You are on page 1of 293

Tytuł oryginału:

NAONDEL. KRÖNIKOR FRÅN RÖDA KLOSTRET

Original text copyright © Maria Turtschaninoff2016


Original edition published by Förlaget 2016
Polish edition published by agreement with
Maria Turtschaninoffand Elina Ahlback Literary Agency, Helsinki, Finland

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book
Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Miody
Book

Redakcja: Alicja Kaszyńska


Korekta: Teresa Dziemińska
Projekt okładki: studiohelen.co.uk
Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś prze-
strzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieod-
płatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie.
Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje
to dzieło. A jeśli ją kopiujesz, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

ISBN 978-83-8057-241-6

Wydawnictwo Debit Sp. z o. o,


ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
email: mlodybook@soniadraga.com.pl
www.mlodybook.com.pl
www.facebook.com/BookMlody
www.instagram.com/mlodybook

Książkę wydrukowano na papierze CREAMY 60g, vol. 2,0


dostarczonym przez Zing Sp. z o.o.

www.zing.com.pl Katowice 2018 (N718)


Hannie
mojej przyjaciółce
N INIEJSZE PISMA STANOWIĄ ściśle tajne archiwum Czerwo-
nego Klasztoru. Znajdują się w nich opowieści o Naondel i dłu-
giej podróży pierwszych sióstr na wyspę Menos. Opowieści o
naszej podróży. Wszystko spisałyśmy własnoręcznie. Część za-
pisków powstała, zanim jeszcze dotarłyśmy na wyspę Menos,
reszta - już po założeniu Czerwonego Klasztoru. Spore frag-
menty nie mogą wyjść poza mury klasztorne, ponieważ wiedza
zawarta w naszych opowieściach jest zbyt niebezpieczna. Na-
sze kroniki jednak nie mogą pójść w zapomnienie. Klasztor nie
może zapomnieć o tym, przez co musiałyśmy przejść, by stwo-
rzyć azyl dla siebie i naszych następczyń, miejsce, gdzie ko-
biety mogą razem pracować i zdobywać wiedzę. Dopóki zabu-
dowania klasztorne stoją, a pisma trwają, pamięć o nas będzie
żyła.
Kabira - pierwsza Matka, Cláras - ta, która zainicjowała
ucieczkę, Garai - kapłanka, Estegi - służebnica i druga Matka,
Orseola - tkaczka snów, dzielna Sulani, Daera - pierwsza Róża
oraz Iona, która zginęła.
Kabira

N IE KOCHAŁAM ZBYT WIELU OSÓB w moim zdecydowanie za


długim życiu. Dwie zdradziłam. Jedną zabiłam. Jedna mnie od-
rzuciła, a jedna rządziła moją śmiercią. W mojej przeszłości nie
ma nic pięknego. Nic dobrego. Mimo to zmuszam się do spoj-
rzenia wstecz i wspominam Ohaddin, mój pałac i wszystko, co
się tam wydarzyło.

W Ohaddin nie było żadnego pałacu, nie na samym początku.


Znajdował się tam jedynie dom mojego ojca.
Nasza rodzina była majętna, a gospodarstwo gładko prze-
chodziło w ręce kolejnych pokoleń. Składało się z plantacji
przypraw, kilku sadów i rozległych pól okahary, pszenicy oraz
maku. Sam dom był pięknie położony w dolinie, u stóp wzgó-
rza, które latem w najgorętszej porze dnia dawało cień, zimą zaś
schronienie przed ulewami. Ściany domu były bardzo stare i
grube, z kamienia i gliny, a z tarasu na dachu rozciągał się roz-
legły widok na naszą posiadłość i majątki sąsiadów. Widać było
zabudowania, plantacje przypraw i rzekę Sakanui biegnącą w
kierunku morza. Na wschodzie można było dostrzec dym z ko-
minów w Areko, stolicy Karenokoi, siedzibie suwerennego
księcia. Na południowym zachodzie w pogodne dni niczym
srebrna fatamorgana na horyzoncie majaczyło morze.

Iskana spotkałam na targu przypraw w roku, w którym skoń-


czyłam dziewiętnaście lat. Ponieważ pochodziłyśmy z zamoż-
nej rodziny, mam tu na myśli mnie i moje siostry Agin oraz Le-
han, do naszych obowiązków nie należała sprzedaż plonów,
czyli kory cynamonowej, bao i etse. Tym zajmowali się nasz
zarządca i jego robotnicy, pod bacznym okiem ojca i naszego
brata Tihe. Pamiętam karawanę wozów obładowanych wor-
kami z korą, zawiniątkami z liści bao i lśniącymi, czerwonymi
kopczykami pestek etse. Wyjeżdżała w chwili, kiedy nad Areko
wschodziło słońce. Z przodu, na starannie wyczesanych ko-
niach, jechali ojciec i Tihe, a przy każdym wozie, po obu stro-
nach końskich łbów, szło dwóch ludzi, zarówno by podkreślić
pozycję ojca, jak i dla ochrony przed rabusiami. Matka, moje
siostry i ja jechałyśmy na końcu karawany na wozie z zielonym,
jedwabnym baldachimem chroniącym nas przed słońcem. Ma-
teriał ze złotym haftem przepuszczał przyjemne światło, a my
rozmawiałyśmy, podskakując na wyboistej drodze. To była
pierwsza podróż Lehan na targ przypraw. Moją młodszą siostrę
przepełniała ciekawość. Miała mnóstwo pytań. W połowie
drogi do miasta matka wyjęła ugotowane na parze pierożki z
przyrządzoną na słodko wieprzowiną, świeże daktyle i chłodną
wodę przyprawioną sokiem z pomarańczy. Kiedy wóz podsko-
czył gwałtownie, Lehan poplamiła swoją nową żółtą jedwabną
koszulę mięsnym sosem, więc Agin ją zbeształa. To ona wyha-
ftowała kwiaty pomarańczy wokół mankietów i przy szyi. Ale
matka nic sobie z tego nie robiła. Wpatrywała się w pola oka-
hary, które właśnie zakwitły, i nie mieszała się w kłótnię dziew-
cząt. Zwróciła się do mnie.
- Poznałam twojego ojca, gdy zakwitła okahara. Na na-
szym drugim spotkaniu ofiarował mi naręcze tych białych
kwiatów, więc pomyślałam, że jest biedny. Inni młodzi męż-
czyźni dawali dziewczętom, o których względy się starali, or-
chidee i drogie materiały lub złotą albo srebrną biżuterię. Po-
wiedział, że przypominam mu jedwabiście miękki płatek
kwiatu okahary. Dla młodej dziewczyny było to szokujące wy-
znanie! - matka zachichotała.
Z uśmiechem wgryzłam się w miąższ soczystego daktyla.
Matka już wiele razy opowiadała, jak poznała ojca. To była
jedna z naszych ulubionych historii. Poznali się przy strumie-
niu, do którego matka chodziła po wodę i obok którego ojciec
akurat przejeżdżał, wracając z Areko z nowymi narzędziami.
Był jedynym synem swojego ojca i jego spadkobiercą. Dopiero
na trzecim spotkaniu zdradzili sobie z matką swoje nazwiska.
- Skradł moje serce, już gdy zobaczyłam go po raz pierw-
szy - dodała matka z westchnieniem. - Zdążyłam pogodzić się
z myślą, że zwiążę się z mężczyzną bez majątku. Doszłam do
wniosku, że mogę wyjść za poetę. A dostałam...
Wszystkie trzy weszłyśmy jej w słowo:
- ...zarówno pieniądze, jak i poezję! - Matka ude-
rzyła mnie w kolano wieczkiem pojemnika z naszym prowian-
tem.
- Nie potraficie okazać szacunku, gęgające dzikie gąski! -
oświadczyła, ale z uśmiechem, wciąż zatopiona w swoich
wspomnieniach.
Może to właśnie z powodu nastroju, w jaki mnie wprawiła
tą opowieścią, dostrzegłam Iskana zaraz po przybyciu do
ogrodu księcia. Przy okazji każdego targu przypraw książę od-
dawał swój niesamowity ogród do dyspozycji żon i córek z pro-
minentnych rodzin. Mężczyźni, ich synowie i pracownicy w po-
cie czoła ciężko pracowali przy licytacji swoich przypraw na
targu niedaleko portu. Handlarze z bliska i z daleka przypływali
tutaj statkami i płacili księciu duże pieniądze za drogocenne
przyprawy z Karenokoi. Za granicą osiągały one ceny wywołu-
jące zawrót głowy. Im dalej, tym ceny były wyższe. Przyprawy
gwarantowały dobrobyt kraju i księcia.
Dotarłszy do Bramy Szeptów, tej, która prowadzi do ogrodu
księcia, musieliśmy chwilę poczekać, aż wysiądą pasażerowie
innych wozów. Lehan wychyliła się z zaciekawieniem, by po-
przyglądać się kobietom, lecz Agin natychmiast wciągnęła ją z
powrotem.
- To nie przystoi dziewczynie z dobrego domu!
Lehan schowała się do wozu ze zmarszczką między
brwiami, na widok której matka natychmiast powiedziała:
„Złość piękności szkodzi”. Powtarzała to od narodzin Lehan,
która była z nas trzech najładniejsza. Jej cera zawsze zachowy-
wała świeżość płatków róży, nawet po całym dniu spędzonym
na słońcu bez ochrony słomkowego kapelusza z szerokim ron-
dem lub po długim płaczu spowodowanym tym, że matka i oj-
ciec na coś jej nie pozwolili. Lehan miała duże brązowe oczy
oraz gęste i czarne jak węgiel włosy, które obramowywały jej
twarz w kształcie serca w sposób, w jaki nigdy nie robiły tego
moje rzadkie włosy. Agin miała najsurowszy wyraz twarzy z
całej naszej trójki, duże dłonie oraz stopy. Ojciec czasami żar-
tował, że jest jego drugim synem. Wiem, że nie miał nic złego
na myśli, ale Agin bardzo się tym przejmowała. Była dobrą
córką. Troszczyła się zarówno o mnie, chociaż byłam starsza,
jak i o Lehan i Tihe. Składała ofiary zmarłym, pomimo że to
było moje zadanie jako najstarszej córki w rodzinie. Ja ciągle o
tym zapominałam, więc Agin wdrapywała się na kurhan i zapa-
lała kadzidła oraz tytoń, żeby udobruchać duchy wszystkich
przodków. Jedyną rzeczą, o którą naprawdę się troszczyłam,
było źródło. Pilnowałam, żeby było czyste, zamiatałam wokół
niego i wyławiałam podrywką opadłe liście i martwe owady.
Moje rodzeństwo nie znało tajemnicy źródła.
Z mojego miejsca na wozie miałam dobry widok, nie musia-
łam się wychylać tak jak Lehan. Kobiety i dziewczęta ubrane w
kosztowne, jedwabne, kolorowe okrycia powoli zsiadały z wo-
zów. Ciążyły im umieszczone na głowach ozdoby ze srebrnych
łańcuszków i monet. Kilku młodych wytwornych mężczyzn z
dworu, o wypielęgnowanych brodach i w chabrowych koszu-
lach wypuszczonych na luźne, białe spodnie, pomagało damom,
a małe dziewczynki, przypuszczalnie córki konkubin księcia, na
powitanie wieszały na szyjach przyjezdnych wieńce z kwiatów.
Jeden z młodzieńców był o głowę wyższy od pozostałych. Po
srebrnych szwach na jego kołnierzu wywnioskowałam, że zaj-
muje na dworze wysoką pozycję, że ma kontakt z samym księ-
ciem. Miał bardzo krótkie włosy i niesamowicie ciemne oczy.
Kiedy nasz wóz podjechał pod bramę, to właśnie ów młodzie-
niec podszedł i podał dłoń mojej matce, aby pomóc jej zsiąść z
wozu. Matka pochyliła dostojnie głowę i przyjęła od dziewczy-
nek wieńce z kwiatów, a młodzieniec ukłonił się i ponownie
odwrócił w stronę wozu. W moim kierunku. Podałam mu rękę,
a on ją ujął. Jego dłoń była sucha, ciepła i taka miękka.
Uśmiechnął się do mnie pełnymi czerwonymi ustami.
- Witaj Kabiro ak Malik-cho - powiedział. Okazało się, że
jest dobrze poinformowany. Chociaż nietrudno było się też do-
myślić, że zaraz za matką będzie zsiadać z wozu jej najstarsza
córka. A z dziewięciu srebrnych łańcuszków matki dało się wy-
czytać, że pochodzimy z rodu cho. Ostrożnie zsiadłam z wozu,
nie odwzajemniając uśmiechu. To byłoby nie na miejscu.
Wciąż trzymał moją dłoń w swojej.
- Iskan ak Honta-che, do usług. Przy sadzawce można się
odświeżyć. Pewnie paniom gorąco po tak długiej podróży.
Ukłoniłam się, a on wypuścił moją rękę. Pomógł Agin, nie
odzywając się do niej. Kiedy z wozu zsiadała Lehan, zobaczy-
łam, jak jego wzrok zatrzymuje się na jej włosach, na jej skórze.
Na jej oczach.
- Chodź, Lehan - chwyciłam ją za rękę. - Sadzawka jest z
tamtej strony.
Nie chciałam być niegrzeczna, więc jeszcze raz ukłoniłam
się Iskanowi.
- Che - powiedziałam.
Wciąż się uśmiechał, jakby mnie przejrzał.
Pociągnęłam za sobą Agin i Lehan. Lehan wszystko poże-
rała wzrokiem: wystrojone kobiety, alejki ogrodu posypane roz-
tłuczonymi muszelkami ślimaków, rabaty z przepięknie pach-
nącymi kielichami kwiatów, między którymi krążyły motyle
wielkości dłoni, oraz tryskające fontanny z krystalicznie czystą
wodą. Wiszące nad nami rozłożyste gałęzie parasolowców da-
wały upragniony cień. Matka prowadziła nas przez ogród, z za-
dowoleniem kłaniając się innym matronom harika holującym
swoje córki, a ja stwierdziłam, że my wszystkie w tych naszych
kolorowych jedwabnych okryciach też wyglądamy jak motyle.
Na tyłach parku znajdował się pałac, a przed nim duża sa-
dzawka z macicy perłowej. Lehan wytrzeszczyła oczy i przy-
stanęła.
- Nie wiedziałam, że jest taki ogromny - wyszeptała na-
bożnie.
Książęcy pałac był największą budowlą w Karenokoi i nikt
nie mógł nawet wyobrazić sobie czegoś wspanialszego. Miał
dwie kondygnacje i zajmował całą północną część posiadłości.
Czerwony marmur z głębi Karenokoi sprawiał, że budynek miał
niepowtarzalny kolor. Wrażenie potęgowały czarne dachówki i
szeroka brama od strony ogrodu, ze wspaniałym filigranowym
sklepieniem wykonanym ze złota. W pałacu mieszkali książę,
jego małżonki, konkubiny, wszystkie jego dzieci, a miał ich sto,
oraz służba, która również liczyła kilkaset osób. Od strony mia-
sta pałac był niewidoczny i dlatego niewielu ludzi wiedziało,
jak naprawdę wygląda.
Podobno pałac wciąż istnieje, tak słyszałam, choć naturalnie
nikt już w nim nie mieszka.
Wokół sadzawki ustawiono kilka długich stołów nakrytych
złotym adamaszkiem, a na nich półmiski uginające się od orzeź-
wiających owoców, dzbanki z mrożoną zieloną herbatą, kandy-
zowane kwiaty i ciastka w miodowej glazurze. Lehan nie mogła
oderwać oczu od pałacu i wspaniałego parku. Z wrażenia nie
jadła, ale Agin i ja pozwoliłyśmy sobie na degustację. Matka
wdała się w rozmowę z kilkoma kobietami, usiadła razem z
nimi na ławce pod jakarandą i wysłała dziewczynki po orzeź-
wiające napoje. Nagle zobaczyłam, że wysoka postać w biało-
niebieskim stroju podchodzi do Lehan wpatrującej się w pałac.
To był Iskan, młodzieniec, który przywitał nas przed bramą.
Pokazywał jej coś palcem, a ona śmiała się zachwycona.
Matka zmarszczyła brwi, a ja i Agin westchnęłyśmy jednocze-
śnie.
- Zajmę się tym - powiedziałam.
- Spójrz, Kabiro, to piętro księżnej! - oznajmiła Lehan,
kiedy do niej podeszłam. - Iskan mieszka w pałacu. Spotyka
księcia prawie codziennie!
Iskan uśmiechnął się do podekscytowanej Lehan. Czy ten
mężczyzna nigdy nie przestaje się uśmiechać?
- Pozwolicie, że pokażę wam pałac? Niestety, na piętro
mają wstęp tylko książę i jego rodzina, ale na parterze też jest
mnóstwo pięknych komnat.
- Proszę, Kabiro, możemy? - Lehan niemal podskoczyła z
zachwytu. Położyłam uspokajająco rękę na jej ramieniu i zdaje
się, że to jej uświadomiło, jak powinna się zachowywać harika.
Opanowała się i wbiła wzrok w ziemię.
- To bardzo miło z pańskiej strony, che. Ale dwie nieza-
mężne młode kobiety... - zawiesiłam głos. Tego już było za
wiele! Żebym ja musiała mu przypominać, co wolno, a czego
nie.
Szeroko otworzył swoje duże, brązowe oczy i najwidoczniej
był przerażony.
- Nigdy bym nie śmiał iść tam z paniami sam! Moja
mamka naturalnie pójdzie z nami jako przyzwoitka.
Lehan zerknęła na mnie spod swoich gęstych rzęs. Zacisnę-
łam usta i spojrzałam na Iskana. Dostrzegłam w jego oczach
figlarny błysk. Drwił sobie ze mnie!
- No dobrze. Chodź, Lehan.
Ruszyłam w kierunku schodów prowadzących do złotej
bramy. Lehan pisnęła i pobiegła za mną. Zaczekałyśmy chwilę
w cieniu rozpiętego nad bramą baldachimu w kolorze czerwieni
krwistego ślimaka. Po chwili pojawił się Iskan z jakąś starszą,
ubraną na biało kobietą. Szła wsparta na jego ramieniu. Surowo
skinęła głową w naszą stronę, ale Iskan jej nie przedstawił. Za-
miast tego pchnął jedno skrzydło bramy i zamaszystym gestem
zaprosił nas do środka.
- Jakby to był jego pałac - szepnęłam do Lehan, lecz była
już pochłonięta wpatrywaniem się w marmurową posadzkę
holu i fantastyczne malowidła zdobiące wszystkie ściany.
Mamka sapiąc, usiadła na taborecie w rogu, a Iskan
uśmiechnął się do mnie.
- Jak pani widzi, cho, wszystko jest przyzwoite.
Prychnęłam, bo nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Iskan
podszedł do Lehan, która przystanęła przed malowidłem przed-
stawiającym statek na wzburzonym morzu na tle zielonej wy-
spy.
- To dzieło mistrza Liau ak Tiwe-chi.
Lehan zrobiła wielkie oczy.
- W takim razie ma ponad czterysta lat!
- Książę ma starsze skarby w swojej kolekcji - oznajmił
Iskan, a Lehan się zaczerwieniła. Podbiegła do następnego ob-
razu.
- Twoja siostra interesuje się sztuką. - Iskan podszedł do
mnie. Stałam ze skrzyżowanymi ramionami i dłońmi wsunię-
tymi w rękawy. Matka by się wzdrygnęła, gdyby to widziała.
Zobaczyłam, jak stara mamka marszczy brwi.
- Nieprawda. Interesuje się wszystkim, co jest piękne,
złote i drogocenne - oświadczyłam, a potem dodałam łagodniej:
- Ale nasz ojciec dopilnował, żeby dać wszystkim swoim dzie-
ciom klasyczne wykształcenie.
- Wasz ojciec to Malik ak Sangui-cho, prawda? Wasz ma-
jątek znajduje się na północnym zachodzie, w kierunku gór Ha-
lim?
Skinęłam głową, by ukryć, że mi zaimponował.
- Chociaż nie tak blisko gór. Oddziela nas od nich kilka
posiadłości - mówiąc to, zerknęłam na srebrne szwy na jego
kołnierzu. - Jaka jest pana pozycja na dworze?
- Jestem synem naszego czcigodnego wezyra Honty ak
Lien-che.
Kiedy to mówił, szłam wzdłuż malowideł na południowej
ścianie. Potknęłam się z wrażenia. Syn wezyra!
Zganiłam kogoś takiego i jeszcze mu odburkiwałam! Wyję-
łam dłonie z rękawów i głęboko się skłoniłam.
- Wasza ekscelencjo. Proszę wybaczyć. Ja...
Zbagatelizował moje słowa.
- Wolę od razu nie zdradzać mojego pochodzenia. Wtedy
łatwiej mogę się dowiedzieć, co ludzie naprawdę o mnie myślą.
Szybko podniosłam wzrok i znowu zobaczyłam w jego
oczach ten figlarny błysk. Ściągnęłam usta.
- Albo dowiaduje się pan, kto jest tak nieświadomy i nie
wie, kim pan jest.
Byłam wściekła, że tak sobie ze mnie zadrwił, lecz jego ta
sytuacja najwyraźniej bawiła i przez resztę naszej krótkiej wy-
cieczki po komnatach gościnnych i znajdujących się w nich
dziełach sztuki poświęcał mi przynajmniej tyle uwagi co Lehan.
Był niewyczerpanym źródłem wiedzy na temat tych wszystkich
pięknych obrazów, rzeźb i wytwornych mebli oraz przedmio-
tów, które mogłyśmy zobaczyć. W odróżnieniu od mojej siostry
naprawdę interesowałam się historią sztuki i wbrew swojej woli
słuchałam go z zapartym tchem. Iskan był sympatycznym mło-
dzieńcem, poza momentami, kiedy ze mnie drwił. Opowiadał
ze swobodą i zaangażowaniem. Irytowało mnie jedynie, że mó-
wił o tym wszystkim, jakby to była jego własność. Ale kiedy z
zapamiętaniem rozprawiał o jakimś detalu rzeźby z jadeitu,
okraszając swoją opowieść niesamowitą historią o łupie wojen-
nym, całą uwagę kierował na moją osobę. Jakbym była kimś
ważnym. Kimś, z kim naprawdę chce się tym podzielić. Trudno
mi było oderwać wzrok od jego ciemnych oczu. Kiedy w końcu
wyprowadził nas znowu na słońce i otwierał złote skrzydło
bramy, jego ręka przez przypadek musnęła moją.
Minęła dłuższa chwila, zanim moje serce się uspokoiło.

Wracaliśmy do domu już po zmroku. Odwoził nas Tihe, ojciec


miał zostać jeszcze jeden dzień, by sfinalizować ostatnie kon-
trakty. Tihe jechał konno z przodu, wiodąc za sobą kilka wozów
z ludźmi. Dwóch wynajętych strażników zamykało pochód. Jak
byłyśmy rozgadane, jadąc w tamtą stronę, tak teraz milczały-
śmy. Lehan zasnęła z głową na kolanach matki, jeszcze zanim
zdążyliśmy wyjechać za mury miasta, a Agin i ja siedziałyśmy,
nie odzywając się do siebie. Nie wiem, o czym myślała, może
o belach jedwabiu podskakujących na jednym z wozów przed
nami. Moją głowę wypełniały obrazy, o których się uczyłam, a
których nigdy wcześniej nie widziałam na własne oczy, duże
sale z pozłacanym sufitem, po których niosło się echo, oraz sala
tronowa Najwyższego Spokoju i jej trzystuletnia powaga. W
każdym wspomnieniu pojawiała się też para oczu o intensyw-
nym spojrzeniu i olśniewający uśmiech. Oparłam się na podusz-
kach i zapatrzyłam w ciemność zapadającą nad okolicą.
Od tamtego dnia Iskan codziennie był w moich myślach.

Następnego dnia wrócił ojciec, przepełniony historiami zasły-


szanymi od kupców, z którymi rozmawiał na targu przypraw,
zadowolony z interesów i z sakwami pełnymi monet. Kiedy sie-
dzieliśmy przy stole pod baldachimem po wieczerzy przygoto-
wanej przez matkę, ojciec zlizał tłuszcz z palców, oparł się na
poduszkach rozłożonych na ziemi przez służbę i wypił łyk wina
ze swojej czarki.
- A jak tam moje dziewczynki? Jak wam minął wczorajszy
dzień?
Pozwoliłam Lehan paplać o ogrodzie, pałacu i miłym mło-
dzieńcu, który nas oprowadził. Milczałam. Ojciec wnikliwie
przyglądał się Lehan. Kiedy w końcu wyczerpała temat, spoj-
rzał zamyślony na swoją czarkę.
- Przed wyruszeniem do domu spotkałem pewnego mło-
dzieńca. Zapytał mnie, czy może odwiedzić moje cór ki, bo spę-
dził z nimi miły dzień w pałacu.
Szybko podniosłam wzrok. Ojciec spojrzał mi w oczy.
- Tak właśnie powiedział. Moje córki, czy któraś z was go
sobie upodobała?
Lehan oblała się rumieńcem i spuściła wzrok.
- Ojcze, ja...
- To jasne, że chodziło mu o Lehan - oświadczyłam. - Po
prostu jest dobrze wychowany.
- Nie wiem, czy tutaj chodzi o dobre wychowanie - odparł
ojciec. - Przyjęło się, że mężczyzna daje do zrozumienia, którą
z córek adoruje.
- Skupiałam się głównie na pałacu - przyznała Lehan. - Ale
chyba był miły.
- Lehan jest bardzo młoda, mężu - dolewając ojcu wina,
stwierdziła matka. - Ma dopiero czternaście lat.
- Co mu odpowiedziałeś? - zapytałam takim tonem, jakby
było mi wszystko jedno.
- Że go zapraszam. - Wzruszył ramionami, gdy matka po-
słała mu ostre spojrzenie. - To syn wezyra. Nie mogłem mu od-
mówić.
- Wydaje mi się - powiedziałam cierpko - że Iskanowi ni-
gdy nikt nie odmówił.
Pochyliłam się do przodu i sięgnęłam po daktyla, by ukryć,
że moje policzki się zaczerwieniły. Spostrzegawcza Agin zerk-
nęła na mnie. Unikałam jej wzroku. Zwróciła się do ojca.
- Nie mogę się doczekać, aż wbiję igłę w ten szafranowy
jedwab, ojcze. Mówiłeś, że skąd pochodzi?
- Z Herak. Wielu mi go zazdrościło, córko. Musisz to wie-
dzieć! Ale ja od lat robię interesy z tym samym sprzedawcą. On
kupuje większą część naszych zbiorów za bardzo korzystną
cenę, a w zamian za to ja kupuję od niego herakański czysty
jedwab. To towar cieszący się wielkim powodzeniem i nie eks-
portuje się go dużo. Sama księżna nie wbije igły w taki wspa-
niały materiał jak ty, Agin!
Agin się zaśmiała.
- Mówisz tak ojcze, jakby księżna sama szyła! Zabawny
jesteś.
Posłałam jej ukradkowy, wdzięczny uśmiech. Teraz wszy-
scy rozmawiali o materiale, Iskan zszedł na dalszy plan.

***

W kolejnych tygodniach wnikliwie obserwowałam dwa serca:


moje i Lehan. Moje własne kompletnie mnie zaskakiwało. Po-
znałam młodego mężczyznę, który mnie irytował, który miał o
sobie wysokie mniemanie i który okazywał zainteresowanie
mojej siostrze. Dlaczego nie mogłam w takim razie przestać o
nim myśleć? Dlaczego śniłam na jawie o jego oczach i uśmie-
chu, a nocami o jego dłoniach i ustach? Nigdy wcześniej nie
byłam zakochana. Owszem, chichotałyśmy z Agin z powodu
niektórych chłopaków z sąsiedztwa, ale to było tylko takie
wprawianie się. Jak robienie babek z piasku w dzieciństwie, za-
nim zacznie się piec prawdziwe ciastka z mąki, miodu i cyna-
monu.
Choćbym nie wiem ile zaprzeczała, musiałam w końcu przy-
znać, że teraz mam w swoich rękach miód i cynamon.
Najtrudniej było mi rozgryźć Lehan. Nie mówiła o Iskanie,
ale przecież ja też nie. Tylko raz wspomniała o naszej wizycie
w pałacu, lecz opowiadała wtedy o tronie z jadeitu, a nie o męż-
czyźnie, który nam go pokazał.
Byłam niemal przekonana, że jej serce wciąż robi babki z
piasku, ale to wcale mnie nie uspokajało. Mężczyzna taki jak
Iskan dostaje to, czego chce, a moja siostra była najpiękniejszą
dziewczyną w całym dystrykcie Renka.

Przyjechał konno zupełnie niespodziewanie, pewnego wieczoru


w najgorętszym miesiącu lata. Matka i ojciec powitali go jak
starego przyjaciela. Jakby to było przyjęte, że nasz dom odwie-
dza syn wezyra. Służba uwijała się w pocie czoła, nosząc
srebrne tace pełne daktyli, kandyzowanych migdałów, słodkich
ciasteczek ryżowych skropionych wodą różaną, mrożonej her-
baty i śliwek w occie według przepisu naszej babki.
Uwielbiałam te śliwki, kiedy byłam dzieckiem. Babcia zdą-
żyła nauczyć mnie przed śmiercią, jak się je robi. Prawie doj-
rzałe śliwki wkłada się do octu i cukru z mnóstwem przypraw.
Je się je podczas najgorętszych miesięcy, ponieważ według me-
dycyny tradycyjnej ocet wychładza ciało. Zawsze używałyśmy
świeżych przypraw: kory cynamonu prosto z drzewa, pestek
etse wciąż soczystych od miąższu. Podczas jedzenia tych śliwek
oczy łzawią od mocnego octu, słodycz łaskocze język, a przy-
prawy pieszczą podniebienie.
Dawno nie miałam w ustach takiej śliwki.
My, córki nie zostałyśmy zawołane do pokoju cieni, w któ-
rym ojciec, matka i Tihe podejmowali naszego gościa. Pokój
ten znajdował się w północnej części domu, gdzie wzgórze da-
wało trochę cienia. Było to najchłodniejsze miejsce podczas
najgorszych letnich upałów. Lehan, Agin i ja zajmowałyśmy się
szyciem i próbowałyśmy nie umrzeć z ciekawości. Nie słysza-
łyśmy, o czym mówią, ale czasami donośny śmiech ojca niósł
się przez wewnętrzny dziedziniec, gdzie siedziałyśmy. Gdy za-
częło zmierzchać, ojciec przywołał swoich muzykantów i nie-
bawem rozbrzmiały delikatne struny cinnan i jasne dźwięki ti-
lan. Uśmiechnęłam się znad mojego haftu. Nie wszyscy harika
mogli sobie pozwolić na własnych muzykantów. Nie mieliśmy
się czego wstydzić, nawet przed synem wezyra.
Zapadła już aksamitna ciemność, słychać było gruchanie
nocnych gołębi i cykanie świerszczy, kiedy wezwał nas Aikon,
ulubiony sługa ojca. Odłożyłyśmy ręczne robótki obok kagan-
ków, a ja poprawiłam kołnierzyk Lehan. Gdy wstałyśmy, Agin
wygładziła pasmo włosów na mojej skroni.
- Cieszę się, że wybrałaś tunikę w kolorze nieba, Kabiro.
Sprawia, że wyglądasz niczym kwiat.
Puściłam przodem Lehan.
- Jakie to ma znaczenie? - bąknęłam pod nosem, ciesząc
się, że mrok skrywa moje rumieńce.
Matka, ojciec, Tihe i Iskan siedzieli w pokoju cieni przy dłu-
gim stole z różanego drewna, otoczeni lampami naftowymi.
Okna i drzwi były otwarte, by chłodna wieczorna bryza wpa-
dała do pomieszczenia. Pachniało naftą i jedzeniem, pomimo że
ze stołu już sprzątnięto i stało na nim tylko kilka czarek z mro-
żoną herbatą. My, córki, usiadłyśmy z podwiniętymi nogami na
wełnianym dywanie w pełnej szacunku odległości.
- Już poznałeś moje wszystkie córki, dostojny gościu. - Oj-
ciec wskazał nas po kolei palcem. - Kabira, moja najstarsza
córka, Agin, moja prawa ręka, i Lehan, moja najmłodsza córka.
Miałam pochyloną głowę, ale zerkałam spod rzęs. Iskan
omiótł nas wszystkie spojrzeniem i zatrzymał wzrok na Lehan.
Chociaż nie było to dla mnie zaskoczeniem, musiałam kilka
razy przełknąć ślinę. Agin siedząca obok mnie westchnęła, bar-
dzo lekko.
- Dziewczęta, jest już za późno, by nasz gość wracał konno
do stolicy. Zostanie u nas na noc. Kabiro...
Podniosłam wzrok. Ojciec podrapał się po brodzie.
- Tihe i ja mamy wcześnie rano umówione spotkanie z na-
szymi północnymi sąsiadami. Aż do naszego powrotu dotrzy-
maj towarzystwa matce, kiedy będzie oprowadzała Iskana po
naszej posiadłości.
- Dobrze, ojcze - odparłam i pokłoniłam się. Iskan mnie
obserwował, a na jego twarzy znowu pojawił się ten ironiczny
uśmieszek. Uniosłam głowę i spojrzałam mu bezwstydnie pro-
sto w oczy. Nigdy nie dowie się, jak na mnie działa.

Następnego dnia Agin nie chciała odłożyć swojej robótki.


- Tylko ja nic nie będę mieć z tego spotkania - oświadczyła
szelmowsko. - Ty i Lehan świetnie zajmiecie się naszym do-
stojnym gościem.
Nie wpadłam na żadną celną ripostę, więc prychnęłam i po-
ciągnęłam ze sobą Lehan po schodach w dół. Matka i Iskan za-
jęci spokojną rozmową już czekali na dziedzińcu.
- Szanowne panie. - Iskan ukłonił się elegancko, kiedy po-
deszłyśmy, a na jego twarzy znowu pojawił się uśmiech. Dzisiaj
był ubrany w ciemnoniebieską tunikę i śnieżnobiałe jedwabne
spodnie. - Ledwo mogłem dziś spać podekscytowany naszą
małą ekspedycją.
Natychmiast oblałam się rumieńcem i mocno przygryzłam
wargę. Zajrzał w moje wnętrze? Ja w ogóle nie mogłam spać.
Świadomość, że on jest w tym samym budynku co ja, sprawiała,
że moje serce zachowywało się wysoce niestosownie.
- Panie - ukłoniłam się i Lehan zrobiła to samo. Obie by-
łyśmy tego ranka ubrane w zieleń. Ona miała na sobie suknię w
odcieniu młodej trawy, a ja w głębszym odcieniu mchu. Cze-
sząc ją rano, bardzo się starałam, tak jak Agin starała się, cze-
sząc mnie.
- To dla mnie zaszczyt móc pokazać panu naszą skromną
posiadłość - powiedziała matka i ruszyła przodem. Wyszliśmy
przez bramę w niskim murze, który stanowił północną ścianę
dziedzińca. Rosa jeszcze nie obeschła, a powietrze było rześkie
i pełne zapachów. Iskan szedł obok mnie, a Lehan kilka kroków
za nami.
Miło spędziłyśmy poranek. Iskan był uważny i zadawał in-
teligentne pytania dotyczące majątku i tego, co uprawia ojciec.
Chciał wiedzieć, ilu mamy ludzi i ile służby, pytał o naszych
przodków i tradycje. Rzadko widywałam matkę taką pełną ży-
cia i rozmowną. W obecności ojca najczęściej milczała, jemu
pozwalając mówić, a będąc z dziećmi, przeważnie tylko upomi-
nała je i udzielała dobrych rad. Teraz okazało się, że wie
wszystko na temat upraw i kwiatów. Iskan pochwalił ogród
matki i kwiaty doniczkowe, co wprawiło ją w dobry nastrój. A
kiedy obiecał jej sadzonki z ogrodu księcia, nie wiedziała, jak
wyrazić swoją wdzięczność.
Iskan grzecznie słuchał wszystkiego, co opowiadała matka.
Czasami zadawał mi jakieś pytanie i zabawiał mnie krótkimi,
śmiesznymi komentarzami. Patrzył głównie na Lehan. A ja zda-
łam sobie sprawę, że tak samo było w pałacu. Lehan była zale-
dwie czternastolatką, nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Ze
mną ciekawiej się rozmawiało, lecz ona była dużo ładniejsza.
Bolało mnie serce, ale już zaczęłam się przyzwyczajać do tego
bólu. Nie byłam pierwszą dziewczyną, którą to spotyka. Wie-
działam, że to minie i pewnego dnia jakiś mężczyzna odwiedzi
naszą posiadłość z mojego powodu. Być może nie sprawi, że
poczuję zapach cynamonu i miodu, lecz będę umiała z tym żyć.
Po powrocie ojca i Tihe zostałyśmy odesłane do naszych za-
jęć, a Iskan zjadł lekki posiłek z mężczyznami przed podróżą
do Areko. Tihe przyszedł do nas, gdy siedziałyśmy na po-
dwórku i ćwiczyłyśmy kaligrafię pod baldachimem. - Wspa-
niały mężczyzna ten Iskan ak Honta-che - oświadczył i usiadł
w nogach Agin. Niby przypadkiem szturchnął ją w ramię, więc
zaczęła krzywo kaligrafować. Westchnęła, a on uśmiechnął się
szyderczo.
- Wiecie, że Iskan brał już kiedyś udział w bitwie, i to
konno? Towarzyszył najstarszemu synowi księcia, kiedy tłu-
miono bunt w Nernai. Dzięki strategii Iskana wygrali.
- Mogę to sobie wyobrazić - powiedziałam cierpko i
szybko odłożyłam pędzelek, zanim Tihe udało się zniszczyć
także moją pracę. Uwielbiał się z nami, swoimi siostrami, dro-
czyć, lecz przy obcych zawsze brał naszą stronę.
- Co masz na myśli? - spytał Tihe, układając na kilku po-
duszkach swoje długie ciało, i zmrużył oczy, wpatrując się w
jasne letnie niebo. Bardzo się wyciągnął w ostatnim czasie i
przerósł już ojca. Był młodszy ode mnie ponad rok, ale co naj-
mniej tak samo przeświadczony o swojej wielkości jak Iskan.
- Mam tylko na myśli, że Iskan też wydaje się mężczyzną
przekonanym, iż wszelkie sukcesy to jego zasługa, a wszystkie
niepowodzenia to wina innych.
Agin parsknęła śmiechem, ale Tihe we mnie rzucił po-
duszką, więc się cieszyłam, że wcześniej odłożyłam pędzelek.
- Dziewczęta niczego nie pojmują - oświadczył ziryto-
wany. - Iskan był od dziecka uczony rządzenia. Jest prawą ręką
swojego ojca. W pałacu nie wydarzy się nic, o czym by nie wie-
dział lub do czego nie przyłożył ręki. Jest w centrum wydarzeń,
a nie tak jak ja zapomniany na tej zakurzonej plantacji przy-
praw. Jak wybuchnie kolejna wojna, jadę z nim!
- Naprawdę wierzysz w to, że Iskan uczestniczył w praw-
dziwej walce? Pewnie razem z synem księcia siedział w namio-
cie daleko od pola walki, pił wino i grał w pochasi.
Agin posłała mi rozbawione spojrzenie.
- Nie obsypujesz go pochwałami - stwierdziła.
- A dlaczego miałabym to robić? Zapatrzony w siebie jak
każdy młodzieniec, niezależnie od tego, czy jest synem wezyra,
czy handlarza przypraw - oznajmiłam, wstając. - Mam dość ka-
ligrafowania. Nie mogłybyśmy zacząć projektować naszych
nowych tunik? Chciałabym mieć jedną z jedwabiu w kolorze
szafranu.
Jak tylko zaczęłyśmy rozmawiać o strojach i szyciu, Tihe
nas opuścił i do końca dnia nikt już nie wspomniał o Iskanie.
Mimo to jego imię dźwięczało mi w uszach. Moje serce śpie-
wało przy każdym uderzeniu. Iskan. Iskan.
Iskan.
***

Iskan zaczął nas regularnie odwiedzać, a jego wizyty szybko


przybrały stałą formę. Przyjeżdżał konno wieczorem, po wypeł-
nieniu swoich pałacowych obowiązków na dany dzień, i spę-
dzał wieczór z ojcem, matką oraz Tihe. Następnego dnia, kiedy
ojciec i Tihe byli zajęci, towarzystwa dotrzymywałyśmy mu
my, dziewczęta, i nasza matka.
Czasami spacerowaliśmy po podwórku lub którejś z bliżej
położonych plantacji przypraw. Jeśli było zbyt ciepło, zostawa-
liśmy w domu. Iskan przyglądał się, jak szyjemy albo wykonu-
jemy inne stosowne czynności. W tym czasie rozmawialiśmy
albo słuchaliśmy muzykantów ojca. Zawsze towarzyszył mi ból
serca. Nauczyłam się z nim żyć. Agin skończyła ze swoimi nie-
winnymi docinkami. Nawet ona widziała, jak Iskan patrzy na
naszą młodszą siostrę. Jedyną osobą, która wydawała się tego
nie zauważać albo tym specjalnie nie przejmować, była sama
Lehan. Doceniała, że Iskan poświęca jej uwagę, lecz traktowała
go mniej więcej tak jak traktowała Tihe: z siostrzanym odda-
niem. A mnie się wydaje, że jemu pomimo własnej próżności
albo właśnie z jej powodu, to nie wystarczało. Dlatego dalej nas
odwiedzał, nie podejmując decydującego kroku i nie prosząc
ojca o rękę Lehan.
- Jest jak niezdecydowany kupiec, który szczypie wo-
reczki i wącha korę cynamonu, ale nie może się zdecydować na
złożenie swojej oferty - pewnego dnia stwierdził ojciec po wyj-
ściu gościa. Lubił Iskana i wyczekiwał jego odwiedzin, ale rów-
nocześnie irytowało go, że chłopak nie potrafi zebrać się na od-
wagę.
Siedzieliśmy w pokoju cieni i rozmawialiśmy, a różnej wiel-
kości ćmy tańczyły wokół lamp naftowych i przypalały sobie
skrzydełka. Lehan zaczerwieniła się i poszła w drugi koniec po-
koju, żeby napełnić naftą stojące tam lampy. Wiedziała, że mó-
wiąc to, ojciec ma na myśli ją, a nigdy nie czuła się komfor-
towo, kiedy inni mówili o jej przyszłości.
- Wiesz, jak to jest z takimi kupcami - odcinając nitkę w
swojej robótce, oznajmiła matka. - Najlepsze interesy przecho-
dzą im koło nosa.
Ojciec zapalił fajkę i zaciągnął się z namysłem.
- Masz rację, Esiko. Ale na razie nikt inny nie złożył nam
swojej oferty.
- To prawda, ale ona jest jeszcze taka młoda. Wydaje mi
się, że wielu naszych przyjaciół uważa za niestosowne pozwo-
lić swoim synom adorować najmłodszą córkę w rodzinie, kiedy
w domu są jeszcze dwie starsze siostry.
Agin i ja spojrzałyśmy na siebie. Cóż można było powie-
dzieć. Agin wciąż miała zaledwie szesnaście lat, ale ja prawie
dwadzieścia. Nikt nie poprosił jeszcze ojca o moją rękę.
- Nie ma pośpiechu. Lehan będzie miała czas, by spokojnie
dorosnąć. Po prostu odezwał się we mnie handlarz przypraw,
który jak najszybciej chce dobić targu.
Matka i ojciec wiele razy próbowali podpytać Lehan, co są-
dzi o Iskanie, ale jedyne co udało im się z niej wydobyć, to: „był
miły”. Nie chcieli wydawać jej za mąż wbrew jej woli, lecz z
drugiej strony Lehan nie wykazywała też niechęci, więc pozo-
stawili sprawy swojemu biegowi. A ja podjęłam decyzję, że
muszę wyleczyć moje serce.
Dziesięć dni później Iskan znowu nas odwiedził, ale przyje-
chał do prawie pustego domu. Ojciec i Tihe wyruszyli na
wschód po nowe sadzonki bao, ponieważ letnia susza zdziesiąt-
kowała uprawy. Największe upały były już za nami, a za pół
miesięcznego cyklu księżyca miały nadejść jesienne deszcze.
To był najlepszy moment na odnowienie upraw. Agin pojechała
do naszej ciotki, siostry matki, by pomóc jej w szyciu sukni
ślubnej dla najstarszej córki, naszej kuzynki Neiki. Miała wyjść
za mąż, jak tylko miną jesienne deszcze. Lehan dopadło letnie
przeziębienie i leżała w łóżku, a wszystkie służki walczyły o jej
względy, nosząc ciepłe i zimne napoje, robiąc kompresy oraz
proponując domowe kuracje. Tego wieczoru siedziałyśmy z
matką same w pokoju słońca. Matka wyszywała kołnierzyk dla
Lehan (nie mogłam nic na to poradzić, że miałam wrażenie, iż
to element stroju ślubnego), a ja czytałam na głos nauki Haonga
ak Sishe-chu. Od zawsze był moim ulubionym mędrcem, po-
nieważ łączył filozofię z historią. Dotarłyśmy do trzeciego ru-
lonu, kiedy Aikon otworzył drzwi i do środka wszedł Iskan.
Zwinęłam rulon, lecz Iskan wykonał gest, by mnie powstrzy-
mać.
- Proszę, nie chcę przeszkadzać - powiedział z uśmiechem.
Matka ukłoniła się, trzymając swoją robótkę, a ja się zawaha-
łam, z rulonem w ręku. Odniosłam wrażenie, że jak zwykle drwi
ze mnie, ale czy naprawdę pozwoliłby sobie na to w obecności
matki? Usiadł na tej poduszce co zawsze i spojrzał na mnie za-
chęcająco. Moje serce zatrzepotało. Zmarszczyłam czoło, po-
nownie rozwinęłam rulon i kontynuowałam czytanie.
Iskan przysłuchiwał się z zainteresowaniem przez cały trzeci
rulon i połowę czwartego, a potem, w chwili gdy sięgnęłam po
mrożoną herbatę, spytał, gdzie jest reszta rodziny. Pozwoliłam
matce odpowiedzieć. Kiedy mówiła, że Lehan leży chora w
łóżku, wnikliwie przyglądałam się jego twarzy. Grzecznie za-
pytał, jak się czuje i czy może jej jakoś pomóc, lecz nie widzia-
łam w jego oczach i rysach twarzy śladu niepokoju. Moje serce
wykonało woltę. Ale letnie przeziębienie oczywiście nie było
czymś, czym należało się martwić.
Potem Iskan zwrócił się do mnie.
- A więc jutro to ty dotrzymasz mi towarzystwa, Kabiro-
cho. Co będziemy robić?
Skinęłam głową, udając, że jestem pochłonięta zwijaniem
rulonów.
- Kabiro, możesz pokazać Iskanowi-che źródło - zasuge-
rowała matka, odkładając robótkę.
- Źródło? Nie wspominałaś o nim, cho?
Nigdy jeszcze nie pokazałam Iskanowi źródła. Nie było oaki
- zakazane - lecz święte. Każdy dystrykt Karenokoi założono
wokół jakiegoś świętego miejsca: góry, rzeki, jeziora lub, jak
dystrykt Renka, źródła.
- Nasza rodzina strzeże Anji. Świętego źródła Renka - od-
parłam niechętnie. Dokładnie tak jak się spodziewałam, Iskan
zachichotał rozbawiony.
- Słyszałem o Anji. W opowieściach mojej matki, kiedy
byłem małym chłopcem.
- To źródło naprawdę istnieje - oznajmiłam cierpko.
- Nie wątpię w to - Iskan odchylił się do tyłu, wyraźnie
rozbawiony moją reakcją. - Ale niewiele osób nazwałoby je
świętym.
- Dawne wierzenia zniknęły prawie w całym Karenokoi -
zauważyła matka. - Ale w wielu miejscach tradycja wciąż jest
żywa. Moja teściowa z ogromną pieczołowitością czciła źródło
i dbała o nie, tak jak to przez wieki czyniono w rodzinie mojego
męża. I nauczyła wszystkiego moją najstarszą córkę, by ta pod-
trzymywała tradycję.
Z jednej strony, czułam, że to nie do końca dobre, że matka
rozmawia o tym z obcym człowiekiem i nie mogłam usiedzieć
spokojnie. Z drugiej zaś, istnienie źródła nie było tajemnicą, ta-
jemnicą nie było też, że jestem jego strażniczką. Ale to, co prze-
kazała mi moja babka, wiedziałam tylko ja. Dlatego inni mogli
nie doceniać znaczenia Anji. Zwłaszcza matka, która zawsze
uważała, że jej teściowa za bardzo żyje przeszłością i irytowało
ją, że babka zabiera mi za dużo czasu swoimi naukami. Poza
tym uważała, że babka nie powinna chodzić ze mną do źródła
nocą. Twierdziła, że to nie przystoi, że to zabobony. Matka była
kobietą stojącą mocno na ziemi. Rozumiała to, co mogła zoba-
czyć i czego mogła dotknąć. Reszta nie miała dla niej wartości.
Nie wiedziała, że wiele z tego, co mogła zobaczyć i czego
mogła dotknąć w swoim własnym domu, cały swój dobrobyt,
zawdzięcza źródłu. Nie wiedziała, że źródło ma wpływ na nasze
zbiory, nasze zdrowie i nasze szczęście.
- Będę zaszczycony, mogąc zobaczyć to święte miejsce -
oświadczył Iskan i lekko skłonił głowę w moim kierunku. - Ju-
tro, o świcie?
Wiedział, że wcześnie wstaję. Zamyśliłam się. Księżyca
przybywało i do pełni pozostało zaledwie kilka nocy. Anji była
silna i dobra. Czemu nie? Może trochę nauczę pokory tego aro-
ganckiego młodzieńca? Słono zapłaci za swoją lekceważącą
nieufność!
Zatrzasnęłam wieko kufra z rulonami.
- Jak sobie pan życzy, che - uśmiechnęłam się do niego
słodko i kiedy uniósł brwi, uświadomiłam sobie, że być może
pierwszy raz widzi mnie uśmiechniętą.

Następnego ranka spotkaliśmy się przy ścieżce prowadzącej w


górę, do źródła. Miałam ze sobą miotłę, czarkę, gliniany dzban
z wodą i Aikona, starego wiernego sługę ojca, ponieważ nie
mogłam przebywać sama w towarzystwie mężczyzny nienale-
żącego do rodziny. Iskan stał i patrzył w kierunku Areko, które
majaczyło we wczesnoporannej mgiełce niczym migocząca fa-
tamorgana błyszczących dachów i pióropuszy dymu. Z pewno-
ścią był zniecierpliwiony. Marnował tutaj czas, ze mną, starą
panną, podczas gdy mógłby wrócić do pałacu i... cóż, robić to,
co zawsze. Czarować piękne dziewczęta albo czyścić buty księ-
cia. Nigdy nie zdradził, czym dokładnie zajmuje się na dworze,
ale chętnie chełpił się tym, że to, co robi jest bardzo ważne i
doceniane. Wyminęłam go.
- Proszę za mną - powiedziałam tylko. To było bardziej niż
dopuszczalnie nieuprzejme, zwłaszcza wobec tak ważnego go-
ścia. Ale coś w Iskanie sprawiało, że zawsze jeżyłam się w jego
obecności.
Podążał za mną ścieżką wijącą się za naszym majątkiem w
górę wzniesienia. Nastało późne lato i cała trawa wyschła.
Wzgórze było brązowe i martwe, kurz unosił się spod naszych
butów. Niebawem miał spaść jesienny deszcz. Złapałam się na
tym, że bardzo chcę, by nie nastąpiło to teraz. Nie, zanim dotrę
z Iskanem do Anji.
Doszliśmy do miejsca, w którym ścieżka skręcała w lewo i
biegła dalej w górę, w kierunku grobów usytuowanych w naj-
wyższym punkcie wzniesienia. Tam skręciłam w prawo, w led-
wie widoczną dróżkę biegnącą wokół wzgórza w szeleszczącej,
wysuszonej trawie. Moje buty pociemniały od rosy.
- Ależ ci się spieszy, cho - wysapał Iskan. Uświadomiłam
sobie, że nie jest taki jak ci młodzi mężczyźni z okolicznych
majątków: nawykli do długich godzin na koniu i ciężkiej pracy.
Pałacowy piesek, oto kim jest. Przyzwyczajony do frykasów i
pochwał, ale do niczego innego. Wiedziałam to. Dlaczego za-
tem moje serce nie mogło przestać trzepotać na sam dźwięk
jego głosu? Dlaczego świadomość, że mam go tego ranka tylko
dla siebie, sprawiała, iż nogi same mnie niosły?
Kiedy obeszliśmy wzgórze i prawie dotarliśmy do szczeliny,
odwróciłam się.
- Aikon, poczekaj tutaj.
Aikon zmarszczył i tak już pomarszczone czoło, lecz nic nie
powiedział. Posłałam mu uspokajający uśmiech.
- Będziemy przy źródle. W razie czego zawołam.
Iskan rozłożył ręce.
- Cho, w moim towarzystwie nic pani nie grozi.
Uśmiechnął się szeroko. Zacisnęłam usta i posłałam mu nie-
zbyt przyjazne spojrzenie.
- To święte miejsce. Okaż trochę szacunku, che.
Zrobił uniżoną minę i skinął głową. Ostatni odcinek szliśmy
obok siebie w milczeniu. Szczelina jest jak ciemne, skromne
nacięcie z boku wzgórza, u jego wschodniego podnóża. Nie wi-
dać jej, dopóki nie jest się tuż nad nią. Nie słychać żadnego
szmeru. Pierwsza podeszłam do miejsca, z którego wypływa
źródło. Iskan, syn wezyra, kroczył tuż za mną.
Kiedy przeniknęło mnie chłodne powietrze szczeliny i po-
czułam zapach źródlanej wody, ogarnął mnie całkowity spokój.
Przestało irytować trzepotanie serca. Matka może sobie mówić
co chce, to święte miejsce. Prastare miejsce kultu religijnego,
równowagi w przyrodzie. Czułam to za każdym razem, gdy tu
przychodziłam, i trudno mi było zrozumieć, że nie wszyscy to
dostrzegają. Głęboko zaczerpnęłam powietrza i chłonęłam ten
spokój. Potem weszłam do środka.
Anji znajdowała się głęboko w szczelinie, między gołymi
ścianami skalnymi. W panującej tu ciemności nic nie rosło, nic
z wyjątkiem aksamitnego mchu, który był zielony i zdrowy na-
wet teraz, po długiej suszy. Źródlana woda tworzyła małe lustro
tuż przy skale, nie większe niż dwa jedwabne szale rozłożone
na słońcu do wyschnięcia. Otaczały je regularne białe kamienie,
które ktoś umieścił w tym miejscu kilka pokoleń wstecz. Na ka-
mieniach leżało trochę opadłych liści, więc starannie usunęłam
je miotłą, którą ze sobą zabrałam. Jeden liść pofrunął na ciemną
wodę. Zanim go zdjęłam, wyszeptałam słowa, których nauczyła
mnie babka. Nic martwego nie mogło zanieczyścić świętej
wody. Dotknąwszy jej opuszkami palców, jak zwykle byłam
zaskoczona jej zimnem. Pochyliłam się i na niezmąconej po-
wierzchni zobaczyłam odbicie swojej twarzy. Czasami można
było też dostrzec inne rzeczy. Wydarzenia z przyszłości.
Obok mnie pojawiła się twarz Iskana, a ja zamarłam. Na
krótką chwilę zapomniałam o jego obecności.
- Malowniczo. Przyjemny chłód.
Wyprostowałam się. Moje policzki płonęły.
- Anji potrafi dużo więcej niż dawać ochłodę - oświadczy-
łam. Sięgnęłam po gliniany dzban. - To zwykła woda z naszej
studni - oznajmiłam, wyciągnęłam korek i wypiłam łyk. - Nie
dodałam żadnej trucizny.
Rozbawiony Iskan uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Po-
chyliłam się, szeptem podziękowałam Anji i napełniłam czarkę
zimną wodą. Następnie wróciłam do brzegu szczeliny. Mój
wzrok padł na dwa osty przy samym wejściu, zupełnie suche i
martwe. Uniosłam czarkę, żeby Iskan widział, co robię i podla-
łam źródlaną wodą ten rosnący po lewej, wolno i delikatnie, tak
by wysuszona ziemia zdążyła wchłonąć każdą kroplę. Następ-
nie wodą z glinianego dzbana w taki sam sposób podlałam ro-
ślinę po prawej stronie. Iskan stał ze skrzyżowanymi ramionami
oparty o skalną ścianę.
- Spotkajmy się tutaj za trzy noce, w pełnię księżyca - za-
proponowałam, z całej siły wciskając korek. Od wróciłam się i
obeszłam wzgórze, nie czekając na reakcję Iskana. Aikon wy-
patrywał mnie na zakręcie z poważną miną. Miałam spocone
dłonie i z trudem oddychałam. Co ja najlepszego zrobiłam? Po-
tknęłam się o kamień i żeby nie upaść wsparłam się na Aikonie.
Mężczyźnie, i to mężczyźnie będącym dla moich rodziców kan-
dydatem do ręki mojej własnej siostry, zaproponowałam nocną
schadzkę.
Wiedziałam, że będziemy sami i moje policzki płonęły ze
wstydu, ale nie żałowałam.

Przez trzy kolejne dni byłam przykładną córką i siostrą. Opie-


kowałam się Lehan, która wciąż czuła się słabo, mimo że go-
rączka ustąpiła. Pomagałam matce we wszystkich pracach. Zło-
żyłam ofiarę duchom przodków. Obsłużyłam ojca i Tihe, kiedy
zmęczeni wrócili do domu po długiej podróży i zmartwiłam się
tegoroczną wysoką ceną sadzonek boa. Wszystko po to, by nie
myśleć o tym, co zrobiłam i co zamierzałam zrobić.
Niebo w pełnię księżyca było bezchmurne i jasne. Siedzia-
łam w moim pokoju i czekałam, aż cały dom zapadnie w głę-
boki sen. Dopiero dobrze po północy odważyłam się wymknąć.
Tajemnicze ptaki śpiewały w krzakach wokół wzniesienia,
gdy szłam znaną mi ścieżką u jego podnóża. Kolory, zapachy,
dźwięki - wszystko było inne. Nawet ja byłam odmieniona
przez noc. Stałam się kimś innym. Kobietą, która wymknęła się
z domu, by spotkać się z mężczyzną, którego kocha. Nie bacząc
na konwenanse, rodzinę, konsekwencje. Mój wstyd, moje wąt-
pliwości, wszystko to zostawiłam za sobą. W tamtej chwili by-
łam wolna. Bardziej wolna aniżeli kiedykolwiek później. Czę-
sto śni mi się tamta wędrówka. W moich snach trwa w nieskoń-
czoność. Chwilami unoszę się nad ziemią. Cienie są niebieskie,
księżyc ogromny, a powietrze chłodzi moją skórę. Pachnie rosą,
czarnoziemem i ostami. W tym śnie wszystko wydaje się takie
rzeczywiste, wyraźne. Poczucie wolności i szczęścia niemal
rozrywa moją pierś.
Sen zawsze kończy się tak samo. Uświadamiam sobie, że
coś nadchodzi. Coś dużego i czarnego, co przysłania księżyc i
gwiazdy. Coś, co wszystko pochłonie. Próbuję krzyczeć. Wtedy
się budzę, w moim własnym łóżku, a za oknem widzę niebo.
Moje serce wali jak oszalałe i wiem, że jest za późno.
Za późno, by krzyczeć.

Iskan na mnie czekał. Siedział odwrócony plecami do ciemnej


szczeliny. Obok niego zarysowywały się dwa martwe osty. Ten
po wschodniej stronie, który podlałam wodą ze studni, wyglą-
dał tak jak przed trzema dniami. Ten po zachodniej stronie, pod-
lany źródlaną wodą, miał nowy pęd wyrastający od korzenia.
- To może być zbieg okoliczności - rozległ się głos Iskana.
- Może przychodziłaś tu codziennie i go podlewałaś.
Ale usłyszałam w jego głosie wątpliwość. Podeszłam i usia-
dłam obok, na ziemi. W ciemności nie widziałam jego twarzy.
- Anji przynosi życie i dostatek, jeśli zaczerpnie się jej
wody w odpowiednim momencie. Ale może też przynieść
śmierć i zniszczenie, jeśli zrobi się to w niewłaściwym czasie.
Źródło ma prastarą moc. Moja babka mawiała, że każde ze
świętych miejsc rozsianych w różnych dystryktach ma moc,
która została częściowo wyczerpana z powodu ludzkiej chciwo-
ści, albo te miejsca zostały po prostu zapomniane. - Kiedy od-
wróciłam głowę w stronę Iskana, srebrne łańcuszki w moich
włosach zabrzęczały. - Źródło zapewnia nam dostatek. Od po-
koleń najstarsza córka w rodzinie strzeże go i o nie dba.
Moja babka nie pochwaliłaby tego, że zdradziłam obcemu
tajemnicę źródła, ale noc i pełnia księżyca pozbawiły mnie
wszelkich obiekcji. Siedziałam tu, obok Iskana, i byłam skłonna
wyjawić mu wszystko, żeby tylko mi uwierzył. Żeby mnie do-
strzegł.
- A więc tylko ty o tym wiesz? - W jego głosie słychać było
niedowierzanie. Sarkazm.
Chwyciłam go za rękę, jakby to była najnaturalniejsza rzecz
na świecie. Jakbym miała prawo go dotykać. Poczułam ciepło i
miękkość.
- Chodź - rzuciłam i pociągnęłam go do góry. Poprowadzi-
łam do szczeliny, nie wypuszczając jego ręki. Moje serce waliło
jak oszalałe, czułam suchość w ustach. Ale mój umysł był jasny,
a moje myśli jak ryby w wodzie. W szczelinie panowała ciem-
ność, lecz moje stopy znały drogę. Zaprowadziłam Iskana pro-
sto do źródła. W świetle księżyca lśniło niczym srebro.
- Spójrz w dół, na wodę - wyszeptałam. - Co widzisz?
Iskan pochylił się do przodu, opieszale, bez zainteresowania.
- Widzę swoje odbicie. I księżyc. Świeci. On...
Zamilkł. Opieszałość zniknęła, a całe jego ciało napięło się,
było czujne. Nie patrzyłam na wodę. Patrzyłam na niego.
Wciąż trzymałam go za rękę.
Nagle się odwrócił, przyciągnął mnie do siebie.
- Co to jest? - wyszeptał. - Co ja widzę?
- Anji pokazuje zarówno to, co już się wydarzyło, jak i to,
co dopiero się wydarzy. Czasami pokazuje to, czego bardzo
chcemy.
Stał jak zamurowany. Obejmował mnie tak mocno, że aż bo-
lało.
- Dlaczego sama nie patrzysz?
- Wiem, co się wydarzyło i znam swoją przyszłość. Wiem
też, czego chcę.
Ostatnie zdanie wypowiedziałam bardzo cicho. Nie mogłam
uwierzyć, że to zrobiłam. Twarz Iskana, oświetlona blaskiem
księżyca znajdowała się tuż obok mojej. Jego oczy były duże i
ciemne na jej tle. Nigdy wcześniej nie stałam tak blisko niego.
Pachniał wytwornie, olejem migdałowym, pałacowymi kadzi-
dłami i koniem, na którym przyjechał.
Przeszył go dreszcz. Coś się zmieniło, czułam to po jego rę-
kach, jego uścisku. Hardość i napięcie zniknęły, uśmiechał się
miękko.
- Kabiro, chyba wiesz, dlaczego przejeżdżam tu przez całe
lato? - Tak się pochylił, że czułam jego oddech na mojej skórze.
Był słodki od wina. - To z twojego powodu.
Potem mnie pocałował, a jego pocałunek miał smak miodu
i cynamonu.
Po tej nocy przepadłam. W moim ciele płonął ogień, ogień
szaleństwa i lekkomyślności. Byłam gotowa zrobić wszystko,
żeby tylko być blisko Iskana. Gotowa na rzeczy, które z miłości
robiły inne dziewczęta, zabronione rzeczy, o których kiedyś
tylko słyszałam i z których się podśmiewywałam. Teraz to ja
wymykałam się z domu nocami i w tajemnicy spotykałam z
moim ukochanym. Iskan dalej odwiedzał naszą rodzinę tak jak
wcześniej, lecz w te noce, kiedy u nas zostawał, zawsze widy-
waliśmy się przy źródle. Czasami przyjeżdżał tylko na noc, spe-
cjalnie, żeby się ze mną spotkać. Siedzieliśmy przy źródle i roz-
mawialiśmy. Pytałam go o jego życie w pałacu, a on chętnie
opowiadał. Ale nie był mężczyzną, który mówi tylko o sobie.
Prędzej czy później rozmowa zawsze schodziła na mój temat, a
ja opowiadałam o tym, co go najbardziej interesowało: o źródle
i jego mocy. Przekazywałam mu wszystko to, czego nauczyła
mnie babka, i to, do czego doszłam sama dzięki intuicji i do-
świadczeniu. Że woda, którą bierze się ze źródła, kiedy przy-
bywa księżyca, jest dobra i daje moc, siłę oraz zdrowie, a woda
czerpana, kiedy księżyca ubywa, jest niebezpieczna, są w niej
rozkład, choroby i śmierć. Ale to nie jest największa moc Anji.
Dla mojej rodziny Anji to od wielu pokoleń źródło wiedzy.
- Moja matka nie wierzy w moc Anji, ale ojciec tak - po-
wiedziałam któregoś razu do Iskana. Jesienne deszcze już się
zaczęły, jednak tej nocy nie padało. Strzępy chmur przysłoniły
księżyc, którego ubywało. Schroniliśmy się przed wiatrem we-
wnątrz szczeliny. Iskan rozłożył na mokrej ziemi koc, ale prze-
niknęła przez niego wilgoć. Zatrzęsłam się. - Nigdy o tym nie
rozmawiamy, jednak ojciec słucha moich rad. Ostrzegam go
przed nadchodzącą suszą, przed powodziami i szkodnikami.
Odwiedzam Anji, potem mówię mu, kiedy ma siać i zbierać
plony. A on przekazuje tę wiedzę naszym sąsiadom. Słuchają
go, dzięki czemu ich gospodarstwa rozkwitają, a majątek po-
mnaża się na równi z naszym.
- Ale przecież susza dała się wam we znaki tego lata? - za-
uważył Iskan.
Na jedno z naszych wcześniejszych spotkań przyniósł lampę
naftową i ukrył ją w szczelinie. Jej ciepła poświata rozświetlała
jego wystające kości policzkowe i oczy o migdałowym kształ-
cie. Ledwo mogłam na niego patrzeć, taki był piękny.
- Tak, i Anji to przepowiedziała. Jednak co można zrobić,
kiedy woda w kanałach się kończy? Ojciec przygotował się na
suszę w ten sposób, że zgromadził odpowiednią ilość srebra, by
wymienić martwe sadzonki.
- Jak to widzisz? Czy to są wyraźne obrazy, które pokazują
ci przyszłość?
Pokręciłam głową.
- To bardziej emocje, obrazy w mojej głowie i te odbite w
wodzie, wszystko razem. Nie zawsze są łatwe do zinterpreto-
wania, nawet dla mnie, a mam pewne doświadczenie. Czasami
chodzi o rzeczy, które już się wydarzyły.
- Jaki z tego pożytek? - Iskan wyciągnął się na kocu z rę-
kami pod głową. Nie zważał na wilgoć i zimno.
- Tu nie chodzi o pożytek. Źródło to prastara moc, nie
okiełznana i wolna. To, co my, śmiertelnicy, z nią zrobimy, za-
leży tylko od nas.
- Mogliście nie ostrzegać sąsiadów - wolno powiedział
Iskan. - Wasza posiadłość szybko stałaby się największa w
Renka.
- Niech moc broni! - narysowałam znak okręgu na mojej
piersi. - To mogłoby zaburzyć równowagę. Kto wie, jaki mia-
łoby to na nas wpływ? Albo na samą Anji.
- Powinienem wiedzieć, że będziesz na to zbyt uczciwa -
oznajmił Iskan.
Wyprostowałam się. Zobaczył, że mnie zranił. Bez słowa
wyciągnął rękę i przyciągnął mnie do siebie. Jego usta karmiły
ogień płonący w moim ciele i nie czułam już zimna ani wilgoci.

Źródło stało się dla mnie jeszcze ważniejsze. Teraz to było na-
sze miejsce. Odwiedzałam je również za dnia, by sprzątnąć opa-
dłe liście i wyrwać chwasty, dolać nafty do lampy, siedzieć i
marzyć o Iskanie. Nie pokazywał się już tak często w naszym
domu, więc irytacja mojego ojca tylko się pogłębiała. Nie wy-
jaśnił też ojcu, że to z mojego powodu przyjeżdża, dalej był
miły i poświęcał uwagę każdej z nas. Ale coraz częściej poja-
wiał się nocą, kilka razy podczas miesięcznego cyklu księżyca.
Podczas każdego naszego spotkania mówił, kiedy mogę się go
spodziewać następnym razem.
Dlatego bardzo się zdziwiłam, zauważywszy pewnego po-
południa ślady butów wokół źródła. Nie widziałam Iskana od
pięciu dni - był tutaj? Czekał na mnie? A może ktoś inny od-
wiedził źródło? Sprawdziłam lampę naftową. Była pełna, jak
parę dni wcześniej, gdy ostatni raz dolałam nafty. A może to nie
Iskan, tylko ktoś inny?
Od tamtej pory źle sypiałam, wstawałam w nocy kilka razy
i wypatrywałam szczeliny, chociaż z naszego domu jej nie wi-
dać. A co, jeśli był przy źródle i teraz jest rozgniewany? Co,
jeśli już nie przyjdzie? Ta myśl nie dawała mi spokoju. Kiedy
w końcu nadeszła noc naszego spotkania, ogarnęła mnie go-
rączka. Ubrałam się drżącymi rękoma w najpiękniejszą tunikę,
jaką miałam, przyciemniłam powieki węglem i spryskałam
włosy olejkiem o jaśminowym zapachu. Nie odważyłam się
ozdobić głowy łańcuszkami, ich pobrzękiwanie mogłoby mnie
zdradzić. Boso wymknęłam się na dziedziniec. Założyłam buty,
dopiero gdy ostrożnie zamknęłam za sobą drzwi. Całą drogę w
górę, do szczeliny, szłam rozdygotana. Przy szczelinie nikt na
mnie nie czekał. Moje serce zamarło. Po omacku weszłam do
środka, moje stopy nie chciały same znaleźć ścieżki, tak jak to
zawsze czyniły. Słyszałam tylko bicie swojego serca.
Ktoś stał pochylony nad źródłem. Rozpoznałam szerokie
plecy i ciemne włosy. Ulga była tak wielka, że zaczęłam szlo-
chać. Iskan się odwrócił.
- Dzisiejszej nocy jest pełnia księżyca - stwierdził, po
czym zapytał: - Co się stało?
- Myślałam, że tutaj byłeś - odparłam, próbując zapanować
nad głosem. - Widziałam ślady wokół źródła. Bałam się, że po-
myliłam dni.
- Nie, nie było mnie tutaj - powiedział lekko. - Chodź,
przyniosłem korzenne ciasteczka upieczone przez książęcego
kucharza.
Podeszłam do koca rozłożonego przez Iskana w tym co zaw-
sze miejscu i zapaliłam lampę. W jej miękkim świetle ujrzałam
srebrny półmisek z brązowymi ciasteczkami, dwie czarki i
dzban z winem. Moje serce podskoczyło z radości. Czekał na
mnie.
Siedzieliśmy i rozmawialiśmy tak jak zwykle. Iskan opowia-
dał o podróży, którą odbył razem z księciem i swoim ojcem do
dystryktu Amdurabi położonego na wschód od Renka, gdzie
miejscowi gubernatorzy wydali przyjęcie ze sztucznymi
ogniami na cześć księcia. Chłonęłam każde słowo. Iskan znowu
tu był. Ze mną. Te nasze wspólne noce były niczym sekretne
klejnoty, które nosiłam, ale których nikt nie mógł zobaczyć.
- À propos Amdurabi - powiedział Iskan i włożył do ust
kolejne ciastko. - Widziałaś kiedyś w źródle, co się dzieje w
innych dystryktach?
Wytarłam okruchy z moich ust i przełknęłam ślinę.
- Nie. Anji to źródło Renka. Czerpie moc z tej ziemi i tych
wzgórz. To, co dzieje się daleko stąd, to sprawa kogoś innego.
Wydaje mi się, że święte miejsce Amdurabi to góra Haran.
- Czy to dlatego Anji pokazuje ci, co się wydarzy właśnie
w twojej rodzinie?
- Nie wiem. Podejrzewam, że im coś jest bliżej, tym wy-
raźniej widać to w wodzie Anji, lecz ja dostrzegam to, co doty-
czy mnie i moich bliskich. Przecież patrzysz w źródło podczas
pełni księżyca i pewnie widzisz w nim coś zupełnie innego.
Iskan nigdy mi nie mówił, co widzi. Skinął głową z namy-
słem.
- Nie potrafię interpretować wizji tak jak ty. Wszystko jest
porwane i trudne do zrozumienia. Ale będę się starał.
Podskoczył i pomógł mi wstać.
- Chodź! - Wziął nasze czarki i wylał z nich ostatnie krople
wina. - Wznieśmy toast wodą pełni księżyca!
Napełnił czarki wodą Anji i podał mi jedną z nich. Swoją
uniósł do nieba.
- Za nas, za przyszłość!
Wypiłam zimną wodę, myśląc o Iskanie, o mnie, o przyszło-
ści i całe moje ciało śpiewało z radości.

Te słowa Iskana dały mi nadzieję, że niebawem poprosi ojca o


moją rękę. Ale to nie nastąpiło. Nadeszła zima wraz z suchymi
zimnymi wiatrami z północnego zachodu. Wizyty Iskana w na-
szym domu stały się coraz rzadsze. Dalej spotykaliśmy się przy
źródle, lecz też coraz rzadziej. Iskan tłumaczył się tym, że jego
ojciec nie chce go tak często puszczać.
- Jestem ojcu niezbędny w sprawowaniu urzędu - oznaj-
mił, gdy siedzieliśmy skuleni pod kocem, a ja szczękałam zę-
bami z zimna. - Nie radzi sobie beze mnie, powtarza to codzien-
nie. Jest stary i nie orientuje się już w pałacowych intrygach tak
jak ja. To bardzo ważne, żeby wezyr wiedział, co się dzieje na
dworze jego pana. Pod wieloma względami jestem dla księcia
najważniejszą osobą. Ważniejszą od jego anemicznych synów,
to na pewno - zachichotał. - Wiesz, książę podarował im nowe
konie, wszystkim siedmiu synom. Naprawdę piękne konie, z
Elian na zachodzie. Zasypuje prezentami tych nienadających
się do niczego gburów, a tylko ze mnie ma jakiś pożytek!
- Przecież jesienią dostałeś nowy miecz z rąk samego księ-
cia - przypomniałam mu ostrożnie. - Ilu mężczyzn może się tym
pochwalić? Jesteś jego prawą ręką, jego bronią.
Iskan przygryzł wnętrze policzka. Ciemna chmura odeszła i
po chwili jego twarz pojaśniała.
- To prawda. Byłby głupcem, gdyby tego nie widział.
Przełknęłam ślinę. Książę był święty. Wypowiadanie się o
nim w taki sposób wydało mi się niebezpieczne, ale Iskan czę-
sto tak mówił, więc pomyślałam, że mieszkańcy dworu mogą
sobie pozwolić na więcej aniżeli my, prości ludzie.
- Kabiro, rozumiesz chyba, że to oznacza, iż przez jakiś
czas nie będę mógł cię odwiedzać. Może do wiosny, kiedy zrobi
się cieplej - opatulił nas mocniej kocem. - To zimno sprawia, że
odtajam dopiero następnego dnia po powrocie do pałacu - po-
całował mnie w czoło i wstał. - Chodź, wznieśmy toast za wio-
snę i łagodniejsze wiatry.
Pociągnął mnie za sobą do źródła. Zawsze chciał pić w cza-
sie nowiu księżyca. Woda była tak zimna, że z trudem ją prze-
łykałam. Iskan wytarł usta grzbietem dłoni.
- Czuję, że daje mi siłę. Wzmacnia moje ciało i umysł.
Sięgnął po gliniany dzban i napełnił go źródlaną wodą.
- Teraz dam sobie radę do naszego następnego spotkania.
Wtedy po ciebie poślę, Kabiro.
Pochylił się i lekko pocałował mnie w usta.
- Do wiosny, moja ptaszyno.
Stałam w miejscu, z którego wypływało źródło, i patrzyłam
na Iskana idącego w dół wzniesienia, w stronę zagajnika, gdzie
zazwyczaj zostawiał konia. Zimny wiatr smagał mnie po po-
liczkach, lecz prawie tego nie czułam. Moje serce było jeszcze
zimniejsze.

To była długa i nudna zima. Nic mnie nie cieszyło, a mój za-
zwyczaj dobry nastrój przepadł. Jedyną osobą znającą powód
mojej przemiany była Agin. Często przyglądała mi się ze
zmarszczonym czołem. To mnie jeszcze bardziej denerwowało
i rozstrajało, więc zaczęłam unikać sióstr i spędzałam dużo
czasu w samotności. Matka martwiła się o mnie. Sądziła, że je-
stem taka apatyczna, ponieważ zima to czas, kiedy nie dzieje
się zbyt wiele. Postanowiła mi pomóc, zabierając mnie do róż-
nych sąsiadów i krewnych. Podejrzewam, że uznała, iż potrze-
buję męża. Ale wszyscy młodzi mężczyźni, którzy stawali na
mojej drodze, nie dorastali Iskanowi do pięt. Nie zachowywali
się z taką godnością. Nie opowiadali takich interesujących hi-
storii jak Iskan. Ich usta nie były tak czerwone, a ich śmiech nie
był równie zaraźliwy. Nie patrzyli na mnie takimi samymi
ciemnymi oczami. I nie wzniecali we mnie płomienia, tak jak
to samą swoją obecnością robił Iskan. Obawiam się, że trakto-
wałam tych wszystkich uczciwych i prawych młodzieńców z
obojętnością i arogancją. Czy mieli mi do zaoferowania coś,
czego nie mógł mi dać syn wezyra?
Teraz sobie myślę, że powinnam się wówczas wstydzić swo-
jego zachowania, o ile w ogóle byłam jeszcze zdolna do takich
uczuć. Zszargałam sobie reputację i kiedy moja matka w końcu
dała za wygraną i przestała mnie ze sobą ciągnąć do znajomych
rodzin, nie było już ani jednej kobiety, która chciałaby wydać
swojego syna za wyniosłą córkę Malik-cho.
Jedyne, co robiłam dobrowolnie, to odwiedzanie źródła.
Chodziłam tam codziennie, często kilka razy dziennie. Usuwa-
łam każdy liść i źdźbło trawy wokół źródła. Udekorowałam
Anji ładnymi białymi kamieniami. Często siedziałam na jej
brzegu ubrana w zimową tunikę, owinięta kilkoma szalami i
wpatrywałam się w przejrzystą wodę, rozmyślając o Iskanie i
analizując każde nasze spotkanie. Myśląc o jego pocałunkach,
czasami widziałam, że moje policzki płoną. Powiedział, że na-
leżę do niego i że wróci.
Źródło przeszło przemianę. Anji i ja zawsze miałyśmy wy-
jątkową relację. Matka śmiałaby się ze mnie, gdyby wiedziała,
że tak myślę, ale to była prawda. Mojej babce dużo trudniej ani-
żeli mnie przychodziło zrozumienie źródła, interpretowanie wi-
zji. Teraz jednak miałam wrażenie, że źródło się ode mnie od-
wróciło. Siedząc tuż obok, nie mogłam doszukać się tej nici po-
rozumienia między nami. Anji nie była już mną zaintereso-
wana. Siedziałam z ręką w lodowatej wodzie i próbowałam o
coś pytać, lecz Anji nie odpowiadała. Czułam się tak, jakby
Iskan i Anji mnie opuścili, i to mnie przyprawiało o rozpacz.
Nie radziłam sobie z myślą, że straciłam ich oboje.
W następną pełnię księżyca byłam gotowa. Musiałam spoj-
rzeć w wodę, żeby zobaczyć, czy zrozumiem, dlaczego Anji się
ode mnie odwróciła. Miałam nadzieję, że pokaże mi Iskana, to
kiedy wróci i jaka będzie nasza przyszłość. Najgorsze zimowe
wiatry ustały i powoli zaczynało powracać ciepło. Niebawem
miała nadejść prawdziwa wiosna. Iskan obiecał, że wtedy po
mnie pośle.
Siedziałam w pełni ubrana na moim łóżku i czekałam, aż
cały dom zaśnie, dokładnie tak jak w te wszystkie noce, gdy
wymykałam się na spotkanie z Iskanem. Ale teraz to Anji za-
przątała moje myśli. Kiedy szłam do źródła, nad moją głową
wisiał duży i biały księżyc, a w jego świetle wyraźnie było wi-
dać każde źdźbło trawy. Zbliżając się do szczeliny, czułam w
powietrzu moc Anji. Czuwała, była silna! Szybko pokonałam
ostatnie metry, zdyszana wpadłam do szczeliny, by się z nią
spotkać - i stanęłam jak wryta.
Ktoś tam stał. Musiałam wydać z siebie jakiś dźwięk, bo ta
osoba odwróciła się i uniosła do góry coś, co zalśniło w świetle
księżyca. Miecz.
- Kogo tam niesie?
Prawie upadłam na ziemię ze szczęścia, poczułam wielką
ulgę. To był Iskan.
- To ja, Kabira - wydusiłam z siebie. - Wróciłeś, che!
Podszedł do mnie. Wciąż trzymał w dłoni miecz.
- Co tutaj robisz? - spytał, pochylając się nade mną. Jego
twarz w ciemności, jego ostry ton. - Odpowiedz!
- Przyszłam odwiedzić Anji - odparłam i wyciągnęłam do
niego rękę w błagalnym geście. - Drogi Iskanie, dlaczego jesteś
taki wzburzony?
- Przyszłaś się tu spotkać z innym mężczyzną? Knujesz
coś za moimi plecami?
Złapał mnie za nadgarstek i wykręcił mi rękę.
- Nie! - krzyknęłam i przełknęłam ślinę. Próbowałam so-
bie przypomnieć, co mu mówiłam, kiedy stawał się taki. - Czy
są na świecie jacyś inni mężczyźni oprócz ciebie, Iskanie ak
Honta-che, synu wezyra, najjaśniejszy klejnocie księcia? Dla
mnie nie.
Puścił moją rękę i odchylił się do tyłu. Przyjrzał się brzesz-
czotowi miecza lśniącemu w świetle księżyca.
- Tęskniłaś za mną? Myślałaś o mnie?
- Każdego dnia, che! Przez cały czas. Tak długo kazałeś
mi na siebie czekać!
- I ja o tobie myślałem, Kabiro. Często, w samotne noce w
pałacu - rzucił miecz na ziemię i podszedł bliżej. - Jesteś moja,
Kabiro? Tylko moja?
- Tak, Iskanie, teraz i na zawsze tylko twoja.
Zbliżył usta do mojego ucha.
- Możesz mi to wyszeptać? Teraz, moja Kabiro?
Skinęłam głową i wiedziałam, że poczuł bicie mojego serca.
- No dalej, Kabiro. Powiedz, że mnie chcesz.
- Chcę ciebie, Iskanie. Proszę.
Myślałam o tym wiele razy, kiedy się całowaliśmy, kiedy
mnie do siebie przyciągał, kiedy mnie dotykał. Byłam całkowi-
cie nieprzygotowana na pożądanie, które we mnie rozbudził.
Moja matka nigdy nie rozmawiała ze mną o takich sprawach.
Pożądanie było silne, silniejsze od zdrowego rozsądku. Pragnę-
łam go. Od dawna. Chociaż nie tutaj. Nie w taki sposób. Ale
czułam strach. Bałam się jego nagłej złości, jego nieobliczalno-
ści.
- W takim razie dostaniesz to, czego chcesz - wyszeptał i
pocałował mnie w szyję. - Dam ci to, teraz.
I w taki oto sposób Iskan ak Honta-che pozbawił mnie dzie-
wictwa w szczelinie Anji, na gołej ziemi, i wcale nie było tak,
jak to sobie wyobrażałam, ale obejmowałam go, myśląc, że to
znaczy, iż Iskan jest mój, że naprawdę jest mój. Chciał mnie.
Syn wezyra, który mógł mieć każdą, pragnął mnie, Kabiry.
Dopiero po wszystkim, kiedy w moim pokoju próbowałam
sprać plamy ze spodni, zdałam sobie sprawę, że nie zapytałam
Iskana, co robił przy źródle w pełnię księżyca. Co widział w
wodzie Anji.

Dalej się spotykaliśmy, lecz teraz Iskan w ogóle nie pojawiał


się w naszym domu. Widywał się ze mną tylko przy Anji, nocą.
Podejrzewałam, że bywa tam również w inne noce, tak jak
wtedy, gdy zaskoczyłam go w czasie pełni, lecz nie miałam od-
wagi tego sprawdzić i nie pytałam go o to. Nie chciałam znowu
go zdenerwować. To oblicze Iskana mnie przerażało, więc ro-
biłam wszystko, żeby był w dobrym humorze. Zagadywałam o
życie w pałacu. Chwaliłam za to, co robił dla swojego ojca i
księcia. Litowałam się nad nim, gdy czuł się niesprawiedliwie
potraktowany, a zdarzało się to dosyć często. Iskan widział nie-
sprawiedliwość i zniewagi prawie wszędzie. Teraz, kiedy zo-
staliśmy kochankami, coraz częściej pokazywał tę stronę swojej
osobowości. Czasami demonstrował swoją niepewność, a ja
brałam to za dowód jego miłości do mnie. Był gotów pokazać
mi, jaki jest naprawdę. Każdy taki dowód zaufania z jego strony
przechowywałam w moim sercu niczym skarb.
Iskan ślepo zazdrościł pozycji prawie wszystkim na dworze,
chociaż sam piastował jedną z ważniejszych funkcji. Dręczyło
go, że otrzymał ją głównie dlatego, iż był synem wezyra. Chciał
zawdzięczać swoją pozycję tylko sobie.
- Nie ma na dworze nikogo o tak bystrym umyśle jak mój!
Idą przez życie ślepi jak krety. - Iskan siedział na krawędzi Anji
i ręką rysował wzory na wodzie. Zdawał się mówić do wody w
równym stopniu co do mnie. - Książę powinien to widzieć! Ale
on jest równie ślepy jak oni. Wszystkie najlepsze stanowiska
daje swoim synom. To rozpieszczone darmozjady. Najstarszy,
Orlan, interesuje się tylko polowaniami. Pozostali się bawią,
mają niezliczoną liczbę konkubin, są słabi i ospali. Mężczyzna
nie może pozwolić na to, by kierowały nim żądze. Nie powinien
mieć tylu konkubin, bo odciągają jego uwagę od tego, co
ważne.
Uniósł rękę i pozwolił wodzie spłynąć po swoich palcach,
każdą kroplę odprowadził wzrokiem, tak jak zakochany męż-
czyzna odprowadza wzrokiem swoją ukochaną.
- Twój czas nadejdzie - powiedziałam, żeby mu przy po-
mnieć o swojej obecności. Siedziałam u jego stóp ze wzrokiem
utkwionym w jego twarzy. - Wiem to.
- Tak - wciąż uśmiechał się do Anji. - Wiem rzeczy, któ-
rych oni nie wiedzą, prawda? - Jego głos złagodniał. - I cały
czas dowiaduję się nowych. Jestem cierpliwy. Potrafię pocze-
kać na odpowiednią chwilę. A kiedy ta nadejdzie, powiesz mi o
tym, prawda?
- Dużo ci mówi? - spytałam cicho. Wiedziałam, że Iskan
może niebawem interpretować wizje Anji tak samo dobrze jak
ja. Nie będzie potrzebował mnie.
- Pokazuje mi to i owo - odparł wolno, nieomal czule. - Nie
wszystko chcę wiedzieć. Ale wskazuje mi drogę. Wkrótce do-
wiem się, jak wydobyć z niej wszystko - strzepnął ostatnie kro-
ple ze swojej ręki i odwrócił się w moją stronę jak obudzony ze
snu.
- Kabiro - powiedział, odkładając miecz. Rozpiął pasek od
spodni. - Teraz twoja kolej.
Brał mnie podczas każdego naszego spotkania. Najpierw pił
z Anji, bawił się jej wodą albo jej się przyglądał. Wtedy nie
mogłam mu przeszkadzać. Potem przychodziła kolej na mnie. I
było lepiej niż za pierwszym razem. Całował mnie i pieścił, cza-
sami udawało mu się wzniecić ogień pożądania w moim ciele,
tak że chciałam go poczuć w sobie. Właśnie w takich chwilach
Iskan należał tylko do mnie. Był tylko ze mną, nie musiałam z
nikim o niego rywalizować, nawet z Anji.
W końcu stało się to, czego zarówno się obawiałam, jak i na
co miałam nadzieję. Gdy na dobre zagościła u nas wiosna, nie
dostałam comiesięcznego krwawienia. Byłam brzemienna. Nie
wiedziałam, jak to powiedzieć Iskanowi. Bałam się, że go roz-
gniewam. Wiedziałam, że teraz w końcu będzie musiał poroz-
mawiać z moim ojcem i poprosić o moją rękę. I wreszcie bę-
dziemy mogli przestać spotykać się w taki sposób, w tajemnicy,
pod osłoną nocy.
Iskan był tej nocy w dobrym humorze. Przyniósł ze sobą
gruby koc, poduszki, ryżowe ciasteczka i słodzone wino. Sie-
dzieliśmy przy szczelinie, jedliśmy i cicho rozmawialiśmy.
Iskan mówił, a ja słuchałam. Książę pochwalił go za radę w
sprawie kilku dworzan, których przyłapano na przyjmowaniu
dodatkowych opłat od zagranicznych kupców w zamian za lep-
sze miejsce na targu przypraw. Całe myto od handlu towarami
należało do księcia.
- Powiedziałem księciu, że musi ich ukarać dla przykładu.
Tak, żeby nikt nie poszedł w ich ślady. Wszyscy powinni oka-
zywać szacunek naszemu władcy, wszyscy bez wyjątku. Książę
nie chce robić takich rzeczy sam, więc zlecił to mojemu ojcu,
który z kolei zlecił to mnie. Kazałem ich wykastrować i zabić
wszystkie ich dzieci, żony oraz wnuki. Ich rody wyginą razem
z nimi i nie będzie komu czcić ich duchów, kiedy sami już umrą.
Resztę swojego marnego życia muszą przeżyć z tą świadomo-
ścią - pokręcił głową, widząc moją minę. - Tak należało uczy-
nić, Kabiro. Moją powinnością jest chronić księcia.
Miałam ochotę mu powiedzieć, że mogli odebrać im cały
majątek i wydalić ich z kraju, lecz nie chciałam go krytykować.
Nie w chwili, gdy miałam mu do powiedzenia coś tak ważnego.
- Iskanie-che. - Musiał mi się załamać głos, bo Iskan po-
chylił się i pogłaskał mnie po policzku. - Spokojnie, co się stało,
ptaszyno?
- Jestem brzemienna.
Iskan oparł się na łokciach i przyglądał mi się. Wstrzymałam
oddech, czekałam na eksplozję. Uśmiechnął się.
- Miałem nadzieję, że tak się stanie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Moje serce podskoczyło z
radości i pierwszy raz od dawna poczułam na moich ustach
smak cynamonu i miodu. Kochał mnie! Chciał mnie i dziecka,
które w sobie nosiłam! Naszego dziecka.
Nagle zerwał się na równe nogi i pociągnął mnie za sobą.
- Chodź!
Weszłam z nim w szczelinę. W słabym świetle ubywającego
księżyca Anji była ciemna i spokojna. Iskan pochylił się i się-
gnął po czarkę, którą trzymał na krawędzi źródła. Napełnił ją
wodą. - Pij!
- Ale księżyca ubywa! Woda Anji jest niedobra, oaki!
- Właśnie - uśmiechnął się tak szeroko, że jego białe zęby
zalśniły w słabym świetle. - Sprawdzę coś, nad czym zastana-
wiam się od dawna. Pij!
Nie mogłam się ruszyć. Stałam oniemiała i wpatrywałam się
w czarkę trzymaną przez Iskana. Wydał z siebie odgłos znie-
cierpliwienia i złapał moją głowę od tyłu swoją dużą ręką. Od-
chylił ją i przycisnął mi czarkę do ust. Płyn wlał mi się między
zęby, przesączył do jamy ustnej. Spłynął do gardła. Dałam za
wygraną. Skapitulowałam. Wypiłam.
Nigdy wcześniej nie próbowałam złej wody Anji. W ustach
i w gardle poczułam chłód i miękkość. Może wcale nie była
taka niebezpieczna. Może babka nie miała racji, mówiąc o tym,
że jest w niej śmierć i zniszczenie. Przełknęłam. Iskan przyglą-
dał mi się intensywnie.
- Czujesz coś?
Wolno pokręciłam głową. Dzwoniło mi w uszach, dziwny
szum. Jakby krew w moich żyłach, ale mocniej, głośniej. Huk,
rzeki, wodospadu. Anji była we mnie. Piłam jej wodę przez całe
życie, jej moc znajdowała się w moim ciele. Wymieszała się z
moją krwią i stanowiła część mnie, była mną. Postać Iskana za-
częła wibrować w ciemności. Widziałam Iskana stojącego
przede mną, ale też wszystkich potencjalnych Iskanów i tych,
którzy już odeszli. Zobaczyłam Iskana jako starca. Zobaczyłam
jego śmierć. Gdybym chciała, mogłabym jej dotknąć. Przesu-
nąć ją. Przybliżyć. Przyciągnąć tutaj.
Wyciągnęłam rękę. Drżała. Iskan patrzył na mnie, nie spusz-
czał mnie z oka ani na chwilę. Dotknęłam palcami jego śmierci,
badawczo i delikatnie. Jakbym grała na cinna. Głęboko za-
czerpnął powietrza.
Opuściłam rękę. Spojrzałam mu prosto w oczy. Wiedział,
właśnie w tamtej chwili wiedział, jaką mam nad nim władzę i
co mogę zrobić. Czego zdecydowałam się nie zrobić.
- Wracam do domu - oświadczyłam, a mój głos był tak
silny, że Iskan aż się wzdrygnął. Odwróciłam się i odeszłam.

***

Dziecko opuszczało moje ciało przez kolejne trzy dni. Nie pa-
miętam zbyt wiele z tamtego czasu. Trawiła mnie gorączka i
wypalała resztki mojej miłości. Pamiętam krew, mnóstwo krwi.
Pamiętam zrozpaczoną twarz mojej matki, i Agin. Pamiętam
szepczące głosy, chłód wody z miętą i krwiściągiem, pamiętam
ciepłe okłady z różeńca, pamiętam szybkie kroki.
Czwartego dnia gorączka odpuściła. Leżałam w moim łóżku
pod nową, czystą pierzyną. Agin siedziała w nogach łóżka i
wpatrywała się w swoje dłonie.
- Myślałam, że umrzesz. Co ty najlepszego zrobiłaś?
Odwróciłam twarz.
- Matka wie?
- Urodziła czworo dzieci. Jak myślisz? - surowym głosem
spytała Agin.
- Nienawidzisz mnie? - zapytałam, nie będąc w stanie na
nią spojrzeć.
Westchnęła.
- Nie, siostro. Ale jestem na ciebie wściekła. Dlaczego nic
nie powiedziałaś? Nie powinnaś sobie tego robić! Powinnaś
była porozmawiać z ojcem. Mógłby go zmusić, żeby się z tobą
ożenił - powiedziała, ale słyszałam w jej głosie, że sama nie
wierzy w swoje słowa.
- Nikt nie może do niczego go zmusić. Nie ożeni się ze
mną. Nigdy tego nie zrobi. Uwolniłam się od niego. Już nigdy
się z nim nie spotkam, przysięgam.
Agin przejechała ręką po pierzynie.
- Cieszę się, że to mówisz. Był tutaj.
Poczułam, jakby z moich płuc zeszło całe powietrze. Nie
mogłam oddychać.
- Miał czelność pojawić się tutaj i siedzieć z matką i ojcem,
jak kiedyś. Bardzo przejął się twoim stanem. Pytał. Chciał wie-
dzieć. Ojciec niczego nie podejrzewa, więc ugościli go z Tihe
jak mile widzianego gościa. Matka nie po trafiła zostać tam dłu-
żej niż to konieczne, więc musiałam ich obsługiwać. Przyglądał
mi się. - Agin się wzdrygnęła. - Nigdy wcześniej tego nie zau-
ważyłam. Miałam wrażenie, jakby przejrzał mnie na wylot.
Jakby jego wzrok miał sprawczą moc. - Pokręciła głową. - Cie-
szę się, że się od niego uwolniłaś. Nie mogło być z tego nic
dobrego. Wiedziałam o tym, od samego początku.
Nagle wstała i podeszła do wezgłowia. Pochyliła się i mnie
objęła. Nie przypominam sobie, żeby zrobiła to choćby raz od
czasu, kiedy byłyśmy zupełnie małe i spałyśmy w jednym
łóżku. Wtedy często leżałyśmy objęte i chroniłyśmy się przed
okropnościami ciemności. Teraz jej usta dotykały moich wło-
sów, tłustych od potu i brudu.
- Życie będzie toczyć się dalej, sama zobaczysz. Trochę to
potrwa, ale pewnego dnia znowu będziesz szczęśliwa.
Kiedy się poruszyła, spojrzałam na nią. - Ja tego nie zrobi-
łam. - Wykonałam gest obejmujący mnie, łóżko i wszystko, co
się wydarzyło. - To on.
Agin się wzdrygnęła.
- A więc miałaś szczęście, że uszłaś z życiem.
Patrzyłam, jak wychodzi z pokoju. Poczułam ból, ale rów-
nież ulgę. Przeżyłam. Byłam wolna.
Tak wtedy myślałam.

Następnego ranka obudziłam się z niepokojącym szumem w


ciele. W domu panowała cisza, chociaż słońce stało już wysoko
na niebie. Było już prawie lato, przez zaciągnięte zasłony czu-
łam ciepło.
Usiadłam. Moje ciało było słabe i trudno mi było wykrzesać
z siebie tyle siły, żeby wstać. Niepokojący szum w ciele mnie
ogłuszał i nie wiedziałam, czy w domu rzeczywiście jest tak ci-
cho, czy to ja niczego nie słyszę. Wszystko drgało i wibrowało,
jakbym wciąż mogła zobaczyć przeszłość i różne alternatywne
formy przyszłości. Ściany wydały mi się mało solidne. Widzia-
łam za nimi inne ściany, należące do innego budynku, dużo
większego i bardziej okazałego niż nasz dom. Między tymi in-
nymi ścianami poruszali się ludzie w kosztownych strojach. Ich
przeźroczyste postaci sunęły bezgłośnie w krwistej, złotej i in-
tensywnie niebieskiej poświacie. Same kobiety. Kiedy wycią-
gnęłam rękę w kierunku jednej z nich, młodej kobiety o kruczo-
czarnych włosach upiętych dwoma grzebieniami, moje palce
wniknęły w jej ramię. Przez chwilę wydawało mi się, że na
mnie patrzy, po czym zniknęła, ona i reszta kobiet. Dom wokół
mnie znowu był moim domem. Stopniowo wracał mi oddech,
ale plecy miałam zlane zimnym potem.
- Agin? - zawołałam ostrożnie, a mój głos zadźwięczał mi
w uszach. - Matko?
Brak odpowiedzi. Poczekałam, aż mój oddech się uspokoi i
wolno podeszłam do drzwi. Walczyłam, żeby nie upaść.
Taras po drugiej stronie był pusty. Drzwi do sypialni matki
i ojca otwarte na oścież. Podeszłam bliżej, przesuwając się
wzdłuż ściany.
Na krawędzi łóżka, odwrócona do mnie plecami, siedziała
Lehan. Jej lśniące loki opadały swobodnie na drobne plecy.
Trzymała coś w dłoniach. Łóżko, na którym siedziała, było nie-
zaścielone. Ponieważ zasłony wciąż były zaciągnięte, w pokoju
panowała ciemność.
Powłócząc nogami, weszłam do pokoju. Musiała mnie sły-
szeć, ale się nie odwróciła.
- Powinnaś tu wpuścić trochę światła - powiedziałam. Mój
głos wydał mi się suchy i szorstki.
Moje oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności i do-
strzegłam, co trzyma Lehan. Rękę. Smukłą rękę, którą tak do-
brze znałam. Rękę matki. Zauważyłam też, że łóżko nie jest nie-
pościelone, tylko ktoś w nim leży. Matka i ojciec. Obok siebie.
Powietrze znowu zadrgało i miałam ostatnią wizję wywołaną
wodą Anji, wizję, w której matka była staruszką, a ojciec star-
cem. Leżeli obok siebie, otoczeni wnukami, czekali na śmierć.
Ale ta śmierć została im wyrwana. Zręczne palce przesunęły ją
bliżej. Przyciągnęły ją tutaj. Po chwili wizja zniknęła.
- Zmarli dzisiejszej nocy. Wszyscy.
Głos Lehan był słaby i brzmiał jak nie jej. Pochodził z odle-
głego miejsca. Miejsca, w którym nigdy wcześniej nie była, aż
do teraz.
Poczułam, jak wszystko się wali. Wiedziałam, co ma na my-
śli. Zrozumiałam. Mimo to usłyszałam, jak pytam: „Wszy-
scy?”.
- Tihe i Agin leżą martwi w swoich łóżkach. Większość
naszej służby również. Ci, co nie zmarli, uciekli z tego domu
śmierci - relacjonowała głosem pozbawionym emocji. Był
zimny i twardy, niczym stal.
Nic nie powiedziałam. Pobiegłam do pokoju Agin najszyb-
ciej jak mogłam. Znalazłam ją leżącą, z zamkniętymi oczami i
dłońmi złożonymi na pierzynie. Wyglądała jakby spała. Osunę-
łam się na łóżko obok niej. Położyłam się tuż przy jej zwłokach,
objęłam ją ramieniem.
Agin, moja siostra. Ta, która zawsze nas strzegła, mnie i Le-
han. Która zawsze myślała o innych. Tihe, nasz piękny, dumny
brat. Ojciec i matka. Nie żyją. I to ja sprowadziłam śmierć na
nasz dom. To przeze mnie nie żyli. Wyjawiłam Iskanowi
wszystkie tajemnice Anji. Pokazałam mu, jak użyć oaki, jej za-
kazanej wody. Nie rozumiałam, dlaczego wciąż żyję. Może my-
ślał, że i tak umrę, kiedy leżałam taka chora i słaba?
Żałowałam, że nie odeszłam razem z dzieckiem, które opu-
ściło moje ciało.
Żałuję tego od ponad czterdziestu lat.

Znaleźli nas nasi sąsiedzi. Służba, która w panice opuściła nasz


dom, opowiedziała o tym, co się stało. Najstarsi przyjaciele mo-
ich rodziców odważyli się tutaj przyjść i sprawdzić, czy ktoś
przeżył tę straszną chorobę. Wzięli nas ze sobą i zajęli się nami,
pomogli nam pochować zmarłych. Przybyła nasza ciotka, sio-
stra matki, i po pogrzebie matki, ojca, Tihe i Agin wzięła nas do
swojego domu. Lehan i ja nie byłyśmy w stanie nic robić. Pra-
wie ze sobą nie rozmawiałyśmy. Ubierałyśmy się rano, jadły-
śmy to, co przed nami stawiano, odpowiadałyśmy, gdy nas o
coś pytano i kładłyśmy się do jednego łóżka, kiedy robiło się
ciemno, lecz Lehan była dla mnie jak obca osoba. Nie wiem,
dlaczego nie umiałyśmy znaleźć u siebie pocieszenia. Może
moja wina była zbyt wielka, a jej rozpacz zbyt ogromna. Ciotka
i kuzyni okazywali nam szacunek i zrozumienie, lecz pomimo
całego bólu i strachu wiedziałam, że nie możemy tam zostać na
zawsze. Nie miałam pojęcia, dokąd pójść.

Kiedy pewnego popołudnia pod koniec lata siedziałyśmy z Le-


han, naszą ciotką i naszą kuzynką w pokoju cieni i wyszywały-
śmy, wszedł sługa ciotki.
- Iskan ak Honta-che - zameldował i przytrzymał drzwi.
Ekhan z zainteresowaniem podniosła głowę, a Lehan odło-
żyła robótkę. Ciotka wstała, żeby przywitać gościa, ukłoniła się
i kazała przynieść mrożoną herbatę z cukrem i z cytryną oraz
ciasteczka. Ja dalej haftowałam. Nie miałam odwagi podnieść
wzroku. Przyszedł, żeby mnie zabić. Mógł to spokojnie zrobić.
Bez żadnych wyrzutów sumienia. Moje serce biło tak mocno,
że drżały mi ręce. Usłyszałam, jak miękkim głosem składa kon-
dolencje. Może zrobi to szybko i nie będę musiała już dłużej
cierpieć? - pomyślałam. Opłakiwać moich bliskich. Nieść tego
brzemienia. Podniosłam wzrok.
Stał przed Lehan z pochyloną głową, a moja siostra patrzyła
na niego błyszczącymi oczami.
- Twoja matka i twój ojciec byli najwspanialszymi ludźmi,
jakich kiedykolwiek poznałem, Lehan-cho. Byli mi równie dro-
dzy, co moi rodzice. Miałem nadzieję, że kiedyś staną się też
moimi rodzicami - podniósł głos, jakby chciał, żeby wszyscy
usłyszeli jego słowa, i ujął dłoń Lehan. - Chciałem poślubić ich
najmłodszą córkę Lehan, ale po tej ogromnej tragedii, która
spotkała rodzinę cho, nie mogę tego zrobić.
Moja kuzynka Ekhe wydała z siebie krótki okrzyk przeraże-
nia, a moja ciotka szybko wstała z krzesła.
- Proszę pozwolić, że przyprowadzę męża. Głowa rodziny
powinna przy tym być.
Iskan skinął głową, nie wypuszczając ręki Lehan. Spojrzał
mi prosto w oczy, a w jego spojrzeniu było ostrzeżenie. Groźba.
Ciotka wróciła z swoim mężem Netomo. Usiedli przy dłu-
gim stole, na którym służba postawiła orzeźwiający napój. Ja
znieruchomiałam, a Iskan nie usiadł, wciąż stał z ręką Lehan w
swojej ręce. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Jak wróbel,
który wie, że jastrząb może nadlecieć w każdej chwili.
- Nie rozmówiłem się z Malikiem ak Sangui-cho, mój oj-
ciec też nie rozmówił się z ojcem Lehan. Ale przez cały miniony
rok jasno dawałem do zrozumienia, jakie są moje zamiary. Cze-
kałem, aż zdobędę w pałacu księcia taką pozycję, by móc wziąć
sobie żonę. Jednak teraz czuję, że ciąży na mnie obowiązek, i
własne ambicje muszę odłożyć na bok. - Z czułością spojrzał na
Lehan i uśmiechnął się do niej ze smutkiem. - Tylko dwie
dziewczyny przeżyły tę chorobę, która dotknęła dom ich ojca.
Czuję, że moją powinnością jest zająć się nimi obiema w taki
sposób, by jak najmniej ucierpiały po tym, co je spotkało.
W tym momencie wypuścił rękę Lehan i znowu na mnie
spojrzał. Nie potrafiłam nawet mrugnąć. Przeszył mnie wzro-
kiem przepełnionym tym, co nie zostało wypowiedziane. Zrobił
krok w moją stronę, a ja ścisnęłam robótkę. Nie może chwycić
mnie za rękę. Nie przeżyję, jeśli mnie dotknie - pomyślałam.
- Kabiro ak Malik-cho. Jesteś jedyną spadkobierczynią
swojego ojca, ponieważ nie miał braci ani innych krewnych.
Wyjdź za mnie, to zaopiekuję się również twoją ukochaną sio-
strą Lehan. Dzięki temu małżeństwu zostanie też moją siostrą.
Możemy zamieszkać w domu waszego ojca i prowadzić jego
gospodarstwo. Wasze życie się nie zmieni i nie będziecie mu-
siały się rozdzielać. Jestem pewien, że obie to docenicie. Za-
dbam, żeby niczego wam nie brakowało i by żadnej z was nie
przytrafiło się nic złego.
Wypowiadając ostatnie zdanie, wbił we mnie wzrok. Jego
ciemne oczy były przepełnione gniewem. Ponieważ stał odwró-
cony plecami do pozostałych, nikt poza mną nie mógł widzieć
wyrazu jego twarzy. Ale ja widziałam. I zrozumiałam.
Gdybym nie przystała na jego propozycję, przypłaciłabym
to życiem nie tylko ja. Zabiłby również Lehan. Zrobiłby to
wszystko z powodu źródła. Żeby zawłaszczyć sobie wodę Anji.
Był gotów na wszystko, żeby tylko źródło należało do niego.
Milczałam. Wiedziałam, co muszę odpowiedzieć, lecz nie
potrafiłam zmusić moich ust do wypowiedzenia tych słów. Ne-
tomo, mąż mojej ciotki, podszedł i stanął obok Iskana. Zacierał
ręce z radości. Syn wezyra wżeniony w rodzinę! Nie mógł prze-
gapić takiej szansy!
- To spadło na nas tak nagle. Musisz wybaczyć zakłopota-
nie naszej młodej kuzynce. Wiem, że rozumie hojność tej oferty
i nie mam wątpliwości, jaka będzie jej odpowiedź. Prawda, Ka-
biro?
Ulegle pochyliłam głowę. Wszyscy wzięli to za odpowiedź
twierdzącą, więc Netomo poklepał Iskana po plecach i mu po-
gratulował, a ciotka kazała przynieść wino i kielichy. Po chwili
wszyscy wznosiliśmy toast za szczęście i dostatek młodej pary.
Iskan uniósł swój polakierowany na czerwono kielich w moim
kierunku i pochylił się, żeby mi coś szepnąć do ucha. Wszyscy
zachichotali i zaczęli bić brawo, jakby to była najbardziej natu-
ralna rzecz pod słońcem - młody mężczyzna szepcze coś w ta-
jemnicy swojej narzeczonej.
- Nie musisz się mnie obawiać, Kabiro. Jeśli tylko bę-
dziesz mi posłuszna, obie będziecie bezpieczne, ty i twoja
piękna siostra. Rozumiesz? - Skinęłam głową. - To dobrze.
Przede wszystkim nigdy więcej nie wolno ci wspomnieć ni-
komu o źródle i jego mocy. Nigdy już tam nie pójdziesz. A jeśli
to zrobisz, dowiem się o tym. Anji należy teraz do mnie.
Jego głos był ciepły i zmysłowy, odpowiedni ton dla tajem-
nic między parą zakochanych. Nikt nie mógł przypuszczać, że
jego słowa są pełne jadu i gróźb. Zwrócił się do Netomo.
- Chciałbym, żeby wesele odbyło się jak najszybciej, by te
młode kobiety szybko odzyskały swój dom.
- Naturalnie - przytaknął wuj. - Przed kolejną pełnią. Mam
klucze do domu mojego zmarłego szwagra. Pewnie do wesela
chciałbyś uporządkować posiadłość.
Iskan się uśmiechnął. Uśmiech nie schodził mu z twarzy
przez całe popołudnie. Uśmiechał się do Lehan i do mnie. Tylko
ja wiedziałam, co się kryje za tymi uśmiechami.

***

Nie pamiętam zbyt wiele z czasu przed ślubem. Z pewnością


czyniono wiele przygotowań, ale nie oczekiwano, że będę w
nich uczestniczyć. Większość czasu spędzałam w naszym po-
koju, moim i Lehan, krążyłam po nim niczym dzikie zwierzę
zamknięte w klatce. Próbowałam wymyślić jakiś sposób na
uwolnienie się z pułapki, lecz nadaremno. Nie widziałam wyj-
ścia z tej sytuacji, wyjścia, które zapewniłoby bezpieczeństwo
Lehan i utrzymało ją z dala od Iskana.
Pamiętam pewien wieczór, kiedy Lehan przyszła do naszego
pokoju, żeby się położyć. Siedziała przed lustrem, szczotko-
wała swoje długie włosy i przyglądała się temu, jak nerwowo
chodzę tam i z powrotem.
- Co z tobą? Zachowujesz się, jakby Netomo chciał cię wy-
dać za bezzębnego starca ze świerzbem. A nie za młodego i
przystojnego syna wezyra, który chce tylko naszego dobra. Jeśli
ktoś miałby tutaj rozpaczać, to ja.
Przystanęłam i wbiłam w nią wzrok. Obruszyła się, a na jej
perfekcyjnej cerze pojawił się lekki rumieniec.
- Cóż, przecież właściwie to ze mną miał się ożenić.
Słowa zawisły między nami jak odłamki szkła.
- Ale... Zawsze mówiłaś, że cię nie obchodzi.
- To prawda - powiedziała i spojrzała w dół, na swoje ręce,
wciąż uroczo zarumieniona. - Ale to syn wezyra. Mężczyzna z
fantastyczną przyszłością. To byłaby dobra partia. I jest dla nas
dobry. To dobry człowiek.
- Lehan, to zły człowiek! - Padłam na kolana tuż obok niej,
starałam się tak dobierać słowa, żeby ją przestrzec, ale nie na-
razić jej na niebezpieczeństwo. - Nie ufaj mu. Nigdy cię nie
chciał. Przecież ojciec sam powiedział, że Iskan nigdy nie
wspomniał na ten temat ani słowem. Iskan to zło w najczystszej
postaci, i Lehan, musimy uciekać. Obie. Może jeszcze tej nocy?
- Obudziła się we mnie nadzieja. Ucieczka, tak, dlaczego wcze-
śniej o tym nie pomyślałam! Daleko stąd, gdzie nie znajdą nas
wizje Anji i nie schwyta nas Iskan.
Moja siostra zrobiła się całkiem blada. Patrzyła na mnie z
niesmakiem.
- Nigdy mnie nie chciał? Pojawiał się z twojego powodu?
To mi chcesz wmówić?
- Tak, tak właśnie było, ale to nie tak jak myślisz, Lehan.
On...
Przerwała mi.
- Nigdy nie pomyślałam, że upadniesz tak nisko, Kabiro -
powiedziała lodowatym głosem. Wstała i przejechała dłońmi po
swoich ramionach, jakby chciała strzepnąć moje słowa. - Ojciec
i matka wiedzieli. „Wszyscy wiedzieli, Iskan sam tak twierdzi.
Chciał się ze mną ożenić. A teraz chce się zaopiekować nami
obiema, najlepiej jak potrafi. Dlaczego miałabym uciec od ko-
goś, kto chce mi zwrócić mój rodzinny dom? Rozpadam się z
tęsknoty za nim, Kabiro. Chcę chodzić tam, gdzie chodziła
matka i brać do ręki te przedmioty, które brała Agin. Chcę
znowu być blisko nich. Ale ty... - Na jej twarzy malował się
niesmak. - Ty oszalałaś. Nie zasługujesz na takiego dobrego
mężczyznę. Poproszę ciotkę, żebym mogła spać u Ekhe. Przy-
szła panna młoda potrzebuje być sama.
Zanim zdążyłam coś powiedzieć, wyszła ostentacyjnie z po-
koju i zostawiła mnie samą.

***

Mieliśmy tradycyjny ślub. Odbył się przy kurhanie pod Areko,


gdzie byli pochowani przodkowie Iskana. Staliśmy przed małą
świątynią, w której składano ofiary duchom przodków, i wy-
mienialiśmy tradycyjne podarunki trzy-razy-trzy w obecności
naszych rodzin. Lehan trzymała kosze z prezentami. Z jednego
z nich wyjęłam butelkę wina figowego na szczęście, jedwabne
nici na stałość oraz woreczek z bao na płodność i wręczyłam to
wszystko Iskanowi. Przyjął ode mnie podarunek i przekazał go
dalej swoim kuzynom, po czym odwrócił się do Lehan i pokło-
nił się jej. Uśmiechnęła się do niego tak szeroko, że dołeczki na
jej policzkach zrobiły się jeszcze wyraźniejsze i wręczyła mu
drugi kosz. Iskan wyjął z niego srebrną monetę na dostatek, wi-
nogrona na obfitość, korę drzewa hannam na zdrowie, ocet na
mądrość oraz żelazne gwoździe do budowy naszego życia i
ofiarował mi to wszystko. Przyjęłam te dary, a Lehan wręczyła
nam ostatni podarunek, ciasto z orzechami i miodem, które po-
dzieliliśmy między siebie. W taki oto sposób zostaliśmy mężem
i żoną, ale nasze małżeństwo nie zostało od razu skonsumo-
wane. Stało się to dopiero po przyjęciu weselnym, które odbyło
się w domu mojego ojca należącym teraz do Iskana. To tam
garstka gości delektowała się fantastycznymi potrawami przy-
gotowanymi przez moją ciotkę, słuchała muzyki w wykonaniu
muzykantów mojego ojca i tańczyła pod lampami zwisającymi
z drzew na dziedzińcu. Po wybrzmieniu ostatniej pieśni i wypi-
ciu przez gości ostatniej kropli wina Iskan zaprowadził mnie do
pokoju moich rodziców, do małżeńskiego łoża. To było nowe
łoże, gdyż Iskan kazał wcześniej spalić wszystkie meble i tka-
niny znajdujące się w domu, żeby „wygonić chorobę, która za-
brała tyle istnień”, ale dla mnie to nie miało żadnego znaczenia.
Dla mnie to i tak było to samo łóżko, w którym zmarli moi ro-
dzice, moi rodzice zamordowani przez Iskana. Nie byłam nawet
w stanie usiąść na jego krawędzi, stałam w drzwiach.
Iskan rozejrzał się i skinął głową z zadowoleniem.
- Widzisz, dostaliśmy od mojego ojca w ślubnym prezen-
cie oryginalnego Liau ak Tiwe-chi. - Wskazał palcem obraz sto-
jący przy łóżku. - Jest wart pięć koni w pełnym rynsztunku bo-
jowym. Udekorowałem wnętrza drogocennymi dziełami sztuki
i wysmakowanymi meblami. Zaiste teraz to dom godny syna
wezyra - oświadczył i usiadł na łóżku, zakładając stopę jednej
nogi na kolano drugiej. - Ale zamierzam wprowadzić jeszcze
więcej ulepszeń. Na przykład wybuduję mur wokół kurhanu. I
zamontuję drzwi do źródła, zamykane na klucz - poinformował
z uśmiechem. - A to tylko początek. Widziałem wielkie rzeczy,
Kabiro. Fantastyczną przyszłość. Za kilka lat nie poznasz ma-
jątku swojego ojca. Piję wodę Anji, kiedy jest dobra, każdej
nocy i mam wizje w każdą pełnię. Z każdym miesięcznym cy-
klem księżyca wzór staje się dla mnie coraz wyraźniejszy. Mu-
szę tylko przyspieszyć pewne wydarzenia i w ten sposób przy-
bliżyć moją fantastyczną przyszłość. - Ściszył głos. - Ale picie
jej czarnej wody, oaki, to zupełnie coś innego. To moc, która
wypełnia człowieka i sprawia, że jest panem życia i śmierci. Ty
to wiesz, Kabiro. Skosztowałaś jej. Czarna woda Anji to broń,
którą nadaję sobie taki kształt, jaki chcę mieć, moja ptaszyno. -
Uśmiechnął się przepraszająco i przekrzywił głowę. - Ale ty już
nigdy jej się nie napijesz, żono moja. A teraz nadeszła pora, że-
byśmy skonsumowali nasze małżeństwo.
Miał mnie wcześniej wiele razy, lecz tej nocy było inaczej.
Rozkoszował się upokarzaniem mnie. Rozkoszował się zada-
waniem mi bólu. Przeciągał to w nieskończoność. Rankiem,
kiedy kobiety z jego rodziny pojawiły się, żeby zyskać pew-
ność, że na naszym prześcieradle znajduje się plama dziewiczej
krwi, znalazły świeżą, czerwoną krew pochodzącą z więcej niż
jednego miejsca na moim ciele.

Zabronił mi wychodzić. Zabronił mi rozmawiać z innymi oso-


bami poza nim i Lehan, a Lehan przestała się do mnie odzywać.
Nie wolno mi było zwracać się do służby, a Iskanowi nie mia-
łam nic do powiedzenia, więc mój głos zanikł, milczałam. Po-
grążona w ciszy słyszałam hałasujących robotników budują-
cych mur wokół kurhanu i drzwi do Anji. Kiedy wszystko było
gotowe, Iskan pokazał mi klucz i parsknął śmiechem. - Teraz
zaiste jest tylko moja! Nawet sam książę nie pozna jej tajemnic.
Anji jest jak piękna kobieta, która otwiera się tylko dla jednego
mężczyzny, swojego ukochanego. I to mnie pragnie. Z ochotą
pokazuje mi każdą fałdkę swojej tajemnicy.
Brał mnie każdej nocy.
- Synowie, Kabiro - powiedział pewnej nocy, siedząc i wy-
cierając z palców moją krew. - Władzę mężczyzny mierzy się
liczbą jego synów. Nikt inny nie jest w stosunku do niego tak
lojalny. Nikt inny nie jest dla niego jak przedłużenie jego wła-
snej ręki. Sojuszom zawartym przez małżeństwa córek nie
można ufać. Będę cię brał, dopóki nie zasieję w twoim łonie
syna.
Przestałam myśleć, przestałam mieć nadzieję, przestałam
walczyć. Nie wiem, ile czasu minęło, nie chciało mi się już li-
czyć dni i nocy. Przestałam dbać o higienę i wygląd, lecz nic
nie mogło go powstrzymać od przychodzenia do mojego łoża.
Patrzenie na jego minę pełną obrzydzenia, kiedy mnie dosiadał,
dawało mi pewną satysfakcję. Przestał się uśmiechać, ale nie
przestał przychodzić. Jego wyniosłą pewność siebie zastąpił
wściekły upór. Za każdym razem, kiedy dostawałam mie-
sięczne krwawienie, wpadał w furię.
- Nie mam już sił na kolejny raz - ryknął pewnej nocy. -
Myślisz, że to dla mnie przyjemność? Muszę spłodzić syna, ro-
zumiesz przeklęta jałowa kobieto?!
W końcu zaszłam w ciążę. Byłam młoda i moje ciało mnie
nie słuchało. Natychmiast zapytał Anji o płeć dziecka. Okazało
się, że to dziewczynka.
Wypędził ją z mojego ciała czarną wodą Anji.
Nie pozwolił mi urodzić żadnej dziewczynki.
Po ponad roku małżeństwa wreszcie miałam urodzić syna.
Dopiero kiedy Anji pokazała Iskanowi, że dziecko w moim
brzuchu to syn, na którego tak długo czekał, zostawił mnie w
spokoju. Nie widziałam go przez kilka miesięcznych cykli księ-
życa. Spędzał czas w pałacu księcia, gdzie starał się być nie-
zbędny. Miałam mdłości i dlatego cieszyłam się z tego spokoju,
który nagle zapanował w domu. Ranki spędzałam w łóżku, ale
po małym posiłku w środku dnia, wychodziłam na dziedziniec.
Wciąż wolno mi było tam przebywać. Siedziałam i rozkoszo-
wałam się zapachami wczesnej wiosny, kwiatami w donicach
ustawionych pod rozłożystymi wierzbami i śpiewem ptaków.
Pierwszy raz od dwóch lat odczuwałam w ogóle jakąś przyjem-
ność. Syn w moim łonie znowu nadał życiu sens. Nie miało zna-
czenia, że to syn Iskana. Rodziło się nowe życie, sposób, by
odkupić wszystkie te życia, które miałam na swoim sumieniu.
Rzadko zaglądałam do Lehan. Była zajęta prowadzeniem
domu, który zaniedbałam podczas mojej apatii i zaniedbywa-
łam teraz, kiedy doskwierały mi mdłości i ciągle byłam zmę-
czona. Przez otwarte okno wychodzące na dziedziniec słysza-
łam, jak rozdziela służbie pracę. Przechodziła z pomieszczenia
do pomieszczenia, energicznie robiła to, co należało zrobić, by
dom takich rozmiarów jak ten funkcjonował jak należy. Coraz
baczniej przyglądałam się jej pracy. Wcześnie rano słyszałam,
jak wydaje polecenia ludziom, którzy potem szli w pole i na
plantację przypraw. Właściwie należało to do obowiązków
pana domu, lecz Iskan dalej trzymał się z daleka. Kiedy moja
młodsza siostra nauczyła się tego wszystkiego? Nikt nie pod-
ważał jej autorytetu i widziałam, że znakomicie sobie radzi: w
pokojach panowała idealna czystość, rośliny na dziedzińcu
miały się świetnie, a posiłki, które przynoszono do mojego po-
koju, były smaczne i różnorodne, choć nie nosiły znamion roz-
rzutności. Próbowałam zagadywać służbę. Odważałam się na to
teraz, gdy Iskan przebywał poza domem, ale wszystkie pilnu-
jące mnie służące były nowe i niechętne do rozmowy.
Pewnego popołudnia, kiedy siedziałam na dworze z rękami
na brzuchu i cieszyłam się z pierwszych ruchów małego, Lehan
wybiegła na dziedziniec z belą zielonego jedwabiu. Przystanęła
na mój widok, jakby chciała zawrócić.
- Lehan - powiedziałam i wyciągnęłam rękę w proszącym
geście. - Chodź, usiądź obok mnie na chwilę. - Widząc, że nie
ma takiego zamiaru, opuściłam rękę. - Czy nie mogłybyśmy
znowu zostać przyjaciółkami? Przepraszam cię za wszystko, co
powiedziałam.
Czułam się strasznie samotna. Ciąża mnie cieszyła, choć
równocześnie przerażała. Nie miałam z kim o tym porozma-
wiać. Nie miałam matki, którą mogłabym poprosić o radę. Zo-
stała mi tylko Lehan.
Powoli zbliżyła się do ławki, na której siedziałam, i przy-
cupnęła na samym rogu. Jedwab położyła sobie na kolanach.
- Co tam masz? - spytałam. - Będziesz szyć tunikę?
Lehan pogładziła palcami materiał. Najpierw myślałam, że
się nie odezwie, ale ona zaczerpnęła powietrza i powiedziała:
- Brat Iskan przysłał to z Areko dziś rano. Chce, żebym do
pokoju słońca uszyła nowe poduszki do siedzenia.
Przez chwilę siedziałam w milczeniu, zaskoczona jej odpo-
wiedzią.
- To piękny materiał - wydusiłam z siebie w końcu. - Nie-
spotykany kolor.
Lehan skinęła głową i uśmiechnęła się do materiału.
- Będzie pasował do zielonych wazonów, które wybrali-
śmy. Iskan sprowadził je z pustymi Maiko. Są wypalane pustyn-
nym piaskiem.
- Czy ty... dużo mu pomagałaś przy urządzaniu domu?
Unikała mojego spojrzenia.
- Tak. Mamy ten sam gust - odpowiedziała jakby w obro-
nie. - I Iskan nie szczędzi pieniędzy. Mówi, że mogę urządzić
dom dokładnie tak jak chcę.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Iskan traktował Lehan jak
swoją żonę. A ona przyjęła na siebie tę rolę. Ja byłam tylko złem
koniecznym, spadkobierczynią i krową rozpłodową. Ale nie
mogłam oskarżać Lehan. Została wychowana do bycia żoną,
która dba o dom i jego otoczenie. My, wszystkie dziewczęta,
uczyłyśmy się tego od dziecka. Ja nie podołałam tej roli.
Lehan wzięła moje milczenie za wyrzut. Szybko wstała z
ławki i zwróciła ku mnie swoją rozognioną twarz.
- Spójrz na siebie! Kiedy ostatnio brałaś kąpiel? Kiedy
zmieniałaś ubrania? Okropnie śmierdzisz. Przynosisz wstyd na-
szej rodzinie! Nic dziwnego, że Iskan trzyma się od tego domu
z daleka nawet teraz, gdy w końcu spodziewasz się je go
dziecka. Ledwo mógł się zmusić, żeby do ciebie chodzić. Przy-
chodził do mnie, żeby się pozbierać. Pomagałam mu.
Zasłoniła dłonią usta, jakby nie mogła uwierzyć, że powie-
działa to głośno. W jej oczach widać było strach.
- Miej się na baczności, siostro moja - powiedziałam
wolno. - Nie wiesz, z czym igrasz.
Nie byłam zła, tylko niewymownie smutna. Nie wiedziałam,
jak uchronić Lehan przed szponami Iskana.
Odwróciła się i pobiegła do domu. Długo siedziałam na
ławce i wpatrywałam się w otwarte drzwi, jakbym chciała spoj-
rzeniem ściągnąć ją z powrotem. To ja ją przywiodłam do domu
Iskana. To przeze mnie znalazła się w niebezpieczeństwie. Oaki
Anji była we mnie, płynęła w moich żyłach. Kiedy dorastałam,
często czułam się silniejsza dzięki temu, że piłam wodę ze źró-
dła, nawet jeśli nie robiłam tego zbyt często. Teraz miałam wra-
żenie, jakbym nie mogła pozbyć się nieczystości, w moich ży-
łach pulsował brud. Wciągałam wszystkich w łajno. Nawet
moje nienarodzone dziecko.

Nie cieszyłam się jakoś szczególnie z tego, że mój syn miał


przyjść na świat już wkrótce. Ale zniknął też mój strach przed
ciążą i porodem. Jeśli umrę, przestanę czuć się winna, przestanę
czuć ból - myślałam. Zbliżało się rozwiązanie, a ze mną i z
dzieckiem nie działo się nic złego. Iskan powrócił pewnego
wieczoru, kiedy była pełnia. Nie mógł już dłużej wytrzymać bez
Anji, zgadywałam. Potrzebował mocy i wizji źródła. Słyszałam
go, gdy przemieszczał się po domu i sprawdzał, czy wszystko
jest jak należy. Wszędzie towarzyszył mu jasny głos Lehan,
która opowiadała i wyjaśniała, co zrobiła pod jego nieobecność.
Następnie przez otwarte okno wpadły do mojego pokoju
dźwięki cinna i tilan. Siedzieli w pokoju cieni. Mogłam do nich
zejść. Nikt mnie nie powstrzymywał. Pewnie zajadali smako-
łyki przywiezione przez Iskana z Areko.
Leżałam w łóżku i głaskałam ręką napięty brzuch, nucąc ra-
zem z muzyką. To była stara melodia, moja matka ją uwielbiała.
Nie zamierzałam już nigdy usiąść przy jednym stole z jej mor-
dercą.
Iskan obudził mnie po północy, wchodząc do mojego po-
koju. Trzymał w ręku zapaloną lampę. Postawił ją na stoliku
obok mojego łóżka. Wsparłam się na poduszkach, ale nawet na
mnie nie spojrzał.
- A więc tak - powiedział i zmarszczył nos. - Ten smród.
Lehan miała rację. Nie dbasz już w ogóle o siebie? Pamiętaj, że
będziesz matką mojego syna.
- Dla niego mój wygląd nie jest ważny - oświadczyłam.
Iskan prychnął, ale potem podszedł do łóżka. Stanął i patrzył
na mnie intensywnie tymi swoimi ciemnymi oczami.
- Z dzieckiem wszystko w porządku?
Skinęłam głową wbrew swojej woli.
- To już niedługo?
- Tak sądzę. Nie pozwalasz mi z nikim rozmawiać, nie
mogę się poradzić żadnej kobiety, ale nie zostało chyba zbyt
wiele czasu.
- Potrzebujesz akuszerki. Oczywiście. Załatwię to.
Powiedział to bez zainteresowania. To była tylko kolejna
rzecz, którą musiał się zająć, żeby zapewnić bezpieczeństwo
swojemu dziedzicowi. Wyprostował się, ospale jak kot.
- Siła Anji płynie w moich żyłach. Tęskniłem za źródlaną
wodą! Tęskniłem za jej mocą i wizjami. Zbyt wiele miałem do
zrobienia w Areko i w pałacu. Anji musiała po czekać. Ale na-
deszła ta chwila.
Uśmiechnął się i usiadł na krawędzi łóżka. Miał zamiar mnie
posiąść? Objęłam rękoma brzuch w ochronnym geście.
- Mam teraz wielu sprzymierzeńców. W interesie wielu lu-
dzi leży, żebym doszedł do władzy. Pora zostać wezyrem.
- A co z twoim ojcem? - spytałam i wspomniałam siwego,
miłego starszego mężczyznę, który był na naszym ślubie.
- Jest stary - stwierdził Iskan i uśmiechnął się szeroko. -
Podejrzewam, że niedługo umrze. Można nawet powiedzieć, że
to widziałem. - Iskan zaśmiał się ze swojego żartu, ale ja
wstrzymałam oddech. Mówił o oaki w najczystszej postaci. O
ojcobójstwie. Widząc, że zrozumiałam, skinął w moją stronę
głową, jakbyśmy dzielili jakąś miłą tajemnicę. - Muszę tylko
poczekać, aż oaki Anji będzie najsilniejsza. Potem się jej napiję
i odwiedzę mojego ojca, a następnego dnia znajdą go martwego
i wszyscy będą myśleć, że umarł śmiercią naturalną. - Prychnął.
- Oczywiście widziałem jego prawdziwą śmierć. Nawet nie po-
dejrzewasz jak jest odległa! Długowieczny żółw z niego. Będę
musiał się natrudzić, żeby śmierć nastąpiła szybciej.
Oparł się o słupek łóżka z baldachimem i splótł ręce za
głową. Światło lampy migotało w jego lśniących włosach i ide-
alnie wypolerowanych guzikach. Był symbolem beztroskiego
młodego mężczyzny, przyzwyczajonego, że dostaje to, czego
chce.
- Gdy już wreszcie zostanę wezyrem, zacznie się moja
właściwa praca. Stanę się najpotężniejszy w całym Karenokoi.
Będę potężniejszy od samego księcia.
Dopiero teraz zauważył moje ręce zasłaniające brzuch, moją
obronną pozycję. Na jego twarzy pojawił się lekki grymas nie-
smaku.
- Nie schlebiaj sobie. Dlaczego miałbym się tobą brukać
teraz, kiedy już spełniłaś swój obowiązek? - Zeskoczył z łóżka
i wymaszerował z pokoju równie energicznie jak do niego
wszedł. Lampę zostawił, i zapach wina oraz skóry.
Szybko zgasiłam płomień. Nie chciałam widzieć tego miej-
sca na łóżku, gdzie siedział, nie chciałam widzieć pozwijanego
prześcieradła, dołka, który powstał pod wpływem ciężaru jego
ciała. Skuliłam się między poduszkami. Moje serce powoli
zwalniało. Już mnie nie obchodziło, co robił, i nie obchodziło
mnie, czy będę żyć, czy umrę. Mimo to bałam się go. I nie tylko.
Jakaś mała część mnie czuła wstyd. Wstyd, że Iskan patrzył te-
raz na mnie z obrzydzeniem. Człowiek, którego spojrzenie
sprawiało kiedyś, że czułam się najpiękniejszą dziewczyną w
całym Karenokoi.
Przez otwarte okno słyszałam parskanie koni dobiegające ze
stajni i kumkanie żab. Cykanie świerszczy. Uspokajały mnie te
odgłosy nocy.
Wtedy usłyszałam inny dźwięk. Dźwięk, który doskonale
znałam. Dźwięk, który wydawał Iskan. Rozległ się w pokoju
obok. W pokoju Lehan. Usiadłam i znowu to usłyszałam. Gło-
śne jęknięcie rozkoszy. Posiadł ją! Moją siostrę, wziął ją siłą!
To nie mogła być prawda, to nie może być prawda, muszę coś
zrobić, muszę ją uratować! Rozejrzałam się za bronią, ale ni-
czego nie znalazłam, więc wybiegłam z pokoju, z pustymi rę-
kami i z ciężkim brzuchem. Coś chyba da się zrobić? Mogę za-
cząć krzyczeć, wezwać służbę. To było oaki dobierać się do
szwagierki, to kazirodztwo.
Pod drzwiami Lehan usłyszałam inny odgłos. Jęk. Sapanie.
To była ona. I to nie były odgłosy walki czy przerażenia, tylko
odgłosy rozkoszy. Odgłosy, których ja sama nigdy nie wyda-
wałam. Było jej dobrze. Chciała tego.
Wsadziłam sobie w usta zaciśniętą pięść, żeby powstrzymać
wydobywający się krzyk. Powoli wycofałam się w kierunku
moich drzwi, z rozkoszą Lehan dźwięczącą mi w uszach.

Potem słyszałam Lehan i Iskana prawie co noc. Także tej nocy,


kiedy rodziłam mojego pierwszego syna. Miałam wrażenie, że
chcą zagłuszyć moje krzyki swoimi jękami. Nie prędzej niż
rano, gdy moje cierpienia trwały już bardzo długo, Iskan we-
zwał akuszerkę. Poród zakończył się dopiero następnej nocy.
Kiedy Korin leżał już przy mojej piersi, mimo wyczerpania po-
czułam się odrobinę szczęśliwa. Był całkiem mój, piękny mały
chłopczyk z długimi ciemnymi rzęsami i zmarszczonymi
brwiami. Pomimo długiego i trudnego porodu silny i zdrowy.
Jego małe miękkie rączki, jego oczy...
Nie. Nie chcę o tym więcej pisać.
Iskan pozwolił mi być z Korinem przez dziesięć dni. Przez
dziesięć krótkich dni mogłam go trzymać, karmić swoim mle-
kiem i chłonąć jego zapach, być jego matką, całym jego świa-
tem. Dziesiątego dnia Iskan sprowadził do naszego domu swoją
matkę i mamkę do opieki nad Korinem. Sam wyrwał mi chłopca
z objęć, lecz o tym też nie będę pisać. Nigdy nie zapomnę mo-
jego pierwszego prawdziwego spotkania z jego matką, Izani, i
tego, jak wzięła mojego syna na ręce, jakby to ona go urodziła,
i z dumą powiedziała do syna, że wychowa swojego wnuka,
żeby był dokładnie taki jak jego ojciec. Na mnie nawet nie spoj-
rzała.
To Lehan przyszła do mnie kilka dni po tym, jak zabrano mi
Korina. Nie opuszczałam mojego pokoju. Iskan zamknął drzwi
na klucz za Izani, kiedy wyniosła dziecko. Służące przycho-
dziły, opróżniały mój nocnik i zostawiały mi jedzenie, którego
nawet nie tykałam. Moja siostra stanęła w drzwiach i przypa-
trywała mi się dłuższą chwilę. Siedziałam skulona przy ścianie.
W takiej pozycji spędzałam większość czasu. Łóżko było miej-
scem, w którym urodziłam. Nie byłam już w stanie w nim leżeć.
Nie zdawałam sobie sprawy z obecności Lehan, dopóki się nie
odezwała.
- Pozwoliłby ci się zobaczyć z Korinem, gdybyś się tylko
pozbierała.
W jej głosie słychać było pogardę i współczucie. Spojrzałam
w górę, ale Lehan uciekła wzrokiem. Dotknęła pierścionka na
swojej lewej ręce, dużego zielonego kamienia oprawionego w
złoto. Ani chybi prezent od Iskana. Do tej pory czułam jedynie
rozpacz i bezkresny smutek, ale teraz nagle zapłonęła we mnie
gwałtowna nienawiść. Tak silna, że zaczęłam się trząść. Chcia-
łam coś powiedzieć, lecz emocje ścisnęły mi gardło i nie mo-
głam wydobyć z siebie słowa.
- Kabiro, zachowujesz się jak obłąkana. Chyba rozumiesz,
że Iskan ma na względzie dobro swojego syna? Niepoczytalna
matka mogłaby zrobić krzywdę dziecku albo coś jeszcze gor-
szego - powiedziała, nie do końca wierząc w swoje słowa.
Gdyby tak było, patrzyłaby mi w oczy.
- Wiesz, z kim sypiasz każdej nocy? - Słowa raniły moje
gardło, całkowicie zdarte po tych wszystkich dniach i nocach
krzyku i wściekłości. Nie spuszczałam Lehan z oczu, z trudem
stając na nogi. Skóra na moich knykciach znowu popękała i
rany, które sobie zrobiłam, waląc w ścianę, znowu zaczęły
krwawić. - Wiesz, kto swoim członkiem sprawia, że dyszysz jak
rujna suka?
Lehan wycofała się i próbowała zamknąć za sobą drzwi, ale
ja byłam szybsza, rzuciłam się do przodu jak wąż i wsadziłam
nogę w futrynę, zanim zdążyła je zatrzasnąć. Dopiero wtedy so-
bie uświadomiłam, że przypuszczalnie przyszła do mnie bez ni-
czyjej wiedzy. Służba nie czekała pod drzwiami. Pchnęłam je
bez problemu, zawsze byłam silniejsza od Lehan. Małej, kru-
chej Lehan o lśniących włosach i promiennej cerze.
- Nie chodzi tylko o to, że wpuściłaś do swojego łoża męża
siostry. Jakby tego było mało, to sypiasz z mordercą naszej
matki. Zapraszasz do swojego łoża zabójcę naszego ojca. Roz-
kładasz nogi przed mężczyzną, który uśmiercił naszego brata i
naszą siostrę.
Lehan znieruchomiała. Gdy w końcu napotkała moje spoj-
rzenie, widziałam, że jest przerażona. Chwyciłam ją za ramię,
wciągnęłam z powrotem do pokoju i zamknęłam za sobą drzwi.
Pochyliłam się nad nią tak, że moja twarz była tuż przy jej twa-
rzy.
- Posłuchaj, mała ladacznico, słuchaj uważnie! Iskan na-
kłonił mnie, żebym mu wyjawiła tajemnice Anji i wykorzystuje
jej zakazaną wodę. Dzięki niej zabija bez śladu. - Zobaczyłam,
że oplułam Lehan śliną, ale ona nie wykonała ręką gestu wska-
zującego, że chce ją wytrzeć.
- Jesteś szalona - wyszeptała, lecz nie mogła oderwać
wzroku od mojej twarzy. Była jak nornik zahipnotyzowany ja-
dem węża. Niezdolna wykonać jakikolwiek ruch.
- Czyżby? Naprawdę jestem szalona? Powiedz mi, moja
mała Lehan, zabawko Iskana, czy wezyr wciąż żyje? A może
Iskan urzeczywistnił swój plan i zamordował także swojego
ojca? Może wezyr odszedł spokojnie we śnie?
Zbladła.
- On... Iskan dostał wczoraj wiadomość, że czcigodny we-
zyr... - Straciła rezon i z trudem wymówiła ostatnie słowa. - Że
wezyr odszedł spokojnie we śnie - dokończyła, próbując się
cofnąć. - Ale był stary. Może zgadłaś.
Nie puszczałam jej ramienia.
- Może. Ale powiedz, czy Iskan nie odwiedził przypad-
kiem swojego ojca dzień przed jego śmiercią? Dzień po pełni
księżyca?
Jej milczenie było dla mnie wystarczającą odpowiedzią.
Uśmiechnęłam się i wytrzeszczyłam oczy. W tamtej chwili mu-
siałam wyglądać na obłąkaną.
- Właśnie. Właśnie, moja mała Lehan. Pomyśl tylko. Czy
w tę noc, gdy zmarli członkowie naszej rodziny, księżyca uby-
wało? Przypominasz sobie, że tak. Widzę to w twoich oczach.
Leżałam taka chora, bo Iskan wypędził z mojego ciała nasze
pierwsze dziecko. Myślisz, że tylko ciebie pożąda? Najpierw
miał mnie, ty mała ladacznico, i to wiele razy. A potem zabił
nasze dziecko, moją rodzinę i wszystkie dziewczynki, które no-
siłam pod sercem przed Korinem. Jak myślisz, dlaczego tak się
zachowywałam?
Rozpłakała się, gwałtowny szloch wstrząsał jej ciałem, a
smarki i łzy spływały po jej pięknej twarzy. Och, jak pragnęłam,
by Iskan mógł ją teraz zobaczyć! Wyciągnęłam wskazujący pa-
lec, złapałam jedną łzę i ją zlizałam. Zachowywałam się, jak-
bym postradała zmysły.
- Ale... dlaczego wyszłaś za niego za mąż? - spytała, szlo-
chając. - Przecież nikt cię nie zmuszał! Kabiro, dlaczego wpa-
dłaś w jego sidła? - Chwyciła mnie za ramię wolną ręką i wcze-
piła się we mnie, zrozpaczona.
Zafascynowana przyglądałam się rysom jej twarzy, tak wy-
krzywionym, że chociaż ten jeden raz nie była piękna, tylko
czerwona, zapuchnięta i brzydka, brzydka!
- To twoja wina, nie rozumiesz tego? - Odwróciłam głowę. -
Zagroził, że cię zabije. Powiedział, że jeśli mu będę posłuszna,
to cię oszczędzi. Zrobiłam to dla ciebie, ty mała suko. A w po-
dziękowaniu słyszałam, jak pojękujesz z rozkoszy, noc za nocą.
W podziękowaniu wyparłaś się mnie, pomogłaś mu odebrać mi
dziecko. Powiedz, będziesz czuć taką samą rozkosz, kiedy wej-
dzie w ciebie dzisiejszej nocy? Czy z taką samą radością po-
zwolisz mu lizać swoje młode piersi? Wszyscy, których zabił,
chodzą po tym domu. Widzą cię. Widzieli wszystko, co zrobi-
łaś. Słyszeli każde jęknięcie. Matka i ojciec, Agin i Tihe. Wi-
dzisz ich? To dobrze. Pomyśl o tym, jak uczciłaś ich pamięć.
Próbowałam cię ostrzec, więc nie mów, że nie wiedziałaś. - Pu-
ściłam jej rękę i odepchnęłam ją od siebie. Splunęłam na pod-
łogę pod jej stopami. - Jedną rzecz wiedziałaś na pewno. Że to
mój mąż. I nic tego nie zmieni.
Wypchnęłam ją z pokoju. Nie stawiała oporu. Zatrzasnęłam
drzwi i padłam na podłogę. Opuściły mnie wszystkie siły. Czoł-
gając się, wróciłam do mojego kąta i zakryłam głowę rękoma.
Przez krótką chwilę czułam satysfakcję, widząc, jak Lehan wali
się cały świat. Zemsta płynęła przez moje ciało niczym najsłod-
szy miód. Teraz paliła tylko gorzko w ustach i w gardle, i nic,
absolutnie nic nie przynosiło ukojenia.

To Iskan znalazł ją tego wieczoru. Powiesiła się na pasie od sta-


rej tuniki Agin. Natychmiast zrozumiał, dlaczego to zrobiła, i
zmusił mnie, żebym umyła i ubrała jej ciało przed pogrzebem.
Nigdy nie zapomnę, jak wyglądała. Nigdy nie zapomnę, przez
kogo nie żyła.
- Nie widzisz, że tylko sobie zaszkodziłaś? - kręcąc głową,
spytał Iskan. - Teraz nie masz nikogo. Tak, Kabiro, przestań być
taka krnąbrna. Jeśli będziesz posłuszną żoną, taką jaką powin-
naś być od początku, pozwolę ci zobaczyć Korina i dam ci
piękne stroje i biżuterię. Teraz jesteś żoną wezyra. Mogę roz-
począć mój wielki projekt. Rozbuduję dom, jest tyle do zrobie-
nia. I potrzebuję kolejnych synów. Jeśli będziesz posłuszna, po-
zwolę ci ich widywać i będą mogli nazywać cię matką.
To był koniec. Nie miałam o co walczyć. Tak oto zostałam
Kabirą, pierwszą żoną wezyra. I tak przez czterdzieści lat wy-
glądało moje życie.
Garai

N IEWOLNICE, Z KTÓRYMI DZIELIŁAM nocny obóz w Harrerze,


powiedziały mi tylko jedno: „Krzycząc i szarpiąc się, tylko po-
gorszysz swoją sytuację. Udawaj, że ci to sprawia przyjemność,
zostaniesz jego ulubienicą. Może będziesz miała z tego korzy-
ści. Na nic innego nie miej nadziei”.
Ja mam nadzieję na więcej, ale posłuchałam ich rady. Już
okazała się dobra.
Oczywiście czułam strach. Boję się, odkąd zostałam po-
rwana. Nie miałam odwagi stawiać oporu. Nawet mężczyznom,
którzy pojawili się w nocy i wzięli w niewolę mnie i moje sio-
stry, kiedy spałyśmy. Musieli długo nas śledzić. Zaatakowali,
kiedy przez kilka dni szłyśmy inną drogą niż reszta klanu, żeby
zebrać lecznicze zioła na południe od pustyni Meirem. Na pu-
stynię nikt się nie zapuszczał. Miałyśmy być tam bezpieczne.
Nie wyobrażałyśmy sobie, że ktoś może nam zagrozić, i dlatego
nie zachowałyśmy czujności. Przeklinam samą siebie. Jestem
najstarsza. Powinnam była bardziej uważać.
Mężczyźni obawiali się nas. Myśleli, że jesteśmy groźnymi
kapłankami, które mogą ich zabić kilkoma słowami. Mężczyźni
boją się wszystkiego, czego nie rozumieją. Dlatego zakneblo-
wali nam usta i związali ręce. Prowadzili nas na południe, cały
czas na południe, najczęściej pod osłoną nocy. W północnych
krajach handel niewolnikami jest nielegalny. W jakiejś wiosce
sprzedali nas handlarzowi niewolników z południa, mężczyźnie
o długich włosach i bujnej brodzie. Przybyłyśmy do miejsca,
usłyszałam, jak nazywają je Harrera, strasznego miejsca, śmier-
dzącego i brzydkiego. Rozdzielono mnie z moimi siostrami.
Nie płakałyśmy. Nie miałyśmy już łez.
Na targu niewolników przywiązano mnie do pala na pode-
ście razem z innymi kobietami w moim wieku. Pochodziłyśmy
z różnych krajów, widziałam to po ich cerze i włosach. Jako
jedyna miałam białe włosy i szare oczy. Mężczyźni stojący wo-
kół podestu rozmawiali ze sobą i pokazywali sobie mnie pal-
cami. Z ich gestów i spojrzeń wywnioskowałam, że jestem
cenna. Że jestem ich najlepszym towarem.
Rozpoczęła się licytacja. Zostawili mnie na sam koniec.
Chcieli, by wszyscy na mnie patrzyli. Słońce w Harrerze paliło
bezlitośnie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam takiego upału.
Usta wyschły mi i popękały, a spódnica kleiła się do spoconych
nóg.
Do podestu podszedł jakiś mężczyzna w biało-niebieskim
stroju. Był wysoki i szczupły, ale miał szerokie ramiona i
ciemne gęste włosy. I bardzo czerwone usta. Jako jedyny spoj-
rzał mi w oczy. Patrzył długo, po czym zawołał jednego z han-
dlarzy niewolnikami.
- Jak dbacie o wasze klejnoty? Niszczycie jej piękno wa-
szym przeklętym słońcem. - Wyjął kiesę. - Podajcie waszą
cenę. Zapłacę. - Kiedy handlarz wspomniał coś o licytacji, męż-
czyzna prychnął. - Kazałem wam podać cenę, zapłacę i zabiorę
moją własność z tego piekła, zanim ją zniszczycie.
Napełnił ich ręce srebrem i złotem, nie wiedziałam, że na
świecie jest tego tyle. Tak dużo kosztowałam. Taka byłam
cenna. Następnie wydał kilka poleceń. Jeden z handlarzy wsko-
czył na podest i uwolnił mnie z więzów. Upadłam na kolana.
Przystojny mężczyzna podał mi dzbanek z zimną wodą. Nie da-
łam rady podnieść go do ust, więc zrobił to za mnie i trzymał,
kiedy piłam. Następnie sam wyniósł mnie z targu niewolników.
Do cienia. Do stajennego boksu. Pozwolił mi tam odpocząć i
napić się wody. Ktoś przyniósł maść na moją spaloną skórę.
Następnego dnia zajrzał do mnie.
- Dużo lepiej wyglądasz. Teraz muszę sprawdzić, czy to
była mądra inwestycja - mówiąc to, rozpiął spodnie. Od razu
rozłożyłam nogi.
Uważał, żeby nie zrobić mi krzywdy, a ja przypomniałam
sobie radę innych niewolnic. Wcześniej byłam już z mężczy-
znami, z mężczyznami z klanu, którzy dbali o moją satysfakcję
tak samo jak o swoją. Ale ten mężczyzna o to nie zadbał. Bo
niby dlaczego? Nie byliśmy sobie równi. Byłam jego własno-
ścią. Zrobił to szybko i wyglądał na bardzo zadowolonego.
- Kobieta, która zna swoje miejsce, która nie walczy ani
nie milczy z niesmakiem. Ponadto najpiękniejsza spośród ko-
biet, jakie w życiu widziałem. Będziesz w Areko sensacją. Cóż,
muszę przyznać, że dobrze zainwestowałem. - Wytarł się w fal-
bany mojej spódnicy. - Chętnie pozwoliłbym ci się teraz wyką-
pać, ale musimy stąd wyjechać. Zrobiłem trochę różnych inte-
resów i najmądrzej będzie nie zostawać tu zbyt długo.
- Tak, mój panie - oto jak zabrzmiała moja jedyna odpo-
wiedź. Nazwałam go tak ja, Garai z wędrownego ludu. Z ludu,
który nigdy nie miał mistrza. Jesteśmy posłuszni tylko samej
ziemi i jej rozkazom. Dlatego wędrujemy, czcimy święte miej-
sca i trzymamy się z dala od tych, którzy prowadzą osiadły tryb
życia. Tych, których zajmują domy i monety, panowie i prawa.
Nas nie obchodzą żadne ludzkie prawa. Kierują nami linie
mocy ziemi, jej żyły. Ziemia ofiarowuje nam pożywienie i
ochronę, których potrzebujemy. Naszą historię niesiemy ze
sobą w opowieściach i mitach. Nasi mędrcy dbają o nasze dusze
oraz o nasze ciała i przeprowadzają nas przez burze. Ale teraz
uzyskałam nowe ja. I to nowe ja, ta nowa Garai, miała pana,
któremu się kłaniała, przed którym rozkładała nogi i któremu
była we wszystkim posłuszna.
Opuściliśmy Harrerę jeszcze tego samego dnia. Jechałam na
samym końcu karawany, na ośle jucznym razem z pozostałymi
sprawunkami mojego pana. Kupił mi szale i kaptury chroniące
przed gorącym słońcem, miałam dość wody do picia i rano do-
stałam posiłek. A kolejny, kiedy zatrzymaliśmy się na noc. Spa-
łam z moim panem w jego namiocie. Nigdy mnie nie wiązał, bo
dokąd miałabym uciec na tej ogromnej pustyni, przez którą je-
chaliśmy? Umarłabym, zanim zniknęłabym mu z pola widze-
nia.
Mój pan zabawiał się ze mną każdej nocy. Dalej byłam po-
słuszna, miękka i uległa. Jak nigdy wcześniej. Wiedziałam, że
moje dawne ja muszę schować głęboko w środku i o nim zapo-
mnieć. Nigdy nie będę już tą, którą byłam. Bo nawet jeśli mój
pan dobrze mnie traktował, tym lepiej, im bardziej byłam po-
słuszna, znałam prawdę o nim. Zobaczyłam ją w oczach tych
mężczyzn, którzy uprowadzili mnie i moje siostry tamtej nocy.
Zobaczyłam ją w oczach tamtych mężczyzn, którzy mnie sprze-
dali, dostając w zamian srebro i złoto. Dla nich byłam rzeczą.
Bez uczuć i potrzeb. Kimś, kogo należało się obawiać, kogo
można było wykorzystać lub użyć. Pozbędą się mnie, gdy tylko
stanę się dla nich kłopotliwa. A ja chcę żyć. Dawna Garai tego
nie chce. Chce znowu zobaczyć pustynię Meirem, usłyszeć
śpiew swojej matki o zmierzchu i wziąć swoje siostry za ręce.
Nowa Garai nie wierzy, że to możliwe, lecz dawna Garai nie
chce się poddać.
Jesteśmy teraz w Areko. W stolicy kraju mojego pana. Do-
tarliśmy tutaj dziś wieczorem po podróży trwającej kilka mie-
sięcznych cykli księżyca. Pozwolono mi wziąć kąpiel i zapro-
wadzono do małego pokoiku w rezydencji mojego pana. Powie-
dział, że będzie tutaj mieszkał tylko do czasu, aż jego pałac w
Ohaddin będzie gotowy. Potem przeniesie tam cały dwór księ-
cia, lecz książę jeszcze o tym nie wie. Jutro mój pan zamierza
mnie pokazać, żeby wszyscy mogli mnie podziwiać i się na
mnie gapić. Przyniesiono mi do pokoju nowe ubrania, obce je-
dwabne stroje z kolorowymi haftami. Grzebyki do upięcia wło-
sów. Bransolety i pierścienie. Piękne rzeczy, które mają wszyst-
kim pokazać moją wartość. Tutaj wszyscy szaleją na punkcie
rzeczy. W klanie mieliśmy tylko to, co absolutnie niezbędne, co
mogliśmy przenieść na własnych plecach. Noże, liny, zioła, pu-
dełko z hubką i krzesiwem, pożywienie. Czy pierścień ogrzeje
w nocy? Czy można zjeść grzebyk? Czy haftowana tunika wy-
leczy jątrzącą się ranę?
Ukradłam papier i pióro z kosza mojego pana. Moja matka
zna litery i pismo. Nauczyła mnie pisać, ponieważ szykowana
byłam na jej następczynię i następczynię mędrców klanu. Ale
nieczęsto miałam sposobność ćwiczyć tę umiejętność. Nie było
ku temu zbyt wielu okazji. Cała wiedza matki znajdowała się w
jej głowie, niczym pestki w owocni. Niezależnie od tego, o co
pytałam, potrafiła odszukać w pamięci potrzebną wiedzę i od-
powiedzieć na moje pytanie. Po co było pisać? Nauczyła mnie
tej sztuki tylko dlatego, że chciała, bym umiała wszystko to, co
ona.
Teraz pierwszy raz w życiu mam powód, żeby coś napisać.
Idzie mi powoli. Moja ręka nie ma wprawy, lecz to ważne, że-
bym się nie poddawała. Znajduję się w obcym kraju. Dookoła
mnie ludzie mówią obcym językiem. Trochę ich rozumiem.
Nasz klan używał siddhi, języka nomadów, lecz znam też inne
języki. Tak to jest, kiedy człowiek ciągle wędruje i spotyka
wielu ludzi. Nie wiem, ile języków zna matka, z pewnością wię-
cej niż ma palców. Tutaj w Areko ludzie posługują się tym sa-
mym językiem, co lud na świętej górze Omone. Góra ta znaj-
duje się jeszcze dalej na południe od terenów, do których za-
zwyczaj docieraliśmy, a język, którego używały prowincje wo-
kół góry, różnił się od tych, które słyszałam wcześniej. Brzmiał
twardo i ostro, tak uważałam, nie był tak miękki jak ten na wy-
żynach. Tutaj w Areko mówi się dialektem, który ma trochę
inną melodię, ale większość słów jest taka sama. Cieszę się z
tego. Dzięki temu nowej Garai będzie łatwiej. Na razie nie
może zbyt wiele powiedzieć, lecz nikt też tego od niej nie ocze-
kuje. Wystarczy, że rozumie.
To, że mam swój język i potrafię w nim pisać, daje mi po-
czucie bezpieczeństwa. Wiem, że nikt nie jest w stanie tego
przeczytać. Pisząc, utrzymuję swój język przy życiu. Ale na pa-
pierze słowa wydają się martwe. Mam wrażenie, że z chwilą
gdy łapię je moim piórem, ulatuje z nich życie. Język to dużo
więcej niż tylko litery. Intonacja, rytm, pauzy - wszystko to,
czego nie potrafię uchwycić. A może nie da się tego uchwycić,
zarazem nie uśmiercając. Jak w przypadku jalapona, rzadkiego
ptaka występującego tylko na zboczach Omone. Mówi się, że
jego śpiew potrafi uzdrowić chore dusze. Te, które cierpią lub
się boją. Jalapon czerpie moc od samej Omone, a złapany i wy-
wieziony daleko od góry szybko umiera. Może podobnie jest z
duszą języka? Nie wiem, wcześniej nigdy nie napisałam dłuż-
szej opowieści. Ale teraz muszę spróbować, ponieważ obawiam
się, że jeśli tego nie zrobię, to zapomnę, kim jestem. Uschnę i
umrę w złotej klatce, w której mnie zamknięto, jak jalapon.
Piszę nocą i chowam to skrzętnie w moim pokoju.
Wszystko, czym jestem, ja, Garai z Krwi, trzeba ukryć i scho-
wać.

Jestem słodkim mięsem salamandry.


Jestem zachodem słońca nad złotymi kamieniami Meirem.
Jestem pieśnią mocy o zmierzchu.
Jestem bosymi stopami na przebudzonej wiosną ziemi.
Jestem spiczastym liściem języka krwi.
Jestem czerwonymi bliznami na jasnej skórze.

***

Dzisiaj poznałam żonę mojego pana. Oglądało mnie wiele osób,


nawet sam książę. Jego synowie patrzyli na mnie pożądliwym
wzrokiem. Ale jedyną osobą, z którą się spotkałam, z którą roz-
mawiałam, była żona mojego pana. Przyszła do mojego pokoju
po tym, jak mój pan mnie pokazał. Jest wysoka i kanciasta,
kompletnie brakuje jej miękkości i wdzięku. Spodziewa się
dziecka, wydaje mi się, że jest jakoś w połowie ciąży. Wygląda
staro, dużo starzej od mojego pana. Musi skrywać jakąś dużą
tajemnicę, skoro usidliła takiego mężczyznę. Być może miała
zamożnego ojca. Padłam na kolana i nisko się pokłoniłam. Ta
nowa Garai, ta pokorna, słaba dziewczyna, ona wie, jak to się
robi. Wie, kto ma władzę, komu musi się kłaniać i jak nisko.
Zaskakuje mnie swoją wiedzą. Jak ją zdobyła? Jednak ukłon nie
spodobał się żonie pana. Podeszła do mnie i wyrwała grzebyki
z moich włosów.
- Jesteś niewolnicą - warknęła. - Tylko żona może nosić
we włosach siedem grzebyków. Tobie wystarczy jeden.
Wtedy zrozumiałam, gdzie jest moje miejsce. Na samym
dole. Jestem niewolnicą. Wciąż stałam pochylona, a ona zapro-
wadzała porządek w moich włosach. Moje milczenie i uległość
chyba ją uspokoiły. Kiedy skończyła, cofnęła się o krok.
- Wstań. - Zrobiłam tak, jak kazała. Zmierzyła mnie wzro-
kiem i zakręciła mną mało delikatnie. - Widzę, co ich tak za-
chwyca. Twoje kolory są naprawdę wyjątkowe, lecz nosisz nie-
odpowiednie ubrania. Żółty sprawia, że twoje włosy tracą po-
łysk. Powinnaś zakładać błękity. Może ze srebrnymi haftami,
żeby podkreślić blask włosów i cery.
Nie powiedziałam, że te ubrania podarował mi mój pan.
Tylko skinęłam głową.
Westchnęła.
- Jeśli zadowolisz Iskana, może będzie się trzymał z daleka
od mojego łoża. Przypuszczam, że powinnam to potraktować
jako coś dobrego - rysy jej twarzy natychmiast złagodniały i
zobaczyłam, że wcale nie jest taka stara jak na początku myśla-
łam. Przypuszczalnie tylko kilka lat starsza ode mnie. Wskaza-
łam na jej pokaźny brzuszek.
- Pierwsze?
Surowość powróciła.
- Nie. To mój trzeci syn.
Opuściła pokój, nie mówiąc nic więcej. Jeszcze tego samego
dnia służące przyniosły piękne jedwabne tuniki w bladoniebie-
skim kolorze ze srebrnymi przeszyciami i z haftem z pereł. Wa-
żyły więcej niż cały pakunek, który miałam, żyjąc w klanie. Ta
nowa Garai przyodziewa teraz te niepraktyczne stroje każdego
dnia. Upina włosy grzebykiem. Chowa swoje blizny pod dłu-
gimi rękawami i ciężkimi srebrnymi bransoletami. Spisuję to
wszystko, żeby nie zapomnieć, a kartki chowam pod ruchomą
kamienną płytą podłogi w moim pokoju. Oto, co muszę zapa-
miętać:

Prawdziwa Garai nosi znaki na swojej skórze. Trzy blizny po


ofierze krwi. Dwie blizny po złożonych przez nią obietnicach.
Jedną bliznę po pokonanym wrogu. Nowa Garai nie może wy-
przeć się wojowniczki, wiedzy i mocy.

***

Dzisiaj zapytałam żonę mojego pana, czy mogę wyjść do


ogrodu. Zobaczyłam go przez okno.
- To ogród księcia - odparła krótko, ale trochę później po-
prowadziła mnie do zamkniętej na klucz bramy oddzielającej
piętro kobiet od reszty pałacu. Stało tam dwóch strażników w
niebieskich strojach z szablami przy pasie.
- Jego wysokość dał nam pozwolenie na popołudniowy
spacer po ogrodzie - poinformowała. Jeden ze strażników otwo-
rzył złotą bramę. Wyszłyśmy przez nią, po czym pilnowane
przez strażników udałyśmy się na dół małymi tylnymi schod-
kami. Chciałam przyspieszyć kroku, chciałam pobiec, lecz żona
mojego pana poruszała się wolno i ociężale z powodu dość już
sporego brzucha, więc musiałam poskromić moją niecierpli-
wość. Wyszłyśmy na taras, a przed nami rozciągał się ogród,
zielony i bujny. Nie wiedziałam, że tak bardzo brakuje mi zie-
leni, dopóki wśród niej nie stanęłam. Z ust wyrwało mi się ciche
westchnienie, zanim nowa Garai zdołała je zdusić. Żona mo-
jego pana rzuciła mi surowe spojrzenie.
- Posiedzę sobie w cieniu.
Jeden strażnik stanął za ławką, na której usiadła, a drugi ru-
szył za mną, kiedy pobiegłam w głąb ogrodu.
Rośliny są tutaj całkiem inne od tych, które widziałam pod-
czas moich wędrówek. Znajdują się wśród nich takie o grubych
liściach i mięsistych kwiatach, podejrzewam, że dopasowały się
do tego klimatu i długo potrafią zatrzymywać w sobie wodę.
Inne mają ogromne kielichy kwiatowe, większe od mojej twa-
rzy, i wydzielają fantastyczny zapach. Podejrzewam, że nie
przeżyłyby, gdyby nie były podlewane przez ogrodników księ-
cia. Dostrzegłam kilku mężczyzn podlewających i pielących ra-
baty, ale odwrócili się do mnie tyłem, a strażnik z chrząknię-
ciem poprowadził mnie w inną stronę. Komunikat jest wyraźny:
nie wolno mi rozmawiać z żadnym innym mężczyzną poza
moim panem, najlepiej, żeby nikt mnie też nie widział. Zasta-
nawiam się, czy tutejsi strażnicy to kastraci. Są smukli i nie
mają brody, tylko chłopięcą, gładką skórę, więc to możliwe.
Groteskowy zwyczaj.
Najpierw przytłoczył mnie ten przepych kwiatów i pomyśla-
łam, że nie znajdę tego, czego szukam. Nie znałam tych wszyst-
kich roślin. Pośród kwiatów ociekających nektarem fruwały
motyle większe niż mogłam sobie wyobrazić, a dorodne drzewa
dawały cień przed ostrym słońcem. Mogłabym tutaj spacero-
wać i to wszystko podziwiać przez cały dzień. Niestety prze-
czuwałam, że mój czas jest ograniczony i że strażnik prędzej
czy później odprowadzi mnie do tarasu, na którym czekała żona
mojego pana. Zatem zaczerpnęłam powietrza i wyostrzyłam
zmysły. Głęboko pod powierzchnią poczułam pulsującą moc
ziemi. Moje stopy odbierały ją tu inaczej niż w górach, tam w
domu. Ziemia nie była tak jałowa i dzika, tylko urodzajna, tłusta
i pełna życia. Kiedy otworzyłam oczy, moje spojrzenie powę-
drowało na mur otaczający pałacowy ogród i odgradzający go
od miasta. Słyszałam jego życie i odgłosy, ale nic nie mogłam
zobaczyć. Mur wyłapywał promienie popołudniowego słońca,
a w pęknięciach oraz szczelinach między kamieniami wiła się
znana mi roślina o długich spiczastych liściach i małych, nie-
rzucających się w oczy czerwonych kwiatkach. Uśmiechnęłam
się pod nosem.
Gdy strażnik przez chwilę skupił uwagę na czymś innym,
zerwałam garść cienkich liści. Ich ostry zapach sprawił, że prze-
pełniło mnie uczucie szczęścia. Zapachniało jak w domu. Wło-
żyłam zdobycz w rękaw. Ostre krawędzie liści pocierały o moje
blizny.
Pieczenie wywołało wspomnienia. Inne blizny. Inne miej-
sce. Zamknęłam oczy i natychmiast się tam przeniosłam, na
obrzeża pustyni. Była ze mną matka.
Wspinamy się po wschodnim grzbiecie góry. Jest wczesny
ranek i padają na nas pierwsze promienie słońca, lecz poniżej,
na pustyni, wciąż panuje noc. Każda z nas trzyma swój oszczep,
a siwe włosy matki lśnią w jutrzence. Skalna droga błyszczy od
deszczu z chmur, które nadciągnęły nocą, a które teraz słońce
zmusza do ruchu w kierunku szczytu. Matka pochyla się i po-
kazuje coś palcem.
- Widzisz, Garai? Ta nierzucająca się w oczy roślina to ję-
zyk bogini. Jest mało wymagająca i poradzi sobie w prawie każ-
dych warunkach. Zapamiętaj. Może być najlepszym przyjacie-
lem kobiety.
- Jak to? - spytałam i też się pochyliłam. Długie spiczaste
liście odchodzące od cienkiego pnącza wiły się między pęknię-
ciami w skale.
- Kiedy kobieta chce przedłużyć swoje miesięczne krwa-
wienie. Gdy nie chce zajść w ciążę.
- Dzieci to dar - powiedziałam, prostując się. - Tak mnie
uczyłaś.
- To prawda. Ja sama nigdy nie potrzebowałam języka bo-
gini. Ale są kobiety, których życie mogłoby być zagrożone z
powodu ciąży. I mędrczynie, które chcą, aby ich miesięczna
krew płynęła swobodnie i dała im silny kontakt z mocą.
Matka uniosła ręce w kierunku słońca, żeby je powitać, a
kiedy rękawy jej sukni zsunęły się w dół, zobaczyłam wszystkie
blizny połyskujące na biało w miękkim świetle.
Tyle blizn. Tyle obietnic, ofiar i zwycięstw. Pragnęłam w
przyszłości też mieć ich tak dużo.
Kiedy się ocknęłam, znowu znajdowałam się na tarasie. Le-
żałam na zimnej marmurowej posadzce. Żona mojego pana
przyglądała mi się, siedząc na ławce.
- Straciłaś przytomność - poinformowała zwięźle. - Straż-
nik cię tutaj przyniósł.
Zamrugałam powiekami. Wizja była bardzo silna. A może
to tylko wspomnienie? Wspomnienie o mojej matce z jednej z
wielu naszych górskich wędrówek. Otoczyłam powiekami mój
ból. Nowa Garai nie miała żadnych wspomnień, żadnych tajem-
nic. Głęboko zaczerpnęłam powietrza i uwolniłam moc ziemi
znajdującą się głęboko pod nami. Usiadłam.
- To pewnie przez ten upał. Czuję się już dobrze.
Weszłyśmy do środka. W mojej komnacie, do której dotar-
łam doprowadzona przez strażnika, czekał na mnie posiłek. Zja-
dłam go w samotności, a na koniec schrupałam jeden z wąskich
liści. Nie chcę nosić w łonie jego dziecka. Przenigdy. Chcę za-
chować moje krwawienia i mój kontakt z mocą, i nie chcę za-
pomnieć, kim jestem.

Garai kapłanka.
Garai córka.
Garai myśliwa.
Garai wędrowniczka.
Garai.

***

Mój pan jest w Ohaddin i nadzoruje prace przy budowie no-


wego pałacu. Większa część tego, co kupił podczas podróży do
Harrery to materiały budowlane. Przed wyjazdem powiedział
mi, że prace trwają już trzy lata. Leżeliśmy w jego łożu, do któ-
rego przywołuje mnie zawsze, kiedy ma potrzebę skorzystać z
moich usług. Komnata mojego pana jest dziwna. Tyle tu tego
wszystkiego. Drogie dywany na podłodze, duże dzbany ze
szkliwionej gliny, obrazy na ścianach i mnóstwo srebrnych
lamp. Nie potrafię nawet tego zliczyć. Nie pojmuję, po co tyle
srebra, złota i obrazów. Dach nad głową chroniący przed desz-
czem i zimnem, to mogę zrozumieć. Ludzie prowadzący osia-
dły tryb życia nie są tak zahartowani jak my, wędrowcy. Ale
czemu służą te wszystkie inne rzeczy? Czegóż więcej potrzeba
poza oknem na niebo, wiatr i słońce?
Mój pan, jakby czytając w moich myślach, machnął pogar-
dliwie ręką na cały ten przepych. Nowy pałac, wyjaśnił, będzie
zupełnie inny. Będzie fantastyczny. Wysłał całą flotę z kupcami
po kłody drewna z Terasu, porośniętego dżunglą archipelagu na
południu, oraz armię robotników do marmurołomu na północy.
Najlepsi architekci, kamieniarze i stolarze Areko już pracują
przy budowie pałacu.
- Mój pałac będzie centrum świata! - oświadczył, splatając
dłonie za głową. Myślałam, że żartuje. Świat ma tylko jedno
centrum, Semai, jezioro bez dna, które jest pępkiem świata i od
którego odchodziła pępowina do ciała Bogini, zanim ta w mo-
rzu krwi i słonej wody powiła ziemię. Myślałam, że wszyscy o
tym wiedzą, chciałam go poprawić. Ale nowa Garai mnie uci-
szyła. Opuszkami palców lekko musnęłam blizny po wewnętrz-
nej stronie nadgarstka i nic nie powiedziałam.
- Minie jeszcze trzy razy po trzy lata, zanim budowa się
zakończy. Mam jednak nadzieję, że uda mi się przenieść cały
dwór przed upływem tego terminu.
- Cały dwór, mój panie?
- Tak, moja piękna dzikusko - powiedział i uśmiechnął się
zadowolony. - Książę podupada na zdrowiu. Daję mu wzmac-
niającą wodę z bardzo wyjątkowego źródła, które znajduje się
na mojej ziemi w Ohaddin. Czasami mu pomaga. - Zachichotał
jakby z własnej tajemnicy. - Ale wyjaśniłem mu, że bardzo by
mu się poprawiło, gdyby mieszkał bliżej. Naturalnie wielu in-
nych ludzi też chciałoby korzystać z mocy źródła, lecz zapew-
niłem księcia, że będzie to dane tylko jemu.
Położył się na boku, zwracając się w moją stronę. Miękkie
światło lampy sprawiało, że jego skóra lśniła. Nie jest musku-
larny, nie aż tak jak mężczyźni z naszego klanu, lecz jest silny
i zwinny niczym kawol, duży kot żyjący w górach wokół pu-
styni Meirem. Wyciągnął rękę i pogłaskał mnie po piersiach.
- Wielu ludzi mi zazdrości. Odkąd się urodziłem. Moja
matka wiedziała od samego początku, że jestem wyjątkowy,
wybrany. Przeznaczony do wielkich rzeczy. I teraz udowad-
niam, że miała rację. To samo widzi w moich synach, Korinie i
Enonie. Buduję imperium, którym oni pomogą mi rządzić. Ko-
rin ma dopiero cztery lata, ale już świetnie strzela z łuku, pisze
i jeździ konno.
- Masz córki, mój panie?
Rzadko zadaję pytania, gdyż mój pan i tak lubi mówić. Ale
to mnie ciekawiło. Jego żona miała twarz i ciało kobiety, która
wiele razy była brzemienna.
- Córki? A po co mi one? Ich wychowanie kosztuje i trzeba
jeszcze dać posag. Nie, będę miał samych synów. Wielu. Wi-
działem to.
Nowa Garai zabroniła mi się odzywać. Połknęła wszystkie
słowa, które próbowały wydobyć się z moich ust.
Mój pan zamyślił się na chwilę, a jego dłoń cały czas bawiła
się moimi piersiami.
- Sam książę pochwala moje plany. Udostępnił mi swoją
rezerwę złota, lecz ta zaczyna się już kończyć. Myślałem, że ma
go więcej. Oczywiście jest sposób, żeby uzupełnić zapasy.
Wyższe podatki. Wojna i łupy wojenne. Dopilnuję, żeby sąsied-
nie państwa zrozumiały, że finansowe wspieranie Areko leży w
ich interesie. W przeciwnym razie... - Ziewnął. - Jeszcze nie
zdecydowałem, jak to zrobię. Ale kiedy już tego dokonam, o
pałacu w Ohaddin będą krążyć legendy we wszystkich tych
państwach. - Podniósł się na łokciach. - Chodź tutaj. Zrobimy
to jeszcze raz, potem muszę się wyspać przed podróżą.
Leżałam nieruchomo, wydając z siebie odgłosy, jakie lubi, i
chociaż drugi raz zawsze jest dłuższy, szybko stoczył się ze
mnie i natychmiast zasnął. Leżałam, dopóki nie zaczął głęboko
chrapać, po czym wymknęłam się cicho przez mały pasaż i wró-
ciłam do mojej komnaty. Mój pan nie lubi budzić się ze mną w
łóżku. Teraz siedzę i piszę w świetle lampy, gdyż muszę wy-
rzucić z siebie wszystko to, czego nowa Garai nie pozwoliła mi
powiedzieć. Że córki są bardzo cenne. Moja matka znała war-
tość swoich czterech córek. Wiedziała, że jesteśmy darem,
każda z nas. Opowiedziała nam, że dawno temu było wiele
uczonych kobiet i że cały świat podążył drogą, którą idzie wę-
drowny lud. Wszyscy wiedzieli, że ziemia pochodzi z macicy
Bogini, lecz teraz żyjemy my i chociaż wiemy więcej od na-
szych przodków, mamy rośliny i leki, które służą ludziom, mu-
simy ukrywać się z naszą wiarą i rytuałami.
Matka zdążyła przekazać mi wiedzę. Zdążyła podzielić się
ze mną najskrytszymi tajemnicami, zanim zostałam uprowa-
dzona i sprzedana. Moim siostrom powierzyła je także. Zasta-
nawiam się, gdzie one teraz są. Zastanawiam się, czy jeszcze
zobaczę je w tym życiu. Nie sądzę. Ale może myślą o tym sa-
mym co ja, właśnie teraz, właśnie tego wieczoru.

Ciężar oszczepu w dłoni,


Ryk kawola w ciemności.
Krew bogini pod powierzchnią,
pulsująca pod gołymi stopami.

***

Pora porodu nadeszła, kiedy mój pan był w Ohaddin. Słyszałam


krzyki i odgłosy bezładnej bieganiny. Służące biegały tam i z
powrotem po korytarzu. Mogę swobodnie poruszać się po pię-
trze, gdzie żona mojego pana i inne kobiety z dworu mają swoje
komnaty. Apartamenty mojego pana też się tutaj znajdują, lecz
z tego piętra można się do nich dostać tylko przez tajemne wej-
ście w moim pokoju. Podejrzewam, że inni mężczyźni mają po-
dobne rozwiązania, ułatwiające im kontakty z żonami i konku-
binami. Wszędzie są strażnicy, którzy pilnują, żeby nikt nie za-
błąkał się do nieodpowiedniej komnaty. Mój pan powiedział
mi, że uważa to rozwiązanie za nieudane i w nowym pałacu bę-
dzie całkiem inaczej. Rzadko opuszczam mój pokój, więc
wszystko mi jedno.
Słysząc przeciągły krzyk, otworzyłam drzwi i wyjrzałam na
korytarz. Minęła mnie służąca niosąca na tacy dzbanek i czarkę.
Poszłam za nią i strażnik pozwolił mi wejść do komnat żony
mojego pana. Hol był pełen. Kilka ubranych na biało starszych
kobiet siedziało, paliło kadzidła i odmawiało modlitwy. Tutejsi
ludzie oddają cześć duchom zmarłych i nic nie wiedzą o Bogini.
Młode żony wysokich urzędników usadowione na jedwabnych
poduszkach cicho plotkowały, ale za każdym razem, gdy rozle-
gał się krzyk, bladły i przerywały rozmowę. Służące biegały
tam i z powrotem z różnymi przedmiotami, które wydawały mi
się bezużyteczne.
Nikt mnie nie zatrzymywał. W komnacie żony mojego pana
było ciepło i tu też paliło się kadzidło. Pociągnęłam nosem, wy-
stawiłam język i spróbowałam dymu. W większości był bez-
wartościowy i nie robił nic, żeby uśmierzyć jej ból, ale wyczu-
łam też aulium. Doskonale, to powinno ją trochę uspokoić. Tu-
taj siedziało jeszcze więcej starszych kobiet odmawiających
modlitwy. W dużym łożu leżała żona mojego pana, blada jak
ściana i lepka od potu. Wysoka koścista służąca w szarej tunice
zmieniała zimne okłady na jej czole. Kolejna fala bólu prze-
szyła ciało brzemiennej kobiety, która jęknęła głośno i przecią-
gle, otwierając przy tym usta. Jej długie ciemne włosy rozsy-
pały się w nieładzie na poduszkach, a oczy były zapadnięte. Od-
niosłam wrażenie, że pomoc tutaj to tylko modlenie się i zmie-
nianie zimnych okładów. Nikt nie zajmuje się samym porodem.
Podeszłam do łoża, odkryłam kołdrę i szybko zbadałam ro-
dzącą. Posłała mi wściekłe spojrzenie, lecz po chwili nastąpił
kolejny skurcz i odjął jej mowę. Miała częste skurcze, ale roz-
warcie nie było zbyt duże. Tyle udało mi się ustalić. Wyglądało
na to, że dziecko jest dobrze ułożone.
- Jak długo to już trwa? - spytałam służącą.
- Zaczęło się w nocy - odparła. Sprawiała wrażenie spo-
kojnej i kompetentnej. Stwierdziłam, że mi pomoże.
- Wyproś te wszystkie kobiety - powiedziałam. - Zaj-
miemy się porodem, ale nie chcę tutaj widzieć nikogo innego.
Spojrzała mi w oczy i skinęła głową. Biegiem wróciłam do
pokoju i przeszukałam moje zapasy. Zebrałam trochę roślin w
ogrodzie księcia i je ususzyłam. Nie musiałam się z tym ukry-
wać. Nikt poza służącymi mnie nie odwiedzał.
Najlepiej by było, gdybym miała sępie ziele, ale nie wystę-
puje tak daleko na południu. W ogrodzie księcia rosły głównie
rośliny ozdobne, więc malin też nie udało mi się znaleźć. Ale
bao używane tutaj jako przyprawa, w większych dawkach ma
właściwości uśmierzające ból. Poza tym miałam różeniec. To
powinno wystarczyć. Pobiegłam z powrotem do komnaty żony
mojego pana i zobaczyłam, że w holu tłoczy się jeszcze większa
liczba kobiet ubranych na biało. Mierzyły mnie wzrokiem, gdy
przechodziłam, i modliły się jeszcze głośniej. Moja matka zaw-
sze mówiła, że jest czas na modlitwę i czas na działanie. Teraz
należało działać. Później można było podziękować Bogini.
Kiedy weszłam do sypialni, służąca stała w drzwiach. Żona
mojego pana leżała na boku i dyszała. Komnaty wciąż nie opu-
ściła Izani, matka mojego pana. Jej siwą głowę obciążały
srebrne łańcuszki, a tunika była cała usiana perłami i drogocen-
nymi kamieniami. Kobieta ledwo mogła podnieść ręce. Na jej
twarzy malował się gniew.
- Słuchaj no, niewolnico! Nie jesteś od wydawania rozka-
zów.
Nowa Garai padła na kolana i przycisnęła czoło do podłogi.
Wiedziałam, że ta kobieta ma większą władzę od żony mojego
pana. To do niej zawsze należało ostatnie słowo.
- Wybacz mi, czcigodna matko mojego pana. Tam, skąd
pochodzę, porody odbierają niewolnice. Niech robaki wyżrą mi
oczy za ten błąd, który popełniłam.
- Wstań.
Zrobiłam jak kazała, udając, że nie słyszę, że żona mojego
pana jęczy przy kolejnym skurczu.
- Daj mi, o pani, przynajmniej tutaj posprzątać. Nie po-
zwól, by krew zniszczyła twoje ubranie.
Izani zerknęła na żonę mojego pana. Widziałam, że miała
ochotę sobie pójść, lecz nie chciała pozwolić mi decydować.
- Wyprowadź tę niewolnicę - syknęła żona mojego pana,
co sprawiło, że Izani podjęła decyzję.
- Niewolnico, nie odchodź od łoża Kabiry. Jak tylko
dziecko się urodzi, masz je do mnie przynieść. O ile to będzie
zdrowy syn.
- Tak, wasza miłość.
Izani opuściła komnatę.
- Poszła? - w przerwie między skurczami spytała żona mo-
jego pana.
- Tak - odparła służąca, po czym zwróciła się do mnie. -
Potrzebujesz czegoś jeszcze?
Spojrzałam na nią i zobaczyłam, że mimo wysokiego wzro-
stu to jeszcze dziecko. Miała co najwyżej trzynaście lat. Była
spokojna i opanowana, nie wyglądała na zatrwożoną.
- Jak ci na imię? - spytałam.
- Estegi.
- Estegi, potrzebuję gorącej wody i czarki do picia. I spo-
koju. To dziecko chce wyjść, ale będzie potrzebowało pomocy.
Estegi skinęła głową i wybiegła z komnaty. Podeszłam do
łoża. Żona mojego pana miała szklisty wzrok, a jej oddech był
przerywany. Przykucnęłam i spojrzałam jej w oczy.
- Wiem, że nie żywisz do mnie cieplejszych uczuć. Nic o
mnie nie wiesz, więc nie mogę wymagać, żebyś mi zaufała, ale
nie ma tutaj nikogo, kto wie, co robić. A ja wiem. Odebrałam
dziesiątki porodów tam, skąd pochodzę. Na pustyni Meirem.
Poczułam ból, wymawiając tę nazwę. Nie zdarzyło się to,
odkąd mnie uprowadzono. Gdybym tylko miała wtedy ze sobą
mój oszczep! Zacisnęłam usta, by nie wypowiedzieć innych
nazw i imion. Imion moich sióstr, imienia mojej matki i imion
członków naszego klanu.
Jej spojrzenie nagle się wyostrzyło. Zmarszczyła czoło py-
tająco.
- Nie zawsze byłam niewolnicą. Chcesz, żebym ci pomo-
gła? - Splunęłam na dłoń i wyciągnęłam rękę. Skurcz sprawił,
że zacisnęła powieki i krzyknęła z bólu. Czekałam z wycią-
gniętą ręką. Skurcz minął, a ona wciąż miała zamknięte oczy.
Potem nagle wyjęła dłoń spod kołdry, polizała ją i wyciągnęła
w moją stronę. Przycisnęłam do jej dłoni moją.
- Doskonale. Najpierw musisz usiąść.
Próbowała protestować, ale nie miała na to siły. Kiedy po-
mogłam jej usiąść, do komnaty weszła Estegi, z gorącą wodą i
kilkoma czarkami. Pokazałam jej, żeby postawiła to wszystko
na stole, po czym pozwoliłam jej przytrzymać żonę mojego
pana, a ja w tym czasie szybko wymieszałam w jednej z czarek
dużą porcję bao z odrobiną różeńca i dodałam do tego wody.
- Gotowe - powiedziałam i stanęłam po jednej stronie łoża
żony mojego pana. - Wesprzyj się na mnie i na Estegi. Kiedy
napój naciągnie, masz go wypić. Pomoże ci.
- Trucizna - wysapała.
Prychnęłam.
- Dlaczego miałabym cię otruć? Jeśli chcesz, to najpierw
sama się napiję.
Później myślałam o tym, co powiedziała. Że może to nie
było pytanie, tylko polecenie.
Gdy udało mi się ją podnieść i uspokoić jej oddech moim
naparem, poród nabrał tempa. Wczesnym wieczorem mogłam
położyć zdrowego chłopca na jej piersi. Patrzyła na niego bar-
dzo długo. Potem się odwróciła.
- Przyprowadź mamkę - to wszystko, co powiedziała. Ni-
gdy wcześniej nie widziałam takiej obojętności u świeżo upie-
czonej matki. Kiedy się nie poruszyłam, odwróciła głowę w
moją stronę, a jej twarz wykrzywiał ból. Nie wyglądała tak na-
wet podczas najgorszej fazy porodu.
- No idź! - rozkazała. Estegi wybiegła z komnaty, nie cze-
kając na moje polecenie. Żona mojego pana cała dygotała, z
wściekłości albo zmęczenia, tego nie wiem. Chwyciła rączkę
swojego syna i pocałowała go w delikatną powiekę. Szepnęła
mu coś do ucha. Potem spojrzała na mnie, a jej oczy były
ogromne.
- Iskan nada mu imię. Ale proszę, teraz go zabierz. Nie
męcz mnie dłużej.
Uświadomiłam sobie, że nigdy nie widziałam jej z dziećmi.
Chociaż to był jej trzeci syn. To nie była twarz kobiety, która
wybrała taki los. Takie życie. Taki brak miłości.
Pochyliłam się i wzięłam chłopczyka na ręce. Był duży i sta-
bilnie leżał w moich ramionach. Nie płakał, ale wolno cmokał
ustami. Był głodny. Wyszłam z nim do holu, gdzie natychmiast
rozległy się okrzyki zachwytu, nowe modlitwy i pojawiły się
łzy radości. Izani wyjęła go pewnym ruchem z moich ramion i
uniosła do góry, dumna jakby sama właśnie wydała go ze swo-
jego Iona. Chłopczyk zakwilił, wyszywane drogimi kamieniami
rękawy Izani drapały jego delikatną skórę. Estegi szybko wró-
ciła z mamką i matka mojego pana niechętnie oddała opiekunce
swojego wnuka. Przywołałam Estegi do mnie.
- Przynieś Kabirze coś wzmacniającego. Może zupę. I na-
par z szałwii, żeby zatrzymać mleko. Dopilnuj, żeby dużo piła.
Ale przede wszystkim, by nikt jej nie przeszkadzał. Tak długo,
jak będzie sobie tego życzyła. Zrozumiałaś?
Estegi skinęła głową. Wiedziałam, że dużo spoczywa na bar-
kach tak młodej dziewczyny, lecz byłam pewna, że da sobie
radę. Poza tym nie miałam do kogo zwrócić się o pomoc.
Przedarłam się przez tłum trajkoczących kobiet, szybko
wróciłam do mojego pokoju i spałam przez dobę. Cieszę się, że
nie ma mojego pana, że mogę odpocząć i pozbierać myśli.
Pamiętałam o tym, żeby codziennie zażywać porcję języka
bogini. Nie mogłam zajść w ciążę z mężczyzną, który nie po-
zwoliłby mi zatrzymać przy sobie mojego dziecka, ciała z mo-
jego ciała, krwi z mojej krwi.

***

Nie mam tu co robić. Mój pan korzysta ze mnie codziennie, ale


poza tym mam mnóstwo czasu. Czasu, który po prostu płynie.
Przechadzam się od okna do okna w moim małym pokoju i wy-
glądam przez nie. Biorę różne przedmioty do ręki, potem je od-
kładam. Nigdy wcześniej nie miałam tyle wolnego czasu. Cią-
gle byliśmy w drodze. W górach na polowaniu. Na pustyni,
żeby połączyć się z innym klanem. Na południu, żeby zbierać
rośliny. Przez siedem dni szliśmy wokół jeziora Bodien poło-
żonego na samym środku Meirem. Na jego zachodnim brzegu
rośnie Sanuel, prastare drzewo o korzeniach tak rozrośniętych,
że dosięgają serca ziemi. Często wędrowaliśmy do świętych
miejsc, takich jak drzewo Sanuel, góra Omone i Semai, jezioro
bez dna. Wędrowaliśmy w te miejsca, żeby matka mogła złożyć
swoją ofiarę z krwi. A kiedy przeszłam moją eide, ja również
składałam ofiary. Czasami dotykam moich blizn, żeby sobie o
tym przypomnieć. Że zostałam wtajemniczona. Że dotknęłam
mocy Sanuela i podlałam drzewo moją krwią.
Kiedy nie wędrowaliśmy, my, kobiety, stale robiłyśmy coś
naszymi rękoma. Paliłyśmy ogień. Naprawiałyśmy ubrania albo
narzędzia. Gdy matka uczyła mnie i moje siostry, zawsze, słu-
chając jej, musiałyśmy czymś zająć ręce. Dawna Garai potrafiła
strugać w drewnie. Wystarczyło, że miałam dobry nóż i kawa-
łek drewna odpowiedniej wielkości, mogłam wystrugać
wszystko: łyżkę, czarkę, flet, guzik. Zabawkę dla mojej naj-
młodszej siostry, gdy była mała.
Wciąż nie jest dorosła. O ile żyje. Zastanawiam się, dokąd
została sprzedana.
Nowa Garai nie myśli o tym. Coraz rzadziej dopuszcza do
siebie pytania i wspomnienia dawnej Garai, głównie kiedy pi-
szę. A nie mam o czym pisać. Nowa Garai w niczym nie jest
dobra. Tylko czeka, czeka, aż zostanie dostrzeżona przez swo-
jego pana. Jej ręce są niczym płochliwe ptaki, które fruwają po
pokoju, tam i z powrotem, bez celu i zadania. Przymierza różne
tuniki, żeby zobaczyć, w której wygląda najlepiej. Czesze swoje
włosy. Wsłuchuje się w odgłosy pałacu. Obserwuje przez okno
zmiany pór roku. Krople deszczu inaczej stukają w dach aniżeli
w górskie zbocze. Czasami dawna Garai ma ochotę wyjść na
deszcz, poczuć go na swojej skórze, poczuć jak wiatr targa
włosy, uwierzyć, że może ją unieść i zabrać daleko stąd. Ale
nowa Garai nie myśli o takich rzeczach. Tłamsi dawną Garai i
odwraca się od wichury w kierunku obrazów przedstawiających
wichurę, góry i morze.
Nowa Garai zdradza wszystko, co było dla mnie ważne i
święte. Jest bezwartościowa, nieważna. Zadowala swojego
pana, kłania się, nie patrzy strażnikom w oczy. Nienawidzę jej.
Ale jedno potrafi. Utrzymać mnie przy życiu.

***

Dla zabicia czasu zbieram rośliny. Chodzę do ogrodu po zioła i


je suszę, zaczęłam tworzyć zielnik. Pytam Kabirę o nazwy tu-
tejszych roślin i zapisuję je moim ładnym charakterem pisma.
Bardzo się poprawił, odkąd w tajemnicy zaczęłam robić zapi-
ski. Cieszy mnie to i daje mi zajęcie. Odrysowuję rośliny, a po-
tem suszę je między kartkami. Pokazałam kilka stron mojemu
panu, a ten uśmiechnął się pobłażliwie. Ale kilka dni później
Estegi, koścista służąca, przyniosła do mojego pokoju prezenty.
Położyła je nabożnie na moim łóżku. To były arkusze papieru
najlepszego gatunku. Atrament w trzech różnych kolorach,
pióra, pędzle i farby.
- Czy to od mojego pana? - spytałam, lecz znałam odpo-
wiedź.
Estegi przytaknęła.
- Umiesz malować? - zainteresowała się.
- Uczę się. Głównie kwiaty i całe rośliny - odparłam, do-
tykając palcami papieru.
Wycofała się, ale przystanęła w progu. Z wahaniem.
- Co się stało?
- Czy mogłabym... czy mogłabym później pożyczyć kilka
rysunków?
- Do czego ci one? - Zmarszczyłam czoło.
- Do haftów - wyszeptała zakłopotana. - Chciałabym nau-
czyć się haftować naprawdę ładne kwiaty, ale to trudne. Rysu-
nek by mi pomógł.
Odłożyłam papier.
- Możesz to robić tutaj, w moim pokoju. Nie chcę, że byś
wynosiła stąd rysunki.
Estegi skinęła głową, zaskoczona i wdzięczna, po czym za-
mknęła za sobą drzwi.
Teraz nie piszę zbyt wiele. Zamiast tego zbieram rośliny, su-
szę je i maluję na papierze. Estegi siedzi w kącie, z gotowym
rysunkiem przed sobą, i wyszywa srebrną nicią wzory na deli-
katnych materiałach. Podejrzewam, że to dla żony mojego pana.
Kabira czasami wchodzi do mojego pokoju i przygląda się nam
tym swoim zimnym wyniosłym wzrokiem. Po porodzie zaczęła
mnie odwiedzać. Nowa Garai jest w stosunku do niej bardzo
miła, oferuje jej do siedzenia najwygodniejszą poduszkę i prosi
Estegi o przyniesienie mrożonej herbaty. Kabira zazwyczaj
opędza się od naszej troski i siada. Często mija dłuższa chwila,
zanim coś powie. Ja wracam do malowania, a Estegi sięga po
igłę i nitkę. Z ogrodu dobiega śpiew ptaków, a z pałacu głosy i
kroki ludzi. Nigdy nie odzywam się pierwsza do żony mojego
pana. Nowa Garai zna swoje miejsce.
Po chwili żona mojego pana zaczyna rozmowę. Zadaje ja-
kieś pytanie na temat rysunków albo opowiada o roślinie, nad
którą właśnie pracuję. Wtedy ja mogę ją o coś zapytać. O nazwę
rośliny albo do czego jej się używa. Ale wielu roślin nie zna.
Wtedy zwraca się do Estegi i pyta ją, kiedy skończy haftować.
Wczoraj przyszła do mojego pokoju, ale nie z pustymi rę-
koma.
- To nie przystoi, żeby konkubina była tak niedouczona -
oświadczyła, kładąc na stole kilka rulonów. Estegi szybko za-
paliła lampę, wyjęła poduszkę, przygotowała Kabirze wygodne
miejsce do siedzenia. Kabira przyglądała się krzątaninie służą-
cej. Następnie usiadła i wbiła we mnie ten swój oceniający
wzrok.
- Musisz poznać wielkich poetów. I historię Areko. Wezyr
jest wymagający w stosunku do swojego otoczenia.
Myślałam, że mój pan docenia inne moje zdolności, że jest
bardziej zainteresowany swoim głosem aniżeli słuchaniem mo-
jego. Ale milczałam, tak jak nauczyła mnie nowa Garai.
- Słuchając, możesz malować - łaskawie przyzwoliła żona
mojego pana i zaczęła czytać.
Ma przyjemny głos. A ja lubię poezję. Czegoś takiego nigdy
wcześniej nie słyszałam. Historia mnie nudzi, gdyż opowiada
tylko o samych nieważnych rzeczach. Monarchach, ludziach
władzy, wojnie i wyprawach wojennych, wygranych i przegra-
nych terenach. Nic o tym, co naprawdę coś znaczy: o samym
kraju. Jego sile. Życiu ludzi w harmonii z mocami. Jednak za-
pamiętywałam to, co czytała, i kiedy skończyła, odłożyłam pę-
dzel i wyrecytowałam zarówno jej, jak i Estegi najważniejsze
fakty oraz strofy wierszy. Były pod wrażeniem, nawet żona mo-
jego pana nie potrafiła tego ukryć. Dla mnie to nic takiego.
Matka zawsze nas tak uczyła: opowiadała coś, a potem kazała
nam to powtórzyć. Nie dosłownie, miałyśmy oddać sens. Zau-
ważyłam, że straciłam tę umiejętność. Moja pamięć nie była już
tak dobra, tak gotowa do chłonięcia wiedzy. Zdecydowałam, że
muszę coś z tym zrobić. Nie dla kogoś, tylko dla samej siebie.

Tak mijają nasze dni i wieczory. Najczęściej to Estegi nas ob-


sługuje. Jest cicha, zwinna i posiada umiejętność odczytywania
życzeń Kabiry, zanim ona sama sobie je uświadomi. Słońce wę-
druje po podłodze i pokazuje, że mija dzień. Robi się ciemno,
Estegi zapala nasze lampy. Muzykanci grający na cinna zostają
odesłani. Nocne ptaki zaczynają śpiewać, najpierw ostrożnie,
potem coraz pewniej i głośniej. Nie odzywam się zbyt często.
To Kabira mówi. Opowiada. O rzeczach, które nie mają zna-
czenia. O sztuce. Poezji. O ludziach, których nazywa dawnymi
filozofami. Słucham i próbuję zrozumieć, lecz nie potrafię. W
jaki sposób opisać rzeczywistość słowami? Wszystko, co prze-
lewam na papier, więdnie i umiera. Pisząc wiersz o jaszczurce
na pustyni, jak mam uchwycić to, czym jest jaszczurka? I co ten
wiersz mówi o słońcu albo o nocnym chłodzie?
Nic.
Ale Kabira mówi. Ja słucham. A słońce przesuwa się po nie-
bie i zapada noc, i nastaje kolejny dzień, i możemy tylko cze-
kać.

Ostatnio mój pan często wyjeżdża. Nadzoruje budowę pałacu w


Ohaddin, jeździ po prowincjach i kupuje drewno, kamień oraz
marmur. Jest opętany tą budową, w sposób, który trudno mi zro-
zumieć. Czasami po powrocie z Ohaddin nie jest sobą. Ma we
wnętrzu jakiś mrok, mrok skrywający wielką moc. Wtedy bie-
rze mnie w inny sposób. Inaczej na mnie patrzy. Jego spojrzenie
dotyka czegoś we mnie, czegoś, czym nie chcę się dzielić. Tak
jakby widział dawną Garai, ale nie obawia się jej. Widzi też
nową Garai i tę, która nadejdzie. Po czasie spędzonym wtedy z
nim jestem bezbronna od środka i na zewnątrz. Chcę się scho-
wać, lecz nie mam gdzie się ukryć przed jego spojrzeniem.
Wtedy pragnę przywołać dawną Garai. Ona była silna. Niczego
się nie bała. W jej żyłach płynęła moc samej ziemi, rozmawiała
z drzewem Sanuel, jej stopy znały każdy kamień na pustyni Me-
irem, jej ręce potrafiły tworzyć i nadawać kształt. Jej blizny
były świadectwem.
Moje blizny. Zbladły. Niedawno próbowałam je policzyć i
nie umiałam ich wszystkich znaleźć.

***

Minęło dużo czasu. Minęły lata. Nie pisałam, bo nie było o


czym.
Niedługo pałac w Ohaddin będzie gotowy. Budowa trwała
osiem lat.
Mój pan wezwał mnie dzisiaj do siebie. Kiedy ze mną skoń-
czył, stanął przy oknie i patrzył na pierwsze wozy wyjeżdżające
z Areko do Ohaddin. Przeciągnął się. Jego ciało wciąż jest gib-
kie i jędrne, jak wtedy kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy,
chociaż minęło wiele lat. Mój pan wcale się nie starzeje. O mnie
nie można tego powiedzieć. Nie mam tyle ruchu, ile potrzebuję.
Jem za dużo słodkich ciasteczek, mrożonych owoców w mio-
dzie i smażonej na głębokim tłuszczu wei obtaczanej w cukrze.
Mam obwisły brzuch i zaokrąglone policzki.
- Nareszcie. Długo na to pracowałem! Przenoszę księcia i
jego dwór pod koniec miesięcznego cyklu księżyca. W nów.
Książę będzie tam, gdzie chcę, a jego uparci synowie zostaną w
Areko. Nie rozumieją, że idą mi na rękę.
- Jak to, mój panie? - spytałam, wiedząc, że chce moich
pytań.
- Będąc daleko od ojca, nie mogą na niego wpływać. A
kiedy on się z nimi nie widuje, łatwiej mi gdzieś ich wysłać.
Coś im zlecić tylko po to, żeby się ich pozbyć. Dzięki temu będę
mógł sterować księciem, jak mi się będzie podobało. Każda
podjęta przez niego decyzja, duża i mała, będzie moją decyzją.
Zacznę od wysłania jego pierworodnego do Herak. Od trzech
lat nie płacą daniny. Muszą uznać władzę Ohaddin i Areko. A
tę władzę, moja mała dzikusko, teraz ja sprawuję. Całe Kareno-
koi ma kłaniać się księciu i mnie.
Odwrócił się w moją stronę. Leżałam naga na zwierzęcej
skórze na jego łożu. Mój pan zmarszczył nos.
- Zaczynasz się zaokrąglać. I nie jesteś już taka młoda jak
kiedyś.
Poczułam wstyd. Jeśli nie mam wartości w oczach mojego
pana, to kim w takim razie jestem? Nakryłam się skórą i spuści-
łam wzrok. Mój pan wezwał służbę, by pomogła mu się ubrać.
Leżałam na łożu, dopóki nie opuścili komnaty. Potem szybko
się ubrałam i tajemnym przejściem przedostałam się do dużej
sali dairahesi. Była pusta. Przywołałam dzwonkiem Estegi. Po-
kłoniła mi się w milczeniu. Wydoroślała w ostatnich latach i
jest wyższa ode mnie o głowę. Jej nos jeszcze się wydłużył i
doprawdy nie jest ładną kobietą, chociaż chudszą ode mnie.
- Przynieś moje rzeczy. Wezmę kąpiel. Potrzebuję olejku
arreminowego i mojej mieszanki olejku migdałowego i wody
różanej.
Długo brałam kąpiel. Wymasowałam skórę głowy pięknie
pachnącym mydłem, usunęłam wszystkie zgrubienia pumek-
sem. Ogoliłam się w miejscach, gdzie mój pan chce, żebym była
gładka. Wyregulowałam brwi i usunęłam wąsik, który zaczął
mi rosnąć na górnej wardze. Porządnie nasmarowałam się olej-
kiem migdałowym, moja skóra zrobiła się gładka niczym je-
dwab.
A co, jeśli mój pan weźmie sobie nową konkubinę? Czy cał-
kiem opuści moje łoże, tak jak opuścił łoże swojej żony, kiedy
się pojawiłam? Moje dni staną się wtedy jeszcze bardziej puste.
Bez niego nic nie znaczę. Jego spojrzenie pieści, ocenia, tak-
suje. Jego dłonie nadają mojemu ciału kształt, którego mu bra-
kuje. Czasami nawet podarowuje mi rozkosz. Nienawidzę tego.
Ale najczęściej daje mi coś zupełnie innego: przez chwilę mam
jakąś wartość. Kiedy tego zabraknie, na co będę czekać?

Kabira weszła, kiedy pisałam ostatnie zdanie. Drzwi nie były


zamykane na klucz, nie ma w nich zamka. Nie próbowałam na-
wet ukrywać kartek. Kabira już je wcześniej widziała i mnie nie
zdradziła.
Usiadła na kilku poduszkach i czekała. Po chwili weszła Es-
tegi z gorącą herbatą pachnącą różami i miętą oraz słodzonymi
ciasteczkami. Nalała herbaty, najpierw żonie mojego pana, a
potem mi. Sięgnęłam po kilka ciasteczek i natychmiast włoży-
łam jedno do ust. Wypełniła mnie przyjemna słodycz. Estegi
wycofała się do drzwi, usiadła obok nich i czekała na dalsze
polecenia.
Spojrzałam na Kabirę. Siedziała spokojna, opanowana i po-
pijała herbatę małymi łyczkami. Tak samo jak ja albo jeszcze
bardziej nie ma czym wypełnić dni - przecież mój pan nie od-
wiedza jej łoża. Wiem, że ma obowiązki względem Izani, że
uczestniczy w oficjalnych ceremoniach razem z synami, lecz to
tylko krótkie przerwy w tym niby-życiu przepełnionym ciągłym
czekaniem, bezczynnością i nudą.
- Jak to wszystko wytrzymujesz, pierwsza żono? - spyta-
łam ją nagle.
Kabira prychnęła. Nie sądziłam, że odpowie. Siorbała her-
batę. Ale po chwili się odezwała.
- Nie przejmuję się już tym, co się ze mną dzieje. On znisz-
czył wszystko.
Miała zachrypnięty i niski głos. Siedziała pochylona nad
swoją czarką, para ukrywała rysy jej twarzy.
- Codziennie rozmyślam o tych, którzy umarli. O wszyst-
kich, których mi zabrał. O moich synach, którzy mnie nie znają,
którzy wstydzą się swojej matki i bronią się przed moim doty-
kiem. Ale nie pozwala mi umrzeć.
Zamilkła na chwilę. Tylko piła herbatę.
- Był u ciebie?
Skinęłam głową. Odstawiła swoją czarkę. Wyjrzała przez
okno.
- Rozmawialiście?
Nigdy wcześniej nie rozprawiałyśmy o moim panu.
- Tak. Trochę. Jest zadowolony z pałacu w Ohaddin. Mniej
ze mnie. - Wskazałam palcem mój brzuch, moje grube uda.
Szybko odwróciła głowę i spojrzała w moją stronę. I
uśmiechnęła się, krzywo, lecz nie złośliwie. Raczej... ze smut-
kiem. Jakby rozumiała, o czym mówię. Zaskoczyło mnie, że
pomimo tego, co przed chwilą powiedziała, być może wciąż coś
do niego czuje. Coś, czego ja nigdy nie czułam.
To ją czyni większą niewolnicą ode mnie.
Potem szepnęła coś Estegi na ucho, a ta szybko wstała i wy-
szła z pokoju. Kabira podniosła się z westchnieniem z podu-
szek.
- No już. Pora, żebyś spakowała swoje rzeczy. Chyba nie
chcesz, żeby ktoś znalazł twoje zapiski - powiedziała, popra-
wiając tunikę. - Iskan przeniesie nas do Ohaddin razem z księ-
ciem i jego dworem. Przygotuj się.

Spakowałam to, co traktowałam jako moją własność: tuniki i


spodnie, które mi ofiarował, grzebyki i biżuterię. Sprasowane
kwiaty i pióra. Zasuszone zioła. Moje tajemne notatki schowa-
łam tam, gdzie przechowuję sprasowane kwiaty.
Ale żadna z tych rzeczy nie jest naprawdę moja. Wiem o
tym. Wszyściuteńko należy do niego. Na pustyni wszystko było
wspólne: kwiaty, rośliny i zwierzęta, nikt nic nie posiadał. Bra-
liśmy to, czego potrzebowaliśmy i nieśliśmy ze sobą nasze na-
rzędzia oraz sprzęt, nic więcej. Tutaj mój pan jest właścicielem
wszystkiego co wokół mnie. Posiada też mnie.
Nie wiem, kiedy będziemy się przeprowadzać. O niczym
mnie nie informuje. Kabiry też nie. Jesteśmy w jego rękach jak
przedmioty, które kształtuje według swojego upodobania. Naj-
gorsza jest dla mnie ta niepewność. Nigdy nie wiem, kiedy mnie
wezwie i będzie chciał wykorzystać moje ciało. Nie wiem, co
się wydarzy: wszystko po prostu się dzieje, nagle i bez wyja-
śnienia. Pewnego dnia każe nam wsiąść do lektyki i zaniosą nas
do Ohaddin, miejsca, w którym jeszcze nie byłam. Czeka mnie
nowa klatka.

***

Dzisiaj przybyliśmy do Ohaddin, jest wieczór, bardzo późno, a


ja jestem zmęczona po podróży w kołyszącej się i dusznej lek-
tyce. Zrobiło mi się niedobrze, byłam poirytowana, a Estegi tak
się bała, że w końcu przestała mi odpowiadać na pytania. Teraz
muszę o tym napisać, natychmiast. Jest tak fantastycznie, wiem,
dlaczego żyję, w końcu to zrozumiałam! Wszystko mnie tutaj
przywiodło, moja cierpliwość została wynagrodzona, dziękuję
nowej Garai za to, że trzymała mnie przy życiu, dziękuję ziemi
i niebu, i duchom zmarłych!
Poczułam to, już kiedy zbliżaliśmy się do Ohaddin. Było
późne popołudnie, słońce wisiało nisko nad horyzontem, a na-
sza karawana spotkała spoconych i zmęczonych parobków wra-
cających do domu z plantacji przypraw i pól. Pałac pojawił się
za wzgórzem i był dużo większy niż mogłam to sobie wyobra-
zić. W tej samej chwili, gdy go zobaczyłam, poczułam łaskota-
nie. Najpierw delikatne, jak zapach na wietrze, zapach czegoś
ulotnego, co się wyczuwa i próbuje się nazwać, lecz bez powo-
dzenia. Właśnie w tamtym momencie Estegi podała mi kawałek
melona obtoczony w miodzie i wodzie różanej, ale ja podnio-
słam rękę i kazałam jej siedzieć spokojnie. Miała nic nie mówić
i się nie ruszać. Karawana szła dalej. Z każdym krokiem męż-
czyzn niosących lektykę zbliżałyśmy się do pałacu i łaskotanie
przybierało na sile. Świst. Szum. Rytm pulsujący w moim ciele.
Nigdy wcześniej nie czułam takiej mocy, ogromnej, większej
niż ta, którą odczuwałam przy pniu Sanuela. Ledwo mogłam
usiedzieć, miałam ochotę wyskoczyć z lektyki i pognać na spo-
tkanie tej mocy, tego nawoływania.
Na terenie Ohaddin znaleźliśmy się już po zapadnięciu
zmroku. Wszyscy strażnicy dzierżyli w rękach pochodnie. Jest
tutaj oddzielny dom dla kobiet, nazywa się Dom Piękna. Ma
przestronne komnaty i sale, ogromną łaźnię, pomieszczenie,
które mi zamajaczyło, gdy prowadzono mnie do mojej sypialni.
Łaźnia jest złota, wszędzie są obrazy, donice, wazony, kwiaty i
fontanny, i wszędzie słychać szemranie, pomruk, pieśni, które
mnie wzywają. Leżę wśród jedwabnych poduszek pod skórą ja-
kiegoś prążkowanego zwierzęcia, a w mojej komnacie unosi się
zapach kadzidła i róż, lecz nie mogę zasnąć. Dawna Garai, ta
która posiada wiedzę, nie może spać. Obudziła się. Jest bardziej
przytomna niż kiedykolwiek wcześniej. Gładzi palcami swoje
blizny, chce wyjść, żeby znaleźć to święte miejsce, które musi
gdzieś tutaj być, chce mu złożyć ofiarę i wie, że to jest ta ofiara,
ofiara, na którą przygotowywała się całe życie.
Na razie jednak musi czekać. Ale ja znajdę to miejsce. Nowa
Garai też utrzyma mnie przy życiu tutaj, w tej ogromnej klatce,
a ja poszukam miejsca, z którego pochodzi pieśń i wszystko bę-
dzie tego warte.
Wszystko.
Dawna Garai czeka. Nie zapominam o niej, już nie.
Chcę nowych blizn, chcę się pociąć, zobaczyć sączącą się
krew. Ale wiem, że tak nie można. Rany muszą coś znaczyć.
Blizny muszą być dowodem prawdziwej ofiary. Nie mogę się
pociąć tylko po to, żeby poczuć ulgę.

***
Mój pan już dzisiaj zabrał nas, swoją matkę, mnie i swoją mał-
żonkę, na spacer po ogrodzie. Pierwszego dnia w Ohaddin.
Izani oczywiście towarzyszyły trzy służące, które niosły para-
sol, poduszki i kosz z zimnymi napojami. Kabira wzięła ze sobą
Estegi, żeby ona też mogła się rozejrzeć, ale kazała jej nieść
parasol, by Izani nie narzekała, że służąca nie ma zajęcia. To-
warzyszyli nam dwaj strażnicy z szablami. Było oczywiste, że
mój pan chce nam pokazać to, co stworzył. Chce, byśmy go po-
dziwiały. I ma ku temu powody.
Ogród jest wspaniały. Mój pan wyjaśnił nam, że postarał się
o to, by go skończono, nim pierwszy raz przywiózł tutaj księcia,
więc ogród był gotowy, zanim jeszcze wzniesiono pałacowe bu-
dynki. Pragnął olśnić księcia przepychem, dla pewności, że
książę będzie chciał się tu przenieść i ufundować swój własny
pałac. Po lewej znajdują się trzy budynki będące do dyspozycji
mojego pana: Dom Spokoju, w którym ma swoje pokoje, łaźnię
i bibliotekę, Dom Mocy, gdzie pracuje, udziela audiencji i spo-
tyka się z innymi mężczyznami władzy oraz Dom Piękna, gdzie
mieszkamy my, kobiety, razem z jego matką, i służącymi. Tutaj
znajduje się też kuchnia. W poprzek ogrodu, z północnego za-
chodu na południowy wschód, płynie strumień. Są na nim małe
wodospady i mostki. Na wchodzie, niczym lustrzane odbicie
trzech budynków mojego pana, stoją trzy domy księcia. Ale bę-
dzie ich więcej, gdyż książę zasługuje na większy przepych niż
wezyr.
- Wszystko powstało z najlepszych materiałów Karenokoi
- oświadczył mój pan, kiedy zatrzymaliśmy się przed pałacem
księcia, Izani po jego jednej stronie, żona po drugiej. Ja, okazu-
jąc im szacunek, stałam kilka kroków dalej. Było wcześnie
rano, ale do naszych uszu już docierały odgłosy ze wszystkich
domów: należało rozpakować bagaże i poukładać rzeczy. Me-
ble i służba przyjechały przed nami, teraz w nowych warunkach
muszą się odnaleźć mieszkańcy.
- Ale egzotyczne gatunki drzew sprowadziłem z wyspy na
południu - mówił dalej mój pan. - Nazywa się Terasu. Widzicie
te kolumny? Jakie są czarne? To niesamowicie twardy gatunek
drzew, które u nas nie rosną. Drewna nie trzeba malować ani
konserwować, a w obróbce jest prawie tak samo twarde jak ka-
mień - zarechotał w nieprzyjemny sposób. - To nie jedyna eg-
zotyczna rzecz, jaką sprowadziłem. Zaraz zobaczycie.
Pałac ma dwie kondygnacje, jest wybudowany na platfor-
mie, żeby nie można było do niego zajrzeć z poziomu ziemi.
Platformę wyłożono jasnymi płytkami we wzory przedstawia-
jące kwiaty i liście, które wyglądają tak naturalnie, że konkurują
z przepychem ogrodu. Pozłacany dach lśni w mocnym, poran-
nym słońcu. Izani uniosła dłoń ozdobioną pierścieniami, żeby
zasłonić oczy. Widząc to, mój pan się uśmiechnął.
- To po to, żeby wszyscy zza muru drżeli od całego tego
przepychu. Nikt nie może mieć wątpliwości, kto rządzi Kare-
nokoi. Żaden z pomniejszych książąt nie ma pałacu, który
mógłby się równać z tym. Niedługo wszyscy będą się kłaniać,
nie, pełzać, przed władzą Ohaddin. Moją władzą.
- Mój synu, naprawdę stworzyłeś coś wyjątkowego -
stwierdziła Izani, klepiąc syna po ramieniu. - Prawda, Kabiro?
Dało się wyczuć ostry ton, gdy zwracała się do swojej syno-
wej.
- W żadnym znanym nam kraju nie ma czegoś takiego -
ściszonym oficjalnym głosem powiedziała Kabira.
- Nie poznajesz dawnego gospodarstwa twojego ojca,
prawda? - Izani spojrzała na synową.
- Nie, chi. Wszystko jest dużo wspanialsze, po prostu fan-
tastyczne.
Wyczułam smutek między wierszami, ale mój pan był na to
głuchy. Albo nie przejmował się tym.
Kontynuowaliśmy nasz spacer wśród kwitnących drzew
owocowych. W wielkiej klatce śpiewały ptaki o wspaniałych
czerwonych i niebieskich piórach.
- Kazałem sprowadzić różne ptaki śpiewające - oznajmił
mój pan, wskazując palcem klatkę. - Wiele z nich fruwa wolno
po ogrodzie, inne trzymam w klatkach. Księżna i jej córki
uwielbiają ptaki. Zatrudniliśmy młodych chłopców z procami i
łukami do patrolowania ogrodu i zabijania wszystkich ptasich
drapieżników. Poza murami pałacu jest ogrom owadów i ziaren,
którymi żywimy ptaki.
Po ogrodzie kręciło się mnóstwo parobków zajętych podle-
waniem, pieleniem i sprzątaniem. Wszystko musiało być ide-
alne, ani jednego opadłego liścia. Wszystko co martwe i brzyd-
kie było zakazane.
- Możesz nam pokazać ogród ziołowy, che ? - pełnym sza-
cunku głosem spytała swojego męża Kabira.
Izani prychnęła, ale mój pan skinął głową.
- Naturalnie, cho.
Teatralnie wziął pod ramię żonę i matkę i poprowadził je
wijącą się ścieżką między pachnącymi krzewami, gęsto pokry-
tymi jasnymi różowymi kwiatkami. Kiedy dotykali łodyg,
płatki wirowały. Miażdżyły je podeszwy moich sandałów. Prze-
cięliśmy strumień, wchodząc na mostek o łukowym kształcie i
bogato zdobionej balustradzie. Złote ryby pomykały w przej-
rzystej wodzie. Mój pan wskazał palcem sadzawkę, do której
wpadał strumień. Wierzby pochylały się nad spokojną taflą
wody, a liście grzybieni spoczywały na ciemnym lustrze ni-
czym biżuteria.
- Wpuściłem karpie, żeby moi synowie mieli co łowić.
Pływają tutaj małe łódki, można będzie się na nich schłodzić w
upalne letnie dni. Będziemy w tym miejscu organizować kon-
certy dla kobiet księcia. Tam, po drugiej stronie, zbudujemy
platformę, z której będzie można podziwiać zachód słońca. Mu-
zykanci na oświetlonych pochodniami łodziach będą krążyć po
wodzie i zabawiać dwór. Nazwałem to miejsce Ogrodem
Wiecznego Spokoju.
- Wspaniale, mój synu - Izani skinęła głową. - Musisz też
zaprosić synów księcia z żonami. Kiedy zobaczą całe to piękno,
cały ten przepych, nie pozostanie im nic innego, jak paść przed
tobą na kolana.
Nie zauważyła swojego przejęzyczenia. Że to przed księ-
ciem powinni paść na kolana. Iskan je odnotował i na jego twa-
rzy pojawił się uśmiech.
- A tutaj, po drugiej stronie sadzawki kazałem stworzyć
coś, o co mnie poprosiłaś żono. Kazałem założyć ogród różany,
a w środku niespodziankę. Ogród ziołowy.
Mijaliśmy róże we wszystkich kolorach tęczy, aż w końcu
dotarliśmy do niskiego murku. Mój pan otworzył bramę i po-
zwolił nam wejść do środka. Jego matka przystanęła ze zmarsz-
czonym czołem, kazała służącym rozłożyć parasol i się wachlo-
wać. Estegi też się zatrzymała, w odpowiedniej odległości od
wezyra.
Na podłużnych grządkach, na rabatach i klombach, rosły
wszelkiego rodzaju zioła i przyprawy. Pochyliłam się, dotyka-
łam listków, wciągałam zapachy: ostre, słodkie, świeże, gorz-
kie. Znajdowały się tam wszystkie rośliny medyczne, jakie zna-
łam, i wiele innych, których nigdy nie widziałam ani o których
nie słyszałam. Pomyślałam, że mogłabym tu spędzać długie go-
dziny, zrywać, suszyć, odrysowywać. Uczyć się. Wchodziłam
coraz głębiej. Zauważyłam, że wiele roślin znajduje się w do-
brym dla nich miejscu, lecz niektóre rosną nie tam gdzie po-
winny, potrzebowały więcej cienia lub przestrzeni. Ręce
świerzbiły mnie, by zacząć kopać, przenosić, sadzić.
Odwróciłam się. Żona mojego pana stała kilka kroków za
mną i przyglądała się szałwii. Mój pan rozmawiał ze swoją
matką. Izani wyglądała na poirytowaną. Pomyślałam, że chodzi
o to, iż jej syn spełnił prośbę Kabiry. Izani nie znosi, kiedy Ka-
bira dostaje to, czego chce.
Padłam na kolana przed żoną mojego pana i zrobiłam to ja,
Garai, nie nowa Garai, która okazuje respekt tylko dlatego, że
jest przebiegła i chce przeżyć.
- Czcigodna pierwsza żono mojego pana - wyszeptałam na
tyle głośno, by usłyszał to mój pan. - Dziękuję.
- Wstań! - krzyknęła zakłopotana.
Wstałam, ale pokłoniłam jej się nisko.
- Dziękuję. To dla mnie bardzo wiele znaczy. Wiem, ile
musiało to panią kosztować - Spojrzałam wymownie na Izani.
- Cóż, mimo wszystko to twoje napary wyleczyły mnie
zimą z ciężkiej choroby. I Sonan twierdzi, że dzięki herbatce,
którą mu dałaś, przeszedł mu kaszel. Właśnie to przekonało mo-
jego czcigodnego małżonka. Nie moje słowa. Jego synowie to
jego największy skarb.
Mój pan nie ma córek. Nie odwiedza łoża Kabiry, a ja dbam
o to, żeby nie być brzemienną. Mój pan myśli, że jestem bez-
płodna i wcale go to nie martwi. Mówi, że ma synów, których
potrzebuje. Mają teraz dziesięć, dziewięć i siedem lat. Są dzicy,
silni i uparci. Pisząc, słyszę, jak się bawią. Nigdy z nimi nie
rozmawiam. Znam swoje miejsce. Kiedy odwiedzają matkę, idę
do swojej komnaty. Nie powinni oglądać konkubiny ojca. Nie
wiem, kto podjął taką decyzję. Mój pan czy jego żona. Może ja
sama?
Synowie mieszkają z Izani, nie z matką. Do matki przycho-
dzą czasem, jeśli Izani im na to pozwoli. Potem Kabira nie po-
kazuje się przez kilka dni. Kiedy znowu pojawia się w pokoju
dziennym, gdzie ja rysuję kwiaty, Estegi haftuje, a jeden lub
dwóch muzykantów umila nam czas, grając na cinna do akom-
paniamentu fontanny, jest bardziej milcząca niż zwykle. Ale po
jakimś czasie włącza się do rozmowy. Wydaje służbie polece-
nia. Krytykuje mój strój. Zamawia nowe ciastka i każe mi prze-
stawić sztalugi, żeby światło lepiej padało na obraz. Wyjmuje
rulon, by mnie uczyć. I wszystko wraca do normy.
Nie potrafiłam wyrazić mojej wdzięczności. Słowa to było
za mało. Żona mojego pana może udawać, że to nic takiego,
lecz ja wiem, jakim wspaniałym prezentem jest ogród ziołowy.
Natychmiast coś zrozumiałam. Uświadomiłam sobie, że Kabira
mną nie gardzi. Jestem jej jedyną przyjaciółką, niezależnie od
tego, co poza tym o mnie myśli.
Znowu się pokłoniłam i pocałowałam ją w rękę, zanim Izani
zdążyła spojrzeć w naszą stronę.
- Pospieszcie się, Iskan ma nam jeszcze coś do pokazania.
Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale w jakiś sposób odwdzięczę
się Kabirze za ten prezent.
Iskan poprowadził nas z powrotem przez ogród, na północ.
Gdy dotarliśmy do Domu Piękna i jego śnieżnobiałych marmu-
rowych schodów, zatrzymał się i lekko pocałował swoją matkę
w policzek. - Możesz tutaj zostać, Izani-chi. Widzę, że jesteś
zmęczona. Zaraz zrobi się niemiłosiernie gorąco. Chcę tylko
pokazać żonie, jaką mam dla niej niespodziankę.
Izani nie była zadowolona, ale nie miała wyboru, musiała go
posłuchać. Odmaszerowała do pałacu z orszakiem służek. Es-
tegi poszła za Kabirą i moim panem, a ja stałam przez chwilę i
nie wiedziałam, co mam robić. Potem pobiegłam za nimi. Głos
mojego pana nie brzmiał przyjaźnie, kiedy wspominał o niespo-
dziance, i widziałam, że Kabira jest spięta. Okazała mi uprzej-
mość. Nie chciałam jej zostawiać. Strażnicy ruszyli za mną.
Szliśmy dalej na północ, w kierunku muru. Przed nami po-
jawił się zagajnik zismilowy. Mój pan kazał strażnikom pocze-
kać na nas w tym miejscu. Drzewa zismil można spotkać także
na zboczach góry Omone. Poznaję ich zapach. Wyglądają spe-
cyficznie. Mają wąski, wygięty pień i przerzedzoną koronę.
Szybko rosną - te nie mogły mieć więcej niż kilka lat, a były już
wielkości człowieka. Widziałam, że Kabira zaciska pięści.
Przyspieszyła kroku. Drzewa zismil zasłaniały mi widok. Nie
widziałam, dokąd idziemy, ale to czułam. Pieśń mocy, której
pomruk cały czas było słychać pod ziemią, tutaj, w Ohaddin,
stawała się coraz wyraźniejsza. Ja też przyspieszyłam kroku.
Niebawem zobaczę źródło! Niebawem dowiem się, skąd wy-
pływa, i będę mogła przygotować moją ofiarę!
Kabira wyszła z zagajnika przede mną. Przystanęła i spoj-
rzała w górę. Krzyknęła.
Dotarliśmy do podnóża niewielkiego wzniesienia znajdują-
cego się tuż obok muru otaczającego Ohaddin. W górę prowa-
dziła ścieżka wyłożona czarnymi jak noc kamiennymi płytami.
Rozwidlała się u furtki w wysokim murze częściowo okalają-
cym wzniesienie. Mur był zwieńczony krwistoczerwonym
daszkiem, który częściowo opierał się na samym wzniesieniu.
Iskan odwrócił się do żony. Posłał jej uśmiech drapieżnika.
- Żono moja, furtkę wykonano z najmocniejszego metalu.
Nie da się jej podpalić. Nie da się jej zniszczyć. Anji jest moja
i tylko moja, i nikt inny jej nie dostanie.
Kabira była blada jak ściana.
- Groby. Na szczycie wzniesienia. Moja rodzina - mówiła
z trudem.
- Zlikwidowałem je, żeby zrobić miejsce na dach.
Mój pan wzruszył obojętnie ramionami. Nie podziela sza-
cunku, jakim jego lud darzy zmarłych. Ludzie nie czczą tutaj
ziemi ani innych bogów, lecz czczą swoich zmarłych. Nawet ja
zaczęłam w święta palić świece z pszczelego wosku. Po jednej
dla każdej z moich sióstr. I jedną dla mojej matki. Nie wiem,
czy żyją, ale chcę pokazać, że o nich nie zapomniałam. Wie-
działam, że to, co zrobił z grobami, było straszną zbrodnią. Ka-
bira ani drgnęła.
- Czasami wpuszczę tutaj księcia. Pozwolę mu na kąpiel w
źródlanej wodzie, gdy ta będzie dobra. To przywróci mu na ja-
kiś czas siły. Niekiedy pozwolę mu również na kąpiel w złej
wodzie, jeśli będę go chciał osłabić i nim kierować.
Mój pan kompletnie nie zważał na słowa w naszej obecno-
ści. Nawet zdrada stanu nie była niebezpieczna, jeśli dopusz-
czano się jej w obecności kobiet. Byłyśmy nikim. Warte tyle co
trawa. Równie zastępowalne.
- Nie możesz tak więzić Anji! - Kabira uczepiła się jego
ramienia. - Tak nie wolno!
Nigdy nie widziałam jej takiej wzburzonej. Nigdy nie wi-
działam, żeby dobrowolnie dotykała swojego męża.
Mój pan odtrącił jej ramię. Wciąż się uśmiechał. Jej zdener-
wowanie w ogóle go nie obchodziło. Nie raczył nawet odpo-
wiedzieć. Po prostu odszedł, zniknął wśród drzew zismil.
Musiałam odprowadzić Kabirę do Domu Piękna. Strażnicy
szli kilka kroków za nami. Słońce już przypiekało, a w powie-
trzu unosił się intensywny zapach czarnoziemu i żywicy.
Teraz wiem, że Kabira też wiele wie. Próbowałam ją dzisiaj
nakłonić, żeby mi o tym opowiedziała, lecz ona nie chce. Od-
wraca się, idzie do swojej komnaty albo zmienia temat. Ale ja
wiem, że ona wie więcej, niż chce pokazać. Może razem mo-
głybyśmy coś zrobić? Bo Kabira ma rację. Źródła mocy ziemi
nie wolno więzić i mieć tylko dla siebie. A tak właśnie postąpił
Iskan. To stąd czerpie siłę. To stąd ten jego mrok. Stąd ta umie-
jętność zaglądania w głąb mnie i dotykania mojego ja. Czuję
ulgę. To moc, którą rozumiem, z którą potrafię się obchodzić.
Odtąd łatwiej mi będzie się przed nim obronić.
Przywdziewam na siebie nową Garai i teraz to tylko prze-
branie, nic więcej. We mnie, w moim prawdziwym ja, pomru-
kuje moc, której jeszcze nie potrafię dosięgnąć. Ale pewnego
dnia. Pewnego dnia.

Garai przebiegła.
Garai sprytna.
Garai, która ukrywa.
Garai, która czeka.
Garai, która się budzi.

Kontynuuję w miejscu, w którym wczoraj skończyłam, gdyż


tego samego wieczoru uświadomiłam sobie, że nie jesteśmy w
Domu Piękna same. Izani ma do swojej dyspozycji całe piętro,
zajmuje je razem z synami mojego pana. Na samym dole
mieszka służba. W dairahesi jest tylko mój skromny pokój i
przestronne, eleganckie komnaty żony mojego pana. Są jeszcze
pokoje słońca i pokoje cieni oraz kilka sypialni, lecz nikt ich nie
zajmuje. Tak mi się wydawało. Ale kiedy wyszłam z mojego
pokoju, na jednej z poduszek obok fontanny siedziała jakaś
dziewczyna. Przystanęłam. Z całą pewnością nie była to słu-
żąca. Miała bardzo oryginalną urodę. Przypomniałam sobie
słowa mojego pana o wszystkich tych egzotycznych rzeczach,
które sprowadził z Terasu. Dziewczyna była wysoka, jej skóra
ciemna, a plecy proste jak struna. Odwróciła twarz w moją
stronę. Zobaczyłam, że jest piękna i młodsza niż ja, kiedy trafi-
łam do niewoli. We włosach miała tylko jeden grzebyk. A więc
niewolnica, tak jak ja.
- Kim jesteś? - spytałam, nie przestrzegając etykiety czy
protokołu. Ale nie było tutaj Kabiry, która mogłaby mnie zga-
nić.
Spojrzała na mnie swoimi dużymi ciemnymi oczami i wy-
glądało na to, że zrozumiała moje pytanie.
- Orseola - odpowiedziała mrocznym głosem. Miała na so-
bie trochę egzotyczny, złocisty strój opinający piersi, a ja
wreszcie zrozumiałam, że to nowa konkubina mojego pana! W
końcu jestem wolna! Cieszyłam się w głębi serca przez cały
dzień! Jestem wolna!
- Garai - przedstawiłam się z uśmiechem. - Witaj w Ohad-
din - dodałam, jakby pałac, ogród, jakby to wszystko należało
do mnie.
Orseola

M IESZKALIŚMY NA DRZEWACH na równinnym obszarze u uj-


ścia rozwidlającej się rzeki. Na miękkiej, mokrej ziemi nie dało
się budować domów, więc wznosiliśmy je w koronach drzew.
O takich drzewach, jakie rosną na Terasu, mieszkańcom Kare-
nokoi nawet się nie śni.
Wiem, bo widziałam ich sny. Próbowałam wpleść w nie
moje drzewa z pniami grubymi niczym domy, z koronami obej-
mującymi niebo. Ale nic z tego. Tutejsi ludzie nie potrafią sobie
wyobrazić czegoś tak wspaniałego. Czegoś tak imponującego i
wiecznego, a mimo to żywego.
W takich drzewach mieściło się po kilka domów. Między
drzewami były rozwieszone mosty. Nasi ojcowie tkali je z
trzciny i sitowia. Większe mosty miały zręcznie wyplecione
wzory. Na podstawie takiego wzoru można było stwierdzić,
skąd i dokąd prowadzi most. I kto go utkał. Znakiem rozpo-
znawczym mojego ojca była fala na ciemnobrązowym tle.
Między gałęziami wisiały drabiny sznurowe. W święta
dzieci dekorowały je kwiatami. Nasze życie toczyło się na drze-
wach, robiliśmy tam wszystko, nawet łowiliśmy ryby. Ale żeby
rozpalić ogień i zerwać kwiaty, trzeba było zejść na ziemię. My
dzieci udawałyśmy się na peryferia miasta, a potem schodziły-
śmy na wodę. W łodziach z sitowia płynęłyśmy na porośnięte
trawą wyspy, na których rosły kwiaty wielkości dziecięcej twa-
rzy.
Uwielbiałyśmy kwiaty. Uwielbiałyśmy je zrywać. I pleść
wianki. Nasze matki cieszyły się, kiedy wracałyśmy łodziami
pełnymi kwiatów.
Po udekorowaniu drabin sznurowych kwiatami drzewa wy-
glądały, jakby właśnie zakwitły.
Goveli było miastem w koronach drzew, miastem większym
od Areko. Rosło tam drzewo - targ i drzewo, gdzie znajdowały
się wszystkie urzędy. Były drzewa dla bogatych z jednym kil-
kupiętrowym domem, i drzewa dla biednych, z kilkoma skrom-
nymi chatkami wśród gałęzi. Były drzewa radości i drzewa
smutku. Na drzewach radości mieszkały sieroty, dziewczęta i
chłopcy, którzy oferowali swoje ciała za strawę i odzienie. Na
drzewach smutku wisiały wianki z kwiatów dla zmarłych i
owoce z ich imionami wyrytymi na skórce. Wisiały tak, aż
zgniły albo trafiły do żołądków zwierząt czy owadów. Drzewa
smutku słodko pachniały. Rosły na wschodnich obrzeżach
Goveli.
Mieszkalne drzewa były święte. Nie wolno ich było uszko-
dzić, celowo czy też przez nieuwagę. Najświętsze ze wszyst-
kich było drzewo królowej rosnące w środku miasta. Mieszkała
na nim królowa wraz ze swoim dworem. To było najstarsze
drzewo w Goveli, tak stare, że nikt nie wiedział, ile naprawdę
ma lat.
W mieście żyli kuglarze i żebracy, grajkowie i znachorzy,
wieszcze i wieszczki. Obserwatorzy gwiazd i pieśniarze, nie-
roby i rybacy, ludzie stanowiący prawo i szmaciarze, tkaczki i
krawcy, stolarze i snycerze, szkutnicy i żeglarze, uzdrowiciele
i złotnicy, oswajacze ptaków i zbieracze owadów.
Nie było kowali i wojowników.
Mój dziadek wyplatał sieci, a jego syn, czyli mój ojciec, bu-
dował lutnie i cytry z drewna leszczynowego.
Moja matka była tkaczką snów.

Pamiętam, że drzewa umierały nagle, ze starości. Pewnego dnia


zaczynały z nich opadać liście. Wtedy ludzie zamieszkujący ta-
kie drzewo wiedzieli, że pień jest spróchniały do korzenia i mu-
szą szukać nowego drzewa. Demontowali swoje domy, deska
po desce, i przenosili je mostami w inne miejsce. Ludzie stano-
wiący prawo wyznaczali im nowe drzewa, którym nadawano
imiona i na których budowano nowe domy. Nigdy nie były do-
kładnie takie jak te poprzednie. Ich kształt dyktowały konary.
A to któryś pokój był mniejszy, a to podłogę trzeba było pod-
nieść albo dobudować werandę.
Kiedy umierało drzewo, ogłaszano trzydniową żałobę. Na
martwej już korze pisano słowa podziękowania. Tylko wtedy
wolno było dotknąć nożem mieszkalnego drzewa. Wyrzynano
imiona wszystkich osób, które na nim mieszkały, począwszy od
lokatorów pierwszego domu, jaki tam zbudowano. Ludzie sta-
nowiący prawo notowali wszystko na swoich rulonach. My za-
kładaliśmy naszyjniki z suchych liści i nie wolno nam było pły-
wać ani śpiewać przed upływem tych trzech dni. Naszyjniki ła-
skotały i drapały. Kawałki wyschniętych liści wpadały nam za
ubrania. Mosty trzeszczały pod ciężarem transportowanych ele-
mentów domów.
Po trzech dniach, przepełnionych poezją i tańcem, święto-
waliśmy przenosiny na nowe drzewo. Mój ojciec układał piękne
wiersze. Jego białe zęby lśniły w ciemności, gdy je deklamo-
wał. Siedział na czubku drzewa, z dzbanem pitnego miodu w
ręku, i machał nogami, a tworzone przez niego strofy unosiły
się nad miastem i morzem.

***

Pamiętam nasze śniadania. Kwaszone kozie mleko z orzechami,


ziarnami i miodem. Mieliśmy miseczki ozdobione przez ojca
białymi i czerwonymi falami. Matka, w te noce, kiedy tkała sny,
wracała do domu późno, a potem spała do południa. Ojciec od
wczesnego ranka przesiadywał w swoim warsztacie w niższych
partiach drzewa, gdzie nikomu nie przeszkadzały wióry. Często
więc to ja musiałam dopilnować, żeby młodsze rodzeństwo zja-
dło śniadanie. Zazwyczaj jedliśmy na werandzie, gdy miasto
budziło się do życia. Słyszeliśmy rozmowy, płacz noworodków
i beczenie kóz pasących się na dachach. Wokół nas latały róż-
nokolorowe ptaki, przysiadały na poręczy naszej werandy albo
na gałęziach drzew i śpiewały. Latem niemal zagłuszało nas
bzyczenie owadów. Dzieci smarowały się gliną, chcąc chronić
skórę przed ukąszeniami. Czułam jeszcze nocny chłód desek
pod bosymi stopami. Orzechy trzeszczały mi w zębach.
Po śniadaniu płukałam miseczki i stawiałam je na półce w
dużym pokoju. Mieliśmy trzy pokoje. W jednym przebywali-
śmy za dnia i niekiedy jedliśmy. W drugim spali rodzice, a w
trzecim my, dzieci. Mieliśmy dwie werandy, jedną od zachodu
i jedną od północy. Na dachu pasła się Kora zaopatrująca nas w
mleko, które kwasiliśmy i z którego robiliśmy ser. Kiedy ojciec
miał czas, grał nam na lutni albo mandolinie, a matka śpiewała
pieśni snu, pieśni biesiadne i ballady. Byłam najstarsza i odpo-
wiadałam za młodsze rodzeństwo, lecz jak tylko matka się obu-
dziła, czmychałam na dach i w gałęzie. Miałam przyjaciół i ba-
wiłam się z nimi, śpiewaliśmy własne pieśni i składaliśmy za-
bawki z łupin orzechów i szyszek. W ciągu dnia, kiedy robiło
się gorąco, pływaliśmy w morzu albo w kanałach szybko jak
węgorze, po czym wspinaliśmy się jak najwyżej, tam, gdzie naj-
mocniej wiało.
Jeden z moich przyjaciół nazywał się Aurelo. Miał szeroką
radosną twarz i czarne włosy, które wiązał na czubku głowy.
Robiliśmy zawody, kto szybciej obiegnie miasto. I komu uda
się ukraść owoc z targu. I kto odważy się wskoczyć do wody z
najwyższej gałęzi. Potrafiliśmy rywalizować we wszystkim, ale
gdy byliśmy głodni i zmęczeni, dzieliliśmy się po równo skra-
dzionym owocem, a jeśli pojawiał się ktoś silniejszy i rzucał
nam wyzwanie, walczyliśmy razem jak jedna rozwścieczona
bestia o czterech łapach i dwóch gryzących paszczach. Wujek i
jego żona nazywali nas latającym postrachem Goveli, bo nieu-
straszeni skakaliśmy między drzewami jakbyśmy latali.
Jasne, że czasami spadaliśmy. Były rany, zadrapania i obo-
lałe żebra. Raz Aurelo nawet złamał rękę i nie mógł się wspinać
przez kilka miesięcy. Wtedy bawiłam się z innymi. Dzieci są
okrutne. Ale kiedy wyzdrowiał, znowu byliśmy latającym po-
strachem Goveli i nic nie mogło nas rozdzielić.
Nic z wyjątkiem jego snów.

***

Pamiętam pierwszy raz, gdy weszłam w sen kogoś innego. To


była gorąca, letnia noc. Wszystko kleiło się do ciała, panowała
duchota. Leżałam na mojej macie do spania pomiędzy młod-
szym rodzeństwem i próbowałam zasnąć. Powietrze stało w
miejscu, żadnego dającego ochłodę wiatru poruszającego gałę-
ziami. Mój brat Obare wzdychał przez sen. Nagle uświadomi-
łam sobie, że potrafię latać. Mocno odbiłam się od podłogi i
uniosłam w górę. Wykonałam kilka ruchów, jakbym płynęła w
morzu, i wyfrunęłam przez okno. Zobaczyłam pod sobą nasz
dom. Po chwili również dom wuja znajdujący się powyżej na-
szego. Płynęłam dalej, pode mną wśród konarów i po mostach
biegali ludzie, związani z ziemią, związani z drzewami. Płynę-
łam wysoko wśród koron drzew, bez przeszkód, między gałę-
ziami. Spadały na mnie liście, byłam ryboptakiem. Przygląda-
łam się moim rękom poruszającym się w powietrzu, wyglądały
jak nie moje, były mniejsze i bardziej brązowe. Lądowanie też
okazało się bardzo proste. Znalazłam się wśród małych dzieci,
które osłupiały z podziwu.
- Orseolo - potrząsając mną delikatnie, powiedziała matka.
Spojrzałam na nią, nie rozpoznając swojego imienia. Byłam
rozpalona. Chciałam znowu polecieć. Wstałam, czułam się
ociężała. Pragnęłam być wolna. Zostawić wszystko. Wykona-
łam kilka ruchów, jakbym płynęła. Wyskoczyłam przez okno.
Spadłam.

Tamtym razem nic sobie nie zrobiłam. Zaraz po tym wypadku


musiał się do nas wprowadzić uzdrowiciel, żeby się mną zao-
piekować. Moja lewa ręka nigdy nie doszła do siebie - wciąż
nie mogę jej całkowicie wyprostować. Matka powiedziała, że
miałam majaki i wizje, i dlatego wyskoczyłam przez okno.
Przez długi czas tkała dla mnie kojące sny, wolne od bólu, więc
dobrze spałam. Byłam spokojna, bo wiedziałam, iż siedzi tuż
obok, na swoim stołeczku, i czuwa nade mną. Nigdy nie czułam
się taka bezpieczna. Po raz pierwszy matka poświęcała mi tyle
uwagi. Kiedy musiała coś załatwić albo ugotować, zostawał ze
mną ojciec, grał mi na różnych instrumentach i opowiadał cie-
kawe historie.
Czasami odwiedzał mnie Aurelo. Był bardziej lojalny niż ja,
kiedy to on złamał rękę. Przynosił mi kradzione owoce, które
smakowały dużo lepiej od tych przynoszonych przez życzli-
wych krewnych, a także plotki z miasta. Jego skóra pachniała
przygodą, słońcem, słoną wodą, a w jego towarzystwie pokój
wydawał się mniej duszny i ciasny. Pewnego razu spytał mnie,
dlaczego skoczyłam. Powtórzyłam to, co powiedziała mi
matka. Że miałam gorączkę i majaki.
Jednak w głębi duszy wiedziałam, że chodziło o coś innego,
tylko nie miałam pojęcia o co. To było takie wyraźne. Takie
rzeczywiste. Jak sen na jawie.

Kolejny raz nastąpił podczas mojej rekonwalescencji. Był wie-


czór, a ja siedziałam na zachodniej werandzie. Najgorsze upały
minęły, z zachodu wiały rześkie wiatry. Byłam sama, maluchy
już spały, matka przygotowywała w dużym pokoju kwaszone
kozie mleko, a ojciec poszedł do kogoś, kto zamówił u niego
mandolinę.
Wiatr zaszeleścił liśćmi. Usłyszałam go na długo przed tym,
zanim dotarł do wnętrza pokoju. Spowił mnie i nagle znalazłam
się na targu. Stałam przed straganem z owocami i słodkościami
i próbowałam wszystkiego. Nikt mnie nie powstrzymywał,
wszyscy się uśmiechali i potakiwali głowami. Równocześnie
siedziałam na ławce na naszej werandzie, a zachodni wiatr roz-
wiewał mi włosy. Zemdliło mnie od tych słodkości, ale jadłam
i jadłam, jednocześnie siedząc na mojej ławce. Nie mogłam się
ruszyć, poczułam, że się duszę i w końcu zwymiotowałam na
swoje kolana.
Matka do mnie podbiegła, nie złościła się. Wprowadziła
mnie do środka, umyła i podała mi silne zioła, lecz słodki smak
nie chciał mnie opuścić. Kiedy kładła mnie obok maluchów,
usłyszałam, jak moja siostra Oera mlaskała przez sen.

Bałam się, że zaczynam wariować. Kompletnie nie rozumia-


łam, co się dzieje. Z nikim o tym nie rozmawiałam. Do czasu
aż wniknęłam w sen Aurelo.

Wyzdrowiałam i znowu bawiliśmy się z Aurelo na naszym ulu-


bionym drzewie. To była kaora rosnąca nad wodą, małe
drzewko o koronie tak gęstej, że ledwo nas było widać. Pływa-
liśmy cały ranek. Cieszyłam się, że odzyskałam kontrolę nad
moim ciałem. Potem jedliśmy małże i owoce kaory. Następnie
leżeliśmy, każde w swoim rozwidleniu gałęzi, objedzeni i zmę-
czeni, a wiatr chłodził nasze gorące ciała. Aurelo zerkał na mnie
spod swoich gęstych rzęs.
- Osłabłaś podczas tej choroby. Twoje ramiona nie są już
takie silne jak moje - oznajmił. - Spójrz. Zaokrągliły się. - Zmie-
rzył mnie wzrokiem. - Cała się zaokrągliłaś.
Rzuciłam w niego pestką kaory, trafiłam go prosto w czoło.
- Wciąż rzucam lepiej od ciebie. - Odwróciłam się na bok
i zamknęłam oczy. Otaczające mnie dźwięki dawały mi poczu-
cie bezpieczeństwa. Było ciepło, a ja zrobiłam się senna. Pomy-
ślałam, że niebawem popłyniemy do babci. Uwielbiałam wcią-
gać w nozdrza dym jej fajki. Biała wyspa była jednym z moich
ulubionych miejsc.
Poczułam zapach ciała rozgrzanego słońcem. To ciało leżało
wyciągnięte przede mną w rozwidleniu gałęzi. Dziewczęce
ciało o zaokrąglonych biodrach i małych piersiach. Wyciągnę-
łam rękę i pogłaskałam miękki brzuch Orseoli. Uśmiechnęła się
do mnie. Chwyciła mnie za rękę i położyła ją na swojej piersi.
Poczułam podniecenie. Pochyliłam się, by wziąć do ust jej su-
tek.
Próbowałam się obudzić. To wymagało ogromnego wysiłku.
Moje serce waliło jak oszalałe, świat wokół wirował, musiałam
złapać się pnia, żeby nie spaść. Aurelo spał w swoim rozwidle-
niu gałęzi, a ja wiedziałam, że to był jego sen. Jego oczy pa-
trzyły na moje ciało, a jego ręka dotknęła mojej skóry. To było
okropne przeżycie, zobaczyć siebie samą w jego śnie, zobaczyć
siebie jego oczami. Nie wiedziałam już, co jest jawą, a co snem,
wszystko płynęło, jak mgła zimą spowijająca Goveli przez
wiele dni, a czasami tygodni. Ugryzłam gałąź, mocno. Kora
smakowała kurzem, zielone drewno w środku było cierpko-
gorzkie. Było rzeczywiste. Było prawdziwe.
Nie budząc Aurelo, przemieściłam się wyżej, a stamtąd po-
gnałam z powrotem do miasta, na nasze drzewo. Matka była w
domu, siedziała w dużym pokoju i karmiła Oerę musem z
mango. Obare bawił się swoją łódką z kory. Słońce wkradało
się przez okna, w powietrzu unosił się zapach kwaśnego mleka
i przejrzałych owoców. Zachowywałam czujność. Wszystko
mogło być ułudą, czyimś snem. Próbowałam myśleć o rze-
czach, o których mogła wiedzieć tylko Orseola, na przykład o
tym, gdzie ukryła swój pierwszy ząb, gdzie ukradła swój pierw-
szy owoc i z kim się ostatnio biła. Ale skąd mogłam mieć pew-
ność, że to prawdziwe wspomnienia.
- Matko, kiedy zaczęłaś tkać sny?
Matka oblizała łyżkę, powiesiła ją na ścianie i postawiła
Oerę na podłodze. Mała podpełzła na czworakach do Obare i
chwyciła jego łódkę.
- Dopiero co stałam się kobietą - odparła matka i tak
mocno się wyprostowała, że aż strzeliło jej w kręgosłupie. Prze-
pracowała na dworze większą część nocy. - Byłam trochę star-
sza niż ty teraz. Moja matka przetestowała mnie, tak jak testo-
wano wszystkie kobiety w naszej rodzinie. Kazała mi usiąść
przy łóżku śpiącej osoby i spytała, co widzę. - Przerwała na
chwilę i wyjrzała przez okno, lecz ja wiedziałam, że nie widzi
gałęzi kołyszących się na wietrze, tylko odległe wspomnienia.
- Dostrzegłam ogromne morze i małą łódkę. Nie widziałam, kto
nią płynie. Moja moc na początku była bardzo słaba.
- Jak nauczyłaś się tkać sny? - spytałam. Huczało mi w
głowie. Cały czas widziałam tę rękę, obcą rękę na mojej piersi.
Matka prychnęła.
- Wiesz, jaka jest twoja babka. Nie nauczyła mnie tego, tak
jak mistrz uczy swego ucznia, o nie. Do wszystkiego dochodzi-
łam sama. To była wyboista droga. Pójście nią zajęło mi wiele
lat. Ty tego unikniesz. Sama będę cię uczyć, gdy nadejdzie twój
czas. Nie będziesz musiała popełnić tych wszystkich błędów co
ja.
Spojrzała na mnie uważnie, pierwszy raz, odkąd weszłam do
domu.
- Zobaczyłaś coś?
Skinęłam głową. Matka przyjrzała mi się uważnie.
- Jesteś taka młoda... Wystraszyłaś się?
Ponownie skinęłam głową. Nie miałam odwagi spojrzeć jej
w oczy. Bałam się, że wyczyta z nich to, co zobaczyłam, tę
wstydliwą scenę. Szybko pojęłam, że najgorszą rzeczą, jaką
może zrobić tkaczka snów, to bez zaproszenia wniknąć w sen
innej osoby.
Na twarzy matki pojawił się uśmiech.
- Rozumiem. - Podeszła do mnie i mnie objęła. - Nie zdą-
żyłam cię przygotować. Nie mogłam przewidzieć, że sny
przyjdą do ciebie tak wcześnie, ale cieszę się, że masz ten dar.
Żywiłam nadzieję, że któraś z was, dziewczynek, będzie go
miała. Dzięki temu będę mogła przekazać moją wiedzę dalej -
powiedziała i szybko pogłaskała mnie po policzku. - Zaczniemy
dziś wieczorem. Nie mam żadnych planów, więc spotkajmy się
na dachu, gdy maluchy już zasną.
Poczułam ulgę. Matka będzie mnie uczyć. Pokaże mi, jak
odróżnić sen od jawy. Nie chciałam znowu wyskoczyć przez
okno. Nagle zobaczyć siebie z lotu ptaka. To było straszne prze-
życie.

Niestety, matka i ja używałyśmy innego języka, mówiąc o


snach. Nie rozumiałyśmy się. Posadziła mnie u wezgłowia śpią-
cego ojca i pokazała, jak wyczuwać sen, jak wplatać w niego
nowe elementy. Próbowałam ją naśladować, ale mi nie szło.
Wszystko robiłam nie tak jak trzeba. Kiedy chciałam jej poka-
zać mój sposób, uniosła się, dała mi po łapach i syknęła: „Okaż
szacunek!”, budząc przy tym ojca.
- Jeśli nie postępujesz zgodnie z moimi wskazówkami, jaki
jest sens, żebym cię uczyła? - ofuknęła mnie i zniknęła w
drzwiach.
Wiszący most zaskrzypiał pod jej ciężarem, kiedy opusz-
czała nasze drzewo. A przecież chciałam, by mnie uczyła.
Chciałam, żeby mi powiedziała, jak być blisko rzeczywistości i
trzymać się z daleka od snów obcych ludzi, ale gdy próbowałam
ją o to zapytać, nie rozumiała, o czym mówię. Robiłam, co mi
kazała, naśladowałam jej ruchy i widziałam, jak sen powoli
wzdycha i blaknie. Matka kiwała głową z zadowoleniem i po-
prawiała jakieś drobne szczegóły. Jakby nie dostrzegała tego co
ja. Jakby kolory i moc snu były dla niej niedostępne. Dla mnie
sen to silne przeżycie, które mnie odurza, dopiero potem poja-
wiają się obrazy. Widzę, o czym śni ten człowiek, jakbym była
nim. Wrażenie jest tak silne, że noszę je w sobie przez kilka dni.
Jeśli to zły sen, przepełniony strachem, nie mogę się z niego
otrząsnąć. Ale jest mi ciężko, nawet jeśli to nie jest zły sen. Naj-
gorzej było, kiedy byłam mała i bezbronna wobec lęku, bólu,
tęsknoty i pragnień śniących ludzi.
Spierałyśmy się coraz częściej. Matka oczekiwała, że będę
posłuszną uczennicą i córką. A ja chciałam być jej posłuszna,
lecz równocześnie desperacko poszukiwałam wiedzy, której
ona nie mogła mi dać. Kochałam ją ponad wszystko i robiłam,
co mi kazała, ale było mi coraz trudniej. Nie mogłam spać, ba-
łam się snów, które we mnie wnikną. Nocami zaczęłam się wy-
mykać, wspinałam się na samotne drzewa na obrzeżach miasta,
by uciec przed snami jak najdalej. Brak snu sprawił, że zapadły
mi się oczy, straciłam siły i apetyt. Przestałam bawić się z Au-
relo, ale tęskniłam za jego towarzystwem. Została mi po nim
pustka. Czułam się tak, jakby ktoś mnie wydrylował. Ale nie
umiałam uwolnić się od jego snu, jego wersji mnie. Nawet ma-
jąc już świadomość, że człowiek nie ma wpływu na swoje sny.
Pewnej nocy, gdy siedziałyśmy z matką w ciemnościach u
wezgłowia łóżka ojca, ona na swoim taborecie tkaczki snów, a
ja na poduszce, nie mogłam wykonać najprostszych poleceń.
Wpleść rybę w sen ojca. Deszcz. Wspinaczka. Wcześniej dawa-
łam sobie radę z trudniejszymi, takimi jak: Ucieczka przed
sztormem. Przygotowywanie posiłku. Spotkanie kończące się
łzami. Teraz byłam tak zmęczona i tak się bałam, że nic mi się
nie udawało. Trzęsły mi się ręce i przełykałam łzy.
W końcu matka pozwoliła mi opuścić ręce i odchyliła się do
tyłu. Spojrzała na mnie i westchnęła. Sen ojca wyślizgnął się i
rozpuścił.
- Pora, żebym zabrała cię do mojej matki - powiedziała
szorstko i wstała.
Popłynęłyśmy następnego dnia.

***

Matka spakowała na drogę trochę ubrań, suszoną rybę i wodę


do picia. Więcej aniżeli potrzeba na jeden dzień. Ale wypływa-
jąc w morze, zawsze trzeba być przygotowanym na sztorm.
Wzięła też ze sobą prezent dla babci: łapacze snów z końskiego
włosia, pereł i suszonych jagód zrobione przez jedną z ciotek.
Rzadko odwiedzaliśmy babcię, a jeśli już, to zawsze całą ro-
dziną. Mama i babcia nie dogadywały się. Nie wiedziałam dla-
czego. Wiedziałam tylko, że mama musiała czasami odwiedzić
babcię i brała nas, wszystkie dzieci, ze sobą. Żeby nas pokazać
czy jako tarczę? Teraz płynęłyśmy tylko we dwie. Łódź wyda-
wała się pusta. Matka nie była rozmowna. Wzdychała przy pa-
kowaniu naszych rzeczy, odcumowywaniu łodzi i wychodzeniu
z delty.
Gdy tylko wypłynęłyśmy na otwartą wodę, oślepiło mnie
światło. Moje oczy nie były do niego przyzwyczajone, ponie-
waż zazwyczaj spoglądały na słońce przez liście i gałęzie. Sie-
działam na dziobie, przymykając powieki. Powietrze się zmie-
niło, ono także. Było lekkie. Słone. Wokół Goveli znajduje się
wiele wysp. Najpierw majaczą w słońcu niczym cienie, niebie-
skie zjawy. Potem stają się coraz wyraźniejsze. Górują nad po-
wierzchnią wody i są kamieniste. Wyglądają zupełnie inaczej
niż nasza zacieniona delta. Na tych większych mieszczą się
małe wioski usiane domkami wyglądającymi jak drewno wy-
rzucone przez morze na plażę. Ludzie nie mieszkają na drze-
wach, tylko w domach z kamienia. Zastanawiałam się, jak mogą
spać, nie słysząc szumu wiatru w koronach drzew. Mieszkańcy
wysp różnią się od nas. Inaczej patrzą na świat.
Babcia mieszkała sama na najodleglejszej wyspie. Jej mały
domek stał pośrodku stromego zbocza, powyżej plaży składa-
jącej się z mnóstwa obłych kamyków. Dotarłyśmy na wyspę o
zmierzchu, słońce wisiało nisko nad horyzontem. Wyspa babci
nazywa się Aspris, co znaczy biała. Nie rosną na niej drzewa,
tylko kilka niskich krzaków i trawa, którą wyjada małe stadko
babcinych kóz. Kiedy dobijałyśmy do brzegu, kozy stały na sa-
mej górze i przypatrywały się nam. Białe, czarne i brązowe ro-
gate łby na tle błękitnego nieba. Trochę się ich bałam. Komplet-
nie nie przypominały Kory. Były dzikie, niebezpieczne i nie
miały imion.
Babcia stała na plaży i czekała, aż wyciągniemy na brzeg
naszą łódź. Była jeszcze mniejsza niż ją zapamiętałam, siwa,
zgarbiona i ubrana w coś nieforemnego. Trudno mi było pojąć,
że ta kobieta o dziecięcej posturze urodziła cztery córki i syna.
Matka bez mrugnięcia okiem pocałowała ją z szacunkiem w
rękę. Babcia podała jej czarkę ze źródlaną wodą, matka napiła
się i przekazała czarkę mi. Woda była smaczna i zupełnie inna
niż ta, którą mieliśmy w domu. Potem dostałyśmy po kawałku
koziego sera. Nie padło ani jedno słowo. Babcia prawie nie pa-
trzyła na swoją córkę, ale mi się przyglądała wnikliwie. Słońce
zaszło i znikły cienie. Czułam w ustach słony smak sera, a na
skórze surowe spojrzenie babci.
- Uczysz ją?
Babcia zadała pytanie swojej córce, nie odrywając ode mnie
wzroku. Matka skinęła głową.
- Jest bystra. Trochę jej to niezdarnie wychodzi, ale widzi
wyraźnie.
- Wyraźnie widzi. - Babcia prychnęła. - Po co z nią tu przy-
płynęłaś? - spytała, nie owijając w bawełnę.
Matka przestępowała z nogi na nogę.
- Możemy wejść do środka? Mam prezenty od Laeli i
Imjandy. My...
Babcia nie pozwoliła jej dokończyć zdania.
- Przychodzą do ciebie? Sny?
Minęło kilka chwil, zanim zrozumiałam, że mówi do mnie.
- Tak.
- Potrafisz odróżnić sen od jawy?
Matka posłała w moją stronę surowe spojrzenie. Nie star-
czyło mi odwagi, by porozmawiać z nią o tym wszystkim. Mia-
łam nadzieję, że się domyśli, zrozumie. Szybko pokręciłam
głową.
- Oczywiście, że potrafisz, Orseolo - zapewniła zniecier-
pliwiona matka. - Przecież widzisz sny bardzo wyraźnie. Ale
mnie nie słuchasz.
Babcia westchnęła.
- Chodźcie, zjemy coś.
Matka dostała matę do spania. Babcia pościeliła mi na podło-
dze. Sama wzięła koc i matę i położyła się na plaży, pod gołym
niebem. Długo nie mogłam zasnąć i wsłuchiwałam się w równy
oddech matki. Dom babci był bardzo mały. U sufitu wisiały
setki łapaczy snów wykonanych z sitowia, końskiego włosia
oraz ludzkich włosów, piór, pereł, kawałków kości i orzechów.
Wszystkie wirowały powoli i dzwoniły. Nie mogłam zasnąć.
Brakowało mi kołysania drzew. Irytował mnie ten spokój.
Ostrożnie wyczołgałam się spod koca. Drzwi nie zaskrzy-
piały, kiedy je otwierałam. Wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam
rozgwieżdżone niebo i nów. Babcia leżała nieruchomo. Wyglą-
dała jak ciemna bryła. Ruszyłam w jej kierunku po skrzypią-
cych kamieniach i usiadłam na rogu maty.
- Co robisz ze snami, które łapiesz?
Babcia milczała. Morze mamrotało sobie pod nosem. Nie
byłam pewna, czy babcia śpi, czy też nie. Po chwili poruszyła
ręką pod kocem.
- Wiesz, dlaczego tutaj mieszkam?
Zastanowiłam się. Nikt nic mi na ten temat nie wspominał.
Babcia należała do ludu zamieszkującego deltę, tak jak my. Nie
wiedziałam, od jak dawna mieszka na wyspie. Dlaczego zosta-
wiła drzewa, owoce, miasto? Dlaczego wybrała samotność?
- Sny. Uciekasz przed nimi - powiedziałam.
Babcia usiadła. Wyjęła fajkę i ostrożnie nabiła ją świeżymi,
ładnie pachnącymi liśćmi, które dostała od matki. Gdy pojawił
się dym, zaciągnęła się w zamyśleniu.
- Nie chciały zostawić mnie w spokoju. Prześladowały
mnie nawet wtedy, kiedy przestałam je tkać i przekazałam pa-
łeczkę twojej matce. Musiałam uciec od innych ludzi najdalej,
jak się tylko dało. - Przez roztargnienie podała mi fajkę, a ja
szybko pokręciłam głową. - Łapacze snów mam po to, żeby wy-
łapywały sny, które dotarły aż tutaj.
- Ale co potem z nimi robisz?
Babcia zerknęła na mnie. Jej oczy błyszczały w świetle
gwiazd.
- Topię je - odparła krótko.
- Swoje też?
- Przestałam śnić już dawno temu.
- Jak to zrobić?
- Trzeba się samemu nauczyć, jak to zrobić. Tego właśnie
nie może pojąć twoja matka: wiedzy o snach nie da się komuś
przekazać. Każdy widzi je na swój własny sposób. Różnie na
nas wpływają. Twoja matka jest bystra. Lubiana. Ale też kon-
kretna i praktyczna. Ty i ja... - przerwała i zdjęła liść z języka.
- Sny do nas przychodzą niezależnie od tego, czy tego chcemy,
czy też nie. Prawda?
Skinęłam głową, a babcia się zaciągnęła.
- Opowiedz mi. Co się wydarzyło?
Opowiedziałam jej o śnie o lataniu i innych snach. W ciem-
nościach nie czułam wstydu. Wiedziałam, że babcia mnie nie
ocenia. Że sama przeżyła podobne albo jeszcze gorsze rzeczy.
Opisałam jej mój strach, to, że już nie wiem, co jest jawą, a co
snem. Kiwała głową ze zrozumieniem. Nie była ani zdziwiona,
ani przestraszona.
- Ty i ja czujemy sny w sobie. Musisz zachować ostroż-
ność, nie możesz pozwalać im na zbyt wiele, bo mogą tobą za-
władnąć. Zatrzeć twoje granice. Dotknęło cię to dość wcześnie,
dużo wcześniej niż mnie. Nie wolno bez pozwolenia wnikać w
sny innych ludzi. Chyba o tym wiesz? Nie martw się za bardzo,
możesz się przed snami ochronić. Nauczenie się tego wymaga
jednak czasu i pracy.
Skinęłam głową. To była jedna z pierwszych rzeczy, jakich
nauczyła mnie matka.
- Z tobą i mną jest podobnie. Czasami wnikamy w sny
wbrew naszej woli, a to mimo wszystko niedozwolone. Nie roz-
mawiaj z nikim na ten temat.
Zamilkła na chwilę. Nad morzem panował chłód, więc za-
częłam dygotać. Babcia otrząsnęła się ze swoich myśli i otuliła
mnie swoim kocem. Był szorstki i śmierdział kozą.
- Śpij, Orseolo. Połóż się obok mnie i śnij, a ja ci utkam
wyjaśnienia. Większości z nich nie zrozumiesz teraz. Ale znaj-
dziesz je w sobie, kiedy podrośniesz i będziesz ich potrzebo-
wać. - Uśmiechnęła się i ten uśmiech zmienił jej twarz, nie wy-
glądała już jak babcia. - Utkanych przeze mnie snów nigdy się
nie zapomina.
- Ależ babciu, przecież ty już nie tkasz snów, babciu - po-
wiedziałam, powtarzając słowo babcia, żeby zakotwiczyć ją w
teraźniejszości, sprawić, że to, co dzikie i niebezpieczne znik-
nie. Zaśmiała się i znowu była moją babcią.
- Dla wnuczki mogę zrobić wyjątek. Chodź, połóż głowę
na moich kolanach. Jutro nauczę cię wyplatać łapacze snów.
Dadzą ci trochę wytchnienia podczas ćwiczeń.
Przykryta kocem położyłam głowę na kościstych udach
babci. Moje uszy wypełnił szum morskich fal przypominający
szum wiatru w koronach drzew. Moje nozdrza wypełniły się
dymem z fajki. Zapadłam w sen.
To był fachowo utkany sen. Nie przypominał żadnego z
tych, które utkała dla mnie matka. Był bardziej żywy, dużo sil-
niejszy i wyraźniejszy. W ciągu tej jednej nocy przekazał mi o
snach i tkaniu snów więcej wiadomości aniżeli matka do tej
pory. Przemawiał bezpośrednio do tej części mnie, która wi-
działa sny i ich dotykała. Zrozumiałam to dopiero później,
kiedy pogłębiłam wiedzę na temat tkania snów, a moje zdolno-
ści się wzmocniły.

***

Dzień, w którym opuściłam Terasu, był jednym z pierwszych


pogodnych dni, jakie nastały po porze deszczowej. Ptaki w
Goveli radowały się z powodu słońca, ciepła i tego, że schną im
piórka. Przez kilka miesięcznych cykli księżyca głównie sie-
dzieliśmy w domu, wciąż towarzyszyło nam bębnienie deszczu
o dach i liście. Maluchy kłóciły się i biły. Ojciec najczęściej
znikał w swoim warsztacie i pracował nad instrumentami, tymi
na zamówienie lub też nie, do późnych godzin nocnych. Ja i
matka przestałyśmy się spierać. Zamiast tego milczałyśmy.
Milczałyśmy podczas naszych zajęć i przez resztę dnia, milcza-
łyśmy, tkając sny. I tak niczego nie mogłam się już od niej na-
uczyć. Obie o tym wiedziałyśmy, lecz nie dawałyśmy tego po
sobie poznać. Tkałyśmy sny dla ojca i tych nielicznych klien-
tów, którzy na przekór deszczowi i śliskim wiszącym mostom
pojawiali się w naszym domu i prosili matkę o pomoc. A ja ro-
biłam, co mi kazała, mechanicznie i bez przekonania. Matka
miała nadzieję, że tkanie snów nas do siebie zbliży, lecz stało
się odwrotnie.
Powiesiłam sobie nad łóżkiem łapacze snów. Matka spoj-
rzała na nie z zaciętą miną, ale nic nie powiedziała. Odganiały
sny, jednak nie te najmocniejsze, więc ćwiczyłam. Czuwałam
w nocy i stawiałam im opór. Kurczowo trzymałam się swojego
ja, trzymałam się moich granic i wzmacniałam je, odpierając
natrętne sny, które próbowały we mnie wniknąć. Byłam w tym
coraz lepsza. Dostałam od babci talizman, naszyjnik z pestek,
który nosiłam w dzień i w nocy. Gdy nie wiedziałam, co jest
jawą, a co czyimś snem, odszukiwałam go palcami. Badałam
kształt każdej pestki. Jeśli talizmanu nie było, albo miał inny
kształt lub wielkość, wiedziałam, że to, co widzę, jest snem. Na-
uczyłam się też wyślizgiwać ze snów. Najlepiej szło mi ze zwy-
kłymi snami. Gorzej radziłam sobie z nocnymi koszmarami.
Tej nocy czuwałam jeszcze długo po tym, jak wszyscy już
się położyli, pomimo że byłam zmęczona. Wsłuchiwałam się w
szum wiatru w koronach drzew. Cieszyłam się, że pora desz-
czowa dobiegła końca. Poczułam, że morzy mnie sen.
Natychmiast wyczułam, że trzymam jakiś tobołek. Bez za-
glądania do środka wiedziałam, że jest w nim cały mój dobytek.
Właśnie miałam zamiar odejść od męża. Zostawić moje dzieci.
Wstałam po cichu, żeby ich nie obudzić i wymknęłam się z
domu. Biegłam boso. Serce waliło mi jak oszalałe - odkryją, że
uciekłam? Usłyszałam kroki. Odwróciłam się i zobaczyłam
wściekłe spojrzenie mojej najstarszej córki. Nie mogła nabrać
podejrzeń.
- Mam klienta - powiedziałam. - Idź do domu i się połóż.
Nie posłuchała mnie. Nigdy mnie nie słucha. Otworzyła
usta, żeby krzyknąć, żeby mnie zdradzić. To mnie rozwście-
czyło. Rzuciłam się na nią, zanim zdążyła wydobyć z siebie ja-
kiś dźwięk. Przerzuciłam ją przez poręcz mostu, była ciężka,
wierzgała i szarpała się. Czułam na szyi jej ciepły oddech, teraz
walczyła bezdźwięcznie. Jej nieczysty naszyjnik drapał moje
policzki. Odepchnęłam ją od siebie i pozwoliłam, żeby spadła.
Pochłonęła ją woda. Nic po niej nie pozostało.
Dotykałam własnej szyi, nic, żadnych pestek, musiałam się
wydostać, to nie była prawda. Musiałam kontynuować moją
ucieczkę, zanim ktoś się obudzi. Drzewa chwytały mnie swoimi
gałęziami. Potknęłam się i zaczęłam spadać w dół.
Moje stopy dotknęły wody.
Walczyłam jak nigdy dotąd.
Udało mi się.
Wyślizgnęłam się ze snu, zanim pochłonęła mnie woda.
Usiadłam, a potem wstałam na miękkich nogach. Zwymio-
towałam przez poręcz werandy. Zostałam na zewnątrz i głęboko
oddychałam. Ptaki już się obudziły. Niebawem ludzie też to
zrobią.
Zakradłam się do pokoju rodziców. Matka spała, spokojnie,
ale ze zmarszczką między brwiami. Jej klatka piersiowa unosiła
się i opadała w rytm oddechu. Lekko poruszała przez sen jedną
ręką.
Wrzuciła mnie do wody. Chciała od nas wszystkich uciec.
Wciąż czułam w ciele jej emocje.
Sen to nie to samo co pragnienie, powtarzałam sobie. Nie
mamy wpływu na nasze sny.
Wciąż czułam ten niesmak, kiedy jej oczami zobaczyłam
siebie stojącą na moście. Naprawdę musiała mnie nienawidzić.
Byłam dla niej rozczarowaniem. Nie radziłam sobie nawet z
najprostszymi poleceniami.
Pochyliłam się i dotknęłam jej snu. Nigdy wcześniej nie było
to takie proste. Dopiero co byłam w jej śnie, wciąż czułam te
wszystkie zapachy i emocje. Pozwoliłam smutkowi wniknąć w
sen matki. Skanalizowałam w niej cały odczuwany przeze mnie
smutek, który przybrał formę potężnej fali przypływu. Jej ciało
przeszył dreszcz, jęknęła cicho. Ojciec przez sen westchnął
ciężko. Pożałuje, że mnie zabiła, że zabiła swoją córkę. Wplo-
tłam w jej sen obraz samej siebie z mokrymi, ociekającymi
wodą włosami i oblepionej gliną delty. Moje oczy ją oskarżały.
Moje ramiona wyciągały się w jej kierunku.
Można dać śniącej osobie emocje, wizje i przeżycia, lecz nie
ma się wpływu na to, jak zareaguje.
Matka nie odwzajemniła uścisku.
W złości wykręciłam jej ręce, wrzuciłam nas obie do morza,
pozwoliłam, żeby woda wypełniła jej nos i usta. Skoro nie po-
trafi mnie kochać, to niech nauczy się mnie nienawidzić!
Ciałem matki wstrząsnął dreszcz.
Jej senne ja walczyło, chciało się uwolnić. Potem dało za
wygraną.
Matka leżała bez ruchu.
Rzuciłam się w jej kierunku, potrząsałam nią. Była bez ży-
cia, zimna. Zawołałam ją po imieniu. Ojciec usiadł na łóżku,
zaspany, nie wiedział, co się dzieje. Płakałam. Kilka razy ude-
rzyłam ją w twarz.
Ciężko odetchnęła. I jeszcze raz. Wzdrygnęła się i usiadła
na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Wpatrywała się we mnie.
Widziałam w jej oczach przerażenie, sama byłam przerażona.
- Utkała dla mnie sen - matka szeptem wyjaśniła ojcu, co
się stało. Ten chwycił ją zaniepokojony za ręce. - Nieproszona.
Ojciec zamarł. Oboje spojrzeli na mnie. Szybko wstałam,
chciałam uciec. Od tej strasznej, niepojętej rzeczy, którą zrobi-
łam. Ale matka doszła do siebie i była szybsza ode mnie. Ze-
rwała się na równe nogi i złapała mnie za nadgarstek. Mocno.
Dorównywałam jej wzrostem, ale wciąż była ode mnie silniej-
sza. Nie potrafiłam się wyrwać.
Bez słowa wytargała mnie z domu. Ojciec szedł za nami, z
maluchami na ręku. Przestałam stawiać opór i pozwoliłam się
ciągnąć. Przez jeden most, a potem kolejne, do centrum miasta.
Ciepły wiatr szeleścił liśćmi. Drewno, z którego zbudowano
mosty, wciąż było mokre od deszczu. W powietrzu unosił się
zapach wilgotnych desek i zgnilizny, jak zawsze po porze desz-
czowej. Wiele rodzin już wstało i z zaciekawieniem przypatry-
wało się naszemu pochodowi. Słyszałam skrzypienie mostów,
na które wchodzili gapie.
Matka zaciągnęła mnie do drzewa królowej. Zatrzymała się
na dużej platformie przed wejściem.
- Przyprowadziłam oskarżoną i żądam, żeby królowa wy-
dała wyrok - oświadczyła głośno.
- Jakie popełniono przestępstwo? - spytał jeden z dwóch
strażników, którzy stali na dole schodów prowadzących do re-
zydencji.
- Nieproszone wniknięcie w sen - głośno odpowiedziała
matka. Jeden ze strażników natychmiast się odwrócił i wspiął
po schodach.
- Pomyśl o tym, co robisz - cicho powiedział ojciec.
- Musi się nauczyć - ze złością odparła matka. - Trzeba
skarcić tę latorośl. Ma ogromny dar, ale musi wiedzieć, że to
także wielka odpowiedzialność. Mój uczeń nie może być prze-
stępcą.
Ani słowa na temat tego, że jestem jej córką. Traktowała
mnie jak krnąbrnego ucznia.
- Wybacz, matko - wyszeptałam. - Nie wiedziałam, że
można... skrzywdzić kogoś we śnie.
Wciąż mocno mnie trzymała, ale na mnie nie patrzyła.
- Może i nie wiedziałaś. Za to miałaś świadomość, że nie
wolno bez zaproszenia wnikać w sen innej osoby. Że nie wolno
tkać snu bez wiedzy i zgody śniącego. To była pierwsza rzecz,
jakiej cię nauczyłam. To podstawowa zasada tkaczek snów.
Gdybyśmy wbrew woli ludzi wnikały w ich sny, szybko straci-
liby do nas zaufanie i zaczęliby się nas bać. Zaczęliby na nas
polować.
Nienawiść, jaką do mnie czuła w tamtym śnie, wciąż mnie
oblepiała. Rozczarowanie, oto czym byłam. Czułam odrazę, do
niej, do siebie. To było jak gorączka trawiąca ciało, żar, który
nie znajdował ujścia.
Królowa zeszła po schodach prowadzona przez dwóch straż-
ników i dwie służące. Pierwszy raz widziałam ją z bliska. Była
starsza od matki, miała białe włosy i zmarszczki wokół oczu.
Musieliśmy ją obudzić. Służąca podała jej nóż obsydianowy,
który królowa zawsze ma przy sobie, wydając wyrok, by od-
dzielić prawdę od kłamstwa, dobro od zła.
- O co chodzi? - zwróciła się do matki.
- Moja córka, ucząca się na tkaczkę snów, nieproszona
wniknęła w mój sen, wasza miłość - odparła matka. - To naj-
gorsza rzecz, jaką może zrobić tkaczka snów. Osądź ją, wasza
miłość.
- Jako jej matka masz prawo sama wymierzyć jej karę -
powiedziała królowa po namyśle. Jeden ze strażników przy-
niósł efektowne krzesło i królowa na nim usiadła.
- To prawda - przytaknęła matka. - Ale to poważne prze-
winienie, które mogło zaszkodzić reputacji tkaczek snów. Chcę,
żeby kara została wymierzona publicznie.
Wstyd. Chciałam uciec. Nie mogłam znieść tych wszystkich
spojrzeń. Próbowałam wyrwać się matce, ale mocno mnie trzy-
mała.
- Dobrze. W takim razie osądzę ją za ciebie, jak matka
swoje dziecko.
Królowa odwróciła się w moją stronę. Nie potrafiłam spoj-
rzeć jej w oczy. Nie mogłam oderwać wzroku od noża, od ciem-
nego, błyszczącego ostrza.
- Za twoje przewinienie, nie w stosunku do twojego cechu,
tylko w stosunku do twoich rodziców, skazuję cię na degradację
społeczną przez miesięczny cykl księżyca. Będziesz wykony-
wać wszystkie prace, które zostaną ci zlecone. Będziesz opróż-
niać latryny. Czyścić ryby. Dbać o kozy. Będziesz dzieckiem
wszystkich, by nauczyć się szanować swoich rodziców.
Matka odetchnęła i wypuściła moją rękę. Jeszcze długo mia-
łam wrażenie, że być może obawiała się, iż królowa wymierzy
mi karę jak dorosłej osobie, a nie jak nieposłusznemu dziecku.
Mój występek mógł być oceniony dużo surowiej.
Ale ja paliłam się ze wstydu. Byłam bezsilna. Widziałam
tylko, że matka czuje do mnie odrazę, gardzi mną. Że odrzuca
moją miłość. A teraz wszyscy zobaczą moją hańbę, wszyscy
dowiedzą się, co zrobiłam. Jednocześnie byłam wściekła. Jak
matka może być taka zimna? Jak mogła tak mnie upokorzyć?
Chciałam, żeby coś poczuła, cokolwiek!
Nóż w ręku królowej wzywał mnie. Kusił.
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, rzuciłam się i wyrwa-
łam go z jej ręki. Wymknęłam się strażnikom i wbiłam nóż głę-
boko, aż po rękojeść, w miękki pień drzewa królowej.
Zapadła kompletna cisza. Widziałam rozdziawione buzie,
pociemniałe oczy. Ludzie krzyczeli, ale nie słyszałam ich słów.
Wszystko działo się wolno, tak wolno. Gorączka trawiąca moje
ciało zniknęła. Byłam pusta, zupełnie pusta. Dookoła mnie pa-
nowało zamieszanie, ktoś wyjął nóż, ktoś inny podtrzymał kró-
lową, ktoś mnie złapał. W całym tym zamieszaniu tylko jedna
osoba stała osłupiała tak jak ja.
Matka.
Stała nieruchomo z opuszczonymi rękami. Napotkała mój
wzrok, tylko raz. W oczach miała wypisaną rozpacz.
Nie słysząc, co mówią, wiedziałam, co się stanie. Uszkodze-
nie drzewa, z premedytacją, było najgorszą rzeczą, jaką można
było zrobić. Do tego ja wbiłam nóż w drzewo królowej. To
oznaczało wygnanie albo śmierć.
Królowa przemówiła. Matka padła na kolana. Ucałowała
stopy królowej. Królowa mówiła i mówiła, poruszała ustami.
Niczym już się nie przejmowałam. Wiedziałam, że stanie się to,
co musi się stać.
Ale matka musiała błagać o moje życie. Zarzucono mi wo-
rek na głowę, wyprowadzono mnie, a potem sprowadzono w
dół, po schodach i drabinach. Do przystani. Wsadzono mnie do
łodzi. Rzucono mi kilka worków. Bukłak z wodą. Odcięto
cumy. Wypchnięto łódź.
Nie widziałam już matki ani ojca. Tylko rozdziawione usta,
w górze, pośród gałęzi. Ktoś rzucił we mnie kamieniem. Popa-
trzyłam w tamtym kierunku i wydawało mi się, że widzę spłasz-
czony nos Aurelo.
Położyłam się na plecach, pozwalając, by przypływy i od-
pływy wyniosły mnie na otwarte morze.

***

Najgorsze jest to, że poddałam się dobrowolnie. To moje naj-


bardziej gorzkie wspomnienie. Wszystko mogło potoczyć się
inaczej. Sama jestem sobie winna.
Minęłam wszystkie znane mi wyspy. Mogłam powiosłować
do Aspris. Znałam drogę. Babcia dałaby mi schronienie na czas
wygnania. Albo pozwoliłaby mi zamieszkać ze sobą na swojej
wyspie. Dzieliłabym z nią jej proste życie, a potem bym się tam
zestarzała.
Ale nie chciałam dręczyć jej moimi snami. Wiedziałam, jak
będą wyglądać. Co w nich będzie. Jakbym jej wytłumaczyła, że
wtargnęłam w sen matki? Że próbowałam ją zabić?
Wiedziałam, że zapakowano mi jedzenie i wodę. Wcale
mnie to nie obchodziło. Leżałam na pokładzie. Słońce paliło
mnie w twarz, a moje usta pękały. Fale kołysały mnie niczym
gałęzie drzew. To ten sam wiatr - pomyślałam. Ten sam wiatr,
który wieje w domu.
Już nie miałam domu. Moja rodzina nie chciała mnie znać.
Moje życie było nic nie warte.
Leżałam tak, długo. Moje ciało było słabe, lecz nie chciało
umierać. Z trudem stanęło na nogi i poszukało wody. Napiło
się. Najadło. Rozejrzało się.
Nie było nic widać poza morzem mieniącym się w słońcu.
Ani jednej wyspy. Linii brzegowej.
Nigdy wcześniej nie znajdowałam się tak daleko od domu.
Nie było tu żadnych ludzi. Żadnych dźwięków ani głosów z wy-
jątkiem plusku fal rozbijających się o moją łódkę. Zmieniło się
coś jeszcze. Uświadomiłam sobie, że się zdrzemnęłam i nic nie
zakłóciło mojego snu.
Byłam za daleko od ludzi, żeby mogło na mnie wpływać to,
co śnili.
Znowu się napiłam. Zdecydowałam, że nie będę umierać, w
każdym razie jeszcze nie teraz. Stłamsiłam wspomnienia i
wstyd, poszukałam żyłki wędkarskiej. Żyłka, haczyk i nóż były
na wyposażeniu wszystkich łodzi z Terasu.
Okazało się, że nóż to nie czarny nóż obsydianowy, tylko
zwykły nóż kamienny.

Czasami myślę o tamtych dniach na morzu jak o najłatwiej-


szych dniach w moim życiu. Nie najlepszych. Wstyd i poczucie
winy nie chciały mnie całkiem opuścić. Uwolniłam się od snów
innych ludzi, lecz moje własne nie były piękne. Ale na morzu
wszystko było takie proste. Przeżyć. Myślałam tylko o tym.
Rozprułam jeden z worków i zrobiłam z niego ochronę przed
słońcem. Jadłam surowe ryby. Czasami do burty podpływały
żółwie morskie. Te najmniejsze łapałam i wrzucałam do łodzi.
Ich krew gasiła pragnienie, kiedy skończyła się woda. Pewnego
dnia padało, więc mogłam napić się deszczówki z pokładu.
Orzechy i suszone owoce, które dostałam, pomogły mi zaspo-
koić głód.
Nie płynęłam długo. Zaledwie kilka dni. Kiedy dostrzegłam
statek, wciąż byłam silna. Daleko mi było do desperacji. Cieka-
wiło mnie, kto nim płynie. To był duży żaglowiec. Nie mieli-
śmy takich na Terasu. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś
tak ogromnego, wykonanego ludzką ręką. Musi się tam mieścić
mnóstwo ludzi - pomyślałam.
Mogłam im pozwolić odpłynąć. Gdyby to była noc, pewnie
tak bym zrobiła. Nocą zobaczyłabym ich sny.
Był dzień, więc podniosłam rękę i pomachałam. Ktoś sto-
jący na pokładzie pomachał mi w odpowiedzi. Zobaczyłam po-
ruszenie. Kolejne głowy wyjrzały znad relingu.
Krzyk. Język, którego nie rozumiałam. Odkrzyknęłam.
- Weźmiecie mnie na pokład?
Głosy, wołanie. Wszystko niezrozumiałe. Ale potem opusz-
czono drabinkę. Podpłynęłam bliżej przy pomocy wiosła.
Chwyciłam za drabinkę i wspięłam się na górę.
Wybieram życie - pomyślałam i zostawiłam moją małą
łódkę unoszącą się na falach, pełną rybich łusek i trupów żółwi.
Czyjeś ręce przeciągnęły mnie przez reling. To byli męż-
czyźni. Surowe spojrzenia, muskularne ramiona, błyszcząca
stal. Oglądałam stalowe noże tylko podczas ceremonii królo-
wej. Na Terasu nie znano tajemnicy stali. Wystraszyłam się.
Podszedł do mnie mężczyzna w drogocennym stroju. Zmie-
rzył mnie wzrokiem. Uśmiechnął się. Objął mnie ramieniem i
powiedział coś, czego nie zrozumiałam. Jego głos był ciepły i
miękki. Pozostali mężczyźni wycofali się. To on tutaj decydo-
wał. Delikatnie przejechał palcem po moich spierzchniętych
wargach. Powiedział mi coś na ucho, bardzo cicho. Przeprowa-
dził mnie przez drzwi, zostawiliśmy za sobą uzbrojonych męż-
czyzn. W środku panowała ciemność, moje oślepione słońcem
oczy nic nie widziały. Jego ręce popychały mnie przyjaźnie.
Łoże. Poczułam ulgę. Widział, że jestem zmęczona, widział, że
potrzebuję odpoczynku. Opadłam na łóżko. Było takie miękkie
w porównaniu z pokładem łodzi.
- Wody - wymamrotałam. - Tak bardzo chce mi się pić -
powiedziałam i wykonałam gest jakbym piła. Skinął głową.
Zrozumiał.
Pochylił się nade mną, popchnął mnie na łóżko i wszedł we
mnie jednym ruchem.
Pozwolił mi się napić dopiero następnego dnia.

***

To dziwne jak silna jest wola życia. Nawet jeśli człowiek chce
umrzeć, ciało walczy o to, żeby dalej oddychać, jeść spać. Ko-
chać? Nie wiem, nigdy nie kochałam. Ale moje ciało mnie nie
słuchało, kiedy chciałam umrzeć.

Pierwszej nocy na pokładzie żaglowca zrozumiałam, gdzie tra-


fiłam. W szpony boga śmierci. Sny uśmiechającego się męż-
czyzny były przerażające. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie
doświadczyłam. Nie miałam żadnych łapaczy snów, które by
mnie chroniły.
Tygodniami trzymał mnie w swojej małej kajucie. Nie wi-
działam dziennego światła. Sen i jawa zlewały się w jedno.
Wiedziałam, do czego jest zdolny. Widziałam jego lęki, widzia-
łam jego żądze, widziałam jego pragnienia, widziałam jego
uczynki, widziałam jego plany. Wszystko to wnikało we mnie,
a ja, mimo że stawiałam opór jego wizjom w dzień i w nocy,
wpadłam w jego skąpane we krwi wnętrze. Kiedy mnie brał, a
robił to często, nie miałam siły, żeby mu się przeciwstawić. Na-
wet nie wiedziałam, czy to, co się dzieje, dzieje się naprawdę,
czy może to tylko jego chore żądze. Nie zawsze miałam pew-
ność, czy to on, czy może któryś z pozostałych mężczyzn.
Długo płynęliśmy.
Dzięki jego snom wiedziałam, kim jest. Nauczyłam się jego
języka.
Nigdy do mnie nie mówił. Nie miał imienia. Stapiałam się z
nim i zatracałam to, co było mną.
Od czasu do czasu, otumaniona smrodem nieopróżnionego
nocnika oraz wonią soli, dziegciu, ryb i wydzielin ciała, chcia-
łam umrzeć. Ale wbrew sobie spełniałam jego zachcianki. Jego
rozkazy.
Pewnego razu usłyszałam jakiś dźwięk, inny od pozosta-
łych. To nie było uderzanie wody o burtę statku. To nie było
furkotanie wiatru w żaglach ani skrzypienie mokrych lin. To
były odgłosy ptaków, wielu ptaków.
Podniosłam się na łokciach. Musieliśmy być blisko lądu.
Chwilę później otworzyły się drzwi kajuty. Oślepiło mnie
światło. Odwróciłam głowę. Do środka wszedł jakiś mężczy-
zna. To nie był on. Coś do mnie powiedział, a ja go zrozumia-
łam.
- Wstawaj.
Chciałam go posłuchać, lecz moje ciało odmówiło posłu-
szeństwa. Mężczyzna podszedł do łóżka ze zniesmaczoną miną
i mnie z niego wyciągnął. Wypchnął z kajuty na pokład.
Najpierw nic nie widziałam. Ostre światło nie miało litości
dla moich oczu przywykłych do mroku. Słyszałam szuranie bu-
tów po pokładzie. Jakieś głosy. Teraz rozumiałam niektóre
słowa. Powietrze wypełniał krzyk ptaków oraz zapach drzew
iglastych i miodu. Kiedy moje oczy w końcu przyzwyczaiły się
do światła, zobaczyłam, że przepływamy obok wysp z roślin-
nością całkiem inną od tej w domu. Słońce wyglądało tak samo,
lecz ciepło było inne. Bardziej suche. Lżejsze.
Ktoś przykucnął obok mnie. Przez krótką chwilę myślałam,
że po to, by zaoferować mi wsparcie. Potem poczułam coś wo-
kół kostek. Sznur. Wykręcono mi do tyłu ręce i je związano.
Jakbym stanowiła jakieś zagrożenie i jakby trzeba mnie było
poskromić. Serce mi łomotało.
Wtedy go zobaczyłam. Szedł przez pokład, ubrany w błę-
kitno-srebrny strój. Zatrzymał się na krótką chwilę i zagadał do
mężczyzny stojącego obok mnie. Zrozumiałam jedno słowo.
Morze.
Potem odszedł. Nie zasługiwałam na to, by mitrężyć na mnie
więcej czasu. Był zajęty. Ustalił coś z jednym z pozostałych
mężczyzn. Mówił coś o linie.
Mężczyzna stojący obok chwycił mnie i popchnął w kie-
runku relingu.
W morzu czekała śmierć. Moje ciało stawiało opór. Nie
chciało umierać. Nawet tak umęczone i zbezczeszczone. Sycza-
łam, szarpałam się. Mężczyzna, który wydawał rozkazy, zaklął.
Moje usta znalazły wreszcie to słowo. Krzyczały.
- Anji - zawołały.
Słyszałam to słowo w jego snach. Wiedziałam, że ma po-
tężną moc. Zawierała się w nim cała jego tęsknota i wszystkie
jego strachy.
Zamilkł. Kilkoma susami znalazł się tuż obok nas. Wyrwał
mnie z uścisku tego drugiego mężczyzny i przekręcił moją
brodę w swoją stronę.
- Mów.
Uśmiech zniknął.
Zdesperowana szukałam odpowiednich słów spośród tych
kilku, które znałam. Musiałam sprawić, że zrozumie, co potra-
fię. Co mam mu do zaoferowania.
- Sny. Ja dawać.
Lawina słów, nic nie rozumiałam. Mocniej chwycił mnie za
brodę.
- Śpij. Ja dawać. Sny.
Milczał. Patrzył w moje oczy. A ja po raz pierwszy spojrza-
łam w oczy temu, który zrobił mi to wszystko. Mogłam tylko
mieć nadzieję. Coś zalśniło w jego spojrzeniu, może ciekawość.
Może chciwość.
Spojrzał w bok, na chwilę. Zastanawiał się. Szybko powie-
dział coś do mężczyzny, który mnie związał, nic nie zrozumia-
łam. Potem sobie poszedł i zniknął w tłumie.
Wepchnięto mnie w kąt pokładu. Leżałam tam, zapomniana,
a żaglowiec pełen ciężko pracujących mężczyzn płynął dalej.
Zauważyłam u nich ulgę i oczekiwanie. Zbliżaliśmy się do
kresu podróży, niedługo mieli wrócić do domu. Myśleli o tych,
którzy na nich czekali. Nie zaprzątali sobie mną głowy.
Słońce wędrowało po niebie. Leżałam nieruchomo.
Wszystko widziałam. Czekałam.

Kiedy nadeszła noc, znajdowaliśmy się bardzo blisko lądu, czu-


łam to. Załoga zarzuciła kotwice w małej zatoczce. Chyba
chcieli wpłynąć do portu za dnia. Miałam jedną noc, żeby udo-
wodnić moją wartość. Wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, uto-
pią mnie jeszcze przed świtem. Nikt nie chciał zabrać mnie ze
sobą do domu, byłam dowodem na to, co działo się na statku.
W końcu zostałam rozwiązana i zaprowadzona do dużej ka-
juty oświetlonej świecami i lampami. Ten z uśmiechem siedział
przy stole i właśnie kończył wieczerzę. Zapach przyrządzonej
ryby przypomniał mi, że tego dnia nie dali mi nic do jedzenia.
Mężczyzna podniósł wzrok, gdy wchodziłam. Uśmiechnął się.
Gestem ręki przywołał do siebie.
- Podejdź.
Szłam na miękkich nogach. Stanęłam po drugiej stronie
stołu.
Dał mi do zrozumienia, że mogę dojeść to, co zostawił. Za-
śmiał się i powiedział coś do mojego strażnika. Zrozumiałam
słowa „silna” i „najedzona”. Może pomyślał, że potrzebuje mo-
ich mocy. Wpakowałam do buzi skórki chleba, rybie skrzela i
popiłam to łykiem wina, obserwując go spod grzywki. Poszedł
oddać mocz. Wrócił. Umył ręce w misce. Strażnik pomógł mu
zdjąć buty. Rozebrał się. Kompletnie nie wstydził się swojej na-
gości. Uśmiechał się tylko figlarnie. Jak chłopiec. Jakby noc za
nocą nie brał mnie w najbardziej upokarzający sposób. Wytar-
łam tłuste palce w obrus. Założył na siebie koszulę nocną i spoj-
rzał na mnie z pytaniem w oczach: „I co teraz?”.
Wskazałam na łóżko.
- Spać.
Zaśmiał się, ale mnie posłuchał.
- Śnić. Co?
Najpierw mnie nie zrozumiał. Potem uniósł brwi?
- Mogę sobie zażyczyć?
Skinęłam głową z powagą.
- Chcę latać! - Szybko mi coś wyjaśnił. Dałam mu znać,
żeby mówił wolniej. Rozłożył ramiona. Wyjaśnił wyraźnie.
Zrozumiałam, że jego ulubione sny to te, w których lata. Wy-
soko, ponad głowami wszystkich. Tak się bałam, że poprosi o
coś, czego nie znam. O coś, czego nie potrafiłabym utkać. Ale
sen o lataniu był pierwszym, jaki miałam, kiedy mój dar budził
się do życia. Poza tym, gdy płynęliśmy żaglowcem, byłam w
jednym z jego snów o lataniu. Wiedziałam, jak wyglądają. Na-
tychmiast się uspokoiłam. Zdawałam sobie sprawę, że dam radę
to zrobić.
Strażnik usiadł na stołku przy drzwiach. Przeszywał mnie
wzrokiem. Najwyraźniej stanowiłam tak duże zagrożenie, że
nie mógł nas zostawić samych. Zgasiłam prawie wszystkie
świece i lampy, z wyjątkiem jednej, której nie pozwolił mi
zdmuchnąć. Musiał widzieć, co robi ta mała. Uśmiechnęłam się
pod nosem i uklękłam przy zagłówku.
Czekałam. Strażnik też czekał. Żaglowiec skrzypiał i trzesz-
czał. W oddali słychać było głosy i krzyki. Płomień świecy mi-
gotał. Czułam w ustach smak wina.
Mężczyzna spał.
Dawno nie tkałam snu, ale to nie miało żadnego znaczenia.
Wyciągnęłam ręce i przystąpiłam do pracy.
Wzniósł się z dachu pałacu, w którym mieszkał. Często wi-
działam to w jego snach. W dole biegali mężczyźni i kobiety,
rozpoznawałam ich twarze. Wyciągali do niego ręce i wołali.
Błagali, by zszedł na dół. Ale on unosił się z triumfem, coraz
wyżej i wyżej, znajdował się nad pałacem, nad nimi wszyst-
kimi. Był wolny. Poszybował nad ogrodem, po czym obniżył
lot nad wzniesieniem, u podnóża którego trwała budowa. Wszę-
dzie kręcili się mężczyźni noszący drewno, narzędzia i ka-
mienne bloki. Pośrodku budowy połyskiwało źródło, ciemne i
kuszące. Otaczał je wysoki mur. Pozwoliłam mężczyźnie wylą-
dować przy źródle, by mógł sprawdzić, czy nic się nie zmieniło.
Potem znowu pofrunął w górę, wyżej i wyżej, aż ziemia znala-
zła się daleko w dole i mógł zobaczyć, że wszystko jak okiem
sięgnąć należy do niego.
To nie było trudne. Używałam obrazów, które już u niego
podejrzałam. Wiedziałam, że to dobry sen. Przepełniony emo-
cjami, których pragnął ten mężczyzna. Gdy skończyłam, od-
chyliłam się do tyłu i pozwoliłam mu spać dalej. Po obudzeniu
miał pamiętać, co mu się śniło. I miał pozwolić mi żyć.
Mogłam go wtedy zabić. Mogłam sprawić, że spadnie na
ziemię i przetrąci kark. Ale nie zdawałam sobie sprawy z jego
zła. Nie rozumiałam, do czego jest zdolny. Ani jak będzie wy-
glądało moje życie.
Bałam się. Ale nie tego, co trzeba.
Gdybym zrobiła mu krzywdę, zabiliby mnie natychmiast. A
ja wtedy chciałam żyć.
Teraz żałuję, że nie wybrałam śmierci. Jego i mojej.
Strażnik chrapał w najlepsze. Czekałam.
Zaczęło świtać.

Dostałam do umycia wodę i olejki. A także dziwny strój z sza-


franowego jedwabiu i buty z bajecznie miękkiej skóry. Pewnie
kupili te rzeczy albo je zrabowali podczas swojej podróży.
Może z myślą o kobietach czekających na nich w domach lub
na sprzedaż. W domu nosiłam tylko ubiór z kory drzew. Męż-
czyzna sam zawiesił mi na szyi trzy rzędy połyskujących pereł.
Naszyjnik z pestek ukryłam pod ubraniem. To była jedyna
rzecz, jaka mi pozostała z Terasu. Jedyna rzecz, która mogła mi
pomóc rozróżnić szaleństwo od rzeczywistości.
Teraz byłam coś warta. Mogłam mu się do czegoś przydać.
Do czegoś więcej aniżeli tylko do zaspokajania nagłej żądzy.
Zaraz, jak się obudził, zobaczyłam, że jego stosunek do mnie
uległ całkowitej zmianie. Analizował. Rozważał. Zastanawiał
się, w jaki sposób najlepiej wykorzystać mój dar. Zadawał mi
pytania, których nie rozumiałam, nie potrafiłam wszystkiego
wyjaśnić słowami. Na jego twarzy widać było zniecierpliwie-
nie, ale kiwał głową. Miałam wrażenie, że podjął jakąś decyzję.
Poprawił moje włosy, zrobił krok w tył. Wyglądał na niezado-
wolonego. Przeszukał kufer stojący w nogach łóżka, znalazł
grzebyk z połyskującego na złoto metalu i włożył go w moje
włosy. Uśmiechnął się. Teraz było dobrze. Teraz wyglądałam
wystarczająco szykownie.
Dostałam czarkę wina i najlepsze jedzenie, jakie tylko
można było przyrządzić na statku pod koniec długiego rejsu.
Potem zostawiono mnie samą w jego kajucie. Statek mijał ostat-
nie wyspy. Przez okrągłe okienko zobaczyłam port. Żaglowce
duże i małe tłoczyły się przy pomostach i na przystaniach. W
portowym mieście roiło się od domów o płaskich dachach, tro-
chę podobnych do tych na wyspach niedaleko Goveli. Za mia-
stem rozciągały się pola, pięły się w stronę wzniesień na pół-
nocy. Tu i ówdzie rósł las. Nigdzie nie widziałam znajomych
mi drzew.
Znajdowałam się daleko od domu. Nie czułam strachu. Nic
nie czułam. Byłam w środku pusta, pozbawiona emocji, przy-
najmniej moich własnych. Przed oczami przewijały mi się emo-
cje, obrazy i koszmary związane ze snami. W porcie też byli
śpiący ludzie, których sny lgnęły do mnie jak ćmy do płomie-
nia. Dotknęłam naszyjnika z pestek, pocierałam je kciukiem,
jedną po drugiej. Bez końca. W Goveli wnikały we mnie tylko
pojedyncze sny. Nie wiem, dlaczego w tym obcym kraju było
inaczej - może dlatego, że nie znałam tego sennego krajobrazu?
Może dlatego, że po tym, co mi zrobił, wszystkie moje mury
legły w gruzach? Może dlatego, że nie wiedziałam już, kim je-
stem i kim mnie uczynił?
Przestałam bać się śmierci. Nie obawiałam się już niczego,
co mogło stać się z moim ciałem. Czułam tylko zbliżające się
szaleństwo. Nawet mnie ono nie przerażało. Próbowałam spro-
stać temu, co mnie spotyka. Głównie po to, by się przekonać,
ile mogę wytrzymać.
Zarzuciliśmy kotwice kawałek od nabrzeża i małe łodzie za-
częły transportować na ląd ludzi i towary. Mój kciuk przesuwał
się po ostrych krawędziach pestek. Ból z małego zadraśnięcia
zakotwiczał mnie w teraźniejszości, w moim ciele. Uczucie
wzburzenia, głodu, strachu i bezsilności minęło. Pojawiły się
sny. Zobaczyłam kobietę, na przyjęciu, gdzie ludzie nie mieli
twarzy. Zobaczyłam mężczyznę, który gonił roześmianą dziew-
czynę po ciemnych, wilgotnych zaułkach. Jakiś mężczyzna si-
łował się z rybą, większą od niego. Miała lśniące łuski koloru
mchu i hibiskusa. Jej duże zimne oczy patrzyły prosto w moje.
Mój kciuk przesuwał się po krawędziach pestek.
Otworzyły się drzwi kajuty. Jakiś mężczyzna wszedł, ukło-
nił się pospiesznie i zasygnalizował, że mam pójść za nim. Ze-
brałam wszystkie części szafranowego stroju i wolno wyszłam
na słońce. Bez słowa pomógł mi zejść po drabince sznurowej
na łódź, gdzie przejęło mnie kilku marynarzy. Wiosłowali w
milczeniu. Siedziałam na kufrze, przy moich nogach leżały
worki i tobołki. Byłam pakunkiem, jednym z wielu.
Gdy dotarliśmy do brzegu, kolejne silne ramiona pomogły
mi zejść na ląd. Stałam podczas opróżniania łodzi. Kilku męż-
czyzn pilnowało wyładowanego towaru, gdy łódź wracała po
kolejny. Na nabrzeżu zebrali się gapie, pokazywali sobie coś
palcami i dziwili się. Mieli inny kolor skóry niż ja, a włosy
ciemne i proste. Wszyscy byli też co najmniej o głowę niżsi ode
mnie. Szeptali „pałac” i „Ohaddin”.
Nie patrzyłam nikomu w oczy. Stałam wyprostowana i wpa-
trywałam się w morze. Gdzieś, za tymi falami, znajdował się
mój dom, ale mi go zabrano. Nie byłam już tam mile widziana.
Mój kciuk przesuwał się po krawędziach pestek.
Garai

N OWA GARAI PRZEZ DŁUGI CZAS dawała mi poczucie bezpie-


czeństwa. Zadowalała mojego pana. Stawał się coraz mrocz-
niejszy, coraz trudniej było go zaspokoić. Czasami używał
przemocy. To nowość. Łatwiej mi jednak znieść przemoc fi-
zyczną, aniżeli grzebanie w moim wnętrzu, dotykanie mojej du-
szy. Trudno się przed tym obronić. Mijają lata, a ja, moje praw-
dziwe ja, czeka. Odwiedzam źródło, kiedy tylko mogę, klękam
przed zamkniętą furtką i wsłuchuję się w jego moc. Czasami
spotykam tam Kabirę. Odwraca wzrok, udaje, że mnie nie wi-
dzi. Nie daje po sobie poznać tęsknoty.
Jej synowie są coraz starsi. Korin niedługo stanie się męż-
czyzną. Wiem, że najbardziej boli ją ich chłodny stosunek do
niej. Swoje cierpienie skrywa za maską obojętności.

Ale coś się wydarzyło. Coś, na co czekałam wiele lat. Jak zwy-
kle o niczym wcześniej nie wiedziałyśmy. Siedziałam w dużej
sali i odrysowywałam kwiat. Kabira kopiowała wiersze na de-
koracyjny rulon. Była zima, więc w pokoju paliło się kilka prze-
nośnych palenisk. Mimo to panował w nim chłód. Tego ranka
towarzyszyła nam Orseola. Tej nocy nie tkała snów dla księcia
i dlatego teraz nie spała. Siedziała, trzymając w rękach jakąś
dziwną robótkę. Wyplatała coś okrągłego z sitowia, które ze-
brała poprzedniego dnia. Od czasu do czasu wyrywała włos ze
swojej ciemnej głowy i umieszczała go w tej dziwnej konstruk-
cji. Wciąż nie mogłam się do niej przyzwyczaić. Przez tyle lat
byłyśmy tylko we dwie, żona mojego pana i ja. Pojawienie się
Orseoli zaburzyło równowagę - mój pan nawet z nią nie sypia,
a książę obdarowuje ją kosztownymi podarkami w podzięko-
waniu za sny. Szybko nauczyła się naszego języka, ale nie wy-
mawia słów dokładnie tak jak my. Nie mówi zbyt wiele. Kiedyś
znalazłam ją w ogrodzie na samym czubku drzewa. Udałam, że
jej nie widzę i poszłam dalej. Zaczęłam się zastanawiać, ile wła-
ściwie ma lat. Była młodsza ode mnie, kiedy się tutaj pojawi-
łam. Już nie dziecko, lecz jeszcze nie kobieta. Od tamtej pory
starałam się być dla niej milsza, ale to trudne. Mówi, że widzi
nasze sny i zaraz śmieje się, jakby to był żart. Nie sądzę, żeby
żartowała.
Co widzi w moich snach? Czy widzi, jak lecę nad pustynią
Meirem? Czy widzi, jak tańczę w księżycową noc z moimi sio-
strami? Czy widzi, jak gonię za czymś po kamienistej pustyni,
a moje stopy krwawią, lecz nie dobiegam do celu?
Drzwi dairahesi otworzyły się z łoskotem. Wszystkie trzy
podniosłyśmy wzrok znad naszych robótek. Do środka wkro-
czyło dwóch strażników, a za nimi służba z kufrem i kilkoma
workami. Na końcu weszła młoda czarnowłosa piękność. Po-
dejrzewam, że piętnaście lat temu Kabira wyglądała mniej wię-
cej tak jak ona. Miała na sobie żółtą tunikę w różowe hafty - nic
zachwycającego, ale dobrej jakości. Jej nadgarstki i kostki u
nóg ozdabiała biżuteria. Wyglądała prawie jak panna młoda.
Ale tylko prawie. Stanęła z opuszczonymi rękami na jednym z
dywanów w kolorze czerwieni krwistego ślimaka i przyglądała
się służbie, która na polecenie strażników pospieszyła do jednej
z pustych komnat, postawiła tam kufer i zaczęła wypakowywać
zawartość worków. Estegi układała rzeczy. Ktoś przyniósł pie-
rzyny i poduszki, ktoś inny lampy.
Strażnicy z nami nie rozmawiali. Kabira odłożyła pędzel i
splotła dłonie na brzuchu. Jej twarz nie wyrażała nic. Odwróci-
łam się do nich plecami i kontynuowałam rysowanie. Wiedzia-
łam, co to oznacza, ale nie wiedziałam, co czuję. Radość. Będę
wolna! Strach. Nie mogłam już dłużej uciekać przed moim
przeznaczeniem.
Malowałam i malowałam. Za plecami słyszałam gorliwy tu-
pot sandałów po kamiennej posadzce. Strażnicy wydawali krót-
kie polecenia. Później ktoś zatrzasnął drzwi do dairahesi i za-
mknął je na klucz. Kwiat na arkuszu przede mną był zdeformo-
wany i kompletnie nie przypominał oryginału stojącego w wa-
zonie na stole. Pomyślałam, że będę musiała narysować nowy.
Kabira wstała wolno. Zerknęłam przez ramię w głąb pokoju.
Czarnowłosa wciąż tam była. Przy drzwiach stała Estegi i cze-
kała na nowe rozkazy. Orseola wróciła do swojej robótki. Miała
taką minę, jakby słuchała muzyki, dźwięków przeznaczonych
tylko dla jej uszu. Kabira okrążyła nowo przybyłą.
- Wygląda na zdrową. To dobrze. Ile masz lat?
- Dziewiętnaście - w odpowiedzi wyszeptała dziewczyna.
Kabira uniosła jej podbródek.
- Otwórz usta.
Dziewczyna wykonała polecenie, lecz spojrzała na Kabirę w
taki sposób, że nie uszło to naszej uwadze.
- Pełne uzębienie. Wiek odpowiedni.
Puściła podbródek dziewczyny i wytarła ręce w płaszcz. W
roztargnieniu. Jakby przez przypadek.
- Kupił cię?
Czarnowłosa pokręciła głową i uniosła ją. Prawie niezauwa-
żalnie.
- Ojciec mnie podarował. Chciał przypodobać się wezy-
rowi.
- Zatem spełnij życzenie swojego ojca. Estegi! Przynieś
dwa grzebyki z mojej szkatułki.
Estegi skłoniła się i pobiegła do komnaty Kabiry. Wolno
zwinęłam mój rysunek. Dwa grzebyki to więcej niż jeden. Nie
była niewolnicą.
Wyglądało na to, że dziewczyna chce iść do swojej komnaty,
ale Kabira ją powstrzymała, nie wypowiadając ani słowa, ani
nie wykonując żadnego gestu. Estegi wróciła do dairahesi. Ka-
bira wprawnymi ruchami upięła włosy dziewczyny dwoma
miedzianymi grzebykami, tak samo jak kiedyś moje.
- Noś je.
Potem bez słowa wyszła z pokoju. Dziewczyna przez chwilę
stała w miejscu, zdezorientowana patrzyła na mnie i na Orseolę.
Kiedy żadna z nas się nie odezwała, ściągnęła usta i wypięła
pierś do przodu.
- Mam na imię Meriba - poinformowała, po czym pobrzę-
kując biżuterią, poszła do swojej komnaty.

Od tamtej pory spędzam czas głównie u siebie. Nie mam po-


wodu, by stamtąd wychodzić. Mój pan nie posyła już po mnie.
Każe sobie przyprowadzać Meribę. Kataloguję moje rośliny,
ale trudno mi dokończyć pracę, ponieważ mój pan już nie do-
starcza mi papieru i atramentu. Piszę na odwrocie nieudanego
rysunku. To mój ostatni rulon.
Jedzenie, które mi przynoszą, jest bardzo proste. Dopiero te-
raz rozumiem, jakie miałam przywileje tylko dlatego, że byłam
ulubienicą mojego pana. Teraz, gdy ma nową. Nic sobie z tego
nie robię, odsuwam na bok mięso i rybę, jem tylko warzywa,
ryż i soczewicę. Inne rzeczy mi nie smakują. Brak papieru to
jedyna strata, jaką odczuwam.
Nie otwieram okiennic. Moje oczy nie tolerują intensyw-
nego światła. Zamiast tego przez całą dobę palą się u mnie
lampy. Czasami do moich drzwi puka Kabira. Myśli, że opła-
kuję to, iż nie jestem już ulubienicą mojego pana. Estegi przy-
chodzi z weją smażoną na głębokim tłuszczu, kandyzowanymi
migdałami i słodkimi ciasteczkami ryżowymi. Kiedyś jadłam to
wszystko bez opamiętania. To jedzenie ze stołu Kabiry. Jako
żona wciąż cieszy się dobrą pozycją i szacunkiem. Ale ja nawet
tego nie dotykam. Kabira się myli. Nie potrzebuję pocieszenia.
Niczego nie opłakuję. Nie ma we mnie miejsca na smutek.
Zrzucam skórę. Pod tą starą jest jeszcze starsza. Twarda i wy-
trzymała. Długo wytrzyma. Ma blizny wzdłuż nadgarstków.
Jedna blizna to jedna ofiara. Mam moje zasuszone zioła. Są
wśród nich takie, po których długo by spał. Wtedy mogłabym
wziąć klucze i którejś nocy zejść do piwnicy. Otworzyć drzwi,
jedne po drugich, zamek po zamku. W pełnię księżyca. Z taką
mocą w ciele, po złożeniu ziemi ofiary z własnej krwi, dawnej
Garai przed ucieczką nie powstrzyma żaden mur.
Ale mój pan już do mnie nie przychodzi. I wszędzie są straż-
nicy.
Nie można powstrzymać Garai. Pewnego dnia znajdzie cel.
Pochowałam nową Garai. Już jej nie potrzebuję. Teraz jestem
tylko sobą.
Dziękuję ziemi, mocy, że potrafiłam odnaleźć samą siebie.
Nie byłam całkiem stracona. Po tych wszystkich latach to cud.

Garai córka pustyni.


Garai z krwi.
Garai z mocy.
Garai z pieśni.
Garai mścicielka.

Meriba to ulubienica naszego pana. W jej komnacie jest mnó-


stwo kwiatów, wazonów, obrazów, pozłacanych lamp i świecz-
ników. Jej łóżko ugina się od poduszek, skór zwierzęcych i je-
dwabnej haftowanej pościeli. Ja zawsze z wdzięcznością przyj-
mowałam podarunki od Iskana, bo tego oczekiwał, lecz nigdy
nie rozumiałam chęci posiadania tych wszystkich rzeczy, z któ-
rych nie ma pożytku. Meriba je uwielbia. Żyje dla nich. Dba o
kwiaty, kilka razy dziennie zmienia biżuterię, dostosowuje do
pór roku kolorystykę swoich strojów, przyczernia oczy węglem,
maluje swoje wąskie usta na czerwono i w oczach pana jest
zniewalająco piękna.
Nic nie robi. Siedzi na największej i najpiękniejszej po-
duszce w kolorze czerwieni krwistego ślimaka z rękami na ko-
lanach i z na wpół przymkniętymi powiekami. Zawsze kręci się
wokół niej służba, poprawia poduszki i lampy, przynosi jedze-
nie i picie, chociaż Meriba go prawie nie tyka, zwierzęce skóry,
kiedy marznie, i kadzidła, gdy sobie tego życzy. Wśród jej słu-
żących nie ma Estegi. Meriba od razu zaznaczyła, że nie chce
oglądać takiej brzydkiej twarzy. Jej służba to młode słodkie
dziewczęta, z którymi może pochichotać i poszeptać o tym i o
owym.
Któregoś wieczoru siedziałyśmy wszystkie razem. Wyszłam
z mojej komnaty. Całkiem zrzuciłam skórę, byłam gotowa.
Wciąż trwała zima, wiały zimne wiatry i rzadko wychodziły-
śmy do ogrodu. Mnie zimno nie przeszkadza, ale mieszkanki
dairahesi musiały o wyjściu decydować razem. Meriba nie
chciała opuścić budynku, więc wszystkie musiałyśmy siedzieć
w środku. Była w złym humorze, co oznaczało, że najprawdo-
podobniej pokłóciła się z naszym panem albo że ten nie dał jej
tego, czego chciała. Kazała służącym rozpalić przenośne pale-
niska, ale potem była niezadowolona, bo nakopciły.
- Nie widzisz! Stoi za blisko mnie! - krzyknęła na jedną ze
służących. - Mam wrażliwą skórę, nie toleruję wysokiej tempe-
ratury! - uderzyła dziewczynę sandałem. - Przestaw!
Służki biegały ze strachem w oczach. Orseola drzemiąca na
kilku dużych poduszkach, otworzyła jedno oko. Tkała sny dla
księcia przez kilka nocy z rzędu. Słyszałam od Estegi, że jeśli
Orseola tego nie robi, książę ma senne koszmary, mroczne i po-
wtarzające się, powodujące strach i bezimienną trwogę. Estegi
często plotkuje ze służbą z królewskiego zamku, więc wie to i
owo. Orseola zarzuciła sobie na twarz jedwabny szal i odwró-
ciła się do nas plecami. Chyba nie sypia zbyt dobrze. Meriba
najczęściej ignoruje Orseolę, ponieważ nie może się zoriento-
wać, jakie jest jej miejsce w hierarchii. Teraz kątem oka zoba-
czyła, że Orseola się poruszyła, więc parsknęła z irytacją.
- Połóż się w swojej komnacie! To nietaktowne tak spać
wśród ludzi.
- U nas - odezwała się Orseola swoim mrocznym głosem,
wciąż odwrócona do ściany - nikt nie śpi sam. Zawsze ma obok
siebie innych.
- Nie jesteś już wśród swoich dzikusów - odcięła się
Meriba. - Tylko w Karenokoi. Tutaj ludzie nie śpią na podłodze.
Orseola odwróciła się w stronę Meriby. Jej oczy zrobiły się
ogromne, jakby właśnie zobaczyła, że za Meriba ktoś stoi.
- Biały przyjdzie dziś w nocy. Zje twoją twarz, zanim wy-
rwie ci włosy.
Meriba zbladła i zamknęła usta. Orseola wstała, zebrała
swoje poduszki i szale. Pokłoniła się Kabirze i szybko skinęła
głową w moją stronę, po czym poszła do siebie.
Meriba przez chwilę siedziała w milczeniu i oddychała głę-
boko. Deszcz stukał w okiennice, w paleniskach trzeszczało.
Siedziałam i sylabizowałam historię Karenokoi spisaną na ru-
lonie przyniesionym przeze mnie z małej biblioteki. Chciałam
dowiedzieć się czegoś więcej o Anji, zobaczyć, czy jest tam ja-
kaś wzmianka na jej temat lub na temat innych źródeł mocy. W
naszym lianie takie informacje przekazywano sobie w legen-
dach i pieśniach z pokolenia na pokolenie. Z każdym dniem mi-
jającym od pożegnania z nową Garai, przypominałam je sobie
coraz wyraźniej. Jedna z pieśni brzmiała tak:

Sanuel przy kamieniu


Odwiecznie jednonogi,
Po drugiej stronie plaży
Za największym jeziorem
Mówi ci prawdę,
Daje ci moc.
Daj czerwonej
Krwi za krew.
Skosztuj mocy
Soków ziemi.

Zastanawiam się, czy ktoś już ją kiedyś spisał, uchwycił i prze-


lał na papier. Natychmiast czuję niepokój. Niektórych rzeczy
nie powinno się zapisywać, żeby nie dowiedziały się o nich nie-
powołane osoby. Może powinnam to wymazać? Jednocześnie
zdaję sobie sprawę, że nikt tutaj nie wie, gdzie znajduje się Sa-
nuel. O jakim największym jeziorze mowa. W pieśni występują
nazwy i prawdy zrozumiałe tylko dla członków naszego klanu.
Nie wymażę tego, co zanotowałam, lecz w przyszłości muszę
być ostrożniejsza.
Kabira pisała list przy podłużnym stole wniesionym przez
służbę. Nie wiem do kogo, może do rodziny lub przyjaciół. Ni-
gdy nie widziałam, żeby odwiedzał ją ktoś inny aniżeli jej sy-
nowie. Meriba nerwowo skubała rękawy swojej tuniki. Pióro
Kabiry zgrzytało o papier. Mój rulon szeleścił podczas czytania.
Bransolety na nadgarstkach Meriby cicho pobrzękiwały.
Coś zazgrzytało przy drzwiach. Iskan przekręcił klucz i
wszedł do środka. Wydaje mi się, że pierwszy raz odwiedził
dużą salę dairahesi. Wszystkie trzy natychmiast padłyśmy
przed nim na kolana i dotknęłyśmy czołem posadzki. Zerknę-
łam na niego, jakiś czas go nie widziałam. Jego broda i włosy
były jak zawsze wypielęgnowane. Miał na sobie intensywnie
niebieską tunikę i śnieżnobiałe spodnie. Palce ciężkie od pier-
ścieni z różnych kruszców. Rozejrzał się z uśmiechem.
- Miło tutaj macie - stwierdził i podszedł do stołu, przy
którym siedziała Kabira. Zerknął na jej list. - Do kogóż to pi-
szesz, żono?
Kabira się wyprostowała. Jej twarz nie wyrażała żadnych
emocji.
- Do kuzynki Neiki, mężu. Poznałeś ją kiedyś. Właśnie
pierwszy raz została babcią.
- W tak młodym wieku? Nie może być dużo starsza od cie-
bie, żono?
- Jej córkę młodo wydano za mąż - odparła Kabira.
- Ty nie byłaś już taka młoda, kiedy urodził się Korin. -
Iskan sięgnął po pióro Kabiry i zadumany zaczął je obracać
między palcami. - Nie okażesz mężowi trochę gościnności?
Kabira przywołała Estegi pstryknięciem palców i wydała jej
polecenie. Potem sama ułożyła przy stole kilka dużych podu-
szek dla Iskana i schowała swój list. Iskan pstryknął palcami na
mnie i na Meribę, więc podeszłyśmy bliżej. Na twarzy Meriby
malowały się zdziwienie i niepokój. Skoro jej pan nie przyszedł
po nią, to co tutaj robi? Panią sytuacji była Kabira. Nie straciła
panowania nad sobą, tylko zarządziła, by przysunięto paleniska
bliżej Iskana i zapalono więcej lamp. Kiedy Estegi wróciła z
winem, owocami i ciastkami, Kabira sama nalała mężowi
trunku do czarki.
- Dziękuję, żono - powiedział Iskan i umoczył usta w wi-
nie. - Dobry rocznik. Każę przysłać ci go więcej.
Kabira się pokłoniła.
- Córce twojej kuzynki też wyślemy beczkę. To odpo-
wiedni prezent, prawda? Teraz, po urodzeniu dziecka będzie
mieć wielu gości, więc musi mieć ich czym przyjąć. - Uśmiech-
nął się do Kabiry, a w jej oczach na krótką chwilę coś się poja-
wiło. Zmieszanie? Strach? Nadzieja? Spuściła wzrok, zanim
zdążyłam zobaczyć coś więcej.
Iskan zwrócił się do mnie:
- Podejdź no tutaj, mała dzikusko i skosztuj. Już nie jesteś
taka mała.
Natychmiast go posłuchałam i usiadłam po jego prawicy.
Iskan sięgnął po kawałek melona i włożył mi go do ust. Potem
przyjrzał mi się wnikliwie, pierwszy raz odkąd przyszedł. - Wy-
chudłaś. Twoje policzki nie są teraz takie okrągłe! - zauważył z
uśmiechem. - Opłakujesz coś, moja dzikusko?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie miałam już tego daru
znajdowania odpowiednich słów co nowa Garai, tej umiejętno-
ści podobania się. Zrobiłam to, co Kabira, spuściłam wzrok i
głowę. Iskan odebrał to jako potwierdzenie. Pogłaskał mnie po
ramieniu.
- No już dobrze, niebawem znowu cię odwiedzę.
Zacisnęłam zęby tak mocno jak mogłam. Kątem oka widzia-
łam, jak Meriba miota w moją stronę błyskawice. Wyglądała
jak kawol, któremu sępy odebrały zdobycz.
- Czy do tego czasu coś mogłoby cię pocieszyć? - spytał.
Nie podniosłam wzroku.
- Papier, mój panie. Jeśli to ci sprawi przyjemność.
Zaśmiał się cicho.
- Skromna jak zawsze.
Ostatnie słowa były oczywiście skierowane do Meriby.
- Dobrze. - Ruchem ręki przywołał Estegi i szepnął jej coś
do ucha. Dziewczyna skłoniła się i opuściła salę.
Iskan napił się wina i odchylił do tyłu. Rozejrzał się dookoła
z zadowoleniem.
- Przyjemnie tu. Ładnie urządziłyście to miejsce. Kwiaty i
inne ozdoby. Moja służba nie zna się na takich rzeczach.
- To Meriba, panie - powiedziałam. - To jej zasługa.
Zignorował moje słowa.
- Żono, dolej mi wina. Czy mogłabyś nam coś zadeklamo-
wać? Kiedyś byłaś w tym dobra.
Kabira znowu była panią samej siebie. Z kamienną twarzą
dolała mu wina, po czym wstała. Przez chwilę milczała i wpa-
trywała się w milczące cienie sali. Meriba siedziała kawałek da-
lej, na swoich poduszkach i skórach. Iskan nie zaprosił jej do
stołu. Widziałam, jak Meriba walczy ze sobą, próbuje okiełznać
emocje, ale jej twarz wyrażała to, co czuła. Gniew, zazdrość,
nienawiść. Strach.
Kabira wybrała tego wieczoru jedną ze starych elegii miło-
snych. Nie wiem, co ją do tego skłoniło. Może sentymentalny
ton Iskana. A może coś innego, jakiś tajemniczy powód. To był
długi wiersz o spotkaniu dwójki młodych ludzi, którzy się w
sobie zakochują, a później walczą z niezliczonymi przeciwno-
ściami losu, żeby się znowu spotkać. Na końcu oboje umierają,
każde po swojej stronie muru, nie zobaczywszy się już nigdy
więcej. To bardzo wzruszający wiersz. Nigdy nie przeżyłam ta-
kiej miłości. Owszem, odczuwałam przyjemność z mężczy-
znami z klanu i niekiedy z Iskanem, kochałam moje siostry i
matkę. Ale kochać tak, żeby być gotową za to umrzeć? Zasta-
nawiam się, czy taka miłość naprawdę istnieje.
Kiedy Kabira skończyła deklamować, Iskan wyglądał na za-
myślonego. Potem grzecznie jej podziękował, poklepał mnie po
policzku i opuścił salę. Ani razu nie zwrócił się do Meriby.
Mimo to wyczuwałam, że cały ten wieczór był przedstawieniem
właśnie dla niej. Lekcją, którą miała odrobić. Ostrzeżeniem:
Bez moich względów jesteś niczym. Nie masz nic.
Meriba zrozumiała. Odrobiła tę lekcję. Teraz nienawidzi
mnie i Kabiry. Kabira znajduje się w hierarchii wyżej od niej.
Nie może się na niej zemścić. Ale ja, ja jestem niżej. Ja jej nie
mogę zagrozić.

Spaliła cały mój zielnik, kiedy brałam kąpiel. Zniszczyła moją


wieloletnią pracę. Wszystkie sprasowane kwiaty, rysunki i no-
tatki. Zachowały się tylko schowane przeze mnie zapiski doty-
czące moich prywatnych spraw. Gdy wróciłam do pokoju, w
palenisku były już tylko zwęglone resztki zielnika. Obok sie-
działa zapłakana Estegi. Jej ubranie było całe w sadzy, a ręce
czarne.
- Próbowałam go uratować. Próbowałam, ale wpuściła
mnie do środka, dopiero jak wszystko doszczętnie spłonęło.
Podeszłam do niej i spojrzałam na jej dłonie. Były popa-
rzone. Przyniosłam wodę i ostrożnie je przemyłam, a potem na-
smarowałam aloesem. Estegi szlochała, ale nie protestowała.
Poczułam, jak coś się we mnie uwolniło, coś, co długo było za-
klinowane. Zbyt długo.

Potem wyszłam do ogrodu. Dostałam pozwolenie, ponieważ


Meriba wciąż była w niełasce. Towarzyszyło mi dwóch straż-
ników, lecz potem dali mi trochę swobody. To był zimny dzień,
nie padało, ale panowała wszechobecna wilgoć. Udałam się do
małego zagajnika niedaleko Anji, w którym rosły drzewa zis-
mil. Wiem, do czego wykorzystać ich żywicę, liście, orzechy i
korzenie. Nie potrzebuję zielnika, żeby to wiedzieć. Wiedzy,
którą posiadam, nie da się zniszczyć.
Położyłam się na plecach pod drzewem. Nikt mnie nie wi-
dział. W ogrodzie panowała kompletna cisza. Ptaki spały z łeb-
kami schowanymi pod mokre skrzydełka. Owady szukały
schronienia w mchu i korze. Przez tunikę czułam wilgoć ziemi.
Wsadziłam palce w mokrą glebę, poczułam gałęzie i liście.
Silną woń rozkładu i życiodajną moc. Zamknęłam oczy. Sły-
szałam miękkie krople spadające z gałęzi drzew. Mgła kładła
się wolno na moich kościach policzkowych, na moich powie-
kach. Ledwo wyczuwalna bryza zaszeleściła w koronach drzew
zismil. Oddychałam spokojnie i równo. Krew szumiała w moim
ciele. Przestałam się kontrolować. Byłam całkowicie wolna.
Nic mnie nie trzymało w tym miejscu. Mój duch stał się lekki,
pofrunął. Zobaczyłam moje ciało w dole, na ziemi, potem za-
słoniły je korony drzew. Ujrzałam morze na południu i Areko
na wschodzie. Pola i plantacje przypraw na południu i na za-
chodzie. Drogi niczym wąskie wstążki wijące się w zielonym
krajobrazie. Stado gęsi brudzące niebo szarymi ciałami, lecia-
łam na północ razem z nimi. Pod nami przesuwały się góry, je-
ziora, rzeki. Wiatr szumiał pod skrzydłami. Skręciłam na
wschód i zostawiłam gęsi. Poszukiwałam moich sióstr. Wie-
działam, że je znajdę. Przyciągały mnie niczym światło. Długo
leciałam i widziałam wszystko, miejsca mocy paliły się niczym
ognie-sygnały. Góry, źródła, jeziora, rzeki. Tętnice ziemi. Zna-
lazłam moje siostry. Wiodły różne życia, dobre i złe. Jednej nie
udało mi się odszukać. Tej najmłodszej, Guery. Tej o wąskich
ramionach. Nigdzie jej nie było.
Wróciłam do mojego ciała, kiedy ktoś nim potrząsnął.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam tych dwóch strażników pochy-
lonych nade mną. Śmierdzieli potem, mieli srogie twarze, a
przy pasie noże. Szybko, ze zwinnością kawola, chwyciłam je-
den z nich. Odtoczyłam się poza zasięg pilnujących mnie męż-
czyzn i przejechałam ostrzem po lewym ramieniu, zanim zdą-
żyli mnie powstrzymać. Krew kapała i spływała do korzeni
drzew zismil sięgających w głąb ziemi. Na tym polega wyjątko-
wość tych drzew: rosną nawet tam, gdzie jest bardzo sucho, ich
korzenie sięgają do wody ukrytej głęboko pod powierzchnią
ziemi. Wody, do której sięga niewiele roślin. Przyjąwszy moją
ofiarę, drzewa potrząsnęły swoimi koronami. A kiedy strażnicy
wlekli mnie za nogi, czułam jak moja krew przemawia do ko-
rzeni i jak te transportują ją w głąb ziemi, w miejsce, z którego
czerpią siłę. Tam, skąd wypływa źródło.
Teraz Anji wie, jak smakuję. Moc wyciąga po mnie rękę.
Drzewa zismil to mój gaj ofiarny. Odwiedzam to miejsce, kiedy
tylko mogę, drzewa szepczą mi na ucho prawdy i dają siłę.
Ubieram się tylko na brązowo. Nie myję włosów. Wszystkie
kobiety mnie unikają, także Kabira. Meriba myśli, że to przez
nią postradałam rozum. Nie wie, że tylko mnie uwolniła. Jedyne
co mam, to te zapiski i papier, który podarował mi Iskan, gdy
Meriba była jeszcze w niełasce.
Ale już nie jest. Iskan wezwał ją i podarował jej ozdobę do
włosów wykonaną z czarnych pereł i kości słoniowej. Teraz
wyjechał. Na wschodzie znowu toczy się wojna i książę wysłał
go, by ją prowadził. Nie ma go już od dwóch miesięcznych cy-
kli księżyca. Synom księcia nie udało się utrzeć nosa tym, któ-
rym należało, lub zabić tych, których należało. Przypominam
sobie moje dawne życie, poszczę w święta, śpiewam religijne
pieśni i tańczę religijne tańce. Niektóre z nich powinno się tań-
czyć w nocy pod gołym niebem, ale wtedy nie wolno mi prze-
bywać na zewnątrz, więc tańczę w mojej komnacie. Dziś rano
Kabira wzięła mnie na stronę.
- Garai - powiedziała, a niezbyt często wypowiada moje
imię. Spojrzała na mnie poważnym wzrokiem. Zerknęłam na jej
dłonie. Pojawiły się na nich pierwsze starcze plamy. Są małe,
lecz zdradzają upływ czasu. Od jak dawna tutaj jestem? Sonan,
najmłodszy syn Kabiry, urodził się krótko po moim przybyciu.
Ma dziewięć lat. To niepojęte, że minęło tyle czasu. W takim
razie ja też nie jestem już młoda.
To dobrze. Stara mądra kobieta ma większą moc niż młoda.
Im jestem starsza, tym większa jest moja wiedza.
- Garai, słyszysz mnie? Musisz z tym skończyć. Meriba
opowie Iskanowi, co się z tobą stało, jak ten tylko wróci.
Spojrzałam na nią pytającym wzrokiem.
- Nie będzie tego tolerował. Rozumiesz? Obłąkana, w jego
dairahesi i domu?
Obłąkana?
Kabira pokręciła głową z irytacją.
- Śpiewasz przez całą dobę, w dziwnym języku. Nie my-
jesz się. W środku nocy z twojego pokoju dobiegają przeraża-
jące dźwięki. Jeśli Iskan wróci w nów, to miej się na baczności.
Rozumiesz? - Odwróciła się i odeszła z wysoko podniesioną,
ciemną głową. Obróciłam się w stronę Orseoli, która właśnie
naprawiała swoje sandały.
- Obłąkana?
- Nie wszyscy dostrzegają mądrość - oświadczyła, prze-
gryzając nitkę. - Albo zło - westchnęła. - Książę znowu jest bar-
dzo chory. Podejrzewam, że ma to związek z nieobecnością we-
zyra. On coś robi. Z księciem. Zanim wyjedzie. Dlatego książę
jest słaby i chory, i nie może podejmować decyzji, kiedy nie ma
wezyra. Tyle złych snów. - Orseola się wzdrygnęła. - Oblepiają
mnie.
- Woda - powiedziałam do samej siebie, a Orseola jakby
coś zrozumiała. Jej ciemne oczy powiększyły się.
- Tak, woda. Książę pije źródlaną wodę dla poprawy zdro-
wia. Iskan coś do niej dodaje?
- Księżyca ubywa. Nie musi nic dodawać.
- Zagadki. Same zagadki - Orseola wstała gwałtownie.
- Poczekaj - powiedziałam, unosząc rękę. - To woda jest
zła. Źródło za furtką zamkniętą na klucz. – Wskazałam palcem
na ogród. - Czasami jest zła, a czasami dobra. Źródło mocy.
Wezyr wykorzystuje wodę do swoich celów.
- Trzeba ostrzec księcia! - Orseola wyglądała na przera-
żoną.
Pokręciłam głową.
- Nie możesz tego zrobić. Mimo wszystko jesteś tylko
tkaczką snów. Niewolnicą. Książę zacząłby zadawać Iskanowi
pytania, przyparłby go do muru. Mając moc, jaką daje mu
woda, Iskan od razu mógłby cię unieszkodliwić - wyjaśniłam,
widząc jej pytającą minę. - Zabić cię. Jest wezyrem księcia od
bardzo dawna, osłabia umysł i ciało księcia. Książę prędzej
uwierzy swojemu doradcy, aniżeli tobie. Niczego nie wskórasz,
tylko sprowadzisz na siebie śmierć.
Widziałam, że to rozważa. Śmierć nie była dla niej wcale
takim złym wyjściem.
- Ale nie martw się. Wezyr nie zamorduje księcia. Chce,
by żył i żeby jego ogrody przyciągały ludzi. Chce, by wszyscy
tańczyli tak, jak im zagra. Stojąc w cieniu.

***

Iskan wciąż prowadzi wojnę, a Meriba jest brzemienna. Teraz


wymaga jeszcze więcej: smakołyków o dziwnych porach, olej-
ków do smarowania rosnącego brzucha. Ma huśtawki nastrojów
i służące boją się jej. Liczy na to, że urodzi syna, wiem o tym.
To by poprawiło jej status i pozycję. Synowie Kabiry zawsze
będą liczyli się bardziej, aniżeli wszyscy inni synowie urodzeni
przez konkubiny, ale syn to syn. Powód do dumy, niezależnie
od tego, kto go urodzi. Poza tym synowie mogą odegrać ważną
rolę w pałacowych gierkach i intrygach.
Kabira mierzy wzrokiem zmienioną figurę Meriby. Często
przyłapuję ją na tym, że przygląda się brzuchowi z zamyśloną
miną. Czy naprawdę czuje się zagrożona tym, że Meriba może
urodzić syna? Jako żona ma pewną pozycję, nawet jeśli prawie
nie kontaktuje się z Iskanem.
Właściwie to mnie nie obchodzi. To, co się dzieje w daira-
hesi, nie ma już ze mną nic wspólnego, gdyż z każdym dniem
wchodzę coraz dalej i głębiej w moje dawne ja. Drzewa ze mną
rozmawiają. Zwracają ku mnie swoje gałęzie, kiedy przycho-
dzę. Moc pulsuje pod moją skórą. Blizny są teraz śnieżnobiałe.

***

Wczoraj wcześnie rano wrócił Iskan. Usłyszałyśmy tętent koń-


skich kopyt i głosy mężczyzn wjeżdżających na ich grzbietach
do stajni po lewej stronie. Meriba chodziła zniecierpliwiona od
okna do okna i czekała, aż jej pan ją wezwie, ale minął cały
dzień, a on się nie odezwał. Co i rusz szła do swojej komnaty,
żeby się przebrać i zmienić biżuterię, po czym wracała, by
znowu wędrować od okna do okna. Nie widziałam jej tak długo
na nogach, odkąd zaszła w ciążę.
Orseola siedziała sama w kącie i coś tam mamrotała pod no-
sem. Czasami sny ją wykańczają. Zaczęłam jej gotować wywar
z sowane i aulium. Dzięki niemu śpi głęboko i nic jej się nie śni.
Ale nie mogę jej pomóc, kiedy nie śpi i gnębią ją sny innych
ludzi. Próbowała mi opisać, jak to jest. Jak czasami całymi
dniami wędruje w snach księcia. Albo w naszych. A jeśli jakiś
sługa śpi w dzień, bo czuwał w nocy, to też trudno jej uwolnić
się od jego snów. Łapacze snów trochę pomagają, ale tyle tu, w
Ohaddin, osób, które śnią. Łapacze nie są w stanie wyłapać
wszystkich snów. Kiedyś zaproponowałam Orseoli, żeby wyta-
tuowała sobie łapacza snów na czole, lecz ona tylko zaśmiała
się gorzko.
- I co miałabym robić ze snami, które będzie łapał? Nosić
je ze sobą? Już zawsze?
Zamiast tego nosi na sobie łapacze snów. Plącze wokół szyi.
Umieszcza pod ubraniem. Ale zawsze jest ich za mało.

***

Iskan przyszedł późnym wieczorem. Teraz jest lato i w nocy


okiennice są otwarte. Wpuszczają do środka chłodne nocne po-
wietrze. Kabira odegrała rolę żony, kazała służbie przynieść pa-
tery z mrożonymi owocami i dzbanki ze schłodzoną herbatą.
Płomienie naszych lamp zamigotały w przeciągu, kiedy Iskan
wchodził do środka.
Postarzał się. Lekko utykał na lewą nogę i miał obandażo-
waną lewą dłoń. Nieco posiwiał, pogłębiły się zmarszczki wo-
kół jego ust. To dlatego, że był daleko od źródła - pomyślałam.
Ciało Iskana podupada, jeśli tylko jest odcięte od mocy Anji.
Zobaczyłam w jego oczach, w tym wszystkowidzącym spojrze-
niu dotykającym duszy, że zdążył już się napić źródlanej wody.
A księżyca ubywało.
Był w dobrym nastroju. Pozwolił, by Kabira podała mu her-
batę i nawet poczęstował się owocami.
- To była sroga zima - stwierdził, oblizując palce. - Ale do-
stałem to, czego chciałem. Wszystkie państwa-miasta między
Areko a pustynią Maiko przysięgły nam wierność i płacą księ-
ciu daninę. Karenokoi nie jest już małym królestwem. Uczyni-
łem księcia władcą jednego z największych państw. Niedługo
nikt nie będzie się mógł z nami równać - uśmiechnął się sze-
roko. - Wyprawa wojenna przyniosła też inne plony. W Harre-
rze spotkałem bardzo uczonego człowieka. Teraz jego wiedza
należy do mnie. Mam ją w mojej bibliotece. A w Dmori kupi-
łem kilka kamieni z ich świętej góry. Wciąż mają dużą moc.
Każę je wmurować w mur okalający Ohaddin. Nasz pałac bę-
dzie nie do zdobycia, gdyby dystrykty wpadły na pomysł re-
wolty - powiedział, wkładając do ust kilka kandyzowanych
migdałów.
Pomyślałam o wszystkich tych ludziach mieszkających poza
Ohaddin. W Areko i na wsi. Co mogłoby ich ochronić przed
gniewem i żądzą zemsty wschodniego dystryktu? Ale nic nie
powiedziałam.
- Meribo, mój kwiatuszku, podejdź no bliżej - powie dział
Iskan, przywołując ją ruchem ręki. - Jak...
Zamurowało go na widok brzucha. Meribo była mniej wię-
cej w siódmym miesięcznym cyklu księżyca i brzuch mocno
urósł.
- Długo mnie nie było - dodał wolno. - Kwiat już nosi
owoc. Podejdź no tu.
Meriba nieśmiało podeszła do swojego pana. Położył rękę
na jej brzuchu, a ona zarumieniła się uroczo. Kabira odwróciła
wzrok. Mocno zacisnęła dłonie spoczywające na kolanach.
Iskan wydał z siebie cichy dźwięk, nie westchnienie, ale coś
podobnego. Meriba zadrżała. Iskan cofnął rękę.
- Chodź ze mną. - Wstał i podszedł do drzwi. - Przej-
dziemy się po ogrodzie, ty i ja.
Zdezorientowana, ale wciąż zarumieniona ruszyła za swoim
panem. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem, a płomienie w
naszych lampach zamigotały. Kabira szybko wstała i podbiegła
do okna. Wpatrywała się w ciemność. Po jakimś czasie dobie-
gły nas głosy z ogrodu, nerwowy chichot Meriby i mroczny głos
Iskana. To był bardzo spokojny wieczór. Dołączyłam do Kabiry
stojącej przy oknie. W tych ciemnościach trudno było coś zo-
baczyć. Iskan nie wziął ze sobą służby z pochodniami. W świe-
tle księżyca widać było ostre kontury drzew i krzewów.
Wtedy rozległ się ten dźwięk, który nauczyłam się rozpo-
znawać. Wśród nocnej ciszy słychać go było wyraźnie - prze-
kręcono klucz w zamku, otworzyła się ciężka metalowa furtka.
Kabira gwałtownie się odwróciła.
- Nie da się tego powstrzymać - wymamrotała pod nosem
i załamała ręce. - Nic nie mogę zrobić. Nic.
Rzadko widzę Kabirę tak wzburzoną. Pobiegła do swojej
komnaty i zamknęła za sobą drzwi.
Orseola była u księcia, więc zostałam sama i wpatrywałam
się w poświatę księżyca. Znowu zapadła cisza. Nie wiało.
Wtem drzewa zismil zaszeleściły swoimi koronami. Tego sze-
lestu nie można było przeoczyć. Coś do mnie mówiły, a moja
krew śpiewała w odpowiedzi, lecz ja nie rozumiałam, co chcą
mi przekazać.

***

Dziś rano obudził mnie przeciągły krzyk Meriby. Zaczął się po-
ród. Zdecydowanie za wcześnie. Wzięłam ze sobą zioła i wy-
wary, które mogły się przydać. Estegi już na mnie czekała pod
komnatą Meriby. Żadna matka ani staruszka nie chciały być
świadkiem tego porodu - to nie żona pana rodziła spadkobiercę.
Tylko konkubina. Weszłyśmy do środka i ku mojemu zaskocze-
niu zobaczyłam, że przy łóżku Meriby, wśród tych wszystkich
wazonów, doniczek i obrazów, stoi Kabira. Była bardzo blada,
a zmarszczki wokół jej ust głębokie.
- Długo cierpiała w milczeniu - poinformowała krótko. -
Traci siły.
Zobaczyłam, że Kabira ma rację. Oczy Meriby były głęboko
zapadnięte, skóra na policzkach mocno naciągnięta. Oddychała
płytko, sapała. Odrzuciłam pierzynę i pomacałam jej brzuch.
Nie wyglądało to dobrze.
Wtedy Meriba otworzyła oczy i zaczerpnęła powietrza. Były
całe czarne. Wokół tęczówek nie było białka. Otworzyła się w
niej otchłań. Spojrzałam na Kabirę, która najpierw zacisnęła
usta, a potem niechętnie się odezwała:
- On tak robi. Jeśli to dziewczynka.
Od razu wszystko zrozumiałam. To, że Kabira nie odpowie-
działa na pytanie, ile razy była brzemienna. Wieczorny spacer
Meriby i Iskana do źródła. Poczułam gorący płomień nienawi-
ści. Żeby używać mocy ziemi w taki sposób! Tak zuchwale być
panem życia i śmierci. Pozbywać się dziewczynek ze swojego
rodu, jakby były czymś bezwartościowym. Zamiast dobra czy-
nić zło!
Zrobiłam dla Meriby, co tylko potrafiłam. Była prawie nieprzy-
tomna z bólu i nie mogła mówić, a środki, które jej dałam, przy-
niosły niewielką ulgę. Ale poród zbliżał się do końca, a dziecko
było małe, więc w końcu się urodziło, całe we krwi. Trzymałam
nowo narodzoną na rękach, kiedy próbowała nabrać powietrza
do swoich zdecydowanie za małych płuc. Była taka piękna: pa-
luszki i małe paznokietki, krągłe nóżki, miękkie piętki. Powieki
niczym płatki kwiatów. Główka pokryta czarnymi, gęstymi
włosami.
To była najtrudniejsza chwila w moim życiu. Dziewczynka
chciała żyć, ale była za mała. Położyłam ją na piersiach jej
matki, gdzie skonała. Odwróciłam wzrok. Spojrzałam w stronę
okna. Nigdy nie czułam się taka bezsilna.
Meriba nie odzyskała świadomości. Czarna woda trawiła ją
od środka. Ciałem kobiety wstrząsały dreszcze, dygotała i ję-
czała. Straszna śmierć. Kabira, Estegi i ja siedziałyśmy przy jej
łóżku do samego końca. Kabira trzymała ją za jedną rękę, a ja
za drugą. Modliłam się do ziemi, żeby przyjęła jej ciało i dała
mu nowe życie. Tutaj w Karenokoi ludzie wierzą w inne rzeczy,
ale moim obowiązkiem jako uczonej kobiety jest przeprowa-
dzić umierającego na drugą stronę. Poza tym dzieliłyśmy się z
Meribą tym samym mężczyzną. To była więź, której nie mo-
głam się wyprzeć.
Kiedy w końcu opuściła swoje umęczone ciało, siedziały-
śmy przez chwilę w milczeniu. Przez okno wpadało słońce, z
zewnątrz dochodziły dziecięce głosy. Synowie Kabiry bawili
się w ogrodzie. Zamknęłam czarne oczy Meriby. Estegi okryła
pierzyną dwa martwe ciała. Kabira zapaliła trzy świece. Nie
mogę powiedzieć, że opłakuję Meribę. Ale opłakuję jej córkę.
Dziewczynkę, którą własny ojciec skazał na śmierć. Jej małe
ciałko ledwo zarysowywało się pod pierzyną.
Opuściłyśmy komnatę Meriby. Kabira wysłała Estegi z wia-
domością o śmierci konkubiny. Potem kazała jej przynieść her-
batę i zupę, żebyśmy mogły się wzmocnić. Jadłyśmy razem w
małym pokoju cieni. Kabira zamówiła zupę warzywno-grzy-
bową. Cieszyłam się, że nie ma w niej mięsa.
Zjadłszy, spojrzałam na Kabirę.
- Ty przeżyłaś.
Kabira długo wpatrywała się w czerwoną czarkę stojącą
przede mną.
- Trzy razy - powiedziała i zamilkła. - Podejrzewam, że
przeżyłam tylko dlatego, że dorastałam z wodą Anji. Byłam do
niej przyzwyczajona i chociaż nigdy jej nie piłam, kiedy była
oaki, moje ciało znało jej moc.
- To dlatego martwiłaś się, że Meriba będzie brzemienna?
Kabira wolno skinęła głową.
- Ale nie wiedziałam, że może umrzeć.
Otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wtargnął Iskan. Bez
słowa udał się do komnaty Meriby i zaraz stamtąd wyszedł. Z
zaciśniętymi pięściami, milcząc, spojrzałyśmy na niego. Prze-
szywał nas wzrokiem.
- Ona nie żyje!
- To chyba nie jest dla ciebie zaskoczenie - odezwała się
Kabira. Zdumiała mnie jej odwaga. Zobaczyłam w oczach
Iskana dzikość, były prawie tak samo czarne jak oczy Meriby.
- Nie chciałem tego. To ty! - wskazał mnie palcem. -To ty
ją zabiłaś tymi swoimi truciznami! Byłaś o nią zazdrosna, przez
cały czas!
- Iskanie, dałeś jej do wypicia wodę Anji? - oczy Kabiry
płonęły. - Jeśli tak, to ty ją zamordowałeś, nie Garai.
- Zamilcz, kobieto! - Iskan podszedł do niej i uderzył ją w
twarz. - Straż! - wskazał mnie palcem. - Trzydzieści batów!
Kara została mi wymierzona natychmiast. Strażnik chciał
zerwać ze mnie tunikę, ale go powstrzymałam. Zdjęłam ją sama
i koszulkę spod spodu. Złożyłam je i umieściłam na poduszce,
po czym się pochyliłam.
Krwawiłam przy każdym smagnięciu batem. Ofiara. Trzy-
dzieści nowych blizn. Wszystkie zadedykowałam Anji, Meribie
i jej córeczce oraz wszystkim córkom Kabiry i wszystkim moim
siostrom.
Gdyby naprawdę wierzył w to, że zabiłam Meribę, zamor-
dowałby mnie. Wiedział, czyja to wina, lecz nie chciał się do
tego przyznać.

***

Ma teraz cztery nowe konkubiny. Młode, piękne i posłuszne.


Nie rozróżniam ich. Celowo są do siebie myląco podobne. Iskan
nie chce się przywiązać do żadnej. Upodobał sobie Meribę. Wi-
działam to w jego oczach, na tyle, na ile w jego przypadku było
to możliwe. Jedna z nich już jest brzemienna. Wydaje mi się, że
pozwoli jej urodzić dziecko, niezależnie od płci.
Kabira się zmieniła. Ciągle nad czymś rozmyśla. Nie wiem
nad czym, ale martwię się o nią. Nosi w sobie mrok, do którego
nie mam dostępu. Nie rozmawiamy o takich rzeczach, ale coraz
częściej szukamy swojego towarzystwa. Orseola trzyma się z
boku, lecz Estegi, Kabira i ja znowu siedzimy razem, malujemy,
rysujemy i pijemy herbatę. Ja też rozmyślam. Teraz nie chodzi
tylko o ofiarę, którą chcę złożyć. Ani o zemstę. Chcę wyzwolić
Anji i nie wiem, jak to zrobić.
Kabira

W KOŃCU NADESZŁA TA NOC, kiedy Estegi obudziła mnie


informacją, na którą tak długo czekałam: matka wezyra jest
umierająca. Moim obowiązkiem jako żony Iskana było czuwa-
nie przy łożu śmierci, więc dwóch strażników wyprowadziło
mnie i Estegi przez złotą bramę dairahesi. Pierwszy raz, odkąd
wybudowano nowy pałac, mogłam odwiedzić piętro, które
Iskan zbudował dla swojej matki. Miejsce, w którym wycho-
wała moich synów i trzymała z dala ode mnie. Ukształtowała
ich na podobiznę Iskana, przynajmniej tych starszych. Wszyscy
spali, wydałam polecenie, by ich nie budzić. Jeszcze nie teraz.
Szliśmy przez przestronne, ale oszczędnie umeblowane
komnaty. W pomieszczeniu z posadzką z różowego i białego
marmuru oraz kilkoma pomalowanymi na czerwono kolum-
nami znajdował się tylko ołtarz, na którym paliły się kadzidła i
świece. Na posadzce przed ołtarzem leżały rozsypane płatki
róż. Zapewne na pamiątkę ojca Iskana.
Stara nie wiedziała, że to własny syn zamordował jej męża.
Nasze kroki niosły się echem, kiedy przemierzałyśmy ko-
lejne pokoje. Estegi wskazywała mi drogę. Uświadomiłam so-
bie, że musiała już tutaj kiedyś być. Ona, prosta służka, poru-
szała się po pałacu swobodniej aniżeli ja, żona wezyra. Spojrza-
łam na jej długi kościsty cień przemieszczający się po podłodze
i poczułam małe ukłucie zazdrości. Jak odbicie księżyca w wo-
dzie Anji. Potem znowu nic nie czułam.
Stara leżała w komnacie pełnej cieni i migoczących pło-
mieni. W nogach jej łóżka siedziało kilka płaczek. Ich twarze
już były pomalowane na biało. W dłoniach trzymały mosiężne
dzwonki, którymi dzwoniły, śpiewając żałobne pieśni prowa-
dzące duszę opuszczającą ciało. Na stole przy łóżku znajdowały
się półmiski i czarki ze wszystkim, czego Izani ak Oshime-chi
mogła potrzebować w swojej ostatniej podróży. Złote i srebrne
monety. Kadzidła, tytoń i wino. Siedem ślimaków dla siedmiu
rybaków. Spojrzałam na te przedmioty i pomyślałam, że moi
rodzice zmarli bez tego wszystkiego. Moje rodzeństwo nie
miało płaczek, które by im pomogły.
Izani leżała na jedwabnych poduszkach. Draperie wokół jej
łoża były odsłonięte, ale tam, gdzie spoczywała, i tak panowała
ciemność. Estegi padła przed drzwiami na kolana. Powoli, do-
stojnym krokiem, podeszłam do mojej teściowej.
Najpierw mnie nie zauważyła. Jej wąskie usta poruszały się
nerwowo, jakby coś mówiła albo łapała oddech. Oczy były za-
padnięte, błądziły w różne strony. Dłonie leżały nieruchomo na
pierzynie. Pochyliłam się i spojrzałam jej prosto w oczy.
- Jestem tutaj, matuchno. - Włożyłam w te słowa cały jad,
jaki mogłam z siebie wydobyć, ale mówiłam tak cicho, że
płaczki nie mogły mnie usłyszeć. - Jestem tutaj. Dopilnuję, żeby
twoja ostatnia podróż wyglądała tak, jak sobie na to zasłużyłaś.
Zwróciła w moją stronę swoje rozbiegane oczy, a jej dłonie
drgnęły.
- Iskan, Iskan.
- Nie ma go. Jest w Areko. Wysłałam mu wiadomość, ale
obawiam się, że nie zdąży przybyć na czas. - Uśmiechnęłam się
do niej. To był uśmiech, którego nauczyłam się od samego
Iskana. - Ale możemy porozmawiać o Iskanie, jeśli chcesz, ma-
tuchno.
- Tak, mój syn. Mój piękny syn. - Ciężko oddychała. Była
niespokojna. Nie bała się. Jeszcze nie.
- Mogę ci o nim opowiedzieć. Chcesz posłuchać? Zacznę
od początku. Pozwól, że opowiem ci o wszystkich tych istotach,
którym twój ukochany wspaniały syn odebrał życie.
Zaczerpnęła powietrza, chciała mi przerwać, lecz jej na to
nie pozwoliłam. Opowiedziałam jej wszystko. O każdej
śmierci, za którą odpowiadał Iskan. Zaczęłam od początku. Nie
pominęłam żadnego szczegółu. Siedziałam pochylona do
przodu, z twarzą tuż przy twarzy umierającej staruszki, i bezli-
tośnie wymieniałam imiona zmarłych osób. Potrafiłam to
wszystko udowodnić. Pokazać zależności. Z początku mi nie
wierzyła. Zacisnęła usta, odwróciła wzrok. Ale nie mogła za-
słonić sobie uszu. Nie mogła się mnie pozbyć. Kiedy doszłam
do śmierci ojca Iskana, do tego, jak Iskan go zabił i co potem
powiedział, wzeszło słońce. Izani krzyknęła, a ja złapałam ją za
rękę i gestem dałam znać płaczkom, żeby nie przestawały śpie-
wać, że koniec jest blisko.
- Kłamczucha - wyrzęziła Izani. - Daj mi się napić.
- Jesteś spragniona? - szepnęłam jej do ucha. - Czyżby wy-
stępki twojego syna tak cię zmęczyły? - Sięgnęłam po pustą
czarkę stojącą na stole obok mnie i przystawiłam ją do ust Izani.
- Proszę, napij się tej orzeźwiającej wody. Niech cię orzeźwi,
tak jak ty orzeźwiałaś mnie, kiedy tęskniłam za moimi synami.
Kiedy opłakiwałam córki zamordowane przez Iskana. Mam na-
dzieję, że przyniesie ci to takie samo ukojenie.
Płaczki poruszały swoimi dzwoneczkami. Zaczęło świtać, a
Izani wciąż żyła. Zaczęłam się bać, że Iskan naprawdę zdąży
dotrzeć do łoża umierającej matki, zanim ta opuści swoje ciało.
Przekupiłam posłańca, żeby się nie spieszył - zapłaciłam jedną
z moich ozdób. Dużo ryzykowałam. Zdecydowałam, że nie
będę myśleć o tym, co zrobiłby ze mną Iskan, gdyby się dowie-
dział, czego się dopuściłam.
Opowiedziałam jej o wszystkich złych uczynkach Iskana, o
których wiedziałam, a także o tych, których się domyślałam.
Izani wiła się niczym piskorz, jej oddech był kwaśny i zepsuty,
lecz jej dusza nie chciała opuścić ciała. Stara pragnęła zobaczyć
swojego syna, ale na to nie mogłam pozwolić. Nie mogła mnie
wydać, nie chciałam dać jej przed śmiercią tej satysfakcji.
- Nigdy nie składa ofiar duchowi swojego ojca - wyszep-
tałam do jej ucha. - Nie czci jego pamięci. I wiem, że o tobie też
nie będzie pamiętał. - Uśmiechnęłam się i wiedziałam, że nawet
jeśli nie widzi mojego uśmiechu, to słyszy go w moim głosie. -
Ale dobra synowa czci pamięć swojej zmarłej teściowej. Składa
ofiarę w odpowiednie dni. Pilnuje, żeby duch nie wędrował
wśród zmarłych z pustymi rękami i głodny. Jakie to szczęście,
że masz taką dobrą synową. Taką, która okaże ci tyle miłości i
szacunku, ile ty okazałaś jej. Dostaniesz ode mnie dokładnie to,
na co zasłużyłaś, zabierając mi synów i sącząc im do uszu i serc
kłamstwa na mój temat, na temat ich matki.
Posłała mi ostatnie, przerażone spojrzenie. Wbiłam moje
długie paznokcie głęboko w jej suchą, bezbronną dłoń. Miałam
wrażenie, jakbym przez chwilę zobaczyła jej śmierć, była nie-
daleko. Z całej siły, słysząc szum w uszach, przyciągnęłam ją
bliżej. Możliwe, że mimo wszystko było jeszcze we mnie trochę
oaki.
- Będziesz zapomniana, zanim minie miesięczny cykl
księżyca.
Jęknęła, poddając się mojej woli, i wyzionęła ducha.
Iskan dotarł chwilę później. Długo siedział po drugiej stronie
łoża swojej matki, z głową przyciśniętą do jej piersi. Wciąż
trzymałam stygnącą dłoń Izani.
Wtedy poczułam cień nadziei. Niewiele, ale zawsze coś.
Miałam mnóstwo czasu, żeby to zaplanować. Minęło kilka lat
od śmierci Meriby. W dairahesi pojawiły się dzieci nowych
konkubin, zarówno chłopcy, jak i dziewczynki. Ale nie wolno
mi się było spieszyć. Miałam jedną okazję, tylko jedną. Wie-
działam, że jeśli mi się nie powiedzie, nie będzie następnej. By-
łam już stara. Żyłam w cieniu, zapomniana. To była ostatnia
szansa, żeby z niego wyjść i ukraść kawałek szczęścia, zanim
się rozpłynę i całkiem zniknę.
Tego dnia, przy łożu śmierci Izani, zrobiłam pierwszy krok.
Wyciągnęłam rękę nad pierzyną i chwyciłam dłoń Iskana. Moja
druga ręka wciąż trzymała szpony Izani.
- Iskanie ak Honta-che. Wezyrze Karenokoi i wszystkich
państw lennych. Prawa ręko księcia. Mężu mój. Pozwól, że cię
pocieszę w tych trudnych dla ciebie chwilach, ja, która znam
cię jak nikt inny.
Iskan podniósł głowę i spojrzał na mnie. Miał czerwone
oczy i przez krótką chwilę byłam zaskoczona, że jest zdolny do
odczuwania smutku. Ale to nie miłość ukochanego syna do
matki wywołała ten smutek. Zobaczyłam mężczyznę, który
stracił jedyną osobę postrzegającą go tak, jak on sam siebie wi-
dział: bez wad, doskonałego, ciągle walczącego i nierozumia-
nego.
- Dziękuję ci, żono - powiedział krótko i uścisnął moją
dłoń.
W tamtej chwili nie widział, jak bardzo go nienawidzę. Ni-
gdy tego nie widział. Był tak zajęty sobą, że nie dostrzegał, jak
wpływa na niego to, co robi innym ludziom. Byłam jego żoną.
Milczałam i słuchałam go przez wiele lat. Był przekonany, że
jestem w stosunku do niego lojalna.
A ja czułam nie tylko nienawiść. Walczyłam z całych sił,
żeby zdusić w sobie inne uczucia i zrobić miejsce na samą po-
gardę. Kiedyś jednak go kochałam. Echo tego, czego nie dało
się uciszyć, wciąż się niosło. Dlatego od zawsze gardziłam
sobą. W tamtej chwili jednak sobie przebaczyłam. Gdyby nie to
echo, nie mogłabym zrobić tego, co zrobić musiałam.
Wypuściłam dłoń zmarłej i wyprowadziłam męża z komnaty
Izani. Towarzyszył nam śpiew płaczek i ich dzwonki obwiesz-
czające zaświatom przybycie nowej duszy.
Zaprowadziłam Iskana do mojej komnaty. Wcześniej popro-
siłam Estegi, żeby przygotowała jego ulubione smakołyki i
fajkę po posiłku. Usadziłam go wygodnie, w najlepszym miej-
scu, i kazałam młodej służce ochładzać go wachlarzem, gdyż
już było gorąco, pomimo że słońce nie stało jeszcze najwyżej
na niebie.
Iskan wypił wino, a potem siedział z wyrazem twarzy ma-
łego zagubionego chłopca. Jego skronie przyprószyła siwizna.
Wciąż był eleganckim mężczyzną, ale gorycz wokół jego oczu,
którą nazwałam piętnem Anji, sprawiała, że nie można go było
uznać za pięknego.
- Śmierć rodziców to ogromna strata dla mężczyzny -
oznajmił.
Pochyliłam głowę, żeby nie widział mojej twarzy.
- To prawda, Iskanie-che. Ale być może ten mężczyzna w
taki dzień może znaleźć pocieszenie w swoich synach?
Iskan uśmiechnął się do mnie.
- Dobrze mnie znasz, Kabiro-cho. Poślij po nich.
Nie widziałam ich od kilku miesięcznych cykli księżyca. Za-
proponowałam to ze względu na siebie i uprzedziłam służbę,
więc nasi synowie byli odpowiednio ubrani i przygotowani, by
złożyć kondolencje i pocieszyć swojego ojca.
Kiedy weszli, serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Ko-
rin, ubrany w biały, żałobny strój, był już młodym mężczyzną,
szerokim w ramionach i eleganckim. Kurtuazyjnie się mi po-
kłonił, po czym serdecznie objął swojego ojca i go ucałował.
Enon stanowił kopię swojego starszego brata, ale miał rzadszą
brodę i węższe ramiona. Uśmiechnął się do mnie nieśmiało i
pocałował w policzek. Wciągnęłam głęboko w nozdrza woń
jego potu i zapach wody różanej. Skryłam ich wspomnienie w
moim sercu.
Mały Sonan też nie był już wcale taki mały. Miał czternaście
lat i niedawno dostał swój pierwszy miecz i własnego konia.
We wszystkim naśladował starszych braci. Ale był podobny do
mojego brata Tihe. Tak jak on miał poczucie humoru i zaraź-
liwy śmiech. Sonan był uwielbiany przez wszystkich, przez
służbę i dygnitarzy odwiedzających Iskana, przez samego księ-
cia i kucharzy.
Teraz nie wiedział, czy postąpić tak jak Korin, czy tak jak
Enon, więc ukłoniwszy się, stanął niepewnie przede mną. Da-
łam mu znak, żeby objął ojca. Moje ramiona tęskniły za tym,
by móc owinąć się wokół jego smukłej szyi i poczuć jego wy-
stające łopatki, lecz wiedziałam, że dostałby za to burę od Ko-
rina. Enon mógł robić, co chciał. Był wystarczająco dorosły.
Wszyscy trzej mieli na policzkach ślady żalu i łez. Babka
była dla nich jak matka. Wychowywała ich, kiedy mi nie wolno
było tego robić. Wybierała im mamki i nauczycieli, wskazy-
wała, jak stać się mężczyzną. Mężczyzną podobnym do ich
ojca. Teraz z nim rozmawiali, wspominali zmarłą, wznosili to-
asty za jej duszę. Nawet Sonanowi pozwolono napić się wina.
Jego policzki szybko się zarumieniły. Kiedy dwaj starsi bracia
byli zajęci rozmową z Iskanem, przysunął się bliżej mnie.
- Cho?
- Tak, mój synu?
Za każdym razem, gdy wymawiałam to słowo, moje serce
przyspieszało.
Obracał czarkę w swojej dłoni i nie patrzył mi w oczy. Cze-
kałam, chociaż chciałam wziąć go w ramiona i przytulić do
piersi.
- Teraz, kiedy Izani-chi nie żyje... - zawahał się. - Czy bę-
dzie mi wolno czasami przyjść do twojej komnaty? Czy to nie
będzie dla ciebie duży kłopot?
Gdyby ta żmija wciąż żyła, to udusiłabym ją w tamtym mo-
mencie gołymi rękami. Musiałam chwilę odczekać, by móc mu
odpowiedzieć pewnym i spokojnym głosem. Sonan spojrzał na
mnie, miał duże i przestraszone oczy. Był najwrażliwszy z mo-
ich synów. Zapewne nie było mu łatwo pod rządami Izani. Róż-
nił się od braci i ojca.
- Sonanie. Synu mój. Jesteś i zawsze byłeś mile widziany
w mojej komnacie, możesz przychodzić, kiedy tylko zechcesz.
Chwyciłam go za ręce i spojrzałam mu prosto w oczy.
- Nigdy bym cię nie odprawiła spod moich drzwi. Obec-
ność mojego kochanego dziecka nigdy nie będzie dla mnie nie-
dogodnością.
Mówiłam cicho, żeby Iskan nie mógł usłyszeć. Sonan pa-
trzył na mnie ze zdziwieniem i ulgą zarazem. Widziałam, że
myśli o tych wszystkich kłamstwach, którymi od wczesnego
dzieciństwa karmiła go Izani. Ani chybi mówiła, że jego matka
go nie kocha, że go nie chce. Był zbyt dobrze wychowany, by
powiedzieć to głośno. Izani była jedyną matką, jaką znał. Nie
mogłam wymazać tych ostatnich czternastu lat, które nas dzie-
liły, lecz może wciąż istniała nadzieja, że odzyskam chociaż
jednego z synów. Uścisnął moje dłonie swoimi, które były już
duże i masywne.
Korin posłał nam podejrzliwe spojrzenie, a ja natychmiast
spuściłam głowę. Musiałam odgrywać uległą. Ale Korin zoba-
czył, że trzymamy się za ręce i zmarszczył czoło. Wstał.
- Pójdziemy już, ojcze. I masz rację. Pomyślę o żonie. - W
jego głosie był jakiś chłód. Zerknęłam na Iskana i zobaczyłam
jego usta rozciągnięte w grymasie niezadowolenia.
Korin skłonił się lekko przede mną.
- Sonanie.
Mój najmłodszy syn wstał niechętnie i wypuścił moje ręce.
Nie miałam odwagi się odezwać, przypomnieć mu, żeby mnie
odwiedził. Bałam się, że Korin albo Iskan mu tego zabronią.
Korin opuścił moją komnatę, w ślad za nim Sonan. Enon prze-
praszająco uniósł ramiona, ucałował ojca, potem dał mi przelot-
nego buziaka w policzek i wyszedł. Zostawił po sobie delikatny
zapach wody różanej.
Iskan w dalszym ciągu siedział ze zmarszczonym czołem i
wpatrywał się w ścianę. Wiedziałam, że mój misterny plan le-
gnie w gruzach, jeśli Iskanowi nie poprawi się humor. Usiadłam
przed nim, ostrożnie zdjęłam mu buty i zaczęłam masować jego
stopy. Brzydziłam się tym, że go dotykam, że czuję jego skórę
pod palcami. Czułam wstręt do człowieka, który siedział przede
mną, żywy, z tyloma istnieniami na sumieniu.
- Iskanie-che, co cię trapi?
- Korin. Nie słucha rozkazów swojego ojca. - Iskan wes-
tchnął. Odchylił się do tyłu, wyprostował nogę, żebym miała do
niej łatwiejszy dostęp. - Chcę, żeby ożenił się z córką Erabana
ak Usti-chu.
- Księcia Amdurabi?
Iskan prychnął.
- Tak Eraban tytułował samego siebie. Ale nie był nikim
więcej jak namiestnikiem księcia Karenokoi. Zmarł w poprzed-
nim miesięcznym cyklu księżyca.
- Czy nie był wtedy tutaj gościem? - Iskan poprawił swoją
stopę na moim kolanie. Uśmiechnął się szeroko.
- Zgadza się. Musiał się czymś zatruć, bo w drodze po-
wrotnej zrobił się blady jak ściana i krótko potem zmarł. Nie
znaleziono śladów trucizny.
Nie dałam po sobie poznać, że wiem, co zrobił Iskan. - I te-
raz chcesz, żeby Korin ożenił się z jego córką? - spytałam.
- Tak, z jego najstarszą córką. Nie zdążył spłodzić syna, a
jego pierworodna córka, jedyna spadkobierczyni Amdurabi,
jest w wieku Enona. Gdyby Korin się z nią ożenił, zostałby na-
miestnikiem, a Amdurabi stałoby się częścią Karenokoi, tak jak
Baklat i Nernai. Odkąd przejąłem władzę, powierzchnia Kare-
nokoi powiększyła się trzykrotnie, nasz majątek także. Amdu-
rabi jest teraz słabe, kobiecie spadkobierczyni każdy może siłą
odebrać władzę. W interesie Karenokoi leży, żeby Amdurabi
było stabilne. Obce wojsko mogłoby zagrozić także naszemu
bezpieczeństwu. Poza tym jesteśmy zależni od ich ryżu i psze-
nicy, gdyż w Karenokoi głównie uprawia się teraz przyprawy.
To za moją poradą wzbogaciliśmy się na handlu przyprawami.
- Westchnął, opuścił jedną nogą i wyprostował drugą, żebym ją
pomasowała. - Ale żywność to nasz słaby punkt. Parobkowie
zaczęli narzekać, gdy nakłoniłem księcia do wprowadzenia de-
kretu nakazującego, by ich własne ogródki zostały obsiane etse.
Nie mam teraz czasu na zamieszki, więc muszę dbać o to, żeby
mieli jedzenia pod dostatkiem.
- Korin nie chce poślubić córki Erabana? Jest brzydka,
ułomna?
Między brwiami Iskana znowu pojawiła się zmarszczka.
- Ależ skąd. Może nie jest najpiękniejszą z kobiet, ale nie
jest też ułomna, a jej honor nie został splamiony. Byłaby dla
niego świetną partią, nawet bez prowincji w posagu. Ale Korin
ubzdurał sobie, że ożeni się z dziewczyną, którą sam wybierze.
Jedyne, o czym myśli, to krągły miękki biust i śliczna buzia! -
Iskan wypił duży łyk wina. Sporo już w siebie wlał, co było mi
na rękę. Szybko dolałam mu trunku i podałam czarkę, po czym
wróciłam do masażu.
- Ty sam wybrałeś sobie żonę.
Iskan się zaśmiał.
- Tak, zdecydowanie nie ze względu na twoją urodę. Do-
kładnie tak jak córka Erabana miałaś posag. Korin musi sobie
uświadomić, że i tak będzie miał do dyspozycji ponętne ciała.
Małżeństwo zawiera się z innych powodów.
Jego słowa sprawiły mi ból. Wciąż potrafił mnie zranić, po
tylu latach. Myślałam, że mnie kochał, kiedyś. Myślałam, że
uważał mnie za ładną.
- Jesteś mądrym mężczyzną. Korin powinien słuchać swo-
jego ojca.
Iskan westchnął.
- Zawsze był uparty i miał własne pomysły. Enonem ła-
twiej kierować.
- Może mógłbyś mu to trochę osłodzić? - odstawiłam jego
stopę na podłogę i usiadłam wygodnie na poduszce. - Poszukać
pięknych dziewcząt i pozwolić Korinowi wybrać sobie konku-
biny. W prezencie ślubnym.
Nie jest mi łatwo ze świadomością, że naprawdę to powie-
działam. Że z taką łatwością zagrałam życiem tych dziewcząt,
życiem Korina. Moje życie było dla mnie tak mało warte, że
życia innych ludzi też zbytnio nie ceniłam.
Iskan się uśmiechnął i uniósł w moją stronę swoją czarkę.
- Kabiro, przeszło na ciebie trochę mojej mądrości. Tak
właśnie zrobię, na moją cześć. Karenokoi będzie rosło w siłę, a
tym samym i ja.
Znowu był dla mnie dobry. Jego życzliwość sprawiła, że zo-
baczył mnie tego wieczoru w trochę innym świetle, a ja pilno-
wałam, żeby jego głowa i osąd były pod silnym wpływem wina.
Sama też je piłam. Musiałam się trochę znieczulić, by móc zro-
bić to, co zaplanowałam. Bałam się, ale chodziło jeszcze o coś
innego. Czułam się samotna. Nikt nie dotykał mnie od wielu lat.
Kiedyś kochałam tego mężczyznę. Kiedyś go pożądałam.
Zrobienie tego, co musiałam, wcale nie było takie trudne.
Znałam Iskana bardzo długo. Wiedziałam, co lubi. Dałam
mu pokorę i pochlebstwa, dziewczęcy zachwyt i nieśmiałość,
wszystko w odpowiednich proporcjach. Jedyną słabością
Iskana były pochlebstwa. Nigdy nie miał dość słuchania tego,
jaki jest wspaniały. Sprytem dostałam od niego to, czego chcia-
łam.
Wylądował pomiędzy moimi nogami, a jego nasienie znala-
zło się w moim łonie.

***

Wiedziałam, że to dziewczynka. Ciąża przebiegała dokładnie w


taki sposób jak te, które Iskan zakończył, dowiedziawszy się od
Anji, że noszę pod sercem dziewczynkę. Strasznie się bałam, że
odkryje, iż jestem brzemienna. Musiałam urodzić tę córkę.
Mieć coś swojego, a raczej kogoś. Kogoś, kogo mogłabym ko-
chać. Kogoś, kto byłby tylko mój. Myśl o córce pojawiła się,
kiedy Meriba leżała na łożu śmierci. Od tamtego czasu czeka-
łam tylko na stosowną chwilę. Czekałam na śmierć Izani. Tak
długo, jak żyła, nie mogłam urzeczywistnić mojego planu.
Łatwiej było mi ukryć ciążę niż myślałam. Iskan chyba się
wstydził, że dał mi się uwieść. Mnie, brzydkiej starej kobiecie.
Mając do dyspozycji tyle pięknych konkubin. Pomyślałam, że
może... sama nie wiem. Byłam na tyle niemądra, żeby uwierzyć,
że coś mogłoby się zmienić. Ale Iskan mnie unikał. Nie miał w
zwyczaju mnie odwiedzać, więc nie opuszczałam mojej kom-
naty i milczałam. Izani już nie było, nie mogła szpiegować i
donosić na mnie swojemu synowi. Czas mi się dłużył, ponieważ
wychodziłam do ogrodu tylko wtedy, kiedy wiedziałam, że
Iskana nie ma w pałacu. Do dużej sali dairahesi wcale nie cho-
dziłam. Szyłam ubranka dla małej i skrzętnie je chowałam. Czy-
tałam poezję i przepisywałam wiersze. Malowałam. Ale po ja-
kimś czasie przestało mi to wystarczać. Więc gdy wiedziałam,
że większość mieszkanek dairahesi przebywa gdzie indziej, za-
kradałam się do małej biblioteki i czytałam zgromadzone tam
rulony. Głównie klasyków, rzeczy, które już znałam, ale przy-
najmniej miałam przez jakiś czas zajęcie. Kiedy przeczytałam
już wszystko, zaczęłam mieć ochotę na więcej. Jakby dziew-
czynka, która już kopała i wierciła się w moim brzuchu, chciała
ode mnie czegoś jeszcze, czegoś poza pożywieniem. Jakby
chciała wiedzy.
Wiedziałam, że Iskan ma dużą prywatną bibliotekę, w której
gromadzi pisma ze wszystkich stron świata, także w językach,
których nie zna, tylko po to, by pozbawić innych możliwości
zdobycia zawartej w nich wiedzy. Natychmiast zapragnęłam je
przeczytać.
Jedyną osobą, która mnie w tamtym czasie odwiedzała, był
Sonan. Dotrzymał obietnicy i czasami przychodził. Nie tak czę-
sto, jakbym tego chciała i nie tak często, jakby on sam tego
chciał, ale zawsze, gdy udało mu się wydostać spod czujnego
spojrzenia Iskana i Korina. Korin miał się ożenić z córką na-
miestnika Amdurabi. Z tej okazji wziął sobie cztery konkubiny,
jedną piękniejszą od drugiej. Byli z Iskanem zajęci przygoto-
waniami do wesela, więc Sonan wymykał się czasami niezau-
ważony do mojej komnaty. Oprócz Iskana jedynymi mężczy-
znami, którzy mieli wstęp do dairahesi, byli moi synowie.
Sonan nie miał pojęcia o moim stanie, był młody i niedo-
świadczony. Zakładałam obszerne tuniki, a on nie rozpoznawał
brzemiennych kobiet. Często siedzieliśmy przy moim najlep-
szym stole, dbałam o to, żeby uginał się od jego ulubionych
smakołyków. Żałowałam, że nie mogę mu sama czegoś upiec
albo przyrządzić, ale dawałam służbie szczegółowe wytyczne.
Cieszyłam się, mogąc siedzieć naprzeciwko mojego najmłod-
szego syna, z dala od czujnych oczu Izani, jej surowych komen-
tarzy i niechęci. Nikt nie próbował wejść między nas, mogłam
do woli patrzeć na jego piękne oczy, miękki podbródek i prze-
lotne uśmiechy. Jeśli tylko chciałam, mogłam chwycić go za
rękę i poczuć jego ciepłą skórę.
Czternaście lat rozłąki stworzyło między nami pewien dy-
stans. Sonan był miły i okazywał mi szacunek, lecz brakowało
między nami tej oczywistej bliskości. Izani wpoiła mu zbyt
wiele kłamstw na mój temat, a jego ojciec i najstarszy brat spra-
wili, że nie wierzył sobie i swojej intuicji. Przeczuwał, że jestem
kochającą matką, ale nie miał odwagi świadomie tego przyjąć.
Nie od razu. I chociaż to było trudne, musiałam dać mu czas.
Mijały kolejne miesięczne cykle księżyca, mój brzuch rósł. Po-
ruszaliśmy ogólne, bezpieczne tematy. Rozmawialiśmy z Sona-
nem o jego zamiłowaniu do jazdy konnej i polowań oraz o tym,
że nie lubi taktyki. O tym, że trudno mu się nauczyć na pamięć
tych wszystkich tekstów zadanych przez nauczycieli, ale że jest
dobry w kaligrafii i kopiowaniu obrazów. Że lubi pływać i wio-
słować, i ma na dworze księcia wielu przyjaciół.
- Bardzo lubię czytać - powiedziałam pewnego dnia, kiedy
w końcu minęły największe upały. Siedzieliśmy w moim po-
koju cieni, a on właśnie najadł się do syta weją smażoną na głę-
bokim tłuszczu. Na zewnątrz śpiewały ptaki, a po pokoju latały
dwa motyle, które zgubiły drogę. Sonan obserwował je z za-
chwytem. - Przeczytałam już wszystko z naszej biblioteki.
- Ojciec ma dużą bibliotekę w Domu Spokoju - poinfor-
mował Sonan, strząsając cukier z dolnej wargi. Pochyliłam się
do przodu i mu pomogłam, a on posłał mi pełne zdziwienia, ale
zarazem ciepłe spojrzenie, które sprawiło, że moje serce pod-
skoczyło z radości. - Mógłbym matce przynieść kilka rulonów.
- Byłoby wspaniale, mój synu, ale nie chcę, żebyś dla mnie
narażał się ojcu.
Sonan wykonał lekceważący gest.
- Pojechali z Korinem do Amdurabi. To tam ma się odbyć
wesele, a ojciec twierdzi, że ludzie muszą zobaczyć Korina i
Hanai razem, muszą poznać swoich nowych władców.
- Hanai, tak jej na imię?
Sonan skinął głową. Wcześniej nie słyszałam jej imienia.
Dla wszystkich była tylko córką namiestnika, a nie osobą no-
szącą swoje własne imię.
- To oznacza, że nikt nie zauważy, jeśli wezmę dla ciebie
kilka rulonów. Co chciałabyś przeczytać, matko?

Nagle otworzył się przede mną cały świat. Sonan przynosił mi


tyle rulonów, ile chciałam. Czytałam i czytałam. Sonan opisy-
wał mi, jak wyglądają regały i powoli stwarzałam sobie obraz
biblioteki Iskana. Zrozumiałam, jak uporządkował swoje
zbiory. Gdzie ma dzieła historyczne, gdzie te traktujące o sztuce
lekarskiej, a gdzie ukrył te tajne, opowiadające o źródłach
mocy, takich jak Anji, rozsianych po całym świecie. Tych ostat-
nich zwojów było niewiele, większość w nieznanych mi języ-
kach. Często miały skomplikowane i zawoalowane opisy dla
zmylenia niewtajemniczonych. Ale dzięki mojej cierpliwości
udało mi się sporo rozszyfrować i zrozumieć. Czasami miałam
wrażenie, jakby dziewczynka w moim ciele mi pomagała. Od-
wróciła się główką w dół, a ja natychmiast rozumiałam coś, co
wcześniej było dla mnie kompletnie niepojęte. Kopała w moje
żebra, a tajemne znaki rozsypywały się i zmieniały kształt na
moich oczach. Powstała z nasienia Iskana przesiąkniętego mocą
Anji. Możliwe, że miała w sobie część tej mocy.
Prawie nie opuszczałam moich komnat, lecz mimo to podró-
żowałam po całym świecie. Czytając niektóre dzieła, towarzy-
szyłam wędrowcom w drodze na daleką północ, wschód i połu-
dnie, przemierzałam z nimi bezkresne morza. Za pośrednic-
twem innych tekstów poznawałam relacje tych, którzy znali się
na sztuce lekarskiej, badałam budowę ludzkiego ciała i żeglo-
wałam po ludzkim krwiobiegu. Fruwałam wśród gwiazd na nie-
bie, pływałam z rybami w morzu, z rolnikami obserwowałam
zmiany pór roku. Siedziałam razem z królami na ich tronach i z
przestępcami w ich celach. Poznawałam obcych bogów, obser-
wowałam powstawanie świata i zastanawiałam się, co jest do-
bre, a co złe, czy istnieje prawda, i dyskutowałam z dawnymi
uczonymi na temat moralności.
To byłby najlepszy czas w moim życiu, gdybym się ciągle
nie bała, że zostanę nakryta.

Pewnego poranka, kiedy ciepło opuściło Ohaddin i zimne wia-


try hulały wokół pałacu, siedziałam przy pierwszym tej jesieni
palenisku i czytałam. To był rulon przyniesiony przez Sonana
poprzedniego dnia. Pochodził z sekretnej części biblioteki
Iskana. Pierwsze pismo traktujące o Anji. Bardzo stare i napi-
sane szyfrem, tajemnymi znakami. Iskan dołączył do niego
swoje rysunki, próbował zinterpretować tekst przy pomocy
Anji, ale nie zaszedł zbyt daleko. Anji najwyraźniej nie chciała
pomagać mu we wszystkim. Wiedziałam, że gdybym tylko na-
piła się jej dobrej wody, umiałabym przeczytać ten tekst z taką
łatwością, jakby był napisany w moim języku. Potrafiłam po-
prawnie rozszyfrować tajemne znaki, dziewczynka w moim ło-
nie kopała i rozbłyskiwał odpowiedni symbol - widziałam
węża, jabłko, pięciopłatkowy kwiat róży.
- Musisz być ostrożna - usłyszałam i wzdrygnęłam się. Ru-
lon z hukiem spadł na podłogę. Garai siedziała ze skrzyżowa-
nymi nogami na jedwabnej poduszce po drugiej stronie paleni-
ska. Byłam tak zajęta rozszyfrowywaniem tekstu, który miałam
przed oczami, że nie słyszałam, jak weszła. Próbowałam zasło-
nić mój duży brzuch, ale nadaremnie. Bystre oczy Garai zdą-
żyły wszystko zobaczyć.
Podniosłam rulon, żeby sprawdzić, czy nic mu się nie stało.
Potem odchyliłam się do tyłu, demonstracyjnie splotłam dłonie
na brzuchu i hardo spojrzałam jej w oczy. Te jasne oczy, któ-
rych od zawsze trochę się bałam. Nie mogłam się do nich przy-
zwyczaić.
- Który to miesięczny cykl księżyca? - spytała Garai.
Łańcuszki przy jej grzebyku we włosach lekko brzdąknęły,
kiedy przekrzywiła głowę, nie słysząc odpowiedzi. Na jej jasnej
skórze pojawiły się czerwone plamki od ciepła bijącego z pale-
niska. Była tak chuda, że w migoczącej poświacie żaru zauwa-
żyłam wystające obojczyki. Dobrze pamiętam, jak była wtedy
ubrana. W tunikę w gołębim kolorze, bez haftów i ozdób oraz
luźne spodnie w trochę jaśniejszym odcieniu szarości. Nie
miała na sobie żadnej biżuterii, poza grzebykiem we włosach.
Wokół jej ust pojawiły się bruzdy, których wcześniej nie zau-
ważałam, a wokół oczu siateczka zmarszczek. Czas nie oszczę-
dził również i jej, lecz w odróżnieniu od innych kobiet Garai
wydawała się z nim nie walczyć. Akceptowała jego upływ.
Westchnęła i zmierzyła wzrokiem mój brzuch.
- Podejrzewam, że zostało jeszcze kilka. Może dwa? I nikt
o tym nie wie?
Ściągnęłam usta.
- Za kogo ty mnie masz, prosta konkubino? Byłam bardzo
ostrożna.
- A Iskan jest w Amdurabi. Świetnie. Ale jeśli teraz od-
kryje twoją ciążę i postanowi, że pozbędzie się dziewczynki,
znajdziesz się w tarapatach. I nie ma znaczenia, jak bardzo
twoje ciało nawykło do wody oaki. Ciąża jest zbyt zaawanso-
wana, a ty za stara.
- Dlatego Iskan o niczym się nie dowie.
- Co zrobisz, jak już się urodzi?
Zawahałam się. Spojrzałam w dół na moje dłonie, na których
pojawiły się pierwsze ciemne plamki, świadczące o tym, że nie
jestem już taka młoda. Mój plan był moją tajemnicą, obmyśla-
łam go i dopracowywałam przez długi czas. Gdyby Garai
chciała, mogłaby już teraz mu go wyjawić. Nie miało znacze-
nia, czy jej o nim opowiem.
- Jak zgadłaś? - spytałam, chcąc zyskać na czasie.
- Nie wychodzisz. Nie chcesz się z nikim spotykać poza
twoim synem. Wiem, że spędziłaś noc z Iskanem, gdy zmarła
jego matka. Nietrudno było na to wpaść.
- Czy ktoś jeszcze o tym wie?
- Orseola. Ale nie dlatego, że jej powiedziałam. Widziała
to w twoich snach.
Orseola. Była nieobliczalna. Niebezpieczna. Nie rozumia-
łam jej. Nigdy nie było wiadomo, co powie czy zrobi.
- A pozostałe dziewczęta?
Tym razem prychnęła Garai.
- W ogóle ich nie obchodzisz. Dla nich mogłabyś równie
dobrze być obrazem, dopóki nie cieszysz się względami ich
pana. Interesuje je tylko hierarchia i to, która z nich aktualnie
jest ulubienicą Iskana - mówiąc to, Garai nieco posmutniała. -
To nie ich wina. To całe ich życie. Trzy z nich nie potrafią na-
wet czytać. Czym miałyby wypełniać swoje puste dni?
- Teraz, kiedy Izani nie żyje i nikt mnie już nie kontroluje,
wychowam tę dziewczynkę jak syna.
Garai uniosła brwi. Siedziała w milczeniu przez dłuższą
chwilę i patrzyła na mnie. Potem przeniosła wzrok na żar. Za-
cisnęłam pięści. Mocno. Moją głowę wypełnił trzask węgla,
wiatr stukający okiennicami, samotny krzyk ptaka na niebie.
Dziecko w moim brzuchu skuliło się i zamarło. Czekało.
- Musimy być bardzo ostrożne. Mogę odebrać poród, więc
nie będziemy musiały wpuszczać tu nikogo z zewnątrz. Masz
zamiar karmić piersią?
Przytaknęłam. Moje palce wbiły się w wewnętrzne strony
dłoni. Wstrzymałam oddech.
- Świetnie. W ten sposób zmniejszysz ryzyko. Nie mo-
żemy dać mu powodu do tego, by zaczął coś podejrzewać. Po-
rozmawiam z Orseolą. To nasz słaby punkt, ale możliwe, że
nam się powiedzie. - Uśmiechnęła się cierpko i wstała.
Uniosłam rękę. Próbowałam odzyskać kontrolę.
- Dlaczego mi pomagasz?
Garai przystanęła. Zamrugała tymi nieprzyjemnie jasnymi
oczami.
- Nie pomagam tobie. Pomagam jej - wskazała palcem na
mój brzuch. - Ty dokonałaś wyboru. Ona nie.
Kiedy sobie poszła, musiałam się na chwilę położyć. Dziew-
czynka napierała w dół, w kierunku najbardziej czułego miej-
sca, a ja zastanawiałam się, co tak naprawdę zrobiłam.
We śnie przyszła do mnie Lehan. Nic nie mówiła. Tylko na
mnie patrzyła, a potem pchnęła mnie obiema rękami, a ja spa-
dałam i spadałam.

***

Dziewczynka urodziła się w następnym miesięcznym cyklu


księżyca. Iskan powrócił z Amdurabi, ale mnie nie odwiedził.
Zachowywałam się bardzo cicho, jak mysz, która boi się, że zo-
stanie znaleziona przez kota. Rzadko wzywałam służbę. Pozwa-
lałam, by zajmowały się mną Estegi i Garai. Estegi wiedziała o
dziecku. Wcześniej wieczorami masowała moje spuchnięte
stopy, nacierała mój rosnący brzuch olejkiem migdałowym i
dotrzymywała mi towarzystwa w te bezsenne noce, kiedy
dziecko najbardziej kopało. Gdy zaczął się poród i skurcze spra-
wiały, że dyszałam, łapiąc oddech, i jęczałam z bólu, chciałam,
żeby poczytała mi na głos. Sonan przyniósł mi niedawno nowy
rulon z biblioteki Iskana. Wiedziałam, że mogę jej zaufać, ni-
komu by nie opowiedziała o zakazanych księgach. Miała miły
głos, niski i miękki. Ale Estegi nie umiała czytać.
- Przyprowadź Garai - syknęłam w przerwie między skur-
czami. Estegi skłoniła się i wybiegła. Minęły całe wie ki, zanim
wróciła, a ja leżałam i dusiłam krzyk wyrywający mi się z
piersi. Nikt nie mógł usłyszeć, że tej nocy w mojej komnacie
urodziło się dziecko.
Wślizgnęły się do środka tak cicho, że nawet nie zauważy-
łam. Zobaczyłam je, dopiero gdy stanęły obok dywanu, na któ-
rym kucałam. Oczy Garai błyszczały w świetle lampy.
- Prawie nas nakryto - wyszeptała. - Obudziła się jedna z
konkubin. Mam nadzieję, że nikt nie zauważy, iż moje łóżko
jest puste.
Dzięki częstym skurczom nie miałam czasu się bać.
- Czytaj - wysapałam, wskazując palcem na rulon.
Garai podeszła do stołu, na którym leżał, i przyjrzała mu się
z zainteresowaniem.
- Skąd go masz?
Machnęłam ręką z irytacją. Czułam, jakby ktoś wbijał mi
nóż w brzuch i nie byłam w stanie mówić. Estegi udzieliła jej
odpowiedzi.
- Z prywatnej biblioteki wezyra. Syn jej przynosi.
Garai wolno skinęła głową. Rozłożyła rulon i zaczęła czytać
niskim głosem. Ten zwój opowiadał o świętych roślinach Elian
i o tym, jak je wykorzystywać. Estegi przykucnęła obok mnie.
- Wstań. Pochodzimy.
Wsparta na jej ramieniu zaczęłam człapać po komnacie. Nie
słyszałam zbyt wiele z tego, co czytała Garai, lecz jej głos na-
dawał rytm moim krokom, jedna nazwa rośliny na jeden skurcz.
Czarnolistnik, krwiściąg, różeniec, wrotycz, bluszczyk, węży-
mord, rdest, arcydzięgiel. Ściskałam kościstą rękę Estegi, a ona
opierała mnie sobie na biodrze, gdy musiałam odpocząć.
Było po północy, gdy stanęłam na czworakach i zaczęłam
przeć. Ponieważ miałam już za sobą trzy porody, moja córka
wyślizgnęła się ze mnie szybko i prawie bez wysiłku, cała w
wodzie, śluzie i krwi. Garai ją złapała, Estegi wytarła, a ja prze-
kręciłam się na plecy. Pępowina wciąż nas ze sobą łączyła, gdy
położyły mi ją na piersi. Ciemne oczy, czerwona pomarszczona
skóra. Żyła, oddychała, nie płakała. Jedyne co było słychać to
oddech trzech kobiet. Estegi i Garai siedziały, jedna po jednej,
druga po drugiej stronie mnie, i obserwowały, jak dziecko szuka
mojej piersi. Spowijała nas ciemna noc. Dziewczynka ssała, a
do mojego serca docierała niesamowita świadomość tego, co
właśnie robiłam. Spojrzałam na Garai. Uśmiechnęła się i to był
najbardziej promienny uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam
na jej twarzy.
- Jest piękna, Kabiro. Po prostu piękna. - Widziała mój nie-
pokój, ale nie zmącił jej radości. - Jest silna. Miała pojawić się
wśród nas, czuję to. A ty nie? Posłuchaj, jak rozmawia z ziemią,
z mocą!
Nastawiłam ucha i usłyszałam miękkie ssanie, jej sapiący
oddech towarzyszący wysiłkowi. Teraz była poza mną, a nie we
mnie. Ciepła i bezpieczna. Pachniała jak wszystkie noworodki,
a równocześnie na swój własny sposób. To był intensywny i
głęboki zapach, jakby ziemi, liści i wody. Zapach Anji.
Nie słyszałam tego, co słyszała Garai, ale wiedziałam, co ma
na myśli. Ta dziewczynka była mocno zakotwiczona w świecie.
W tym miejscu. Może miałam jeszcze w ciele resztki wody
Anji, kiedy mała powstawała. Może nasienie Iskana ma w sobie
źródlaną wodę, tę dobrą i złą. Powstała z nas obojga, z Anji i
Ohaddin.
- Ma na imię Esiko - wyszeptałam. - Iskan może ją nazwać,
jak zechce, lecz to Esiko. Po mojej matce.
- Zostanie jego synem? - spytała Estegi z podejrzaną tęsk-
notą w głosie.
- Będzie jego najmłodszym i najukochańszym synem - od-
parła Garai w moim imieniu, niczym prorokini.
Pocałowałam tę pokrytą puchem, małą główkę. Tej jednej
nocy była moja i tylko moja. Esiko przestała ssać moją pierś,
zamknęła oczy i natychmiast zasnęła, jak nie zasypiał żaden z
jej braci. Już wtedy była wyjątkowa.
Sulani

Z ANIM MNIE POJMALI, zdążyłam pokonać setkę wojowników


wroga. Najpierw zatrutymi strzałami, a kiedy te się skończyły,
grubymi kijami i nożami. Związali mnie i bili aż do krwi. Potem
zaprowadzili do obozu. Namiotów stało tam co najmniej pięć-
set. Spali w nich dowódcy. Czasami po dwóch. Piechoty było
dużo więcej. To byli wojownicy uzbrojeni w ciężką broń:
lśniące miecze, hełmy, ochraniacze na klatkę piersiową i nogi.
Ramion często nie chronili. Niewielu łuczników. Dobre konie,
one również z ochraniaczami na głowie i mostku. Panowała tam
surowa dyscyplina, ład i porządek. Wojownicy, których zabi-
łam, stanowili zaledwie ułamek siły tego wojska. Nie potrafi-
łam powstrzymać ataku. Ale mimo wszystko odniosłam duże
zwycięstwo. Trzymałam wojsko z dala od rzecznego ludu na
tyle długo, że moi pobratymcy zdążyli spakować swój dobytek
i uciec w dół Rzeki. Podziękowałam duchowi Rzeki za to zwy-
cięstwo.
Popychana brnęłam przez glinę do namiotu dowódcy. W
środku paliło się kadzidło. Robi się to, żeby zatuszować woń
trupów i śmierci na polu walki. Dowódca stał przy jednym ze
stołów pokrytych papierami i mapami. Bawił się rękojeścią
sztyletu. Mężczyzna był średniego wzrostu, już niemłody, ale z
gładką twarzą bez wyrazu. Szerokie ramiona i nieco masy mię-
śniowej od jazdy konnej i sportu, a nie od prawdziwej walki o
przeżycie. Broda pokryta rzadkim zarostem.
Obok niego, na poduszce, siedział mały, około dziesięcio-
letni chłopiec.
- Czy to ty prowadziłeś ataki przeciwko moim oddziałom?
- nie patrząc na mnie, spytał dowódca. - Niszczyłeś mosty na
naszej drodze, nocą kradłeś naszą broń, zabijałeś naszych po-
słańców i zwiadowców?
Zrobił krok w moją stronę. Nóż zostawił na stole. W namio-
cie nie było strażników. Mogłam skręcić mu kark gołymi rę-
kami. Chłopiec zdążyłby krzyknąć, ale byłoby już za późno.
Przestępowałam z nogi na nogę. Szykowałam się.
- Gdzie są pozostali? - Dowódca podszedł do mnie. - Za-
biliście ponad setkę moich ludzi w ostatnich dniach. - Pochylił
się do przodu i przyjrzał mi się. - Nie rozumiem tylko, dlaczego
stawialiście taki silny opór? Myślałem, że ta część Jeferi jest
prawie niezamieszkana.
Przeniosłam ciężar ciała na jedną nogę. Moje ręce były go-
towe. Sucha glina i krew spadły na ziemię, kiedy wyprostowa-
łam palce.
Zobaczył ten niewielki ruch i pokręcił głową.
- Nie. Nie zrobisz tego - powiedział z uśmiechem. To był
uśmiech człowieka, który już kiedyś zabił. Człowieka, który
czerpał z tego przyjemność. Potem coś ze mną zrobił. Swoim
wzrokiem. Wdarł się we mnie. Okropnie bolało. Dużo bardziej
niż rany zadawane mieczem wcześniej tego samego dnia. Kiedy
ból stał się nie do zniesienia, upadłam na maty przykrywające
klepisko.
Dziecko przekrzywiło głowę i obserwowało mnie, a jego oj-
ciec łamał każdą kość w moim ciele.
Nie krzyczałam. Dziecko też nie. Dowódca stał z rękami wy-
ciągniętymi nade mną, był skoncentrowany na tym, co robi. W
namiocie słychać było tylko moje pojękiwania i odgłosy obozu
dobiegające z zewnątrz. Tupot wojskowych butów, rżenie koni,
szczęk oręża.
Gdy leżałam połamana i prawie martwa u jego stóp, opuścił
ręce. Zwrócił się do dziecka:
- Widzisz, Orano, tak postępuję z moimi wrogami. Jak
uważasz, co powinniśmy teraz zrobić z tą szumowiną? Zosta-
wić go na brzegu rzeki, żeby pozostali zobaczyli, co robimy z
tymi, którzy próbują nam się przeciwstawić?
Dziecko pochyliło się nade mną. Nie widziałam wyraźnie,
zobaczyłam tylko jasny owalny kształt, który się przybliżał.
- To kobieta - powiedział dziecięcy głos.
Dowódca się cofnął. Milczał przez dłuższą chwilę.
- Masz bystre oczy, mój synu. Widzisz coś jeszcze?
- Tak, a ty nie, ojcze? Ona ma moc.
- Rzeka. - W głosie dowódcy słychać było zaskoczenie. -
Jest czymś więcej aniżeli myślałem! Bystry chłopak!
Postacie, które pochylały się nade mną, zniknęły. Potem
mężczyzna przykucnął obok mnie i przystawił mi coś do ust.
- Pij.
Miałam roztrzaskaną szczękę, więc nawet gdybym chciała,
to nie byłabym w stanie tego zrobić. Wlał mi do ust trochę wody
i czekał w bezruchu. Po chwili powtórzył tę czynność. Udało
mi się przełknąć. Ból powoli ustępował.
- Widzisz - powiedział mężczyzna, lecz mówił nie do
mnie, tylko do dziecka. - Woda Anji uzdrowi ją szybciej niż
cokolwiek innego.
- To dlatego, że ma w sobie moc - stwierdziło dziecko. -
Rzeka i Anji są do siebie podobne.
- Podobne, ale nie takie same. - Powoli odpływałam i le-
dwo słyszałam ostatnie zdanie. - Chętnie dowiedziałbym się
czegoś więcej na temat tej mocy, lecz jest zbyt wielka i trudno
ją zdominować. Takich jak ona może być więcej, rzecznych
wojowników przepełnionych mocą Rzeki. Musimy zniszczyć tę
rzekę.

Po przebudzeniu nie wiedziałam, czy jest dzień, czy noc. W na-


miocie panowała taka sama ciemność, jak wtedy gdy tutaj przy-
byłam. Leżałam na boku z policzkiem przyciśniętym do mięk-
kiej maty. Czułam suchość w ustach. Ciało już mnie nie bolało.
Wyciągnęłam rękę. Potem drugą. Usiadłszy, poczułam ciężar
wokół szyi. Dotknęłam palcami obojczyka i natrafiłam na so-
lidny metalowy kołnierz, od którego odchodził cienki metalowy
łańcuch przytwierdzony do dużego żelaznego koła wbitego w
ziemię.
W namiocie ktoś się poruszył. Nie byłam sama. Szybko ode-
pchnęłam się nogami do tyłu, moje plecy dotknęły ściany na-
miotu.
- Dlaczego przebrałaś się za mężczyznę? - spytał jasny
głos.
To było dziecko. Chłopiec siedział wśród stosu czerwonych
i niebieskich poduszek. Obok niego na stole stała lampa i leżało
kilka papierowych rulonów. Przyglądał mi się bez strachu.
Mała twarzyczka nie wyrażała właściwie żadnych emocji. Miał
krótkie, ciemne włosy i oczy, które w ciemności wydawały się
prawie czarne. Nie widziałam jego ojca ani żadnego strażnika.
- Dlaczego przebrałaś się za mężczyznę?
Wskazałam na moje ubranie i pokręciłam głową. Gdyby
udało mi się zwabić do siebie chłopca, to mogłabym zmusić do-
wódcę, żeby puścił mnie wolno. Albo zemścić się, zabijając
jego dziecko. Zemścić się za to, że zmusił mój lud do ucieczki.
Zemścić się za to, że zabrał im dom. Mój dom. Byłam wojow-
niczką. Pragnęłam zemsty.
Dziecko wnikliwie mnie obserwowało.
- Masz rację. Twój strój nie jest ani męski, ani damski. Nie
obcięłaś włosów. Kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem, że
wszystkie dzikusy noszą długie włosy. - Pochylił się do przodu.
- I mają w nich ślimaki i muszle.
Wytrzymałam jego spojrzenie. Próbowałam zwabić go bli-
żej, ale się nie ruszył.
- To tylko ty, prawda? Tylko ty tak robisz?
Skinęłam głową. Muszle w moich włosach uderzyły o sie-
bie. Miałam też kości ptaków brodzących. I zęby wydry. Unio-
słam rękę i pomachałam do niego, ale on pokręcił głową, wciąż
był poważny.
- Nie. Jesteś niebezpieczna. Widzę to. Bardzo niebez-
pieczna. - Przechylił głowę na bok. - Prawie tak samo niebez-
pieczna jak mój ojciec - oświadczył i skinął głową. - Widziałaś
to, ty także. Bo masz w sobie to samo. To samo, co mój ojciec
i ja. On może się tego pozbyć. Ja nie.
Spuścił wzrok i na chwilę zamilkł. Później znowu na mnie
spojrzał.
- Ale walczysz jak mężczyzna. Dlaczego? Nie musisz tego
robić. Możesz zostać w domu, haftować i grać na cinna, jeśli
chcesz.
- A kto wtedy będzie bronił mojego ludu? Mojej Rzeki? -
Słowa drapały mnie w gardło. Nie pamiętam, kiedy ostatnio
mówiłam.
- Mężczyźni, rzecz jasna.
- Dlaczego oni, a nie ja?
Chłopiec siedział w milczeniu przez dłuższą chwilę. Na jego
twarzy po raz pierwszy pojawiły się jakieś emocje. Przygryzł z
namysłem dolną wargę i wyglądał na zakłopotanego. Zaniepo-
kojonego.
- Są silniejsi?
- Zabiłam stu silnych ludzi twojego ojca.
- Ale ty jesteś inna. Ty jesteś... – nie znajdował odpowied-
niego słowa.
- Jestem rzeczną wojowniczką. Poświęciłam Rzece moje
życie. Dała mi całą swoją moc. Ona nie zwraca uwagi na to, co
mam między nogami.
Chłopiec zaczerwienił się i odwrócił wzrok. Skuliłam się i
oparłam czoło na kolanach. Musiałam obmyślić plan ucieczki.
Ucieczki albo śmierci, kiedy już się zemszczę.

Trochę później do namiotu przyszedł dowódca, ubrany na po-


dróż. Podszedł do swojego syna.
- Powiedziała coś?
Chłopak rzucił mi przelotne spojrzenie.
- Nie, ojcze. Zastanawiam się, czy w ogóle potrafi mówić.
Może przysięgła, że będzie milczeć?
- A niech mnie! Mógłbym ją nakłonić do mówienia, ale nie
mamy czasu. Musimy jak najszybciej zniszczyć rzekę. Posła-
łem po Sonana. Spotkamy się z nim przy źródle. Moje mapy
pokazują, że znajduje się kilka dni drogi na wschód stąd.
- Jak zabijesz rzekę, ojcze?
- Sonan przywiezie moje pisma - odparł dowódca, zbiera-
jąc w namiocie różne przedmioty. - Jestem pewien, że znaj-
dziemy w nich podpowiedz.
Pisma mają zabić moją wspaniałą Rzekę! Niewiarygodne!
Jadą na wschód, to dobrze. Dzięki temu mój lud będzie miał
wystarczająco dużo czasu, żeby uciec na swoich łodziach - po-
myślałam. Uśmiechnęłam się pod nosem. Mężczyzna jakby to
wyczuł. Podszedł do mnie.
- Wydaje mi się, że ta dzikuska będzie mogła nam pomóc.
Kiedy nadejdzie odpowiedni czas.
Jego słowa sprawiły, że moje serce zatrzymało się na krótką
chwilę. Rzeka i ja byłyśmy jednym. Być może torturami uda-
łoby mu się wydobyć ze mnie jej tajemnice. Nie wiedziałam, w
jaki sposób można zabić Rzekę, lecz może wiedziałam coś, co
mimo wszystko dowódca mógł wykorzystać.
Musiałam umrzeć. To było jedyne wyjście. Jedyny sposób
na uratowanie Rzeki. Uświadomiwszy to sobie, znowu poczu-
łam, jakby dowódca czytał w moich myślach, zaglądał w moją
duszę.
- Przeniosłem twoją śmierć daleko w przyszłość. Nie mo-
żesz już o niej decydować.
Złamał każdą kość w moim ciele, nawet mnie nie dotykając.
Bez wątpienia potrafił też zadecydować o mojej śmierci.

***
Jechaliśmy na wschód z małym oddziałem. Dowódca, jego syn,
jego doradcy i około pięćdziesięciu ludzi. Mniej więcej połowa
z nich jechała konno, reszta szła. Na końcu wlokło się kilka kla-
czy objuczonych namiotem dowódcy i rzeczami pierwszej po-
trzeby. Byłam przykuta łańcuchem do siodła ostatniego konia.
Stanowiłam część łupu wojennego. Rzadko spoglądałam na do-
wódcę i jego syna, jechali konno na czele pochodu.
Wszystkie moje rany wygoiła ta niesamowita woda, którą
dostawałam do picia. Nawet woda Rzeki nie leczy tak szybko.
Szliśmy przez moje ziemie. To tutaj żyłam, bawiłam się i pra-
cowałam, odkąd dawno temu Onna zwabiła mnie do swojego
glinianego domu soloną rybą i świeżym chlebem. Wcześniej
przez wiele dni wałęsałam się wokół wsi wygłodniała i bez pie-
niędzy, kradłam jedzenie. Ale Onna mnie nakarmiła, a potem
dała mi dom, nie żądając zapłaty. Nie żądając nic w zamian.
Skończyły się krzewy i drzewa, weszliśmy na zbocze pierw-
szego wzniesienia. Rzeka znajdowała się po naszej lewej stro-
nie, zbyt daleko, żebym mogła ją usłyszeć. Ziemia pod moimi
stopami była zwarta, sprężysta, łatwo się po niej stąpało. Szłam
wyprostowana jak przystało na przedstawicielkę rzecznego
ludu. Czułam się nią, chociaż późno się u nich pojawiłam.
Onna powiedziała mi potem, że widząc moje chude nogi,
myślała, iż jestem dużo młodsza. Kiedy w końcu odważyłam
się podejść do jej drzwi, zwabiona soloną rybą, dostałam ciepły
posiłek, duszone małże i piwo uwarzone przez jej sąsiada oraz
placek z jeżynami i orzechami. Jadłam łapczywie, przekonana,
że będzie chciała zapłaty. Przez te lata w drodze nigdy nie do-
stałam niczego za darmo. Nigdy. Za każdym razem płaciłam.
Nie podejrzewałam, żeby chciała mojego młodego ciała. Była
za stara. Musiała być jedną z tych posiadających wiedzę. Może
chciała mojej duszy. Albo wszystkich moich wspomnień. Może
zabrała je, kiedy jadłam, bez mojej wiedzy.
- Weź je - powiedziałam. - Weź je wszystkie.
Zerkała na mnie, mrużąc swoje błękitne oczy. Milczała, po-
dając mi kolejny kawałek placka. Ostrożnie przeszukałam moją
duszę i znalazłam wszystkie wspomnienia, całe i wyraźne, jak
wtedy kiedy powstawały. Ranek po nocnym czuwaniu przy ma-
ciorze, która się oprosiła. Pilnowałam, żeby nie przygniotła
swoich prosiątek. W chacie panowała cisza. Nie palił się ogień.
Nie było śniadania. Matka i ojciec leżeli w swoich łóżkach już
sztywni. Mój młodszy braciszek w kołysce, wygięty z bólu w
łuk, był także sztywny. Choroba, która zabrała mi rodzinę, zo-
stawiła pęcherze na ich rękach i twarzach.
Wszystkie chaty we wsi przepełnione były ciszą i śmiercią.
Ja, w chlewie, ocalałam.
Zasłoniłam oczy rękoma. Wspomnienia nie chciały odejść.
Nic nie mogło ich przepędzić.
- Weź je! - krzyknęłam. - Weź je! Nie mogę ich dłużej
znieść!
Onna milczała, widziałam w jej oczach dobro.
Czasami żałowałam, że w ogóle doświadczyłam dobra. W
najmroczniejszych chwilach mówiłam o tym Onnie. Okładałam
ją pięściami za to, że mnie uratowała. Przeklinałam ją, plułam
na nią, drapałam ją po twarzy. Za każdym razem odpłacała mi
swoją wytrwałą miłością.
Rzeka dała mi Onnę. Rzeka dała mi dom, mój lud. Potem
odebrała mi siebie. A na końcu zabrała mi wszystko.
W czasie wędrówki byłam traktowana jak zwierzę. Dosta-
wałam wodę do picia - to nie była woda z Rzeki, natychmiast
to zauważyłam. Gdybym się jej napiła, potrafiłabym pozbyć się
kajdan. Kiedy wieczorami rozbijaliśmy obóz, dostawałam
chleb. Byłam przyzwyczajona do głodu, cieszyłam się, że w
ogóle dają mi coś do zjedzenia. Mężczyźni zostawiali mnie w
spokoju, nie nękali mnie bardziej niż dla zabawy. Spluwali na
ziemię, przechodząc obok. Bali się, czuli odrazę. Kobieta, wyż-
sza od nich, a do tego silniejsza. Tego nie mogli znieść.
Pewnego dnia z południa nadjechał samotny jeździec. Zwia-
dowcy uprzedzili o jego przybyciu, więc dopuszczono go do
dowódcy. Krótko potem rozbiliśmy na noc obóz, wcześniej niż
zwykle. Dokładnie poznałam organizację oddziału. Kiedy się
przemieszczaliśmy, zawsze towarzyszyło nam trzech zwiadow-
ców. Jeden z przodu, jeden z tyłu i jeden na południu. W nocy
wartę pełnili uzbrojeni strażnicy. Dwóch mężczyzn pilnowało
koni, dobytku i mnie. Na noc skuwano mi ręce i nogi łańcu-
chem, żebym nie mogła uciec. Kłódki i łańcuchy były dobrej
jakości. Nie miałam możliwości wydostania się, ale potrafiłam
kawałek się przemieścić i gdyby tylko udało mi się wymknąć
lub unieszkodliwić strażników, mogłoby mi się powieść. Nie
chciałam uciec, tylko zabić dowódcę.
Strażnicy byli dobrze przeszkoleni i nie dawali mi ku temu
okazji. Nie zasypiali na warcie, prawie ze sobą nie rozmawiali
i cały czas zachowywali czujność. Ktoś mocno nimi sterował.
Nigdy nie słyszałam, żeby rozmawiali o swoim dowódcy. Ani
słowa. Nigdy też nie narzekali.
Następnego dnia wyruszyliśmy o świcie, trawa wciąż była
jeszcze mokra od rosy. Moje stopy chłodziła wilgoć. Znajdo-
waliśmy się już wysoko. Słyszałam krzyk białych czapli. Białe
czaple są strażnikami Jeziora Smutku. Mówi się, że ich pióra
przynoszą szczęście, ale coś takiego nie istnieje.
Teraz zwiastowały, że niebawem dotrzemy do jeziora. To
święte miejsce. Miejsce, do którego nie powinno się zbliżać lek-
komyślnie i bez powodu. Mężczyźni prowadzący konie narzu-
cili tempo. Szybko pokonaliśmy ostatni szczyt i przed nami roz-
postarła się czysta, zimna woda Jeziora Smutku. To nieduże je-
zioro, ale głębokie i nikt nie wie, co kryje się na jego dnie. Nikt
poza czaplami. Szczyty gór okalających jezioro oślepiały swoją
bielą, odcinając się wyraźnie od błękitnego, wiosennego nieba.
Po lewej płynęła Rzeka. Dowódca nakazał swoim ludziom
rozbić obóz. Jego głos niósł się echem po spokojnym jeziorze.
Czaple po drugiej stronie wody uniosły głowy i zaczęły się nam
przyglądać. Dowódca podjechał do mnie na koniu. Jego strój
był równie niebieski co niebo, a jego oczy równie zimne co
woda. Bez słowa odczepił mój łańcuch od siodła objuczonego
konia i odjechał z łańcuchem w ręku. Jego koń nie był starą
szkapą, więc zaczęłam biec, potknęłam się i omal nie upadłam.
Przyłączyły się do niego trzy inne konie, lecz nie zdążyłam zo-
baczyć, kto na nich jedzie, musiałam patrzeć pod nogi. Do-
wódca prowadził prosto do miejsca, gdzie Rzeka wypływała z
jeziora. Wiedziałam, że zrobi to, teraz, nie będzie tracił czasu.
Upadłam, kiedy się zatrzymał. Mężczyźni pozsiadali ze
swoich koni. Słyszałam wokół siebie tupot ciężkich buciorów.
Potem pojawiła się ręka, która pociągnęła mnie za włosy. Mu-
siałam podnieść głowę.
- Myślałem, że będziesz mi potrzebna do unieszkodliwie-
nia rzeki - powiedział dowódca. - Ale okazało się, że to nieko-
nieczne. - Przykucnął i pochylił się nade mną. Ściszył głos. -
Mam pisma, rozumiesz? Zebrałem wiedzę ze wszystkich stron
świata. Mój syn przywiózł tutaj to najważniejsze, to, które opo-
wiada o takich miejscach jak twoja rzeka. Wiem więcej na te-
mat źródeł mocy niż ktokolwiek inny. Większość ludzi myśli,
że źródła mocy występują tylko w starych baśniach i legendach.
Ale ja wiem, że istnieją naprawdę. I ty też to wiesz. - Zaśmiał
się cicho, a jego twarz była tuż przy mojej. Miał ogromne oczy,
a źrenice zasłaniały prawie całą tęczówkę. Rzeka we mnie wal-
czyła z jego mocą.
- Niebawem będą właśnie tym. Baśniami i legendami. Bo
znalazłem sposób, żeby je zniszczyć i zamienię je w proch,
jedno po drugim. Jak myślisz, mała wojowniczko, czego po-
trzeba, żeby pozbawić miejsce jego mocy?
Zwilżyłam usta, lecz nie po to, żeby udzielić odpowiedzi, a
po to, by zyskać na czasie. Moje ręce były wolne. Udałam, że
upadam na ziemię. Kiedy uniósł rękę, żeby mocniej złapać mnie
za włosy, zaatakowałam. Moje dłonie zacisnęły się na jego szyi.
Mam silne ręce. Silne dzięki Rzece. Zaciskałam je z całej siły.
Dowódca uśmiechnął się.
- Nie - powiedział i moje ręce natychmiast puściły jego
szyję. Ktoś zaraz podbiegł od tyłu i przyłożył mi miecz do
krtani. Dowódca wstał.
- Dajcie ją tutaj - rzucił przez ramię. Mężczyzna z mie-
czem złapał mnie za koszulę i zaciągnął po ziemi nad Rzekę.
Tutaj, u swojego źródła, nie była zbyt szeroka. Wpadało do niej
kilka mniejszych górskich potoków, ale to Jezioro Smutku sta-
nowiło jej największe źródło. To z niego czerpała swoją moc,
nawet jeśli ono samo jej nie miało.
Stali tam, dowódca, jego syn i młody mężczyzna o takim sa-
mym delikatnym podbródku jak dowódca. Mężczyzna z mie-
czem rzucił mnie do stóp swojego pana. Moja szyja krwawiła i
bolała w miejscu, gdzie miecz zadrasnął mi skórę. Krew wolno
kapała na ziemię obok mojej Rzeki. Rzeka śpiewała. Moja krew
śpiewała razem z nią. Wokół mnie stali mężczyźni, na świętej
ziemi, cali w metalu i z bronią.
- Potrzebujemy tylko - cicho wymamrotał pod nosem do-
wódca - czegoś oaki, czegoś z innego miejsca. Wtedy ta Rzeka
już nie będzie sobą. I na szczęście przez przypadek mam ze sobą
coś takiego. Odczepił bukłak wiszący u jego pasa i potrząsnął
nim. - Świetnie. Wystarczy.
Wyjął korek i wlał do Rzeki zawartość bukłaka wyglądającą
jak czysta woda.
Czaple od razu się poderwały, z krzykiem. Dziesiątki ol-
brzymich ptaków uniosły się w górę, machając skrzydłami. A
ja rzuciłam się do wody. Pozwolił mi na to, nie trzymał za łań-
cuch. Woda przykryła mi głowę. Woda, w której tyle razy pły-
wałam. Którą piłam. To była zwykła, lodowata woda. Rzeki,
mojej matki, Rzeki, która była dla mnie wszystkim, już tam nie
było. Duch Rzeki zniknął, bez krzyku śmierci i walki.
Bez niej byłam niczym, nie miałam żadnej ochrony, zalała
mnie fala i mój świat stał się czarny.

Ciemność. Drgawki. Ciężka głowa, wypełniona krwią. W noz-


drzach woń konia. Suchość w gardle. Popękane usta.
Byłam przywiązana do końskiego grzbietu. Odgłosy wojska
wokół mnie, ciężkie buciory, chrzęst broni. Udało mi się otwo-
rzyć oczy, zobaczyłam brązowy bok konia, przesuwającą się
trawę, tumany kurzu unoszone przez tysiące kopyt. Znowu za-
mknęłam oczy. Pozwoliłam, by spowiła mnie ciemność.

Woda. Przejrzysta i zimna, pozbawiona mocy. Próbowałam się


napić, ale większość nie trafiła do moich ust. Próbowałam
unieść głowę, ktoś podpierał ją ręką. Napiłam się. Próbowałam
otworzyć oczy, to było trudne. Nic nie widziałam. Jestem ślepa?
Zabrano mi czarkę z wodą. Moja głowa opadła na ziemię, lek-
kie kroki zniknęły. Leżałam, mrugając powiekami. Po pewnym
czasie dostrzegłam smugę światła. Nie oślepłam. Leżałam na
ziemi, w namiocie bez lamp, ale od góry do środka sączyło się
słabe światło, może poświata księżyca. Była noc. Poruszyłam
rękoma, były wolne. Wokół szyi wciąż czułam kołnierz i łań-
cuch. Moje ciało było słabe. Cała siła, jaką dawała mi Rzeka,
zniknęła. Cała ochrona. Nie słyszałam już w sobie jej szumu,
tylko bicie mojego ludzkiego serca. Mój oddech, lekki, płytki.
Szybkie kroki wróciły i w namiocie pojawiła się niska po-
stać. To było dziecko. Przykucnęło obok mnie i podało mi
czarkę. Usiadłam, wzięłam czarkę w swoje ręce, piłam. Potem
wytarłam usta grzbietem dłoni. Dziecko podało mi kawałek
chleba. Wzięłam i obracałam go w swoich dłoniach. Pachniał
solą i pszenicą.
- Dlaczego żyję?
Dziecko nie odpowiedziało od razu.
- Nie wiem. - W jego głosie słychać było zamyślenie. -
Myślałem, że pozwoli ci się utopić w rzece. Ale napatrzywszy
się na twoją walkę, kazał Kuranowi cię wyłowić. Wyglądałaś
na martwą, ale Sonan powiedział, że twoje serce bije, więc oj-
ciec zarządził, żeby przywiązali cię do konia. I wzięliśmy cię ze
sobą.
- Dokąd?
- Do domu, do Ohaddin.
- Na południu?
- Mhm. - Przypatrywał mi się wnikliwie. - Nie posiadasz
już mocy? Jak się z tym czujesz?
Nie chciałam się nad tym zastanawiać ani mu odpowiadać.
Oderwałam kawałek chleba i włożyłam go do ust. Mój wzrok
przyzwyczaił się do ciemności, zobaczyłam, że to namiot do-
wódcy. Zobaczyłam ciemne oczy dziecka błyszczące w skąpym
świetle, jego białe zęby w na wpół otwartych ustach.
- Dlaczego tutaj przybyliście? W te okolice?
- Ojciec potrzebuje pieniędzy. Wydał wszystko na budowę
pałacu w Ohaddin, a nie może już podwyższać podatków.
Mówi, że nie ma czasu na zamieszki chłopów. - Chłopiec ziew-
nął, a ja pomyślałam, że musi być późno. Ciekawa byłam, gdzie
podziewa się dowódca.
- W tutejszych lasach rosną drzewa, jakich w Karenokoi
nie mamy. Zdobyliśmy kilka mniejszych państw na północy,
żeby mieć pewność, że będą lojalne i nie napadną na nas, gdy
ojciec będzie zajęty innymi sprawami. Potem pomaszerowali-
śmy w dalsze, jak nam powiedziano, niezamieszkane okolice.
Drewno mieliśmy spławić rzeką do morza, a potem dalej, i
sprzedać w miejscach, gdzie dadzą nam za nie najwyższą cenę.
Są tu też złoża srebra. Ojciec zabił ludzi, którzy nagle się poja-
wili i nie chcieli nam pozwolić na wyrąb lasów. Stanęli mu na
drodze.
To mój rzeczny lud stanął mu na drodze. Broniliśmy się
przed wrogiem, lecz kiedy atak okazał się zbyt silny, nakazałam
uciekać tym, którzy przeżyli, i dalej walczyłam sama.
- Chodziło tylko o złoto i srebro? Twój ojciec to chciwy
człowiek - stwierdziłam, przełykając ostatni kawałek chleba.
Oblizałam mąkę z palców. Była słona.
- To prawda. - Chłopiec wyjął z kieszeni kilka suszonych
owoców i podał mi je z roztargnieniem. Zatopiłam w nich zęby.
- Ale nie chodzi mu o złoto i srebro. Chce władzy. Złoto i srebro
pomagają mu w tym.
- Nad kim chce panować?
- Nad wszystkim i wszystkimi.

Dziecko skuliło się pod kocem kawałek dalej i zasnęło. Przeje-


chałam palcami po łańcuchu. Pociągnęłam, aż poczułam opór.
Zaczęłam cicho przesuwać się na czworakach. Dotarłam do jed-
nego z pali namiotu. Łańcuch był do niego przypięty masywną
kłódką. Pala nie dałabym rady przepiłować, nawet jeśli miała-
bym czym.
Uniosło się wejście do namiotu i do środka wpadło światło
księżyca. Zamarłam. Wcześniej nic nie słyszałam. Moje kiedyś
tak wyostrzone zmysły były przytępione. Dowódca wydał z sie-
bie przeciągły dźwięk i wkroczył do namiotu.
- Mała wojowniczka żyje. - Wejście do namiotu opadło, a
on zrobił kilka kroków w głąb. Zapalił lampę oliwną, nie przej-
mując się tym, że stoi odwrócony do mnie plecami. Nie spieszył
się. Zapaliwszy lampę, nalał sobie czegoś do czarki i rozsiadł
się na poduszce. Sącząc trunek, pierwszy raz na mnie spojrzał.
Jego usta zasłaniała czarka. Przyglądał mi się wnikliwie, jakby
miał mnóstwo czasu.
Zaczęłam się wycofywać do mojego narożnika.
- Zastanawiałem się, dlaczego pozwoliłem ci żyć. - Po dra-
pał się po zarośniętej brodzie. Dziecko skulone pod kocem po-
ruszyło się niespokojnie, słysząc jego głos. - Jestem zdobywcą.
Zdobywam ziemię, majątek, ludzi. Ludzi i ich dusze. Wiesz,
dlaczego mam najbardziej zdyscyplinowaną armię, o jakiej sły-
szano od setek lat? Boją się mnie, mała wojowniczko, tak jak
ty.
Schowałam głowę w ramiona.
- Wcześniej mnie się nie bałaś. To był twój błąd, prawda?
Wszyscy powinni się mnie bać. Większość nie wie, dlaczego,
ale i tak czuje strach. - Przeciągnął się i ziewnął znudzony. - To
takie proste. Biorę to, co chcę. Może powinienem się nazywać
Iskan Zdobywca?
Wstał i podszedł do mnie. Próbowałam wbić się w ziemię,
stać się niewidzialna. Nigdy tak się nie bałam jak w tamtej
chwili. Opuściła mnie moc Rzeki, a wraz z nią cała moja
ochrona. Wszystkie emocje, które wcześniej potrafiłam trzy-
mać na wodzy, wypełniły mnie teraz z taką siłą, że ledwo mo-
głam oddychać. Nie stawiłam oporu, kiedy zerwał ze mnie spo-
dnie.
Po wszystkim wytarł się w moje ubrania. Ponownie schowa-
łam głowę w ramiona. Jego zapach był wszędzie.
Zanim zgasił lampę, kątem oka dostrzegłam jakiś ruch.
Dziecko się odwróciło i naciągnęło na głowę koc.
Dowódca zmienił swoje zachowanie. Czerpał przyjemność z
upokarzania mnie. Używał mojej krwi do czarnej magii, o któ-
rej nic nie wiem. O której nie chcę wiedzieć. Chłopiec przynosił
mi czasami w nocy wodę i chleb.
- Jak masz na imię? - zapytał kiedyś, gdy już jego ojciec
zrobił ze mną, co chciał i zasnął. Siedział kawałek dalej, z po-
wodu smrodu. Jadłam szybko, łapczywie. Bałam się, że ktoś nas
nakryje i zabierze mi chleb.
- Sulani.
Chłopiec się zawahał. Zerknęłam na niego. Przygryzał dolną
wargę.
- A ja jestem Orano.
Słyszałam już wcześniej jego imię. Tak mówił do niego oj-
ciec. Mimo to zawahał się, zanim mi je wyjawił.
- Gdzie jest twoja matka, Orano?
- W domu. W Ohaddin, w dairahesi, tam gdzie jest miejsce
kobiet - odparł. - Wolno mi jeździć z ojcem na wojnę. Jestem
wystarczająco duży. Wszystkiego mnie uczy. Jestem jego naj-
młodszym synem, ale to mnie najbardziej kocha.
- A czego nauczyła cię matka?
- Innych rzeczy - wymijająco odparł Orano. - Mniej waż-
nych.
- Zjadłabym coś jeszcze.
Przeszukał swoje kieszenie i coś znalazł. Wyciągnął rękę
pełną orzechów.
Złapałam go za nadgarstek i przyciągnęłam do siebie. Orze-
chy upadły na klepisko z cichym brzdękiem. Tak mocno przy-
cisnęłam wątłe ciało chłopca do moich brudnych ubrań, że jego
zazwyczaj niewyrażająca emocji twarz się wykrzywiła. Wykrę-
ciłam wątłe nadgarstki. Mocno. Nie krzyczał.
- Krzyknij, żeby ojciec zdążył zobaczyć, jak cię zabijam.
- Zabije cię.
- Ale najpierw zdążę się zemścić. Zobaczy, jak umierasz i
będzie wiedział, że to przez niego. Nigdy już nie będzie sobą.
Ostatnie słowa wyszeptałam do jego ucha. Przeniosłam ręce
na jego szyję.
- No, krzycz! Wołaj ojca!
- Nie - oświadczył, tym samym tonem co ojciec, gdy zaci-
snęłam swoje palce na jego szyi. Ale za tym słowem nie było
tej samej mrocznej mocy, która wszystko mi odebrała. To było
zwyczajne „nie”, chociaż nie wyrażało jedynie sprzeciwu. - Nie
- powtórzył. - Nie zabijesz mnie.
To było stwierdzenie. Mocniej zacisnęłam dłonie. Jego oczy
zrobiły się wielkie, ale nie walczył.
Jego twarz stawała się coraz ciemniejsza. Otworzyłam usta,
żeby krzyknąć i obudzić dowódcę. Zemścić się, zanim mnie za-
bije.
Czas wlókł się w nieskończoność. Wyczuwałam mocno
przyspieszony puls chłopca. Mój oddech. Ciepło tego wątłego
ciała.
Zwolniłam uścisk i odepchnęłam dziecko od siebie. Wojow-
niczka zniknęła na zawsze. Skuliłam się, wcisnęłam twarz w
dywan. Została tylko Sulani.
Orano odpełzł ode mnie. Usłyszałam ciche skrobanie.
Wyciągnęła się do mnie ręka, a na niej pozbierane orzechy.

***

Do Ohaddin dotarliśmy o zmierzchu. Wojsko zatrzymało się


przed murami. Tylko dowódca i jego najbliżsi ludzie wjechali
konno przez bramę w wysokim murze. Ja znowu byłam przy-
kuta do jucznego konia prowadzonego przez strażnika. Za mu-
rem znajdowały się takie domy, jakich nigdy wcześniej nie wi-
działam, z płaskim dachem. Przy drzwiach wisiały lampy, a
światło padające z okien oświetlało kałuże na ulicach. Słychać
było głosy dorosłych i dzieci, beczenie kóz i wrzask jakichś
oswojonych ptaków. W powietrzu unosił się zapach dymu, je-
dzenia i obornika. Po raz pierwszy widziałam tak duże miasto i
chociaż byłam zmęczona, rozglądałam się. Musiałam wiedzieć,
dokąd mnie przyprowadzono.
Dotarliśmy do kolejnego muru, w którym znajdowała się
mniejsza brama. Otwarto ją dla dowódcy. Tutaj została więk-
szość towarzyszącej mu świty, przez bramę przejechali tylko
dowódca i jego synowie. Strażnik prowadzący mojego konia
klepnął go w zad. Koń zrobił kilka kroków sam. Już za bramą
przejął go strażnik cały ubrany na niebiesko, z ogoloną głową,
i bez słowa poprowadził dalej.
Znajdowaliśmy się w parku otoczonym murem. Nie potrafi-
łam ocenić jego rozmiarów. Po wschodniej stronie stało kilka
czerwonych kilkupiętrowych domów z kolumnami, po zachod-
niej - parę mniejszych, choć także imponujących. Między nimi
był ogród, nie widziałam zbyt wiele w szybko zapadającym
zmroku, lecz słyszałam szum wody, śpiew ptaków i szelest su-
chych liści. Z domów po wschodniej stronie dobiegały muzyka
i śmiech, te po zachodniej stronie spowijała cisza, chociaż w
oknach paliło się światło. Kiedy koń zatrzymał się przy weran-
dzie, moja głowa znalazła się dokładnie na jej wysokości.
Koń miał zostać zaprowadzony do boksu w ciepłej stajni.
Nakarmiony, może wyczesany.
Nie wiedziałam, co się stanie ze mną.
Dwóch innych strażników, również z ogolonymi głowami,
jeden niski i gruby, a drugi wysoki i brodaty, przeszło przez
złotą bramę. Ten gruby otworzył kłódkę, którą mój łańcuch był
przytwierdzony do końskiego siodła. Wziął go do ręki. Za-
mknął bramę na klucz. Tak znalazłam się w pałacu dowódcy w
Ohaddin.
Długim korytarzem z wieloma drzwiami strażnik poprowa-
dził mnie do wewnętrznego, niezadaszonego dziedzińca z sa-
dzawką. Na dziedzińcu znajdowały się schody. Weszliśmy na
górę. Nigdzie nie widziałam ludzi ani nie słyszałam żadnych
dźwięków poza brzdękaniem mojego łańcucha.
Dotarliśmy do kolejnej złotej bramy. Strażnik otworzył ją i
pochylił się nade mną. Cofnęłam się. Mlasnął z irytacją języ-
kiem, chwycił za mój metalowy kołnierz i otworzył go kluczem.
Potem popchnął mnie lekko, a ja chwiejąc się, przeszłam przez
bramę. Zamknął ją za mną na klucz i oto stanęłam w dairahesi.

Znajdowałam się w wysokiej sali, na środku której stała fon-


tanna równie biała co czaple nad Jeziorem Smutku. Okna po
obu stronach były otwarte, chociaż na zewnątrz zapadła już noc.
Sala była jasno oświetlona świecami i lampami, a podłogę po-
krywały grube dywany. Wokół dwóch podłużnych stołów z
ciemnego drewna leżały duże poduszki, na których siedziały
kobiety. Przy jednym ze stołów wszystkie były młode, o czar-
nych długich włosach, w jasnych tunikach, z mnóstwem biżu-
terii. Wszystkie tak łudząco podobne, że nie mogłam się nawet
doliczyć, ile ich jest. Na tym stole leżały hafty, karty i kości,
stały patery z owocami i innymi smakołykami. Wokół nich ba-
wiły się dzieci w różnym wieku.
Przy drugim stole siedziały trzy kobiety. Jedna była stara,
miała siwe włosy i pomarszczone ręce. Miała na sobie szy-
kowny strój, ale dużo prostszy od tego, który nosiły młodsze
kobiety. Włosy drugiej były całkiem jasne. Ubrana była w brą-
zowe spodnie i tunikę w tym samym kolorze, bez haftów. Nie
zauważyłam u niej żadnych ozdób poza grzebykiem wpiętym w
białe włosy. Jej skóra miała inny odcień niż moja i ciemnowło-
sych kobiet, brązowo-czerwonawy. Kolor skóry ostatniej ko-
biety nieco mnie zaskoczył, pierwszy raz widziałam kogoś tak
ciemnego. Miała kręcone włosy i okrągłe oczy. Nie potrafiłam
określić jej wieku, lecz spojrzenie, którym mnie obdarzyła,
wskazywało, że jest starsza ode mnie. W jej uszach i wokół szyi
wisiały dziwne, plecione ozdoby z perłami i muszelkami.
- Co to jest! - zawołała ta czarnowłosa. - Skąd to się tutaj
wzięło? - Zakryła ręką nos z powodu mojego smrodu.
- Nie bądź głupia - powiedziała cierpko ta stara. - To pew-
nie Iskan ją tutaj przywiózł. Słyszałam od służby, że oczeki-
wano go dziś wieczorem.
Jasnowłosa zwróciła się do niej:
- To oznacza, że Orano też wrócił do domu.
Na twarzy staruszki pojawił się uśmiech, z którego wyczy-
tałam, że to ona jest matką Orano.
- Przygotowałam jego ulubione potrawy. - Chciała coś
jeszcze dodać, ale przerwała jej jedna z młodych dziewcząt.
- Będzie tak stała? Chyba tutaj nie zamieszka? Nie mam
zamiaru spać z nią w jednej sali!
- Chcesz sprzeciwić się woli swojego pana? - głębokim
głosem spytała czarnowłosa. - Zamierzasz mu wysłać wiado-
mość: nie chcę mieszkać z twoją najnowszą kobietą? Czy wtedy
da ci twoją własną komnatę, Aberro?
Wokół stołu, przy którym siedziały młode kobiety, zapadła
cisza. Białowłosa uśmiechnęła się krzywo. W końcu jedna z
młodych kobiet wstała, ta z ozdobami na nadgarstkach i kost-
kach.
- Tak się cieszę, że ja mam własną komnatę. Opuszczam
was. Mój pan z pewnością odwiedzi mnie dzisiejszej nocy. -
Wyszła z sali małymi drzwiami. Kilka dziewcząt robiło miny
za jej plecami.
- Powinna uważać - powiedziała ta o imieniu Aberra. - Już
długo jest ulubienicą pana. Niebawem wymieni ją na inną.
- Może na to coś - zasugerowała jedna z pozostałych,
wskazując głową w moją stronę. Zaśmiały się. Ale staruszka
przyglądała mi się w zamyśleniu.
- Co z nią zrobimy? - cicho spytała tę jasnowłosą.
Ściany wokół nich zaczęły mi falować przed oczami. Poczu-
łam, że robi mi się słabo. Dawno nie jadłam ani nie spałam.
Wtedy z ciemnego kąta wyłoniła się jeszcze jakaś kobieta i
podeszła do mnie bezszelestnie. Jej silne ramiona podtrzymały
mnie w chwili, gdy właśnie upadałam. Zdążyłam zobaczyć jej
duży nos, mocno ściągnięte do tyłu i zaplecione włosy, pełne
usta. Potem zapadła ciemność.

***

Obudziłam się. Wszystko było takie miękkie. Łóżko, poduszki,


dotyk jedwabiu na mojej skórze. Ktoś podał mi czarkę z wodą,
ale to nie był Orano i to nie były dłonie dziecka, tylko szerokie,
silne dłonie dorosłej osoby. Mrok pojawiał się i znikał, zasypia-
łam i budziłam się. Moje ciało nie chciało się ocknąć. Sen stał
się ucieczką. Te dłonie cały czas były. Podawały mi zupę, mięk-
kie jedzenie, gorzkie napary. Czasami czułam, jak wędrują po
moim ciele, obmywają rany. Zawsze delikatnie i miękko. Mia-
łam zamknięte oczy, nawet kiedy nie spałam.
Czasami wysyłano mnie do niego. Robił swoje. Później
znowu trzeba było mnie myć. Opatrywać kolejne rany. Nie
otwierałam oczu. Tam, pod powiekami, byłam sobą, lecz on nie
mógł mnie zobaczyć.
Aż wreszcie przyszedł ten dzień, i kolejny, kiedy po mnie
nie posłał. Otworzyłam oczy i zobaczyłam słońce. Okratowane
okno, szafę, kufry, dywaniki, poduszki. Na zewnątrz, na gałęzi
siedział ptak i śpiewał. Skowronek. Ciało nie bolało mnie tak
bardzo. Usiadłam na łóżku. Zobaczyłam drzwi. Zamknięte.
Kiedy próbowałam stanąć, nogi nie bardzo chciały mnie słu-
chać, z jękiem upadłam do tyłu. Natychmiast weszła ona, ko-
bieta o dużym nosie i miękkich dłoniach.
Błyskawicznie znalazła się przy moim łóżku, pomogła mi
usiąść. Założyła świeży opatrunek w miejscu rozerwanego
przez niego kącika moich warg.
- Możesz jeść?
Przejechałam językiem po ranie wewnątrz ust. Otworzyłam
je na próbę i na mojej twarzy pojawił się grymas bólu. Pokręci-
łam głową.
- Chcesz się umyć? Napić? - spytała głosem z charaktery-
styczną chrypką. Lubiłam go.
Skinęłam twierdząco. Uśmiechnęła się krzywo.
- Świetnie. W takim razie najpierw kąpiel. Zaczekaj
chwilę.
Siedziałam oparta na poduszce. Słońce wpadające przez
okratowane okno ogrzewało mi nogi. Byłam naga, ale nie pa-
trzyłam na swoje ciało. Zawsze z dumą nosiłam blizny. Dowo-
dziły mojej waleczności. Ale te rany nie były poprzedzone
walką.
Wróciła z dużym kawałkiem niebieskiego materiału, w
który mnie owinęła. Następnie poprowadziła mnie, powoli i
cierpliwie, przez dużą salę z fontanną, gdzie obserwowały nas
ciekawskie spojrzenia, ale nikt się do mnie nie odezwał. Wy-
szłyśmy na zewnątrz przez kolejne drzwi, a potem ruszyłyśmy
schodami w dół. Ostatnie drzwi, które otworzyła, wiodły do po-
mieszczenia pełnego pary.
Wprowadziła mnie do basenu z gorącą wodą, a ja jęknęłam
z bólu, bo piekły mnie wszystkie rany i zadrapania. Po chwili
ból ustąpił i poczułam błogość. Moja towarzyszka podwinęła
nogawki swoich spodni. Brodząc w wodzie, podeszła do mnie i
pokryła moje ciało i moje włosy czymś, co się pieniło i przy-
jemnie pachniało. Czasami, kiedy dotknęła miejsca, którego on
dotykał, musiałam powstrzymać się, żeby się nie cofnąć. Te
dłonie były dobre i chciały dla mnie jak najlepiej. Po chwili mo-
głam odgonić obraz mężczyzny leżącego na mnie i po prostu
przyjąć troskę opiekującej się mną kobiety.
Trzeba by było mocno szorować, żeby usunąć to, co się do
mnie przyczepiło. Kiedy leżałam w łóżku, kobieta używała
myjki, ale w ten sposób trudno się wszystkiego pozbyć. Teraz
zaczęła od włosów. Myła je długo. Były skołtunione i znajdo-
wało się w nich mnóstwo różnych dziwnych rzeczy. Niektóre
kołtuny odcięła po prostu nożyczkami. Muszelki i kości ptaków
brodzących wyjęła bez słowa. Należały do wojowniczki, którą
już nie byłam.
Następnie umyła ostrożnie moje ciało i posmarowała rany
maścią o ostrym zapachu. Stałam bez ruchu, bierna, pozwala-
łam jej na wszystko. Ale gdy skończyła i zawinęła mnie w ko-
lejny kawałek materiału, otworzyłam usta i odezwałam się po
raz pierwszy.
- Twoje imię?
Spuściła wzrok, jakby onieśmielona.
- Estegi.
- Sulani.
Spojrzała na mnie.
- Wiem - odrzekła i widząc pytanie w moich oczach, do-
dała: - Orano powiedział swojej matce. Trochę o tobie wiemy.
- A ty? Jesteś... - Nie wiedziałam, jakiego użyć słowa.
Wszystko tutaj, począwszy od złotych bram, przez kąpiele, za-
pachy, dźwięk, było mi obce. - Żoną?
Zaśmiała się, to był taki rechoczący śmiech.
- Jestem służącą. Od dziecka służę w dairahesi wezyra.
Wcześniej służyłam jego matce.
- Dziękuję.
Zrozumiała, co miałam na myśli i zrobiła się poważna. Tro-
skliwie owinęła materiał wokół moich piersi. Lekko pogłaskała
węzełek. Jej dłonie nie były stare, ale zupełnie młode też już
nie. Była ode mnie starsza, lecz trudno powiedzieć o ile. Odru-
chowo chwyciłam jej rękę. Podniosłam chudą dłoń do ust i po-
całowałam.
Estegi zamarła. Patrzyła w milczeniu, co robię. Jej szyję i
policzki oblał rumieniec. Szybko zabrała rękę. Może popełni-
łam jakiś błąd? Opuściłam ręce wzdłuż ciała i nie poruszyłam
się, dopóki nie otworzyła drzwi. Poprowadziła mnie schodami
z powrotem na górę.
Gdy zapadła noc, myślałam o jej imieniu. Estegi. Było po-
dobne do mojego.

Dowódcy nie spodobało się to, że jestem czysta i że ładnie


pachnę. Po kąpieli stracił mną zainteresowanie. Posyłał po
mnie, ale nie co noc, powoli przestałam go pociągać. Moje rany
się goiły.
Spędzałam czas w samotności. Pozostałe kobiety ze swoimi
robótkami, ubraniami, ploteczkami i koncertami w ogrodzie nie
chciały się ze mną zadawać, a ja z nimi. Najstarsza, która jak
się później dowiedziałam, była pierwszą żoną i miała na imię
Kabira, rzadko się pojawiała. Jasnowłosą Garai widywałam w
ogrodzie. Orseola, ta czarna, często spędzała noce w pałacu
księcia, a w dzień to odsypiała.
Towarzystwa dotrzymywała mi Estegi, służąca Kabiry. Nie-
mal ciągle była zajęta, bo Kabira nie dawała jej odpocząć. Ale
zaglądała do mnie w każdej wolnej chwili. Przynosiła mi jedze-
nie. Pomagała wzmocnić ramiona i nogi, gdy moje rany się za-
leczyły i znowu mogłam się poruszać. Wspierałam się na niej i
spacerowałyśmy po ogrodzie, a ona pokazywała mi te wszyst-
kie cuda.
Największym cudem była dla mnie ona sama.
Pozbierała to, co ze mnie zostało. Z mojego ciała. Z mojej
duszy. Swoją troską scaliła mnie znowu w kompletnego czło-
wieka. Tak kompletnego jak to tylko możliwe. Od pierwszych
spacerów po ogrodach Ohaddin to ona dawała mi siłę. Wszyscy
zawsze postrzegali mnie jako tę silną, tę, która chroni. Która
daje poczucie bezpieczeństwa. Dla mnie to Estegi była jedynym
gwarantem bezpieczeństwa oferowanego przez świat.
Kabira

ISKAN STAŁ sią JAKIŚ MROCZNIEJSZY. Coraz częściej pił złą


wodę Anji. Te niegdyś piękne, ciemne oczy zrobiły się takie
czarne, że źrenica i tęczówka zlały się w jedno. Na zewnątrz był
spokojny, chłodny i opanowany jak zwykle, lecz pod po-
wierzchnią wrzało. Używał tej nowej w okropny sposób.
Trudno było uwierzyć, że to w ogóle możliwe. Estegi opowia-
dała mi i Garai o tym, co się działo, i jak Sulani potem wyglą-
dała. Estegi trudno było znaleźć odpowiednie słowa, by to opi-
sać, gestykulowała w powietrzu, potem dawała za wygraną,
opuszczała ręce i patrzyła na nas wystraszonym, bezradnym
wzrokiem. Nic nie mogłyśmy zrobić. Żadna z nas nie chciała
ściągać na siebie uwagi Iskana. W świecie poza Ohaddin musiał
doznać jakichś niepowodzeń, o których nic nie wiedziałyśmy,
musiały istnieć rzeczy, które zaciemniały jego duszę. Coś, co
sprawiało, że pił tyle oaki. Dairahesi było zamkniętym świa-
tem, wiedza o otaczającej nas rzeczywistości docierała tutaj w
niewielkim stopniu. Sonana ożeniono z córką jednego z najbliż-
szych ludzi księcia. Cieszyło mnie to, bo zarówno Korin, jak i
Enon ożenili się z córkami namiestników, mieszkali i rządzili
w ich prowincjach, i przyjeżdżali rzadko. Jednak mimo że So-
nan i jego żona mieszkali w Ohaddin, na terenie pałacu, prawie
go nie widywałam. Miał syna i ojca, który ciągle czegoś od
niego chciał. Stał się dorosłym mężczyzną, mającym bardzo
mało czasu dla swojej matki.
Jedyną osobą, która nie bała się Iskana w tym mrocznym
czasie, była Esiko. Mieszkała u mnie, ale prawie się nie widy-
wałyśmy. Stała się cieniem swojego ojca, chodziła za nim wszę-
dzie. Była z nim, kiedy opuszczał Ohaddin, nadzorował handel,
doradzał starzejącemu się i słabemu księciu, odwiedzał Anji.
Iskan nie miał przed nią żadnych tajemnic, ale przede mną
owszem.
Pewnego razu, po powrocie z łaźni, zastałam ją ubraną w
starą tunikę Garai, jedną z tych, które dostała, kiedy tu przyje-
chała i była ulubienicą Iskana. Tunika miała blado-niebieski ko-
lor i mnóstwo haftów. Esiko nie było w niej do twarzy, kolor
nie pasował do jej cery i włosów. Nigdy wcześniej nie widzia-
łam jej w kobiecym stroju i zamarłam. Założyła kilka moich
ozdób na nadgarstki i szyję. Napotkała mój wzrok w lustrze.
Nie była nim skrępowana.
- Co robisz? - spytałam, starając się, by mój głos zabrzmiał
lekko.
- Chciałam sprawdzić, jak to jest być kobietą - odparła i
zadumana próbowała podnieść ręce. - Trudno się poruszać w
tym sztywnym materiale.
- Można się przyzwyczaić - odparłam, szybko weszłam do
środka i zamknęłam za sobą drzwi. Nie mogłam ryzykować, że
ktoś ją zobaczy.
Esiko wyprostowała ręce i pozwoliła bransoletom z brzdę-
kiem spaść na podłogę, błyskawicznie wyślizgnęła się z tuniki.
- Całe szczęście, że nie muszę tego robić.
Jej goła klatka piersiowa wciąż była zupełnie płaska, ani
śladu piersi. Biodra wąskie, ani śladu zaokrąglenia. Codziennie
przyglądałam się jej ciału. Szukałam oznak, że staje się kobietą.
Wiedziałam, że zanim do tego dojdzie, muszę obmyślić jakiś
plan. Jak miałam to ukryć przed Iskanem? Jak miałam uratować
moje dziecko? Niestety, nic nie przychodziło mi do głowy.
Chciałam, by została ze mną na zawsze, moja sekretna córka.
Zaprzeczałam przed samą sobą i przed Garai, że czas nieubła-
ganie mija i ten dzień, kiedy ciało Esiko nas zdradzi, nieuchron-
nie się zbliża.

***

Stałam na koronie muru i patrzyłam, jak wyjeżdżają konno


o świcie. Iskan pozwolił mi opuścić dairahesi, po raz pierwszy
odkąd przywiózł mnie do Ohaddin z Areko ponad dwadzieścia
lat temu. Esiko stała u mojego boku. Moi trzej synowie jechali
na przedzie na czarnych jak noc ogierach. Proporce trzepotały
na silnym wietrze. Oparłam się o zębate krenelaże*. Ostre pro-
mienie wschodzącego słońca odbijały się zarówno w zbrojach
wojowników, jak i zwierząt. Widziałam trzech rosłych męż-
czyzn w sile wieku, a równocześnie trzech małych chłopców
opuszczających konno swoją matkę.
Byli już wcześniej na wojnie, ale nigdy tak daleko. Iskan
wyjaśnił Esiko, która potem z kolei wyjaśniła mi, że na północ-
nym zachodzie wybuchł bunt. Elian przeciwstawiło się władcy
Karenokoi i wtargnęło do państw lennych przy granicy. Podpo-
rządkowało sobie dwa państwa, Baklat i Nernai, bardzo ważne
dla Karenokoi. To od nich Karenokoi brało zboże. W Renka i
prowincjach wokół Ohaddin uprawiano tylko przyprawy, które
dawały złoto, ale nie chleb i ryż. Ceny żywności poszybowały
w górę, a inni namiestnicy spoglądali teraz na północny zachód
i albo bali się, że Elian na nich napadnie, albo dostrzegali nowe
możliwości. Iskan nie cieszył się popularnością. Bo to on spra-
wował teraz rządy, wszyscy o tym wiedzieli. Książę był zagu-
bionym starcem. Po śmierci synów opuściły go wszystkie siły.
Nie wydaje mi się, żeby Iskan musiał mu jeszcze dawać czarną
wodę Anji. Książę stracił całą wolę życia i nie opuszczał swoich
komnat. Ponieważ był już sędziwy, nikt go za to nie krytyko-
wał. I nie było wiadomo, kto zostanie jego następcą, kto przej-
mie władzę, teraz, kiedy synowie króla nie żyli. Któryś z jego
synów z nieprawego łoża? Żaden z nich nie miał odwagi sprze-
ciwić się Iskanowi. Wszyscy wiedzieli, do czego prowadzi
otwarty bunt: do natychmiastowej śmierci. Esiko mi o tym nie
mówiła, ale wiedziałam od Estegi, że głównym powodem buntu
w Elian był handel niewolnikami. Do towarów sprzedawanych
w Karenokoi Iskan dołożył mianowicie jeszcze jeden: niewol-
ników. Pomysł ten zaczerpnął z Harrery, gdzie dawno temu ku-
pił Garai. Sprzedaż młodych kobiet była opłacalna, a on potrze-
bował złota do swojej ciągłej ekspansji. Chciał sobie podpo-
rządkować jak najwięcej źródeł mocy, żeby je później znisz-
czyć. Był opętany strachem, że ktoś mógłby tak jak on zapano-
wać nad życiem i śmiercią, a potem wykorzystać to przeciwko
niemu. Za przyzwoleniem wezyra w biednych wioskach w Ka-
renokoi, w państwach lennych, a także tych ościennych, pory-
wano młode dziewczęta, które następnie sprzedawano kupcom
w samym Karenokoi i poza jego granicami. Działo się to na taką
skalę, że matki w niektórych regionach, gdzie handlarze nie-
wolników grasowali najintensywniej, w tym właśnie w Elian,
oszpecały swoje córki, goląc im głowy, raniąc lub dokonując
poparzeń na ich twarzach, wybijając im zęby. Wszystko po to,
by były bezpieczne. Te urodzone z zajęczą wargą lub naczynia-
kiem uznawano za błogosławione. One nie musiały się bać.
* krenelaż - zwieńczenie muru (tłum.)
Iskan oświadczył, że na czele wojska wyśle swoich synów.
Sam oczywiście nie wyruszył na wojnę, był za stary. Zbyt
ważny. Ale miał problem z ludźmi. Nienawidzili go z głębi
swoich głodujących żołądków. Nie mógł ich straszyć śmiercią,
bo ona już zaglądała im w oczy. Przez długi czas udawało mu
się utrzymywać ich w ryzach przy pomocy kultu zbudowanego
wokół księcia jako nieomylnego ojca, którego mogli podziwiać.
Ale nie widzieli go od wielu lat. Wszyscy zdawali sobie sprawę,
kto tak naprawdę rządzi, i bunt był blisko. Iskan nie chciał za-
bijać więcej ludzi niż to konieczne: ludzie stanowili siłę robo-
czą, potrzebną do uprawy przypraw. Część tych, którzy zmarli
podczas ostatniej wielkiej plagi głodu, chciał zastąpić niewol-
nikami kupionymi w Harrerze, z marnym rezultatem. Teraz
próbował stworzyć poczucie jedności i zgody w obliczu tego
zewnętrznego wroga, Elian. Karenokoi zostało zaatakowane!
Musimy wszyscy zjednoczyć się w walce z intruzami! Esiko
opowiadała, że Iskan ciężko pracuje, manipulując ludźmi i
zmieniając ich nastawienie do wojny. Nie wiem, na ile mu się
udało, lecz moi synowie byli częścią tej kampanii.
Nie sądzę, by mój mąż ufał jeszcze komuś poza swoimi sy-
nami. A im też z trudem. Sonan wyznał mi dzień przed wyru-
szeniem na wojnę, że Iskan zaczął być chorobliwie podejrzliwy
nawet w stosunku do Korina. Oskarżał go o ukrywanie zasobów
Amdurabi.
- Po co ci złoto? - spytał Iskan. - Może werbujesz własne
wojsko? I przeciwko komu ruszysz? Ostrzegam cię. Nie wolno
ci się zbuntować przeciwko mnie, rozumiesz? Nikomu to się nie
uda, a już na pewno nie tobie!
Korin stał z pochyloną głową i zaciśniętymi pięściami. Za-
pewniał swojego ojca, że złoto jest mu potrzebne do nakarmie-
nia ludności, do niczego innego. Że jest posłusznym i dobrym
synem, który we wszystkim słucha swojego ojca. Ale mimo to
pokornie poprosił go, by mógł zostać w domu, w Amdurabi i
nie musiał uczestniczyć w wyprawie wojennej przeciwko Elian.
Hanai, jego żona, znowu jest brzemienna i naprawdę powi-
nien...
- No co? - zadrwił z niego Iskan. - Trzymać ją za rękę,
kiedy będzie przeć? Dobrze wiem, jakie są twoje prawdziwe
motywy. Ale nie martw się. Pójdziesz na wojnę. Tym samym
mianuję cię generałem.
Korin podziękował ojcu za ten zaszczyt, ale kiedy Iskan się
odwrócił, posłał jego plecom spojrzenie pełne nienawiści. Był
już mężczyzną w średnim wieku i nienawidził tego, że musi
przyjmować rozkazy swojego ojca, jakby wciąż był małym
chłopcem, a nie namiestnikiem z szóstką dzieci i siódmym w
drodze. Nie przejmował się swoim ludem bardziej niż ojciec,
lecz nie był tak oderwany od rzeczywistości jak on. Gdyby lud-
ność Amdurabi zbuntowała się przeciwko swojemu namiestni-
kowi, nie miałby jak się bronić. A gdyby zostawił swoją pro-
wincję, byłoby jeszcze gorzej.
Rozmawiałam z Sonanem do późnych godzin wieczornych.
Esiko siedziała u boku swojego brata, chłonęła każde słowo.
Chociaż była tak blisko ze swoim ojcem, wiedziałam, że mo-
żemy przy niej otwarcie rozmawiać. Nigdy nie zdradziła mnie,
ani nas. Gromadziła w swojej małej główce to, co mówił Iskan
i to, co ja mówiłam, a jej twarz często była niczym maska, bez
wyrazu. Nigdy nie wiedziałam, co myśli i czasami miałam
ochotę nią potrząsnąć, żeby mnie wpuściła do swojego wnętrza.
Do Sonana nigdy nie mogłam się zbliżyć. Przepaść, jaką Izani
stworzyła między nami w jego dzieciństwie, była zbyt wielka,
nawet jeśli w ostatnich latach trochę się zmniejszyła. Ale Esiko
powinna być moja.
Sonan się bał. Nie powiedział mi tego, żaden dorosły męż-
czyzna nie mówi takich rzeczy swojej matce przed wyrusze-
niem na wojnę. Jednak pomimo dojrzałego wieku nigdy wcze-
śniej nie był na wojnie. Dopiero co się ożenił, miał małą córkę
i nie w smak mu było opuszczać dom i rodzinę. Ale robił
wszystko, co kazali ojciec i bracia.
- Żaden ze mnie wojownik, matko - powiedział przybity,
gdy Estegi sprzątała ze stołu po naszym posiłku. - Ani dowódca.
Ojciec wyznaczył mnie, bym prowadził jednostkę konnych
łuczników z Tane. To twardzi mężczyźni, matko. Zaprawieni w
boju, świetni w tym, co robią. Pogardzają mną i moim niedo-
świadczeniem. Nie obwiniam ich za to.
- Możesz się od nich wiele nauczyć - odezwała się Esiko.
- Przecież lubisz strzelanie z łuku. Nikt tak nie strzela z koń-
skiego grzbietu jak jeźdźcy z Tane.
Sonan bąknął coś w odpowiedzi i chwilę później wstał, żeby
sobie pójść. Chciałam go zatrzymać, ale nie udało mi się wpaść
na nic, co mogłoby go do tego nakłonić. Pochylił się i pocałował
mnie w policzek.
- Gdyby coś mi się stało... Zdaję sobie sprawę, że niewiele
możesz, ale spróbuj zaopiekować się moją żoną i córką. Ponie-
waż nie mam jeszcze syna, wiem, że one go niewiele obchodzą.
- Nie mów tak, mój synu - powiedziałam i mocno przyci-
snęłam jego głowę do swojej piersi, mocniej niż kiedykolwiek.
Trzymałam go, tak jak powinnam to robić, kiedy był mały i ska-
zany na okrucieństwo Izani. - Masz wrócić do domu, do nas
wszystkich, cały i zdrowy.
- Dopilnuję, żeby miały wszystko, czego im potrzeba -
spokojnie zapewniła swojego brata Esiko. - Nie powinieneś wy-
ruszać na wojnę z ciężkim sercem.
Sonan wyswobodził się delikatnie z moich objęć. Klepnął po
plecach swojego młodszego brata.
- Wiem, że mogę na ciebie liczyć, Orano. Masz wpływ na
ojca. Niech ci się wiedzie, bracie.
- I tobie, bracie.
Ucałowali się ciepło w policzek. Esiko i Sonan od zawsze
dobrze się dogadywali.
Sonan dał mi ostatniego, przelotnego buziaka.
- Muszę już iść. Żona obiecała, że będzie czekać i nie chcę,
żeby trwało to długo. Niech ci się wiedzie, czcigodna matko.
Poszedł i zostałyśmy same. Ukryłam twarz w dłoniach. Nie
podobało mi się, że Iskan wysyła ich wszystkich trzech, ale
miałam nadzieję, że Korin i Enon będą mieli baczenie na swo-
jego młodszego brata.
- Ojciec wyśle zapas dobrej wody Anji, żeby ich chronić -
powiedziała Esiko i ziewnęła. Zaczęła gasić lampy oliwne,
jedną po drugiej, ponieważ Estegi poszła już spać. Uniosłam
głowę i wiodłam za nią wzrokiem w zapadającej ciemności. Jej
biodra lekko się zaokrągliły, nie dało się tego nie zauważyć.
Małe piersi można było ukryć pod sztywnymi, jedwabnymi tu-
nikami, ale biodra... Poza tym cała jej twarz zaczęła przybierać
coraz bardziej kobiecy kształt. Wiedziałam, że niedługo naszej
tajemnicy nie da się już ukryć, lecz nie miałam pojęcia, jak dalej
chronić Esiko.
- To dobrze. W takim razie są bezpieczni - stwierdziłam,
wciąż bolejąc nad świeżą stratą Sonana.
Esiko przystanęła ze zgaszoną lampą w ręku. Spojrzała na
mnie wzrokiem zdecydowanie starszym aniżeli dziewczyna
stojąca przede mną.
- Moc Anji jest związana z tym dystryktem, z Renka - wy-
jaśniła. - Słabnie, im jest się dalej od niego. I im więcej mija się
innych źródeł mocy. Ojciec zdaje sobie z tego sprawę, choć cza-
sami wydaje mi się, że o tym zapomina.
Po moich plecach przebiegł dreszcz. Zerwałam się na równe
nogi.
- Widziałaś coś? Odpowiedz!
- Wpatrywałam się w wodę Anji wiele razy i ani razu nie
widziałam, żeby odbijała się w niej śmierć moich braci.
- Co to oznacza? - spytałam trzęsącym się głosem.
- To oznacza, że nie wiadomo, gdzie i kiedy to się stanie,
ale na pewno nie tutaj.

Przypomniałam sobie jej słowa, widząc tego ranka, jak opusz-


czają mnie moi synowie. Nie wiedzieli, że stoję na murze i wi-
dzę, jak odjeżdżają konno. Żaden z nich się nie odwrócił. Bar-
dzo szybko zasłoniły ich domy znajdujące się poza murem pa-
łacu, lecz ja dalej stałam i obserwowałam wschód słońca. Sły-
chać było, jak kolejni dowódcy, ci mieszkający w Ohaddin,
przyłączają się do tego małego oddziału. Piechota czekała za
miastem. Słyszałam, jak wśród fanfar otwierają się bramy mia-
sta, a potem, jak żołnierze wiwatują na widok jadących konno
dowódców. Korin był lubiany, na pewno bardziej niż jego oj-
ciec. Spojrzałam w kierunku gór Halim na północnym zacho-
dzie. Ich miękkie szczyty wyznaczały drogę wojska. Kawal-
kada powinna dotrzeć do przełęczy między najwyższymi szczy-
tami już następnego dnia.
Kiedy się odwróciłam, by pójść do siebie, Esiko chwyciła
mnie za rękę.
- Matko, jestem przy tobie - zapewniła, ściskając moją
dłoń. - I będę, dopóki nie wrócą.
Zabrałam moją rękę i ostrożnie ruszyłam w stronę schodów,
gdzie czekali na nas strażnicy dairahesi. Moje stopy i ręce mu-
siały wskazywać mi drogę, gdyż moje oczy były zamglone
łzami.

***

Po kilku tygodniach zaczęli przybywać posłańcy. Esiko przy-


nosiła wieści z Domu Mocy, w którym codziennie siedziała u
boku Iskana i przysłuchiwała się wszystkim jego spotkaniom
oraz negocjacjom. Pierwsze raporty dotyczyły tego, że oddziały
Karenokoi dotarły do Baklat, gdzie spotkały się z dużym opo-
rem. Wróg był silniejszy niż się spodziewali, ponieważ miej-
scowa ludność opowiedziała się po stronie Elian. Tak nielu-
biany był Iskan.
Iskan próbował zwerbować kolejnych żołnierzy i wysłać ich
jako wsparcie, lecz nikt nie chciał się zaciągnąć, relacjonowała
Esiko. Przychodziła do naszych komnat dopiero o zmierzchu.
Twierdziła, że w Domu Mocy tyle się dzieje i nie chce niczego
przegapić. Wyglądała na zmęczoną, miała cienie pod oczami i
pozwalała się sobą opiekować.
- Wysyła rozkazy, a potem je cofa kilka razy w ciągu dnia
- żaliła się. - Niebawem będzie pełnia. Czeka, co Anji mu wtedy
powie. Nigdy wcześniej nie widziałam ojca w takim stanie.
Martwi go, że walki toczą się tak daleko od Renka.
- Masz na myśli od Anji? Ale jeśli wróg jest taki silny, to
chyba może rozkazać żołnierzom zawrócić?
- Widziałaś, żeby ojciec się z czegoś wycofał, kiedykol-
wiek? Przyznał się do porażki? Co ty możesz wiedzieć o woj-
nie, o strategii, skoro nigdy stąd nie wychodzisz?!
Spojrzałam na nią zaskoczona.
- Jako kobiecie, jako żonie wezyra, nie wolno mi opusz-
czać Domu Piękna. Dobrze o tym wiesz. - Próbowałam zmienić
temat. - Dziecko, jesteś wyczerpana. Nie powinnaś spędzać tyle
czasu w Domu Mocy.
- Jestem prawą ręką ojca - oświadczyła Esiko. - Nie może
się beze mnie obejść, teraz, kiedy moi starsi bracia są tak da-
leko.
Po moich plecach przebiegł dreszcz. Jestem prawą ręką ojca.
Tak powiedział Iskan, gdy spotkałam go po raz pierwszy. Opu-
ściłam ramiona. Spojrzałam na Esiko. Miała delikatny podbró-
dek swojego ojca. Jego mocno zarysowane brwi i smukły nos.
Pod wieloma względami była jego kopią, co pomagało ukryć
jej płeć. Ale w odróżnieniu od niego bardzo rzadko się uśmie-
chała.
- Położę się, matko. Obudź mnie o świcie, poproś służą-
cych, by przynieśli mi śniadanie do łóżka. Jak tylko wstanę,
pójdę do ojca.
Clarás

P RACOWAŁAM w PORCIE. Każdej nocy przyjmowałam kilku


mężczyzn. Najbiedniejszych marynarzy, tych, których nie stać
było na kogoś pięknego. Albo w ogóle na kogoś pełnowarto-
ściowego. Twarz taka jak moja nie kosztuje zbyt wiele. Nikt nie
chciał ich obsługiwać. Ja też nie. Nigdy nie było wiadomo, czy
zapłacą. Cuchnęli, nie mieli zębów i palców, byli starzy. Kiedy
pojawił się ten bogaty mężczyzna, w swoim pięknym stroju, z
pachnącym olejkiem wtartym we włosy, nikt nie mógł uwie-
rzyć, że chce zapłacić za noc spędzoną ze mną. A najmniej ja.
Ale on nie chciał tego co ładne, co piękne. Ciągnęło go do
tego, co brzydkie i zdeformowane. Do czegoś takiego jak ja.
Jedna noc mu nie wystarczyła. Chciał mnie na wyłączność.
Pozostałe dziewczęta z domu uciech pękały z zazdrości.
Stroiły się, próbowały go zwabić, lecz to mnie złożył propozy-
cję. Myślałam, że moje życie zmieni się na lepsze. Że nie będę
musiała przyjmować po kilku mężczyzn każdej nocy. Że nigdy
więcej nie będę się martwić o jedzenie, ubranie i dach nad
głową. Pieniądze, za które mnie kupił, wysłałam moim rodzi-
com. Potem poszłam z nim, tak jak stałam, bez niczego.
Zawiózł mnie do Ohaddin. Do stolicy. Nigdy tam nie byłam.
Nigdy nie opuszczałam morza. Okolica pałacu była wielkości
portowego miasta. Domy wysokie, dachy złocone, ogrody
pachnące. Nie mogłabym sobie wcześniej wyobrazić takiego
miejsca.
Podniosłam głowę, gdy przekraczałam mur dairahesi. Ni-
gdzie nie było widać morza. Zamknięto za mną złotą bramę.
Podbiegłam do okna i wyjrzałam przez nie. Widziałam dachy i
drzewa, i zielone pola w oddali. Ale morza nigdzie nie było, nie
czułam nawet jego zapachu.
Byłam jedną z ostatnich kobiet, które przybyły w to miejsce,
lecz pierwszą, która podjęła decyzję o ucieczce.

Przybyłam do Ohaddin późnym latem, krótko po wojnie, na


której zginęli trzej najstarsi synowie mężczyzny. Podejrzewam,
że to dlatego przyciągnęło go do mnie, do kogoś, kogo mógł
poniżać. W dairahesi unosił się zapach kadzidła, które jego
żona paliła, by upamiętnić swoich synów. W owym czasie pra-
wie jej nie widywałam. Kiedy gdzieś mi przemknęła, widzia-
łam, że szła wolno i niepewnie, jakby nie zdawała sobie sprawy,
gdzie się znajduje. Zawsze wsparta na ramieniu swojego naj-
młodszego syna, Orano. Jej twarz była biała jak pergamin.
Stara, złamana kobieta.
Kobiety w dairahesi ignorowały mnie. Nie chciały widzieć
mojej zniekształconej twarzy. Te, które były brzemienne, bały
się, że jeśli na mnie spojrzą, ich dziecko będzie takie jak ja. Je-
dynymi osobami, które ze mną rozmawiały i wydawały się nie
przejmować moją rozszczepioną wargą, były Estegi i ta ciemna
kobieta, na którą wołano Orseola. Dużo starsza ode mnie, a
mimo to zostałyśmy czymś na kształt przyjaciółek.
Czas w dairahesi ciągnął się niemiłosiernie. Jak syrop. W
dzieciństwie pracowałam, żeby moja rodzina mogła się utrzy-
mać. Z ojcem i bratem, na morzu, przez wszystkie dni w roku.
Zakładałam linki i zarzucałam sieci, wybierałam ryby, które się
złapały, czyściłam je. Polowałam harpunem na duże okazy.
Nurkowałam po małże i ostrygi. Czułam się potrzebna, byłam
częścią naszej wspólnoty. W pracy wygląd mojej twarzy nie
miał żadnego znaczenia. Ale w dairahesi nie było co robić.
Moje dłonie leżały bezczynnie na kolanach. Powoli usychałam,
znikałam.
Była późna jesień, kiedy zorientowałam się, że jestem brze-
mienna. Natychmiast podjęłam decyzję: to dziecko nie urodzi
się w niewoli. To nie będzie jego dziecko. Tylko moje. I moim
zadaniem było dać mu życie warte tego, żeby żyć.

Pewnej nocy śniło mi się, że siedzę na dziobie łodzi rybackiej i


wiatr rozwiewa mi włosy. Powietrze miało smak soli. Łódź,
którą płynęłam, była mała, ale smukła, mocna i miała szaro-zie-
lone żagle. Zaraz po obudzeniu odszukałam Orseolę.
Znalazłam ją przy sadzawce na wewnętrznym dziedzińcu,
siedziała i moczyła w wodzie swoje łapacze snów. Mówiła, że
topi sny. Nie wiem, co przez to rozumiała.
- To ty pokazałaś mi tę łódź?
Orseola pokręciła głową. Miała mokre rękawy. Nie podnio-
sła wzroku, lecz przestała poruszać rękoma.
- Nie. Ale ją widziałam. To był najpiękniejszy sen, jaki
miałam, odkąd tu przybyłam - powiedziała niskim, ściszonym
głosem. Potem na mnie spojrzała i uniosła brwi. - Ten smak
wolności będzie mnie prześladował przez cały dzień.
Taka właśnie była. Jej nastrój zmieniał się z minuty na mi-
nutę. Była nieobliczalna jak wiosenna burza.
- Ta łódź będzie moja - oświadczyłam. - Nazwę ją Naon-
del.
- Dokąd popłyniesz, rybko? Do domu?
- Tak. - Czekałam, aż na mnie spojrzy. - Do domu na mo-
rzu. Przecież wiesz, że dom, w którym dorastałam, już nie jest
moim domem.
Orseola pokręciła głową:
- Rybka bez posagu. Cóż za tragiczna historia. Ach, ach,
jakie to smutne. Musiałaś sprzedać swoje ciało. Jako jedyna z
nas przybyłaś tutaj z własnej woli.
Ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć czegoś niemi-
łego.
- Ale mój dom jest tam, gdzie jest morze.
Odwróciła głowę i wyjęła z wody łapacze snów. Czyste
perły i kości aż błyszczały.
- Możesz mi pomóc znaleźć łódź - oświadczyłam. - Prze-
szukać te sny, które do ciebie przychodzą. Ktoś musi mieć szarą
łódź rybacką, małą, stabilną, ze smukłym dziobem i szaro-zie-
lonymi żaglami. Wiem to, Naondel pokazała mi się, bo ma być
moja.
- Jak daleko możesz popłynąć taką łodzią? - spytała Or-
seola, wciąż nie patrząc mi w oczy.
- Bardzo daleko, jeśli tylko będę mieć jedzenie i wodę.
- Za południowym morzem jest pewien kraj - oznajmiła. -
Terasu. - Mieszka tam ktoś, kto może wciąż żyje. Kto być może
mi przebaczył.
Spojrzałam na nią. Była nieobliczalna, ale miała większą
wolność niż pozostałe kobiety z dairahesi. Czasami opuszczała
Dom Piękna i pozwalano jej spacerować po pałacu księcia. Pro-
sząc ją o znalezienie mi łodzi, niejako wtajemniczyłam ją w mój
plan. Chciałam uciec. Nie mogłam temu zaprzeczyć.
- Dostaniemy tam schronienie?
Nie odpowiedziała. Coś się stało w jej ojczyźnie. Tyle wie-
działam. Ale nie miałam pojęcia, co. Ani co możemy tam za-
stać.
Spojrzałam w górę na plamę niebieskiego nieba nad naszymi
głowami. Leniwie płynęła po nim samotna chmurka zwiastu-
jąca pogodę i słońce. Zwróciłam się do Orseoli i tym samym
powierzyłam jej swój los.
- Możemy tam popłynąć. Ale musisz mi pomóc znaleźć
łódź. Ona gdzieś jest. Przeszukaj sny napływające z wybrzeża.
Orseola wzruszyła ramionami. Jakby to wszystko w ogóle ją
nie obchodziło.
- Ale jak dotrzemy na wybrzeże? Jak się stąd wydosta-
niemy?
- O tym pomyślimy później. Najpierw musimy mieć łódź.

Mijały dni. Dziecko w moim brzuchu rosło. Mężczyzna o tym


wiedział. Stwierdził, że to dziewczynka i że pozwoli jej żyć.
Jego słowa nie były ważne. To nie on decydował o losie tego
dziecka, tylko ja.

Orseola przyszła do mnie po jakimś czasie. Właśnie wróciłam


z łoża mężczyzny.
- Znalazłaś łódź? - spytałam.
- Nie. Ale widziałam inny sen. Sulani i Estegi planują
ucieczkę.
Spojrzała na mnie. Pokręciłam głową.
- Nie. To zwierzęta lądowe. Nie wiedzą nic o morzu, o
sztormach, głębinach i żaglach - oznajmiłam.
- Sulani zna wodę - zauważyła Orseola. - Rzeki. Jest silna,
zdeterminowana i nie pozwoli się powstrzymać.
- Ja też nie pozwolę się powstrzymać.
- Estegi może poruszać się swobodniej od nas. To tylko
służka, nikt jej nie obserwuje. Może zdobyć jedzenie i picie.
- Nie ufam im.
- Do mnie też nie masz zaufania - stwierdziła Orseola. -
Ale mnie potrzebujesz. A my potrzebujemy wojowniczki i
zwiadowczyni.
Zastanowiłam się nad jej słowami. Wsłuchałam się w nie i
doszłam do wniosku, że ma rację. Wojowniczka i zwiadow-
czyni mogłyby ułatwić nam ucieczkę.
Pewnego wieczoru Orseola przyprowadziła je do mojej
komnaty. Sulani usiadła na poduszce przy samych drzwiach.
Już od pierwszej chwili nas pilnowała. Chroniła. Estegi przy-
niosła herbatę i owoce. Traktowała mnie tak jak pozostałe ko-
biety. Lubiłam ją za to. Ciekawiło mnie, dlaczego chce uciec.
Nie była tutaj więziona, nie w taki sposób jak my.
Kazałam im najpierw złożyć przysięgę. Że nie zdradzą ni-
komu, że planujemy ucieczkę. Przysięgły bez protestów. Sulani
na Rzekę, Orseola na pamięć swojej matki. Estegi na swoją ta-
jemnicę. Wtedy na nią spojrzałam. Próbowałam zrozumieć, co
może ukrywać. Zawsze była taka spokojna. Wydawała się
godna zaufania.
Ja przysięgłam na moje nienarodzone dziecko.
Rozmawiałyśmy ściszonym głosem. Orseola wszystko im
wyjaśniła. Sulani zadawała pytania. Kwestionowała. Zaczęła
szkicować plan. Zrobiła listę potrzebnych rzeczy. Ja opowie-
działam im o wszystkim tym, na czym się nie znały. O linach.
Żaglach. Ochronie przed deszczem i słońcem.
Sulani miała jakie takie pojęcie o suszeniu i przechowywa-
niu żywności. Estegi wiedziała jeszcze więcej. Uzgodniłyśmy,
że zaczniemy odkładać całe jedzenie nadające się do wysusze-
nia. Nie mogłyśmy go brać prosto ze spiżarni, bo by nas na-
kryto, lecz mogłyśmy odkładać nasze własne porcje. Estegi
znała jakiś zapomniany schowek, gdzie dało się to wszystko
przechowywać.
Kiedy sobie poszły, siedziałam przy oknie i wypatrywałam
morza. Mój pokój wychodził na zachód, ale jeśli przycisnęłam
twarz do krat, to w pogodne dni dostrzegałam blask daleko na
południu. Tej nocy wiało właśnie z południa i czułam na skórze
oddech morza.
- Niedługo - szepnęłam, do morza i do mojego dziecka.
Niedługo.
Zastanawiałam się, która z nich nas zdradzi. Wcale mnie to
nie niepokoiło. Człowiek już taki jest. Nieszczery. Nie można
mu ufać. Nie tak jak zwierzętom. One nie są ani dobre, ani złe,
po prostu są sobą.
Ale miałam plan. Zrobiłam coś, dla siebie i dla dziecka.
Tylko to się liczyło. Że miałam cel. Rybka w moim brzuchu
zatrzepotała ogonkiem.
Po złożeniu przysięgi zebrałyśmy się w łaźni na parterze, by
spokojnie porozmawiać. Nikogo tam nie było, baseny z ciepłą i
zimną wodą stały puste i woda połyskiwała w poświacie na-
szych lamp, lecz mimo to bałam się, że ktoś może nas usłyszeć.
- Musimy się wyzwolić - szepnęłam. - Z bronią w ręku.
Sulani prychnęła.
- Żadna z was nie umie posługiwać się bronią. Poza tym
jej nie mamy. To zbyt niebezpieczne. Zbyt ryzykowne.
- A ty nie jesteś wojowniczką? - spytałam.
- Byłam. Byłam wojowniczką. - Spojrzała na mnie mrocz-
nym wzrokiem. - Wasza trójka nie umie posługiwać się bronią.
Estegi położyła rękę na jej ramieniu i powiedziała coś uspo-
kajającego. Tak jak to się robi z foką, która zaplątała się w sieć
rybacką. Jej dłoń długo spoczywała na ramieniu Sulani, długo.
Widziałam to.
Potem odwróciłam wzrok.
- Strażników nie jest zbyt wielu - wyszeptałam. - W nocy
tylko dwóch. Możemy ich jakoś zwabić. A później uderzyć tak,
żeby stracili przytomność. Do tego nie potrzeba broni.
- Ale jeśli nam się nie powiedzie, podniosą alarm - zaopo-
nowała Sulani.
- Gdyby spali, mogłabym dostać się do nich od pokoju
służby i wykraść im klucze - stwierdziła Estegi. – Otworzyć
bramę i was wypuścić. A później zamknąć ją za wami tak, żeby
nikt nie zauważył, że zniknęłyście.
- Orseola może zesłać im sny - powiedziałam szeptem.
- Nie mogę sprawić, żeby zasnęli - zaprotestowała Or-
seola.
- Zgadza się, ale możesz zesłać im sny, kiedy już będą
spać. Jeśli przez przypadek zasną na swojej warcie. W noc na-
szej ucieczki. Sny, które sprawią... - Szukałam odpowiednich
słów. Czegoś, co mogłoby nam pomóc. - Sny tak piękne, że nie
będą chcieli się obudzić. Ześlesz im tak wspaniałe sny, że się
nie obudzą, a my uciekniemy.
- To się nie uda. Skąd możemy mieć pewność, że będą
spać wystarczająco głęboko? Że w ogóle zasną? Nie możemy
czekać, noc za nocą, mając nadzieję, że tak się stanie. - Sulani
oparła się ostrożnie o ścianę, a na jej twarzy pojawił się grymas
bólu. Mężczyzna coś jej uszkodził. Znowu. Estegi natychmiast
się poderwała, przyniosła poduszkę i podłożyła ją pod plecy Su-
lani. Następnie sięgnęła po jedną z butelek stojących we wnę-
kach wokół basenów i wylała na swoje ręce odrobinę olejku o
intensywnym zapachu. Zaczęła masować stopy Sulani. Sulani
zaprotestowała, mamrocząc coś pod nosem, lecz w końcu po-
zwoliła jej na to. Wtedy Estegi zabrała głos, co było rzadkością.
- Uważam, że powinnyśmy ich uśpić. Jakimś napojem.
Garai na pewno mogłaby coś takiego przygotować.
- Nie! - podniosłam głos. - Im nas więcej, tym większe ry-
zyko niepowodzenia.
- Wykopmy tunel - zaproponowała Sulani. - Stąd, z łaźni.
Nocą nikogo tu nie ma.
- To zajmie rok! - Rozłożyłam ręce. - Muszę się stąd wy-
dostać przed urodzeniem dziecka.
Sfrustrowana wyszłam i wróciłam sama do swojego pokoju.
To był błąd, że wtajemniczyłam je w swój plan. Nie potrafiły-
śmy się zgodzić nawet co do sposobu ucieczki.

Pewnego dnia zostałyśmy wszystkie wyprowadzone z pałacu.


Nie powiedziano nam, dlaczego. Od jesieni, kiedy to Karenokoi
poniosło sromotną klęskę, dowiadywałyśmy się coraz mniej o
tym, co się dzieje poza Ohaddin. Podejrzewam, że żona Iskana
i Garai wiedziały, ale prawie z nami nie rozmawiały. Teraz szły
z przodu, ciepło ubrane, w watowanych tunikach, otulone kil-
koma szalami. Orano szedł obok Kabiry. Matka i syn, oboje
ubrani na biało dla podkreślenia żałoby po zmarłych synach i
braciach. Estegi i reszta służby nieśli parasole i poduszki oraz
kosze z jedzeniem. Weszliśmy do ogrodu. Powietrze było
zimne, a niebo błękitne. Wczesna zima. Moja pierwsza zima w
pałacu. Ze zwierzyńca na południowym wschodzie dobiegał
głośny ryk nieznanych mi zwierząt i wrzask obcych ptaków.
Pragnęłam móc je odwiedzić. Dać im trochę pocieszenia. Może
je uwolnić.
W południowej części ogrodu, nad stawem, wybudowano
scenę. Na razie nie było tam ludzi. Strażnicy wprowadzili nas
na platformę odgrodzoną od świata ładnie pomalowanymi pa-
rawanami. Zasiadłyśmy na poduchach rozłożonych przez
służbę. Obok małżonki Iskana postawiono palenisko, a jej nogi
przykryto grubymi skórami zwierzęcymi. Kilkoro dzieci hała-
sowało, więc trzeba je było uciszyć. Wsunęłam dłonie w rę-
kawy, chroniąc je przed zimnym wiatrem wiejącym od gór na
północnym zachodzie.
Czekałyśmy.
Przyszły kobiety księcia ze swoimi dziećmi. Małżonkę księ-
cia, białowłosą kobietę pochyloną wiekiem, wniesiono na lek-
tyce. Jej córki i wnuczki usiadły w pobliżu, wszystkie owinięte
w drogocenne zwierzęce skóry. Wtedy po drugiej stronie poma-
lowanego parawanu rozległy się szmery pozostałych dworzan
zajmujących swoje miejsca. Scena wciąż była pusta. Zastana-
wiałam się, kto też na niej wystąpi: obwoźna trupa teatralna czy
grajkowie. Wyglądało na to, że nikt tego nie wie. Służba rozno-
siła półmiski z jedzeniem i grzane wino z miodem. Wzięłam
czarkę i ogrzałam moje zmarznięte place. Odkąd byłam brze-
mienna, w ogóle nie marzłam, palce stanowiły wyjątek. Orano
i Kabira siedzieli przede mną, nie słyszałam, o czym rozma-
wiają, lecz zauważyłam, że żona Iskana spytała o coś swojego
syna, a ten wzruszył ramionami. Był już młodym mężczyzną.
Ciekawiło mnie, jak długo będzie jeszcze mógł swobodnie po-
ruszać się po dairahesi. Jego pozycja, teraz jedynego syna, nie-
oczekiwanie się zmieniła. Pomyślałam, że pewnie szybko go
ożenią.
Nie, żeby mnie to obchodziło. Niebawem miałam już być
daleko stąd.
Wtem szmery ucichły. Na scenę wprowadzono mężczyzn.
Byli nadzy, a ich plecy i nogi były pokryte zakrwawionymi śla-
dami po bacie. Natychmiast zrozumiałam, co się stanie. Nie
chciałam tam być. Ale strażnicy otoczyli naszą platformę, nie
dało się z niej zejść.
Mężczyzn było pięciu. Jeden z nich był jeszcze chłopcem.
Nie mógł sam iść, strażnicy musieli go wciągnąć na scenę. Ci
strażnicy nie mieli nic wspólnego z tymi, którzy pilnowali dai-
rahesi. Nosili hełmy i miecze. Nie okazywali żadnej litości. Na
krawędzi sceny szybko stanęło pięć słupów, do których przy-
wiązano pojmanych. Chłopak był ledwo przytomny.
Mężczyzna wkroczył na scenę w długim, watowanym płasz-
czu, wysokich, czarnych kozakach i futrzanej czapce chroniącej
przed zimnem. Był ubrany tak nienagannie jak zawsze, ale nie
miał już tej kontroli nad swoimi ruchami, do której byłam przy-
zwyczajona. Schodził ze sceny i na nią wchodził, nie patrząc na
skazańców.
Mówił, lecz ja tego nie słuchałam. Nie chciałam słyszeć. Ani
widzieć. Jego słowa jednak i tak do mnie docierały: Zdrajcy.
Wszyscy są przeciwko mnie. Sprzedali nas. Mają krew na swo-
ich rękach. Żadnych tajemnic. Przyznali się.
Każdy by się przyznał, gdyby go tak katowali - pomyślałam.
Kara. Śmierć. Tysiąc małych śmierci. Ostrzeżenie dla was
wszystkich.
Orano się wzdrygnął. Jego matka coś powiedziała, wstał,
przytrzymała go. Wyglądał, jakby chciał wbiec na podest. Oj-
ciec go zobaczył i wściekły machnął ręką. Chłopak powoli
opadł z powrotem na poduszkę obok swojej matki.
Pięciu mężczyzn z pomalowanymi na biało, gładko ogolo-
nymi twarzami i głowami weszło na scenę. Mężczyzna zniknął
nam z pola widzenia, przyłączył się do reszty dworu. Pomalo-
wani na biało oprawcy mieli dziwnie wygięte noże. Zaczęli, za-
nim zdążyłam odwrócić wzrok. Jeden oprawca na jednego
więźnia. Nożem odcinali mięso z ciała. Płat za płatem. Tysiąc
małych śmierci.
Ofiary krzyczały. Niezbyt głośno. To były raczej ciche, roz-
paczliwe jęki. Jeden z nich mówił. Zapewniał o swojej niewin-
ności. Mówił, że nic nie zrobił, zupełnie nic.
Nie patrzyłam na to, lecz nie mogłam odciąć się od ich krzy-
ków. Matki chowały najmniejsze dzieci w swoich szalach. Star-
sze patrzyły, z przerażeniem i zaciekawieniem. Służba krążyła
ze słodkościami i grzanym winem. Ja siedziałam ze wzrokiem
wbitym w czarkę, którą trzymałam w dłoniach.
Spędziliśmy tam cały dzień. Tysiąc małych śmierci trochę
trwa.
Od czasu do czasu spoglądałam na Kabirę i Orano. Najpierw
milczeli, ale potem Kabira perswadowała coś synowi. Ten
głównie kręcił głową. Wśród krzyków więźniów wyłowiłam
kilka słów.
- Czy nawet to cię nie przekonuje?
- Ojciec nigdy by mnie nie skrzywdził. Nigdy! - Orano
wstał, pochylił się nad matką. Jego twarz była bardzo blada,
trzęsły mu się ręce. Nie patrzył w kierunku sceny.
- Czułby się zdradzony - powiedziała Kabira. Wyciągnęła
ręce do Orano, ale on się cofnął.
- Mylisz się! Jestem jego jedynym spadkobiercą, nie po-
pełniłem żadnego przestępstwa - oświadczył cienkim głosem,
jakby próbował przekonać siebie samego.
Po chwili znowu opadł na poduszki.
- Nie mogę stracić także ciebie. Jesteś wszystkim, co mam.
- Kabira zwróciła twarz w stronę syna. Płakała.
Wcześniej nigdy nie widziałam, by publicznie ujawniała
emocje, nie pokazywała radości ani smutku. Jej koścista dłoń
ścisnęła dłoń syna. Odsunął się. Odwrócił. Po chwili opuściła
rękę. Łzy wciąż płynęły po jej policzkach. Zarzuciła szal na
głowę. Już nie widziałam jej twarzy.
Dopiero o zmierzchu zamarł ostatni jęk więźniów. Kątem
oka zobaczyłam, jak odwiązują ich od pali. Mężczyzna znowu
pojawił się na scenie. Był teraz bardziej wyprostowany. Jego
oczy płonęły.
- Wymierzono sprawiedliwość! - zawołał. - Ci, którzy
zdradzili swojego księcia i swój kraj, zostali ukarani! Uczcijmy
to. Muzyka!
Kiedy grajkowie wkraczali na scenę jeszcze śliską od krwi,
nas, kobiety i dzieci, odprowadzano do naszych złotych klatek.
Rekin je, gdy jest głodny. Czasami zabija częściej niż musi,
albowiem taką ma naturę. Ale nie pastwi się niepotrzebnie nad
swoją ofiarą. Mówi się, że przyroda jest okrutna, lecz ja nigdy
nie widziałam w przyrodzie takiego okrucieństwa jak to, które
zobaczyłam tamtego dnia w Ohaddin.

***

Po egzekucjach bardzo rzadko pozwalano nam wychodzić do


ogrodu. Chorobliwa podejrzliwość mężczyzny przybrała na
sile. Miał teraz wokół pałacu większą liczbę strażników niż
wcześniej. Kiedyś planowałam, że uciekniemy, przechodząc
przez mur, ale szybko zdałam sobie sprawę, że to niemożliwe.
Mężczyzna ciągle nas kontrolował. Wszędzie węszył spisek i
niebezpieczeństwo. Woń śmierci i rozkładu towarzyszyły mu
coraz częściej. Jego oczy były prawie całkiem czarne, tęczówkę
otaczało tylko trochę bieli. Wciąż mnie odwiedzał, chociaż mój
brzuch był coraz większy. Jakby te straszne rzeczy, które ze
mną robił, które mi robił, smakowały mu jeszcze bardziej teraz,
kiedy spodziewałam się dziecka.
Pewnego słonecznego zimowego dnia wybrałam się nad sa-
dzawkę na wewnętrznym dziedzińcu. Chciałam zobaczyć ka-
wałek nieba, pooddychać świeżym powietrzem. Może poczuć
zapach morza. Brakowało mi ogrodu bardziej niż myślałam.
Okiennice komnat małżonki Iskana nad moją głową były
otwarte. Usiadłam na małej ławeczce przy sadzawce i zmruży-
łam oczy, patrząc w słońce.
- Powiedziałaś mu?
Głos małżonki pofrunął przez otwarte okiennice. Piskliwy.
Pełen strachu. Orano odpowiedział.
- Tak, matko. I nie miałaś racji. Nie wyrzekł się mnie - od-
parł wzburzonym głosem.
- Ukarze mnie! Uzna, że to zdrada stanu! Och, nic nie ro-
zumiesz?
- Mylisz się matko - próbował ją uspokoić Orano, lecz jego
głos nie był spokojny, wzbijał się i opadał jak jaskółka. - Wyja-
śniałam mu, że bardzo chciałaś obdarować go jeszcze jednym
synem. Że nie rozumiałaś tego, że źle czynisz.
Kabira milczała.
- Nie jest na ciebie zły... Nie...
- Zemści się, ale dopiero za jakiś czas. Jesteś tak zaśle-
piona Anji, że nie widzisz, jaki tak naprawdę jest twój ojciec,
Esiko.
Dlaczego Kabira nazwała swojego syna kobiecym imie-
niem?
- Mylisz się, matko! Wcale nie jestem taka jak on. I nie
obwiniaj Anji!
- Nie, to moja wina, to ja pokazałam mu kiedyś źródło. To
ja wyjawiłam mu tajemnice Anji. A teraz jej moc psuje cię tak
jak jego!
- To nieprawda - głos Orano albo Esiko był piskliwy. - Oj-
ciec się mnie nie wyrzekł, więc nie masz racji!
- Wciąż możesz być jego synem? - w głosie Kabiry sły-
chać było wyzwanie.
Obie musiałyśmy poczekać na odpowiedź.
- Na zewnątrz. Przez jakiś czas. Ale mam przebywać w na-
szych komnatach. Był... wzburzony. Nie wolno mi już chodzić
do Anji bez niego - Orano niechętnie wypowiedział ostatnie
zdanie. Po cichu.
- Tyle dobrego.
- Anji jest częścią mnie! Ani ty, ani ojciec nie możecie nas
rozdzielić!
Trzasnęły drzwi. Rozległ się szloch.
Tylko tyle. Odczekałam chwilę, po czym weszłam do
środka.
Orseola znalazła Naondel pewnej zimowej nocy, kiedy mroźne,
suche wiatry ciągnęły do Ohaddin z północy. Obudziła mnie.
Jej oczy lśniły.
- Znalazłam ją!
- Gdzie? - Usiadłam, gotowa do ucieczki, natychmiast.
- U rybaka w Shukurin. Jest gotów ją sprzedać, jeśli dobrze
zapłacimy, tak sądzę.
Łódź. Miałyśmy łódź! Przestałam myśleć o tym, jak uciek-
niemy z dairahesi. Zaczęła mnie męczyć myśl o pieniądzach, w
dzień i w nocy. Przyglądałam się wszystkiemu w dairahesi. Czy
można coś ukraść? Czy ktoś to zauważy? Czy da się to sprze-
dać? - zastanawiałam się. Kabira miała oczy niczym bielik. Or-
seola opowiedziała mi, że pewna dziewczyna zabrała coś z da-
irahesi, a potem okradła jakiegoś mężczyznę, jakiś rok przed
moim przybyciem. Oczywiście została stracona, lecz od tam-
tego czasu Kabira dobrze pilnuje inwentarza. Wokół nas znaj-
dowały się rzeczy, za które mogłybyśmy kupić kilka takich ło-
dzi, ale nie wiedziałyśmy, jak je zdobyć. Żona Iskana i Garai
posiadały dużo biżuterii, którą od niego dostały, ale ja i Sulani
nie miałyśmy prawie nic.

Iskan był w trakcie jednej ze swoich podróży. Szukał czegoś.


Estegi słyszała, jak mówił, że potrzebuje dwóch rzeczy: władzy
nad śmiercią i spadkobiercy. Nie przejmowałam się tym. Kiedy
go nie było, panował większy spokój. Ja miałam spokój. Ciągle
byłam głodna. Dziecko, które nosiłam pod sercem, domagało
się jedzenia, lecz i tak odkładałam to, co dało się ususzyć. Es-
tegi wynosiła ze spiżarni różne rzeczy. Nasze zapasy powoli ro-
sły.
Brakowało nam tylko pieniędzy. I czasu.
Musiałyśmy wyruszyć podczas pomyślnych wiatrów na po-
czątku lata. Tak zdecydowałam. Wtedy powinnam jeszcze no-
sić dziecko w sobie. Z każdym dniem nasz czas się kurczył,
chociaż jeszcze nawet nie nadeszła wiosna.
- Nie możemy po prostu wziąć tej łodzi? - spytała szeptem
Sulani w pokoju Orseoli, gdzie zaczęłyśmy się spotykać po
zmroku. Orseola i tak rzadko spała w nocy.
- Jest teraz w Shukurin - odparłam. - Dwa dni marszu stąd.
Nie mamy tyle czasu. Mamy jedną noc. Za dnia jego strażnicy
i żołnierze znajdą nas, zanim dotrzemy do połowy drogi. Ale
jeśli ktoś rzeką popłynąłby tą łodzią do Ameki, wioski położo-
nej na zachód od Ohaddin, mogłybyśmy tam dotrzeć na długo
przed świtem. I nie sądzę, żeby nas szukali na rzece.
- Nie chcę kraść - oznajmiła Estegi. - Mój kuzyn może do-
starczyć pieniądze do Shukurin i popłynąć łodzią do Ameki. -
Próba kradzieży łodzi jest ryzykowna. Może tam jest, a może
jej nie ma. Może jest przytwierdzona łańcuchem. Może ktoś nas
nakryje i będzie śledził.
Sulani westchnęła.
- No dobrze. Więc musimy ją kupić. Ale skąd weźmiemy
potrzebną kwotę?
- Mogę sprzedać kilka ozdób. - Orseola leżała na plecach
w swoim łóżku i wpatrywała się w łapacze snów wolno wiru-
jące na nitkach.
- Jakich ozdób? - spytałam. Nigdy nie widziałam, żeby no-
siła coś innego poza łapaczami snów.
- Tych od księcia w podziękowaniu za sny, które dla niego
utkałam. - Przekręciła się na brzuch i wyciągnęła szkatułkę
spod swojego łóżka. Estegi, Sulani i ja pochyliłyśmy się do
przodu. Kiedy Orseola unosiła wieczko, wstrzymałyśmy od-
dech, wszystkie trzy. Szkatułka była wypełniona złotymi i
srebrnymi łańcuszkami na głowę, bransoletkami, pierścion-
kami, łańcuszkami na kostkę i inną biżuterią. Wszystko ze złota
lub srebra, wysadzane szlachetnymi kamieniami.
- Nie mogłaś od razu nam o tym powiedzieć? - niskim i
surowym głosem spytała Sulani.
- Martwe rzeczy z metalu. - Orseola wzruszyła ramionami.
- Zapomniałam, że je mam.

Nieobecność Iskana ułatwiła Estegi sprzedaż biżuterii. Nie była


kupcem i nie wiedziała, jak podbijać cenę. Nigdy wcześniej nie
chodziła na bazar za murami pałacu. Dała się oszukać. Mimo to
zebrałyśmy sumę wystarczającą na Naondel. Nie miałyśmy od-
wagi sprzedać wszystkiego. To mogłoby zwrócić uwagę straż-
ników i wzbudzić ich podejrzenia. Ale jedna bransoletka na
stopę i kilka łańcuszków na głowę wystarczyło na zakup starej
rybackiej łodzi. Wysłałyśmy Estegi, żeby poprosiła swojego
kuzyna, by kupił łódź od rybaka i popłynął nią do Ameki. Noc,
kiedy dowiedziałam się od Estegi, że jej się udało, była najlep-
szą, odkąd opuściłam bielony domek rodziców nad morzem.
Rosłam w oczach i coraz ciężej było mi się poruszać. Wie-
działam, że nie mamy czasu. Dziecko nie mogło się urodzić w
Ohaddin.
Naondel była w drodze. Wolność coraz bliżej. Ale wtedy do
dairahesi przybyła Iona i to zmieniło wszystko.
Iona

Ja, Daera, spisuję opowieść Iony, jako że nie może już zrobić
tego sama. Oto, co działo się z Ioną, zanim przybyła do Ohad-
din.

W YSPA PACHNIAŁA MIODEM. Zapach dotarł do Iony, na


długo zanim dostrzegła ją w słonecznej mgle. Zdumiała się.
Była przygotowana na wiele, ale nie na to, że wyspa ma własny
zapach. Kiedy podpłynęli trochę bliżej, wyjaśniło się, skąd do-
chodzi. Czarne skały były całe usiane delikatnymi kwiatkami.
Z daleka wyspa wyglądała na surową i niegościnną. Składała
się ze skał przypominających ogromne, spiczaste góry, lecz
między tymi skałami rosły małe, delikatne kwiatki: różowe,
żółte, białe i purpurowe. To ich zapach ją powitał. Wzięła to za
dobry znak.
Przed zejściem na ląd rozebrała się, tak jak ją poinstruowała
Alinda. Wioślarz siedział do niej plecami. Nie wolno mu było
się odwrócić, groziła za to kara śmierci. Ale w ogóle się nim nie
przejmowała. Był młody czy stary? Blondyn czy brunet? Znisz-
czony czy piękny? To nie miało żadnego znaczenia. Zdejmując
płaszcz i klapki ze złotym haftem, sukienkę i jedwabną bieliznę,
nie myślała o mężczyznach i ich spojrzeniach.
Ciepły wiatr muskał jej skórę niczym najcieńszy jedwab i
zastępował ubranie. Opuściła łódź jednym susem i zapukała w
ławkę wioślarza, to był dla niego sygnał. Nie odwróciła się za
siebie, słysząc zgrzyt wioseł. Nie musiała widzieć, jak łódź staje
się coraz mniejsza, aż w końcu znika. Wiedziała, że tak właśnie
jest. Wiedziała, że wioślarz też się nie odwróci. Interesowało ją
tylko to, co przed nią.
Wyspa była wielkości dużego pola. Nie rosły na niej żadne
drzewa ani krzaki, miała kształt małego pagórka. Na samej gó-
rze znajdowała się niewielka świątynia. Wspaniale błękitne
niebo miękko i przyjaźnie otulało skalistą przestrzeń. Alinda
miała rację - pomyślała Iona - wyspa jest piękna. Stała tak przez
chwilę, z nogami zanurzonymi w chłodnej wodzie i czuła pod
stopami kamyki. Nie było żadnego innego miejsca, w którym
chciałaby się znaleźć w tamtej chwili. Przedziwne uczucie, wie-
dzieć, że się jest w odpowiednim miejscu.
Nie spieszyła się, idąc do świątyni. Chciała przeciągnąć
każdą chwilę. Morskołowy krążyły wokół niej niczym srebrne
pioruny, słychać było ich krzyk. Od setek lat miały swoje
gniazda na dachu świątyni. Widziały mnóstwo dziewcząt takich
jak ona, pochłoniętych swoją misją, lecz nie zauważyły, żeby
któraś z nich opuszczała wyspę.
Iona miała być pierwsza.
Skały raniły jej stopy, ale nic sobie z tego nie robiła. Nieba-
wem ból nie będzie już miał żadnego znaczenia - pomyślała i
wypełniła ją tak wielka radość, że zakręciło jej się w głowie. I
pomyśleć, że jest jej to dane! Obok przeleciał motyl, cytryno-
wożółty z czarnymi krawędziami. Zdziwiła się, widząc go tak
daleko od stałego lądu, lecz potem uświadomiła sobie, że
kwiatki dają jemu, a także jego braciom i siostrom pożywienie.
One są z kolei pożywieniem dla ptaków, których odchody użyź-
niają glebę, na której rosną kwiatki. Perfekcyjne koło życia i
śmierci. Kolejny dobry znak. Pierwszy raz dostrzegła ten cykl
tak wyraźnie. Doświadczyła tego uczucia świętości.
Ostatni odcinek dzielący ją od świątyni, która czekała na nią
i tylko na nią, pokonała, wspinając się. Świątynia była mała i
szara, zbudowana z kamienia przypominającego czarne skały.
Jeśli ktoś nie wiedział o jej istnieniu, łatwo mógł ją przegapić i
popłynąć dalej. I o to chodziło. Trafiały tu tylko wybrańczynie.
Wokół świątyni ułożono krąg z białych odłamków kości,
ochronny krąg wokół serca, zgodnie z wierzeniami ludu, z któ-
rego pochodziła Iona. Słyszała o tym kręgu, ale zobaczyć go na
własne oczy, to zupełnie coś innego. Dreszcz przebiegł jej po
plecach, kiedy ostrożnie przechodziła nad białymi kośćmi, by
zbliżyć się do świątyni.
Drzwi miały odcień skorupki jajka. Farba poodchodziła w
wielu miejscach i odsłoniła gołe szare drewno znajdujące się
pod spodem, Iona zmarszczyła czoło, zła i zdziwiona, że po-
zwolono na takie zniszczenia w tym świętym miejscu. Zaczerp-
nęła głęboko powietrza i weszła do środka.
To było zimne, niewielkie pomieszczenie. W rogu stał stół z
małym, przykrytym aksamitem ołtarzem, na którym leżały nóż,
kamień i chleb pod postacią kilku zasuszonych kłosów psze-
nicy. Przez dwa okna po dwóch stronach świątyni do środka
wpadało światło, lecz okna były tak zabrudzone, że prawie nic
nie dało się przez nie zobaczyć. Posadzka była goła. Nigdzie ani
śladu poprzedniej wybrańczyni.
Iona spodziewała się czegoś innego. Czegoś... więcej. Będąc
jeszcze w domu, rozmyślała o świątyni, wyobrażała ją sobie.
Złoto, jedwabie, czerwone drewno, zapach kadzideł i drogocen-
nych olejków. Mnóstwo świec. I dom Alindy. W pomieszcze-
niu, w którym przyjmowała pielgrzymów, na posadzce leżały
grube, niebiesko-złote dywany, a ściany były udekorowane fre-
skami pokazującymi Odwieczny Krąg. Jedno z malowideł
przedstawiało tę wyspę ze świątynią na samej górze i krwawe
morze rozbijające się o skały. Pomyślała, że artysta zapomniał
o kwiatkach.
Weszła głębiej. Czuła chłód posadzki pod bosymi stopami.
Podeszła do ołtarza i dotknęła kłosów pszenicy. Wysypało się z
nich ziarno. Musiały być bardzo stare. Ostrze noża zmatowiało.
Tylko kamień wyglądał tak jak zawsze, był szary i gładki, z ja-
sną pręgą wokół i jeszcze jaśniejszym kręgiem na środku, przez
który ta pręga przechodziła. W świątyni polerowano kamienie
aż były zupełnie równe i gładkie, często natłuszczano je jeszcze
olejkami, żeby błyszczały. Było oczywiste, że ten kamień wy-
polerowało samo morze, a nie ręka człowieka. Przekornie po-
myślała, że jest piękniejszy od kamieni polerowanych w świą-
tyni, gdyż jest sobą.
Tutaj też pachniało miodem, Iona nie widziała żadnych śla-
dów swojej poprzedniczki. Wiedziała, co musi zrobić, więc wy-
szła na zewnątrz. Słońce stało wysoko na niebie, grzało ją w
kark i plecy, kiedy szukała wśród skał na plaży. Najpierw obe-
szła cały teren, koncentrując się na szczelinach przy brzegu. Po-
tem rozszerzyła swoje poszukiwania o mieliznę wokół wyspy.
Woda była przejrzysta i turkusowa, kompletnie pozbawiona
wodorostów, ale Iona nie znalazła nic poza jeżowcami i mał-
żami. Kiedy nadszedł wieczór, a zachodowi słońca towarzy-
szyły różowo-złoto-purpurowe smugi, wciąż miała puste ręce.
Wraz z zapadnięciem zmroku zrobiło się chłodno. Teraz jed-
nak była ponad takie zjawiska jak zimno i ból. Tak została na-
uczona. Weszła do świątyni i położyła się na posadzce. Po-
sadzka była lodowata, Iona próbowała usłyszeć w sobie głos
Alindy. Co by jej teraz poradziła? „To święte miejsce. To nie
miejsce dla ciała, tylko dla duszy. Pomyśl, Iono, czego się od
ciebie wymaga”.
Od razu wiedziała i to ją uspokoiło. Usiadła i zaczęła się mo-
dlić.
Tak minęła pierwsza noc.

Wschód słońca był wspaniały. Stawy Iony zesztywniały po


nocy spędzonej w zimnie i w niewygodnej pozycji, lecz widok
wschodzącego słońca, tego, że dzień po raz kolejny zwycięża z
nocą, dał jej zarówno nadzieję, jak i ciepło. Natychmiast wzno-
wiła swoje poszukiwania. Ostrożnie brodząc, nie wdepnąwszy
w ani jednego jeżowca, dotarła do głębszej wody. Mogła zacząć
płynąć. To była jedna z pierwszych rzeczy, których nauczyła się
jako wybrańczyni, by móc wykonać właśnie to zadanie. Wody
wokół półwyspu Matheli były ciepłe, a dno piaszczyste. Alinda
podtrzymywała ją pod brzuchem i przemawiała do niej swoim
miękkim, delikatnym głosem. Była bardzo dumna z Iony, kiedy
ta samodzielnie wykonała swoje pierwsze ruchy w wodzie. Ionę
też rozpierała duma. Od tamtej pory wykorzystywała każdą
okazję, żeby popływać i ponurkować. Tak samo korzystała z
każdej okazji, by ćwiczyć te umiejętności, których wymagało
jej wtajemniczenie.
Dziwnie czuła się z tym, że tu jest. W miejscu i w czasie,
którym poświęciła dziesięć ostatnich lat swojego życia. To był
cel.
Zanurkowała. Morze zamknęło się nad jej głową i wyciszyło
wszystkie dźwięki. Otworzyła oczy.
Woda była bardziej przejrzysta niż w Matheli. Widziała da-
leko, dalej niż zwykle. Małe, błyszczące rybki przepływały
obok niej. Oczy piekły ją od soli, ale zmuszała się, by ich nie
zamknąć. Zerknęła na morskie dno pod sobą. Kamienie, piasek,
skały, jeżowce. Jak miała znaleźć to, czego szukała?
To było jej pierwsze zadanie. Musiało jej się udać. Zmówiła
modlitwę, nie jedną z modlitw Alindy, tylko swoją własną,
która bardziej bazowała na emocjach, aniżeli na słowach. Na-
stępnie wypłynęła, by zaczerpnąć powietrza i znowu zanurko-
wała. Wypatrywała. Wytężała wzrok. Kamienie, piasek, je-
żowce, ryby. Ponownie wypłynęła po powietrze. I ponownie za-
nurkowała.
Coś białego zalśniło w skalnej szczelinie i przykuło jej
uwagę. Musiała wypłynąć na powierzchnię, by zaczerpnąć po-
wietrza, ale zamknęła oczy, nie chciała, żeby oślepiło ją słońce.
Zanurkowała. Otworzyła oczy. Tam, w skalnej szczelinie, która
wyglądała na nową, błyszczało coś białego. Popłynęła w dół.
Wyciągnęła ręce. Czaszka była zaklinowana. Żeby ją wydostać,
Iona musiała szarpnąć. Krawędź szczeliny była tak ostra, że
dziewczyna przecięła sobie nadgarstek. Nie poczuła bólu, ale
zobaczyła, jak czerwona krew wpływa w puste oczodoły cza-
szki.
Krew. Krew zwabiała drapieżniki, Iona podniosła wzrok i
pierwszy raz spojrzała w morze, a nie w kierunku dna. Było
nieskończone. Widziała daleko, lecz w końcu wszystko i tak
znikało w ciemnej, niepojętej głębinie. Głębinie, która mogła
skrywać wszystko. Także coś, co mógłby zwabić zapach jej
krwi.
Dopadł ją strach, niespodziewany i obezwładniający. Za-
czerpnęła powietrza, a jej płuca i usta wypełniły się morską
wodą. Musiała uciekać, natychmiast. Kilkoma energicznymi
ruchami nóg wypłynęła na powierzchnię i kaszląc, nabrała po-
wietrza. To coś mogło w każdej chwili ją dopaść, wciągnąć pod
wodę, wbić zęby i kły w jej bezbronne ciało. Niezdarnie płynęła
w kierunku brzegu, szorowała brzuchem po ostrych skałach,
kolanem zahaczała o jeżowce. Do wody dostało się jeszcze wię-
cej krwi. Musiała wyjść na brzeg, uciec. Kaszląc i się trzęsąc,
chwiejnym krokiem wyszła z wody. Nie mogła zostać na
brzegu, musiała odejść dalej, tak daleko od morza jak się tylko
dało, dotrzeć do świątyni. Dopiero kiedy zatrzasnęła drzwi, od-
ważyła się zatrzymać i uspokoić oddech.
Czaszka była wciśnięta pod jedną z jej pach. Ostrożnie po-
łożyła ją na aksamicie obok noża, kamienia i kłosów pszenicy,
po czym odważyła się wyjrzeć przez okno.
Bezkresne morze mieniło się wokół wyspy. Jego po-
wierzchni nie przerywało nic poza falami. Nie widziała, żeby
coś się tam poruszało oprócz ptaków. Chociaż trudno to było
stwierdzić z całą pewnością, ponieważ szyby były bardzo
brudne. Długo tak stała i wpatrywała się w morze. Przeszła po-
tem do drugiego okna i dalej obserwowała. Nie odważyła się
wyjść na zewnątrz.
Kiedy słońce zaczęło się obniżać, Iona usiadła na posadzce
i obejrzała swoje obrażenia. Żadna z ran nie była szczególnie
głęboka, ale wiedziała, że jeśli ich nie przemyje, zaczną się ją-
trzyć i boleć. A nie miała niczego, żeby je obmyć lub opatrzyć.
Tutaj nie było miejsca na coś takiego: To nie było miejsce, żeby
żyć. To było miejsce, żeby umrzeć. Wcześniej myślała, że jest
gotowa na swoją śmierć, ale ten dzień pokazał, że jej pewność
była kłamstwem, a jej ufność iluzją. Ze wstydu zakryła twarz
rękoma. Jak mogła tak zawieść Alindę? Zawieść całe Matheli,
całe to zaufanie, które pokładali w niej ludzie. Miała być ofiarą,
żeby oni mogli się rozwijać, żyć i rozmnażać. Miała jasno okre-
śloną rolę: w Odwiecznym Kręgu ona była śmiercią, oni -ży-
ciem.
Modliła się na siedząco, lecz nie znajdowała odpowiedzi ani
w gotowych modlitwach, ani w sobie. Dopiero kiedy kolory za-
chodzącego słońca wypełniły brudne szyby, przemknęło jej coś
przez myśl. Coś, czego się nauczyła. Nie od Alindy, nie w Ma-
theli, tylko w domu, w gospodarstwie. Miała stamtąd niewiele
wspomnień. Mleko prosto od krowy. Zapach skoszonej trawy.
Czerwone maki w dłoni. Pieśń. Objęcia. Kilka słów. I rada, od
kogoś starego, nie od jej matki, tylko od kogoś jeszcze star-
szego. Babki? Prawie bezzębne usta opowiadające o tym, jak
przemyć ranę, jeśli nie ma się nic pod ręką.
Wyprostowała się. W świątyni nie było żadnych czarek.
Żadnych naczyń. Niczego, co mogłoby jej do tego posłużyć, z
wyjątkiem czaszki.
Wstała i podeszła do ołtarza. Czaszka była zupełnie gładka
i czysta. Długo leżała w wodzie i małe rybki oraz kraby wyczy-
ściły całe mięso. W szczękach znajdowały się wszystkie zęby.
Wydawała się zaskakująco mała. Poprzedniczka Iony albo była
niewysoka, albo bardzo młoda. Została tutaj wysłana, gdy
Alinda była jeszcze dzieckiem. Ofiara złożona przez poprzed-
niczkę Iony zapewniła im wiele lat dobrobytu, więc długo nie
mieli powodu, by wysyłać nową wybrańczynię i dlatego Iona
przebywała w Matheli aż dziesięć lat.
Ionę ciekawiło, jak jej poprzedniczka miała na imię.
Wtem coś sobie uświadomiła: nigdy nie słyszała ich imion.
Wszystkie jej poprzedniczki były bezimienne. Jak szybko jej
imię również zostanie zapomniane?
- Wybacz mi - szepnęła do dziewczęcej czaszki.
Ukucnęła i włożyła czaszkę między uda. Nie piła, odkąd
opuściła stały ląd. Na wyspie obowiązywał post. Nie było tu nic
do jedzenia ani do picia. Ale nie siusiała, odkąd tu przybyła, a
wcześniej nawet o tym nie pomyślała, więc wypełniła czaszkę
aż do połowy. Odważyła się wyjść przed świątynię i delikatnie
przemyła swoim moczem rany na brzuchu, udach i nogach, na
stopach i palcach u nóg. Piekło. To dobrze. To oznaczało, że
rany się oczyszczają.
Wiedziała, że powinna umyć czaszkę, lecz nie potrafiła
zmusić się do tego, by opuścić świątynię i zejść do morza. Po-
łożyła czaszkę na posadzce, skuliła się obok niej i poczuła się
trochę mniej samotna.
To był drugi dzień Iony na wyspie.

***

Następnego ranka wiało. Szare chmury goniły się po niebie. Te-


raz porządnie marzła i umierała z pragnienia. Słona woda, którą
połknęła poprzedniego dnia, tylko je spotęgowała. Wiedziała,
co powinna zrobić. Powinna roztrzaskać czaszkę o skały, roz-
łupać na mniejsze kawałki przy pomocy noża i kamienia, a po-
tem rozsypać odłamki kości w białym kręgu wokół świątyni,
żeby umożliwić swojej poprzedniczce dołączenie do swoich
sióstr. Tak właśnie postąpiła jej poprzedniczka. To samo po do-
tarciu tutaj zrobi z kośćmi Iony jej następczyni. To był rytuał,
tak stanowiło prawo. Tak ją nauczono. Gdyby tego nie dopeł-
niła, ile byłoby warte to, czego się nauczyła? Ile byłoby warte
jej życie?
Ale nie mogła się do tego zmusić. Jeszcze nie. Czaszka była
jej jedynym towarzystwem. Jej jedynym naczyniem. Zbezcze-
ściła ją uryną. To musiało pozostać jej tajemnicą, choć w zasa-
dzie nie miało dużego znaczenia. Planowała przecież spełnić
swoją powinność, tylko trochę później.
Siedziała na posadzce i przez brudne okno obserwowała
wschód słońca. Nagle na widok tej zakurzonej szyby poczuła
wściekłość. Wzięła czaszkę i poszła nad morze. Nie przejmo-
wała się tym, czy w morzu coś się ukrywa i czeka, żeby ją zła-
pać, gdy tylko dotknie wody. Przecież po to tu była. Napełniła
czaszkę wodą, zaniosła ją do świątyni i postawiła przy ścianie,
by nie uronić ani kropli. Potem weszła do środka i zbliżyła się
do stołu z poduszką, na której znajdował się ołtarz. Wzięła ka-
mień, kłosy i nóż i obróciła poduszkę. Miała szczęście, aksamit
przytwierdzono do drewna małymi ćwiekami, które bez pro-
blemu dały się wyjąć nożem. Dopiero kiedy była w połowie tej
czynności, zdała sobie sprawę, co robi. Bezcześci ołtarz. Upu-
ściła nóż na podłogę. To było straszne. Jak mogła?
Spojrzała w okno. Potem na gołą posadzkę, nieudekorowany
ołtarz, farbę schodzącą z drzwi płatami. Cała ta świątynia była
zbezczeszczona przez niedbałość i zapomnienie.
Podniosła nóż, wydłubała ostatnie ćwieki i rozłożyła aksa-
mit. Zaśmiała się głośno.
- Miałyśmy szczęście - powiedziała do czaszki.
Materiał był kilkukrotnie złożony i ponad cztery razy więk-
szy od samej poduszki. Mogła nawet owinąć się nim na noc.
Ale najpierw chciała zadbać o świątynię, tak jak świątynia na
to zasługiwała.
Przy pomocy wody w czaszce i aksamitu wypolerowała
okna, na ile się dało. Następnie uprała materiał i położyła go na
skałach obok świątyni, żeby wysechł. Lśnił w słońcu jak wielka
czerwona chorągiew. Gdyby ktoś z Matheli przepływał teraz
tamtędy, by sprawdzić, czy ofiara została złożona, zobaczyłby
z daleka, co zrobiła.
Otworzyła drzwi do świątyni i wspięła się po nich na dach.
Gdy weszła na górę, głodna i spragniona, świat wokół niej tak
zawirował, że musiała usiąść. Gdy zawroty głowy minęły, sie-
działa jeszcze przez chwilę i tylko patrzyła. Morze połyskiwało,
ciągnęło się w nieskończoność we wszystkich kierunkach. Nie
widziała żadnej innej wyspy. Była sama na świecie, sama ze
swoim losem. Do tej pory tak się na tym skupiała, że nie przy-
szło jej do głowy, by przyjrzeć się otoczeniu. Nie liczyło się nic
poza świątynią i tym, po co tu przybyła. Potem przyjrzała się
dachowi.
Miała nadzieję, że po ostatniej ulewie w jakimś zagłębieniu
zebrała się deszczówka, lecz nic nie znalazła. Z trudem po-
wstrzymywała łzy. Morskołów przeleciał tuż obok niej i wylą-
dował w swoim gnieździe. Wtem zobaczyła inne gniazda sta-
piające się z szarym dachem, tuzin gniazd wypełnionych jajami.
Ptaki stawiały opór. Atakowały ją dziobami i szponami. Nie
wybierała wszystkich jaj z jednego gniazda. Wysysała je na su-
rowo, siedząc na dachu wśród rozjuszonych ptaków i latających
piór. Smakowały wybornie.
Wzmocniła się. W morzu było zatrzęsienie małży i jeżow-
ców, mogła je wyłowić, nie raniąc sobie rąk. Ale nie była go-
towa na to, by znowu udać się nad morze. Nie wiedziała już,
czy jest gotowa na śmierć. Usiadła z czaszką w objęciach po
zawietrznej stronie świątyni i czekała, aż wyschnie aksamit.
Czaszka patrzyła na nią swoimi pustymi oczodołami i Iona
znowu zastanawiała się, jak jej było na imię. Czuła, że to ważne,
żeby miała jakieś imię, by była kimś. Nigdy wcześniej nie miała
okazji nadać komuś imienia, ale teraz mogła nadać imię swojej
poprzedniczce, dać jej tożsamość kogoś innego aniżeli tylko
ofiary, wybrańczyni, czaszki. To było trudne. Nie wiedziała, jak
wybiera się imię. Próbowała wymyślić coś oryginalnego, lecz
to było śmieszne. Przejechała palcem wzdłuż szczęki czaszki,
po gładkiej powierzchni kości policzkowych.
Była taka mała i krucha. I martwa. Zmarła przed Ioną. Do-
kładnie tak jak jej siostry, pamiętała tylko ich imiona, nic wię-
cej.
- Mizra - powiedziała i Mizra uśmiechnęła się do niej, od-
słaniając swoje zęby.
Tak minął trzeci dzień Iony na wyspie.

Wiało przez kilka dni. Przyboje rytmicznie uderzały o brzeg.


Były jak uderzenia serca. Skończyły się ptasie jaja. Ptaków nie
potrafiła złapać. Słone mięso małży tylko potęgowało pragnie-
nie. Nie wyglądało na to, by w najbliższym czasie miał spaść
deszcz.
Zawinęła się w aksamit i zeszła na plażę razem z Mizrą i
nożem.
Przybyła tutaj, by umrzeć. A tymczasem umiera powoli z
głodu i pragnienia, i jest to zupełnie inna śmierć niż ta, której
się spodziewała. Znalazłszy Mizrę, po raz pierwszy zaczęła bać
się potwora. Teraz na niego czekała. Chciała umrzeć tak jak Mi-
zra, chciała doświadczyć krótkiej zaszczytnej śmierci mającej
jakiś sens.
Iona zajrzała w puste oczodoły Mizry i z całego serca zapra-
gnęła tak właśnie umrzeć.
Uniosła nóż. Tępe ostrze najpierw tylko porysowało jej dłoń.
Trudno świadomie samemu zrobić sobie krzywdę. Musiała
mocno wbić nóż, żeby skóra się poddała i by wypłynęła czer-
wona krew. Wycisnęła jej do morza tyle, ile mogła.
- Tutaj jestem! - krzyknęła pod wiatr. - Więc przybądź i
weź mnie!
Ostatnią kroplę krwi zlizała z ręki. Miała nadzieję, że krew
będzie wystarczającą przynętą. Z pewnością bardziej krwawiła,
znalazłszy Mizrę, i wcale nie zwabiła potwora z morskich głę-
bin. Ale może potrzebna była świadoma ofiara. Nie wiedziała.
Alinda nigdy nie wspominała nic na ten temat. W jej opowie-
ściach wybrańczyni docierała na wyspę, na której znajdowała
się świątynia, odprawiała odpowiednie rytuały z kośćmi swojej
poprzedniczki, a potem z morza przychodziła śmierć.
Może krąg się nie zamknął, dlatego że nie roztrzaskała cza-
szki Mizry? Ale wciąż nie była na to gotowa. Nadała jej imię.
Mizra należała teraz do niej, a nie do wyspy. Ona i Iona należały
do siebie.
Iona zapatrzyła się w daleką przestrzeń. Naciągnęła na
głowę róg materiału, żeby ochronić oczy przed morzem mienią-
cym się w słońcu. Daleko na horyzoncie dostrzegła ciemną
plamę. To była pierwsza rzecz, która przerwała monotonię jej
pobytu na wyspie.
Usiadła z Mizrą na kolanie i nożem w ręku i czekała na swo-
jego potwora.

***

Przypłynął łodzią. Nie wyglądał tak, jak to sobie wyobrażała.


Nie był olbrzymem o zębach dłuższych od jej zębów i szponach
ostrych niczym kosa. Był zwyczajnym mężczyzną, w jedwab-
nym stroju ze złotym haftem na piersi. Nie widziała żadnej
broni. Jego łódka była mała i miała pojedynczy żagiel.
Siedziała niespokojnie i czekała na niego. Po dopłynięciu w
pobliże wyspy zarzucił kotwicę, po czym wskoczył do wody i
brodząc, pokonał ostatnie metry dzielące go od lądu. W ręku
trzymał cumę, którą przywiązał do kamienia.
Gdy zobaczyła jego oczy, wiedziała, że jej chwile są poli-
czone. To nie były oczy człowieka. Ani zwierzęcia. Były pra-
wie całe czarne i należały do potwora. Wstała, a materiał spadł
na ziemię. Obnażyła swoje piersi i upuściła nóż, który z brzdę-
kiem uderzył o skałę. Alinda nie poinstruowała jej, co ma po-
wiedzieć, spotkawszy śmierć.
- Bądź pozdrowiony - rzekła.
Zmierzył ją wzrokiem. Wtedy zrozumiała, że śmierć nie po-
trzebuje szponów ani zębów. I tak jest niebezpieczna. Widziała
głód w jego oczach, głód, którego nie mogły zaspokoić żadne
ofiary świata.
- Cóż za miłe spotkanie - odparł z uśmiechem. Nie był ani
stary, ani młody, ani piękny, ani brzydki, lecz jego uśmiech na-
leżał do prastarego drapieżnika.
Nic nie robił. Nie zbliżył się do niej, nie podniósł broni, nie
robił nic, by spełnić ofiarę.
To sprawiło, że poczuła niepewność. Nie chciała długo cze-
kać. Pochyliła się i podniosła nóż. Zrobiła krok w przód i podała
mu go.
- Proszę. Zrób to szybko.
Zamknęła oczy. Nie była aż tak odważna, żeby spotkać
swoją śmierć z otwartymi oczami. Głód i pragnienie sprawiały,
że z trudem stała. Szybko poczuła, że uginają się pod nią nogi.
Jego ramiona złapały ją i położyły na miękkim aksamicie.
Otworzywszy oczy, napotkała jego wzrok. Był mroczny i o ile
to możliwe, jeszcze bardziej wygłodniały. Ale nie wbił w nią
noża.
- Poczekaj - rzucił i zniknął jej z pola widzenia. Znowu za-
mknęła powieki. Pod swoim biodrem wyczuła Mizrę ukrytą w
aksamitnej materii. Dawała jej siłę, by znieść wszystko, co
miało nastąpić.
Po chwili padł na nią cień.
- Proszę - powiedział głos, ale nie miała siły otworzyć
oczu. Po co to? Wtedy coś przycisnął jej do ust. Rozchyliła
wargi. Chłodna, świeża woda wlała jej się do buzi. Zakaszlała.
Piła, łapczywie i długo.
Potem dał jej chleb, lecz nie zjadła go dużo. Była taka zmę-
czona. Krążył między łodzią a świątynią, coś nosił. Wniósł i ją.
Kurczowo złapała się aksamitu i Mizry. Położył ją na posadzce
w świątyni, lecz teraz leżało tam coś ciepłego i miękkiego.
Przykrył ją aksamitem.
Zasnęła.
Po przebudzeniu znowu mogła się napić. Coś zjadła, może
rybę. I jeszcze coś słodkiego i soczystego, jakiś owoc. Zasnęła.
Nie dotknął jej.

Kiedy się obudziła, potwór siedział w kucki przy drzwiach i na


nią patrzył. Usiadła i napiła się wody. Była naga: zakrywanie
ciała nie miało sensu. I tak już je widział. Było jego.
W jego oczach zalśnił głód, Iona próbowała zapanować nad
strachem. Próbowała zapanować nad biciem serca, żeby było
tak regularne jak przyboje. Próbowała wyjść naprzeciw swo-
jemu losowi z dumą i siłą, tak jak uczyła ją Alinda. Zeszła z
drogi, przerwała krąg, lecz ten ją poskromił i przysłał jej los w
formie, której się nie spodziewała, ale która teraz wydawała jej
się oczywista.
- Lepiej się czujesz? - Stanął przed nią niczym wieża za-
słaniająca światło.
- Tak, dziękuję. - Zrozumiała, dlaczego ją pokrzepił. Wy-
cieńczona zdobycz nie jest wyzwaniem. Cieszyło ją to. Nie
chciała być słaba.
- Od dawna tutaj jesteś? - spytał i odwrócił się, wyjrzał
przez okno.
- Jak długo spałam?
- Jeden dzień i jedną noc.
- A więc jestem tutaj... nie pamiętam dobrze. Wiele dni.
- Bez jedzenia i picia? - Zasłonił ręką oczy i zapatrzył się
w morze, jakby czegoś szukał. Ona nie musiała już tego robić.
To, na co czekała, było tutaj.
- Jadłam ptasie jaja. I małże.
- W moim kraju mówi się o waszym kulcie. Że na nieuro-
dzajnej wyspie w środku niczego składacie dziewice w ofierze
potworowi. Nie sądziłem, że to prawda.
- Ofiarowuję się Odwiecznemu Kręgowi - oznajmiłam.
Zaśmiał się.
- Nie chciałbym cię rozczarować, ale chyba rozumiesz, że
nie ma żadnego potwora. Że dziewczęta przybywają tutaj i po-
woli umierają z głodu. - Spojrzał w górę. - Pomimo tego coś
tutaj jest... jakaś moc. To ona mnie tu przywiodła. Interesuję się
źródłami mocy, rozumiesz? Te wszystkie zasłyszane historie, o
źródłach potrafiących uzdrawiać, o górach dających mądrość, o
rytuałach zapewniających wieczne życie... - Tutaj zerknął na
nią. - Muszę je sprawdzić. Większość z nich nie jest prawdziwa
albo zawierają jedynie ziarno prawdy. Ale niektóre... - Na jego
twarzy pojawiło się rozmarzenie. - Niektóre okazują się praw-
dziwe. I te muszą być moje. Albo niszczę je, żeby nikt inny nie
mógł wykorzystać ich mocy.
- Sprawiasz, że góry są twoje? - Próbowała go zrozumieć.
- Jeśli jest taka potrzeba. Ziemię można zdobyć. Strumie-
nie można zatrzymać. Wiedzę można zapisać i wywieźć. Przed-
mioty... Mam bibliotekę pełną rulonów zawierających mądro-
ści, o jakich światu nawet się nie śni.
- Co tutaj robisz?
Nie mogła nie zapytać, chociaż znała odpowiedź. Był tutaj,
żeby ją zabić. Mógł temu zaprzeczać, mógł negować istnienie
potwora ile tylko chciał. Rozpoznała, że to potwór, jak tylko go
zobaczyła.
- Płynąłem małą flotą na wschód od mojego kraju w po-
szukiwaniu kolejnych źródeł mocy. Źródło, z którego sam czer-
pię moc, nie wystarcza. Okazało się, że jestem podatny na zra-
nienie. - Zacisnął szczęki i na chwilę zamilkł, Iona nic nie od-
powiedziała. Zwróciła się ku oknu, czekając, aż się pozbiera i
będzie mówił dalej. - Płynęliśmy do Matheli, by dowiedzieć się
czegoś więcej o waszym kulcie. Potwierdziło się to, co słysza-
łem, a ponadto powiedziano mi, że dopiero co została tu wy-
słana na śmierć dziewczyna, więc zostawiłem moje statki w
Matheli, żeby nie przyciągać uwagi, i przypłynąłem tutaj sam.
- Uśmiechnął się do niej szeroko, pokazując białe zęby. - I zna-
lazłem ciebie.
Kiedy pochylił się nad Ioną, która obnażyła swoją szyję, zo-
baczyła jego siekacze. Ale on szukał po omacku sznurka w swo-
ich spodniach. Jego oddech stał się ciężki, a wzrok mętny. Wy-
jął swojego członka, był duży i twardy. Natychmiast zrozu-
miała, czego chce i że wcale nie chodziło o jej śmierć.
- Nie! - krzyknęła i skuliła się na macie. - Nie możesz mnie
zhańbić, nie możesz zbezcześcić ofiary!
Już klęczał między jej nogami, jęcząc i sapiąc.
- Nie ma komu składać się w ofierze - oświadczył, a ona
pomyślała o swoim ludzie, o suszy w ostatnich latach i wie-
działa, że on się myli. Kopała i próbowała zaciskać uda, lecz on
je rozdzielił swoimi silnymi rękami i był potworem, był uciele-
śnieniem potwora, ale to było nie w porządku, nie tak miało być.
- Masz mnie zabić! - krzyknęła.
Uśmiechnął się z przekąsem, ślina skapnęła na jej brzuch.
- Skoro nalegasz. Ale dopiero jak skończę.
Wszystko zniszczył. Odebrał jej tę chwilę, na którą czekała
przez całe życie.
- Nie! - krzyknęła, walcząc coraz zacieklej. Popchnął ją
mocno, upadła do tyłu. Jej ręka trafiła na Mizrę znajdującą się
pod materiałem i przepełniła ją moc Mizry.
Jęknął i skulił się.
- Co to było?
Jej palce odnalazły gładką czaszkę pod materiałem, weszły
w oczodoły Mizry. Poczuła spokój. Potwór wycofał się i stał się
tylko mężczyzną ze zwiotczałym członkiem.
- Nie dotkniesz mnie. - To nie był rozkaz, tylko stwierdze-
nie. Mężczyzna wycofał się jeszcze bardziej. Jego plecy wbiły
się w ścianę po drugiej stronie.
Skinął głową. Spojrzał na wybrzuszenie pod materiałem,
które było Mizrą.
- Co za moc.
- Idź sobie.
Zostawił ją.
Owinęła się aksamitem i umieściła Mizrę w fałdzie mate-
riału na biodrze. Nóż leżał na posadzce obok niej. Może miał
go zamiar użyć, kiedy już z nią skończy. Zawinęła go w fałdy
razem z kamieniem z ołtarza. Rozejrzała się. Zostały tylko mata
do spania, manierka i mały stolik, na którym znajdował się oł-
tarz. Puste pomieszczenie, będące świadkiem wielu cierpień.
Potem wyszła na słońce i zamknęła za sobą drzwi, z których
odchodziła farba. Mężczyzna zniknął. Z ręką na Mizrze obeszła
świątynię wewnątrz białego kręgu. Zastanawiała się, czy miał
rację. Czy wszystkie te wybrańczynie umarły z głodu? Wszyst-
kie te dziewczęta przed nią? A może ich potwór przybył?
Szczelina na dnie morza, w której znalazła Mizrę - była natu-
ralna czy stworzona przez coś strasznego? Czy śmierć Mizry
była elementem Odwiecznego Kręgu, czy może czymś zupełnie
bezsensownym?
Śmierć zawsze jest bezsensowna - wyszeptała Mizra przez
jej palce, Iona zastanawiała się nad tym. Może rzeczywiście tak
było. A może to Alinda miała rację. Tak czy owak, Iona wie-
działa, że nie ma zamiaru umrzeć na tej wyspie z głodu i z pra-
gnienia.
Zeszła nad morze i zbliżyła się do łodzi. Siedział na rufie i
przymocowywał liną ładunek.
- Zabierz mnie stąd - poprosiła z palcami w oczodołach
Mizry.
Podniósł wzrok. Nie potrafiła zinterpretować jego spojrze-
nia.
- Teraz?
Skinęła głową. Pozwoliła się wprowadzić na łódź. Siedziała,
podczas gdy on przynosił swoje rzeczy ze świątyni i je moco-
wał. Patrzyła w morze. Było jasnoniebieskie, Iona od razu sobie
przypomniała, że oczy jej matki miały taki sam kolor.
Patrząc, jak mężczyzna podnosi kotwicę, wiedziała, że po-
twór nie zniknął, tylko czeka na właściwy moment. Bez Mizry
byłaby bezbronna.
Zagadnął ją, zwijając mokry gruby łańcuch.
- Jak ci na imię?
- Iona. A tobie?
- Iskan.
Tak miał na imię jej potwór. I był panem jej śmierci.
Clarás

P EWNEGO RANKA WCZEŚNIE WSTAŁAM. W powietrzu czuć


było wiosnę. Siedziałam przy moim oknie i obserwowałam
ptaki. Zobaczyłam ciężko lecącego łabędzia. Kilka szpaków
biegało na dole, tuż pod moim oknem, i wyjadało robaki. Nie
widziałam żadnych morskich ptaków, lecz dostrzegłam, że coś
się mieni w oddali. Południowa bryza niosła ze sobą zapach soli
i morszczynu. Iskana od dawna nie było w pałacu. Zebrałyśmy
dużo jedzenia. Niebawem miałyśmy wyruszyć w drogę. Zdecy-
dowałam, w jaki sposób uciekniemy, pomimo protestów Sulani.
Miałyśmy zebrać się nocą w dużej sali i nie budząc pozostałych
kobiet, zwabić strażników, może rozbijając coś lub jakoś ina-
czej zwracając ich uwagę. Dwie z nas miały stać w ukryciu i z
zaskoczenia uderzyć tych, którzy się zjawią, jakimiś ciężkim
przedmiotem, tak żeby stracili przytomność. Potem zabrać im
klucze i uciec. Strażnicy nigdy nie spotkali się ze sprzeciwem
kobiet z dairahesi, nie byli na to przygotowani. Gdyby udało
się ich zaskoczyć, to trzem kobietom nie byłoby trudno uniesz-
kodliwić dwóch mężczyzn. Estegi czekałaby za drzwiami z pro-
wiantem. Planowałyśmy ucieczkę pod osłoną nocy. Naondel na
nas czekała. Morze na mnie czekało. Chciałyśmy wyruszyć w
drogę wraz z nastaniem północnych wiatrów. Do Terasu miały-
śmy płynąć dziesięć dni, może trochę dłużej. Po drodze znajdo-
wały się wyspy, na których mogłyśmy się zaopatrzyć. Ale do
północnych wiatrów pozostało jeszcze pół miesięcznego cyklu
księżyca.
Więc czekałyśmy.
I mężczyzna wrócił.
To Estegi przyniosła nam tę nowinę. Garai i ja siedziałyśmy
przy małej sadzawce na wewnętrznym dziedzińcu. To właśnie
jej najbardziej doskwierało, że nie mogła przychodzić do
Ogrodu Wiecznego Spokoju, kiedy tylko chciała. Siedziała z
ręką w wodzie i skoncentrowaną miną. Ja odpoczywałam na
ławce z buzią zwróconą ku słońcu, pod wiatr. Estegi przyklękła
i skłoniła się, najpierw przed Garai, a potem przede mną.
- Wezyr Karenokoi zaprasza do dużej sali - poinformo-
wała. - Wzdrygnęłam się. Zapomniałam o nim. Naondel tak wy-
pełniała moje myśli, że na chwilę zapomniałam, dlaczego mu-
szę uciekać.
- Kiedy wrócił? - spytała Garai. Jej białe, długie włosy otu-
lały wąskie ramiona niczym szal. Tak jak ja została kupiona.
Wiedziałam o tym. Ale sprzedano ją wbrew jej woli.
I chociaż nie chciałam uciekać, nie chciałam też sprzedawać
mojego ciała. Nie chciałam tutaj być. To ja podjęłam tę decyzję.
- Wczoraj wieczorem, czcigodna pani. - Estegi zawiesiła
głos. - Nie przybył sam.
Wymieniła długie spojrzenie z Garai. Czy to ona miała nas
zdradzić? Była blisko z małżonką Iskana i Garai, lecz również
z Sulani. Ta bliskość jednak była inna.
Weszłyśmy do środka i udałyśmy się do dużej sali, w której
grała fontanna i czekały kobiety oraz dzieci. Wtem otworzyły
się drzwi i weszła małżonka Iskana z córką Esiko. Usiadły na
poduszkach niedaleko nas.
Czekałyśmy.
Lubił kazać na siebie czekać. Był panem naszego czasu. Ni-
gdy nie wchodził do pustego pomieszczenia, jeśli nie chciał.
Zawsze miałyśmy być pod ręką.
Dzieci biegały i bawiły się wśród popijających herbatę i ga-
wędzących kobiet. Jeśli któreś dziecko podeszło zbyt blisko
mnie i mojej zniekształconej wargi, zaniepokojona matka przy-
woływała je do siebie. Orseola siedziała obok, z nieobecną miną
i się nie odzywała. Zobaczyłam Sulani, jak zawsze wyprosto-
waną jak struna, a kawałek za nią Estegi. Garai przysiadła się
do Kabiry, ale nie rozmawiały.
Strażnik otworzył złote okratowane drzwi i Iskan wszedł do
środka. Za nim szła młoda dziewczyna. Była niska, ledwo się-
gała mu do ramienia, a jej czarne jak nocne niebo włosy spły-
wały aż do kostek. Miała na sobie czerwono-pomarańczową su-
kienkę do ziemi, prostą i bez haftów. Na jednym biodrze wi-
doczne było uwypuklenie: była zdeformowana? Nie, uwypu-
klenie przesuwało się swobodnie pod materiałem: a więc to był
jakiś przedmiot. Miała duże oczy i małą spiczastą twarz.
Była bardzo młoda.
Młodsza ode mnie, gdy ojciec kazał mi odejść.
Mężczyzna stanął przed nami i uśmiechnął się. Zęby rekina.
- Długo podróżowałem, ale w końcu znalazłem to, czego
szukałem. - Wskazał na dziewczynę, nie dotykając jej. - Drugą
żonę. Urodzi mi wielu synów i zapewni mi pozycję. Poślubiłem
ją wczoraj po przybyciu do Ohaddin.
Dziewczyna patrzyła na niego z miną, której nie umiałam
zinterpretować.
Spojrzałam na Esiko. Była blada i trzęsły jej się ręce.
Siedząca obok mnie Orseola wydała z siebie dziwny dźwięk.
Patrzyła prosto na dziewczynę, miała na wpół otwarte usta, a na
jej górnej wardze perlił się pot. Położyłam dłoń na jej dłoni,
żeby powstrzymać ją przed odezwaniem się. Przed zwróceniem
na siebie uwagi. Im Iskan mniej pamiętał o naszym istnieniu,
tym lepiej.
- Pierwsza żono.
Kabira wstała i podeszła do swojego męża, nisko mu się po-
kłoniła i czekała na rozkazy.
- Dopilnuj, by Iona miała wszystko, czego jej potrzeba.
Daj jej kilka swoich komnat. Odpowiednie stroje. Biżuterię. -
Lekceważąco machnął ręką. - I takie tam.
- Oczywiście, panie - skłoniwszy się, odpowiedziała stara
kobieta. Nigdy wcześniej nie widziałam, by była tak pełna po-
kory w stosunku do niego. Chodziło o córkę. O to, że pozwolił
jej żyć. O to, że nie ukarał swojej żony. Do tej pory.
Może to właśnie była forma kary.
Nie mówiąc nic więcej, odwrócił się na pięcie i opuścił dai-
rahesi. Podekscytowane konkubiny natychmiast zaczęły ze
sobą rozmawiać. Nowa żona! Tego nikt się nie spodziewał.
- To jeszcze dziecko! - stwierdziła Orseola siedząca obok
mnie. - To jeszcze dziecko!
Miała rację. Dziewczyna nie wyglądała na taką, która już
zaczęła krwawić.
- Kiedy uciekniemy... będzie zapełniał nasze miejsca coraz
młodszymi dziewczętami.
Uciszyłam ją, lecz Orseola nic sobie z tego nie robiła. Żadna
z pozostałych kobiet raczej jej nie słyszała, ponieważ mówiły
jedna przez drugą.
- Trzeba go powstrzymać! - Orseola tak się trzęsła, że czu-
łam to we własnym ciele. - Trzeba go powstrzymać!
- Jest panem śmierci - oświadczyłam, przyglądając się Io-
nie. Kabira wskazywała jej drogę do swoich komnat. Zostać
zmuszoną do opuszczenia swoich pokoi, zrezygnować ze swo-
jej wygody - to naprawdę było upokorzenie dla takiej kobiety
jak ona. - Sama mi o tym powiedziałaś. Nic nie możemy zrobić.
Tylko uratować siebie, o ile się uda.
- Może i jest panem śmierci - wyszeptała Orseola - ale ja
jestem panią snów.

***

To Estegi podniosła temat żagla.


- Potrzebny nam jest żagiel - oznajmiła pewnej nocy
krótko po tamtych wydarzeniach. Znowu spotkałyśmy się w
łaźni. Estegi nie mówiła zbyt wiele na temat naszej ucieczki,
odkąd udało nam się kupić Naondel. Łódź czekała na nas w
opuszczonej przystani w miejscowości Ameka. Estegi nawet
tam już była, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście to prawda.
Przyzwyczaiłam się do tego, by widzieć w niej służącą. Kogoś,
kto przynosi nam herbatę i słodkości, opróżnia po nocy nocniki
lub sprzedaje dla nas biżuterię na bazarze. Ale nie osobę z po-
mysłami.
- Naondel nie ma żagla?
Pokręciła głową.
- Nie. Mój kuzyn pożyczył dwa żagle od rybaka, kiedy
płynęli rzeką na północ, ale rybak chciał je z powrotem.
- Co rybak wie o kupcu łodzi? - spytała Sulani, nasz stra-
teg.
- Myśli, że to mój kuzyn.
- A twój kuzyn? Co myśli?
- Podejrzewa, że mam kochanka. - Estegi spłonęła rumień-
cem. - I że mamy zamiar razem uciec. - Posłała Sulani przelotne
spojrzenie.
- Musimy mieć żagiel - oświadczyłam. - Terasu leży da-
leko stąd. Wiosłowanie jest zbyt powolne. Zbyt trudne. Dla
was.
- Żagiel - powtórzyła Orseola. - Mamy łódź, lecz nie
mamy żagla.
Sulani spojrzała na mnie.
- Dobry żagiel, czyli jaki?
- Mocny. Lekki. Żaglomistrzowie to doskonali rzemieśl-
nicy. To trudna sztuka. Potrafię pleść sieci, ale nigdy nie szyłam
żagli.
Estegi pochyliła się do przodu.
- Ale wiesz, jak wygląda dobry żagiel? Jaki jest w dotyku,
jak się porusza?
Skinęłam głową.
- Wspaniale. W takim razie ja go uszyję - oświadczyła i
odchyliła się do tyłu, splatając ręce na kolanach. Sulani przy-
glądała jej się długo. Potem się uśmiechnęła.
- Nie mamy z czego go uszyć - zauważyła Orseola, ale
wtedy ja się zaśmiałam.
- Materiał jest przecież jedyną rzeczą, do której mamy tu-
taj, w naszej złotej klatce, dostęp! Nie widzicie, co nas otacza?
Jedwab! Jedwabne poduszki, jedwabne zasłony, jedwabne
stroje. Mamy tyle wytrzymałego i lekkiego jak piórko jedwa-
biu, ile dusza zapragnie.
- Poduszki są za małe - natychmiast stwierdziła Estegi i
potarła palce prawej ręki palcami lewej, jakby już je rozgrze-
wała do szycia. - Zasłony są dobre. Mogłybyśmy też poprosić o
całe bele. Niby na nowe tuniki.
- Wiesz, że nie możemy już go o nic prosić - przypomnia-
łam.
- Ale wiemy, kto może - wtrąciła Orseola.
Spojrzałyśmy na siebie.
- Nie możemy wtajemniczyć jej w nasz plan - zaprotesto-
wałam. - Jak nakłonimy ją do poproszenia o materiał, nie mó-
wiąc jej prawdy?
- Jeśli mogłabym coś zaproponować - zabrała głos Estegi.
Stała obok Sulani, wciąż pełna respektu, z pochyloną głową, ale
mimo wszystko była kimś więcej aniżeli tylko służącą. Była
jedną z nas. - Po prostu ją zapytajmy. Jest pomocna. Chce się
przypodobać.
- Potrzebujemy jedwabiu - rzekłam. - Bez żagla Naondel
jest ptakiem z obciętymi skrzydłami. Jutro do niej pójdę.

Najpierw wysłałam Estegi z zapytaniem. Czy mogę odwiedzić


nową żonę, by okazać jej mój szacunek? Pozytywna odpowiedź
przyszła szybko, więc wzięłam kąpiel i umyłam się dokładnie.
Użyłam ładnie pachnących olejków, żeby zniwelować woń ryb
i morszczynu, która nigdy mnie nie opuszcza. Wbiłam grzebyk
w moje czyste włosy, przeszłam przez dużą salę oraz korytarz i
dotarłam do prywatnych komnat. Zapukałam do drzwi, za któ-
rymi teraz rezydowała Iona.
Estegi je otworzyła, a ja weszłam do środka. Stanęłam. Po-
kój bardzo różnił się od tych, które tutaj widziałam.
Goła posadzka. Żadnych obrazów ani dużych wazonów.
Otwarte okiennice wpuszczały wiosenne słońce. Prosty ołtarz
przy tylnej ścianie, a na nim nóż, chleb i kamień, Iona siedziała
na poduszce i trzymała coś na kolanie. Coś brązowo-żółtego z
pustymi oczodołami. Czaszkę. Naprzeciwko Iony siedziała Ga-
rai. Podniosła wzrok i zmarszczyła czoło.
- Dlaczego nam przeszkadzasz, Cláras?
- To mój gość, kapłanko - wyjaśniła Iona.
Garai nie była zadowolona, ale znowu odwróciła się ku Io-
nie. I czaszce.
Podeszłam i usiadłam obok Garai. Gdyby została, nie mo-
głabym poprosić Iony o jedwab.
- Masz w posiadaniu przedmiot o niewiarygodnej mocy.
Gdybyś to wykorzystała, uwolniłabyś się od twojego pana. -
Garai nie mogła oderwać wzroku od czaszki.
- On nie jest moim panem - poważnie odparła Iona. - Jest
moim potworem i panem mojej śmierci.
Garai zamilkła, po czym pokłoniła się Ionie i szybko wyszła
z komnaty.
Czekałam, aż Iona się do mnie odezwie. Była żoną, a ja kon-
kubiną. Najnowszą i najniższą rangą.
Iona milczała. Patrzyła na mnie przyjaźnie, ale bez zaintere-
sowania.
Z drugiej komnaty przyszedł kot i wskoczył mi na kolana.
Mruczał, gdy głaskałam jego miękkie uszy. Czaszka, którą trzy-
mała Iona, gapiła się na mnie swoimi czarnymi oczodołami. Ży-
cie i śmierć.
- Chciałaś czegoś ode mnie? - Iona w końcu przerwała ci-
szę.
Wreszcie mogłam mówić.
- Masz wpływ na wezyra. Czy mogłabyś poprosić go o ma-
teriał? - wydusiłam z siebie. Mało dyplomatycznie. Mało prze-
biegle.
- Jaki materiał? - Iona przejechała opuszkami palców po
nierównych zębach w czaszce. To była bardzo mała czaszka.
Może dziecka.
- Jedwab. Już go nie dostajemy. Nie jesteśmy ulubienicami
wezyra tak jak ty.
Usłyszałam, jak Estegi wierci się za mną. Zażenowana moją
nieporadnością. Ale Iona spojrzała na mnie przyjaźnie i spokoj-
nie. Potem przez chwilę jakby czegoś nasłuchiwała. Krótko ski-
nęła głową.
- Dostałam mnóstwo jedwabiu do urządzenia moich kom-
nat, ale ja wolę prostotę. Estegi, przynieś bele z mojej sypialni.
Estegi skłoniła się i zniknęła w drzwiach. Nie mogłam ode-
rwać wzroku od czaszki.
- Kto to jest?
Iona się uśmiechnęła. To był nieśmiały uśmiech, który roz-
świetlił jej twarz.
- To Mizra. Moja przyjaciółka i poprzedniczka. Poświęciła
swoje życie potworowi. Teraz ja czekam na swoją kolej.
- Chcesz umrzeć? - Położyłam rękę na brzuchu. Poczułam
jak rybka w środku trzepocze się i wierzga.
- Żeby ochronić Odwieczny Krąg. Życia i śmierci. - Jedną
dłoń położyła na czaszce, jak kaptur. - To moja powinność. Nie
mam innej.
- Wszyscy kiedyś umrzemy - stwierdziłam. - Dlaczego ro-
bić to, zanim wezwą nas do siebie duchy naszych przodków?
- Nic o nich nie wiem - odparła Iona. - Odwieczny Krąg
wymaga ofiary od kilku osób, żeby zapewnić dobrobyt wielu
osobom.
- Moją powinnością jest zaopiekowanie się tym dzieckiem
- oznajmiłam, pokazując na mój brzuch, Iona skinęła głową.
- Dobrze mieć jakąś powinność. Wtedy człowiek wie, że
wszystkie decyzje, które pomogą mu ją spełnić, są słuszne.
Wróciła Estegi, niosąc kilka bel połyskującego jedwabiu w
różnych kolorach i gatunkach. Był wśród nich cieniutki jedwab,
był także ten surowy, nieco grubszy.
Podziękowałam Ionie, najpiękniej jak umiałam i pokłoniłam
się kilka razy. Uniosła czaszkę na wysokość swojego policzka.
- Mizra mówi, że to ważne, żebyście dostały te materiały.
Wybierzcie te szaro-zielone, prawie nie będzie ich widać na tle
morza.
Wyszłam, potykając się. Estegi za mną. Spojrzałyśmy na
siebie. Pokręciła głową.
- Nic jej nie powiedziałam! - wyszeptała. - Musisz mi
uwierzyć!
Morze. Naondel. Coś wiedziała, ale co? I czy to ona miała
nas zdradzić? Wyglądało na to, że jest z mężczyzną blisko i że
się go nie boi.
A to był mężczyzna, którego należało się obawiać.

Wciąż czasami do mnie przychodził, Iona najwyraźniej nie za-


spokajała jego żądzy. Albo nie chciał jej hańbić tym, co robił ze
mną. Do Sulani też przychodził. Widziałam ślady na jej twarzy
i ciele. Nigdy się nie uskarżała. Estegi opatrywała jej rany czule
i delikatnie.
Czasami na to patrzyłam i pragnęłam, żeby mnie też ktoś tak
dotykał, chociaż częściej, po tym, co robił ze mną ten mężczy-
zna, przestawałam chcieć, żeby ktokolwiek kiedykolwiek jesz-
cze mnie dotknął.

***

Miałyśmy wszystko, czego potrzebowałyśmy do ucieczki. Es-


tegi szyła błyskawicznie i żagiel szybko był gotowy. Dni dzie-
lące nas od owej decydującej nocy ciągnęły się w nieskończo-
ność. Zdecydowałam, że uciekniemy pięć dni po ostatniej wio-
sennej pełni. Wtedy zaczynają wiać południowe wiatry, ale nie
jest jeszcze gorąco. Żagiel schowałyśmy pod moim łóżkiem.
Wszystko było gotowe. Nasze małe, lecz wystarczające zapasy
żywności czekały w zapomnianym przez wszystkich schowku.
Mój brzuch był okrągły, a ja ociężała, lecz gdy czułam mocne
kopnięcia dziecka, we mnie też wstępowała siła. I wtedy nade-
szła ta noc przed pełnią księżyca.
To była noc, kiedy wszystko poszło nie tak.

Obudziłam się, czując parcie na pęcherz. Teraz, gdy dziecko


urosło, zdarzało się to coraz częściej. Skorzystawszy z nocnika,
usłyszałam kroki dochodzące z dużej sali. Otworzyłam drzwi i
tam poszłam.
Zobaczyłam Orseolę wpatrującą się w fontannę. Często wra-
cała od księcia nocą. Za okratowanymi drzwiami, w ciemno-
ściach, dostrzegłam postać strażnika. Tej nocy był tylko jeden.
Podeszłam do niej. Nie spojrzała na mnie. Wpatrywała się w
wodę.
- Nie wolno krzywdzić śniącej osoby - powiedziała tak ci-
cho, że musiałam pochylić się do przodu, by ją usłyszeć. -
Matka często mi to powtarzała. Nie wolno krzywdzić. - Padła
na kolana przy fontannie i oparła czoło o chłodny marmur. -
Chciał latać - powiedziała szeptem. - Więc mu na to pozwoli-
łam. Wzięłam wszystkie wspomnienia z wysokich miejsc,
wspomnienie wiatru wiejącego w twarz i sztormu na morzu.
Tkałam lepiej niż kiedykolwiek, rybko. Jego oczy łzawiły na
wietrze. Grube chmury moczyły jego skórę. Nie mógł zauwa-
żyć, że to tylko sen. Wiatr rozwiewał jego orle pióra, szumiało
mu w uszach, silne podmuchy rzucały nim to tu, to tam, aż w
końcu nie wie dział, gdzie jest góra, a gdzie dół. - Złapała mnie
za ramię. - Jest taka młoda! To jeszcze dziecko! Rybko, trzeba
go powstrzymać, ktoś musi go powstrzymać! W przeciwnym
razie, jeśli uciekniemy, będzie tu sprowadzał coraz młodsze
dziewczęta!
- O kim mówisz? I kim jest ta dziewczyna?
Zaśmiała się głośno i piskliwie, dźwięk niósł się echem po
pustej sali. Strażnik się odwrócił.
- Wracajcie do waszych komnat - powiedział jasnym, na
wpół męskim głosem. - Natychmiast.
- Wezwano mnie do księcia - szepnęła mi na ucho Orseola.
- Nie mogę zniszczyć naszego wroga, ale mogę mu zrobić
krzywdę za pośrednictwem księcia! Kim pozostanie, jeśli nie
będzie mógł manipulować księciem? Z czego będzie czerpał
swoją siłę?
- Orseolo, coś ty zrobiła? - spytałam szeptem. W dalszym
ciągu mocno ściskała moje ramię.
- Rzucał się, rybko - syknęła. Usłyszałam, jak strażnik
dzwoni kluczami i potrząsnęłam Orseolą. Chciałam wytrząsnąć
z niej szaleństwo.
- Coś ty najlepszego zrobiła?
- Znalazłam wszystkie jego strachy, moja mała roz-
gwiazdo. Każdy jeden. I przytroczyłam do jego snu. A na ko-
niec moim najpiękniejszym supełkiem przywiązałam wspo-
mnienie tego, jak jego matka umierała w strasznych męczar-
niach, kiedy był małym dzieckiem. Jego sen się zmieniał, raz,
dwa razy, za trzecim razem przybrał ostateczną formę. Rzuci-
łam w niego jego strachem przed śmiercią. Spadał jak kamień!
- szybko oddychając, opowiadała Orseola. Usłyszałam hałas.
Strażnik otworzył kluczem okratowane drzwi i wszedł do
środka. Jego kroki niosły się echem po kamiennej posadzce.
Gdybym była przygotowana, mogłybyśmy go zaskoczyć, nada-
rzyła się doskonała okazja! Ale było za wcześnie. Brakowało
Sulani. Nie miałam czym uderzyć strażnika. Przekonałam się
jednak, że nasz plan może się powieść. Zwłaszcza jeśli dopisze
nam szczęście i w noc ucieczki również będzie nas pilnował
tylko jeden strażnik.
Orseola zawodziła, teraz głośno.
- Już się nie obudzi. Nigdy, nigdy więcej.
Szybko się podniosłam. Podszedł do nas strażnik.
- Ma zaćmienie umysłu. Spróbuję zaprowadzić ją do
łóżka.
Bez słowa złapał Orseolę pod ramię i razem zaciągnęliśmy
ją do jej pokoju. Nie stawiała oporu. Strażnik niechętnie pozwo-
lił mi przy niej zostać, ale kazał mi się położyć, jak tylko Or-
seola się uspokoi. Jeszcze wtedy szukałam wzrokiem czegoś
ciężkiego, czegoś, czym mogłabym go uderzyć w głowę. Ale
nie, to była zła noc. Dopilnuję, żebyśmy następnym razem były
przygotowane.
- To, co najbardziej zakazane - wymamrotała pod nosem
Orseola. - Wydalenie nie wystarczy dla kogoś ta kiego jak ja.
Nie, nie. Drzewo, na którym się urodziłam, trzeba ściąć. Spalić.
Nie mogą pojawić się żadne pędy. Złamałam wszystkie zasady.
Matko, matko, przebacz mi, MATKO!
Krzyczała i rzucała się. W końcu zostawiłam ją, przerażoną.
Jeśli mówiła prawdę. Jeśli książę nie żył. Co zrobi mężczy-
zna?

***

Orseola zamordowała księcia, lecz zrobiła to tak sprytnie, że


nikt jej nie podejrzewał. Przez wiele lat była tkaczką jego snów,
a prawie nikt nie wiedział, co tak naprawdę robi. Myślano, że
jest jego konkubiną, ulubienicą, którą wypożyczał mu wezyr.
Jeśli stare serce księcia nie wytrzymało ich pełnych namiętności
uścisków, czyja to była wina? Niczyja. Spokojnie zasnął w
swoim własnym łożu. I tak przeżył wszystkich swoich rówie-
śników. Żaden mieszkaniec Karenokoi nie osiągnął tak sędzi-
wego wieku. Wreszcie dołączył do swoich przodków.
Ale to wezyr był panem śmierci księcia. I wiedział, że ktoś
go ubiegł. Do końca tego nie rozumiałam, ale tak powiedziała
mi Estegi. Trafiła tutaj jako mała dziewczynka, znała Ohaddin
i pałacowe intrygi lepiej od nas.
Od śmierci swoich synów Iskan był podejrzliwy w stosunku
do wszystkich. To, że Esiko okazała się dziewczynką, tylko
spotęgowało jego manię prześladowczą. To, że książę zmarł
bez jego udziału, że go przy tym nie było, doprowadzało go do
szału. Wszędzie zwiększył liczbę strażników. To nie byli już
kastraci, do których się przyzwyczaiłyśmy, tylko żołnierze,
uzbrojeni po zęby, z surowym wyrazem twarzy i bliznami na
rękach. Strzegli wszystkich drzwi i okien we wszystkich pała-
cowych budynkach. Urzeczywistnienie naszego planu było cał-
kowicie niemożliwe.
Miałyśmy Naondel, jedzenie i żagiel. Ale nie miałyśmy już
jak uciec.
Kabira

M OI SYNOWIE NIE ŻYLI.


Po śmierci księcia Iskan kazał stracić wszystkich swoich
krewnych płci męskiej, ponieważ był przekonany, że to któryś
z nich zapragnął władzy. Nawet dzieci. Nawet te leżące jeszcze
przy piersiach swoich matek. A także wszystkie kobiety, które
mogły nosić pod sercem dziecko księcia. Egzekucja nie była
publiczna, lecz mieszkańcy Ohaddin słyszeli krzyki tego strasz-
nego dnia, gdy odbywała się rzeź. Dziecięce krzyki, które nagle
milkły. Krzyki matek, które nie chciały ucichnąć. Słysząc je,
nic nie czułam.
Następnego dnia nad Ogrodem Wiecznego Spokoju, nad
złotymi dachami pałacu i nad całym Ohaddin unosił się gęsty
dym. Iskan kazał spalić ciała na jednym ze wzgórz na północ
od miasta. Nie miały zostać pochowane. Trzeba je było znisz-
czyć, nie pozwolić im na życie wieczne wśród przodków.
Tego dnia Ohaddin spowijał dym i śmiertelna cisza. Nikt się
nie odzywał. Gęsty dym sprawił, że zamilkły nawet ptaki.
Moi synowie nie żyli.
Orseola wpadła tego dnia w szał. Zawsze była rozchwiana,
ale teraz ogarnęło ją jakieś szaleństwo. Strażnicy przywiązali ją
do łóżka, żeby nie zrobiła sobie krzywdy, a Garai wmusiła w
nią uspokajające wywary.
Podejrzewałam, skąd ten jej stan.
Moi synowie nie żyli.

Iskan przyszedł do mnie dzień po Dniu Spalonych Ciał. Po raz


pierwszy, odkąd Esiko wyznała mu prawdę. Była u mnie, kiedy
bez ostrzeżenia wkroczył do mojej komnaty. Natychmiast pa-
dłam na kolana i dotknęłam czołem podłogi. Po chwili wahania
Esiko poszła w moje ślady. Nie była przyzwyczajona do zacho-
wywania się jak przystało pokornej kobiecie. Nosiła kobiece
stroje, tak rozkazał jej ojciec, ale włosy miała wciąż krótkie. Nie
mogłam się przyzwyczaić do jej nowego wyglądu. Zmieniła się.
Była płochliwa. Nie opuszczała naszych komnat. Lubiłam mieć
ją przy sobie. Tak blisko jak to tylko możliwe. Zniosłabym
wszystko, lecz nie utratę mojego ostatniego dziecka. Esiko cze-
kała, aż ojciec ją wezwie, powierzy jej, swojemu najbliższemu
doradcy, swoje sekrety, kolejny raz.
Nie wezwał jej, odkąd dowiedział się prawdy.
- Wstań. - Zerknęłam na Iskana. Mówił do Esiko, nie do
mnie. Esiko usiadła na piętach i pełna oczekiwania spojrzała na
swojego ojca. Na jego twarzy pojawił się grymas niesmaku.
- W tych krótkich włosach wyglądasz jak dziwoląg. Dla-
czego nie nosisz łańcuszków? Dziesięciu, żeby wszyscy wie-
dzieli, że jesteś z domu che. Nie pokazuj się wśród ludzi, dopóki
nie odrosną ci włosy.
Esiko miała minę, jakby napluł jej w twarz. Odwrócił się w
moją stronę. Spojrzeć w jego całkowicie czarne oczy to jak zaj-
rzeć do królestwa śmierci. Byłam pewna, że jeśli będę mu pa-
trzeć w oczy wystarczająco długo, usłyszę krzyki wszystkich
tych, których zabił.
- Jest pod każdym względem kobietą? Między nogami?
- Tak - odparłam. - Naturalnie. - To były pierwsze słowa,
jakie powiedziałam do Iskana, odkąd zabił moich synów.
Prychnął.
- Kto wie, jaki wpływ miało na nią to, że dorastała jako
chłopak. Minie trochę czasu, zanim Iona będzie mogła urodzić
mi synów. Anji tak pokazała. Ale ma coś, co jest dla mnie jesz-
cze cenniejsze. Jak tylko to dostanę, nikt mnie nie zaskoczy. Do
tego czasu muszę wzmocnić moją pozycję. Wykorzenić resztki
sprzeciwu. Zniszczyć każdego, kto może mi zagrażać. Wypadki
się zdarzają. Uświadomiłem to sobie, kiedy zmarł książę. Teraz
gdy nie żyje, muszę rządzić w jego imieniu. - Uśmiechnął się,
lecz w tym uśmiechu nie było żadnej radości czy ciepła. - Tego
konspiratorzy się nie spodziewali. Sprezentowali mi władzę.
Ale potrzebuję kogoś u mojego boku. Esiko zostanie wydana za
mąż, jak tylko będzie reprezentacyjna. Szukam dobrego kandy-
data. Kogoś, kto przejmie spuściznę po Korinie. Kogoś, kto bę-
dzie w stosunku do mnie całkowicie lojalny.
- Ja jestem lojalna, ojcze! - zawołała Esiko. Zaczerpnęłam
powietrza. Nie powinna go denerwować. Jest zdolny do wszyst-
kiego. Esiko nie jest już jego synem - pomyślałam. Ale ona tego
nie rozumiała.
- Dobrze ci służyłam, słuchałeś moich rad, wiem wszystko
o twoim królestwie. Wiem wszystko o Anji! Ojcze, błagam cię,
pozwól mi znowu odwiedzić źródło. Pozwól, bym mogła poka-
zać ci swoją wartość.
Iskan powoli się do niej odwrócił. Wnikliwie się jej przyglą-
dał, nie okazując żadnych emocji.
- Okłamywałaś swojego ojca i pana. Nie mów mi o lojal-
ności. W ogóle się do mnie nie odzywaj. Ciesz się, że wciąż
żyjesz. A to dlatego, że masz do wypełnienia pewną misję. Wy-
dam cię za mąż. - Spojrzał na nią, bez emocji.
Przypomniałam sobie, jak nosił ją na barana, gdy była ma-
łym chłopcem.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Esiko stała jak zamuro-
wana z oczami pełnymi łez. Nie widziałam, żeby płakała, odkąd
skończyła cztery latka.
- Nie możemy oczekiwać niczego więcej - powiedziałam.
- Małżeństwo to los każdej kobiety. Może znajdzie kogoś, kto
nie mieszka zbyt daleko. Wtedy będziemy się często widywały.
Na samą myśl, że nie będę codziennie widywała Esiko, ogar-
niała mnie panika. Esiko odwróciła się w moją stronę.
- Ja oczekuję czegoś więcej! - krzyknęła. - I to twoja wina!
Przez całe moje czternastoletnie życie uczono mnie, bym ocze-
kiwała czegoś więcej! Byłam synem wezyra. A teraz chcesz,
żebym stała się taka jak ty. Żebym była kobietą! Taką, która
niczego nie chce, nic nie może, ani nic nie robi!
Splunęła na podłogę przede mną i uciekła do swojego po-
koju.

***

Anji podarowała swoją moc Iskanowi. Anji pomogła mu popeł-


nić te wszystkie straszne zbrodnie. Anji zabrała mi moją córkę,
już na samym początku. Kiedy Esiko była jeszcze w moim
brzuchu, w jej żyłach płynęła moc źródła. Moja córka zawsze
bardziej słuchała źródła aniżeli mnie. Anji mogła zaprowadzić
Iskana wszędzie. Mógł odebrać mi córkę i ją zabić. Nie wolno
mi było na to pozwolić.
Musiał istnieć jakiś sposób, by odebrać Iskanowi tę moc.
Bez niej byłby zwyczajnym człowiekiem. Starcem. Nie
miałby takiej władzy nad Esiko. W końcu zobaczyłaby go ta-
kim, jakim naprawdę jest, i byłaby moja. Tak jak od początku
planowałam. Jak planowałam tamtego wieczoru, kiedy ostatni
raz zaprosiłam Iskana do mojego łoża.

Tamtej nocy obudził mnie zapach dymu.


Najpierw pomyślałam, że mój nos dręczy wciąż utrzymująca
się woń spalonych ciał. Potem otworzyłam oczy i zobaczyłam
rozedrganą czerwoną poświatę tańczącą na ścianach mojej
komnaty. Zerwałam się z łóżka i podbiegłam do okna.
To Pałac Spokoju stał w płomieniach. Budynek zamieszki-
wany przez wszystkie konkubiny księcia i jego córki, które
przeżyły masakrę.
Esiko wyskoczyła z komnaty. Zarzuciłam na siebie tunikę i
biegiem ruszyłam za nią. W dairahesi panował kompletny
chaos. Głosy, bieganina, przerażenie.
Esiko podbiegła do okratowanych drzwi. Pilnował ich tylko
jeden strażnik, jeden z tych nowych, żołnierz. Esiko zagadała
do niego po imieniu.
- Barodo. Towarzyszu broni. Otwórz te drzwi.
Strażnik pokręcił głową.
- Przykro mi, siostrzyczko. Nie mogę sprzeciwiać się roz-
kazom wezyra.
- Gdzie on jest?
- Tego nikt nie wie - odpowiedział, nie mogąc ukryć za-
niepokojenia.
- Barodo, kto dowodzi akcją gaśniczą?
Esiko znowu zwróciła się do niego po imieniu. Chciała przy-
pomnieć mu o łączącej ich więzi.
- Nie wiem, Or... siostrzyczko. Jest tam większość strażni-
ków, właśnie gaszą ogień.
Na zewnątrz Esiko wciąż była Orano, synem Iskana, ale
strażnicy dairahesi znali prawdę, ponieważ widzieli Esiko w
kobiecych strojach. Nie miałam pojęcia, co Iskan im powie-
dział. Może nic. Nie musiał się przed nikim tłumaczyć.
- Barodo, ktoś musi kierować akcją. Dobrze o tym wiesz.
Potrzebny jest dowódca. Jeszcze niedawno razem walczyliśmy
- upierała się Esiko. Nie prosiła. Była zdecydowana, opano-
wana. Była dowódcą. - Napinaliśmy nasze łuki, ramię w ramię.
Wszyscy, którzy mogą, powinni pomagać gasić pożar. Również
ty. Mogę dowodzić tą akcją, jeśli pójdziecie za mną. A gdyby
stało się najgorsze, gdyby ogień się rozprzestrzenił - chyba nie
chcesz być odpowiedzialny za to, że wszystkie kobiety wezyra
spłoną żywcem.
Tak jak właśnie w tej chwili żywcem płoną kobiety i dzieci
księcia - pomyślałam. Spojrzałam na moją córkę. Stała wypro-
stowana jak struna przed strażnikiem, który jej się przyglądał.
Nie mówiąc nic więcej, wyjął klucz i otworzył drzwi. Dopiero
teraz zobaczyłam, co ma na sobie Esiko. Dawne ubrania Orano.
Niebieską tunikę, białe spodnie i wysokie kozaki.
Odwróciła się w moją stronę.
- Matko, jeśli ogień zagrozi temu domowi, chcę, żebyś za-
prowadziła wszystkie kobiety i dzieci w bezpieczne miejsce.
Skinęłam głową, a ona zbiegła po schodach.
Rozejrzałam się. Duża sala była pusta.
Bez wahania wymknęłam się przez okratowane drzwi. Bez
eskorty, po raz pierwszy, odkąd Iskan kazał wybudować ten pa-
łac. Zbiegając po schodach i wybiegając do ogrodu, przypo-
mniałam sobie, co widziałam po śmierci Lehan. Miałam wizję,
w której pojawił się ten budynek i te kobiety, które teraz tutaj
mieszkały. Wtedy nic o nich nie wiedziałam. Okazało się, że
były moim jedynym towarzystwem przez te wszystkie lata nie-
woli. Esiko mi je powierzyła.
Było mi obojętne, czy przeżyją, czy też umrą.
Garai

O D DAWNA PRZYGOTOWUJĘ SIĘ na noc krwistego księżyca.


Gwiazdy pokazują mi, że to już niedługo. Matka nauczyła mnie
odczytywać znaki. To ten czas, kiedy moc księżyca jest najsil-
niejsza i przyciąga do siebie moc ziemi znajdującą się na po-
wierzchni. Wszystkie ofiary złożone w tej chwili także mają
dużo większą moc niż kiedy indziej. Czuję to całą sobą. Moc
sprawia, że moje kości śpiewają. Od dawna nie przechadzałam
się wśród drzew zismil. Iskan zabronił nam wychodzić po tym,
co się stało, lecz i tak czuję tę moc. Tańcząc księżycowy taniec,
mam wrażenie, jakby moje stopy były ich korzeniami. Zapusz-
czam je w głąb ziemi i gór i czuję gotującą się, wrzącą moc.
Moje korzenie dosięgają najgłębszych dopływów źródła. Anji
mnie wzywa. Kiedy tak siedzę i to spisuję, tylko przy jednej
świeczce, wołanie jest coraz wyraźniejsze. Nie tylko odczuwam
je w ciele, ale także słyszę. Jest jak alarm. Powietrze w mojej
komnacie coraz bardziej gęstnieje. To musi być moc, która je
wypełnia! Pachnie... dymem?
Wstałam i wyjrzałam przez jedno z okien, zobaczyłam dym.
I usłyszałam krzyk ludzi. Płonie Pałac Spokoju.
I wzywa mnie źródło.
Biorę nóż, który schowałam podczas posiłku i długo ostrzy-
łam, aż w końcu stał się tak ostry jak nóż mojej matki, pomimo
że nie jest z obsydianu. To mój czas. Jeśli znajdę chociaż jedne
otwarte drzwi, udam się do źródła i złożę jeszcze jedną ofiarę,
ogromną. Ofiara złożona w noc krwistego księżyca źródłu
mocy - tak silnemu jak to związane z Ohaddin - uczyni mnie
kapłanką równie potężną i mądrą co moja matka. Albo jeszcze
potężniejszą. Spieszno mi. Zabieram ze sobą moje notatki.
Może się zdarzyć, że tego nie przeżyję, a nie chcę, żeby ktoś je
znalazł. Ubieram się ciepło. Jestem gotowa.
Clarás

T O ESTEGI MNIE OBUDZIŁA. Spałam głęboko. Wypłynięcie na


powierzchnię zajęło mi trochę czasu. Stała pochylona nade mną
z lampą w ręku.
- Płonie Pałac Spokoju - poinformowała. - Brama jest
otwarta.
Usiadłam.
- Możemy uciec? Dzisiejszej nocy?
Skinęła głową.
- Obudzę Sulani - powiedziała i cicho opuściła moją kom-
natę.
Ubierając się w pośpiechu, myślałam o Orseoli. Wiedzia-
łam, że jest ciężarem. Kimś, kogo trzeba za sobą ciągnąć. Kimś,
kto może nas spowolnić. Ale czasami takie obciążenia są po-
trzebne. Bez nich sieć by odleciała. Poza tym pamiętałam, że to
Orseola pomogła mi znaleźć Naondel.
Cienką linką przytroczyłam sobie zwinięty żagiel do ple-
ców. Przyszła Sulani, ubrana i poważna. Za nią weszła Estegi i
szybko zabrała się za pakowanie: lampa, oliwa, przybory do
rozpalania ognia. Sulani miała wokół talii i ramion zawiązaną
linę. Świetnie. Wzięły sobie do serca moje wskazówki. Zoba-
czyłam też coś w jej dłoni, coś błyszczącego i ostrego. Wskaza-
łam palcem.
- Broń? - spytałam.
Wyjęła długi nóż.
- Estegi przeszmuglowała go dla mnie. Wojownik nie ru-
sza na wojnę nieuzbrojony.
Ucieszyłam się, że nie uciekam sama.
- Zejdziemy schodami na dół - cicho powiedziała Estegi. -
Najpierw przejdziemy przez spiżarnię. A potem?
Spojrzała na mnie i na Sulani. Nie wiedziałam, jak wydostać
się z pałacu. Poza planem obezwładnienia strażników nie mia-
łam żadnego innego planu. Ale Sulani włożyła nóż do pochwy
przy pasie.
- Z dachu pagodowego nad źródłem przedostaniemy się na
mur. Mamy liny. Spuścimy się na nich w dół.
Położyłam dłonie na moim brzuchu, chcąc ochronić
dziecko.
- Pomogę ci - zapewniła. - Nie ma innej drogi. Bramy są
pilnie strzeżone. Jesteście obute?
Nie wiedziałam, co ma na myśli.
- Przemierzymy długą drogę, szybko i pod osłoną nocy.
Nie możemy tego robić boso, to zbyt ryzykowne.
Pokazałam jej sandały na nogach. Estegi uniosła do góry
swoje. Sulani skinęła twierdząco głową. Splotła swoje włosy w
małe, zbite warkoczyki i upięła je z tyłu, żeby jej nie przeszka-
dzały. Ja wciąż miałam we włosach mój miedziany grzebyk.
Estegi osłoniła głowę niebieską chustką.
- A co z Orseolą? - spytała Sulani.
- Musimy wziąć ją ze sobą - odparłam. - Opuściłyśmy
moją komnatę i poszłyśmy do dużej sali. Zebrały się tam inne
konkubiny, niektóre z niemowlętami na rękach. Stały przed ok-
nem. Ogień odbijał się w ich oczach. Nie patrzyły na nas.
Szybko weszłam do komnaty Orseoli. Siedziała na łóżku ze
skrzyżowanymi nogami.
- Uciekajmy, uciekajmy, uciekajmy - mamrotała jedno-
stajnie pod nosem. Wyprostowałam jej nogi i sięgnęłam po san-
dały. Bezwolnie pozwoliła mi je założyć, cały czas mamrocząc:
uciekajmy, uciekajmy, uciekajmy. Ubrałam ją w watowaną tu-
nikę i umocowałam jej na plecach szkatułkę z biżuterią. Sulani
zajrzała do środka.
- Poradzisz sobie z nią?
Skinęłam głową. Wyprowadziłam Orseolę z komnaty. Na
widok płomieni przystanęła.
- Łapacze snów - powiedziała nagle, bardzo wyraźnie. Es-
tegi pobiegła do jej pokoju i po chwili wróciła z zawiniątkiem.
Sulani szła z przodu. Za nią ja z Orseolą, którą trzymałam pod
ramię. Na końcu dreptała Estegi. Nikt nas nie zaczepił, kiedy
opuszczałyśmy dużą salę. Na korytarzu panowała ciem-
ność. W powietrzu unosił się wyraźny zapach dymu.
- Dym, dym - bąknęła Orseola. - Sny idą z dymem.
Sulani pchnęła ręką okratowane drzwi. Otworzyły się. Su-
lani zerknęła w dół, na schody, i dała nam znak, żebyśmy szły
za nią. Ostatni raz zerknęłam do tyłu. Pozostałe kobiety wciąż
stały przy oknach. Fontanna milczała. Powietrze było ciężkie
od dymu. Podeszłam do schodów. Schodząc, prawie nie oddy-
chałam. Bałam się, że Orseola nas zdradzi. Myślałam o tym, co
zrobią strażnicy. Co zrobi mężczyzna. Tak długo marzyłam o
ucieczce i ją planowałam. Teraz, kiedy naprawdę uciekałyśmy,
wydawało mi się to kompletnie nierzeczywiste.
Dotarłyśmy na parter. Estegi prowadziła nas korytarzami,
którymi nigdy nie szłam. Były wąskie, ciemne i kręte. To była
strefa służby. Nikogo nie spotkałyśmy. Przypuszczalnie wszy-
scy byli zajęci gaszeniem ognia.
Estegi otworzyła jakieś drzwi i kazała nam zaczekać. Po
chwili wróciła z dwoma workami. Z jednego wyjęła manierki
wypełnione wodą. Każda z nas przymocowała sobie po jednej
na biodrach, ja pomogłam Orseoli. Sulani zarzuciła worek na
plecy, ale wtedy Orseola zarechotała.
- Bojowy koń został mułem.
Sulani spojrzała na nią.
- To prawda. Nie powalczę, jeśli będę tak obładowana.
Estegi bez słowa podała jej swój mały pakunek i wzięła od
niej ciężki worek.
Ruszyłyśmy dalej. Weszłyśmy do ogrodu. Teraz woń dymu
była jeszcze intensywniejsza. Pałac Spokoju wyglądał jak pło-
nąca pochodnia. Miał doszczętnie spłonąć. Między drzewami
przebiegały postacie z wiadrami wody czerpanej ze strumienia,
sadzawek i fontann. Słychać było głosy, zarówno męskie, jak i
kobiece.
Biegłyśmy na ugiętych nogach. Cienie drzew dawały nam
schronienie. Krzaki drapały mnie po nogach. Musiałam ciągnąć
za sobą Orseolę. Spowalniała mnie, ale Sulani na nas czekała.
Biegła pierwsza, cały czas czujna. W razie niebezpieczeństwa
unosiła rękę, kazała nam czekać, a potem pędziła dalej. Podą-
żałam za nią jak ślepiec. Tak to czułam: ufałam tej prawie cał-
kiem mi obcej kobiecie, jak ślepiec ufa swojemu przewodni-
kowi.
Dotarłyśmy do budynku z dachem pagodowym w północnej
części ogrodu. Wejście było otwarte. Słyszałam głosy. Sulani
dała nam znak, żebyśmy poczekały, a sama poszła na zwiady.
Przyciągnęłam Orseolę do ściany budynku. Estegi odłożyła
ciężki worek. Płatki sadzy wirowały jak płatki śniegu.
- To Kabira i Esiko - wróciwszy do nas, szeptem poinfor-
mowała Sulani. - Jest z nimi Garai.
- Co robimy? - spytałam cicho. Popatrzyłam w górę na
dach pagodowy. Z czyjąś pomocą spokojnie mogłabym dosię-
gnąć do najniższego daszku, ale ciążył mi brzuch. I tak miałam
już zadyszkę. Usłyszeliby nas, gdybyśmy teraz zaczęły się
wspinać. - Musimy zaczekać?
- Taka okazja już się więcej nie trafi. - Czoło Sulani było
zmarszczone. - Musimy uciec dzisiejszej nocy.
- Pójdę tam - oświadczyła Estegi. - Znam je. Porozma-
wiam z nimi. Nie będą nas powstrzymywać. - Nie brzmiała tak
kategorycznie jak jej słowa. Sulani przyglądała jej się przez
chwilę, po czym skinęła głową.
- Poczekamy tutaj.
Estegi zniknęła za otwartymi drzwiami.
Kabira

D OTARŁAM DO DOMU POKOJU niezauważona przez nikogo.


Wszyscy strażnicy byli zajęci noszeniem wody lub ratowaniem
tego, co dało się uratować z Pałacu Spokoju. Wejście do pałacu
było otwarte. Nie orientowałam się dokładnie, gdzie znajduje
się biblioteka, wiedziałam tylko, że gdzieś na dole. Naciskałam
klamki. Część drzwi była zamknięta na klucz, inne prowadziły
do pustych pomieszczeń. Moje kroki niosły się echem po mar-
murowej posadzce. Serce waliło jak oszalałe. Nawet nie wie-
działam, co będę robić w tej bibliotece. Wertować tajemne pi-
sma w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby pomóc Esiko? Rato-
wać to, co najbardziej wartościowe, na wypadek gdyby ogień
się rozprzestrzenił? Szukać czegoś, co pozbawiłoby Iskana wła-
dzy, raz na zawsze? Nie miałam pojęcia.
Ostatnie drzwi też były zamknięte. Natychmiast wiedziałam,
że szukam właśnie ich. Esiko zdradziła mi kiedyś, gdzie Iskan
przechowuje klucze. W szkatułce w swojej sypialni znajdującej
się na piętrze.
Wróciłam korytarzem i znalazłam schody. Wytarłam spo-
cone dłonie o spodnie, zanim zaczęłam piąć się w górę. Wtedy
rozległy się jakieś dźwięki: szczęk, głuche odgłosy. Dobiegały
z góry. Zawahałam się. Czy mam odwagę iść dalej? - pomyśla-
łam. Dokładnie w chwili, gdy przystanęłam, na schodach
przede mną pojawiła się jakaś postać. Mężczyzna w skórzanej
zbroi z kolczugą. Był do mnie odwrócony plecami, ponieważ
wlókł coś ciężkiego.
Zeszłam na palcach kilka stopni i schowałam się za otwar-
tymi drzwiami. Przez szparę widziałam szczyt schodów. Roz-
legły się jęki i ciężkie kroki, strażnik pojawił się w moim polu
widzenia. Ciągnął ciężki worek.
To był rabuś korzystający z panującego chaosu. Odważny i
głupi. Iskan go znajdzie, nieważne, gdzie się schowa.
Uświadomiłam sobie, że mnie też znajdzie. Dzięki mocy
Anji nic się przed nim nie mogło ukryć.
Gdy tylko strażnik zniknął za wejściowymi drzwiami, po-
spieszyłam na górę. Komnaty Iskana zajmowały całe piętro.
Szereg pokoi, które na pierwszy rzut oka wydawały się
skromne, urządzone niemal po spartańsku. Ale wiedziałam, ile
warte są te wazony. Zdawałam sobie sprawę z wartości bardzo
starych obrazów. Iskan zgromadził skarby godne księcia, lecz
ponieważ o ich wartości nie stanowiło mieniące się złoto czy
kamienie szlachetne, niewiele osób dostrzegało, jakie bogactwo
się tutaj kryje.
Podejrzewam, że strażnik połaszczył się na zwyczajne rze-
czy, takie jak srebrne świeczniki i inne lekkie przedmioty. Gna-
łam przez komnaty, bojąc się, że szkatułka z kluczem mogła
wylądować w jego dużym worku. Ale wszedłszy do sypialni
Iskana, od razu zobaczyłam ją na niskim stoliku przy jego
łóżku: prostą szkatułkę z drewna.
W szkatułce znajdował się tylko jeden klucz.
Szybko zeszłam na dół, do biblioteki. Esiko i Sonan dokład-
nie mi ją opisali. Bez trudu znalazłam półki ze ściśle tajnymi
rulonami. Tymi zawierającymi tajemną wiedzę, którą Iskan
chciał zachować tylko dla siebie. Stałam i na nie patrzyłam.
Próbowałam zgadnąć, który jest mi potrzebny, kiedy przez
alarm pożarowy przebił się skrzypiący, metaliczny dźwięk.
Podbiegłam do okna wychodzącego na ogród i płonący bu-
dynek. Wyglądało tak, jakby ogień przeniósł się na Świątynię
Wiedzy. Ale między pałacem księcia a Domem Pokoju znajdo-
wało się więzienie, które Iskan zbudował dla Anji. Usłyszany
przeze mnie dźwięk rozległ się przy furtce do tego więzienia.
Nie widziałam z okna, lecz byłam tego całkowicie pewna. Ktoś
właśnie ją otworzył.
Rozejrzałam się. Znalazłam skórzaną torbę i spakowałam
najbardziej drogocenne rulony. Te, o których wiedziałam, że
nawet Iskan nie potrafi ich zinterpretować i kilka innych, za-
wierających wiedzę na temat źródeł mocy. Miałam pewność, że
nie zrobił kopii. Był na to zbyt podejrzliwy. Upchnęłam tyle, ile
tylko mogłam, pomimo że słyszałam jak papier szeleści i się
gniecie. W tamtej chwili nie myślałam, że mogę je zniszczyć.
Myślałam o płomieniach, płonącym papierze i zemście. Ale
głównie o Anji.

Kiedy zmierzałam do źródła przez Ogród Wiecznego Spokoju,


mijało mnie wielu biegnących ludzi. Nikt mnie nie zatrzymał,
wszyscy byli zbyt zajęci gaszeniem ognia, ucieczką przed nim
i pomaganiem poszkodowanym. Ja też truchtałam, żeby my-
śleli, że biorę udział w akcji ratunkowej. Dotarłszy do muru
okalającego Anji, zobaczyłam, że furtka jest otwarta. Podbie-
głam do niej i wślizgnęłam się do środka.
Dawno mnie tutaj nie było. Zatrzymałam się zaraz za furtką
i głęboko zaczerpnęłam powietrza. Anji pachniała jak dawniej.
Wilgocią, czarnoziemem i butwiejącymi liśćmi. Ale mur, który
wokół niej wybudował Iskan, koncentrował tę woń i czuć było
stęchlizną. Poza tym to nie był byle jaki mur. Umieścił na nim
złote płaskorzeźby przedstawiające góry i dzikie zwierzęta. Po-
sadzkę stanowiła marmurowa mozaika. Wokół wisiało kilka la-
tarni, a złote ściany odbijały ich blask. Teraz dostrzegłam, że w
dachu pagodowym znajduje się okratowana dziura. Najwyraź-
niej Iskan zdał sobie sprawę, że nie może odseparować Anji od
księżyca, jeśli chce odczytywać przyszłość w jej wodzie. Łunę
pożaru było widać aż tutaj, lecz jasna poświata księżyca spra-
wiła, że łuna wydawała się bledsza.
Na brzegu źródła, z ręką w wodzie, siedziała Esiko. Powoli
do niej podeszłam. Zatrzymałam się i spojrzałam w wodę Anji,
pierwszy raz od trzydziestu pięciu lat.
To było jak zaglądnięcie do studni z nieszczęściami.
Widok, który zobaczyłam, zalał mnie jak potężna fala.
Matka, ojciec, rodzeństwo, których twarze zdążyły się zatrzeć
w mojej pamięci i zniknąć. Moi trzej silni piękni synowie.
Wszyscy ci, którzy zginęli z ręki Iskana przy pomocy Anji. Pa-
dłam na kolana, ból tak mnie przytłoczył, że nie byłam w stanie
dłużej stać. Moje łzy kapały do źródła, a ja zanosiłam się pła-
czem tak mocno, jak nie płakałam od czasu, gdy Iskan zabrał
mi Korina. Esiko siedziała bez ruchu obok mnie i nic nie mó-
wiła. Kiedy się wypłakałam, bez słowa podała mi srebrny czer-
pak. Nabrałam nim wody i się napiłam.
Przepływała przeze mnie moc Anji. Czułam, jakby przez
moje żyły przepływało płynne srebro, odurzające wino, mło-
dzieńcze soki. Czułam, że młodnieję. To było uczucie silniejsze
od tego, które pamiętałam. Wyprostowałam się i głęboko za-
czerpnęłam powietrza.
- To krwisty księżyc - powiedziała Esiko i wskazała pal-
cem na okratowany otwór na górze. Księżyc nad na mi był czer-
wony jak wino. Czerwony jak krew. - Nigdy czegoś takiego nie
widziałam. Coś dzieje się z wodą Anji. Wyraźniej niż kiedykol-
wiek wcześniej opowiada o tym, co ma się wydarzyć.
Ponownie spojrzałam na jej powierzchnię. Zobaczyłam od-
bijający się w niej czerwony księżyc. Zobaczyłam moją twarz i
twarz mojej córki. Widziałam, jak się od siebie oddalamy. Co-
raz bardziej i bardziej, aż w końcu między nami pojawiło się
ogromne morze. Zobaczyłam kobiety z dairahesi pracujące ra-
mię w ramię. Inne obrazy przesuwały się, zniekształcone i
trudne do zinterpretowania. Groźba, wielkie zniszczenie. Coś
kiełkowało. Coś nowego. Potem zobaczyłam obraz, bardzo wy-
raźnie: Esiko na tronie księcia, z całym Karenokoi u swoich
stóp.
Wzdrygnęłam się i odwróciłam wzrok.
- Trudno ci interpretować obrazy Anji - powiedziała to-
nem, którego nie używała w stosunku do mnie, odkąd była
dzieckiem. - Dla mnie nie stanowi to żadnego problemu.
Czułam jedynie strach. Czy Anji wciągnie Esiko w mrok i
szaleństwo, tak jak to zrobiła z Iskanem? Czy Esiko tak jak on
będzie mordować i truć, by osiągnąć swój cel?
- Esiko, obiecaj mi, że nie będziesz piła czarnej wody, że
nie będziesz piła oaki, obiecaj mi to! - Pochyliłam się ku niej i
chwyciłam ją za ręce. - To źródło przyniosło tylko cierpienie i
śmierć. Powinno zostać zamurowane, żeby już nikt nigdy nie
zbliżył się do niego!
Esiko wyprostowała plecy, a miękkość jej ruchów i tonu
zniknęła.
- Nie jestem moim ojcem, matko. Używałabym źródła tak
jak należy. Do tego, do czego jest przeznaczone. Powinnaś się
teraz zobaczyć - wypiwszy wodę z jednego czerpaka, odmłod-
niałaś o kilka lat! Wyglądasz silnie i zdrowo. Co w tym złego?
- Nie ma nic złego w starzeniu się - oznajmiłam i zanim
zdążyłam ugryźć się w język, dodałam: - Chciałabym się szyb-
ciej starzeć, bym mogła umrzeć i zapomnieć o całym tym cier-
pieniu, o wszystkich, których kochałam i którzy zostali mi ode-
brani. Ale Iskan nie pozwala mi umrzeć, bo chce widzieć, jak
cierpię. Czy już zapomniałaś o swoich braciach, Esiko? Zapo-
mniałaś, jak kochali i uwielbiali ciebie, swojego najmłodszego
brata?
- To, że umarli nie było winą Anji, matko. - Esiko skrzy-
żowała ramiona nad biustem i odwróciła się ode mnie.
- Czyżby? Iskan przecenił jej moc, to prawda, to była jego
wina. Ale jego pycha pochodziła ze źródła. - Zwróciłam twarz
ku czerwonemu księżycowi, żeby już nie płakać. - Miałaś mieć
siostry, wiesz o tym, Esiko? Kilka sióstr. Ale Iskan odebrał mi
je przy pomocy Anji. Zabił je wszystkie. To dlatego ukrywałam
twoją płeć i zrobiłam z ciebie chłopca, Esiko. Żeby cię nie stra-
cić.
- To nieprawda! - krzyknęła Esiko. - Przestań, matko!
- Spójrz na źródło - rozkazałam jej. - Sama zobacz!
- Nie! Twoje kłamstwa są podłe. Nie mam zamiaru skalać
nimi Anji.
- Spójrz! - zawołałam, jedną ręką łapiąc ją za głowę od tyłu
i zmuszając, by spojrzała w dół. - Sama zobacz, czy kłamię!
Coś dotknęło mojej śmierci. Trzymało ją w żelaznym uści-
sku. Nie przyciągało jej bliżej, ale też nie puszczało. Miałam
wrażenie, jakby ktoś trzymał mnie za serce.
Z trudem łapałam powietrze. Esiko spojrzała mi w oczy, naj-
pierw z uwagą, potem hardo.
- To niemożliwe - dyszałam. - Woda nie jest teraz oaki.
- Dorastałam z wodą Anji w moich żyłach. Bawiłam się na
jej brzegu, odczytywałam z niej przyszłość w każdą pełnię księ-
życa. Potrafię rzeczy, których nie umie nikt inny. Nawet ojciec.
Właśnie w tej chwili ktoś wszedł przez otwartą furtkę. Esiko
wypuściła moją śmierć i obie szybko wstałyśmy.
To była Garai. Jej białe, długie włosy świeciły w blasku
księżyca jak biały ogień. Nagle musiałam sobie przypomnieć o
rzeczywistości z dala od Anji, usłyszałam krzyki i trzask ognia.
Może zostaniemy tutaj uwięzione? Otoczone przez ogień? O
siebie się nie martwiłam, ale Esiko...
- Jak wygląda sytuacja? - spytałam. - Co z ogniem?
- Zapanowali nad nim - krótko odparła Garai. Zatrzymała
się i podwinęła lewy rękaw. Wnikliwie przyjrzała się swoim rę-
kom. Zobaczyłam blizny po wewnętrznej stronie ramienia,
większość z nich była srebrna i prawie niezauważalna w słabym
świetle, lecz jedna była ciemniejsza od pozostałych.
- To dobrze - powiedziała Esiko, bardziej do niej niż do
mnie. - Rozkazałam wszystkim strażnikom i służbie, by pomo-
gli w gaszeniu ognia.
To dlatego w budynkach nie było ludzi. Nagle uderzyła mnie
pewna myśl.
- Gdzie jest Iskan?
Esiko odwróciła wzrok.
- W Pałacu Spokoju - odparła.
- To on podłożył ogień. - Spojrzałam na moją córkę, ale
nic nie mówiła. To było wystarczające potwierdzenie.
Garai podeszła do nas. Klęknęła przy źródle i wypiła łyk
wody prosto z ręki. Znowu zwróciłam się do Esiko.
- Nie widzisz tego? Nie widzisz, że Iskan jest szalony,
ogarnięty szaleństwem mocy. Jest zdolny do wszystkiego, do
zabicia tylu ludzi, ilu będzie musiał, żeby dopiąć swego.
Prawda, że widziałaś to w Anji, Esiko, moja jedyna córko?
Przez chwilę milczała.
- Jaki był ojciec, kiedy go poznałaś? - spytała.
- Zapatrzony w siebie. Gotów zrobić wszystko, by osią-
gnąć swój cel. Wydawało mu się, że wszyscy na niego czyhają
i że jest lepszy od innych.
- Sama widzisz! - Zwróciła twarz ku mnie, miała błagalny
wzrok. - Od zawsze jest taki! Ale ja jestem inna, matko, nie wi-
dzisz tego? Nie jestem moim ojcem.
Chciałam wyciągnąć ręce i objąć moją córkę, moją piękną,
silną, mądrą córkę. Ale miałam wrażenie, że zamiast jej ramion
będę trzymała w swoich rękach własną śmierć.
Odwróciłam się. Wtedy kogoś zobaczyłam. Estegi wśli-
zgnęła się przez furtkę niczym ciemny cień i podeszła do mnie.
Nie pokłoniła się. Wyprostowana spojrzała mi w oczy.
- Przyjęłam twoje dwa porody. Pomogłam ci. Strzegłam
twoich tajemnic jak swoich własnych. Ufasz mi?
Zaskoczona patrzyłam na służącą Estegi. Estegi kobietę. W
świetle księżyca nie była do siebie podobna.
- Nikomu nie ufam, Estegi. Ale nie ufam ci mniej aniżeli
mojej córce Esiko czy Garai. - Wymawiając ich imiona, zdałam
sobie sprawę, że to jedyne bliskie mi osoby. Zerknęłam na Ga-
rai. Nie wstała z klęczek. Miała w ręku nóż i trzymała go przy
swoim obnażonym lewym ramieniu, mamrocząc coś pod no-
sem. Uświadomiłam sobie, że jest moim jedynym sprzymie-
rzeńcem przeciwko Iskanowi, przeciwko dairahesi, przeciwko
całemu światu. Bardziej niż Esiko, która od za wsze była bliżej
ze swoim ojcem aniżeli ze mną.
Garai i Estegi, one zawsze stały u mojego boku. Estegi za-
myśliła się nad moją odpowiedzią, po czym skinęła głową.
- To dobrze - powiedziała. Potem zwróciła się do Esiko. -
Zawołasz po pomoc? Wezwiesz strażników?
Esiko pokazała na mnie, na Garai i Estegi.
- Zrobiłam to? Za kogo mnie masz?
Estegi odwróciła się i wybiegła. Po chwili wróciła z trzema
innymi kobietami. Sulani, Cláras i Orseolą. Wszystkie niosły
worki, liny i jakieś tobołki. Nie mogłam powstrzymać śmiechu.
- Cóż to za żałosny widok! Co wy wyprawiacie?
Sulani zamarła. Podeszła i pochyliła się nade mną.
- Opuszczamy to przeklęte miejsce - oświadczyła z deter-
minacją. - Mamy dość tego, że traktuje się nas jak zwierzęta.
- Nie zajdziecie daleko. - Pokręciłam głową. - W jaki spo-
sób cztery samotne kobiety miałyby poradzić sobie z mocą i
szaleństwem Iskana?
- Mamy plan. - Sulani dotknęła czegoś przy swoim pasie i
zobaczyłam, co to takiego.
- Nóż skradziony z kuchni? To wasz plan? Wasza broń?
- Co ty wiesz o naszym planie? - Sulani nie spuszczała ze
mnie wzroku. - Co ty wiesz o tym, co potrafimy? Do czego je-
steśmy zdolne?
- Sulani. - W ustach Estegi jej imię było modlitwą. Piesz-
czotą. To jedno słowo sprawiło, że Sulani stanęła z boku. Estegi
spojrzała na mnie, wciąż wzrokiem wolnej kobiety. Wypowie-
działa moje imię, jakbyśmy były sobie równe. - Kabiro, długo
przygotowywałyśmy się do ucieczki. Mamy łódź.
Cláras wykonała gest, jakby chciała ją powstrzymać, lecz
Estegi pokręciła głową.
- Kabira jest tutaj takim samym więźniem jak my. I Garai.
- Podniosła głos, żeby przykuć uwagę Garai, ale ta wciąż klę-
czała z nożem w ręku i mamrotała pod nosem. - Ty może nie
widzisz tej klatki tak jak my, Kabiro. Ale ona istnieje. I możesz
się z niej uwolnić.
- Uwolnić? - Zaśmiałam się i sama usłyszałam, jak gorzki
i żałosny jest mój śmiech. - Uwolnić? Wolność nie istnieje, Es-
tegi. Nie dla mnie. Nie dla tego, który mnie więzi.
- Ależ tak, Kabiro. - Położyła rękę na moim ramieniu. -
Wolność istnieje, również dla ciebie.
Pokręciłam głową. Zepchnęłam jej rękę. Odwróciłam się w
kierunku źródła, przy którym klęczała Garai i wytarłam policzki
rękawem.
Garai wypuściła nóż z ręki, na której pojawiła się ciemna
kreska. Krew kapała do wody Anji.
I Anji odpowiedziała.
Clarás

P OCZUŁYŚMY TO WSZYSTKIE. Te, które napiły się wody ze


źródła, i my, które nigdy nawet jej nie spróbowałyśmy. Moc nas
oblała i wlała się do środka. Orseola się zachwiała. Złapałam ją,
zanim upadła. To było jak sztorm, jak olbrzymia fala, która nas
nakryła, zatopiła swoją mocą, po czym wyrzuciła na brzeg. By-
łyśmy jak ryby z trudem łapiące powietrze.
Po tym wszystkim żadna z nas nie była już taka sama. Czu-
łam to w sobie, tę siłę, która wzięła mnie w posiadanie. Widzia-
łam wszystko w całkiem inny sposób. Widziałam moc, jaką po-
siada źródło, widziałam to tak wyraźnie jak czerwień krwi.
Kiedy spojrzałam na pozostałe kobiety, dostrzegłam, że ta moc
jest w nich wszystkich, choć w różny sposób.
Garai wstała. Promieniała od wewnątrz. Włożyła nóż za pas
i spojrzała mi prosto w oczy.
- Idę z wami. Nic tu po mnie.
- Nie mamy tyle prowiantu - oznajmiłam.
- Mogę pościć. Dokąd zmierzacie? - Podeszła do mnie. Jej
kroki rozbrzmiewały jak echo tej fali mocy, która nas zalała.
Moimi nowymi oczami zobaczyłam, jak ta moc przybrała w
Garai postać dodatkowego, żarzącego się serca. Zaiste otrzy-
mała moc kapłanki. Stojące za nią Kabira i Esiko cicho ze sobą
rozmawiały. Sulani mierzyła Garai wzrokiem.
- Jesteś stara. To długa podróż.
Garai się zaśmiała i chyba po raz pierwszy usłyszałam w
Ohaddin śmiech pozbawiony goryczy.
- Potrafię wytrzymać bez jedzenia i picia dłużej aniżeli ty,
wojowniczko. Wiem o mocach ziemi i wody więcej od ciebie,
Cláras. I znam się bardziej na sztuce lekarskiej i porodach niż
Estegi. - Wskazała palcem na mój brzuch. - Mogę ci pomóc.
- To prawda - potwierdziła Estegi. Spojrzałam na nią i na
jej ręce, które jakby świeciły. Ręce, które potrafiły pracować i
tworzyć. - Wie na ten temat więcej niż ktokolwiek inny. Może
nas wyleczyć, gdy zachorujemy. Przed nami długa droga.
Poddałam się.
- Zgoda. Będziesz nieść moje tobołki, kapłanko. O noc
marszu stąd, w miejscowości Ameka, czeka na nas łódź.
- Dokąd zmierzacie?
- Do mojego kraju - odparła Orseola. Teraz była całkowi-
cie spokojna. U niej moc przybrała formę koca otulającego
wszystko, co ją uwierało i bolało. - Do Terasu, na wyspę ogrom-
nych drzew i lasów namorzynowych.
Garai była zachwycona.
- Źródła mocy, których jeszcze nie poznałam i którym
jeszcze nie złożyłam ofiary! Powinnyśmy wyruszyć natych-
miast!
- Ty tutaj nie wydajesz rozkazów, staruszko - rzekła Su-
lani. Zobaczyłam nową moc, podarunek od źródła, żarzący się
w jej ramionach i nogach. - To ja...
Zawiesiła głos. W otwartej furtce stała delikatna, młoda
dziewczyna owinięta w swoje włosy niczym w płaszcz, Iona.
- Mój potwór mnie wzywa - poinformowała. Wszystkie
zamarłyśmy.
To była ona. To ona miała nas zdradzić. Nowa młoda żona
Iskana.
Zobaczyła Garai i szybko uniosła jedną rękę, jakby chciała
ochronić oczy przed rażącym światłem, po czym szybko się
przed nią skłoniła.
- Kapłanko.
- Ofiaro - odkłaniając się jej, odpowiedziała Garai.
- Ruszajmy w drogę - syknęła Sulani. - Nie wiadomo, co
słyszała. Nie wiadomo, co mu powie. W każdej chwili może się
tutaj ktoś pojawić. - Wskazała na okratowany otwór w dachu. -
Najlepiej gdybyśmy uciekły tamtędy. Tylko jak wyrwać kratę?
- Wszystko słyszałam - oświadczyła Iona swoim jasnym
głosem. - Wszystko słyszałam.
Sulani odwróciła się. W jej dłoni zalśnił nóż. Zdążyła wyko-
nać zaledwie kilka kroków w stronę Iony, po czym odrzuciło ją
do tyłu. Moimi nowymi oczami zobaczyłam moc w Ionie. Była
inna od naszej. Mrocznie i przeraźliwie pulsowała z czegoś, co
Iona trzymała przy biodrze.
- Mizra nie pozwoli, abyś zrobiła mi krzywdę - rzekła
Iona. - Nikt nie zrobi mi krzywdy, zanim nie złożę ofiary - po-
informowała ostrzegawczo.
- Iono - powiedziała Garai. - Chcesz z nami uciec?
- Och, nie. - Iona pokręciła głową. - Moje przeznaczenie
jest przy moim potworze. - Zawahała się. - Ale... myślałam, że
on jest tutaj. Że mnie wzywa. Że nadeszła ta chwila.
- Zgadza się, ta chwila właśnie nadeszła.
Stał w furtce. Zwlekałyśmy zbyt długo. Przeklinałam je
wszystkie w duchu. Spowalniały mnie. Sama byłabym już w
drodze.
Sama nie znalazłabym Naondel.
- No proszę - powiedział wolno. Światło księżyca padało
na niego, gdy do nas podchodził. Z trudem patrzyłam w jego
stronę. Dzięki mojej nowej umiejętności zobaczy łam czarno-
czerwoną żarzącą się moc, wypełniającą całe jego ciało. Prawie
nie było już w nim człowieka. Musiałam zasłonić oczy przed
tym strasznym światłem. Jego białe spodnie były czarne od sa-
dzy. Ręce i twarz również. Za nim słychać było odgłosy praw-
dziwego piekła, chociaż już trochę cichsze. Słabły.
- Małe zebranie o północy - stwierdził bez pośpiechu.
Żadna z nas się nie odezwała.
- Co tutaj knujecie? Ktoś zawsze musi konspirować i zdra-
dzać. - Pokręcił głową. - Wy też mogłyście wszystkie spłonąć
w tym pożarze. - Spojrzał na nas w zamyśleniu. - Wszystkie.
Wybiegłyście, by pomóc innym, i zawalił się na was dach. Tak,
tak właśnie było. - Westchnął. - Trudno będzie was wszystkie
zastąpić od razu. To będzie mnie drogo kosztowało. Ale takie
rzeczy się zdarzają.
Esiko wstała i podeszła do niego.
- Ojcze. - Wyciągnęła ręce wnętrzem dłoni do góry. - By-
łam tutaj przez cały czas. Uciekły przed pożarem. - Rozłożyła
ramiona. - Te kobiety nawet się nie przyjaźnią, ojcze. Prawie ze
sobą nie rozmawiają.
- Esiko. - Wymówił jej imię na próbę. Słychać było, że
przychodzi mu to z trudem. - Córko moja.
Esiko pochyliła pokornie głowę.
- Kiedy to wierzyłem słowom kobiety? Jeśli nie one
wszystkie knują coś złego, to na pewno któraś z nich. A jeśli
nie teraz, to za jakiś czas. - Wzruszył ramionami. - I tak mam
ich dosyć. Może trzeba nieco przewietrzyć dairahesi?
- Pozwól mi najpierw umieścić matkę w bezpiecznym
miejscu - nie patrząc na nas, szybko powiedziała Esiko.
- Kabira. - Odwrócił się do swojej pierwszej żony. Do sta-
rej kobiety. - Jeśli ktoś knuje przeciwko mnie, to ona. Anji o
tym wie. - Jego głos stał się miękki i delikatny. - Anji wszystko
mi pokazała.
Kabira stała i patrzyła na swoją córkę. Coś zaszło między
nimi. Nie wiem co. Kabira odwróciła wzrok. Stała z opuszczo-
nymi rękoma. Wyglądała jak ktoś, kto poddał się dawno temu.
Mężczyzna odwrócił się ku Ionie. Szybko, jak wygłodniały
rekin.
- Słuchaj no. Bierzesz udział w tym spisku? Zabijesz mnie,
kiedy będę spał w twoich objęciach?
- Jesteś panem mojej śmierci - Iona spojrzała na niego od-
ważnie.
- Jestem twoim panem. Już czas.
Iona się zawahała.
- Potwór mnie wezwał - wymamrotała pod nosem. Przeko-
nywała samą siebie. Dotknęła materiału na swoim biodrze i roz-
winęła zawiniątko. Coś wyjęła. Czaszkę. Tę, którą miała, gdy
ją odwiedziłam. To z niej wypływała ta czarna moc. Uniosła ją,
żebyśmy mogli wszyscy zobaczyć.
- Oto moja poprzedniczka. Moja obrończyni. Ma na imię
Mizra.
Garai

P OKŁONIŁAM SIĘ CZASZCE, ofierze, kapłance. Poświęciła wię-


cej niż ja. Jej moc była większa niż mogłam sobie wyobrazić.
Większa aniżeli moc źródła.
Clarás

IONA POŁOŻYŁA MIZRĘ NA ZIEMI. Rozpięła swoją tunikę po-


wolnymi, pełnymi godności ruchami. Odsłoniła swoją szyję.
Teraz nie miała mocy. Była bezbronna.
- Jestem gotowa. Trzeba zamknąć krąg. Życie i śmierć,
jedność.
Mężczyzna się zaśmiał, podszedł do Iony i zaczął rozpinać
spodnie. Gwałtownie potrząsnęła głową.
- Wiesz, że nie możesz sprofanować ofiary przez zbez-
czeszczenie mojego ciała - rzekła Iona.
Sulani

S PRZECIWIŁA MU SIĘ. Jest taka mała. Jak udało jej się mu


sprzeciwić, sprzeciwić się jego groźbom i przemocy? Spojrza-
łam na nią. Delikatna budowa ciała, czarne włosy spadające na
ramiona niczym ulewa. Przed nią Iskan, przepełniony pulsującą
czarną mocą. Jak udało jej się sprzeciwić?
Przywarła plecami do muru. Byłyśmy tam wszystkie, pa-
trzyłyśmy na to i nic nie zrobiłyśmy. Nawet ja. Nawet ja z mo-
imi ramionami ciężkimi od nowej mocy, z nożem przy pasie.
Od tamtej pory czuję z tego powodu wstyd. Było nas kilka, a on
tylko jeden, lecz wciąż miał nad nami tak wielką władzę, że ba-
łyśmy się cokolwiek zrobić. Przez wiele lat był naszym panem,
sterował nami. Moje ciało wciąż pamiętało ból, który mu zadał.
Zabije nas wszystkie i nic nie możemy zrobić - pomyślałam.
Clarás

M ĘŻCZYZNA OBLIZAŁ USTA.


- Ptaszyno, przecież wiesz, że nigdy nie przejmowałem się
twoją ofiarą. Natomiast przejawiam zainteresowanie twoim cia-
łem. - Wyciągnął swoje przyrodzenie, a ja usłyszałam, jak
Esiko zaczerpnęła powietrza.
- Ojcze, nie tutaj.
Zignorował ją.
Położyłam dłonie na moim brzuchu. Prawie udało nam się
uciec, a teraz zabije nas wszystkie. Byłam o tym przekonana.
Jakie to miało znaczenie, co najpierw zrobi z ciałem Iony? To
nie było coś, czego nie zrobił z nami, pozostałymi kobietami.
Rozejrzałam się. Czy udałoby mi się wymknąć niezauważenie?
Iona sięgnęła po Mizrę. Mężczyzna kopnął czaszkę tak, żeby
znalazła się poza zasięgiem rąk dziewczyny. Kabira pochyliła
się i zdziwiona wzięła ją do ręki. Iskan to zignorował.
Iona mocniej wcisnęła plecy w mur. Rozejrzała się przera-
żona, jej spokój prysł.
- Wolę umrzeć!
Mężczyzna mlasnął językiem i jedną ręką chwycił ją za
szyję.
- Jesteś opętana swoją własną śmiercią - powiedział i ją
puścił. Śmiejąc się, schował swojego członka i wyjął nóż. - Pro-
szę. - Podał jej nóż. - Potem też mogę cię wziąć. Ale szczerze
wątpię, że sama będziesz chciała się zabić.
Iona spojrzała na nóż, jakby nie mogła zrozumieć, skąd zna-
lazł się w jego dłoni.
- Czekałam na śmierć. Byłam na nią gotowa. Przygotowy-
wałam się do tego przez całe życie. Ofiara i potwór, to na nich
zbudowany jest Odwieczny Krąg. - Zaśmiała się. Spojrzała
Iskanowi prosto w oczy. Nie wydawała się już mała ani krucha.
Miało się wrażenie, jakby górowała nad mężczyzną.
- Ale istnieje też inne zakończenie opowieści o ofierze i
potworze - dodała.
Pewną ręką trzymała nóż Iskana. Czubkiem dotknęła swojej
szyi. Przycisnęła go do gołej skóry. Iskan się uśmiechnął, to był
uśmiech, który wszystkie znałyśmy.
- Proszę bardzo. - Rozłożył ręce. - Dla potwora każda
śmierć jest jednakowa.
- Każda śmierć jest jednakowa - powtórzyła Iona. Niech i
tak będzie.
Szybko odwróciła nóż i wbiła go w pierś Iskana.
W tej samej chwili Kabira wrzuciła czaszkę do źródła.
Esiko krzyknęła.
Kabira

K IEDY PODNIOSŁAM CZASZKĘ z ZIEMI, trzymałam ją i czułam


jej moc, zrozumiałam, co muszę zrobić. Ze względu na Esiko.
Spojrzałam na nią, na moją ukochaną córkę, wszystko, co mi
pozostało na tym świecie, i moje oczy zaszły łzami. Wiedzia-
łam, że mnie znienawidzi. Wiedziałam, że ratując ją, stracę ją
na zawsze.
- Kocham cię - wyszeptałam. Usłyszały mnie tylko
czaszka i Anji.
Gdy Iona wbiła nóż w pierś Iskana, odwróciłam się i wrzu-
ciłam czaszkę do wody.
Wciąż słyszę krzyk Esiko. Najpierw pomyślałam, że krzy-
czy, bo zobaczyła, iż jej ojciec został ugodzony nożem, a potem
- bo zobaczyła, co zrobiłam. Ale ona padła na ziemię z twarzą
wykrzywioną bólem.
- Pali! - krzyknęła. - Ojcze, pomóż mi!
Garai

Ź RÓDŁO UMIERAŁO. Bulgotało i syczało w swoim pięknym


więzieniu ze złota i marmuru. To było najlepsze, co mogło się
wydarzyć. Więzienie takiej mocy jest złe. Zaburza równowagę.
Poczułam śmiertelne drgawki we własnym ciele. Ból był nie do
zniesienia. Tylko dzięki mojej nowej mocy mogłam się mu
przeciwstawić.
Esiko żyła z mocą źródła w sobie od urodzenia. Jej walka
była walką na życie i śmierć.
Kabira

P ODBIEGŁAM DO MOJEJ CÓRKI leżącej na ziemi. Pomimo bólu


cofnęła się przede mną.
- Nie dotykaj mnie! - wysapała. - Nie dotykaj mnie! Znik-
nij! Nie chcę cię więcej widzieć! Zabiłaś ją, ty... - jej ciało wy-
gięło się z bólu w łuk. - Zabrałaś mi to, co najbardziej kocham!
Odejdź!
Cofnęłam się. Wiedziałam, że tak się stanie. Strata jednak
była tak wielka, że ledwo mogłam oddychać. Anji zabrała mi
wszystkich, których kiedykolwiek kochałam. I teraz jeszcze
Esiko. I to była moja wina, kolejny raz.
Clarás

O BŁĄKANA - STWIERDZIŁ MĘŻCZYZNA. - Odsunąłem w cza-


sie moją śmierć. Nie możesz jej dosięgnąć zwykłym nożem -
oznajmił, ale pocił się. Stękał. Być może Iona nie mogła go za-
bić, lecz sprawiła mu ból. Spojrzał na nią swoimi czarnymi
oczami, a ona jęknęła. Zamachała bezradnie rękami, po czym
upadła z krzykiem.
- Przybliża jej śmierć - szybko szepnęła mi do ucha Garai.
- To jest ten moment.
Najpierw nie zrozumiałam, co miała na myśli, lecz dziecko
w moim brzuchu kopnęło. Uzmysłowiłam sobie, że chodzi jej
o ucieczkę.
Mężczyzna charczał. Był ledwo przytomny.
Nie zdążyłyśmy powiedzieć nic więcej. Nie zdążyłyśmy wy-
myślić żadnego planu. Musiałyśmy uciekać, uciekać z dala od
tego mężczyzny, od jego mocy. Zanim przybliży naszą śmierć.
Sulani i Estegi chwyciły za worki i liny, Orseola i Garai chwy-
ciły Ionę za nogi, a ja wzięłam za rękę Kabirę i pociągnęłam ją
za sobą.
Zostawiłyśmy mężczyznę i jego córkę, leżących przy mar-
twym źródle.
Sulani

Z DECYDOWAŁAM SIĘ NA UCIECZKĘ z powodu Estegi.


Wszystko, co robiłam, odkąd ją poznałam, robiłam dla niej. Es-
tegi chciała, żebyśmy przyłączyły się do Cláras i Orseoli: speł-
niłam jej prośbę. Postanowiła też wziąć Garai i Kabirę i nie
chciała zostawiać Iony. Zrobiłam, jak sobie życzyła.
Ponieważ mi kazała, podsadziłam pozostałe kobiety na dach
pagody w Ohaddin i pomogłam im uciec przed gniewem do-
wódcy. Miałam wrażenie, jakby nic nie ważyły. Moje ramiona
były silniejsze niż kiedykolwiek. Nawet ledwo żywe ciało Iony
nie przysporzyło mi żadnego kłopotu. Tak jakby w moich ży-
łach znowu płynęła moc Rzeki. Chociaż to nie było to samo. To
była inna siła. Inaczej smakowała. Prowadziła mnie w inny spo-
sób. Nie byłam już bojowniczką, mścicielką. Byłam sobą, by-
łam Sulani.
Dlaczego nie podniosłam noża i nie wbiłam mu go głębiej?
Kiedy Cláras z ciężkim brzuchem w końcu jako ostatnia znala-
zła się na górze, obejrzałam się. Mogłam wrócić i go zabić.
Mógł twierdzić na temat swojej śmierci, co tylko chciał. Wy-
starczająca liczba dźgnięć nożem by go załatwiła. Nikogo nie
było, a od furtki dzieliło mnie zaledwie kilka kroków.
- Sulani. - Estegi wyłoniła się znad krawędzi dachu. Podała
mi rękę. Chwyciłam ją, poczułam jej miękkość, krótkie palce,
kościsty grzbiet dłoni. Podciągnęłam się przy jej pomocy i
wskoczyłam na dach.
Szłyśmy po dachu na ugiętych nogach. Zerknęłam na
wschód. Pałac Spokoju był pogorzeliskiem. Zapanowano nad
ogniem, który rozprzestrzenił się na Świątynię Wiedzy. Zatrzy-
małam się na krawędzi i spojrzałam w dół. Teraz mur okalający
pałac znajdował się pod nami. Pilnie strzeżony. Nie wszyscy
strażnicy pozostawili swoje posterunki, żeby gasić ogień.
Nie podobało mi się, że musimy iść drogą, której nie zapla-
nowałam. Wiedziałam, że ludzie dowódcy są nawykli do musz-
try, że są twardzi. Strach ich takimi uczynił.
- Poczekajcie tutaj - poprosiłam. - Bądźcie cicho i nie ru-
szajcie się stąd.
Estegi skinęła głową. Zjechałam po murze. To było wspa-
niałe uczucie, znów móc się przemieszczać, biegać, skradać się,
przykucać. Z łatwością odszukałam pierwszego strażnika i za-
nim ktoś mnie zauważył, poderżnęłam mu gardło. Drugi nie
zdążył nawet wyjąć miecza, a już został pozbawiony zdolności
mówienia. Na tym odcinku muru nie widziałam już żadnego
strażnika, lecz nie znałam ich zwyczajów. Może nadchodził ko-
lejny patrol. Może regularnie się powiadamiali dla pewności, że
wszystko jest w porządku. Jednemu ze strażników ściągnęłam
z głowy hełm i włożyłam go sobie pod pachę. Następnie zerk-
nęłam w dół. W dole było ciemno, rozróżniałam jednak małe
domki wciskające się w mur. Dobrze. To oznaczało, że są tam
zaułki, w których mogłybyśmy się schować. Biegiem wróciłam
wzdłuż muru i cicho gwizdnęłam w górę, w kierunku dachu pa-
godowego. Estegi rzuciła mi linę, a ja przywiązałam ją do kółka
w murze. Potem zjechały po niej kolejno. Dzięki Estegi
wszystko poszło gładko. Na to właśnie liczyłam. Spuszczała po
linie istoty z podciętymi skrzydłami, jedną po drugiej. Taka
była. Na końcu zeszła sama. Nie potrafiła zostawić potrzebują-
cego bez pomocy. Kiedy trochę niezdarnie zjechała po linie,
złapałam ją w ramiona i na chwilę przytuliłam. Poczułam jej
ciepło i zapach, zanim wypuściłam ją z moich objęć i odebrałam
Ionę spuszczaną przez Garai, Iona była przytomna, ale bardzo
słaba.
- Wszystko w porządku? - spytałam.
- Moja śmierć - wysapała. - Tak ją przybliżył, że depcze
mi po piętach. - Uśmiechnęła się do mnie krzywo. - A teraz już
na nią nie czekam.
Garai rozsupłała linę i po prostu zeskoczyła. Podprowadzi-
łam je wszystkie kawałek wzdłuż muru, ale nie aż do zamordo-
wanych strażników. Ponownie zawiązałam linę i kazałam im
zjechać na dach małego domu poniżej nas.
- To będzie najtrudniejszy odcinek. Jeśli dotrzemy do mia-
sta niezauważone, to pod osłoną nocy udamy się na zachód. Ru-
szajcie, cicho i sprawnie.
Tym razem Garai zjechała pierwsza, bezszelestnie. Była
zwinna i silna jak na swój wiek. Asekurowała pozostałe ko-
biety, podczas gdy ja obserwowałam wszystko z góry. Kabira
była niezdarna i powolna, spuszczając się po linie, wydawała
różne dźwięki. Na koniec spadła. Rozejrzałam się. Miałam nóż
w pogotowiu, kiedy najpierw Estegi, a potem Cláras zjeżdżały
w dół.
Orseola patrzyła na nie. Bez słowa wskazała palcem na
wschód. Tuż przy murze światło księżyca lśniło w ostrzach
oszczepów. Dałam jej znak, żeby zjechała na dół. Jeszcze nas
nie zobaczyli albo nie mieli łuków. Miałam nadzieję, że Estegi
się domyśli, że muszą natychmiast uciekać, Iona nie dałaby
rady sama dostać się na dół. Przycisnęłam ją więc do muru. Jej
drobne ciało zgięło się w pół, ledwie było ją widać. Szybko za-
łożyłam na głowę hełm i wybiegłam strażnikom na spotkanie.
Nie mogli zobaczyć Iony ani liny. Ani wszcząć alarmu.
Najpierw nie dotarło do nich, co widzą. Było ich trzech, za-
trzymali się i czekali, aż podejdę. Myśleli, że należę do straży i
przychodzę z rozkazem. Noc była moim sprzymierzeńcem. Do-
piero kiedy podeszłam bardzo blisko, jeden z nich opuścił z wa-
haniem swój oszczep. Słabo go trzymał, bez trudu wyrwałam
mu go z rąk, obróciłam i wbiłam w jego pierś. Jęknął z bólu.
Wtedy swoim oszczepem zaatakował mnie drugi strażnik.
Trzeci z nich stał za daleko. Korona muru była wąska, więc po-
zostawał za tamtymi dwoma. Odepchnęłam oszczep na bok i
wyjęłam nóż. Był krótki, nie miał zbyt dużych możliwości, lecz
wbiłam go strażnikowi w szyję, jeszcze zanim zdążył wycią-
gnąć swój miecz. Natychmiast upadł na kolana, ale pierwszy
strażnik stał wciąż wyprostowany, chociaż z oszczepem wbi-
tym w ciało. Ten znajdujący się teraz najbardziej z tyłu rzucił
się na mnie z krzykiem. Próbowałam chwycić mój nóż, ale nie
mogłam dosięgnąć. Zrobiłam unik i przewróciłam napastnika z
nową siłą, a właściwie z dawną siłą, którą tak dobrze znałam,
lecz myślałam, że przepadła na zawsze. Jego ciężka zbroja spra-
wiała, że nie poruszał się wystarczająco szybko. Zanim zdążył
się podnieść, obróciłam się i wskoczyłam mu na plecy. Kol-
czuga nie uchroniła go przed duszeniem. Wyrwałam mu z ręki
miecz i wbiłam w niechroniony kark.
Następnie podcięłam gardło pierwszemu strażnikowi. Z li-
tości.
Zdjęłam hełm, wyjęłam mój nóż z szyi drugiego strażnika i
szybko wytarłam o jego spodnie. Miecz mógł okazać się lepszy,
lecz nie dałabym rady go ukryć podczas naszej ucieczki. Na
szczęście jeden ze strażników miał sztylet, dużo dłuższy i
ostrzejszy od mojego noża. Włożyłam oba za pasek od spodni i
uciekłam.
Iona czekała na mnie dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam.
Zarzuciłam ją sobie na plecy, a ona objęła mnie ramionami za
szyję. Przeszłam przez koronę muru, Iona trochę utrudniała mi
poruszanie się, ale nie bardzo. Szybko zeskoczyłam na dach i
się rozejrzałam. Było pusto.
Świetnie. Estegi miała na tyle rozsądku, żeby zabrać pozo-
stałe kobiety i uciec.
Zostawiłam linę i ruszyłam wzdłuż dachu. Poprawiłam Ionę
na moich plecach, złapałam ją od tyłu za nogi i zeskoczyłam z
dachu na małą uliczkę biegnącą wzdłuż fasady budynku.
Jakaś ręka dotknęła mojego ramienia. Odwróciłam się, go-
towa wyjąć oba noże.
- Cii - usłyszałam głos Estegi. - Tutaj.
Przeprowadziła mnie przez labirynt uliczek, w którym
szybko bym się pogubiła. Chmury zasłoniły księżyc i było na-
prawdę ciemno. Nigdy nie poruszałam się po mieście poza mu-
rami pałacu, ale Estegi bywała tutaj dość często, kiedy zała-
twiała różne sprawy dla dairahesi. Podprowadziła mnie pod
bramę, przy której stały pozostałe kobiety, cicho jak myszy pod
miotłą. Milcząc, ruszyłyśmy przez miasto. Teraz prowadziła
nas Estegi, to ona była naszą przewodniczką.
Miasto Ohaddin nie jest otoczone murami, dowódca zatrosz-
czył się jedynie o ochronę pałacu, więc łatwo było nam się wy-
dostać. Oczywiście, napotykałyśmy nocnych wędrowców, pija-
nych mężczyzn, posłańców i piekarzy, którzy już szli piec po-
ranny chleb. Ale gdy ktoś próbował nas zagadywać, Estegi spo-
glądała na niego, odwracała swoje dłonie, a jemu słowa zamie-
rały na ustach i zostawiał nas w spokoju. Miałam wrażenie,
jakby nagle przestawał nas widzieć albo interesować się nami.
W ten sposób wyszłyśmy z miasta i skręciłyśmy w drogę na
zachód, tę prowadzącą z Ohaddin do Ameki położonej na
skrzyżowaniu szlaków handlowych nad rzeką Sakanui, którą
odbywał się transport towarów.
Już świtało, a my dopiero wydostałyśmy się z Ohaddin, Iona
wisiała mi na plecach, ale nie była dla mnie ciężarem. Za to
Kabira, zeskakując, zraniła się w stopę i utykała, co nas spowal-
niało, pomimo że wspierała się na Garai.
- Musimy iść inną drogą - oświadczyłam, kiedy zatrzyma-
łyśmy się na krótki odpoczynek.
Orseola wytężyła wzrok.
- Tam jest ścieżka prowadząca na południe. Przegania się
nią kozy. Nie jest zbytnio uczęszczana.
- Skąd ją znasz? - spytałam podejrzliwie. Z tego, co wie-
działam, Orseola tak samo jak ja i pozostałe kobiety, poza Es-
tegi i może Kabirą za młodu, też nie wyprawiała się poza Ohad-
din.
- Widziałam ją w ich snach - odparła Orseola. - Cały ten
krajobraz noszę w sobie niczym mapę. - Uśmiechnęła się
gorzko. - Nie chciałam tego. Nie chcę nosić tego ze sobą gdzie-
kolwiek pójdę. Drzewa mi wystarczą.
Szybko znalazłyśmy ścieżkę i skręciłyśmy w nią. Trudniej
nam się szło. Potykałyśmy się o korzenie i kamienie. Orseola
prowadziła i ostrzegała nas przed wszystkimi niebezpieczeń-
stwami. Zatrzymała się przy źródełku znajdującym się wśród
drzew bao. Wszystkie się napiłyśmy, nawet ja. Pomyślałam o
słodkiej wodzie. Wzięłyśmy ze sobą z dairahesi kilka bukła-
ków, które trzeba będzie napełnić wodą z rzeki jeszcze przed
dotarciem do morza. Ale czy to wystarczy? Było nas o trzy wię-
cej aniżeli początkowo planowałyśmy. Jedzenie na pewno się
skończy, lecz bez niego można sobie poradzić przez długi czas.
Woda to co innego.
Potykałyśmy się w ciemności, która szybko zaczęła się roz-
jaśniać. Z jednej strony łatwiej nam się szło, ale z drugiej - inni
łatwiej mogli nas zobaczyć. Zwiadowcy, strażnicy i żołnierze. I
sam dowódca.
Jednak teraz nie mógł już się napić wody ze źródła. Nie mógł
wyleczyć się tak szybko jak kiedyś. Być może Ionie nie udało
się go zabić, lecz poważnie go zraniła.
Ranne zwierzęta walczą najbardziej zaciekle.
Wraz z pojawieniem się na horyzoncie pierwszych promieni
słońca, usłyszałyśmy za sobą tętent kopyt na drodze prowadzą-
cej na północ. Przycupnęłyśmy za krzakami i czekałyśmy. Ptaki
śpiewały o poranku. Na zachodzie rozlegało się beczenie kóz.
Kiedy wszystko ucichło, wstałyśmy i ruszyłyśmy dalej. Orseola
schowała się za mną i znowu szłam pierwsza, Iona ciężko od-
dychała mi do ucha. Krajobraz był mi obcy, obce doliny i
wzniesienia. Marzyłam o gęstych zaroślach Rzeki, lecz tutaj do-
minowały otwarte, dopiero co zasiane pola. Od czasu do czasu
ścieżka wiła się między drzewami bao lub etse, ale nawet wśród
drzew nie byłyśmy bezpieczne. Tak samo jak my mogli się w
nich ukrywać zwiadowcy lub żołnierze.
Widzieliśmy ludzi, lecz byli to parobkowie obsiewający
pola. Raz podbiegło do nas dwóch chłopców goniących swoje
stado kóz i odurzonych wiosną koźlątek. Zatrzymali się i przy-
glądali się nam zdziwieni. Naprawdę stanowiłyśmy osobliwą
grupkę kobiet. Niektóre miały na sobie stroje i ozdoby drogo-
cenniejsze od tych, które kiedykolwiek widzieli, inne były
ubrane bardzo prosto. Garai była bosa. Ja niosłam na plecach
półprzytomną dziewczynę.
Jeden z chłopców wpatrywał się nieustraszony w Kabirę,
która miała na sobie najpiękniejszy strój.
- Co dostojna pani tutaj robi? - spytał, dłubiąc w nosie.
Miał gołe, brudne nogi oraz koszulę i spodnie z surowego
lnu.
Kabira wbiła w niego wzrok.
- Czy twoja matka niczego cię nie nauczyła? Wolno ci od-
zywać się do obcej kobiety, starszej od ciebie i wyższej rangą?
Chłopak otworzył buzię ze zdumienia.
- No, odpowiedz!
- Nie, dostojna pani - wymamrotał pod nosem.
- Cóż za rażący brak wychowania. To nie twoja sprawa,
pastuchu, co tutaj robię. Zapomnijcie, że w ogóle nas spotkali-
ście. Zrozumiano?
Obaj skinęli głową i wymamrotali pod nosem „tak”, po
czym pobiegli za swoimi kozami tak szybko, jak tylko pozwo-
liły im na to ich chude nogi. Dźwięczenie dzwonków kóz odda-
lało się od nas.
- Dar mowy i kłamstwa - stwierdziła Cláras, patrząc na
usta Kabiry.
- Co masz na myśl? - spytałam.
- Każda z nas otrzymała coś od źródła - odparła Cláras. -
Nie widzicie tego? Może i źródło jest martwe, ale żyje w nas.
Ty dostałaś siłę w rękach. Garai świętą moc kapłanki. Estegi
zdolności manualne, Orseola spokój, który pomaga jej kontro-
lować sny. A ja widzę to, czego inni nie dostrzegają.
Estegi dopiero teraz zauważyła krew na moich ubraniach.
Nie zatrzymywałyśmy się, odkąd wzeszło słońce, a w ciemno-
ściach tego nie widziała.
- Nic mi nie jest. To nie moja krew.
- Ale... - Opuściła ręce. Spojrzała mi w oczy, po czym
uciekła wzrokiem.
Odwróciłam się i poprawiłam Ionę na moich plecach.
Mocno zagryzłam zęby i ruszyłam w dalszą drogę.

Najpierw poczułam zapach rzeki Sakanui. Nie pachniała jak


moja Rzeka, ale wciągnęłam ten zapach głęboko w płuca. Wi-
działyśmy na polach coraz więcej ludzi i czasami spotykałyśmy
kogoś na ścieżce. Kiedy jednak Kabira się do nich odezwała,
zaraz zapominali, że w ogóle nas zobaczyli. Dostrzegłszy dachy
Ameki, zauważyłam też pierwszych żołnierzy. Wciąż było
wcześnie, lecz słońce już zdążyło wznieść się nad horyzont.
Usiadłyśmy w dolinie i zaczęłyśmy się naradzać. Doszłyśmy
do wniosku, że nie możemy ryzykować i iść do Ameki wszyst-
kie razem. Cláras, która potrafiła żeglować, i Estegi, która wie-
działa, gdzie znajduje się łódź, miały do niej dotrzeć i po nas
przypłynąć. Sugerowałam, żebyśmy poczekały, aż zrobi się
ciemno, lecz Cláras chciała popłynąć dalej jeszcze tego samego
dnia.
- Nie domyślą się, że mamy łódź - powiedziała i z niecier-
pliwością spojrzała w stronę Ameki.
Estegi skinęła głową.
- Wydaje mi się, że większość żołnierzy wysłał na północ,
ponieważ stamtąd pochodzi Sulani, i na wschód, gdyż stamtąd
jest Garai. Ważne, żebyśmy uciekły jak najdalej, zanim się zo-
rientuje, że popełnił błąd.
- Jeśli Esiko nie opowie mu o naszym planie. Wszystko
słyszała.
- Moja córka nas nie zdradzi - oświadczyła Kabira. - Na-
wet tak nie myśl.
Natychmiast poczułam ogarniający mnie spokój. Oczywi-
ście, że nie. Byłyśmy całkowicie bezpieczne.
- Przestań - cicho powiedziała Cláras, a Kabira się wzdry-
gnęła. Mój spokój zniknął.
Cláras i Estegi zebrały wszystkie liny, wzięły żagiel i ru-
szyły dalej ścieżką, którą szłyśmy. Garai siedziała pochylona
nad Ioną, z dłońmi na jej czole, i mamrotała coś pod nosem.
Potem zwróciła się do mnie.
- Jej śmierć jest bardzo blisko. Nic nie mogę na to pora-
dzić.
- Nie zostawimy jej tutaj - stwierdziłam. Przypomniałam
sobie, jak wbiła nóż w pierś Iskana. Zrobiła to, czego ja nie po-
trafiłam zrobić.
- Nie o to mi chodziło - oznajmiła Garai. - Ale musimy
przywiązać ją do twoich pleców. Sama się już nie utrzyma.
Przywiązały Ionę do moich pleców szalami Kabiry i ruszy-
łyśmy dalej. Potem zeszłyśmy ze ścieżki i brnęłyśmy przez fa-
lujące pola na południowy zachód. Mijałyśmy grupki parob-
ków, tak wychudzonych, że wyglądali jak niewolnicy. Taka
urodzajna ziemia, a oni głodowali. Mogli uprawiać tylko przy-
prawy na handel. Najczęściej w ogóle nas nie zauważali albo
Kabira sprawiała, że natychmiast tracili nami zainteresowanie.
Kabira nas spowalniała. Przemieszczałyśmy się bardzo wolno,
zbyt wolno. Chciałam dotrzeć do dużej plantacji przy- praw
na południu. Gdybyśmy tam się znalazły, byłybyśmy
chronione przed ciekawskimi spojrzeniami. Słońce paliło mnie
w kark i czułam pot spływający po plecach, chociaż Iona wcale
nie była ciężka. Kiedy w końcu dotarłyśmy do drzew, byłam
równie uradowana tym, że dają cień, jak i tym, że dają schro-
nienie.
- Jesteśmy jeszcze zbyt blisko Ohaddin - stwierdziłam. -
Najchętniej ruszyłabym dalej, ale może poczekajmy tutaj na
łódź. Miejmy nadzieję, że Cláras i Estegi szybko się uwiną.
Jak zawsze, gdy wymawiałam imię Estegi, poczułam ciepło
nagle rozlewające się w okolicach mojego serca. Potem przy-
pomniałam sobie, jak odwróciła wzrok, zrozumiawszy, co
oznacza krew na moich ubraniach.
Właśnie położyłam Ionę pod drzewem, kiedy zobaczyłyśmy
żołnierzy.
Clarás

Z APACH RZEKI SPRAWIŁ, że w moich oczach pojawiły się łzy.


Wcale nie przypominał zapachu morza, ale mimo wszystko: to
była woda. Wolno płynąca woda. Zdecydowałyśmy z Estegi, że
przejdziemy przez miasto, nie ukrywając się. Zanim weszłyśmy
na ulice, wyjęłam z włosów grzebyk niewolnicy i schowałam
go. Estegi była ubrana jak służąca. Nikt nie patrzył na nią po-
dejrzliwie. Mój strój był prosty, mogłam udawać córkę albo
żonę kupca. Estegi niosła żagiel i liny. Inaczej wyglądałoby to
dziwnie.
Estegi prowadziła mnie między budynkami, a ja przygląda-
łam się napotykanym przez nas ludziom. Ludziom z fachem w
ręku, mającym swoje życie. Ja też niebawem miałam je mieć.
Miałam je ofiarować mojemu dziecku.
Przystań znajdowała się na południowych obrzeżach miasta.
Kuzyn Estegi wyjaśnił wcześniej, że łódź jest gotowa i wystar-
czy na nią wsiąść, lecz po dotarciu na miejsce okazało się, że
pomieszczenie, w którym znajdowała się Naondel, jest za-
mknięte. Jedynym sposobem, żeby się do niego dostać było
wpłynięcie do środka. Bez zawahania zdjęłam moją tunikę i za-
nurkowałam.
Móc pływać w wodzie. Mętnej, słodkiej i rzecznej, ale mimo
wszystko w wodzie. Moja wysuszona skóra chłonęła wilgoć.
Włosy wirowały mi przed oczami jak wodorosty. Otworzyłam
oczy, przepłynęłam pod ścianą. Zobaczywszy kil łodzi, wie-
działam, że to ona. Naondel. Mocny i piękny kil. Zdrowe
drewno. Wynurzyłam się tuż obok niej jak mały wieloryb obok
swojej matki. Przycisnęłam policzek do jej burty. Wciągnęłam
w nozdrza zapach mokrego drewna i konopi. Była uszczelniona
smarem i sznurami konopnymi. To mi mówiło, że solidnie ją
zbudowano.
Niechętnie wspięłam się na górę i otworzyłam drzwi wycho-
dzące na rzekę. Weszłam na Naondel, która przyjęła mój ciężar
jak stary przyjaciel. Brakowało jej wyposażenia, także wioseł.
Łódź była dość szeroka, miała około trzydziestu stóp długości i
jeden maszt na żagiel rejowy. Nie nadawała się specjalnie do
żeglowania po otwartym morzu, ale pomyślałam, że wystarczy
na naszą podróż do Terasu. Ponieważ brakowało wioseł, musia-
łam ją wypchnąć, a potem przeciągnąć do pomostu, przy któ-
rym czekała Estegi.
W chwili gdy wrzuciła na pokład liny i żagiel, usłyszałyśmy
jakiś męski głos.
- Witajcie!
Za Estegi wyrósł mężczyzna bez brody. Był trochę starszy
ode mnie. Miał twarz marynarza. Ciało nawykłe do pracy. Es-
tegi szybko się odwróciła. Pokłoniła mu się nisko.
- Przygotowujemy łódź - poinformowała, nie używając
żadnego tytułu, ale okazując mu szacunek.
- Kradniecie ją.
- Ależ skąd. - Odwróciła dłonie. - Łódź należy do mojego
kuzyna. Nazywa się Wadi. Kupił ją, ale chce, żebyśmy dopro-
wadziły ją do porządku i popłynęły nią do Shukuruin.
Te słowa wcale go nie uspokoiły.
- Jakim cudem służąca ma tak majętnego kuzyna? - Męż-
czyzna zmrużył podejrzliwie oczy, patrząc na Estegi. Nie robiąc
hałasu, zaczęła porządki na pokładzie.
- Moi rodzice się mnie wyparli - oznajmiła Estegi, spusz-
czając wzrok. - Ale mój kuzyn zawsze był dla mnie dobry.
Spojrzałam szybko na Estegi. Ciekawiło mnie, czy to
prawda.
Wciąż stała z dłońmi odwróconymi ku górze, a ja czułam
bijącą od niej moc. Dar źródła. Mężczyzna bąknął coś pod no-
sem, po czym spojrzał na Naondel.
- Pewnie potrzebujecie pomocy przy takielunku? - Nie
czekając na odpowiedź, wszedł na pokład. Razem postawi li-
śmy żagiel. Znalazły się wiosła. Cieszyłam się, że nam po mógł,
dawno już tego nie robiłam. Podziękowałyśmy mu potem, jak
należy. Chciałyśmy dać mu w prezencie trochę naszego pro-
wiantu, lecz odmówił. Stał i patrzył, jak odpływamy. Wiosło w
mojej ręce przepełniało mnie spokojem.
Ruszyłyśmy. Miałam łódź. Ale słowa Estegi nie dawały mi
spokoju.
- Naprawdę się ciebie wyparli? Twoi rodzice?
Skinęła głową.
- Ja musiałam opuścić dom, ponieważ rodzice nie mieli
pieniędzy na mój posag - powiedziałam. - Ty też?
Pokręciła głową.
- Nie. To się stało, gdy byłam mała. Nie jestem... - Prze-
rwała. Nie chciała dalej mówić, więc odpuściłam. O niektórych
rzeczach nie należy opowiadać.
Sulani

B YŁO ICH SIEDMIU. Więcej niż nas. Mieli konie i byli uzbro-
jeni po zęby. Ja miałam noże, mogłam zabić dwóch lub trzech.
Może więcej, ale nie, zanim zdążyliby zrobić krzywdę którejś z
pozostałych kobiet. Albo wziąć je w niewolę. Wziąć nas. Z po-
wrotem do klatki. Z powrotem do niego. Do dowódcy, mężczy-
zny, potwora, wezyra, Iskana.
Szybko nas otoczyli, Iona leżała na ziemi przy pniu drzewa.
Orseola kucała tuż przy niej, z jedną ręką na pniu. Garai stała
obok mnie, nie chowała się. Ale jak mogła mi pomóc? Do-
wódca żołnierzy, młody mężczyzna o orzechowej brodzie i w
ciężkich, bojowych rękawicach, zwrócił się do Kabiry:
- Kabiro ak Malik-cho. Wasz mąż każe wam natychmiast
wracać do Ohaddin.
Kabira spojrzała wyniośle na mężczyznę na koniu.
- Powiedz mojemu mężowi, wezyrowi Karenokoi, że nie
mogliście znaleźć jego żony.
Żołnierz zaczął błądzić spojrzeniem. Przesuwał po nas
wzrokiem. Zebrał lejce, żeby zawrócić swojego konia. Jego lu-
dzie zrobili to samo.
Ale nagle się wzdrygnął i zmarszczył czoło.
- Pójdziecie z nami. Teraz. - Dał znak swoim ludziom i
trzech z nich włożyło miecze do pochew i zsiadło z koni.
Szukali właśnie nas. Nie było łatwo sprawić, żeby zapo-
mnieli, kogo zobaczyli, tak jak ludzie, których spotykałyśmy
wcześniej, a którzy nie wiedzieli, kim jesteśmy.
Orseola coraz żarliwiej mamrotała coś pod nosem. Korony
drzew szeptały i szumiały na wietrze. Suche liście szeleściły
pod buciorami żołnierzy, gdy szli w naszą stronę. Jeden pod-
szedł do Iony. Dwóch pozostałych do Kabiry, Garai i do mnie.
Garai wyciągnęła ręce do jednego z nich.
- Nie - powiedziała, a on zastygł z na wpół otwartymi
ustami i podniesioną bronią, poruszał jedynie oczami.
Sięgnęłam po sztylet, który zabrałam żołnierzowi na murze,
i rzuciłam się na tego drugiego. Zaskoczyłam go i wbiłam szty-
let w jego oko. Zmarł natychmiast. Dowódca coś krzyknął i ru-
szył konno w moją stronę razem z trzema pozostałymi żołnie-
rzami.
Szum drzew w zagajniku przybrał na sile. Zlewało się z nim
mamrotanie Orseoli. Zepchnęłam Kabirę na ziemię i rzuciłam
mój drugi nóż Garai, równocześnie odpierając atak dowódcy na
koniu. Nie sięgnęłam do niego nożem, więc rzuciłam się w bok
i poderżnęłam gardło żołnierzowi stojącemu nad Ioną. Wzięłam
jego miecz i odwróciłam się.
Koń dowódcy rżał i stawał dęba. Jeden z żołnierzy, też sie-
dzący na koniu, krzyknął i zaczął wymachiwać rękoma przed
swoją twarzą. Wtedy wszyscy żołnierze stracili panowanie nad
swoimi końmi, zwierzęta rżały i unosiły tylne nogi, stawały
dęba i próbowały zrzucić jeźdźców.
Wszędzie pojawiły się insekty. Chodziły po koniach, po
zbrojach żołnierzy i ich nieochronionych twarzach. Chrząszcze,
mrówki, pająki, karaluchy oraz dwuparce wydostawały się ze
spróchniałych pieńków, pni drzew i wilgotnych, ciemnych jam
w ziemi. Mężczyźni zachowywali się jak szaleńcy. Krzyczeli i
wymachiwali rękoma, ich miecze z hukiem spadały na ziemię.
Tylko ten, którego powstrzymała Garai, stał bez ruchu, a
chrząszcze i karaluchy wchodziły w jego otwarte oczy, we
włosy i uszy, pełzały po całym jego ciele, aż w końcu całkowi-
cie go pokryły. Wyglądał jakby miał czarną, żywą zbroję.
Wtedy upadł. Jego ciałem wstrząsnęły konwulsje, po czym
znieruchomiał.
Nas kobiet nie tknął ani jeden insekt.
Żołnierze całkowicie stracili kontrolę nad swoimi zwierzę-
tami. Konie pognały między drzewa. Słyszałyśmy oddalający
się tętent. Potem wszystko ucichło, słychać było jedynie chro-
bot milionów ruszających się owadów. Spojrzałam na Orseolę.
Uśmiechnęła się do mnie.
- Drzewa potrafią ze sobą rozmawiać - wyjaśniła. - Tylko
większość z nich o tym nie pamięta. Sprawiłam, że sobie przy-
pomniały. W razie niebezpieczeństwa potrafią wezwać na po-
moc insekty. Są w tym naprawdę dobre. - Pogłaskała pień
drzewa i owady zaczęły chować się w swoich kryjówkach.
Garai złapała za uzdę konia, który jakimś cudem wrócił, i
przemawiała do niego spokojnym, miękkim głosem. Jego uszy
płasko przylegały do tyłu głowy. Przewracał oczami i był roz-
dygotany, ale stał w miejscu.
- Przytrzymaj go - powiedziała do mnie. - Złapię jeszcze
jednego.
Zrobiłam, o co mnie poprosiła. Przytrzymałam konia, gła-
skałam go po szyi i mówiłam do niego.
Kabira usiadła ze skrzyżowanymi nogami obok Iony leżącej
bez ruchu na ziemi pod drzewem. Orseola wyciągnęła się obok
nich i zasnęła. Żadna się nie odezwała.
Nie wiedziałyśmy, ile mamy czasu.
Nie miałyśmy wyboru, musiałyśmy czekać.
Po jakimś czasie wróciła Garai z brązowym ogierem. Szedł
za nią posłusznie, nie trzymała go nawet za uzdę.
- Poślemy konie na północ - oznajmiła. - Cztery kobiety
mogłyby spokojnie zmieścić się na ich grzbietach. To zmyli na-
szych prześladowców. Na jakiś czas.
- Możemy tylko mieć nadzieję - prychnęła Kabira.
Spojrzałam na Garai.
- Jak zmusimy konie, żeby poszły na północ?
Garai pogłaskała brązowego ogiera, który wcisnął swój pysk
w jej policzek.
- Nie mają iść, tylko galopować, zostawiając za sobą wy-
raźne ślady.
Garai przywołała do siebie trzymanego przeze mnie konia,
a ten natychmiast do niej podszedł. Osiodłała je oba i zdjęła im
uzdy. Następnie stanęła między nimi i cicho do nich mówiła.
Konie pochyliły swoje łby w kierunku białowłosej kobiety i za-
strzygły uszami. Garai dotykała ich pysków, miękko je gła-
skała. Brązowy ogier zarżał i zarzucił łbem, po czym pogalopo-
wał. Drugi koń ruszył za nim i wkrótce obydwa zniknęły nam z
oczu
Podniosłam jedno siodło, zaniosłam je nad rzekę i wrzuci-
łam do wody tak daleko, jak tylko mogłam. Garai zrobiła to
samo z drugim siodłem.
Usiadłyśmy obok Iony i czekałyśmy.
Clarás

P IĘKNIE PREZENTOWAŁA SIĘ na rzece. Woda mieniła się w


słońcu. Ster gładko chodził w moich rękach. Baksztagi trzesz-
czały, kiedy wiatr wypełniał żagiel. Płynęłyśmy z prądem z do-
brą prędkością, pomagał nam wiatr i nurt rzeki. Było tak jak
kiedyś. Dokładnie tak jak sobie wymarzyłam, lecz jeszcze nie
byłyśmy bezpieczne, czekała nas długa droga. Ale moje serce
się radowało tak samo jak żagiel Naondel. Nawet gdyby nas te-
raz znaleźli, nawet jeśli ugodziłby mnie miecz albo przeszyłaby
mnie strzała, to umarłabym wolna. Przysięgłam sobie, że nie
dostaną mnie żywej. Dziecko w moim brzuchu nie wierzgało.
Nie kopało. Ale też nie spało, czułam to. Kołysało się w rytm
fal i zachwycało wszystkim co nowe i wspaniałe.
Estegi siedziała na dziobie i wpatrywała się nieprzerwanie
we wschodni brzeg. Przeczesywała wzrokiem każdy zagajnik.
Ja patrzyłam tylko w przód. Na południe. W kierunku morza.
Teraz było tak blisko. Czułam na języku jego smak. Nie mo-
głam się doczekać. Niebawem. Niebawem miałyśmy tam do-
trzeć.
- To one! - zawołała rozemocjonowana Estegi. - Widzę je!
Zatrzymaj się!
Niechętnie skręciłam sterem. Naondel szybko odpowiadała
na każde polecenie. Opuściłam żagiel. Naondel płynęła prawie
bezszelestnie w kierunku plaży. Zarzuciłam kotwicę, a Sulani,
brodząc w wodzie, ruszyła im na spotkanie. Przytrzymała łódź,
kiedy pozostałe kobiety szybko i w milczeniu wsiadały na po-
kład. Estegi pochyliła się do przodu i położyła swoją dłoń na
dłoni Sulani. Ich spojrzenia się spotkały. Twarz Sulani poja-
śniała, stała się piękna jak wschód słońca nad morzem, lecz
szybko spochmurniała.
Garai trzymała łódź, a tymczasem Sulani wróciła po Ionę,
znowu brodząc po kolana w wodzie. Ostrożnie wniosła ją na
pokład. Twarz Iony była biała, a oczy zamknięte.
- Czy ona nie żyje? - Estegi pochyliła się nad dziewczyną.
Podłożyła pod jej głowę pusty worek.
- Żyje. - Garai weszła na pokład jako ostatnia i usiadła
obok Iony. Pogładziła ją po czole. - Ale zostało jej niewiele
czasu.
Zamierzałam znowu podnieść żagiel, lecz Garai uniosła
rękę.
- Zaczekaj. Podejdź tutaj.
Podniosłam mały worek Estegi i schowałam potrzebne rze-
czy. Posłuchałam i razem z innymi usiadłam w kucki na pokła-
dzie.
Widziałam to wyraźnie. To moc wydobywająca się z czaszki
tak długo utrzymywała Ionę przy życiu. Chroniła przed śmier-
cią. Ale ta moc była jedynie małą, pulsującą plamką głęboko
pod jej czołem. Ledwo dostrzegalną. Moc źródła znajdowała się
w każdej z nas, choć w różnej formie: w dłoniach, ramionach,
oczach, sercu, ustach. Ale w Ionie już prawie zgasła.
Kiedy umrze, Iona też to zrobi.
Wtem Iona otworzyła oczy.
- Siostry - powiedziała napiętym, lecz jasnym głosem.
Później zamknęła powieki. Moc zamigotała. Zobaczyłam
słabą niebieską poświatę.
Garai wyciągnęła swój nóż. Zbliżyła go do serca Iony, czub-
kiem w dół.
Estegi podniosła ręce.
- Nie! Nie wolno ci!
- Robię to, żeby ją uratować. Musisz mi zaufać. - Popa-
trzyła na Estegi i ta wolno opuściła ręce.
Garai spojrzała nam prosto w oczy, każdej z osobna.
- Ufacie mi? - spytała.
Skinęłyśmy głowami. Musiałyśmy sobie ufać, nie miałyśmy
wyjścia.
Garai dotknęła czubkiem noża bladej skóry Iony.
- Składam cię w ofierze - powiedziała głośno.
Podała nóż Estegi.
- Składam cię w ofierze - powtórzyła Estegi i trzęsącą się
ręką dotknęła nożem miejsca, w którym znajdowało się serce
dziewczyny, jakby miała go wbić. Potem nóż wzięła Orseola.
- Składam cię w ofierze.
Podawałyśmy sobie nóż i powtarzałyśmy te słowa. Ja byłam
ostatnia. Czułam ciepło rękojeści.
- Składam cię w ofierze.
Płomień mocy zamigotał ostatni raz. Coś z Iony przeszło na
nas wszystkie. Mała część jej mocy. Wspomnienie tego, kim
była. Dar od źródła albo dar od niej samej.
Klatka piersiowa Iony przestała się unosić.
Milczałyśmy.
Woda leniwie pluskała o kadłub Naondel. Estegi cicho pła-
kała. Sulani położyła rękę na jej ramieniu. Kabira odchrząknęła.
- Nie jest stracona - oznajmiłam. Pozostałe kobiety odwró-
ciły się w moją stronę. Przyglądałam się nożowi, który wciąż
trzymałam w dłoni. - Jakaś część Iony jest teraz w nas wszyst-
kich. W każdej, która trzymała ten nóż.
Garai wolno skinęła głową.
- Cláras ma rację. Teraz każda z nas nosi w sobie jakąś
część pozostałych. Tego chciała Iona. Jesteśmy połączone ze
sobą na wieki, jak siostry. Cokolwiek stanie się jednej z nas,
spotka to też pozostałe. - Spojrzała na martwą dziewczynę. -
Jesteś wolna. Nie jesteś niczyją ofiarą.
Przeciągnęła dłonią po twarzy Iony, od czoła w dół, w kie-
runku brody.
Kiedy zabrała rękę, twarz Iony wyglądała inaczej.
Miała te same włosy, tę samą jasną cerę, ten sam kształt nosa
i ust. A mimo to wyglądała zupełnie inaczej. Policzki nabrały
rumieńców. Usta stały się pełniejsze. Dziewczyna otworzyła
oczy. Były brązowe.
Usiadła i spojrzała na nas.
- Moje potwory - powiedziała. Kiedy się uśmiechnęła, w
jej policzkach pojawiły się dołeczki.
Spojrzała na morze. Zamknęła oczy i głęboko zaczerpnęła
powietrza.
- Ależ mam silne płuca! - stwierdziła i ze śmiechem znowu
otworzyła oczy. Spojrzała na swoje dłonie. - Ależ piękne dło-
nie! - Przejechała rękoma po swoim ciele, badała je i pozna-
wała. - Ależ jestem piękna! - uśmiechała się i trudno się było
oprzeć temu uśmiechowi. - Sama nadam sobie imię. To będzie
pierwsza rzecz, jaką zrobię w tym nowym ciele. - Przez chwilę
siedziała w milczeniu, skoncentrowana. - Mam na imię Daera.

Kiedy Naondel płynęła na południe rzeką Sakanui, Daera sie-


działa na dziobie i wiatr rozwiewał jej włosy. Nie było tego wi-
dać od razu, ale powoli zaczynała nas łączyć siostrzana więź.
Byłyśmy kobietami z siłą i imieniem Iony w naszych piersiach.
Z częścią jej mroku i jej odwagi.
Wcześniej nie miałam sióstr. Tylko brata. Teraz nagle zy-
skałam ich sześć. Przyglądałam się im wnikliwie. Moja ręka
spoczywała na sterze. Jeśli chodzi o Daerę, to widziałam tylko
jej plecy i rozwiane włosy, śmiała się na wietrze. Sulani sie-
działa wyprostowana, głowę trzymała wysoko i wpatrywała się
we wschodni brzeg. Miała spiczasty podbródek i mocne ra-
miona pod haftowaną tuniką. Estegi siedziała u jej stóp z głową
pochyloną nad workami z żywnością i innymi potrzebnymi rze-
czami. Sortowała i porządkowała. Wierzyła nam: mi, że dobrze
steruję, Sulani, że nas ochroni. Orseola leżała na pokładzie, z
głową na worku i zamkniętymi oczami. Raczej nie spała. Po-
dejrzewam, że przyglądała się snom, ale nie własnym.
Garai i Kabira siedziały obok siebie, dwie stare kobiety z
głębokimi zmarszczkami na twarzy. Jedna głowa biała, druga
ciemna ze srebrnymi pasemkami. Patrząc na nie, pomyślałam o
żółwiach morskich, bardzo starych i mądrych. Kabira trzymała
jakiś ciężar, teraz to dostrzegłam. To był wielki tobół. Jak mo-
głam tego wcześniej nie zauważyć?
- Co tam masz, siostro? - spytałam.
Kabira odwróciła się w moją stronę. Nie użyłam obowiązu-
jącego: cho. Pierwsza się do niej odezwałam.
- Siostro? - zdziwiła się, przyglądając mi się z zadumą. -
Kiedyś miałam siostry, Cláras. - Pokazała trzymany przez sie-
bie tobół. - To najbardziej sekretne pisma z jego biblioteki. Nie-
których sam jeszcze nie zgłębił.
- Być może nasz los wcale nie interesuje Iskana, ale będzie
chciał odzyskać te pisma - stwierdziła bez oskarżania czy złości
Garai.
Kabira spojrzała na nią.
- Przy ich pomocy mógłby ożywić Anji. Albo znaleźć inny
sposób, by uczynić z ludzi niewolników.
Garai skinęła głową, lecz nic nie powiedziała. Kabira ze-
brała myśli.
- Siostry. Sprawa wygląda tak. - Podniosła głos, żebyśmy
wszystkie ją słyszały. - Moje siostry. Ukradłam Iskanowi wie-
dzę. Wiedzę, z której pomocą mógłby znowu stać się potężny.
Mógłby znowu krzywdzić innych. To pisma, które będzie
chciał za wszelką cenę odzyskać. – Podniosła do góry tobołek
leżący na jej kolanach. - Może dla świata to nic takiego, ale tutaj
są rzeczy, których wciąż nie rozumiem, lecz których chcę się
nauczyć. Które być może pomogą nie tylko nam. Niestety, w
niepowołanych rękach to bardzo niebezpieczna wiedza. Jak
uważacie, co powinnam z tym zrobić? Co wy chcecie z tym
zrobić?
- Zniszcz to - natychmiast zasugerowała Sulani. - Żeby
nikt nie mógł posiąść tej wiedzy. Takich rzeczy nie powinno się
spisywać. Powinno się je przekazywać ustnie.
Garai skinęła głową.
- Zgadzam się z tobą, siostro Sulani. Częściowo. Ja rów-
nież uważam, że są rzeczy, które najlepiej przechowywać w
ludzkich sercach. Ale tę wiedzę Iskan ukradł innym ludom. Czy
mamy prawo niszczyć ich mądrość?
- Już jej szuka. - Orseola usiadła. - Nie szuka nas, tylko jej.
Widzę to w jego snach.
- Widzisz jego sny? Tutaj? - Garai pochyliła się do przodu.
- Tak. - Orseola zmarszczyła czoło. - Jego sny przez wiele
lat były dla mnie niedostępne. Chronił się dzięki mocy. Ale te-
raz jest nagi. I ja z daleka widzę jego sny. Mogę także tkać sny
na odległość. Nie sądziłam, że to możliwe.
- Możesz mu zesłać jakiś sen? Sen, który go zmyli? Który
sprawi, że wyśle żołnierzy w złym kierunku? Może taki, który
mu powie, że pojechałyśmy na północ?
Na twarzy Orseoli pojawił się uśmiech. - Tak. - Zamknęła
oczy, a jej ręce zaczęły tańczyć na wysokości jej twarzy. Mia-
łam oko na żagiel i głębokość wody. Słońce stało wysoko nad
naszymi głowami. Na wschodnich mieliznach rozciągały się
dopiero co obsiane pola, widziałam parobków i słyszałam ich
krzyki niosące się po wodzie. Nikt na nas nie patrzył. Łagodny
wiatr szeleścił w sitowiu przy plaży. Zbliżałyśmy się do morza.
Orseola otworzyła oczy.
- Będzie szukał na północy - poinformowała.
- Skąd możesz mieć pewność? - Sulani zmarszczyła czoło.
- Siostro - dodała i tak jak Kabira wydawała się zdziwiona tym,
że użyła tego słowa.
- A skąd możesz mieć pewność, że umiesz machać mie-
czem? Pokonać wojownika? - Orseola znowu się położyła i za-
mknęła oczy, zadowolona jak kot wylegujący się na słońcu. -
Nie musimy niszczyć tych tekstów. Macie moje słowo, siostry.
Decyzja zapadła. Żadna nie protestowała. Nawet nie wiem, czy
Daera słyszała naszą rozmowę. Leżała na brzuchu z ręką w
mętnej wodzie. Podążała wzrokiem za wodnymi pluskwami i
ważkami. Patrzyła na wszystko jakby było nowe, stworzone
właśnie dla niej. Byłam odrobinę zazdrosna, ale szybko mi
przeszło. Zwróciłam twarz ku słońcu i skręciłam trochę sterem,
poczułam odpowiedź Naondel pod moją ręką.
Daera

N ADESZŁA PORA NA MOJĄ HISTORIĘ, w końcu nadeszła pora!


Dobrze pamiętam tamten dzień na rzece, kiedy się urodziłam.
Wszystko wyryło się w mojej pamięci: cienie drzew na mieliź-
nie, rzeka pachnąca gliną i rozkładem, to jak Naondel gładko
sunęła po wodzie. Pamiętam każde źdźbło trawy - Kabira twier-
dzi, że to niemożliwe, ale ja tak to czuję! Wszystko było takie
zaskakujące, takie fantastyczne. A najbardziej moje własne
ciało. Miałam ciało, które należało do mnie! Dla ofiary to nie
było takie oczywiste. Nie należało do nikogo innego. Było tylko
moje, a ja siedziałam na dziobie statku i oswajałam się z nim.
Moje ręce były gładkie i bez blizn. Moje serce biło mocno i
równo. W buzi miałam wszystkie zęby. Moje oczy widziały, a
uszy słyszały. Miałam więcej, aniżeli mogłabym sobie życzyć.
Opuszkami palców pogładziłam miękką skórę szyi i po moim
ciele rozszedł się dreszcz przyjemności. Potrafiłam odczuwać
przyjemność! Zaśmiałam się i spojrzałam na moje siostry, te,
które mnie stworzyły. Takie piękne, delikatne i silne. Padłam
na kolana obok Estegi i chwyciłam ją za ręce.
- Dziękuję, siostro, że mi zaufałaś - powiedziałam i ucało-
wałam jej dłonie. Pogłaskałam jej ręce, szorstkie i zahartowane.
Estegi się zaczerwieniła, wymamrotała pod nosem jakąś odpo-
wiedź. Uniosłam wzrok na Sulani, która obserwowała mnie z
zazdrością, położyłam brodę na jej kolanie i uśmiechnęłam się.
- Dziękuję ci siostro, że mnie ochroniłaś. - Sulani krótko skinęła
głową, po czym odwróciła wzrok, spojrzała na plażę. Czuwała
nad nami. Czułam się bezpiecznie w jej towarzystwie. Skuliłam
się na pokładzie obok Orseoli i wyszeptałam jej do ucha, odgar-
niając jej grube loki: - Dziękuję ci siostro, że wywiodłaś w pole
naszych prześladowców. - Orseola zwróciła ku mnie swoją
twarz i potarła swoim nosem mój nos. Z trudem stanęłam na
nogi i poszłam na rufę, gdzie pochyliłam się nad Cláras z dużym
brzuchem siedzącą za sterem. - Dziękuję ci siostro, że tak do-
brze nas prowadzisz - powiedziałam. Intensywnie szare oczy
Cláras uśmiechnęły się do mnie, a ja poczułam, jak przenika
mnie jej uśmiech.
- Jeszcze nas nie doprowadziłam, siostrzyczko.
- Ale wiem, że to zrobisz! - Obróciłam się i podeszłam do
Kabiry i Garai, które niczym dwa ptaki siedziały w środkowej
części kadłuba i obserwowały to, co dzieje się na łodzi.
- Dziękuję ci siostro, że zabiłaś źródło, że wybrałaś nas. -
Kabira spojrzała na mnie strasznie smutnym wzrokiem. Zabo-
lało mnie serce na myśl o tym, przez co przeszła. Instynktownie
padłam na kolana i położyłam głowę na jej łonie. - Mogę być
twoją córką, jeśli chcesz - szepnęłam. Jej kolana były kościste i
twarde, ale położyła na mojej głowie pomarszczone, ciepłe dło-
nie.
- Dobrze - rzekła ściśniętym głosem. Spojrzałam do góry,
na jej pomarszczoną twarz i na twarz Garai.
- Jesteś niesamowita, Daero - oznajmiła Garai, a ja się za-
śmiałam, gdyż pierwszy raz ktoś wymówił moje imię. Było
przepiękne!
- Dziękuję ci, siostro - zaczęłam, ale wzruszenie ścisnęło
mi gardło. Z trudem dokończyłam zdanie. - Że mnie stworzyłaś.
Że pomogłaś mi przyjść na świat.
Uśmiechnęła się. To był uśmiech surowy i ciepły zarazem.
Położyła dłonie na dłoniach Kabiry. Cztery dłonie na mojej gło-
wie. Jak błogosławieństwo.

Zarzuciłyśmy kotwicę, zanim dopłynęłyśmy do morza. Nastał


wieczór, ptaki śpiewały i było tak pięknie, że moje serce ledwo
mogło to wszystko pomieścić. Od morza oddzielało nas por-
towe miasto Shukurin. Estegi powiedziała, że to nie jest praw-
dziwe miasto, raczej plac targowy łączący rzekę z morzem. Su-
lani nie chciała przepływać przez Shukurin za dnia. Miałyśmy
poczekać na świt, kiedy wszyscy jeszcze śpią, i przepłynąć nie-
zauważone. Taki był plan. Ukryłyśmy Naondel w zaroślach, po-
nieważ na rzece tak blisko morza roiło się od różnych statków.
Cláras natychmiast położyła się spać na pokładzie Naondel.
Była blada. Estegi zaczęła się wokół niej krzątać, żeby jej było
wygodnie. Spojrzałam na okrągły brzuch pod tuniką Cláras, coś
wypychało skórę od wewnątrz. Stopa, głowa. Ktoś zupełnie
nowy czekał tam w środku. Ktoś tak nowy jak ja.
Umościwszy Cláras posłanie, Estegi napełniła wszystkie bu-
kłaki świeżą wodą z rzeki. Sulani jej pomagała i czasami ich
dłonie się dotykały, jakby przez przypadek. Spoglądały wtedy
na siebie. Te ich spojrzenia sprawiały, że czułam motyle w
brzuchu, łaskotanie w miejscach w moim ciele, o których ist-
nieniu nie miałam pojęcia. Między nimi coś było. Coś je łą-
czyło. Pragnęłam doświadczyć tego samego.
Kabira i Garai też się położyły, żeby odpocząć. A ja usia-
dłam na plaży i wpatrywałam się w ciemną rzekę i niebo, na
którym zapalały się gwiazdy. W trzcinie kumkały żaby. Po
chwili poza mną nie spały tylko Orseola i Sulani. Orseola dla-
tego, że nie chciała spać, kiedy reszta spała, a Sulani dlatego, że
czuwała. Czułam podekscytowanie. Świat był taki piękny, taki
nowy, chciałam zobaczyć i przeżyć jak najwięcej.
- Schodzę na ląd - poinformowałam.
Sulani pokręciła głową, a między jej brwiami pojawiła się
zmarszczka.
- To nie jest dobry pomysł. Zostań tutaj.
Ale Orseola spojrzała na mnie, a kąciki jej ust lekko się unio-
sły.
- Pozwól jej iść, wojowniczko. Nie możesz jej zatrzymać
siłą.
Sulani pozwoliła mi pójść, a ja zeskoczyłam boso na mieli-
znę i wyszłam z krzaków, w których się ukrywałyśmy.
Nad moją głową rozpościerało się bezkresne niebo. Gwiazd
było więcej niż mogłam sobie wyobrazić. W mojej głowie po-
jawiło się wspomnienie, inne niebo, nad wyspą i morzem, i
zniknęło. Ruszyłam ścieżką biegnącą między polami kiełkują-
cej okahary a mielizną, aż znalazłam zbocze porośnięte trawą.
Położyłam się na plecach i spojrzałam w czarne niebo. Poczu-
łam, że mnie pochłania. Moje policzki zrobiły się mokre od łez,
nie mogłam pojąć, że jest mi dane to przeżyć, doświadczyć ta-
kiego piękna.
Nie słyszałam kroków. Poruszał się tak miękko i cicho, że
zauważyłam go, dopiero gdy potknął się o moje nogi. Usiadłam,
kiedy się przewrócił i spojrzeliśmy na siebie w świetle księżyca.
- Oj - powiedział. - Przepraszam. - Miał ciemne, przyjazne
oczy i włosy opadające na czoło. Jasny głos, już nie dziecka, ale
jeszcze nie mężczyzny.
Uśmiechnęłam się do niego. Zobaczyłam, że mój uśmiech
wprawił go w zakłopotanie. Uklęknął i otrzepał ręce z ziemi.
- Co tutaj robisz, w środku nocy? To niebezpieczne.
- Tutaj nic nie może mi się stać - odparłam i pochyliłam
się ku niemu. Wciągnęłam w nozdrza woń stajni i potu. Wysu-
nęłam rękę i pogłaskałam go po ramieniu. Zaczerpnął powie-
trza, ale się nie poruszył. Jego skóra była miękka niczym je-
dwab, lecz ciepła i żywa. Przybliżyłam moją rękę do jego ręki i
porównałam naszą skórę, jej kolor, włoski, żyły. Wyciągnęłam
się i powąchałam jego szyję za uchem. Życie, pachniał życiem.
Mój oddech na jego szyi sprawił, że chłopak zadrżał. Chciałam
poczuć to samo. Siadłam na nim okrakiem, przyciągnęłam do
siebie jego twarz i pocałowałam go. Jego usta były szorstkie.
Nie wiedziałam za bardzo, jak to się robi, on też nie, ale to nie
miało znaczenia. Uderzaliśmy się nosami i śmialiśmy się, a po-
tem szło nam coraz lepiej. Chłopak przycisnął mnie do siebie,
miał kościste ramiona i twardą klatkę. Jego ciało różniło się od
mojego. Zdjęłam mu koszulę i błądziłam dłońmi po jego ple-
cach. Powoli jego pocałunki, jego ręce, jego przyrodzenie roz-
palały mnie, rozmiękczały i podniecały. Chciałam tego, chcia-
łam czuć to wszystko, co było dla mnie takie nowe.
Z każdym naszym wspólnym ruchem poznawałam moje
własne ciało. Pragnęłam wiedzieć o nim wszystko, jak reaguje,
czego chce. Moje ciało nie było już ofiarą, nikt inny o nim nie
decydował. Należało tylko do mnie. Mogłam go używać, tak
jak sama tego chciałam. To było niczym powrót do domu, ni-
czym sięgnięcie gwiazd, fantastyczne uczucie.
Po wszystkim siedziałam jeszcze przez chwilę i czułam wil-
gotną ziemię pod nagimi pośladkami. Chłopak pachniał teraz w
inny sposób. Ja również. Leżał wsparty na łokciu i patrzył na
mnie z zachwytem.
- Jesteś prawdziwa? A może jesteś duchem rzeki?
- Dla ciebie dzisiejszej nocy byłam z krwi i kości - odpo-
wiedziałam z uśmiechem.
Kiedy ubrałam się i chciałam wracać, spytał, jak mi na imię,
błagał, żebym została. Nie zatrzymałam się, lecz na mojej twa-
rzy znowu pojawił się uśmiech.
- Mam na imię Daera i nie zostaję dla nikogo.

***

Dla mnie to było najważniejsze wydarzenie podczas naszej


ucieczki. Nie nagły sztorm, który tak zwiał Naondel z kursu, że
nigdy nie dotarłyśmy do Terasu, tylko wyrzuciło nas daleko na
południowy zachód od planowanego celu podróży. Nie głód czy
pragnienie lub to, że otarłyśmy się o śmierć. Nie to, jak Cláras
swoimi łzami przywołała ryby i mogłyśmy się najeść do syta.
Nie siostrzana więź łącząca nas ze sobą coraz bardziej. Nawet
nie kolejny sztorm, który wyrzucił nas na skały Menos, ani ra-
dość, jaką czułyśmy, że udało nam się przeżyć, ani nawet moc,
którą Garai i Cláras wyczuły na wyspie i dzięki której zrozu-
miałyśmy, iż znalazłyśmy nasz nowy dom. Nie, to noc spę-
dzona z tamtym chłopcem bez imienia przybliżyła mnie do ży-
cia i zarazem oddaliła od śmierci.
Kabira

M AMY TERAZ WIOSNĘ. To nasza szósta wiosna na wyspie.


Wczoraj Sulani dostrzegła pierwszy statek handlowy daleko
przy Zębach, ostrych skałach wystających z wody u wejścia do
naszego portu. Statki handlowe nie zapuszczają się tutaj w cza-
sie sztormów. Sulani i Estegi, brodząc w wodzie, wyszły na
spotkanie małej łódki wiosłowej zwodowanej przez statek.
Kupcom nie wolno schodzić na ląd, na górzystą wyspę. Żad-
nemu mężczyźnie nie wolno tego zrobić. Garai tak twierdzi. Za-
brania tego źródło mocy znajdujące się na wyspie. Garai mówi,
że nigdy wcześniej nie czuła takiej mocy, nawet Anji nie mogła
porównywać się z Menos.
Sulani i Estegi wniosły worki z zakupionymi towarami i po-
stawiły je na dziedzińcu. To było słoneczne popołudnie, czułam
pod stopami ciepło kamieni. W moim wieku docenia się takie
rzeczy.
Cláras przyniosła mi poduszkę, a ja usiadłam tuż przy
drzwiach do Domu Wiedzy. Estegi ozdobiła drzwi piękną sny-
cerką, to prawdziwe dzieło sztuki. Jedynie na samym dole ta
piękna powierzchnia ma bliznę po ogniu. Przejechałam palcami
po śladach zostawionych przez płomienie. Koniuszki moich
palców zrobiły się czarne, sadza wciąż brudzi. Mijają trzy lata,
odkąd mężczyźni przybyli na wyspę. Mężczyźni wysłani przez
Iskana. Trzy lata, odkąd próbowali spalić nas w środku. Trzy
lata, odkąd ich pokonałyśmy i zabiłyśmy. Nie mają grobów.
Wrzuciłyśmy do morza ich ciała i resztki statku.
Estegi rozwiązała worki. Daera wyjęła ze śmiechem belę
lnu, a Garai powąchała woreczki z nasionami i pestkami. Córka
Cláras, Iana, pomogła wyładować resztę. Sulani ustawiła w rzę-
dzie woreczki z solą, cukrem i przyprawami, a Orseola dzbany
z naftą. Estegi spojrzała na mnie z zamyśloną miną i wyjęła coś
z rękawa. Ukucnęła przy mnie.
- Mieli ze sobą jeszcze to. To dla ciebie. Kupiec powie-
dział, że otrzymał to jesienią od innego kupca, który czasami za
jakiś towar dostaje przyprawy od tych, którzy dopływają aż do
Karenokoi.
To był list zwinięty w rulon, pognieciony i zniszczony, lecz
mimo to od razu rozpoznałam charakter pisma mojej córki. I
pieczęć. To była pieczęć Iskana.
Wszystkie spojrzały na mnie, Iana podbiegła i z zaciekawie-
niem przyjrzała się rulonowi w mojej dłoni.
- Co to jest, Kabiro? Co dostałaś?
Spojrzałam na jej brązowe loki i pomyślałam, nie pierwszy
raz, że ma coś z Esiko. Są przyrodnimi siostrami.
- Nic takiego, Iano - odparłam. Pokaż lepiej, co dostałaś od
swojej matki.
- Spójrz. - Uniosła do góry kilka motków złotożółtej
włóczki. - Matka mówi, że wydzierga mi okrycie na zimę!
- Wspaniale. - Uśmiechnęłam się do niej. To dziecko,
które daje się lubić.
Dopiero wieczorem, upewniwszy się wcześniej, że wszyst-
kie śpią, zapaliłam lampę i drżącymi rękoma rozwinęłam rulon.
Poplamiony i pognieciony. Był w drodze przez trzy lata. Prze-
czytałam list w samotności. Nie był długi.
Do późnej nocy nie spałam i podjęłam pewną decyzję. Po-
stanowiłam, że przestanę męczyć moje siostry. Zmusiłam je, by
spisały wszystko, co wydarzyło się w Karenokoi. Nawet Sulani
i Garai, które się opierały. Ale nie miałam wyboru. Jak tylko
stać nas było na zakup papieru, postanowiłam na nim uwiecznić
wszystko, co się wydarzyło, gdyż potrzebowałam mostu. Mostu
łączącego mnie z Esiko.
Dwa lata temu Cláras i jej córka Iana znalazły na południu
wyspy kolonię krwistego ślimaka. To odkrycie było prawdzi-
wym błogosławieństwem. Za jedwabne nici farbowane przez
nas czerwienią krwistego ślimaka dostajemy srebro. A za nie
możemy kupić wszystko, czego nam potrzeba: sól, oliwę do
kuchni i do lamp, rulony papieru i pióra oraz tkaniny. Wszystko
to, czego nie miałyśmy przez wiele lat. Pierwszą rzeczą, jaką
uszyłam, był płaszcz dla Iany. Jako niemowlę lato spędzała
nago, a zimą owijałyśmy ją w szmaty i stare worki, gdyż nic
innego nie miałyśmy. Jej dzieciństwo było naznaczone biedą.
Zanim dokończyłyśmy budowę Domu Wiedzy, wykopały-
śmy pod nim jaskinię. To był ciemny i zimny czas. Ale nie gło-
dowałyśmy, Cláras nauczyła nas zbierać małże i ślimaki, łowić
ryby na linkę, łapać ośmiornice przy pomocy haczyków, znaj-
dować gniazda ptactwa wodnego i wybierać z nich jaja. Zawsze
zostawiamy po jednym jaju w każdym gnieździe. Mała Iana jest
w szukaniu ptasich gniazd i łowieniu ryb najlepsza. Woda to jej
żywioł i porusza się w niej jak foka, tłuściutka, szybka i pewna
siebie. Ja jestem za stara, żeby się wspinać i szukać ptasich
gniazd, ale w ciepłe dni chętnie brodzę w wodzie i zbieram
małże. Garai dotrzymuje mi towarzystwa. Mówi, że boi się, iż
się przewrócę i coś sobie złamię. - Takie złamania wolno się
zrastają u takich staruszek jak ty - twierdzi i upiera się, że pój-
dzie ze mną. Jakby miała dużo mniej lat niż ja. Obie jesteśmy
stare. Musimy zdać się na młodsze dziewczęta. Nie brodzę w
wodzie zbyt często. Nie chcę odciągać Garai od ogrodu, który
założyła, jak tylko stanął Dom Wiedzy. Niektóre nasiona zbiera
na wyspie, a resztę kupujemy od przypływających kupców. Ga-
rai jest szczęśliwa, tylko jeśli może klęczeć z rękami w ziemi i
opowiadać o nawozie i nawadnianiu. Ja chętnie siadam wtedy
na ławce postawionej przez Sulani w południowej części
ogrodu i udzielam Garai dobrych rad. Lekceważy je, lecz wiem,
że docenia moje towarzystwo.
To Sulani zbudowała Dom Wiedzy. Bardzo szybko zdecy-
dowałyśmy, że zostaniemy na wyspie. Że nie wypłyniemy
znowu w morze w poszukiwaniu Terasu. Istniało ryzyko, że na
morzu dostaniemy się w niewolę piratów albo Iskana. Poza tym
Naondel, nasza piękna łódź, rozbiła się o skały i nie dało się jej
naprawić. Dlatego stworzyłyśmy sobie nowy dom. Wspólny.
Estegi i Orseola pomagały przy budowie, ale to Sulani dzięki
mocy Anji w swoich ramionach przenosiła duże kamienie.
Mówi, że zbuduje kolejny dom, żebyśmy miały jeden do spania,
a drugi do pracy. Uważam, że to niepotrzebne, lecz Orseola się
z nią zgadza. - Żeby pomieścić te, które przybędą - twierdzi, ale
ona często wygaduje dziwne rzeczy. Cláras wyjaśniła nam, że
moc Anji chroni Orseolę przed obłędem, inaczej oszalałaby od
wszystkich naszych snów. Cláras widzi to. Ma taki dar. Mimo
wszystko Orseola nie może obronić się przed naszymi snami,
wciąż na nowo przeżywa w nich to, czego doświadczyłyśmy w
Karenokoi. Nie jest jej łatwo, ale nie wiem, jak mogłybyśmy jej
pomóc. Zapytałam kiedyś Cláras, czy Orseola może być dla nas
niebezpieczna. - Nigdy nie skrzywdziłaby dziecka - odparła
Cláras i musiało mi to wystarczyć.
Sulani zbudowała też małą stajnię dla swoich kóz. Ciepło
ich ciał cieszyło nas, gdy mieszkałyśmy w jaskini. Zawsze było
w niej zimno, ile byśmy nie paliły. Garai mówiła, że to dlatego,
że moc jest tam najsilniejsza. I dokładnie tak jak Anji, ma w
sobie zarówno mrok, jak i światło. To z jej pomocą mogłyśmy
pokonać mężczyzn wysłanych przez Iskana. Kiedy otoczyli nas
w Domu Wiedzy, zeszłyśmy do jaskini i ukryłyśmy tam Ianę.
Garai przemówiła do mocy, złożyła ofiarę z krwi i ruszyłyśmy
na zbocze góry jednym z tych przejść wychodzących z jaskini.
Wszystkie byłyśmy wtedy przepełnione mocą, nawet moje stare
ramiona miały siłę. Rzucałyśmy kamieniami, olbrzymimi ka-
miennymi blokami, na mężczyzn. To była skalna lawina, która
zmiażdżyła ich wszystkich.
Później Sulani zbudowała z tych kamiennych bloków mur
wokół naszego domu. Mur, który miał nas chronić. Ale teraz
Sulani musi na jakiś czas wstrzymać się z budowaniem. Ma już
spory brzuch i Garai mówi, że latem urodzi.
Chyba byłam jedyną osobą, którą ta ciąża zaskoczyła. Garai
dbająca o nas, gdy byłyśmy chore, wiedziała od dawna. Orseola
również, przed nią nic się nie ukryje. Wygląda na to, że nawet
Cláras wiedziała. To Daera mi to zdradziła pewnego wieczoru,
kiedy siedziałyśmy same i szyłyśmy. Szyła ubranko dla nie-
mowlęcia, więc musiałam zapytać o stan Sulani. Daera spoj-
rzała na mnie zdziwiona znad swojej robótki.
- Estegi i Sulani od dawna się kochają, Kabiro. Przecież o
tym wiesz.
Prychnęłam.
- Tam skąd pochodzę, dwie kobiety nie mogą mieć
dziecka.
- Ale Estegi nie jest kobietą, nie wiedziałaś?
Próbowałam ukryć moje zdumienie.
- Chcesz powiedzieć, że jest mężczyzną? Przecież Garai
powiedziała, że mężczyźni nie mają wstępu na naszą wyspę.
Daera się zaśmiała.
- Nie. W głębi duszy jest kobietą, a tylko to się liczy. Ale
jej ciało nie jest ani ciałem kobiety, ani ciałem mężczyzny. Jest
po trochu jednym i drugim.
Tym oto sposobem Sulani jest brzemienna, a my będziemy
miały pod swoim dachem kolejne niemowlę. Nie mogę się do-
czekać. Mój czas jest policzony. Nie mam go już zbyt wiele i
wcale mnie to nie martwi. Od dawna chcę umrzeć. Teraz nie
traktuję śmierci jak ucieczki, ale wcale mnie też ona nie prze-
raża. Dużo widziałam. Dużo zrobiłam. Cieszy mnie, że na tej
wyspie rodzi się nowe życie. Kolejne dzieci, które będą wolne
w taki sposób, o jakim nam, siostrom, nawet się nie śniło.

***

Mamy tutaj swoje zajęcia i nasze życie toczy się swoim ryt-
mem. Jest ciężkie i dobre zarazem. Garai dba o nasze ciała i
leczy nas z różnych chorób ziołami i naparami. Cláras i lana
łowią ryby i robią pranie. Estegi i Sulani zajmują się kozami i
zbierają dzikie jadalne rośliny. Estegi króluje w naszej małej
kuchni i nie pozwala gotować nikomu innemu. Orseola daje
nam odpocząć od wspomnień i strachów, które prześladują nas
w nocy. Daera tańczy, śmieje się i śpiewa dla nas, szyje ubrania
i maluje piękne obrazy na ścianach Domu Wiedzy. Struga w
drewnie przedmioty codziennego użytku. Pomaga Garai w
ogrodzie oraz Sulani i Estegi w zbieraniu jagód i roślin jadal-
nych.
Tylko ja nie mam żadnych zadań. Dziewczęta prychają lub
śmieją się ze mnie, kiedy tak mówię. Nazywają mnie Matką i
mówią, że jestem tą, która trzyma nas razem. Nie wydaje mi się,
żeby to było potrzebne. Łączy nas moc Anji i ofiara Iony. Ale
pozwalam im tak mówić. Poświęcam mój czas na sortowanie i
interpretowanie pism zabranych z biblioteki Iskana. A także na
spisywanie wszystkiego, co się wydarzyło, i namawianie pozo-
stałych do tego samego. Żeby nic nie zostało zapomniane, tak
im powtarzam.
Ale to nie jest cała prawda. Chcę zatrzymać przy sobie
Esiko. Tak się o nią bałam. Co po naszej ucieczce zrobił z nią
Iskan? Jak wyglądało jej życie? Czy w ogóle żyje?
Teraz trzymam w dłoniach jej list. Teraz wiem. Nie odpo-
wiem na niego. Muszę pozwolić jej odejść.
List Esiko

C ZCIGODNA MATKO, niechaj twój wzrok pozostanie bystry,


twoje ręce mocne, a twój umysł jasny. Siedzę przy stole w
Domu Pokoju i piszę ten list. Słońce jest nisko i wpada do
środka przez duże okna, w powietrzu wiruje złoty kurz. Obok
mojego łokcia stoi czarka z winem i półmisek z weją smażoną
na głębokim oleju. Jej zapach i cienka warstwa cukru błysz-
cząca w słońcu sprawia, że myślę o tych wieczorach spędzo-
nych z tobą w twoich komnatach. To były spokojne chwile,
pełne miękkich cieni, słodkich wypieków i ciszy. Z ojcem
wszystko było szybkie, mocne i miało ostre kontury. Ty byłaś
miękkością. Miałyśmy tajemnicę, która trzymała nas razem.
Czułam, jakbyś oplatała mnie jedwabną pajęczyną, gdziekol-
wiek się nie ruszyłam. Mimo to dzięki twojemu podarunkowi
miałam więcej wolności niż jakakolwiek inna kobieta w Ohad-
din. Nie zapomnę o tym nigdy. To dlatego teraz do ciebie piszę,
matko. List będzie tylko jeden.
Bo wielu rzeczy nie potrafię ci wybaczyć, a moja wdzięcz-
ność za tę wolność, którą dostałam, nie zabliźni wszystkich ran.
Największą z nich jest strata Anji.
Minęły trzy lata, odkąd zabiłaś Anji. Każdego dnia po prze-
budzeniu odczuwam tę stratę jako piekący ból w piersiach. Ni-
gdy nie zrozumiesz, jak to jest. Wydaje ci się, że rozumiesz.
Pisząc ten list, widzę oczami wyobraźni, jak prychasz, wzrusza-
jąc ramionami. Widzę tę zmarszczkę irytacji pojawiającą się na
twoim czole. Myślisz, że wiesz wszystko o Anji, bo dorastałaś
jako jej opiekunka i przyjaciółka. Ale Anji była moją siostrą
bliźniaczką, była częścią mnie, a ja częścią jej, towarzyszyła mi,
odkąd sięgam pamięcią. To niepojęte, że już jej nie ma. Część
mnie zmarła wraz z nią i nie wiem, jak będę dalej z tym żyć.
Ojciec też mnie nie rozumie. Dla niego Anji nigdy nie była tym,
czym dla mnie. I niezależnie od tego, co mu się wydaje, nigdy
nie rozmawiała z nim, tak jak rozmawiała ze mną. Rozumiałam
każde jej słowo, bez wysiłku. Szeptała prosto do mojego serca,
do mojej krwi. Była częścią mnie, jeszcze zanim się urodziłam.
W twoim przypadku tak nie było.
Ale nie tylko ja cierpię i odczuwam ból oraz stratę z powodu
tego, co się wydarzyło. Ucierpiało całe Renka. Nic już nie ro-
śnie. Nie ma plonów. Podejrzewam, że ziemia się odrodzi nie-
bawem - wyczytałam to w rulonach ojca opowiadających o in-
nych miejscach w całym Karenokoi, które straciły swoje serce.
Pierwsi odeszli od nas parobkowie, kiedy przestali dostawać
zapłatę i jedzenie. Wyruszyli na południe, w każdym razie
większość z nich, ci, którzy nie zaciągnęli się na statki han-
dlowe. Część została rozbójnikami i piratami.
Właściciele ziemscy trzymali się najdłużej, nie chcieli po-
rzucać swoich gospodarstw i miejsc pochówku swoich przod-
ków. Ale teraz także oni zaczynają odchodzić. Nieurodzaj jest
tak duży, że nie mogą kupić jedzenia nawet za czyste złoto. A
złoto nie zapełni żołądków. Nie mam pojęcia, dokąd się udadzą
ani z czego będą żyć. Może ci, którzy mają wystarczającą ilość
złota i biżuterii, zaczną nowe życie w innych krajach. A może
nie. Może się zdarzyć, że wrócą, gdy ziemia znowu będzie
zdatna do uprawy. Któż to wie.
Pomagając biednym, mam ręce pełne roboty. Przez całą
zimę na mój rozkaz rozdawano żywność z naszego magazynu.
Cały czas kupuję jedzenie, lecz wojny nas zrujnowały i kończą
nam się środki. Nikt nie zamierza pożyczać Karenokoi pienię-
dzy po tych podbojach, których dokonał ojciec. Nie mogę pod-
nieść podatków w pozostałych dystryktach, i tak są na kolanach.
A nie chcę, żeby się mnie bano i mnie nienawidzono, tak jak
ojca. Mój lud ma się mnie bać, ale mnie kochać.
Pałac księcia stoi pusty. Mogłabym się tam przenieść, ale
dobrze mi w moich starych komnatach. Wzięłam tu żonę i córkę
Sonana, mieszkają ze mną. Ich towarzystwo dobrze na mnie
wpływa. Wieczorami bawię się z małą. Jest inteligentna, a jej
matka to mądra kobieta, która już teraz uczy ją czytać i pisać.
Może mianuję ją moim wezyrem, kiedy dorośnie. Matko, skła-
damy ofiary Sonanowi, Korinowi i Enonowi. Póki żyję, bę-
dziemy czcić ich duchy i o nich pamiętać. Mam nadzieję, że to
cię trochę uspokoi. Zaczęłam też palić kadzidła i ofiarowuję
monety duchom moich sióstr. Tym, którym nie było dane
przyjść na świat. Nie wiem, ile ich było, nie mają imion, lecz
miej świadomość, że i tak o nich pamiętam.
Pilnuję, żeby w Kaplicy Pamięci w sali tronowej codziennie
były świeże kwiaty. Kult stworzony przez ojca wokół księcia
dobrze mi służy, to dzięki niemu mogę teraz rządzić Karenokoi.
Czcimy ducha księcia w dzień jego śmierci i podczas żniw. Or-
ganizujemy duże procesje i rozdajemy jałmużnę oraz jedzenie
biednym. Daję wtedy wolne całej służbie, wszystkim urzędni-
kom i ludziom księcia, by mogli uczcić pamięć i złożyć ofiarę
zarówno jemu, jak i swoim zmarłym. We wszystkim tym zastą-
piłam najstarszego syna księcia.
Są tacy, którzy się temu sprzeciwiają. Z pewnością mogła-
byś odgadnąć ich imiona, lecz w zasadzie nie ma znaczenia,
kim są. To mężczyźni z dworu. Mówią, że nie powinnam rzą-
dzić, bo nie jestem mężczyzną. Nie martwi mnie ich gadanie.
Wiem o Karenokoi więcej od nich. Nie potrzebuję oaki Anji,
żeby trzymać ich w ryzach, by byli spokojni i bali się mnie.
Wojownicy mnie kochają. Jeździłam z nimi konno, walczyłam
u ich boku, zasłużyłam sobie na ich poważanie. Są lojalni w
stosunku do mnie, nawet jeśli pałacowe psy ujadają i nawołują
do sprzeciwu. Wojownicy dostają ode mnie mnóstwo profitów
i okazuję im szacunek. Przypominam o tym pałacowym psom
podczas parad, jadąc konno razem z wojskiem, a nie z ludźmi z
dworu.
Zamierzam rządzić Karenokoi i umacniać granice wyty-
czone przez ojca. Myślę, że kronikarze będą opowiadać o
Esiko, pierwszej kobiecie rządzącej tym królestwem. Anji po-
kazała mi to, zanim ją zabiłaś. To była moja decyzja, że pozo-
stałam Esiko, chociaż mogłam kazać mówić do siebie Orano.
Ale jako Esiko zachowuję się tak jak Orano, we wszystkim je-
stem taka jak Orano. Wezmę sobie męża, kogoś majętnego albo
mającego wysoką pozycję w którymś z państw lennych. W Ner-
nai mieszka syn namiestnika - chyba pozwolę mu zrozumieć,
jakim zaszczytem dla jego syna byłoby poślubić wezyra. Albo-
wiem teraz jestem wezyrem, używam pieczęci wezyra i korzy-
stam z jego przywilejów. Służba i ludzie wezyra słuchają moich
rozkazów, chociaż nie zamordowałam mojego ojca, by móc ob-
jąć ten urząd, tak jak zrobił to mój ojciec ze swoim ojcem, niech
jego duch spoczywa w spokoju.
Ojciec się wściekł, kiedy zabiłaś Anji, matko, a gdy odkrył,
że skradłaś jego sekretne rulony, rozjuszył się jeszcze bardziej.
Rana, jaką zadała mu Iona, przykuła go do łóżka na długi czas.
Kiedy w końcu stanął na nogi i stwierdził, że Anji naprawdę nie
żyje, a jego biblioteka została splądrowana, wpadł w szał. Wy-
daje mi się, że krótko potem wysłał po was statek. Nic o tym
nie wiedziałam, matko, przysięgam. Myślałam, że wszyscy są
w stosunku do mnie lojalni, lecz najwyraźniej byli ludzie, któ-
rych ojciec wciąż mógł przekupić. Dowiedziałam się, dopiero
kiedy dotarła do nas wieść o tym, że wyprawa się nie powiodła.
Wszyscy mężczyźni zginęli - jak wam się to udało, matko? Cza-
sami zastanawiam się nad tym. Ale potem widzę was przede
mną, zebrane wokół Anji tamtej strasznej nocy, i myślę o
wszystkim, co się później wydarzyło. I już się nie dziwię. Ra-
zem jesteście zdolne do wszystkiego. Ty jesteś zdolna do
wszystkiego. Myślisz, że odziedziczyłam to po ojcu, ale tak nie
jest. Jego siłą napędową przez całe życie były niepewność i
strach. To dlatego potrzebował Anji. Ty potrafiłaś się wyzwolić
całkiem sama. Taką siłę ja też w sobie noszę. To ona sprawia,
że wiem, iż przeżyję bez źródła, pomimo że wciąż je opłakuję.
Ojciec nie. Dowiedziawszy się o porażce mężczyzn, których
wysłał, by odzyskali skradzione przez ciebie pisma, całkiem się
rozsypał. Stracił nadzieję na wskrzeszenie Anji - liczył na to, że
z któregoś ze skradzionych rulonów dowie się, jak to zrobić.
Przecież nie przeczytał ich wszystkich, nie poznał wszystkich
tajemnic. Ja zresztą też nie, więc nie wiem, czy miał rację. Teraz
ciągle przesiaduje przy martwej wodzie i mamrocze coś pod no-
sem. Nawet tam śpi. Ale Anji jest głucha i mu nie odpowiada.
Ojciec postradał zmysły. Jest jak małe, paplające dziecko, czas
odcisnął na nim swe piętno. Ma białe włosy, obwisłą skórę na
wygiętym w pałąk ciele, trzęsą mu się ręce. Z jego członków
uszła cała siła. Przestałam go odwiedzać, bo gdy mnie widzi,
myśli, że jestem Izani, jego matką. Czasami nazywa mnie Le-
han i klei się do mnie lubieżnie. Nie chcę go takim widzieć.
Nie będzie mógł już nikogo skrzywdzić, matko. Ani przy
użyciu mocy, ani własnymi rękoma. Nikt już się go nie obawia.
Pilnuję, żeby służba zanosiła mu jedzenie i by miał ochronę
przed zimnem i wiatrem, lecz to wszystko. Nie wydaje mi się,
żeby miał przeżyć kolejną zimę.
Chciałam tylko, żebyś to wiedziała. Że nie musisz bać się
ani jego, ani jego zemsty. Możesz przeżyć resztę swojego życia
bezpieczna i spokojna.
Rozumiem, dlaczego uświadomiłaś sobie, że musisz zabić
Anji, matko. Rozumiem twój wybór. Na twoim miejscu być
może postąpiłabym tak samo - co ja mogę wiedzieć o tym, jak
to jest mieć córkę? Wiem tylko, że Anji była mi bliższa aniżeli
ty czy ojciec. To, że cię rozumiem, nie oznacza, że ci wyba-
czam.
Czasami wydaje mi się, że jakaś część jej mocy wciąż we
mnie żyje. Że to dzięki niej mężczyźni słuchają moich rozka-
zów. Że ta lojalność, do której inspiruję moich wojowników,
jest pozostałością tego, co opuściło Anji, kiedy Garai złożyła jej
ofiarę. Czujesz, że dostałaś od Anji jakiś dar?
Nie, nie odpowiadaj. Nie chcę, żebyś do mnie pisała. Nie
chcę wiedzieć, czy żyjesz, czy jesteś martwa, matko. Chcę sobie
ciebie wyobrażać na wyspie, na której stworzyłaś nowy dom
razem z pozostałymi kobietami, z wiatrem od morza w twoich
włosach, siwowłosą i silną jak sama góra. Wiem, że sobie ra-
dzisz. I teraz ty też wiesz, że ja sobie radzę.
Żar w palenisku dogasa i przez okna wkrada się wieczorny
chłód. Na zewnątrz śpiewa kos. Powieki mi ciążą i wzywa mnie
łoże. Jutro wezyra Karenokoi czeka długi dzień pracy. Jest jej
tyle. Kocham to. I ciebie.
Żegnaj, matko.
Esiko
Daera

S IEDZĘ i SPISUJĘ TO NA SZCZYCIE GÓRY, którą nazywamy Bia-


łogłową. Dobrze mieć dom, kiedy hula wichura i pada deszcz,
ale w taki piękny późnoletni dzień jak ten pragnę czuć słońce
na mojej skórze, podziwiać rozciągającą się pode mną Menos i
chcę, żeby mnie oślepiało mieniące się niebieskie morze.
Wciąż, po prawie pięćdziesięciu latach, zadziwia mnie piękno
tej wyspy. Czy istnieje jakieś piękniejsze miejsce? Wysokie
góry pną się ku niebu, drzewka oliwne i cyprysy pokrywają ich
zbocza, a wiosną są białe od kwiatów. Moje stopy znają każdą
ścieżkę biegnącą wzdłuż tych zboczy i chociaż to nie należy do
moich obowiązków, chętnie wypędzam kozy na pastwisko.
Uwielbiam nowicjuszki, ich śmiech, żywotność i bliskość. Ale
czasami nic nie równa się z zapachem tymianku i rozmarynu
pod moimi stopami i krzykiem koanów, gdy kolejny raz prze-
mierzam moje ukochane ścieżki.
Przeznaczeniem Iony było umrzeć na wyspie. Stosownym
będzie, jeśli to zrobię. Moja śmierć jest już blisko. Jestem ostat-
nią z kobiet, które przypłynęły na wyspę Menos łodzią Naondel.
Orseola zmarła poprzedniego lata, dożywszy sędziwego wieku.
Mnie nie będzie to dane, ale nie przejmuję się tym. Miałam
piękne życie. Prawdziwe życie! Życie, które było niczym nie-
spodzianka i prezent. Pewnego dnia moje kości spoczną w
krypcie obok kości moich sióstr. Ale poprosiłam, by moją
czaszkę pochowano na szczycie góry, gdzie teraz siedzę. Wtedy
znowu stanę się Ioną i ona również w końcu zazna spokoju.
Po śmierci Estegi i Sulani, Iana udała się w długą podróż, by
odnaleźć ich syna Taro i poinformować go o tym, że jego matki
nie żyją. Wróciwszy, sama, lecz z dzieckiem pod swoim ser-
cem, została trzecią Matką naszego małego klasztoru.
Cały czas przybywają kolejne nowicjuszki. Wieść o wyspie
zamieszkanej przez same kobiety rozeszła się po całym świecie
- może z pomocą odwiedzających nas rybaków i kupców. Hi-
storie o naszym klasztorze docierają do bitych, prześladowa-
nych i umęczonych dziewcząt, które pokonują wiele niebezpie-
czeństw, żeby znaleźć do nas drogę. To dobrze, że to, co tutaj
zbudowałyśmy, nie podupadnie i nie zostanie zapomniane.
Stworzyłyśmy coś dobrego, coś, czego nie ma nigdzie indziej
na świecie, który czasami może wydawać się mroczny i bru-
talny. Tutaj dziewczęta dostają spokój, poczucie bezpieczeń-
stwa i wiedzę. Tutaj uczą się tego, że są wartościowe i silne.
Może dobro, jakim emanuje ta wyspa, rozprzestrzeni się kiedyś
na cały świat.
Dołączę ten mój tekst do najbardziej sekretnych zbiorów,
tych, w których przechowujemy pisma przywiezione przez nas
z Ohaddin. Niechaj to będzie ostatnia rzecz napisana przez
pierwsze siostry na Menos. Niechaj to będzie początek czegoś
nowego.
Lista imion

N INIEJSZA KRONIKA OPOWIADA o Kabirze z Ohaddin, Garai


z pustyni Meirem, Estegi z Areko, Orseoli z Terasu, Sulani z
Rzeki, Cláras z morza, Ionie ze świętej wyspy Matheli oraz
Daerze z Naondel. Poniższe imiona zostały spisane przeze
mnie, Kabirę, ponieważ są ważne dla naszej opowieści.

Ohaddin
Esiko - matka Kabiry
Malik - ojciec Kabiry
Tihe - brat
Lehan - siostra
Agin - siostra
Aikon - lojalny stary sługa

Areko
Iskan ak Honta-che - syn wezyra
Honta ak Lien-che - wezyr
Izani ak Oshime-chi - matka Iskana
Orlan - najstarszy syn księcia

Ohaddin, później
Korin - najstarszy syn Iskana
Enon - drugi syn Iskana
Sonan - trzeci syn Iskana
Orano/Esiko - czwarty syn/córka Iskana
Meriba - konkubina
Aberra - konkubina

Amdurabi (dystrykt)
Eraban ak Usti-chu - namiestnik
Hanai ak Eraban-chu - córka Erabana
Terasu
Aurelo - chłopiec
Oera - siostra Orseoli
Obare - brat Orseoli

Menos
Iana i Taro - dzieci
Podziękowania

Przede wszystkim chciałabym podziękować Norze Garusi i An-


nie Gullichsen, które oddały mi do dyspozycji swoje domy, że-
bym mogła spokojnie pisać. Dönsby i Solhem są mocno obecne
w Naondel. Dziękuję The Secret Society i Ordmördarna za po-
moc przy pracy nad rękopisem! Podziękowania dla całej ekipy
z Fantastisk Podd. Bycie częścią tej społeczności jest dla mnie
ogromnie inspirujące. Dziękuję Norze Strömman, która razem
ze mną trzęsła się ze strachu w nawiedzonym domu w Sztok-
holmie, kiedy opisywałam perspektywę Sulani. Podziękowania
należą się również Monice Fagerholm i jej inspirującemu ćwi-
czeniu na Leros, które pomogło mi odnaleźć Ionę. Ogromne po-
dziękowania składam także pierwszej czytelniczce powieści
Naondel Nene Ormes, która pomogła mi wybrnąć z mnóstwa
złych nawyków oraz potknięć stylistycznych i konstrukcyj-
nych. Co więcej, zrobiła to z taktem i zachowaniem równowagi
pomiędzy kijem a marchewką. Dziękuję też Saarze Tiuraniemi
za to, że w rozmowie ze mną chwaliła tekst, którego nie prze-
czytała, i dostarczyła mi cennych wskazówek bardzo pomoc-
nych w dalszej pracy. A także mojej fińskiej redaktorce Anny
Warras, która pomaga mi wierzyć, kiedy tracę wiarę. Jak zaw-
sze dziękuję mojej redaktorce Sarze Ehnholm Hielm, z którą
jestem na dobre i na złe, bo bez niej nie byłabym tą pisarką,
którą jestem dzisiaj. Na koniec pragnę podziękować Travisowi.
Dziękuję ci za to, że masz siłę mnie wspierać, wierzyć we mnie
i omawiać ze mną różne pomysły. Ta książka, jak wszystkie
książki, które napisałam, jest w równym stopniu twoja co moja.

You might also like