wnuki miała
białe i nieforemne jak lalki z surowego ciasta. W po-
dwórzu wiatr kręcił rożki z kurzu. W domu kobiet jest
cicho, słychać syte brzęczenie much. Za mało na świe-
cie jest słów, by mówić przez czterdzieści lat. Babka
pogryza chleb ostatnim zębem. Czeka razem z córką,
aż zjawi się albo nie zjawi zięć.

​—  A wasz chłop, Babko? Siedem córek nie bierze się


z powietrza, chociaż pełno w nim duchów, bo poplu-
wacie często przez ramię i żegnacie się nawet w szcze-
rym polu.
Babka kiwa głową. Czarna wełniana chustka ujmuje
jej twarz w twardy, wyraźny kontur — blade oblicze,
płaski obraz półświadomej udręki. Był, był chłop. To
już piętnaście lat.
Szła Wielkanoc, resztki śniegów schodziły z gór.
Pietr i jeszcze dwóch popijało w chałupach to tu, to
tam. Wiosna i Zmartwychwstanie Pańskie były tuż.
No więc od domu do domu, tu szklanka, tam miarka,
biała wódka i woda, wyglądało to na najściślejszy post.
Pod wieczór stanęli przy sklepie. Od Baraniego, z po-
łudnia, ciągnął ciepły wiatr. Potok tnący wieś na pół
miał zieloną barwę nadziei, a leżajskie piwo gorzkawy
jesienny smak. O zmierzchu przestało wiać i w znieru-
chomiałym powietrzu wszystkie rzeczy, drzewa i domy
odzyskały swe prawdziwe kształty. Pietr powiedział,

74
że trzeba będzie iść, lecz nie wiadomo czemu chciał
przejść przez strumień mimo drewnianego mostka.
Mężczyźni spod sklepu patrzyli, jak zataczając się,
wstępuje w bystry nurt, a woda nie sięga nawet kolan.
Ten potok latem da się pokonać, skacząc po kamie-
niach. I gdy doszedł do połowy, gdy bliżej miał już
na tamten brzeg, upadł pomiędzy zielono­‑białe wiry.
Żaden ze stojących i sączących mężczyzn nie postą-
pił nawet kroku. Zupełnie tak, jakby ta historia była
w toku, zupełnie tak, jakby miała mieć jakiś dalszy
ciąg. Pietr leżał, na leżąco teraz pił. Ci, co go potem
wyciągnęli, mówili, że wypłynęło z niego wiadro wody,
a w ciele ciągle było słychać chlupot. Na skarpie wśród
bezlistnych drzew majaczyła cerkiew.
​—  To dlatego, że on nie był stąd. — Babka pod brodą
zaciska mocniej węzeł chustki. Wstaje, wkłada waciak,
bierze kij i wychodzi. W drzwiach jej zgięta postać sięga
niewiele wyżej niż klamka. Na podwórzu nieporadnym
kobiecym gwizdem przywołuje psa. Od Dukli wysokim
niebem następuje noc. Babka idzie śnić swoje płytkie
sny pełne minionych zdarzeń wychodzących z niepa-
mięci tak, jak zwierzęta po zmroku wychodzą na skraj
lasu. Nad ranem trudno je rozróżnić: zwierzęta, zdarze-
nia, marzenia. Te ostatnie mają postać lekkiej, barwnej
chustki przetykanej złotą nicią i białej torebki, takiej
do kościoła. Nad ranem trawy i obrazy ścina lekki mróz.

Pod koniec sierpnia Babka wciąż zbierała siano. Zięć


Czesiek pojawiał się, znikał, wolał wylewać pot na

75
poddukielskich budowach. Knajpa „Graniczna” stoi
w słońcu, lecz wewnątrz zawsze panuje chłód. Córka
karmiła dzieci kluskami na mleku, może dlatego wciąż
nie mogły się zaróżowić. No więc Babka grabiła to siano
sama, układała w kopy, które rozrzucał ciągnący od
przełęczy wiatr. Brała w płachtę tyle, ile można wziąć,
i z tobołem większym dwakroć od niej samej schodziła
w dół. Czasami sąsiad na godzinę zjawiał się ze swoim
wozem. I wszystko odbywało się jak zwykle, deszcz
moczył to, co schło, oczy w południe ślepły, dzień
wydawał się nie mieć końca. Któregoś popołudnia
przyszło jednak wyzwolenie. W chałupę Babki uderzył
piorun. Na takim pustkowiu pomyłka była wykluczona.
Córka z dziećmi stała w kolejce w sklepie, Babka wi-
działa wszystko ze swoich wysokich łąk. W czarnym
powietrzu burzy błysnął płomyk, a potem wiatr roz-
winął go jak skręconą w rulon kartkę. Babka pobiegła
w tamtą stronę, lecz żar wpuścił ją ledwo na podwórko.
O zmierzchu niebo się wypogodziło i przestało wiać.
Płomienie sklęsły. Pełzały przy samej ziemi i miały
barwę nieba na zachodzie.
Gdy wszystko ostygło, dzień albo dwa później, Babka,
brodząc po kostki w grząskim i chrzęszczącym pogo-
rzelisku, rozgrzebywała kijem węgle. Nie przetrwało
nic, nie miała przecież srebra ani złota. Nawet żelazne
garnki zyskały kruchą strukturę minerałów. I ona sama
wyglądała tak, jakby ją dosięgnął ogień — czarna, wątła,
postrzępiona. Grzebała swoim kijem i mruczała: — Pan
Bóg jest chłopem, Pan Bóg jest chłopem.
Rudy Sier ż a n t

Rudy Sierżant siedział za biurkiem i patrzył w okno. Od


rana padał deszcz. Dachy chałup były ciemne i lśniące.
Służbowy UAZ, postawiony rano tam gdzie zwykle, wy-
glądał jak zielonkawa wyspa w środku szarego jeziora.
Sierżant trochę się tym martwił: wody na pewno nie
opadną do wieczora, a iść i prosić kogoś o kalosze, to
było trochę nie tak. Zarekwirować? Potrząsnął głową
i odpędził tę myśl. Wysączył resztkę zimnej kawy, włą-
czył wentylator, lecz zaraz go wyłączył. Pomyślał, że
można by zapalić już światło i rozpędzić utrapiony
mrok, ale w oknie nie było firanek, a nie chciał wyglądać
jak ktoś wystawiony na widok. Od Niżnej nadjechała
ciężarówka. Przyjrzał się jej uważnie, lecz wiozła tylko
deszcz. Wstał i podszedł do okna, żeby ktoś, ktokol-
wiek, zobaczył w ciemnej szybie białą czuwającą twarz.
Po drugiej stronie szosy tkwił betonowy obelisk z czer-
wonymi literami „PPR”. „Z” już ktoś obtłukł, cofając
czas, a może go popychając. To było rok temu, trzech
łebków na motocyklach, zapadał zmierzch. Wyszedł,

77
zobaczyli światło w otwartych drzwiach, rzucili w jego
stronę parę grubszych słów, kopnęli maszyny, emzetki
łatwo palą, i wpadł mu w ręce tylko czerwony, pozo-
stawiony na ziemi kask. Zamknął go w szafie i więcej
nie robił z tym nic.
Tak, kalosze, pomyślał. Wyszedł na korytarz, zajrzał
do składziku, gdzie stały szczotki, rupiecie i rower. Zna-
lazł tylko ciężkie czarne buty od polowego munduru.
Od biedy mogły być. Wrócił do biura. Telefon stał spo-
kojnie. Z otwartej pancernej szafy zwisał czarny pas,
gdzieś tam w głębi tkwiła kabura z pistoletem. Nad
umywalką kapał kran. Głównym składnikiem służby jest
nieruchomość — myślał Sierżant. Przechadzał się od
ściany do ściany. Krok w krok szło za nim skrzypienie
podłogi. Uderzył pięścią w otwartą dłoń.
O tej porze powinien wyjść, w czapce, z jedną ręką
w kieszeni spodni, z bronią, i cienistą skromną uliczką
wydostać się na słoneczny cyferblat rynku, gdzie koś-
ciół wyznacza południe, knajpa godzinę szóstą, o trze-
ciej jest sklep, a o dziewiątej odjeżdża autobus. Łaziki
i obywatele tkwią albo myszkują niczym ruchliwe
sekundy. Na jedynej ławce było zawsze miejsce Józka,
który swój pijany traktor zostawiał na rogatkach, tu-
taj siadał i czekał, aż przydarzy się jakiś kumpel albo
nie wydarzy się nic. Gdy Józek któregoś dnia umarł
i nie przyszedł, jego miejsce zajął Edek i Rudy Sierżant
stawał zawsze na parę chwil, a Edek mówił to, co wie,
w zamian oczekując, by Sierżant wiedział o nim tro-
chę mniej.
Ale dzisiaj nic z tego. Kościelna wieża nie rzucała

78
cienia, było pusto i rynek przypominał raczej wodną
klepsydrę. Strumyczki wody ciekły po nachylonym
bruku z zachodu na wschód, wślizgiwały się w zaułki
i dążyły najkrótszą drogą ku rzece.
Sierżant popatrzył na elektryczny czajnik stojący
na parapecie. Zastygła strużka cukru wyciekała z pa-
pierowej torby. Na sypkim wzgórku siedziała mucha
i obracała w łapkach matowy sześcianik. Próbował
pojąć, jakim sposobem to lekkie, właściwie bezcielesne
stworzenie radzi sobie z kanciastą i twardą materią.
Zbliżył do muchy dłoń, ale nie zdążył dostrzec, czy
odfrunęła ze swoją zdobyczą, czy ją porzuciła. Kilka
kryształków osunęło się z pagórka, a w miejscu startu
pozostało maleńkie wgłębienie.
Od Niżnej, drogą wśród karłowatych ponurych
wierzb, nadjechał żuk. Podarta plandeka łopotała
jak peleryna jeźdźca znikąd. — Dziunek — pomyślał
Sierżant i przekręcił gałkę. Radio Rzeszów puszczało
Nirvanę, więc powędrował wzdłuż skali. Eremefu
nie było prawie słychać, Trójka dawała Nicka Cave’a,
wrócił do Rzeszowa, a potem wymacał Bratysławę i zo-
stawił. W nieruchomym powietrzu dźwięki cymbałów,
skrzypiec i basów materializowały się na podobień-
stwo chmary owadów. Brzęczenie, buczenie i trzepot.
Jakoś tak bardziej sucho robiło się od tego. Sierżant
rozpiął dwa guziki munduru i z powrotem zapiął je-
den. W kałuży między kołami UAZA pływały kaczki.
Wyglądało to całkiem niepoważnie.
​—  Mogę komuś kazać zawołać i przywiązać psa, ale
z kaczkami ten numer nie przejdzie — pomyślał. Ptaki

79
znikały pod brzuchem pojazdu, znów się pojawiały,
bawiły się w dach, dom albo most.
Gdzieś z lewej, od rynku, odezwał się wysoki, wysilo-
ny warkot i po chwili pojawił się pojazd Jana Zalatywója.
Na skrzyni postawiona była brezentowa buda, szmacia-
ny daszek sięgał nad kierowcę, lecz wiatr z południa za-
wijał kreski deszczu i wciskał je pod płótno. Stary moto-
cykl piął się dziurawą asfaltową wstążką w stronę Niżnej,
wierzby już go zasłoniły, mokre powietrze powoli roz-
cieńczało zawodzenie maszyny. — Bóg z nim — pomy-
ślał Sierżant. — Może on tu najporządniejszy, chociaż
prawa jazdy i rejestracji nie posiada.
Jan Zalatywój mijał teraz kamienną figurę anioła,
która w pogodne dni bielała na swoim pagórku gotowa
do odlotu, ale teraz stała ciężka, bura, z opuszczo-
nymi, namokniętymi skrzydłami. Dalej nie było już
nic. Ziemia i niebo fastrygowały się niewidzialnym
szwem. Zalatywój musiał wiedzieć o jakiejś dziurze
w tej zasłonie, o tajnym przejściu wiodącym na drugą
stronę, w dolinę z obumarłym pegeerem, gdzie przez
długie jak pociągi obory wiał wiatr, wymiatał resztki
zwierzęcej woni, a w oknach zamiast szyb powiewały
wielkie pajęczyny. — Ech — powiedział Sierżant. —
I po co to wszystko było.
Muzyka w radio skończyła się. Mówili teraz po sło-
wacku. Wyłączył odbiornik, usiadł za biurkiem, wy-
sunął szufladę, wyjął kanapkę, odwinął biały papier
i zaczął jeść. Z innej szuflady wydobył „Nowiny”. Roz-
łożył i pogrążył się w lekturze, od czasu do czasu strze-
pując wyimaginowane okruszki. W knajpie w ­Żurawicy

80
ktoś siekierą porąbał umywalkę i kran, pod Medyką
ciągnik sam przejechał swojego właściciela, na mo-
ście w Nagnajowie od dwóch tygodni leży zdechły
pies. Życie przybierało różnorakie formy, wcielało się,
porzucało ciała zwierząt i ludzi, dzisiaj pada, pojutrze
przestanie, wyżej wiadomo czego nie podskoczysz,
trzeba posiedzieć jeszcze godzinkę, żeby obywatele
czuli się bezpiecznie i żeby bezkarność nie stała się
drugą naturą tego i owego. Przeszedł do kolumny spor-
towej. Trzecia liga zmagała się w swoim zaklętym krę-
gu. Zadowolony pomyślał, że nie ma tu niczego takiego
jak stadion albo drużyna, bo tłum, nawet trzecioligo-
wy, potrafi być nieobliczalny, a co on miał przeciwko
entuzjazmowi — służbowego makarowa, surową in-
strukcję jego użycia, jedną pałkę oraz pianową gaśni-
cę z posterunku. Musiałby przemawiać, nawoływać do
spokoju i rozejścia, a to napawało go lękiem. Bo Rudy
Sierżant był nieśmiały i kompletnie tracił kontenans
wobec audytorium.
Zrobiło mu się chłodno. Przeciąg sunął przy pod-
łodze, róg gazety uniósł się i opadł. Na środku pokoju
ktoś stał.
​—  Obywatelu, co wy tak do urzędu jak… Drzwi
się zamyka.
Przybysz postąpił w przód. Płynące z okna mokre,
szare światło spoczęło na jego twarzy i zastygło w ma-
towym lśnieniu. Sierżant mrużył oślepione bielą ga-
zety oczy.
​—  W jakiej sprawie? — Schował niedojedzoną ka-
napkę do szuflady, a drugą ręką przejechał po ­guzikach

81
munduru. Znalazł dwa niezapięte. Błyskawicznie,
z wieloletnią wprawą przepchnął je przez dziurki, wy-
prostował się na krześle, oparcie zatrzeszczało i wtedy
jego wzrok, niczym nastawiony w końcu obiektyw,
odzyskał ostrość.

​—  Jakoś tak ciągnie od ciebie — powiedział Rudy


Sierżant.
​—  Przecież zamarzłem — odpowiedział Koś-
ciejny.
​—  No tak, ale teraz ciepło. Powinieneś odtajać.
Siedzieli naprzeciw siebie, jeden rumiany, zwali-
sty, pot niepewności perlił mu się na czole; drugi jak
z drewna, jak nieruchoma figura na krześle i wcale
nie spocony, chociaż wilgoć osiadała na jego twarzy
jak na przyniesionym z mrozu naczyniu. Krótkonosa
praga jechała z góry. Jodłowe kloce miały barwę tyto-
niowego dymu. — Gacek — pomyślał Sierżant. — Na
pewno jakaś lewizna — ale nie zrobił nic, tylko zaczął
składać gazetę. Najpierw na pół, potem w ćwiartkę,
jeszcze raz i jeszcze. Ciężarówka wolno i bezczelnie
przedefilowała przed komisariatem.
​—  U księdza byłem — odezwał się Kościejny.
​—  I co?
​—  Nic. Poszedłem na plebanię. Zupę jadł. Pomi-
dorową. Gorąca była. Dmuchał. Postałem przy stole.
Nawet głowy nie podniósł. Weszła gospodyni i dru-
gie przyniosła. Schabowy był, taki na pół talerza. Jak
pachniał, Sierżancie, jak pachniał…

82
​   Nie widzieli cię?

​—  Nie.
Granatowy parasol nieba uniósł się nad horyzontem.
Od południowego wschodu pod obwisłą kryzę chmur
wślizgnęło się wąskie złote ostrze. Na rynku w Barde-
jovie zalegały pewnie wieczorne cienie.
​—  I po co ty tak chodzisz, Kościejny? Ludzi straszysz.
Irka w knajpie cię widziała. Źle ci tam? — Sierżant zrobił
jakiś nieokreślony gest.
​—  Tam? Tam wszystkim dobrze, lepiej niż tu, ale
jakoś tak… — Kościejny wyprostował się na krześle,
wyciągnął przed siebie wielką dłoń, zamknął ją, otwo-
rzył i znowu zamknął. — Nie ma się czego chwycić,
co do ręki wziąć.
​—  A u żony byłeś?
​—  Wtedy mnie nie widziała, to i teraz nie zobaczy.
Do knajpy chodzę, bo tam wódkę piją, jedzą, piorą się.
Teraz chodzę jak Irki nie ma. Siadam w kącie, patrzę,
serce aż się rwie.
Od Czeremchy sunęło świetliste cięcie. Odłupany
siny czerep dżdżu wzlatywał ku górze, a wiatr toczył
go na północ. Mur austriackiego cmentarza zapłonął
na czerwono, pożar rozszerzył się koliście i objął
szczyt wzgórza. Pomarańczowy okruch przebił szybę,
furknął wskroś Kościejnego, rozprysnął się na ścianie
i zgasł.
​—  Dlaczego akurat do mnie? — zapytał Rudy
Sierżant.
​—  Bo akurat ty mnie widzisz, Sierżancie… no i wła-
dzy nie bardzo wypada dziwić się albo bać.

83
​   No tak — powiedział Sierżant i potarł czoło.

​—  I chciałbym, żebyś mi coś powiedział.
​—  No?
​—  Gdzie w okolicy będzie świniobicie?
​—  Co?
​—  Świniobicie, Sierżancie. Ty dużo wiesz, z ludźmi
gadasz. Świniobicia mi tam najbardziej brakuje.
Noc

24 lipca pozbawiony ciała Kościejny szedł drogą. Ema-


liowana pokrywka nieba szczelnie przylegała do ziemi.
Wśród kruchych traw szeleściły jaszczurki. Nie rzucał
cienia. Spragniona wcielenia dusza trzymała lewą rękę
w kieszeni drelichowych spodni i nie czuła bólu w sto-
pach. Szara blizna drogi cięła dolinę na pół i ginęła na
przełęczy. Po drugiej stronie świat wyglądał tak samo:
szczyty gór były sine z upału, a kamienie białe.
Za plecami miał Żłobiska. Kościelna wieża stała
jak żagiel w bezwietrznym błękicie. Dziś rano tam
był. Stanął tam, gdzie stawał za życia — po prawej
stronie blisko przedsionka. Nic się nie stało. Z zakry-
stii wyszedł kościelny. Zgiął kolano przed ołtarzem
i ruszył do wrót. Podkute żabkami buty postukiwały
jak zanurzony w wieczności zegar. Otworzył jedno
skrzydło wierzei i wrócił. Słońce poziomo świeciło
przez witraże. Kościejny w dwójnasób poczuł swoje
nieistnienie. Gdy wychodził, odruchowo zanurzył dłoń
w kropielnicy. Woda pozostała niezmącona. Archanioł

85
nad ołtarzem dął w swoją trąbę. Z jego twarzy sypał się
pył. Strużka lekkich jak powietrze drobinek wpadała
w słoneczną plamę i drżała niczym złota nitka. To
kołatek drążył Gabriela.
Kościejny szedł drogą i nie czuł zmęczenia, chociaż
ostatniej nocy nie zaznał snu ani odpoczynku. W ciem-
ności widział tak samo jak w dzień. Rzeczy, drzewa,
zwierzęta, ludzi. Ostatnio oglądał to wszystko, zbli-
żał się na krok, bliżej, wchodził do domów, wchłaniał
zapachy ciał, zdarzenia płynęły wskroś niego, żad-
nych tajemnic. Zasiadał przed telewizorami, oglądał
filmy, trzy, cztery jednego wieczoru. Zielone cyferki
w okienkach odtwarzaczy przeskakiwały monotonnie,
mierząc nieskończoność kolejnych fabuł, a on przeczu-
wał, że ze wszystkich żyjących najbardziej do niego
podobne są te filmowe. Wędrowały przez powietrze,
umierały, znów się rodziły, nieśmiertelne, skazane na
tułaczkę i pozbawione znaczenia. Lewandowski sie-
dział w swoim domu, w ciemnym pokoju jak Jonasz
w brzuchu ryby, a meble przypominały połyskliwe
wnętrzności. Gorąca i pijana noc huśtała ogromnym
domostwem, próbowała wyrzucić je na brzeg, lecz
Lewandowski sięgał po butelkę i odwlekał katastrofę.
W podwodnym świetle ekranu kobiety i mężczyźni
robili to co zwykle. Ich ciała przypominały spocone
i piękne mechanizmy, więc Lewandowski pstrykał pi-
lotem, zatrzymywał je, znowu puszczał, zatrzymywał
je, znowu puszczał w ruch, przyspieszał albo kazał za-
czynać od początku. Działały bez zarzutu. Kościej-
ny stawał w uchylonych drzwiach. Patrzył na rzadkie,

86
powolne ruchy Lewandowskiego: kieliszek, butelka,
papieros, patrzył na lśniące w półmroku nagie ramio-
na. Potem zbliżał się, stawał tuż za nim i czuł zapach,
zapach bladego płomienia powolnej pijackiej śmier-
ci, który wypala mózg i wnętrzności. — Ech, Mie-
tek — mówił bezdźwięcznie i wychodził przed dom,
w ciemność pełną pokrzykiwań i chybotliwych moto-
cyklowych świateł, bo sklep był teraz otwarty dopóty,
dopóki wszyscy nie opadli z sił. Szedł skrajem szosy.
Psy szarpały łańcuchy. Otwarte okna wyglądały jak
kukiełkowe teatrzyki. Mozół sobotniej albo niedziel-
nej kolacji opromieniało żółte światło, a głodny życia
Kościejny stawał u parapetów, słuchał brzęku talerzy
i opowieści, lecz nikt nie wymawiał jego imienia. Na-
wet ci, z którymi kiedyś się bił i z którymi pił. Czasem
ktoś wstawał od stołu, wyglądał na podwórze i mó-
wił: — Wściekły się te psy, czy co?
Idąc teraz drogą, Kościejny wspominał to wszystko,
wspominał ostatnie kilkanaście godzin, gdy wędrował
od wsi do wsi. Noc próbowała rozdzielić osady, roz-
snuwając na polach swoje czarne bandaże, lecz w lipcu
ciemność nigdy nie zapada do końca, bo powietrze jest
pełne głosów. Przed Młacznem na dzikich i niczyich
łąkach terkotał lelek. Monotonny i drewniany dźwięk
dobiegał gdzieś spod ziemi. W górze było słychać drob-
ny szelest, chociaż w tym pustkowiu nie rosło żadne
drzewo. Cerkiew, pomyślał wtedy, cerkiew. Rozsypywała
się na prawo od ścieżki. Na grubych, pozbawionych
dachu murach rosły zasiane przez wiatr młode brzóz-
ki. Dotarł do szosy. Nad asfaltem wisiały nieruchome

87
zastoiska upału. Ptak został ze swą złowróżbną pio-
senką, a on poszedł dalej, w stronę Młacznego, minął
kilka ciemnych chałup, z podwórek snuła się ciepła
zwierzęca woń, gdzieś parsknął koń. Przystanął, lecz
zawarczał wywlekany z budy łańcuch i zaszczekał pies.
Ruszył w stronę Żłobisk. Trzy latarnie rozpylały w niebie
srebrny proszek. W murowanym domu pod blaszanym
dachem kipiała zabawa. Skręcił, przeszedł przez za-
walone rupieciami obejście, minął ciężarówkę Gacka,
w cieniu stodoły połyskiwał samochód Edka. Z okna
smyrgnęła flaszka i rozbiła się gdzieś w głębi podwórza.
Kościejny wszedł do sieni. Odór gumowców i drelichu
przypomniał mu minione życie.
Gacek i Edek siedzieli za stołem, trzydziestoletnia
kobieta na wersalce. Gacek był nagi do pasa. Kontur
podkoszulka bielał na opalonych ramionach. Sprzączki
i zatrzaski kurtki Edka błyszczały jak ordery. Kobieta
miała rude włosy i cytrynową bluzkę. Edek postawił
pełną butelkę na stole. Gacek wbił widelec w plaster
konserwy, zapomniał o nim i zapatrzył się w ekran,
który po cichu wyświetlał film o miłości.
​—  Gacek, ty nie myśl, ty to zrób — powiedział Edek,
podniósł kieliszek, a kamyk na jego małym palcu za-
migotał jak kropelka ciemnej krwi. Gacek spojrzał na
wieprzowinę i powiedział:
​—  W nocy strach, w dzień ryzyko.
​—  Strachliwego masz chłopa, Maryśka. — Edek
nalał kieliszek i podał mężczyźnie. — Pij! Na odwagę!
​—  Jaki on mój. Tak przychodzę… — powiedziała
kobieta i obciągnęła bluzkę na baniastych piersiach.

88
​   A do mnie byś przyszła? — Edek wetknął kciuki

za pasek i odchylił się z krzesłem do tyłu.
​—  Ja bojąca nie jestem. — Łysnęła srebrnym zębem
i wypuściła pogardliwy kłąb dymu.
Kościejny stanął obok komody z magnetofonem,
który wygrywał „byłaś mą jedyną, a teraz nie dostrze-
gasz mnie”. Za oknem przejechał traktor bez świateł.
W telewizorze czarnowłosa kobieta szła przez plażę,
a morze miało barwę farbki do prania. Ćmy trzepotały
dookoła lampy. Ich cienie tłukły się o ściany, jakby
szukały wyjścia. Edek strzepywał popiół na zielone
gumoleum.
​—  Kasa ci niepotrzebna, Gacek? Jeden kurs, go-
dzina jazdy wte i wewte. — Brzęknął odłożony wide-
lec, mucha wzleciała nad talerzem, plaża zmieniła się
w wytworne mieszkanie.
​—  Nie — powiedział Gacek i nalał sobie. Gdy pod-
nosił do ust, przejrzysta strużka pociekła po palcach.
Paznokcie miał czarne od smaru. Edek wstał, zdjął
kurtkę. Podkoszulek, przed godziną biały, miał teraz
barwę mokrego śniegu.
​—  Ej, Maryśka! Noc się kończy! — i porwał ko-
bietę do tańca. Zderzyli się ciężko, bezdźwięcznie
i cieleśnie, by z brzękiem wywalcować zza stołu pod
drzwi, a potem wzdłuż ściany i na powrót, jak ciężarny,
dziecinny bąk. Spadła szklanka, brzęknęła, ale chrzęst
deptanego szkła przepadł w śmiechu Maryśki. Zamiot-
ła czerwonymi włosami powietrze i ogień smagnął
nagie ramiona Gacka. Upał jak czarny miód wlewał
się oknem i ciała tancerzy wirowały wolno, splecione,

89
związane tą pewnością, która zjawia się od pierwsze-
go dotyku i wszystko, co ma się stać, właściwie już
się stało. Ciężki od krwi wir wciągał wszystko wokół.
Ściany w rzucik, półnagą Sandy z gazety, żółtą kulę ży-
randola, stół i satelity popielniczek i naczyń, wersalkę
i ciemną Częstochowską za szkłem, podłogę, dreszcz
przenikał dom aż po strych i dalej aż po miękką skórę
nieba, w którym gwiazdozbiory ocierały się o siebie
nawzajem, sunąc ku ciemniejszej niż noc rozpadlinie
zachodu i tylko Gacek pozostawał nieruchomy.
Muzyka urwała się raptem, lecz oni kołysali się dalej,
jakby dźwięki nie były im potrzebne. Krzesło upadło
na podłogę. Edek posłał je kopniakiem w kąt i pró-
bował coś zrobić z kasetą, chociaż nie chciał ani na
chwilę wypuścić tancerki z rąk.
​—  Pić! — zawołała Maryśka, ale butelka była już
pusta.
​—  Co, Gacek? Po wódkę też strach? — zaśmiał się
Edek.

Droga opadała teraz w dół, w gorący cień świerków.


Wyglądała jak wyschnięta rzeka. Na rusińskim cmen-
tarzu ciernie tarniny oplatały krzyże, a umarli leżeli
pod ziemią głusi i ślepi na świat. Kościejny minął
przewrócony nagrobek z piaskowca, minął następny,
zwieńczony rdzewiejącym Chrystusem. Ramię krzyża
było utrącone i prawa ręka figury samotnie wznosiła się
na tle nieba. Po dziesięciu krokach przestał zazdrościć
umarłym. Dopędziły go chwile, które zostawił za sobą.

90
Zwłaszcza ta chwila, gdy cisza wypełniła pokój, a Gacek
powoli zbierał się w sobie, napięty, stężały, z palcami
białymi od uścisku, w którym trzymał krawędź stołu,
i było pewne, że ta krawędź trzaśnie, obłamie się jak
brzeg wafla, lecz muzyka znów buchnęła z głośników
i on po prostu powoli wstał, wciąż trzymając się blatu,
jakby nie był pewien własnych nóg. Tamci już zapo-
mnieli, bo pląs krwi pchnął ich na telewizor, który się
zachwiał, lecz nie przestawał wyświetlać swego. Teraz
podobni byli do tych cieni ciem i gdyby nie ściany,
gdyby nie sześcian domu, ich ciała już dawno poto-
czyłyby się w rozesłaną, parną pościel nocy.
​—  Tak. Będzie strach — powiedział Gacek cicho.
Puścił stół i poszedł do drzwi.
W świetle kabiny Kościejny zobaczył, że jego twarz
jest jak mokry kamień. Lecz nie było wiadomo, czy od
potu, czy od łez.
Silnik zadudnił od pierwszego razu, star skoczył
do przodu, tył Edkowego forda błysnął o włos. Zanim
dotarli do bramy, przęsło drewnianego płotu położyło
się przed nimi miękko jak zboże pod kosą, a słupek,
na którym wisiała furtka, pstryknął o zderzak i znikł.
Wyjechali na szosę. Reflektory nie mogły sięgnąć
końca mroku, kleisty asfalt więził auto i jazda przy-
pominała zły sen, gdy w biegu nic się nie zbliża, ani
nie oddala. Gacek dociskał do dechy, szybkościomierz
stanął w miejscu, ciemność wypluwała domy i na po-
wrót je połykała. Twardy łoskot diesla roznosił szoferkę,
tłukł się o nieboskłon, odbijał, zlatywał w dół zwie-
lokrotniony echem wszechświata, a Kościejny myślał

91
bez sensu: — Cholera, słychać nas w Krośnie. Gacek
szeptał swoje: — Boże, będzie strach, Boże…
Na zakręcie przed Żłobiskami wyniosło ich na po-
bocze. Usłyszeli hurkot kół na sypkim żwirze. Garście
kamyków zatrzeszczały o metal. Dłużycowa naczepa
skosiła słupek i czerwone ślepie zgasło odrzucone
w rów. Po minucie stanęli w miasteczku.

Wyszedł w końcu na przełęcz. Słońce większość nieba


miało już za sobą. Z zachodu, gdzieś spomiędzy Czu-
maka i Sukowatego podnosiła się pojedyncza chmura.
Jej brzeg był złoty i miał kształt, jaki w powietrzu kreśli
rzemień bata. „Tam jest chłodno”, pomyślał Kościejny.
Kępy zdziczałych jabłoni były ciemne jak swoje włas-
ne cienie rozlane na drodze niczym kałuże atramentu.
Ten chłód miał go oddzielić od żaru i zgiełku minionej
nocy, bo jak za życia, tak i teraz potrzebował ukoje-
nia. Lecz nie miał ciała, by go zaznać, więc wyobrażał
sobie ulgę, ciszę i nieruchomość, szukał ich w pamię-
ci, ale czuł tylko oleisty zapach maszyny porzuconej
w środku pochyłego rynku. Stała pod mizerną latarnią
i stygła jak zgoniony koń, a Gacek przepadł w jakimś
podwórku, wytoczył się, zniknął w następnym, koła-
tanie odbijało się od ścian razem z przekleństwami
i w końcu odnalazł właściwe drzwi i powrócił z trzema
flaszkami. Wsunął się za kierownicę niespodziewanie
trzeźwym i zręcznym ruchem, ale poprzez woń spraco-
wanego metalu, gumy i ropy czuć było odór szaleństwa.
Taki smak ma burzliwe, ­wypełnione ­elektrycznością

92
powietrze, gdy Diabeł wślizguje się w ludzką powłokę,
a człowiek staje się spokojny, bo wie, że już nie odstą-
pi od tego, co ma do wypełnienia.
Z powrotem jechali szybko, lecz pewnie. Gacek pił
z butelki i trzeźwiał z każdym łykiem. Kościejny pa-
trzył na jego grdykę.
Samochód Edka stał w cieniu stodoły. Wszystkie
światła w domu były zgaszone.
Maryśk a

Od upału rozum się miesza. Widziałeś pan kiedyś, jak


w sierpniu palą się suche łąki, jak wiatr z południa
pcha ogień i zostaje tylko czarna ziemia, czarny pył,
ptasie kości i szkielety głupich zaskrońców, co powy-
łaziły spod ziemi? W palcach się kruszą. Nigdy pan
nie widziałeś, a tak to musiało wyglądać. Upał, powie-
trze jak blaszany dach, jedna zapałka wystarcza, kiedy
wieje wiatr. Tak to musiało być. I co z tego, że noc? Mó-
wię: upał, gorąc wchodził w nich razem z wódką. Jedna
zapałka starcza, jedno słowo. Prawdy nie dojdziesz,
choćbyś i tam był. Zresztą… pan nie jesteś stąd. A ja
wszystkich troje znałem tak, jak się tu wszystkich zna.
Ale to w dzień. Potem przychodzi noc i człowiek widzi,
że to wszystko nic. Gacek, Edek, Maryśka… Maryśka,
Edek, Gacek. Gdzie się i kiedy to wszystko zaczyna?
Ona, wiesz pan, pamiętam, jak miała szesnaście lat
i chodziła w białej kiecce nad kolana. Początek czerwca,
a nogi już miała brązowe. Może dlatego, że nikt jej ni-
gdy w spodniach nie widział, a reszta dziewuch wtedy

94
to nic, tylko nogawice. Tędy, przez rynek, chodziło się
nad rzekę w wikliny. Chłopaki, dziewczyny za nimi,
trochę z boku, bo wiadomo, jak to jest: i chciały, i się
bały. Tylko ona się nie bała. Pamiętam, jak kiedyś na
wiosnę, może w maju, nikt się jeszcze nie kąpał, łebki
siedzieli na brzegu, moczyli nogi i haczyki, a ona się
zwyczajnie rozebrała, coś tam rozpięła, biała kiecka
spadła, wyszła z niej i spokojnie poszła na tę groblę, co
ją Niemcy z żydowskich nagrobków we wojnę zbudo-
wali. Cisza się zrobiła. Wszyscy głowy na nią obrócili.
Nie, goła nie była. Coś tam na sobie miała, ale wiał
wiatr i te czarne włosy jej rozwiewał, i może przez
to wyglądała jak goła. Cisza taka… Doszła do środka
grobli. Woda zielona była, musiało dzień wcześniej pa-
dać, zielona i sięgała jej do kostek, a wyżej brązowa,
jakby całe życie na słońcu leżała. Popatrzyła na chło-
paków, jakby ich chciała obśmiać, a potem odbiła się
od tych kamiennych płyt i skoczyła. Głową w dół. Tam
wcale głęboko nie było. Zaraz za groblą dno się pod-
nosiło i głazy, panie, większe od końskich łbów. Ale
wypłynęła. I jak zaczęła z wody wychodzić, taka mo-
kra, oblepiona, to wszyscy zobaczyli, że to jest coś
takiego, co się chłopom po nocach śni. Błyszczała się
jak jakiś wąż. Nałożyła kieckę, nie spojrzała nawet
na rozdziawione gęby i poszła. Tak było, mówię panu,
chociaż pan nie jesteś stąd. Jak pan pójdziesz po wino,
będzie dalszy ciąg.
Miała sześć sióstr, bieda z nędzą. Ich matce niedaw-
no chałupa od pioruna się spaliła. I wiesz pan, wszyst-
kie siostry siwe, blondyny znaczy, a oczy to miały takie

95
wodniste jak lód. I ona, jak podrosła, to musiała coś
czuć, a potem pewnie i słyszeć, bo ludzie, jak to ludzie,
pysków im nie zamkniesz. Sześć bladych jak księżyc
i ona jedna czarna owca. Tylko czekała, żeby smyrg­
nąć w świat, bo ludzie to raz, a dwa, że krew jej nie
dała usiedzieć na miejscu. Pojechała do jednej starszej
siostry, już mężatej, dzieciatej, gdzieś do Krosna. Ale
szybko wróciła. Pewnie szwagier za nią oczami wodził.
Wróciła na tamto zadupie, chałupa podparta kołkami,
wrony biorą zakręt i lecą z powrotem, ledwo żywa mat-
ka i dziewczyny jak jakieś śpiące królewny, w południe
się snuły w nocnych koszulach po obejściu z pierzem
we włosach. Ojciec? Ojciec zrobił swoje, wziął i umarł.
Utopił się zaraz potem, jak się najmłodsza urodziła.
Mówili, że wracał do domu i w potoku mu się zasnęło.
Nie było komu go obudzić.
No to co ona tam? Znowu wyjechała, uciekła. Do
drugiej siostry gdzieś pod Rymanów, też już zamężnej.
Wiesz pan, taka jak ona powinna mieć brata. Żeby
miała gdzie pójść. Taka między babami nie ma czego
szukać, dlatego przyjeżdżała tu, do Żłobisk, chociaż
tutaj nie ma nic.
Masz pan papierosa? Przy winie kurzyć się chce.
Tu się tańczyło raz w miesiącu. W starej remizie.
Teraz już jej nie ma. Stała zaraz jak posterunek. Raz
w miesiącu bufet i zespół, akordeon, perkusja, gitara,
a z podłogi podnosił się taki kurz, że już od samego
tego chciało się pić i pić. Ciemno, parę żarówek w kre-
pinie, na środku najpierw pusto, bo wszyscy jeszcze
pod ścianiami, chłopaki osobno, dziewuchy z drugiej

96
strony i dopiero jak parę kawałków przeleciało, jak się
zrobiło parę kursów do bufetu, to te pary, co się znały
lepiej, zaczynały dreptać. Najpierw z boczku, w cie-
niu, a potem bliżej środka, pod estradę, pod bęben.
Ona też tam przychodziła. Sama, bez nikogo, w tej
swojej białej kiecce, podfruwała od jednej znajomej
do drugiej, a tak naprawdę czekała na jakiś kawałek,
przy którym będzie mogła zakręcić się na środku i po-
kazać, co potrafi, czekała aż muzykanci poczują ten
gorąc, aż się rozegrają, aż złapią trochę luzu, bo na
początku to zawsze, co by nie grali, zawsze przypo-
minało marsza. I dopiero wtedy wskakiwała między
pary, ci, co ją znali, robili jej miejsce i zaczynała ten
swój taniec. Sama jedna. Czasem napatoczył się jakiś
obcy albo odważny i ją prosił, ale wystarczały dwa, trzy
kółka i już miał dosyć. Zostawał poczerwieniały na
gębie, zgrzany, ogłupiały, w przydeptanych portkach,
z ogonem wywleczonej koszuli. A ona sama wpadała
w to krążenie, w ten wir, co jej czarne włosy zawijał
dookoła szyi, a białą sukienkę dookoła nóg i bioder
i czasem było tak, że wszyscy stawali, a grajki grały
tylko dla niej, coraz głośniej i szybciej, stawali, żeby
patrzeć, jak w końcu zrzuca pantofle i boso, z rękami
nad głową, z zamkniętymi oczami okręca się w miej-
scu, jakby ją na jakiejś nitce opuszczali z sufitu, bo te
gołe pięty to chyba już i podłogi nie dotykały. Tak było.
Sam wtedy ściany albo bufet podpierałem i widziałem.
A to był jeszcze ten czas, że nie bardzo się pojedynczo
tańczyło i dlatego patrzyli na nią jak na jakąś wariatkę,
ale nie mogli przestać patrzeć. Dziewuchy ze złości,

97
a ­chłopaki chyba z tego, żeby było o czym w nocy po-
myśleć. Zresztą z kim niby ona miałaby tańczyć.
I nigdy nie zostawała do końca. Jak się zaczynało
to wszystko, to po co robi się zabawę, to wymykanie
się parami, te chichoty w ciemności za remizą, w wi-
klinach przy grobli, jak się po północy noc zaczynała
na dobre, to ona znikała. Nikt nigdy jej z żadnym nie
widział, chociaż niejeden by chciał. Co tam niejeden.
Każdy. I może dlatego, że nikt z nią nic nie tego, to
ludzie gadali, że ona ze wszystkimi. Musiała o tym
wiedzieć. Tutaj się o wszystkim wie. A ona na to nic.
Jak królowa jaka. Przychodziła, tańczyła, żaden śmia-
łości do niej nie miał. Może to był strach? Bo ona była
stąd i nie stąd.
Patrz pan, to droga na Duklę. Tamtędy się wyjeżdża
w świat. W końcu się doczekała. Miała może ze dwa-
dzieścia lat. Rzeszowska rejestracja, ciemny garnitur,
ciemne okulary, bahama jeloł, jak się wtedy mówiło,
fiat. Siedziała obok niego, już nie w tej białej, w innej,
nowej kiecce i patrzyła na Żłobiska tak, jakby je wi-
działa ostatni raz. Ze trzy razy objechali rynek. Wolno,
wolniutko, żeby każdy zobaczył, żeby każdy miał czas
się przyjrzeć, że dopięła swego, żeby pokazać, gdzie
ich wszystkich ma.
Gorąco się robi. Chodź pan w cień.
A potem nikt jej nie poznał. Ile to mogło być lat?
Pięć? Sześć? Wyglądała jakby minęło piętnaście. Roz-
rośnięta, wymalowana, nawet głos jej się zmienił. Wy-
glądała jak baba. Te swoje włosy, te włosy czarne jak
pogrzebowa chorągiew w kościele, zrobiła sobie na

98
rudo. Potem się okazało, że to ze wstydu, bo posiwiała.
I już nie była taka jak kiedyś, taka harda. Spotulniała
i można ją było zobaczyć z tym czy z tamtym. Może nie
od razu żeby to­‑tamto, ale wieczorem tu na rynku, na
ławce, nad rzeką. No i jak spotulniała, to inni nabrali
śmiałości. Maryśka to, Maryśka tamto, chodź z nami,
Maryśka, a w końcu: Nie bój się, Maryśka, to nie mydło
i się nie wymydli. Już inna była, już nie ta. Śmiała się
na całe gardło, rechotała, odrzucała głowę w tył, rude
włosy spadały jej na plecy i błyszczał jej złoty ząb,
a kiedyś miała wszystkie równe i białe jak koraliki na
sznurku. I aż gulgotała z tego śmiechu, ale jak wołali,
to szła, jak zapraszali, to siadała, jak częstowali, to nie
odmawiała. W knajpie zaczęła przesiadywać, chociaż,
wiesz pan, u nas kobiety tam nie zachodzą, chyba że
jakaś młodsza i z chłopakiem. A ona sama nawet przy-
chodziła. Żeby się napić. Tak to wyglądało. Najpierw po
cichu, ostrożnie, że niby z kimś, a potem to już bez ni-
czego. Minął rok i obraz nędzy i rozpaczy. Latem spała
w kopach siana. Idziesz pan rano, a tu nogi wystają.
Czasem dwie, a czasem cztery. Pewnie pan myślisz, że
bezwstydnica, co? Może i tak, ale ona specjalnie to ro-
biła. To było czuć. Że jakoś tak na pokaz. Raz w knajpie
jedna dziewczyna coś o niej powiedziała. Głośno. Tak,
żeby wszyscy słyszeli. I się przeliczyła. Maryśka zła-
pała ją za pirze i wyciągnęła na środek sali. Jedną ręką
trzymała ją za łeb, a drugą kieckę jej do góry zadarła
i darła się na cały głos: — Patrzcie! Patrzcie! Bo jej się
zdaje, że coś innego tam ma, że z niej anioł jaki, a nie
baba! Patrzcie! — Ledwo je rozdzielili. Gacek też tam

99
był. Wtedy wszystko się zaczęło. Bo on, widzisz pan,
on jeden pamiętał ją z tamtych dawniejszych czasów.
I dla niego to ona się wcale nie zmieniła. Tak musiało
być. Może tylko czekał, aż wszystko tak się poukłada,
tak obróci, że ona pójdzie za nim sama, aż ­porobi
się tak, że nie będzie miała zupełnie dokąd pójść. Bo
wtedy, jak je rozdzielili, to tamta od razu uciekła, a Ma-
ryśka jeszcze trochę się poszarpała, wściekła jak diab-
lica, rzuciła parę mąci, a potem klapnęła na krzesło
i w płacz. Cholera wie, może płakała pierwszy raz
w życiu, bo aż szklanki dzwoniły, aż wszystkim ode-
brało dech. Siedziała z opuszczonymi rękami, trzęsło ją
całą, z nosa płynęły jej smarki, z oczu łzy i czarny tusz.
Pomyślałby kto, że już gorzej nie może być. A Gacek
wtedy wstał, podszedł, za rękę ją wziął i poprowadził
do drzwi. Jakby ślepemu drogę pokazywał, a ona nic
się nie opierała.
Jeszcze nie raz miał ją tak zabierać. Z knajpy, z in-
nych miejsc…
W końcu tamta noc. Rano karetka na sygnale zaje-
chała i zaraz na pełnym gazie pojechała z powrotem.
Edkowego samochodu już nie było. Może to on lekarza
wezwał, a może wcześniej się ze strachu zerwał. Jak
wynosili nosze, to Gacek wyleciał za nimi, krzyczał,
chciał jechać, ale sanitariusz z lekarzem mu nie pozwo-
lili. Czepiał się jeszcze drzwi i w końcu ludzie musieli
go przytrzymać, żeby tamtym drogę dać. Mówili, że
wyglądał strasznie, że blady był jak trup. Pogotowie
ruszyło i wtedy go puścili. Ale on nie miał zamiaru stać.
Skoczył do swojego stara i zaczął zawijać na podwórku.

100
Ludzie się rozbiegli, a jemu się wszystko mieszało. Do
przodu próbował, do tyłu, szarpał, gazował, tak nim
trzęsło, że zapomniał wszystkiego, czego się przez
dwadzieścia lat szoferowania nauczył. W końcu jakoś
wykręcił i ruszył do bramy. Paru chłopów stało, a nie
było mądrego, żeby go zatrzymał. Wszyscy patrzyli, co
będzie. Ale nie było już nic. Jak za bramę wyjeżdżał
przez przepust nad rowem, to go ściągnęło na bok.
Stał przechylony, piłował silnik, koła ryły w błocie i na
koniec powiesił się na podwoziu. Ktoś podszedł, ktoś
otworzył drzwi, ktoś zgasił auto. On siedział z rękami
na kierownicy i patrzył w siną dal. Ludzie postali jesz-
cze i poszli. A on siedział, czekał i wiedział, że zaraz
go przyjdą wziąć.

Tak. Upał w głowie miesza, w upał dubeltowo chce się


pić, w ludziach jakiś ogień się zapala. Nie dojdziesz
prawdy, chociażbyś tam był. Pożar, jak się palą łąki,
w sierpniu, w nocy… wtedy w niebo idzie taki czer-
wony dym.
S p o wi e d ź

Rudy Sierżant okrążał powoli rynek, lecz nie działo


się nic. Pod sklepem siedziało dwóch i czekało na
trzeciego, który miał mieć jakiś grosz. Dzień przelewał
się z południa na zachód i tam gęstniał jak podgrzany
na blasze kisiel. Pies biegł na skos placu i wlókł za
sobą długi czarny cień. Popatrzył za kundlem, lecz
ten zaraz znikł i nie zostawił żadnych śladów. Poszedł
jeszcze kilka kroków, zatrzymał się, założył ręce do
tyłu i spod daszka czapki zaczął lustrować słoneczną
stronę rynku. W jaskrawości ukośnych promieni nic
nie mogło się skryć, więc ruszył dalej, bardzo wolno,
najwolniej jak mógł i na chwilę zaprzątnęły go własne
buty: stąpał tak, by nie nadepnąć spojeń cemento-
wych płyt, lecz chodnik zaraz się skończył, zaczął bruk
jezdni, a po drugiej stronie był tylko pasek wydeptanej
ziemi. Zerknął w lewo, ale drogą pędził tylko kurz;
nijak zatrzymać, nijak zażądać dokumentów. Piąta
po południu, poniedziałek, czas miał rozciągliwość
właściwą zbyt długim, zbyt gorącym dniom i na dobrą

102
sprawę mógł już dawno pójść do domu i nikt by tego
nie zauważył. Zmrużył oczy i zaczekał, aż szary tuman
ominie go i pogna dalej. Poczuł w ustach drobinki pyłu
i przyszła mu do głowy myśl: Dokąd frunie ten kurz?
Czy te okruszki ziemi, które teraz cichutko chrzęszczą
mu w zębach, mogłyby ulecieć poza Żłobiska, ponad
chatami, ponad drogą i rzeką i dalej aż nad dukielski
rynek z niebieskawym, smutnym ratuszem i między
zawiłe kontury bernardyńskich wież, a gdyby wiatr
nie ustawał, gdyby wiał, gdyby dął ile sił, to może
nawet aż gdzieś nad Rzeszów, gdzie siedem lat temu
był u kolegi z milicyjnej szkoły…
Wpatrzony w oddalający się obłok zrobił krok do
przodu. Jęk klaksonu wyrwał go z zadumy. Uskoczył
z powrotem na krawężnik. Pomarańczowa syrenka
ominęła go ostrym łukiem i poturlała się dalej. Od-
ruchowo obciągnął poły munduru, wypiął pierś i dys-
kretnie rozejrzał się na boki, ale dostrzegł tylko rudego
kota na parapecie domu po drugiej stronie ulicy. Prze-
szedł jezdnię i ruszył wzdłuż zarośniętego bzem płotu.
W głębi, pomiędzy poszarzałymi krzewami, jaśniały
karminowe floksy, złote astry, a wysokie malwy rzu-
cały cień na ciemną purpurę dalii. Lato było na ostat-
nich nogach. Pod szczytową ścianą domu siedziała
stara kobieta. Ukłonił się i lekko poruszył ustami. Spoj-
rzała na niego obojętnie. Tak samo jak przed chwilą
kot. Minął trzy kolejne domy: bladobłękitny bielony
wapnem, brązowy, oszalowany i pomalowany na olej-
no, i szaro­bury, zapadnięty, z próchniejącymi węgła-
mi. Skręcił w prawo, z przyzwyczajenia zerknął na

103
­ łódki na drzwiach kiosku i powoli zaczął wstępować
k
na stopnie knajpy.
Na stołach leżały złote obrusy słonecznych plam.
Reszta tonęła w półmroku, który miał barwę mętnej
wody. Stał chwilę w progu, by przyzwyczaić wzrok.
Było cicho. Ostygła woń papierosów wisiała w powie-
trzu, lecz ukośne światło popołudnia pozostawało
niewidzialne, nie załamywało się na żadnej, choćby
najmniejszej arabesce. Minął ciemną i pustą wnękę
baru. Butelki pełgały zielonkawymi i srebrnymi ogni-
kami, ale ledwo ledwo, jakby z dna głębiny. Przeszedł
pierwszą salę. Nie było nikogo. Słyszał chrzęst ziarenek
piasku na kamiennej posadzce. W drugiej sali, w pro-
stokącie blasku, siedzieli dwaj mężczyźni. Wyciągnięty
na krześle Lewandowski spał. Ramiona zwisały mu do
ziemi, brodę miał wspartą o pierś i wyglądał trochę
jak pajacyk, któremu ktoś poprzecinał sznurki. Jan
Zalatywój siedział naprzeciwko, patrzył w siną dal
i obracał w palcach niezapalonego papierosa. Blat stołu
był już uprzątnięty i czysty. Rudy Sierżant stanął nad
nimi i założył ręce do tyłu.
​—  No i co, Zalatywój?
Zalatywój podniósł wzrok.
​—  Ano nic, Sierżancie. Mietek śpi, a ja siedzę.
Sierżant przeniósł ciężar z palców na pięty i z po-
wrotem. Żeby coś zrobić, coś ot tak, sięgnął po gazetę,
która leżała na stoliku obok. „Życie Warszawy” miało
datę sprzed kilkunastu dni. Wzruszył ramionami i od-
łożył postrzępiony rulon.
​—  Jak się zbudzi, to go weź.

104
Gdy wychodził, w ciemnej niszy baru ziewała bar-
manka.
​—  Nie ma dziś Irki? — zapytał.
​—  Nie. Dziś ma wolne. Jutro jest.
​—  Coś mały ruch.
​—  Bezrobocie wzięli w zeszłym tygodniu, a las płaci
dopiero za parę dni. Podać coś?
Pokręcił głową i wyszedł.
Nic się nie zmieniło. Tylko cienie drzew pełzły po-
woli na wschód jak czarne aksamitne rękawiczki,
a kurz rynku nie zostawiał na nich żadnych śladów.
Stał na górze schodów z jedną ręką w kieszeni i my-
ślał, że jednak powinien coś zamówić tam w knajpie.
Wyjął papierosy i włożył jednego do ust. Dwóch pod
sklepem doczekało się trzeciego. Popijali leżajskie.
Poczuł gorzkawy smak i odwrócił wzrok. Stożek Cer-
gowej wyglądał jak wydzieranka z zielonego papieru.
Wiatr wciąż wiał. Zasnuwał niebo przydymioną, desz-
czową czerwienią. Jedna chmura miała perłowy odcień
i kształt rybiego szkieletu. Pstryknął zapalniczką, pło-
myk od razu zgasł. Spróbował jeszcze raz i jeszcze.
Pogodzony z losem schował papierosy. Nic nie chciało
się wydarzyć, nic a nic. Strumień czasu wślizgiwał się
między domami, toczył się przez rynek, omijał dwie
ławki na krzyż, opływał ruinę ratusza, którą przez
dwieście lat zdążył podmyć, zarazić butwieniem, opłu-
kać z tynków i którą miał pewnie w końcu ponieść
jak powódź unosi rzeczy, lekkie, niepotrzebne i za-
pomniane. Czas płynął też z nieba, lał się jak leniwa
patoka, rozpryskiwał o metaliczną łuskę bruku, lecz

105
ani jego nurt, ani żadna kropla nie były w stanie po-
ciągnąć za sobą jakiegokolwiek większego zdarzenia.
Z kościoła wyszło kilka kobiet. Rozchodziły się wolno,
każda w swoją stronę, a ich postacie były tak samo
ciemne jak ich cienie. Rudy Sierżant odczekał jeszcze
pół minuty i wolno, licząc w myślach stopnie, zszedł na
chodnik i ruszył w stronę kościelnych wrót.

Patrzyli na siebie i milczeli. Ksiądz był zaskoczony.


Sierżanta onieśmielało brzmienie własnych kroków,
dogasające gdzieś pod sklepieniem. Kapłan splótł ręce
na brzuchu. Kciuki ułożyły się w grecką „deltę” albo da-
szek. Sierżant stał trochę jak na baczność i strzepywał
z palców niewidzialne okruszki. Patrzył na wyświe-
coną sutannę księdza i myślał, że jego mundur jest
równie stary i znoszony.
​—  Pan…?
Chłodny przeciąg unosił woń zgaszonych świec. Ten
zapach dobiegł Sierżanta gdzieś z bardzo dawna, z da-
lekiej przeszłości. Zerknął w głąb nawy. Tam było jasno.
Słońce wisiało nisko. I to chyba ten mocny wiatr wpy-
chał blask przez ubogie witraże; tak musiało być, bo
światło jest materią. Blade lilie w wysokich szklanych
wazonach wyglądały jak wycięte ze złotej nadprzyro-
dzonej folii albo blaszki.
​—  Pan…? — Ksiądz splótł dłonie mocniej i daszek
zniknął. I dopiero gdy Sierżant poczuł, że spłowiałe,
niebieskie spojrzenie celuje gdzieś odrobinę ponad
jego głowę, zrozumiał.

106
​   Przepraszam — powiedział cicho i szybko. —

Przepraszam.
Zdjął czapkę, chwilę trzymał ją w obu rękach, jakby
chciał zgnieść sztywny dekiel i wepchnąć go do kie-
szeni, lecz w końcu ukrył tylko za plecami.
​—  Nigdy pana tutaj nie widziałem.
​—  Tak. Nie chodzę… Ale dzisiaj mam sprawę.
Chciałbym z księdzem porozmawiać.
​—  Słucham.
Sierżant prześlizgnął się wzrokiem dookoła. Ciemne
ławy, chorągwie, figura świętego Józefa, obraz świętej
Anny, jaskółcze gniazdo ambony, świetliste plamy, to
wszystko zawirowało dookoła jego głowy.
​—  No dobrze. Chodźmy na plebanię — powiedział
ksiądz.
​—  Tak będzie lepiej — odpowiedział. Ruszył do
wyjścia i czuł, że bardzo mu się chce palić.

Zmierzch powoli rozcierał w palcach ich sylwetki.


Ścienny zegar wybił ósmą. Padające z okna światło
nie miało żadnej barwy. Ciemny błękit przylegał do
szyb jak papier.
​—  Dwadzieścia sześć lat jestem księdzem.
​—  A ja dwadzieścia milicjantem.
Czerwone świetliki papierosów podfruwały nad po-
pielniczką, nad blatem stołu, zbliżały się do twarzy
i wtedy można było dostrzec, że są zwróceni do siebie,
może nawet próbują patrzeć sobie w oczy.
​—  Czego pan właściwie chce?

107
​   Chcę, żeby ksiądz mi pomógł. Na takich spra-

wach ksiądz powinien się znać.
​—  Mój Boże… Ja mam się na tym znać?
​—  A ja?
Gdzieś w oddali przetoczył się pusty ciężarowy sa-
mochód. Łoskot i brzęk obijały się między czterema
ścianami rynku i nasłuchiwali obaj, jakby to było coś
niesłychanie ważnego, jakby właśnie na to czekali
cały czas. Hałas ucichł i ksiądz wstał. Zrobił kilka kro-
ków w mroku, deski podłogi wydawały delikatny mysi
pisk, a stuknięcia podzelowanych żabkami obcasów
o ćwierć taktu omijały tykanie zegara.
​—  Ksiądz ją znał?
​—  Tak jak tych wszystkich, których nie widzę w nie-
dzielę. Czasem mi się zdaje, że znam ich lepiej niż tych,
co przychodzą. Ale to złudzenie. Po prostu więcej
o nich myślę, kiedy nie mogę spać.
Ruszył w stronę drzwi i wyciągnął rękę do kontaktu,
lecz cofnął ją w ostatniej chwili i pomyślał, że lepiej
będzie, gdy pokój wypełni noc. Bo przecież — przy-
szło mu do głowy, gdy tak stał znieruchomiały w pół
gestu — jest to jakiś rodzaj spowiedzi.
​—  A tych dwóch?
​—  Tak, ich tak. Tylko tego… jak pan mówił?
​—  Kościejnego.
​—  Jego nie. Nie był z tej parafii.
​—  Mówił, że był tu. Ksiądz jadł zupę, a potem scha-
bowego.
​—  To musiało być w niedzielę.
​—  A teraz był znowu u mnie i mówił, że wie, że

108
tam był i że to nie Gacek, że jego powinni wypuścić
i jeszcze to, że ma dość, że jest zmęczony.
Sierżant bardzo się spieszył z wypowiedzeniem tych
słów. Zrobił to jednym tchem, jakby ścigał go wstyd
albo obawa przed światłem, ale ksiądz odszedł w koń-
cu od kontaktu i wtedy zaczął mówić spokojniej.
​—  Bo widzi ksiądz, jak za pierwszym razem u mnie
był, to mówił, że tam to mu się nudzi i chciał być tu,
a teraz z kolei, że lepiej by było już tam. On za życia
też miejsca sobie nie mógł znaleźć, zawsze taki był.
Usłyszeli, jak za oknem i nad dachem poruszyła się
ciemność. Jakby wielkie kosmate zwierzę czochrało
się o dom. A potem o szyby uderzył deszcz i Sierżant
podniósł głos.
​—  I teraz jak był, to mówił, że Gacek niewinnie
siedzi, że to nie on winien jej śmierci. Mówił, że mi
powie, jak było, tylko ja muszę za niego…
Błysnęło biało i rtęciowo, a zaraz potem nad pleba-
nią, nad Żłobiskami, nad województwem krośnień-
skim przetoczył się grzmot. Sierżant pomyślał, że to
nagłe światło w tej samej chwili wydobywa z mroku
twarze wszystkich znanych i nieznanych ludzi, wydo-
bywa z ciemności wszystkie uczynki, które chcieliby
skryć. Gdy postać księdza na powrót stała się ledwo
widzialna, dokończył:
​—  …za niego, chociaż jestem niewierzący, on chciał,
żebym dał na mszę.
N o c Dr u g a

Gdzie się podziewa nadprzyrodzona jasność, gdy ra-


zem z nocą na wszystkie dusze opada mrok? Pstryk —
nad grzebieniem góry wypryskują gwiazdy. Jedna,
potem druga i następne. Od tych najtwardszych,
ostrych i białych jak ukłucia noża z nieziemskiej stali­,
aż po te ostatnie, najpośledniejsze, oblepione ciem-
nością tak, jak kamyki w rzece obrośnięte są mułem.
Gdzie jest to światło, które jak latarka nocnego stróża
powinno padać na śpiących, utrudzonych, nieprzytom-
nych i w złotym krążku zamykać ich serca, by mieli siłę
rano wstać i zacząć wszystko od początku? Czarna mapa
nocy rozwija się między horyzontami. Ani szczyty, ani
wieże nie są dość twarde, by ją przebić. Wsie jak plastry
na policzku ziemi, zadrapania dróg, wysypka miaste-
czek godzinę po północy, trzy godziny przed świtem,
nic nie zapowiada wskrzeszenia, nic nie zapowiada
odpuszczenia win, chociaż nieba jest więcej niż lądu.
Noc, noc, noc, kowal Kruk opowiada przez sen histo-
rię bez końca, długą jak życie wszystkich ludzi, jakby

110
chciał wyspowiadać się ze wszystkiego, co widział, co
słyszał, wyspowiadać się ze wszystkich rzeczy dobrych,
złych i obojętnych, bo życie najprawdopodobniej jest
odmianą grzechu, o czym można zapomnieć w dzień,
lecz noc nie zna litości; wie o tym Lewandowski, wie
o tym i Gacek, i Edek, i wszyscy, bo gdy rozum śpi, mi-
nione i przyszłe uczynki siadają na piersi, a ich ciężar
jest niewysłowiony. Serce wtedy ledwo bije, zamiera,
ledwo przetacza truchlejącą krew i nawet najmniejsza
kropla blasku nie rozcieńcza zgęstniałej z lęku materii
i można tylko czekać, aż szyby pokryje granatowa farbka
świtu. Tylko to można zrobić.

Ciężka czarna mapa nocy, niski strop świata. Lewan-


dowski śpi na wznak, a telewizor łypie w głąb pokoju
bielmem ekranu. Czuwa nad swoim panem. Wieje wiatr
z południa. Obluzowany płat eternitu kłapie o dach jak
sztywne skrzydło wielkiego ptaka. Niedopita szklanka
wina „Kazaczok” prześwietlona spojrzeniem telewizora
ma barwę wodnistej krwi. Lewandowski chrapie. Z jego
nozdrzy snują się sny. Wypełniają pokój, przysiadają na
krzesłach wokół stołu i spierają się o duszę. „Ja ją wezmę,
jak przyjdzie czas”. „Nie, ona jest moja”. „Nie, to ja go
męczyłem najdłużej”. „A jak on nie ma duszy?”. „Każdy
ma. Tak jest napisane”. Potem rozpływają się w powie-
trzu, by zrobić miejsce dla następnych, bo Lewandowski
przez noc śni ich kilkadziesiąt, kilkaset, na każdy rok
życia, na każdy dzień roku. Nad ranem przychodzi
Józek. Muchy zawsze budzą się pierwsze. Wystarczy

111
odrobina szarego światła i już obijają się o szyby. Józek
przysiada na łóżku. „Jeszcze się nie wybierasz, Mieciu?
Jeszcze ci tu dobrze?”. Ciało Lewandowskiego napina
się, wygina w łuk, usta łapią powietrze. „I po co się tak
męczyć, Mieciu?”.

Terkot lelka, pohukiwanie sowy, noc jest milcząca.


Dusze jak ryby unoszą się w czarnej wodzie, stoją
w zakolach ciemnych godzin jak szczupak czekający
na łup. I nie nadpływa nic, nic prócz minionych dni,
tych luster dni, co mają jeszcze nadejść.
Zalatywój w domu na skraju wsi przewraca się z boku
na bok. Przez otwarte okna wieje gorący wiatr i nie daje
spać. Wstaje z łóżka, idzie do emaliowanego wiadra
i pije, lecz woda ma ten sam wietrzny, ciepły i niespo-
kojny smak, więc po omacku znajduje na stole paczkę
popularnych, zapałki i w szarej koszuli wychodzi przed
dom. Dym smakuje jak woda i jak wiatr. Z tej wysoko-
ści, prawie z przełęczy, widać całą wieś, jak leży wywró-
cona na brzuch. Nie można dostrzec żadnego światła.
Ślepe i głuche domy tulą się do ziemi, żeby zapomnieć
o świecie. Pomiędzy ruchliwymi koronami drzew tkwią
ostre krawędzie dachów. Jak kamienie w rzece. „Co za
wiatr” — myśli Zalatywój, po plecach przebiega mu
dreszcz, a w pamięci staje tamten listopadowy dzień. Je-
chał do Spełzłej. Zapadał zmierzch. Mógł zostać i prze-
spać w Smerecznem, ale pomyślał, że zrobi jeszcze ze
cztery kilometry, minie wieś i przenocuje w pustym,
dawno wybudowanym, a nigdy nie skończonym domu.

112
Tego dnia nie miał ochoty na ludzkie towarzystwo, wód-
kę ani gadaninę. W powietrzu czuć było śnieg, gruda
rozmarzała na dwie, trzy godziny w południe, potem
na powrót twardniała i wiedział, że to już ostatnia jaz-
da przed zimą, więc chciał popatrzeć na niebo i góry
i chciał być sam. Buki były nagie i miały barwę fioletowej
mgły, a niebo na zachodzie za widnokręgiem płonęło
jak pióropusz z czerwonych piór. Zostawił swój wózek,
wziął worek z kołdrą i wszedł przez wywalone drzwi.
Okna ktoś pozabijał deskami i musiał zapalić zapałkę.
Pachniało wilgocią i wapnem. Przeszedł sień, a jego
wielki cień skradał się za nim. Drewienko sparzyło go
w palce i zgasło. Wtedy usłyszał cichy skrzyp. Zapalił
drugą zapałkę. Światło było szarożółte jak piasek, ale
zobaczył nogi w spodniach. Kołysały się. Jeden gumo-
wy but był na swoim miejscu, drugi spadł. Stopa miała
skurczone, podwinięte palce.
Zalatywój nigdy nie wrócił po swój worek. Przy-
nieśli mu go ludzie ze wsi. Powiedzieli też, że widział
to, co stało się rok wcześniej. Teraz stoi na drewnia-
nym ganku i zastanawia się, dlaczego Fedor Fećko
ukazał się akurat jemu. Księżyc jest wielki i wygląda
tak, jakby zrobiony był z matowego ognia. Powoli się
wznosi. Gdyby dotknął lasu, las by się zapalił, a wiatr
rozniósłby pożar po całej okolicy i w parę chwil dolina
zamieniłaby się w ognisko, w miskę płomieni, które
jak rozhuśtana woda chlapnęłyby przez krawędzie
grzbietów i rozniosłyby się dalej i dalej aż po ostat-
nie krańce ciemności, więc Zalatywój pieczołowicie
rozgniata niedopałek stwardniałą piętą, rozciera na

113
kamiennym stopniu i wraca do izby. Łóżko skrzypi
tak samo jak cały dom.
Czas w zegarze proboszcza płynął tak samo jak w in-
nych zegarach parafii. W środku nocy, w zupełnej ciszy,
jego uderzenia wypływały przez uchylone okno i snuły
się w zaułku jak smugi ciężkiej woni. Wysoki, wąski jak
trumna i politurowany stał w rogu pokoju i wydzwaniał
swoje co godzinę. Proboszcz kazał go przenieść z koś-
cioła, gdy dostrzegł, jak często podczas mszy wzrok
ludzi wędruje w bok, w stronę ciemnego zakamarka
przy konfesjonale, gdzie stał ten ni to mebel, ni to me-
chanizm, w każdym razie jedyna w świątyni rzecz, która
wydawała się żyć własnym, niezależnym życiem.
Wciąż przypominała się proboszczowi ta historia:
Stare kobiety przesiadywały kiedyś w kościołach, bo
wierzyły, że w ten sposób wykradają śmierci godziny,
że ich ciała nie starzeją się, że zapach wosku, kadzidła
i chłodnego kamienia jest zapachem wieczności.
Kiedyś zdrzemnął się w konfesjonale i obudziło go
bicie zegara. Zapadała już noc. W kościele nie było
żywej duszy. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest. Po-
wietrze drgało od barytonowych uderzeń. Kilka sekund
przebywał w nieznanej przestrzeni i nie mógł sobie
przypomnieć, kim jest, jak się nazywa, nie wiedział nic.
Był pewien, że to zegar wtrącił go na powrót w rzeczy-
wistość. Gdyby nie on, ten stan mógłby trwać i trwać.
Tak, to wtedy ostatecznie zdecydował, że przeniesie
zegar na plebanię.
A potem próbował to powtórzyć. Te kilka sekund,
gdy znalazł się między snem a jawą, w ciemnej otchłani,

114
w którą spadał struchlały, lecz z niejasną świadomoś-
cią, że doświadcza czegoś podobnego do wiary i prag-
nienia tamtych starych kobiet. Zostawał w kościele po
zmroku. Stary Gawlicki gasił świece, wynosił mszał
i wychodził, zostawiając za sobą słabe echo swoich
siedemdziesięcioletnich kroków. Zostawał sam i sia-
dał w konfesjonale. Zamykał oczy, lecz sen nie nad-
chodził. W ciszy i półmroku najdrobniejsze odgłosy
nadnaturalnie się rozrastały. Rynek za ścianą, Żłobi-
ska, ryk krowy na odległym pastwisku — wszystko
ogromniało do rozmiarów wszechświata i ksiądz do-
świadczał zagubienia, lecz było ono na wskroś mate-
rialne. Wiedział, że siedzi w kościele, w konfesjonale,
wiedział że w istocie wiruje i krąży w kosmosie jak, po-
wiedzmy, Gagarin i nie było to nic nowego. Dostrzegał
nawet swój kościół gdzieś z bardzo wysoka jako białą
plamkę, okruch na granatowym bezmiarze, i mógł
dostrzec siebie, okruch jeszcze mniejszy, zamknięty
w wapiennej, wyłożonej drewnem łupinie. Lecz to była
tylko zwykła rzeczywistość i zwykła wyobraźnia. Sen
nie przychodził, nie przychodziło przebudzenie. Prze-
strzeń, choćby i wszechświatowa, więziła proboszcza
jak szklana kula. Wstawał, wychodził, zamykał drzwi
na klucz i szedł na plebanię. Zasypiał w łóżku i budził
się, lecz nigdy nie przytrafiło mu się tamto: kilka chwil,
gdy mimo lęku czuł, że czas pękł jak zetlała tkanina,
a on leci i leci w dół albo w górę pozbawiony imienia,
pozbawiony pamięci i jej rewersu, czyli jakiegokolwiek
obrazu przyszłości, pozbawiony wiedzy. I mimo stra-
chu pragnął, by to trwało, bo czuł, że jeszcze chwila

115
i czegoś się dowie, coś zostanie ­odkryte. A potem
razem z biciem zegara poczuł chłód i zdrętwienie
w stopach.
Któregoś wieczora nastawił budzik na drugą po
północy. Czuł niedorzeczność sytuacji, ale postano-
wił pójść do kościoła. „Powinienem zasnąć, zasnąć
z niewyspania” — myślał. W sieni po omacku znalazł
płaszcz i narzucił na pidżamę. Październikowa noc
pachniała pustoszejącymi ogrodami. Ostrożnie prze-
kradł się pod gałęziami jabłoni do furtki. Zaskrzypiała,
lecz pies u sąsiadów nie zaszczekał. Kilka metrów
otwartej przestrzeni właściwie przebiegł. Ocierając się
o mur, dotarł do wierzei. Wielki zamek był lodowaty
w dotyku, a klucz gorący jak ogień. Ale to działo się
jakiś czas temu.
Teraz jest inna noc i ksiądz słucha swojego zega-
ra, a jutro ma odprawić mszę za duszę Kościejnego
i tak jak wtedy, czuje niedorzeczność sytuacji. „Świat
nie ma żadnych swoich kolein. Podskakuje jak pił-
ka” — tak myśli. „Msza za duszę”. Powtarza te słowa
bezdźwięcznie, a potem trochę głośniej, żeby usłyszeć
ich harmonijne brzmienie. Potem jeszcze raz i jesz-
cze, aż zmienią się w nic nie znaczący szelest, „…za
duszę, którą widział policjant i dziewucha z knajpy,
panna z dzieckiem”. „Pan w to wierzy?”, zapytał wtedy
Sierżanta, a on odpowiedział: „Nie, nie wierzę, ale go
widziałem i mówił do mnie, i ja to księdzu powtarzam,
bo ksiądz jest od tych spraw”. „A w to, co jeszcze obie-
cał powiedzieć, pan uwierzy?”. „Nie wiem. Może to
będzie można jakoś sprawdzić”.

116
Zegar wymierza trzecie uderzenie i milknie. „Spraw-
dzić”— myśli ksiądz. „Ja też chciałem wtedy coś
sprawdzić­”. W głębi mroku paliła się czerwona lamp-
ka. Jak kropelka krwi albo jak wyłupione oko, które ni-
czego już nie dostrzeże. Cztery okna były ciemniejsze
niż wnętrze. Zupełnie jakby w środku zawieruszyły się
i przetrwały jakieś drobinki dziennego światła. Kie-
dy zamykał za sobą drzwi konfesjonału, przez chwi-
lę miał bezsensowne uczucie, że próbuje zasiąść we
wnętrzu swojego zegara. Ale zegar był przecież wy-
niesiony. Ta myśl go uspokoiła. Zawinął się w płaszcz,
splótł ręce na piersi i zastygł w pozie wszystkich po-
dróżnych oczekujących nocą na pociąg.
O świcie zbudziła go staruszka w czarnej sukience.
Siwe włosy miała upięte za pomocą kilku grzebyków
z brązowej masy plastycznej, grzebyków, jakich dzisiaj
już nigdzie nie można kupić. „Było otwarte. Aż się
zdziwiłam, że tak rano, ale weszłam. Tam usiadłam
i w ogóle księdza nie widziałam, dopiero jak chrapnął.
Boże! Alem się przelękła, krzyknęłam aż”.
No więc nic się nie stało. Wszystko pozostało tak jak
jest, odpowiedzi wciąż tkwiły w pytaniach jak pisklęta
w skorupkach. Chmury nad Żłobiskami dalej kreśliły
swoje zawijasy. Chwilami ich krawędzie przypominały
ogniste trzaśnięcia z bicza. Ale czasem, zwłaszcza o za-
chodzie, gdy słońce zapada już za horyzont i światło
zgarnia z ziemi wszystkie domy, drzewa, martwe pege-
ery, dawne więzienia, przechodniów i pijaków, krowy,
motocyklistów i żółty pekaes z Dukli, gdy ukośne
promienie porywają jak magnes wszystkie widzialne

117
rzeczy — wtedy chmury są lustrem świata i można
w nich zobaczyć wszystko jak na wielkim ekranie, jako
na ziemi, tak i w niebie, lecz trwa to tylko mgnienie,
bo czas ma barwę szarą i postać ptaka o przejrzystym
ciele: jedno muśnięcie skrzydeł i zaczyna się zmierzch.
O czwartej nad ranem cztery przeciągłe uderzenia
zegara rozchodzą się po plebanii jak kręgi w nierucho­
mej wodzie i toń snu w końcu zagarnia proboszcza.

Tej samej nocy w obcym domu Babce chciało się pić.


Nie postawiła wieczorem obok łóżka kubka z wodą. Za-
wsze to robiła, lecz tym razem zapomniała. Za gorąco
było na tym poddaszu. Przez cały dzień w sosnowych
deskach i belkach gromadził się upał. Z sęków płynęły
krople żywicy. Teraz ciepło wychodziło z drewna i roz-
cieńczało powietrze. Małe okno było zamknięte na sta-
łe, zabite trzema gwoździami. Dwie ściany ktoś wylepił
gazetami. „Przyjaciółka”, „Chłopska Droga”, „Nowiny”,
„Podkarpacie”, Edward Gierek w jasnym garniturze,
uśmiechnięta Szewińska, czarne cielsko Giewontu na
tle zielonkawych chmur — to wszystko za dnia oglą-
dała wiele razy. Niektóre fotografie coś jej przypomina-
ły, inne były obojętne jak wzorek na tapecie. Ale teraz
nie widać nic i Babka ma tylko pamięć, żeby skrócić
sobie czas do rana. W mroku wszystkie myśli są wy-
raziste, szybkie i nadciągają nie wiadomo skąd, prze-
cież nie z głowy, skoro ta sama głowa w dzień ledwo
wiąże myśl z myślą w jaką taką zależność, w porządek,
który pozwala wykonywać proste ruchy: zmywanie,

118
pranie, gotowanie, te wszystkie rzeczy przylegające
do rzeczywistości jak mokra koszula do pleców. Więc
skąd? Być może czas jest czymś podobnym do powie-
trza i odbicia rzeczy trwają w nim tak samo, jak dale-
kie obrazy miast i krajobrazów przynosi fatamorgana.
Więc Babka leży na wznak na łóżku, które jest białe
i kościste, pewnie przywędrowało tu z jakiegoś szpi-
tala, i przez rozchylone usta wdycha przeszłość, która
rozwija się w jej głowie jak bibułowe kwiaty w rękach
magika, wybucha jak fajerwerki na festynie i trwa tak
samo krótko. Widzi wyniebieszczone upałem niebo
i porudziałą grań trawiastego pagórka, z której rap-
tem wyrastają dwaj konni, a chwilę potem trzeci, i to-
czą się w dół kulawym kłusem. Słońce stacza się na
zachód. Ich cienie są długie i czarne, cuchną brudem,
zmęczeniem i strachem. Zatrzymują się przy niej i je-
den, najwyższy, pyta: „Giermańcy?!”. Stoi pod słońce
i widać jedynie ciemną sylwetkę i białe z bezkresnego
zmęczenia oczy. Babka wskazuje na wieś w dole: „Tam
są”. Rozglądają się po otwartej dolinie i w końcu ten
najwyższy mówi coś szybko. Ruszają w dół stoku, do-
padają strumienia i Babka widzi, jak zeskakują z koni,
przypadają do wody i piją na czworakach wciśnięci mię-
dzy zwierzęce łby. Potem dwaj wsiadają i ruszają z po-
wrotem pod górę. Trzeci, ten ostatni, próbuje wspiąć
się na siodło, zsuwa się, próbuje jeszcze raz, w końcu
zniecierpliwiony koń odchodzi i żołnierz wlecze się po
ziemi uczepiony rękami strzemienia. Krzyczy do to-
warzyszy. Tamci zawracają, coś do niego mówią, jeden
bierze luźnego konia za uzdę, wyższy wyjmuje pistolet

119
i strzela. Chwilę potem nikną między jałowcami. Bab-
ka schodzi kilkanaście kroków. Żołnierz ma tatarskie
rysy, czerwoną dziurę w czole, a na brzuchu rozlewa
mu się ciemna plama i rozmiękcza starą zakrzepłą krew.
I wtedy czuje, że dziecko porusza się w niej gwałtow-
nie, więc rusza w stronę domu, żeby zdążyć.
To wszystko mija i z ciemności wypływa zimowy obra-
zek. Tłum napiera na wrota cerkwi. Pod uderzeniami
siekier drewno rozszczepia się na białe drzazgi i zamek
ustępuje. Stojący z boku ksiądz podnosi rękę i mówi coś
do ludzi. Z wewnątrz dobiega łomot i trzask. Kobiety
o zaczerwienionych z wysiłku i podniecenia twarzach
wywlekają w śnieg połamane resztki ikonostasu. Złoto,
błękit i purpura lśnią w styczniowym słońcu.
Potem nadchodzi Jan Zalatywój, zjawia się nie wia-
domo skąd, ale jego postać przechowuje tamtą mag-
netyczną woń sprzed trzydziestu paru lat, gdy stał
w środku wsi i pytał o jakąś robotę przy sianie, przy
budowie, przy owcach, obojętnie, i tylko raz na niego
spojrzała i kazała iść, chociaż jeszcze nie wiedziała,
jakie właściwie ma dla niego zajęcie.
Barwy i światło się zmieniają. Najstarsze zdarzenia
widać najwyraźniej, potem wszystko blaknie. Ten wie-
czór, może dlatego, że był to wieczór, widzi jak przez
mgłę. Na furce przywieźli jej męża. Nad ciemnym, cięż-
kim, pełnym wody ciałem unosił się studzienny chłód.
Młodsze córki stały w drzwiach alkierza i szeptały
do siebie „cii, bo tatuś śpi” i wystraszyły się dopiero,
gdy w końcu po jakiejś nieskończenie długiej chwili
wydobył się z niej krzyk.

120
Lecz teraz, gdy tak bardzo chce się jej pić, widziadło
jest niewyraźne i pozbawione sił i przypomina Fedora
Fećko, gdy kiedyś w listopadzie stał w jej drzwiach,
a za jego plecami przymrozek ścinał szare powietrze
zmierzchu. Nie wpuściła go nawet do środka, zresztą
nie miał chyba zamiaru wejść, bo palił się od gorączki
i oczy miał powleczone szkliwem obłędu; tym rodza-
jem szaleństwa, który siedzi w środku, krąży w żyłach,
ociera się o wnętrzności, drąży w ciele jak kret w ziemi,
i nigdy nie wydostaje się przed czasem na świat, tylko
świeci ze źrenic. A gdy wydostanie się, to jest to za-
wsze koniec, zostaje próżna powłoka i obłęd rusza
dalej, bo czego jak czego, ale ludzi na świecie jest dość.
Więc go nie wpuściła, tylko powtarzała: — Nie ma jej,
nie ma jej w chałupie, ona wyjechała, nie ma, prze-
cież ty wiesz, a ja ci nic nie powiem, sama nie bardzo
wiem, dokąd. — A on tylko patrzył i poruszał ustami,
lecz nie wydostawał się z nich żaden dźwięk, ale ten
ruch warg był tak dokładny, że imię Maryśki układało
się w powietrzu jak wyraźne kółka papierosowego
dymu. W kącikach ust miał zakrzepły osad śliny.
Ten obraz wzmaga pragnienie jeszcze bardziej, lecz
Babka będzie musiała zaczekać do rana, aż tam na
dole wszyscy wstaną i dopiero wtedy zięć otworzy
z haczyka drzwi wiodące na jej stryszek.

I jeszcze Gacek. Daleko stąd, wsłuchany w odległy


stukot pociągów pomieszany z odgłosami więzienia.
Dźwięk tak samo odbija się od nieba, jak od murów.

121
Towarowe, osobowe, ekspresy dudnią w tunelu nocy.
Mroczne przęsła, wiadukty w ciemności, zawodze-
nie syren ledwo rozjaśnia drogę. Dźwięki wędrują
korytarzami, zawijają się na klatkach schodowych
i pełzną z ostatniego piętra do podziemi. Jedno ude-
rzenie klucza o kratę obiega cały gmach, wślizguje się
w parterowy łącznik i oplata spiralnie sąsiedni pawilon,
wydostaje się na dach, rośnie, rozgałęzia się jak nagie
zimowe drzewo i splata ze wszystkimi dźwiękami
świata, z klaksonem na przedmieściu, z łoskotem cy-
stern na bocznicy, z jękiem odrzutowca płynącego
na wschód. Gacek w celi, w której siedział Kościejny,
chodzi boso od okna do drzwi. Siedmiu mężczyzn śpi
na wznak pod białymi prześcieradłami. Oddechy pio-
nowo wychodzą z ich ust niczym rosnące i opadające
słupki rtęci. Ich ciała chłoną upał jak gąbki. Gacek nie
śpi, bo jego czas składa się z dźwięków. — Gadaj po
kolei, jak było — krzyczał do niego policjant w roz-
piętym mundurze na komendzie w Krośnie, a on nie
mógł przypomnieć sobie żadnej kolejności, żadnego
następstwa ani sensu. Brzęk, podniesiony głos Edka,
muzyka raptem zwariowała i zaczęła przedrzeźniać
siebie samą jak zacięta płyta, a przecież leciała z mag-
netofonu. „Jak było… jak było… jak było…”. Te słowa
nakładają się na rytm kroków i wypełniają opustoszałą
czaszkę Gacka tak samo, jak uderzenia klucza o kratę
wypełniają próżnię więzienia w Załężu.
K o ni e c

Sierżant z Kościejnym przeszli przez rynek ramię w ra-


mię i pierwszy miał uczucie, że jest pod konwojem,
a drugi czuł się jak konwojent. Policjant w drzwiach
kościoła puścił ducha przodem. Pod mundurem miał
białą koszulę i wyglądał nieco bardziej okazale niż na
co dzień. Kościejny za to był nieco mniej widzialny —
zupełnie tak, jakby rozcieńczyło go zmęczenie albo
jakby się postarzał. Stanęli w małym przedsionku
i spojrzeli w głąb świątyni. Babka klęczała w ławce
blisko ołtarza. Trzy inne kobiety tkwiły daleko od sie-
bie, nieruchome i osamotnione jak porzucone ­figury.
Drzwi od zakrystii były uchylone, ksiądz pewnie prze-
bierał się, cztery świece już płonęły, chociaż ich pło-
myki gasiła fala blasku lejąca się z zachodnich okien.
​—  A muzyka? — zapytał Kościejny.
​—  Skąd ja ci wezmę muzykę — szepnął Sierżant. —
Tu nie ma organów. Może baby zaśpiewają.
​—  I ludzie. Chcę, żeby byli ludzie.
​—  Kościejny, przecież nie niedziela, zwykły dzień,
a tobie się odpustu zachciewa… — policjant szeptał

123
półgębkiem, sztywny jak pień, wpatrzony dla niepo-
znaki prosto przed siebie i spocony.
​—  Chcę porządnej mszy, bo jak nie…
Malutka postać Gawlickiego wynurzyła się z zakrystii.
Biała komża nadawała mu wygląd dzieciaka w koszuli-
nie. Z trudem przyklęknął i z jeszcze większym trudem
wstał i umieścił wielką księgę na ołtarzu.
​—  Rany boskie, Kościejny, bądźże człowiekiem…
Sierżant rozejrzał się niepewnie na boki, spojrzał
bezradnie w górę, chciał jeszcze coś powiedzieć, ale
Kościejny poszedł w głąb kościoła. — Znikąd pomocy —
pomyślał — znikąd. — I wtedy przyszła mu do głowy
myśl. Zakręcił się na pięcie, wybiegł na zewnątrz i po-
gnał prosto do knajpy.

A tam była sobota po południu i od dymu nie domy-


kały się drzwi. Rozgarniał rękami gorące firanki, a pod
nogi zataczały się mu podchmielone stoliki. Poczuł,
jak w oczach kręcą mu się łzy, lecz nim oślepł, zdążył
wypatrzyć Lewandowskiego. Podszedł. Lewandow-
skiemu śmiech spełzł z twarzy tak szybko i gładko
jak rękawiczka zsuwa się z dłoni.
​—  Ty grasz, Lewandowski, nie?
​—  Władzo, ja nic, ja nie biorę kart do rąk.
​—  Chodzi mi, że na harmonii…
​—  Dawno…
​—  No to wstawaj, idź i zaczekaj przy drzwiach i nie
próbuj wiać.
Sala patrzyła i nic nie rozumiała. Sierżant trzymał

124
czapkę w ręku. Przeciskał się przez znieruchomiałą
ciżbę i wybierał co przytomniejszych.
​—  Wstawaj, wstawaj i się nie pytaj za co, bo dobrze
wiesz, a ja pamiętam. I ty, i raz, i ty też, ruszać się,
wychodzić i zaczekać przy wyjściu. Wszyscy jesteście
aresztowani.

Gdy ksiądz ich zobaczył, jego szeroko rozpostarte nad


ołtarzem ręce zaczęły powoli opadać. Wciskali się przez
uchylone drzwi bokiem i zaraz nieruchomieli. Jeden,
drugi, trzeci i następni, a światłość wiekuista zacho-
dzącego słońca zaraz ich onieśmielała. Rudy Sierżant
wszedł ostatni, zamknął za sobą drzwi i zaczął ich po-
pychać w głąb kościoła, w blask i wirujący kurz. Szurali
nogami po podłodze, jak ślepcy macający drogę. Byli
szarzy, spoceni i cisi. Knajpiany zgiełk, którym przesiąk-
nęły ich ciała, wyparował. Ci, co mieli czapki, zasłaniali
nimi swoje przyrodzenia. Biało­‑czerwona coca­‑cola
z daszkiem w rękach Janka, zielona polowa z demobilu
w rękach Zalatywója. Policjant ujął Lewandowskiego
za ramię i poprowadził do kąta z prawej strony przed-
sionka, gdzie stała stara fisharmonia. Kobiety odwróciły
twarze od ołtarza. Ich oczy okrąglały, usta układały
się w nieme „o”. Płynąca od ołtarza modlitwa utraciła
dźwięczność i rytm, ksiądz brnął niepewnie od słowa
do słowa, a sylaby skapywały jak coraz rzadsze i coraz
cięższe krople.
A słońce wisiało już na wysokości okien. Poziome cię-
cie złotego ostrza odłupało dach i dzwonnicę. Stali pod

125
nagim niebem w zapachu żywicznego drewna, próchna,
ptasich piór i gniazd poprzylepianych między belkami
więźby. Lewandowski grał jak umiał. Powietrze wycie-
kało z fisharmonii setką szpar. Obłoki pękały i światło
o barwie miodu i krwi wypełniło zręby kościoła jak
woda, jak fala potopu, i Janek, i Babka, i Zalatywój, i sku-
lony nad pożółkłą klawiaturą Lewandowski, i Sierżant,
i wszyscy na mgnienie stali się przejrzyści jak anioło-
wie albo jak własne najskrytsze sny, których nigdy nie
pamiętali, budząc się o wszystkich tych świtach, jakie
im były pisane, na moment blask skruszył, spopielił
ich kości, rozpylił ciała, by zapomniały o swoich imio-
nach i kształtach, o swoim bólu i ciężarze, i o czasie,
który gnieździ się w żyłach i podobny jest do gorącego
piasku albo ołowiu, i nigdy, ale to nigdy, nie pozwala
zaznać odpoczynku.
Lecz żaden zegar nie zmierzył tej chwili.
Krążek słońca wpadł w czarną skarbonkę Cergowej
i Rudy Sierżant zobaczył, że stojący przed samym
ołtarzem Kościejny uśmiecha się do niego i kiwa, by
podszedł i nastawił ucha, póki nie jest jeszcze za
późno.
S pis t r e ś ci

   5  ·  Józek
  14  ·  Władek
  21  · Kowal Kruk
  28  ·  Janek
  38  ·  Miejsce
  48  · Kościejny
  55  · Lewandowski
  62  · Knajpa
  71  ·  Babka
  77  ·  Rudy Sierżant
  85  ·  Noc
  94  ·  Maryśka
102  ·  Spowiedź
110  ·  Noc Druga
123  · Koniec
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38‑300 Gorlice
tel./fax +48 18 353 58 93 e‑mail: arkadiusz@czarne.com.pl,
mateusz@czarne.com.pl, tomasz@czarne.com.pl,
honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38‑307 Sękowa
tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70
e‑mail: redakcja@czarne.com.pl
Sekretarz redakcji: malgorzata@czarne.com.pl
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00‑159 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e‑mail: agnieszka@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl,
dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl
Dział marketingu: ewa.nowakowska@czarne.com.pl,
iza@czarne.com.pl
Dział sprzedaży: Beata Motyl, MTM Firma
ul. Zwrotnicza 6, 01‑219 Warszawa
tel./fax +48 22 632 83 74
e‑mail: mtm‑motyl@wp.pl
Skład: d2d.pl
ul. Morsztynowska 4/7, 31‑029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
e‑mail: info@d2d.pl

cena: 20,90 zł

You might also like