Professional Documents
Culture Documents
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book
Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Miody
Book
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś prze-
strzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieod-
płatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie.
Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje
to dzieło. A jeśli ją kopiujesz, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
ISBN 978-83-8057-241-6
***
Źródło stało się dla mnie jeszcze ważniejsze. Teraz to było na-
sze miejsce. Odwiedzałam je również za dnia, by sprzątnąć opa-
dłe liście i wyrwać chwasty, dolać nafty do lampy, siedzieć i
marzyć o Iskanie. Nie pokazywał się już tak często w naszym
domu, więc irytacja mojego ojca tylko się pogłębiała. Nie wy-
jaśnił też ojcu, że to z mojego powodu przyjeżdża, dalej był
miły i poświęcał uwagę każdej z nas. Ale coraz częściej poja-
wiał się nocą, kilka razy podczas miesięcznego cyklu księżyca.
Podczas każdego naszego spotkania mówił, kiedy mogę się go
spodziewać następnym razem.
Dlatego bardzo się zdziwiłam, zauważywszy pewnego po-
południa ślady butów wokół źródła. Nie widziałam Iskana od
pięciu dni - był tutaj? Czekał na mnie? A może ktoś inny od-
wiedził źródło? Sprawdziłam lampę naftową. Była pełna, jak
parę dni wcześniej, gdy ostatni raz dolałam nafty. A może to nie
Iskan, tylko ktoś inny?
Od tamtej pory źle sypiałam, wstawałam w nocy kilka razy
i wypatrywałam szczeliny, chociaż z naszego domu jej nie wi-
dać. A co, jeśli był przy źródle i teraz jest rozgniewany? Co,
jeśli już nie przyjdzie? Ta myśl nie dawała mi spokoju. Kiedy
w końcu nadeszła noc naszego spotkania, ogarnęła mnie go-
rączka. Ubrałam się drżącymi rękoma w najpiękniejszą tunikę,
jaką miałam, przyciemniłam powieki węglem i spryskałam
włosy olejkiem o jaśminowym zapachu. Nie odważyłam się
ozdobić głowy łańcuszkami, ich pobrzękiwanie mogłoby mnie
zdradzić. Boso wymknęłam się na dziedziniec. Założyłam buty,
dopiero gdy ostrożnie zamknęłam za sobą drzwi. Całą drogę w
górę, do szczeliny, szłam rozdygotana. Przy szczelinie nikt na
mnie nie czekał. Moje serce zamarło. Po omacku weszłam do
środka, moje stopy nie chciały same znaleźć ścieżki, tak jak to
zawsze czyniły. Słyszałam tylko bicie swojego serca.
Ktoś stał pochylony nad źródłem. Rozpoznałam szerokie
plecy i ciemne włosy. Ulga była tak wielka, że zaczęłam szlo-
chać. Iskan się odwrócił.
- Dzisiejszej nocy jest pełnia księżyca - stwierdził, po
czym zapytał: - Co się stało?
- Myślałam, że tutaj byłeś - odparłam, próbując zapanować
nad głosem. - Widziałam ślady wokół źródła. Bałam się, że po-
myliłam dni.
- Nie, nie było mnie tutaj - powiedział lekko. - Chodź,
przyniosłem korzenne ciasteczka upieczone przez książęcego
kucharza.
Podeszłam do koca rozłożonego przez Iskana w tym co zaw-
sze miejscu i zapaliłam lampę. W jej miękkim świetle ujrzałam
srebrny półmisek z brązowymi ciasteczkami, dwie czarki i
dzban z winem. Moje serce podskoczyło z radości. Czekał na
mnie.
Siedzieliśmy i rozmawialiśmy tak jak zwykle. Iskan opowia-
dał o podróży, którą odbył razem z księciem i swoim ojcem do
dystryktu Amdurabi położonego na wschód od Renka, gdzie
miejscowi gubernatorzy wydali przyjęcie ze sztucznymi
ogniami na cześć księcia. Chłonęłam każde słowo. Iskan znowu
tu był. Ze mną. Te nasze wspólne noce były niczym sekretne
klejnoty, które nosiłam, ale których nikt nie mógł zobaczyć.
- À propos Amdurabi - powiedział Iskan i włożył do ust
kolejne ciastko. - Widziałaś kiedyś w źródle, co się dzieje w
innych dystryktach?
Wytarłam okruchy z moich ust i przełknęłam ślinę.
- Nie. Anji to źródło Renka. Czerpie moc z tej ziemi i tych
wzgórz. To, co dzieje się daleko stąd, to sprawa kogoś innego.
Wydaje mi się, że święte miejsce Amdurabi to góra Haran.
- Czy to dlatego Anji pokazuje ci, co się wydarzy właśnie
w twojej rodzinie?
- Nie wiem. Podejrzewam, że im coś jest bliżej, tym wy-
raźniej widać to w wodzie Anji, lecz ja dostrzegam to, co doty-
czy mnie i moich bliskich. Przecież patrzysz w źródło podczas
pełni księżyca i pewnie widzisz w nim coś zupełnie innego.
Iskan nigdy mi nie mówił, co widzi. Skinął głową z namy-
słem.
- Nie potrafię interpretować wizji tak jak ty. Wszystko jest
porwane i trudne do zrozumienia. Ale będę się starał.
Podskoczył i pomógł mi wstać.
- Chodź! - Wziął nasze czarki i wylał z nich ostatnie krople
wina. - Wznieśmy toast wodą pełni księżyca!
Napełnił czarki wodą Anji i podał mi jedną z nich. Swoją
uniósł do nieba.
- Za nas, za przyszłość!
Wypiłam zimną wodę, myśląc o Iskanie, o mnie, o przyszło-
ści i całe moje ciało śpiewało z radości.
To była długa i nudna zima. Nic mnie nie cieszyło, a mój za-
zwyczaj dobry nastrój przepadł. Jedyną osobą znającą powód
mojej przemiany była Agin. Często przyglądała mi się ze
zmarszczonym czołem. To mnie jeszcze bardziej denerwowało
i rozstrajało, więc zaczęłam unikać sióstr i spędzałam dużo
czasu w samotności. Matka martwiła się o mnie. Sądziła, że je-
stem taka apatyczna, ponieważ zima to czas, kiedy nie dzieje
się zbyt wiele. Postanowiła mi pomóc, zabierając mnie do róż-
nych sąsiadów i krewnych. Podejrzewam, że uznała, iż potrze-
buję męża. Ale wszyscy młodzi mężczyźni, którzy stawali na
mojej drodze, nie dorastali Iskanowi do pięt. Nie zachowywali
się z taką godnością. Nie opowiadali takich interesujących hi-
storii jak Iskan. Ich usta nie były tak czerwone, a ich śmiech nie
był równie zaraźliwy. Nie patrzyli na mnie takimi samymi
ciemnymi oczami. I nie wzniecali we mnie płomienia, tak jak
to samą swoją obecnością robił Iskan. Obawiam się, że trakto-
wałam tych wszystkich uczciwych i prawych młodzieńców z
obojętnością i arogancją. Czy mieli mi do zaoferowania coś,
czego nie mógł mi dać syn wezyra?
Teraz sobie myślę, że powinnam się wówczas wstydzić swo-
jego zachowania, o ile w ogóle byłam jeszcze zdolna do takich
uczuć. Zszargałam sobie reputację i kiedy moja matka w końcu
dała za wygraną i przestała mnie ze sobą ciągnąć do znajomych
rodzin, nie było już ani jednej kobiety, która chciałaby wydać
swojego syna za wyniosłą córkę Malik-cho.
Jedyne, co robiłam dobrowolnie, to odwiedzanie źródła.
Chodziłam tam codziennie, często kilka razy dziennie. Usuwa-
łam każdy liść i źdźbło trawy wokół źródła. Udekorowałam
Anji ładnymi białymi kamieniami. Często siedziałam na jej
brzegu ubrana w zimową tunikę, owinięta kilkoma szalami i
wpatrywałam się w przejrzystą wodę, rozmyślając o Iskanie i
analizując każde nasze spotkanie. Myśląc o jego pocałunkach,
czasami widziałam, że moje policzki płoną. Powiedział, że na-
leżę do niego i że wróci.
Źródło przeszło przemianę. Anji i ja zawsze miałyśmy wy-
jątkową relację. Matka śmiałaby się ze mnie, gdyby wiedziała,
że tak myślę, ale to była prawda. Mojej babce dużo trudniej ani-
żeli mnie przychodziło zrozumienie źródła, interpretowanie wi-
zji. Teraz jednak miałam wrażenie, że źródło się ode mnie od-
wróciło. Siedząc tuż obok, nie mogłam doszukać się tej nici po-
rozumienia między nami. Anji nie była już mną zaintereso-
wana. Siedziałam z ręką w lodowatej wodzie i próbowałam o
coś pytać, lecz Anji nie odpowiadała. Czułam się tak, jakby
Iskan i Anji mnie opuścili, i to mnie przyprawiało o rozpacz.
Nie radziłam sobie z myślą, że straciłam ich oboje.
W następną pełnię księżyca byłam gotowa. Musiałam spoj-
rzeć w wodę, żeby zobaczyć, czy zrozumiem, dlaczego Anji się
ode mnie odwróciła. Miałam nadzieję, że pokaże mi Iskana, to
kiedy wróci i jaka będzie nasza przyszłość. Najgorsze zimowe
wiatry ustały i powoli zaczynało powracać ciepło. Niebawem
miała nadejść prawdziwa wiosna. Iskan obiecał, że wtedy po
mnie pośle.
Siedziałam w pełni ubrana na moim łóżku i czekałam, aż
cały dom zaśnie, dokładnie tak jak w te wszystkie noce, gdy
wymykałam się na spotkanie z Iskanem. Ale teraz to Anji za-
przątała moje myśli. Kiedy szłam do źródła, nad moją głową
wisiał duży i biały księżyc, a w jego świetle wyraźnie było wi-
dać każde źdźbło trawy. Zbliżając się do szczeliny, czułam w
powietrzu moc Anji. Czuwała, była silna! Szybko pokonałam
ostatnie metry, zdyszana wpadłam do szczeliny, by się z nią
spotkać - i stanęłam jak wryta.
Ktoś tam stał. Musiałam wydać z siebie jakiś dźwięk, bo ta
osoba odwróciła się i uniosła do góry coś, co zalśniło w świetle
księżyca. Miecz.
- Kogo tam niesie?
Prawie upadłam na ziemię ze szczęścia, poczułam wielką
ulgę. To był Iskan.
- To ja, Kabira - wydusiłam z siebie. - Wróciłeś, che!
Podszedł do mnie. Wciąż trzymał w dłoni miecz.
- Co tutaj robisz? - spytał, pochylając się nade mną. Jego
twarz w ciemności, jego ostry ton. - Odpowiedz!
- Przyszłam odwiedzić Anji - odparłam i wyciągnęłam do
niego rękę w błagalnym geście. - Drogi Iskanie, dlaczego jesteś
taki wzburzony?
- Przyszłaś się tu spotkać z innym mężczyzną? Knujesz
coś za moimi plecami?
Złapał mnie za nadgarstek i wykręcił mi rękę.
- Nie! - krzyknęłam i przełknęłam ślinę. Próbowałam so-
bie przypomnieć, co mu mówiłam, kiedy stawał się taki. - Czy
są na świecie jacyś inni mężczyźni oprócz ciebie, Iskanie ak
Honta-che, synu wezyra, najjaśniejszy klejnocie księcia? Dla
mnie nie.
Puścił moją rękę i odchylił się do tyłu. Przyjrzał się brzesz-
czotowi miecza lśniącemu w świetle księżyca.
- Tęskniłaś za mną? Myślałaś o mnie?
- Każdego dnia, che! Przez cały czas. Tak długo kazałeś
mi na siebie czekać!
- I ja o tobie myślałem, Kabiro. Często, w samotne noce w
pałacu - rzucił miecz na ziemię i podszedł bliżej. - Jesteś moja,
Kabiro? Tylko moja?
- Tak, Iskanie, teraz i na zawsze tylko twoja.
Zbliżył usta do mojego ucha.
- Możesz mi to wyszeptać? Teraz, moja Kabiro?
Skinęłam głową i wiedziałam, że poczuł bicie mojego serca.
- No dalej, Kabiro. Powiedz, że mnie chcesz.
- Chcę ciebie, Iskanie. Proszę.
Myślałam o tym wiele razy, kiedy się całowaliśmy, kiedy
mnie do siebie przyciągał, kiedy mnie dotykał. Byłam całkowi-
cie nieprzygotowana na pożądanie, które we mnie rozbudził.
Moja matka nigdy nie rozmawiała ze mną o takich sprawach.
Pożądanie było silne, silniejsze od zdrowego rozsądku. Pragnę-
łam go. Od dawna. Chociaż nie tutaj. Nie w taki sposób. Ale
czułam strach. Bałam się jego nagłej złości, jego nieobliczalno-
ści.
- W takim razie dostaniesz to, czego chcesz - wyszeptał i
pocałował mnie w szyję. - Dam ci to, teraz.
I w taki oto sposób Iskan ak Honta-che pozbawił mnie dzie-
wictwa w szczelinie Anji, na gołej ziemi, i wcale nie było tak,
jak to sobie wyobrażałam, ale obejmowałam go, myśląc, że to
znaczy, iż Iskan jest mój, że naprawdę jest mój. Chciał mnie.
Syn wezyra, który mógł mieć każdą, pragnął mnie, Kabiry.
Dopiero po wszystkim, kiedy w moim pokoju próbowałam
sprać plamy ze spodni, zdałam sobie sprawę, że nie zapytałam
Iskana, co robił przy źródle w pełnię księżyca. Co widział w
wodzie Anji.
***
Dziecko opuszczało moje ciało przez kolejne trzy dni. Nie pa-
miętam zbyt wiele z tamtego czasu. Trawiła mnie gorączka i
wypalała resztki mojej miłości. Pamiętam krew, mnóstwo krwi.
Pamiętam zrozpaczoną twarz mojej matki, i Agin. Pamiętam
szepczące głosy, chłód wody z miętą i krwiściągiem, pamiętam
ciepłe okłady z różeńca, pamiętam szybkie kroki.
Czwartego dnia gorączka odpuściła. Leżałam w moim łóżku
pod nową, czystą pierzyną. Agin siedziała w nogach łóżka i
wpatrywała się w swoje dłonie.
- Myślałam, że umrzesz. Co ty najlepszego zrobiłaś?
Odwróciłam twarz.
- Matka wie?
- Urodziła czworo dzieci. Jak myślisz? - surowym głosem
spytała Agin.
- Nienawidzisz mnie? - zapytałam, nie będąc w stanie na
nią spojrzeć.
Westchnęła.
- Nie, siostro. Ale jestem na ciebie wściekła. Dlaczego nic
nie powiedziałaś? Nie powinnaś sobie tego robić! Powinnaś
była porozmawiać z ojcem. Mógłby go zmusić, żeby się z tobą
ożenił - powiedziała, ale słyszałam w jej głosie, że sama nie
wierzy w swoje słowa.
- Nikt nie może do niczego go zmusić. Nie ożeni się ze
mną. Nigdy tego nie zrobi. Uwolniłam się od niego. Już nigdy
się z nim nie spotkam, przysięgam.
Agin przejechała ręką po pierzynie.
- Cieszę się, że to mówisz. Był tutaj.
Poczułam, jakby z moich płuc zeszło całe powietrze. Nie
mogłam oddychać.
- Miał czelność pojawić się tutaj i siedzieć z matką i ojcem,
jak kiedyś. Bardzo przejął się twoim stanem. Pytał. Chciał wie-
dzieć. Ojciec niczego nie podejrzewa, więc ugościli go z Tihe
jak mile widzianego gościa. Matka nie po trafiła zostać tam dłu-
żej niż to konieczne, więc musiałam ich obsługiwać. Przyglądał
mi się. - Agin się wzdrygnęła. - Nigdy wcześniej tego nie zau-
ważyłam. Miałam wrażenie, jakby przejrzał mnie na wylot.
Jakby jego wzrok miał sprawczą moc. - Pokręciła głową. - Cie-
szę się, że się od niego uwolniłaś. Nie mogło być z tego nic
dobrego. Wiedziałam o tym, od samego początku.
Nagle wstała i podeszła do wezgłowia. Pochyliła się i mnie
objęła. Nie przypominam sobie, żeby zrobiła to choćby raz od
czasu, kiedy byłyśmy zupełnie małe i spałyśmy w jednym
łóżku. Wtedy często leżałyśmy objęte i chroniłyśmy się przed
okropnościami ciemności. Teraz jej usta dotykały moich wło-
sów, tłustych od potu i brudu.
- Życie będzie toczyć się dalej, sama zobaczysz. Trochę to
potrwa, ale pewnego dnia znowu będziesz szczęśliwa.
Kiedy się poruszyła, spojrzałam na nią. - Ja tego nie zrobi-
łam. - Wykonałam gest obejmujący mnie, łóżko i wszystko, co
się wydarzyło. - To on.
Agin się wzdrygnęła.
- A więc miałaś szczęście, że uszłaś z życiem.
Patrzyłam, jak wychodzi z pokoju. Poczułam ból, ale rów-
nież ulgę. Przeżyłam. Byłam wolna.
Tak wtedy myślałam.
***
***
***
***
Garai kapłanka.
Garai córka.
Garai myśliwa.
Garai wędrowniczka.
Garai.
***
***
***
***
***
***
***
Mój pan już dzisiaj zabrał nas, swoją matkę, mnie i swoją mał-
żonkę, na spacer po ogrodzie. Pierwszego dnia w Ohaddin.
Izani oczywiście towarzyszyły trzy służące, które niosły para-
sol, poduszki i kosz z zimnymi napojami. Kabira wzięła ze sobą
Estegi, żeby ona też mogła się rozejrzeć, ale kazała jej nieść
parasol, by Izani nie narzekała, że służąca nie ma zajęcia. To-
warzyszyli nam dwaj strażnicy z szablami. Było oczywiste, że
mój pan chce nam pokazać to, co stworzył. Chce, byśmy go po-
dziwiały. I ma ku temu powody.
Ogród jest wspaniały. Mój pan wyjaśnił nam, że postarał się
o to, by go skończono, nim pierwszy raz przywiózł tutaj księcia,
więc ogród był gotowy, zanim jeszcze wzniesiono pałacowe bu-
dynki. Pragnął olśnić księcia przepychem, dla pewności, że
książę będzie chciał się tu przenieść i ufundować swój własny
pałac. Po lewej znajdują się trzy budynki będące do dyspozycji
mojego pana: Dom Spokoju, w którym ma swoje pokoje, łaźnię
i bibliotekę, Dom Mocy, gdzie pracuje, udziela audiencji i spo-
tyka się z innymi mężczyznami władzy oraz Dom Piękna, gdzie
mieszkamy my, kobiety, razem z jego matką, i służącymi. Tutaj
znajduje się też kuchnia. W poprzek ogrodu, z północnego za-
chodu na południowy wschód, płynie strumień. Są na nim małe
wodospady i mostki. Na wchodzie, niczym lustrzane odbicie
trzech budynków mojego pana, stoją trzy domy księcia. Ale bę-
dzie ich więcej, gdyż książę zasługuje na większy przepych niż
wezyr.
- Wszystko powstało z najlepszych materiałów Karenokoi
- oświadczył mój pan, kiedy zatrzymaliśmy się przed pałacem
księcia, Izani po jego jednej stronie, żona po drugiej. Ja, okazu-
jąc im szacunek, stałam kilka kroków dalej. Było wcześnie
rano, ale do naszych uszu już docierały odgłosy ze wszystkich
domów: należało rozpakować bagaże i poukładać rzeczy. Me-
ble i służba przyjechały przed nami, teraz w nowych warunkach
muszą się odnaleźć mieszkańcy.
- Ale egzotyczne gatunki drzew sprowadziłem z wyspy na
południu - mówił dalej mój pan. - Nazywa się Terasu. Widzicie
te kolumny? Jakie są czarne? To niesamowicie twardy gatunek
drzew, które u nas nie rosną. Drewna nie trzeba malować ani
konserwować, a w obróbce jest prawie tak samo twarde jak ka-
mień - zarechotał w nieprzyjemny sposób. - To nie jedyna eg-
zotyczna rzecz, jaką sprowadziłem. Zaraz zobaczycie.
Pałac ma dwie kondygnacje, jest wybudowany na platfor-
mie, żeby nie można było do niego zajrzeć z poziomu ziemi.
Platformę wyłożono jasnymi płytkami we wzory przedstawia-
jące kwiaty i liście, które wyglądają tak naturalnie, że konkurują
z przepychem ogrodu. Pozłacany dach lśni w mocnym, poran-
nym słońcu. Izani uniosła dłoń ozdobioną pierścieniami, żeby
zasłonić oczy. Widząc to, mój pan się uśmiechnął.
- To po to, żeby wszyscy zza muru drżeli od całego tego
przepychu. Nikt nie może mieć wątpliwości, kto rządzi Kare-
nokoi. Żaden z pomniejszych książąt nie ma pałacu, który
mógłby się równać z tym. Niedługo wszyscy będą się kłaniać,
nie, pełzać, przed władzą Ohaddin. Moją władzą.
- Mój synu, naprawdę stworzyłeś coś wyjątkowego -
stwierdziła Izani, klepiąc syna po ramieniu. - Prawda, Kabiro?
Dało się wyczuć ostry ton, gdy zwracała się do swojej syno-
wej.
- W żadnym znanym nam kraju nie ma czegoś takiego -
ściszonym oficjalnym głosem powiedziała Kabira.
- Nie poznajesz dawnego gospodarstwa twojego ojca,
prawda? - Izani spojrzała na synową.
- Nie, chi. Wszystko jest dużo wspanialsze, po prostu fan-
tastyczne.
Wyczułam smutek między wierszami, ale mój pan był na to
głuchy. Albo nie przejmował się tym.
Kontynuowaliśmy nasz spacer wśród kwitnących drzew
owocowych. W wielkiej klatce śpiewały ptaki o wspaniałych
czerwonych i niebieskich piórach.
- Kazałem sprowadzić różne ptaki śpiewające - oznajmił
mój pan, wskazując palcem klatkę. - Wiele z nich fruwa wolno
po ogrodzie, inne trzymam w klatkach. Księżna i jej córki
uwielbiają ptaki. Zatrudniliśmy młodych chłopców z procami i
łukami do patrolowania ogrodu i zabijania wszystkich ptasich
drapieżników. Poza murami pałacu jest ogrom owadów i ziaren,
którymi żywimy ptaki.
Po ogrodzie kręciło się mnóstwo parobków zajętych podle-
waniem, pieleniem i sprzątaniem. Wszystko musiało być ide-
alne, ani jednego opadłego liścia. Wszystko co martwe i brzyd-
kie było zakazane.
- Możesz nam pokazać ogród ziołowy, che ? - pełnym sza-
cunku głosem spytała swojego męża Kabira.
Izani prychnęła, ale mój pan skinął głową.
- Naturalnie, cho.
Teatralnie wziął pod ramię żonę i matkę i poprowadził je
wijącą się ścieżką między pachnącymi krzewami, gęsto pokry-
tymi jasnymi różowymi kwiatkami. Kiedy dotykali łodyg,
płatki wirowały. Miażdżyły je podeszwy moich sandałów. Prze-
cięliśmy strumień, wchodząc na mostek o łukowym kształcie i
bogato zdobionej balustradzie. Złote ryby pomykały w przej-
rzystej wodzie. Mój pan wskazał palcem sadzawkę, do której
wpadał strumień. Wierzby pochylały się nad spokojną taflą
wody, a liście grzybieni spoczywały na ciemnym lustrze ni-
czym biżuteria.
- Wpuściłem karpie, żeby moi synowie mieli co łowić.
Pływają tutaj małe łódki, można będzie się na nich schłodzić w
upalne letnie dni. Będziemy w tym miejscu organizować kon-
certy dla kobiet księcia. Tam, po drugiej stronie, zbudujemy
platformę, z której będzie można podziwiać zachód słońca. Mu-
zykanci na oświetlonych pochodniami łodziach będą krążyć po
wodzie i zabawiać dwór. Nazwałem to miejsce Ogrodem
Wiecznego Spokoju.
- Wspaniale, mój synu - Izani skinęła głową. - Musisz też
zaprosić synów księcia z żonami. Kiedy zobaczą całe to piękno,
cały ten przepych, nie pozostanie im nic innego, jak paść przed
tobą na kolana.
Nie zauważyła swojego przejęzyczenia. Że to przed księ-
ciem powinni paść na kolana. Iskan je odnotował i na jego twa-
rzy pojawił się uśmiech.
- A tutaj, po drugiej stronie sadzawki kazałem stworzyć
coś, o co mnie poprosiłaś żono. Kazałem założyć ogród różany,
a w środku niespodziankę. Ogród ziołowy.
Mijaliśmy róże we wszystkich kolorach tęczy, aż w końcu
dotarliśmy do niskiego murku. Mój pan otworzył bramę i po-
zwolił nam wejść do środka. Jego matka przystanęła ze zmarsz-
czonym czołem, kazała służącym rozłożyć parasol i się wachlo-
wać. Estegi też się zatrzymała, w odpowiedniej odległości od
wezyra.
Na podłużnych grządkach, na rabatach i klombach, rosły
wszelkiego rodzaju zioła i przyprawy. Pochyliłam się, dotyka-
łam listków, wciągałam zapachy: ostre, słodkie, świeże, gorz-
kie. Znajdowały się tam wszystkie rośliny medyczne, jakie zna-
łam, i wiele innych, których nigdy nie widziałam ani o których
nie słyszałam. Pomyślałam, że mogłabym tu spędzać długie go-
dziny, zrywać, suszyć, odrysowywać. Uczyć się. Wchodziłam
coraz głębiej. Zauważyłam, że wiele roślin znajduje się w do-
brym dla nich miejscu, lecz niektóre rosną nie tam gdzie po-
winny, potrzebowały więcej cienia lub przestrzeni. Ręce
świerzbiły mnie, by zacząć kopać, przenosić, sadzić.
Odwróciłam się. Żona mojego pana stała kilka kroków za
mną i przyglądała się szałwii. Mój pan rozmawiał ze swoją
matką. Izani wyglądała na poirytowaną. Pomyślałam, że chodzi
o to, iż jej syn spełnił prośbę Kabiry. Izani nie znosi, kiedy Ka-
bira dostaje to, czego chce.
Padłam na kolana przed żoną mojego pana i zrobiłam to ja,
Garai, nie nowa Garai, która okazuje respekt tylko dlatego, że
jest przebiegła i chce przeżyć.
- Czcigodna pierwsza żono mojego pana - wyszeptałam na
tyle głośno, by usłyszał to mój pan. - Dziękuję.
- Wstań! - krzyknęła zakłopotana.
Wstałam, ale pokłoniłam jej się nisko.
- Dziękuję. To dla mnie bardzo wiele znaczy. Wiem, ile
musiało to panią kosztować - Spojrzałam wymownie na Izani.
- Cóż, mimo wszystko to twoje napary wyleczyły mnie
zimą z ciężkiej choroby. I Sonan twierdzi, że dzięki herbatce,
którą mu dałaś, przeszedł mu kaszel. Właśnie to przekonało mo-
jego czcigodnego małżonka. Nie moje słowa. Jego synowie to
jego największy skarb.
Mój pan nie ma córek. Nie odwiedza łoża Kabiry, a ja dbam
o to, żeby nie być brzemienną. Mój pan myśli, że jestem bez-
płodna i wcale go to nie martwi. Mówi, że ma synów, których
potrzebuje. Mają teraz dziesięć, dziewięć i siedem lat. Są dzicy,
silni i uparci. Pisząc, słyszę, jak się bawią. Nigdy z nimi nie
rozmawiam. Znam swoje miejsce. Kiedy odwiedzają matkę, idę
do swojej komnaty. Nie powinni oglądać konkubiny ojca. Nie
wiem, kto podjął taką decyzję. Mój pan czy jego żona. Może ja
sama?
Synowie mieszkają z Izani, nie z matką. Do matki przycho-
dzą czasem, jeśli Izani im na to pozwoli. Potem Kabira nie po-
kazuje się przez kilka dni. Kiedy znowu pojawia się w pokoju
dziennym, gdzie ja rysuję kwiaty, Estegi haftuje, a jeden lub
dwóch muzykantów umila nam czas, grając na cinna do akom-
paniamentu fontanny, jest bardziej milcząca niż zwykle. Ale po
jakimś czasie włącza się do rozmowy. Wydaje służbie polece-
nia. Krytykuje mój strój. Zamawia nowe ciastka i każe mi prze-
stawić sztalugi, żeby światło lepiej padało na obraz. Wyjmuje
rulon, by mnie uczyć. I wszystko wraca do normy.
Nie potrafiłam wyrazić mojej wdzięczności. Słowa to było
za mało. Żona mojego pana może udawać, że to nic takiego,
lecz ja wiem, jakim wspaniałym prezentem jest ogród ziołowy.
Natychmiast coś zrozumiałam. Uświadomiłam sobie, że Kabira
mną nie gardzi. Jestem jej jedyną przyjaciółką, niezależnie od
tego, co poza tym o mnie myśli.
Znowu się pokłoniłam i pocałowałam ją w rękę, zanim Izani
zdążyła spojrzeć w naszą stronę.
- Pospieszcie się, Iskan ma nam jeszcze coś do pokazania.
Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale w jakiś sposób odwdzięczę
się Kabirze za ten prezent.
Iskan poprowadził nas z powrotem przez ogród, na północ.
Gdy dotarliśmy do Domu Piękna i jego śnieżnobiałych marmu-
rowych schodów, zatrzymał się i lekko pocałował swoją matkę
w policzek. - Możesz tutaj zostać, Izani-chi. Widzę, że jesteś
zmęczona. Zaraz zrobi się niemiłosiernie gorąco. Chcę tylko
pokazać żonie, jaką mam dla niej niespodziankę.
Izani nie była zadowolona, ale nie miała wyboru, musiała go
posłuchać. Odmaszerowała do pałacu z orszakiem służek. Es-
tegi poszła za Kabirą i moim panem, a ja stałam przez chwilę i
nie wiedziałam, co mam robić. Potem pobiegłam za nimi. Głos
mojego pana nie brzmiał przyjaźnie, kiedy wspominał o niespo-
dziance, i widziałam, że Kabira jest spięta. Okazała mi uprzej-
mość. Nie chciałam jej zostawiać. Strażnicy ruszyli za mną.
Szliśmy dalej na północ, w kierunku muru. Przed nami po-
jawił się zagajnik zismilowy. Mój pan kazał strażnikom pocze-
kać na nas w tym miejscu. Drzewa zismil można spotkać także
na zboczach góry Omone. Poznaję ich zapach. Wyglądają spe-
cyficznie. Mają wąski, wygięty pień i przerzedzoną koronę.
Szybko rosną - te nie mogły mieć więcej niż kilka lat, a były już
wielkości człowieka. Widziałam, że Kabira zaciska pięści.
Przyspieszyła kroku. Drzewa zismil zasłaniały mi widok. Nie
widziałam, dokąd idziemy, ale to czułam. Pieśń mocy, której
pomruk cały czas było słychać pod ziemią, tutaj, w Ohaddin,
stawała się coraz wyraźniejsza. Ja też przyspieszyłam kroku.
Niebawem zobaczę źródło! Niebawem dowiem się, skąd wy-
pływa, i będę mogła przygotować moją ofiarę!
Kabira wyszła z zagajnika przede mną. Przystanęła i spoj-
rzała w górę. Krzyknęła.
Dotarliśmy do podnóża niewielkiego wzniesienia znajdują-
cego się tuż obok muru otaczającego Ohaddin. W górę prowa-
dziła ścieżka wyłożona czarnymi jak noc kamiennymi płytami.
Rozwidlała się u furtki w wysokim murze częściowo okalają-
cym wzniesienie. Mur był zwieńczony krwistoczerwonym
daszkiem, który częściowo opierał się na samym wzniesieniu.
Iskan odwrócił się do żony. Posłał jej uśmiech drapieżnika.
- Żono moja, furtkę wykonano z najmocniejszego metalu.
Nie da się jej podpalić. Nie da się jej zniszczyć. Anji jest moja
i tylko moja, i nikt inny jej nie dostanie.
Kabira była blada jak ściana.
- Groby. Na szczycie wzniesienia. Moja rodzina - mówiła
z trudem.
- Zlikwidowałem je, żeby zrobić miejsce na dach.
Mój pan wzruszył obojętnie ramionami. Nie podziela sza-
cunku, jakim jego lud darzy zmarłych. Ludzie nie czczą tutaj
ziemi ani innych bogów, lecz czczą swoich zmarłych. Nawet ja
zaczęłam w święta palić świece z pszczelego wosku. Po jednej
dla każdej z moich sióstr. I jedną dla mojej matki. Nie wiem,
czy żyją, ale chcę pokazać, że o nich nie zapomniałam. Wie-
działam, że to, co zrobił z grobami, było straszną zbrodnią. Ka-
bira ani drgnęła.
- Czasami wpuszczę tutaj księcia. Pozwolę mu na kąpiel w
źródlanej wodzie, gdy ta będzie dobra. To przywróci mu na ja-
kiś czas siły. Niekiedy pozwolę mu również na kąpiel w złej
wodzie, jeśli będę go chciał osłabić i nim kierować.
Mój pan kompletnie nie zważał na słowa w naszej obecno-
ści. Nawet zdrada stanu nie była niebezpieczna, jeśli dopusz-
czano się jej w obecności kobiet. Byłyśmy nikim. Warte tyle co
trawa. Równie zastępowalne.
- Nie możesz tak więzić Anji! - Kabira uczepiła się jego
ramienia. - Tak nie wolno!
Nigdy nie widziałam jej takiej wzburzonej. Nigdy nie wi-
działam, żeby dobrowolnie dotykała swojego męża.
Mój pan odtrącił jej ramię. Wciąż się uśmiechał. Jej zdener-
wowanie w ogóle go nie obchodziło. Nie raczył nawet odpo-
wiedzieć. Po prostu odszedł, zniknął wśród drzew zismil.
Musiałam odprowadzić Kabirę do Domu Piękna. Strażnicy
szli kilka kroków za nami. Słońce już przypiekało, a w powie-
trzu unosił się intensywny zapach czarnoziemu i żywicy.
Teraz wiem, że Kabira też wiele wie. Próbowałam ją dzisiaj
nakłonić, żeby mi o tym opowiedziała, lecz ona nie chce. Od-
wraca się, idzie do swojej komnaty albo zmienia temat. Ale ja
wiem, że ona wie więcej, niż chce pokazać. Może razem mo-
głybyśmy coś zrobić? Bo Kabira ma rację. Źródła mocy ziemi
nie wolno więzić i mieć tylko dla siebie. A tak właśnie postąpił
Iskan. To stąd czerpie siłę. To stąd ten jego mrok. Stąd ta umie-
jętność zaglądania w głąb mnie i dotykania mojego ja. Czuję
ulgę. To moc, którą rozumiem, z którą potrafię się obchodzić.
Odtąd łatwiej mi będzie się przed nim obronić.
Przywdziewam na siebie nową Garai i teraz to tylko prze-
branie, nic więcej. We mnie, w moim prawdziwym ja, pomru-
kuje moc, której jeszcze nie potrafię dosięgnąć. Ale pewnego
dnia. Pewnego dnia.
Garai przebiegła.
Garai sprytna.
Garai, która ukrywa.
Garai, która czeka.
Garai, która się budzi.
***
***
***
***
***
***
To dziwne jak silna jest wola życia. Nawet jeśli człowiek chce
umrzeć, ciało walczy o to, żeby dalej oddychać, jeść spać. Ko-
chać? Nie wiem, nigdy nie kochałam. Ale moje ciało mnie nie
słuchało, kiedy chciałam umrzeć.
Ale coś się wydarzyło. Coś, na co czekałam wiele lat. Jak zwy-
kle o niczym wcześniej nie wiedziałyśmy. Siedziałam w dużej
sali i odrysowywałam kwiat. Kabira kopiowała wiersze na de-
koracyjny rulon. Była zima, więc w pokoju paliło się kilka prze-
nośnych palenisk. Mimo to panował w nim chłód. Tego ranka
towarzyszyła nam Orseola. Tej nocy nie tkała snów dla księcia
i dlatego teraz nie spała. Siedziała, trzymając w rękach jakąś
dziwną robótkę. Wyplatała coś okrągłego z sitowia, które ze-
brała poprzedniego dnia. Od czasu do czasu wyrywała włos ze
swojej ciemnej głowy i umieszczała go w tej dziwnej konstruk-
cji. Wciąż nie mogłam się do niej przyzwyczaić. Przez tyle lat
byłyśmy tylko we dwie, żona mojego pana i ja. Pojawienie się
Orseoli zaburzyło równowagę - mój pan nawet z nią nie sypia,
a książę obdarowuje ją kosztownymi podarkami w podzięko-
waniu za sny. Szybko nauczyła się naszego języka, ale nie wy-
mawia słów dokładnie tak jak my. Nie mówi zbyt wiele. Kiedyś
znalazłam ją w ogrodzie na samym czubku drzewa. Udałam, że
jej nie widzę i poszłam dalej. Zaczęłam się zastanawiać, ile wła-
ściwie ma lat. Była młodsza ode mnie, kiedy się tutaj pojawi-
łam. Już nie dziecko, lecz jeszcze nie kobieta. Od tamtej pory
starałam się być dla niej milsza, ale to trudne. Mówi, że widzi
nasze sny i zaraz śmieje się, jakby to był żart. Nie sądzę, żeby
żartowała.
Co widzi w moich snach? Czy widzi, jak lecę nad pustynią
Meirem? Czy widzi, jak tańczę w księżycową noc z moimi sio-
strami? Czy widzi, jak gonię za czymś po kamienistej pustyni,
a moje stopy krwawią, lecz nie dobiegam do celu?
Drzwi dairahesi otworzyły się z łoskotem. Wszystkie trzy
podniosłyśmy wzrok znad naszych robótek. Do środka wkro-
czyło dwóch strażników, a za nimi służba z kufrem i kilkoma
workami. Na końcu weszła młoda czarnowłosa piękność. Po-
dejrzewam, że piętnaście lat temu Kabira wyglądała mniej wię-
cej tak jak ona. Miała na sobie żółtą tunikę w różowe hafty - nic
zachwycającego, ale dobrej jakości. Jej nadgarstki i kostki u
nóg ozdabiała biżuteria. Wyglądała prawie jak panna młoda.
Ale tylko prawie. Stanęła z opuszczonymi rękami na jednym z
dywanów w kolorze czerwieni krwistego ślimaka i przyglądała
się służbie, która na polecenie strażników pospieszyła do jednej
z pustych komnat, postawiła tam kufer i zaczęła wypakowywać
zawartość worków. Estegi układała rzeczy. Ktoś przyniósł pie-
rzyny i poduszki, ktoś inny lampy.
Strażnicy z nami nie rozmawiali. Kabira odłożyła pędzel i
splotła dłonie na brzuchu. Jej twarz nie wyrażała nic. Odwróci-
łam się do nich plecami i kontynuowałam rysowanie. Wiedzia-
łam, co to oznacza, ale nie wiedziałam, co czuję. Radość. Będę
wolna! Strach. Nie mogłam już dłużej uciekać przed moim
przeznaczeniem.
Malowałam i malowałam. Za plecami słyszałam gorliwy tu-
pot sandałów po kamiennej posadzce. Strażnicy wydawali krót-
kie polecenia. Później ktoś zatrzasnął drzwi do dairahesi i za-
mknął je na klucz. Kwiat na arkuszu przede mną był zdeformo-
wany i kompletnie nie przypominał oryginału stojącego w wa-
zonie na stole. Pomyślałam, że będę musiała narysować nowy.
Kabira wstała wolno. Zerknęłam przez ramię w głąb pokoju.
Czarnowłosa wciąż tam była. Przy drzwiach stała Estegi i cze-
kała na nowe rozkazy. Orseola wróciła do swojej robótki. Miała
taką minę, jakby słuchała muzyki, dźwięków przeznaczonych
tylko dla jej uszu. Kabira okrążyła nowo przybyłą.
- Wygląda na zdrową. To dobrze. Ile masz lat?
- Dziewiętnaście - w odpowiedzi wyszeptała dziewczyna.
Kabira uniosła jej podbródek.
- Otwórz usta.
Dziewczyna wykonała polecenie, lecz spojrzała na Kabirę w
taki sposób, że nie uszło to naszej uwadze.
- Pełne uzębienie. Wiek odpowiedni.
Puściła podbródek dziewczyny i wytarła ręce w płaszcz. W
roztargnieniu. Jakby przez przypadek.
- Kupił cię?
Czarnowłosa pokręciła głową i uniosła ją. Prawie niezauwa-
żalnie.
- Ojciec mnie podarował. Chciał przypodobać się wezy-
rowi.
- Zatem spełnij życzenie swojego ojca. Estegi! Przynieś
dwa grzebyki z mojej szkatułki.
Estegi skłoniła się i pobiegła do komnaty Kabiry. Wolno
zwinęłam mój rysunek. Dwa grzebyki to więcej niż jeden. Nie
była niewolnicą.
Wyglądało na to, że dziewczyna chce iść do swojej komnaty,
ale Kabira ją powstrzymała, nie wypowiadając ani słowa, ani
nie wykonując żadnego gestu. Estegi wróciła do dairahesi. Ka-
bira wprawnymi ruchami upięła włosy dziewczyny dwoma
miedzianymi grzebykami, tak samo jak kiedyś moje.
- Noś je.
Potem bez słowa wyszła z pokoju. Dziewczyna przez chwilę
stała w miejscu, zdezorientowana patrzyła na mnie i na Orseolę.
Kiedy żadna z nas się nie odezwała, ściągnęła usta i wypięła
pierś do przodu.
- Mam na imię Meriba - poinformowała, po czym pobrzę-
kując biżuterią, poszła do swojej komnaty.
***
***
***
***
Dziś rano obudził mnie przeciągły krzyk Meriby. Zaczął się po-
ród. Zdecydowanie za wcześnie. Wzięłam ze sobą zioła i wy-
wary, które mogły się przydać. Estegi już na mnie czekała pod
komnatą Meriby. Żadna matka ani staruszka nie chciały być
świadkiem tego porodu - to nie żona pana rodziła spadkobiercę.
Tylko konkubina. Weszłyśmy do środka i ku mojemu zaskocze-
niu zobaczyłam, że przy łóżku Meriby, wśród tych wszystkich
wazonów, doniczek i obrazów, stoi Kabira. Była bardzo blada,
a zmarszczki wokół jej ust głębokie.
- Długo cierpiała w milczeniu - poinformowała krótko. -
Traci siły.
Zobaczyłam, że Kabira ma rację. Oczy Meriby były głęboko
zapadnięte, skóra na policzkach mocno naciągnięta. Oddychała
płytko, sapała. Odrzuciłam pierzynę i pomacałam jej brzuch.
Nie wyglądało to dobrze.
Wtedy Meriba otworzyła oczy i zaczerpnęła powietrza. Były
całe czarne. Wokół tęczówek nie było białka. Otworzyła się w
niej otchłań. Spojrzałam na Kabirę, która najpierw zacisnęła
usta, a potem niechętnie się odezwała:
- On tak robi. Jeśli to dziewczynka.
Od razu wszystko zrozumiałam. To, że Kabira nie odpowie-
działa na pytanie, ile razy była brzemienna. Wieczorny spacer
Meriby i Iskana do źródła. Poczułam gorący płomień nienawi-
ści. Żeby używać mocy ziemi w taki sposób! Tak zuchwale być
panem życia i śmierci. Pozbywać się dziewczynek ze swojego
rodu, jakby były czymś bezwartościowym. Zamiast dobra czy-
nić zło!
Zrobiłam dla Meriby, co tylko potrafiłam. Była prawie nieprzy-
tomna z bólu i nie mogła mówić, a środki, które jej dałam, przy-
niosły niewielką ulgę. Ale poród zbliżał się do końca, a dziecko
było małe, więc w końcu się urodziło, całe we krwi. Trzymałam
nowo narodzoną na rękach, kiedy próbowała nabrać powietrza
do swoich zdecydowanie za małych płuc. Była taka piękna: pa-
luszki i małe paznokietki, krągłe nóżki, miękkie piętki. Powieki
niczym płatki kwiatów. Główka pokryta czarnymi, gęstymi
włosami.
To była najtrudniejsza chwila w moim życiu. Dziewczynka
chciała żyć, ale była za mała. Położyłam ją na piersiach jej
matki, gdzie skonała. Odwróciłam wzrok. Spojrzałam w stronę
okna. Nigdy nie czułam się taka bezsilna.
Meriba nie odzyskała świadomości. Czarna woda trawiła ją
od środka. Ciałem kobiety wstrząsały dreszcze, dygotała i ję-
czała. Straszna śmierć. Kabira, Estegi i ja siedziałyśmy przy jej
łóżku do samego końca. Kabira trzymała ją za jedną rękę, a ja
za drugą. Modliłam się do ziemi, żeby przyjęła jej ciało i dała
mu nowe życie. Tutaj w Karenokoi ludzie wierzą w inne rzeczy,
ale moim obowiązkiem jako uczonej kobiety jest przeprowa-
dzić umierającego na drugą stronę. Poza tym dzieliłyśmy się z
Meribą tym samym mężczyzną. To była więź, której nie mo-
głam się wyprzeć.
Kiedy w końcu opuściła swoje umęczone ciało, siedziały-
śmy przez chwilę w milczeniu. Przez okno wpadało słońce, z
zewnątrz dochodziły dziecięce głosy. Synowie Kabiry bawili
się w ogrodzie. Zamknęłam czarne oczy Meriby. Estegi okryła
pierzyną dwa martwe ciała. Kabira zapaliła trzy świece. Nie
mogę powiedzieć, że opłakuję Meribę. Ale opłakuję jej córkę.
Dziewczynkę, którą własny ojciec skazał na śmierć. Jej małe
ciałko ledwo zarysowywało się pod pierzyną.
Opuściłyśmy komnatę Meriby. Kabira wysłała Estegi z wia-
domością o śmierci konkubiny. Potem kazała jej przynieść her-
batę i zupę, żebyśmy mogły się wzmocnić. Jadłyśmy razem w
małym pokoju cieni. Kabira zamówiła zupę warzywno-grzy-
bową. Cieszyłam się, że nie ma w niej mięsa.
Zjadłszy, spojrzałam na Kabirę.
- Ty przeżyłaś.
Kabira długo wpatrywała się w czerwoną czarkę stojącą
przede mną.
- Trzy razy - powiedziała i zamilkła. - Podejrzewam, że
przeżyłam tylko dlatego, że dorastałam z wodą Anji. Byłam do
niej przyzwyczajona i chociaż nigdy jej nie piłam, kiedy była
oaki, moje ciało znało jej moc.
- To dlatego martwiłaś się, że Meriba będzie brzemienna?
Kabira wolno skinęła głową.
- Ale nie wiedziałam, że może umrzeć.
Otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wtargnął Iskan. Bez
słowa udał się do komnaty Meriby i zaraz stamtąd wyszedł. Z
zaciśniętymi pięściami, milcząc, spojrzałyśmy na niego. Prze-
szywał nas wzrokiem.
- Ona nie żyje!
- To chyba nie jest dla ciebie zaskoczenie - odezwała się
Kabira. Zdumiała mnie jej odwaga. Zobaczyłam w oczach
Iskana dzikość, były prawie tak samo czarne jak oczy Meriby.
- Nie chciałem tego. To ty! - wskazał mnie palcem. -To ty
ją zabiłaś tymi swoimi truciznami! Byłaś o nią zazdrosna, przez
cały czas!
- Iskanie, dałeś jej do wypicia wodę Anji? - oczy Kabiry
płonęły. - Jeśli tak, to ty ją zamordowałeś, nie Garai.
- Zamilcz, kobieto! - Iskan podszedł do niej i uderzył ją w
twarz. - Straż! - wskazał mnie palcem. - Trzydzieści batów!
Kara została mi wymierzona natychmiast. Strażnik chciał
zerwać ze mnie tunikę, ale go powstrzymałam. Zdjęłam ją sama
i koszulkę spod spodu. Złożyłam je i umieściłam na poduszce,
po czym się pochyliłam.
Krwawiłam przy każdym smagnięciu batem. Ofiara. Trzy-
dzieści nowych blizn. Wszystkie zadedykowałam Anji, Meribie
i jej córeczce oraz wszystkim córkom Kabiry i wszystkim moim
siostrom.
Gdyby naprawdę wierzył w to, że zabiłam Meribę, zamor-
dowałby mnie. Wiedział, czyja to wina, lecz nie chciał się do
tego przyznać.
***
***
***
***
Jechaliśmy na wschód z małym oddziałem. Dowódca, jego syn,
jego doradcy i około pięćdziesięciu ludzi. Mniej więcej połowa
z nich jechała konno, reszta szła. Na końcu wlokło się kilka kla-
czy objuczonych namiotem dowódcy i rzeczami pierwszej po-
trzeby. Byłam przykuta łańcuchem do siodła ostatniego konia.
Stanowiłam część łupu wojennego. Rzadko spoglądałam na do-
wódcę i jego syna, jechali konno na czele pochodu.
Wszystkie moje rany wygoiła ta niesamowita woda, którą
dostawałam do picia. Nawet woda Rzeki nie leczy tak szybko.
Szliśmy przez moje ziemie. To tutaj żyłam, bawiłam się i pra-
cowałam, odkąd dawno temu Onna zwabiła mnie do swojego
glinianego domu soloną rybą i świeżym chlebem. Wcześniej
przez wiele dni wałęsałam się wokół wsi wygłodniała i bez pie-
niędzy, kradłam jedzenie. Ale Onna mnie nakarmiła, a potem
dała mi dom, nie żądając zapłaty. Nie żądając nic w zamian.
Skończyły się krzewy i drzewa, weszliśmy na zbocze pierw-
szego wzniesienia. Rzeka znajdowała się po naszej lewej stro-
nie, zbyt daleko, żebym mogła ją usłyszeć. Ziemia pod moimi
stopami była zwarta, sprężysta, łatwo się po niej stąpało. Szłam
wyprostowana jak przystało na przedstawicielkę rzecznego
ludu. Czułam się nią, chociaż późno się u nich pojawiłam.
Onna powiedziała mi potem, że widząc moje chude nogi,
myślała, iż jestem dużo młodsza. Kiedy w końcu odważyłam
się podejść do jej drzwi, zwabiona soloną rybą, dostałam ciepły
posiłek, duszone małże i piwo uwarzone przez jej sąsiada oraz
placek z jeżynami i orzechami. Jadłam łapczywie, przekonana,
że będzie chciała zapłaty. Przez te lata w drodze nigdy nie do-
stałam niczego za darmo. Nigdy. Za każdym razem płaciłam.
Nie podejrzewałam, żeby chciała mojego młodego ciała. Była
za stara. Musiała być jedną z tych posiadających wiedzę. Może
chciała mojej duszy. Albo wszystkich moich wspomnień. Może
zabrała je, kiedy jadłam, bez mojej wiedzy.
- Weź je - powiedziałam. - Weź je wszystkie.
Zerkała na mnie, mrużąc swoje błękitne oczy. Milczała, po-
dając mi kolejny kawałek placka. Ostrożnie przeszukałam moją
duszę i znalazłam wszystkie wspomnienia, całe i wyraźne, jak
wtedy kiedy powstawały. Ranek po nocnym czuwaniu przy ma-
ciorze, która się oprosiła. Pilnowałam, żeby nie przygniotła
swoich prosiątek. W chacie panowała cisza. Nie palił się ogień.
Nie było śniadania. Matka i ojciec leżeli w swoich łóżkach już
sztywni. Mój młodszy braciszek w kołysce, wygięty z bólu w
łuk, był także sztywny. Choroba, która zabrała mi rodzinę, zo-
stawiła pęcherze na ich rękach i twarzach.
Wszystkie chaty we wsi przepełnione były ciszą i śmiercią.
Ja, w chlewie, ocalałam.
Zasłoniłam oczy rękoma. Wspomnienia nie chciały odejść.
Nic nie mogło ich przepędzić.
- Weź je! - krzyknęłam. - Weź je! Nie mogę ich dłużej
znieść!
Onna milczała, widziałam w jej oczach dobro.
Czasami żałowałam, że w ogóle doświadczyłam dobra. W
najmroczniejszych chwilach mówiłam o tym Onnie. Okładałam
ją pięściami za to, że mnie uratowała. Przeklinałam ją, plułam
na nią, drapałam ją po twarzy. Za każdym razem odpłacała mi
swoją wytrwałą miłością.
Rzeka dała mi Onnę. Rzeka dała mi dom, mój lud. Potem
odebrała mi siebie. A na końcu zabrała mi wszystko.
W czasie wędrówki byłam traktowana jak zwierzę. Dosta-
wałam wodę do picia - to nie była woda z Rzeki, natychmiast
to zauważyłam. Gdybym się jej napiła, potrafiłabym pozbyć się
kajdan. Kiedy wieczorami rozbijaliśmy obóz, dostawałam
chleb. Byłam przyzwyczajona do głodu, cieszyłam się, że w
ogóle dają mi coś do zjedzenia. Mężczyźni zostawiali mnie w
spokoju, nie nękali mnie bardziej niż dla zabawy. Spluwali na
ziemię, przechodząc obok. Bali się, czuli odrazę. Kobieta, wyż-
sza od nich, a do tego silniejsza. Tego nie mogli znieść.
Pewnego dnia z południa nadjechał samotny jeździec. Zwia-
dowcy uprzedzili o jego przybyciu, więc dopuszczono go do
dowódcy. Krótko potem rozbiliśmy na noc obóz, wcześniej niż
zwykle. Dokładnie poznałam organizację oddziału. Kiedy się
przemieszczaliśmy, zawsze towarzyszyło nam trzech zwiadow-
ców. Jeden z przodu, jeden z tyłu i jeden na południu. W nocy
wartę pełnili uzbrojeni strażnicy. Dwóch mężczyzn pilnowało
koni, dobytku i mnie. Na noc skuwano mi ręce i nogi łańcu-
chem, żebym nie mogła uciec. Kłódki i łańcuchy były dobrej
jakości. Nie miałam możliwości wydostania się, ale potrafiłam
kawałek się przemieścić i gdyby tylko udało mi się wymknąć
lub unieszkodliwić strażników, mogłoby mi się powieść. Nie
chciałam uciec, tylko zabić dowódcę.
Strażnicy byli dobrze przeszkoleni i nie dawali mi ku temu
okazji. Nie zasypiali na warcie, prawie ze sobą nie rozmawiali
i cały czas zachowywali czujność. Ktoś mocno nimi sterował.
Nigdy nie słyszałam, żeby rozmawiali o swoim dowódcy. Ani
słowa. Nigdy też nie narzekali.
Następnego dnia wyruszyliśmy o świcie, trawa wciąż była
jeszcze mokra od rosy. Moje stopy chłodziła wilgoć. Znajdo-
waliśmy się już wysoko. Słyszałam krzyk białych czapli. Białe
czaple są strażnikami Jeziora Smutku. Mówi się, że ich pióra
przynoszą szczęście, ale coś takiego nie istnieje.
Teraz zwiastowały, że niebawem dotrzemy do jeziora. To
święte miejsce. Miejsce, do którego nie powinno się zbliżać lek-
komyślnie i bez powodu. Mężczyźni prowadzący konie narzu-
cili tempo. Szybko pokonaliśmy ostatni szczyt i przed nami roz-
postarła się czysta, zimna woda Jeziora Smutku. To nieduże je-
zioro, ale głębokie i nikt nie wie, co kryje się na jego dnie. Nikt
poza czaplami. Szczyty gór okalających jezioro oślepiały swoją
bielą, odcinając się wyraźnie od błękitnego, wiosennego nieba.
Po lewej płynęła Rzeka. Dowódca nakazał swoim ludziom
rozbić obóz. Jego głos niósł się echem po spokojnym jeziorze.
Czaple po drugiej stronie wody uniosły głowy i zaczęły się nam
przyglądać. Dowódca podjechał do mnie na koniu. Jego strój
był równie niebieski co niebo, a jego oczy równie zimne co
woda. Bez słowa odczepił mój łańcuch od siodła objuczonego
konia i odjechał z łańcuchem w ręku. Jego koń nie był starą
szkapą, więc zaczęłam biec, potknęłam się i omal nie upadłam.
Przyłączyły się do niego trzy inne konie, lecz nie zdążyłam zo-
baczyć, kto na nich jedzie, musiałam patrzeć pod nogi. Do-
wódca prowadził prosto do miejsca, gdzie Rzeka wypływała z
jeziora. Wiedziałam, że zrobi to, teraz, nie będzie tracił czasu.
Upadłam, kiedy się zatrzymał. Mężczyźni pozsiadali ze
swoich koni. Słyszałam wokół siebie tupot ciężkich buciorów.
Potem pojawiła się ręka, która pociągnęła mnie za włosy. Mu-
siałam podnieść głowę.
- Myślałem, że będziesz mi potrzebna do unieszkodliwie-
nia rzeki - powiedział dowódca. - Ale okazało się, że to nieko-
nieczne. - Przykucnął i pochylił się nade mną. Ściszył głos. -
Mam pisma, rozumiesz? Zebrałem wiedzę ze wszystkich stron
świata. Mój syn przywiózł tutaj to najważniejsze, to, które opo-
wiada o takich miejscach jak twoja rzeka. Wiem więcej na te-
mat źródeł mocy niż ktokolwiek inny. Większość ludzi myśli,
że źródła mocy występują tylko w starych baśniach i legendach.
Ale ja wiem, że istnieją naprawdę. I ty też to wiesz. - Zaśmiał
się cicho, a jego twarz była tuż przy mojej. Miał ogromne oczy,
a źrenice zasłaniały prawie całą tęczówkę. Rzeka we mnie wal-
czyła z jego mocą.
- Niebawem będą właśnie tym. Baśniami i legendami. Bo
znalazłem sposób, żeby je zniszczyć i zamienię je w proch,
jedno po drugim. Jak myślisz, mała wojowniczko, czego po-
trzeba, żeby pozbawić miejsce jego mocy?
Zwilżyłam usta, lecz nie po to, żeby udzielić odpowiedzi, a
po to, by zyskać na czasie. Moje ręce były wolne. Udałam, że
upadam na ziemię. Kiedy uniósł rękę, żeby mocniej złapać mnie
za włosy, zaatakowałam. Moje dłonie zacisnęły się na jego szyi.
Mam silne ręce. Silne dzięki Rzece. Zaciskałam je z całej siły.
Dowódca uśmiechnął się.
- Nie - powiedział i moje ręce natychmiast puściły jego
szyję. Ktoś zaraz podbiegł od tyłu i przyłożył mi miecz do
krtani. Dowódca wstał.
- Dajcie ją tutaj - rzucił przez ramię. Mężczyzna z mie-
czem złapał mnie za koszulę i zaciągnął po ziemi nad Rzekę.
Tutaj, u swojego źródła, nie była zbyt szeroka. Wpadało do niej
kilka mniejszych górskich potoków, ale to Jezioro Smutku sta-
nowiło jej największe źródło. To z niego czerpała swoją moc,
nawet jeśli ono samo jej nie miało.
Stali tam, dowódca, jego syn i młody mężczyzna o takim sa-
mym delikatnym podbródku jak dowódca. Mężczyzna z mie-
czem rzucił mnie do stóp swojego pana. Moja szyja krwawiła i
bolała w miejscu, gdzie miecz zadrasnął mi skórę. Krew wolno
kapała na ziemię obok mojej Rzeki. Rzeka śpiewała. Moja krew
śpiewała razem z nią. Wokół mnie stali mężczyźni, na świętej
ziemi, cali w metalu i z bronią.
- Potrzebujemy tylko - cicho wymamrotał pod nosem do-
wódca - czegoś oaki, czegoś z innego miejsca. Wtedy ta Rzeka
już nie będzie sobą. I na szczęście przez przypadek mam ze sobą
coś takiego. Odczepił bukłak wiszący u jego pasa i potrząsnął
nim. - Świetnie. Wystarczy.
Wyjął korek i wlał do Rzeki zawartość bukłaka wyglądającą
jak czysta woda.
Czaple od razu się poderwały, z krzykiem. Dziesiątki ol-
brzymich ptaków uniosły się w górę, machając skrzydłami. A
ja rzuciłam się do wody. Pozwolił mi na to, nie trzymał za łań-
cuch. Woda przykryła mi głowę. Woda, w której tyle razy pły-
wałam. Którą piłam. To była zwykła, lodowata woda. Rzeki,
mojej matki, Rzeki, która była dla mnie wszystkim, już tam nie
było. Duch Rzeki zniknął, bez krzyku śmierci i walki.
Bez niej byłam niczym, nie miałam żadnej ochrony, zalała
mnie fala i mój świat stał się czarny.
***
***
***
***
***
Ja, Daera, spisuję opowieść Iony, jako że nie może już zrobić
tego sama. Oto, co działo się z Ioną, zanim przybyła do Ohad-
din.
***
***
***
***
***
***
B YŁO ICH SIEDMIU. Więcej niż nas. Mieli konie i byli uzbro-
jeni po zęby. Ja miałam noże, mogłam zabić dwóch lub trzech.
Może więcej, ale nie, zanim zdążyliby zrobić krzywdę którejś z
pozostałych kobiet. Albo wziąć je w niewolę. Wziąć nas. Z po-
wrotem do klatki. Z powrotem do niego. Do dowódcy, mężczy-
zny, potwora, wezyra, Iskana.
Szybko nas otoczyli, Iona leżała na ziemi przy pniu drzewa.
Orseola kucała tuż przy niej, z jedną ręką na pniu. Garai stała
obok mnie, nie chowała się. Ale jak mogła mi pomóc? Do-
wódca żołnierzy, młody mężczyzna o orzechowej brodzie i w
ciężkich, bojowych rękawicach, zwrócił się do Kabiry:
- Kabiro ak Malik-cho. Wasz mąż każe wam natychmiast
wracać do Ohaddin.
Kabira spojrzała wyniośle na mężczyznę na koniu.
- Powiedz mojemu mężowi, wezyrowi Karenokoi, że nie
mogliście znaleźć jego żony.
Żołnierz zaczął błądzić spojrzeniem. Przesuwał po nas
wzrokiem. Zebrał lejce, żeby zawrócić swojego konia. Jego lu-
dzie zrobili to samo.
Ale nagle się wzdrygnął i zmarszczył czoło.
- Pójdziecie z nami. Teraz. - Dał znak swoim ludziom i
trzech z nich włożyło miecze do pochew i zsiadło z koni.
Szukali właśnie nas. Nie było łatwo sprawić, żeby zapo-
mnieli, kogo zobaczyli, tak jak ludzie, których spotykałyśmy
wcześniej, a którzy nie wiedzieli, kim jesteśmy.
Orseola coraz żarliwiej mamrotała coś pod nosem. Korony
drzew szeptały i szumiały na wietrze. Suche liście szeleściły
pod buciorami żołnierzy, gdy szli w naszą stronę. Jeden pod-
szedł do Iony. Dwóch pozostałych do Kabiry, Garai i do mnie.
Garai wyciągnęła ręce do jednego z nich.
- Nie - powiedziała, a on zastygł z na wpół otwartymi
ustami i podniesioną bronią, poruszał jedynie oczami.
Sięgnęłam po sztylet, który zabrałam żołnierzowi na murze,
i rzuciłam się na tego drugiego. Zaskoczyłam go i wbiłam szty-
let w jego oko. Zmarł natychmiast. Dowódca coś krzyknął i ru-
szył konno w moją stronę razem z trzema pozostałymi żołnie-
rzami.
Szum drzew w zagajniku przybrał na sile. Zlewało się z nim
mamrotanie Orseoli. Zepchnęłam Kabirę na ziemię i rzuciłam
mój drugi nóż Garai, równocześnie odpierając atak dowódcy na
koniu. Nie sięgnęłam do niego nożem, więc rzuciłam się w bok
i poderżnęłam gardło żołnierzowi stojącemu nad Ioną. Wzięłam
jego miecz i odwróciłam się.
Koń dowódcy rżał i stawał dęba. Jeden z żołnierzy, też sie-
dzący na koniu, krzyknął i zaczął wymachiwać rękoma przed
swoją twarzą. Wtedy wszyscy żołnierze stracili panowanie nad
swoimi końmi, zwierzęta rżały i unosiły tylne nogi, stawały
dęba i próbowały zrzucić jeźdźców.
Wszędzie pojawiły się insekty. Chodziły po koniach, po
zbrojach żołnierzy i ich nieochronionych twarzach. Chrząszcze,
mrówki, pająki, karaluchy oraz dwuparce wydostawały się ze
spróchniałych pieńków, pni drzew i wilgotnych, ciemnych jam
w ziemi. Mężczyźni zachowywali się jak szaleńcy. Krzyczeli i
wymachiwali rękoma, ich miecze z hukiem spadały na ziemię.
Tylko ten, którego powstrzymała Garai, stał bez ruchu, a
chrząszcze i karaluchy wchodziły w jego otwarte oczy, we
włosy i uszy, pełzały po całym jego ciele, aż w końcu całkowi-
cie go pokryły. Wyglądał jakby miał czarną, żywą zbroję.
Wtedy upadł. Jego ciałem wstrząsnęły konwulsje, po czym
znieruchomiał.
Nas kobiet nie tknął ani jeden insekt.
Żołnierze całkowicie stracili kontrolę nad swoimi zwierzę-
tami. Konie pognały między drzewa. Słyszałyśmy oddalający
się tętent. Potem wszystko ucichło, słychać było jedynie chro-
bot milionów ruszających się owadów. Spojrzałam na Orseolę.
Uśmiechnęła się do mnie.
- Drzewa potrafią ze sobą rozmawiać - wyjaśniła. - Tylko
większość z nich o tym nie pamięta. Sprawiłam, że sobie przy-
pomniały. W razie niebezpieczeństwa potrafią wezwać na po-
moc insekty. Są w tym naprawdę dobre. - Pogłaskała pień
drzewa i owady zaczęły chować się w swoich kryjówkach.
Garai złapała za uzdę konia, który jakimś cudem wrócił, i
przemawiała do niego spokojnym, miękkim głosem. Jego uszy
płasko przylegały do tyłu głowy. Przewracał oczami i był roz-
dygotany, ale stał w miejscu.
- Przytrzymaj go - powiedziała do mnie. - Złapię jeszcze
jednego.
Zrobiłam, o co mnie poprosiła. Przytrzymałam konia, gła-
skałam go po szyi i mówiłam do niego.
Kabira usiadła ze skrzyżowanymi nogami obok Iony leżącej
bez ruchu na ziemi pod drzewem. Orseola wyciągnęła się obok
nich i zasnęła. Żadna się nie odezwała.
Nie wiedziałyśmy, ile mamy czasu.
Nie miałyśmy wyboru, musiałyśmy czekać.
Po jakimś czasie wróciła Garai z brązowym ogierem. Szedł
za nią posłusznie, nie trzymała go nawet za uzdę.
- Poślemy konie na północ - oznajmiła. - Cztery kobiety
mogłyby spokojnie zmieścić się na ich grzbietach. To zmyli na-
szych prześladowców. Na jakiś czas.
- Możemy tylko mieć nadzieję - prychnęła Kabira.
Spojrzałam na Garai.
- Jak zmusimy konie, żeby poszły na północ?
Garai pogłaskała brązowego ogiera, który wcisnął swój pysk
w jej policzek.
- Nie mają iść, tylko galopować, zostawiając za sobą wy-
raźne ślady.
Garai przywołała do siebie trzymanego przeze mnie konia,
a ten natychmiast do niej podszedł. Osiodłała je oba i zdjęła im
uzdy. Następnie stanęła między nimi i cicho do nich mówiła.
Konie pochyliły swoje łby w kierunku białowłosej kobiety i za-
strzygły uszami. Garai dotykała ich pysków, miękko je gła-
skała. Brązowy ogier zarżał i zarzucił łbem, po czym pogalopo-
wał. Drugi koń ruszył za nim i wkrótce obydwa zniknęły nam z
oczu
Podniosłam jedno siodło, zaniosłam je nad rzekę i wrzuci-
łam do wody tak daleko, jak tylko mogłam. Garai zrobiła to
samo z drugim siodłem.
Usiadłyśmy obok Iony i czekałyśmy.
Clarás
***
***
Mamy tutaj swoje zajęcia i nasze życie toczy się swoim ryt-
mem. Jest ciężkie i dobre zarazem. Garai dba o nasze ciała i
leczy nas z różnych chorób ziołami i naparami. Cláras i lana
łowią ryby i robią pranie. Estegi i Sulani zajmują się kozami i
zbierają dzikie jadalne rośliny. Estegi króluje w naszej małej
kuchni i nie pozwala gotować nikomu innemu. Orseola daje
nam odpocząć od wspomnień i strachów, które prześladują nas
w nocy. Daera tańczy, śmieje się i śpiewa dla nas, szyje ubrania
i maluje piękne obrazy na ścianach Domu Wiedzy. Struga w
drewnie przedmioty codziennego użytku. Pomaga Garai w
ogrodzie oraz Sulani i Estegi w zbieraniu jagód i roślin jadal-
nych.
Tylko ja nie mam żadnych zadań. Dziewczęta prychają lub
śmieją się ze mnie, kiedy tak mówię. Nazywają mnie Matką i
mówią, że jestem tą, która trzyma nas razem. Nie wydaje mi się,
żeby to było potrzebne. Łączy nas moc Anji i ofiara Iony. Ale
pozwalam im tak mówić. Poświęcam mój czas na sortowanie i
interpretowanie pism zabranych z biblioteki Iskana. A także na
spisywanie wszystkiego, co się wydarzyło, i namawianie pozo-
stałych do tego samego. Żeby nic nie zostało zapomniane, tak
im powtarzam.
Ale to nie jest cała prawda. Chcę zatrzymać przy sobie
Esiko. Tak się o nią bałam. Co po naszej ucieczce zrobił z nią
Iskan? Jak wyglądało jej życie? Czy w ogóle żyje?
Teraz trzymam w dłoniach jej list. Teraz wiem. Nie odpo-
wiem na niego. Muszę pozwolić jej odejść.
List Esiko
Ohaddin
Esiko - matka Kabiry
Malik - ojciec Kabiry
Tihe - brat
Lehan - siostra
Agin - siostra
Aikon - lojalny stary sługa
Areko
Iskan ak Honta-che - syn wezyra
Honta ak Lien-che - wezyr
Izani ak Oshime-chi - matka Iskana
Orlan - najstarszy syn księcia
Ohaddin, później
Korin - najstarszy syn Iskana
Enon - drugi syn Iskana
Sonan - trzeci syn Iskana
Orano/Esiko - czwarty syn/córka Iskana
Meriba - konkubina
Aberra - konkubina
Amdurabi (dystrykt)
Eraban ak Usti-chu - namiestnik
Hanai ak Eraban-chu - córka Erabana
Terasu
Aurelo - chłopiec
Oera - siostra Orseoli
Obare - brat Orseoli
Menos
Iana i Taro - dzieci
Podziękowania