Professional Documents
Culture Documents
- ■
ION CREANGA
CZARO
DZIE JSKIE
O P O WI E Ś C I
ION C REANGA
CZARODZIEJSKIE
OPOWIEŚCI
(POVESTIRI)
z p r z e d m o w ą M. I O R G I jf. CL
przełożyła z r u m u ń s k i e g o
KONSTANCJA MAYZLÓWNA
____________ V A R S 2 A V A - 1933
N A K Ł A D E M K S I Ę G A R N I F. H O E S I C K A
IL U S T R O W A Ł DEMI AN
ODBITO
W DRUKARNI
GALE WSKI i DA U
W W A R S Z A WIE
PRZEDMOWA
7
— Zgadzam się z tobą mężu, ale wiesz co mi tej nocy
przyszło do głowy?
— Będę wiedział, kiedy mi powiesz — zauważył dziad.
— A więc słuchaj. Jutro, ledwo dzionek zaświta wstań
i idź prosto przed siebie. — Tego, kogo pierwszego napotkasz
na swej drodze zatrzym aj, nie bacząc, czy to będzie czło
wiek, wąż, czy inna gadzina — schwytaj, schowaj do swego
worka i przynieś do chałupy. Spróbujemy wychować to
jak się patrzy, niby własne dziecko.
Dziad znudzony samotnością i pragnąc także w głębi serca
mieć syna, wstał wczesnym rankiem, wyszukał w izbie wo
rek, przewiesił go na kiju i stosując się do rady żony, po
szedł prosto przed siebie. — Szedł długo wąską ścieżką, aż
wreszcie ujrzał polanę. A na niej pasła się gruba maciora,
otoczona dwunastoma prosiętami, które tarzały się w błocie
i wygrzewały na słońcu.
Zaledwie dostrzegła maciora zbliżającego się dziada, pod
niosła kwik ogromny, poczem wziąwszy nogi za pas jęła
uciekać co tylko sił starczy, a za nią prosięta.
Tylko jeden wieprzak, bardziej chudy, wymizerowany
i więcej utytłany w błocie od swego rodzeństwa, nie mając
sił wydobyć się z kałuży, pozostał na miejscu. Dziad nie tra
cąc ani chwili czasu, schwycił wieprzaka i tak jak był brudny,
oblepiony mułem i wszelkiemi nieczystościami schował go do
worka, poczem pośpiesznie zawrócił do domu.
— Dzięki Bogu — myślał po drodze — będę mógł pocie
szyć moją starą. K to wie? Może Opatrzność, a może sam
djabeł podszepnął jej zeszłej nocy tę dziwną myśl.
Zaledwie stanął u progu chaty krzyknął wesoło:
— Chodź staruszko — chodź prędzej, popatrz jaki skarb
ci przynoszę. — Byle tylko utrzym ać tego pięknego chłopca
przy życiu. Przyjrzyj mu się dobrze, jakie piękne posiada
brwi i oczy, piękniejszych nie znajdziemy nigdzie na świecie,
8
kubek, w kubek podobny jest do ciebie żono. Naszykuj pręd
ko gorącej wody i zakrzątnij się żywo koło dzieciaka, bo jak
widzisz nasz synek jest srogo umorusany.
— Mój Boże!—zawołała baba plaskając w dłonie— schowaj
te niewczesne żarty dla siebie. To biedne maleństwo jest ta-
kiem samem stworzeniem boskiem, jak ty i ja, a może jest od
nas bardziej niewinne.
To mówiąc, lekka, jak młoda dziewczyna poczęła uwijać
się koło balji z gorącą wodą. W ykąpała starannie prosiaka,
nasmarowała go wedle zwyczaju niedźwiedziem sadłem, nie
przestając przytem okrywać go pocałunkami, aby uchronić
maleństwo od uroku. Gdy go wyczesała starannie i nakarmiła
ułożyła wieprza do snu w ciepłej izbie.
W krótkim też czasie przy tak troskliwej opiece prosię po
wróciło do zdrowia, a karmione otrębami i rozgotowaną ku
kurydzą wzmocniło się, nabrało sił i poczęło w oczach tyć
i pięknieć, tak, że z przyjemnością patrzało się na nie. —
Baba nie wiedziała poprostu, jak wyrażać ma swą radość
z posiadania dziecka tak miłego, zabawnego i okrąglutkiego,
jak dynia.
Zaślepiona była w swoim wychowanku do tego stopnia, że
gdyby cały świat starał się jej wyperswadować, jakie brzydkie,
niezdarne i źle wychowane jest jej przybrane dziecko, zaprze
czyłaby z oburzeniem, nie dając wiary takiemu świadectwu
i twierdząc wszem i wobec, iż takiego drugiego cudu niepodob
na znalezc na świecie. Jedna rzecz trapiła ją tylko skrycie,
a mianowicie, że jej synek nie umiał mówić i nie zawołał na
nią jeszcze ani razu: „mamo!“
Zdarzyło się, iż pewnego dnia dziad wybierał się na targ
po trochę zakupów.
Nie zapomnij tylko przynieść smakołyków z miasta
dla naszego skarba, zawołała za nim baba — wiesz jak nasze
maleństwo łase jest na dobry kąsek.
— Dobrze, dobrze — m ruknął dziad, ale w głębi duszy
dodał:
— Niech go ciężka choroba... Stara całkiem zmysły po
stradała z tym wieprzem — ledwo mamy na czarny chleb
i sól dla siebie, a łakociami każe mi napychać znajdę. Po
dreptał jednak na targ, kupił to i owo i przyniósł do domu.
— Cóż tam ojcze słychać nowego na świecie? — zapytała
staruszka męża swoim zwyczajem.
— Jeżeli mam powiedzieć prawdę — odparł dziad —
nowego jest dużo, ale dobrego mało. Cesarz postanowił córkę
wydawać zamąż.
— A ty nazywasz ojcze, to złą nowiną? — zadziwiła się
baba.
— Poczekaj m atko trochę — kiedy ci wszystko dokumen
tnie opowiem, poczujesz sama, jak ci włosy staną dęba na
głowie i jak dostaniesz gęsiej skórki na całem ciele.
— Cóż się stało? Mówże prędzej stary.
— W net powiem — słuchaj tylko uważnie: Cesarz ogłosił
przez swoich heroldów, że odda swą córkę za żonę temu,
który zdoła w jeden dzień zbudować most, łączący jego w ła
sny dom z pałacem cesarskim, a most ma być szczerozłoty,
wysadzany drogimi kamieniami, okolony różnorodnemi drze
wami, gdzie śpiewać mają ptaki najrzadszych gatunków, ta
kie, których nawet trudno znaleźć na świecie. — Mówią, że
cesarz obiecał temu śmiałkowi pół swego mocarstwa. Lecz
jeżeli nieborak ośmieli się prosić o rękę cesarskiej córy, a mo
stu zbudować nie zdoła, biada mu! Z miejsca skazany będzie
na ścięcie. Słyszałem, że już wielu cesarskich i królewskich sy
nów przybyło z za mórz i z za gór, ale żadnemu z nich nie
udało się to trudne przedsięwzięcie. — Cesarz tak, jak uprze
dzał stracił wszystkich śmiałków bez litości. — Wielka żałoba
zapanowała z tego powodu na szerokim świecie. — N o i coż
powiesz na to żono? Czy można nazwać „dobremi“ podobne
wiadomości? Ba, mówią nawet, że sam cesarz zachorował
ze zmartwienia.
— Z tern najmniejszy kłopot — zadecydowała baba. Cho
roba u królów, jest tak, jak zdrowie u nas biedaków. Ale
co mi prawdziwie rozdziera serce, to myśl o tych nieszczęs
nych cesarskich i królewskich synach, o których mi opowia
dałeś. W yobrażam sobie rozpacz i ból ich matek. Jakież szczę
ście, że nasze dziecko nie mówi, przynajmniej nie nabija so
bie głowy głupstwami, sprowadzającemi klęskę.
— Zgadzam się z tobą matko, a jednak pomyśl, jakaby to
radość była, gdyby nasz synek potrafił zbudować most i otrzy
mał w nagrodę cesarską córę i pół państwa. Ptasiego mleka by
nam tedy nie brakowało, wszystkie honory spadłyby wów
czas na nas i na niego.
Podczas gdy staruszkowie gwarzyli w ten sposób, prosiak
leżał sobie spokojnie na swem posłaniu przy kominie i z pod
niesionym w górę ryjem, z błyszczącemi oczami przysłuchi
wał się rozmowie swoich przybranych rodziców.
Nagle, niespodziewanie z za pieca odezwał się czyjś jasny
głos:
— Matko, ojcze — słuchajcie, tej rzeczy ja dokonam.
Słysząc te słowa, baba zemdlała z radości, a dziad oglą
dając się trwożliwie dokoła, przeraził się nie na żarty, my
śląc, że djabeł we własnej osobie odezwał się z głębi jego
izby.
Nie dostrzegł jednak nikogo podejrzanego i już zaczął
uspakająć się trochę, gdy wieprz zawołał znowu:
— Nie bój się ojcze. Ja mówię. — Zabierz się przede-
wszystkiem do cucenie matki, a potem idź do cesarza oznaj
mić mu, że ja most zbuduję.
Zastanów się — wyjąkał przerażony starzec — dziecko
moje biedne — czy tylko potrafisz?
11
— Co do tego, nie miej ojcze obaw żadnych; poki jesteś ze
mną możesz się niczego nie lękać! — Idź tylko prosto do ce
sarza i powtórz mu co ci przed chwilą powiedziałem.
W tej samej chwili baba ocknęła się z omdlenia i porywa
jąc w objęcia przybranego syna zawołała przez łzy, nie prze
stając go całować:
— Skarbie ty mój najdroższy, opamiętaj się, nie narażaj
swego życia na niechybną zgubę i nie porzucaj nas teraz jak
obcych. Błagam się, nie zostawiaj nas samych, bez opieki,
bez pociechy, z sercem rozdartem trwogą.
— Nie trap się m atko bez powodu — radził prosiak —
ponieważ przeznaczone ci jest długie życie, danem ci będzie
widzieć, na własne oczy kim jest twój syn przybrany.
Słysząc to dziad doszedł do przekonania, że wszelkie per
swazje w tej sprawie nie zdadzą się na nic, przyczesał więc
starannie włosy i brodę, wziął w rękę kij podróżny i wyszedł
z chałupy, kierując się w stronę cesarskiego zamku. — Dotarł
do miasta, a stamtąd prosto z odkrytą piersią, poszedł do pa
łacu. Lecz straż cesarska dostrzegła wnet kręcącego się pod
murami zamku dziada i krzyknęła za nim:
— Hej! Hej! Staruszku po co się tutaj włóczysz?
— Ja? — zapytał dziad. Do cesarza samego mam sprawę.
Syn mój chce most budować.
Strażnik znający służbę, zrozumiał w lot o co chodzi i bez
próżnego gadania zaprowadził dziada do cesarza. — Ten
spojrzał badawczo na staruszka i zapytał krótko:
— Czego chcesz odemnie człeku?
— Żyjże nam długie lata w spokoju prześwietny cesarzu!
Syn mój posłyszał, że masz córkę na wydaniu, przysłał mnie
więc tutaj, aby powiadomić W aszą Cesarską Mość, że podej
muje się most zbudować.
— Jeżeli potrafi — niech buduje, starcze. A gdyby udało
mu się tego dzieła dokonać, w nagrodę otrzym a rękę mej cór-
ki i połowę mego państwa. Lecz biada mu, jeżeli mostu nie
postawi... wówczas... Słyszałeś zapewne starcze, jaka kara
spotkała śmiałków, pochodzących przecież ze świetniejszych ro-
dow, niż twój syn staruszku. — Jeżeli więc przystajesz na
moje warunki, idź i sprowadź mi tutaj młodzieńca. W prze
ciwnym razie wracaj skąd przyszedłeś i zaniechaj na przy
szłość niedorzecznych pomysłów.
Słysząc taką przestrogę z ust samego cesarza, dziad
skłonił się do ziemi i opuścił zamkowe progi. Srogo zaduma
ny powracał do domu. Zeledwie wrócił do domu opo
wiedział szczegółowo wszystko, co zasłyszał w pałacu,
a wieprzak przysłuchując się sprawozdaniu przybranego ojca
począł harcowac z radości po izbie, z wysoko zadartym ogon
kiem przeskoczył przez barłóg, wywrócił przy tej sposobności
kilka glinianych garnków, wreszcie zawołał wesoło:
— Prędzej! prędzej w drogę do cesarza!
N a to baba w płacz i jak nie zacznie lamentować i wy
rzekać: — Nie przeznaczono mi widocznie zaznać na tej zie
mi trochę szczęścia i spokoju. Namordowałam się, nie doja
dłam, nie dospałam aby to wychować i z nędzy wydobyć
a teraz... czuję już, że przyjdzie mi nieboraka stracić.—Płacząc
i spazmując zemdlała znowu z wielkiego frasunku.
Dziad tymczasem, wierny swemu przyrzeczeniu, nałożył
czapkę głęboko na uszy, wziął w rękę kosztur i wyszedł z cha
łupy wołając na wieprza:
Chodź synku, chodź za ojcem—przyprowadzimy matce
piękną synową.
Ucieszony prosiak wywrócił znowu kilka kulawych stoł
ków, poczem wyskoczył z izby i pobiegł za dziadem, kwi
cząc wesoło i węsząc ryjem blisko ziemi, a to jest w zwy
czaju u nierogatych stworzeń. — T ak doszli do bramy zam
kowej.
Gdy strażnicy pałacowi ujrzeli zbliżającą się tę szczególną
parę spojrzeli na siebie zdumieni, poczem wybuchnęli złośli
wym śmiechem.
— Czego tu chcesz stary? — zapytał jeden z nich.
— Przyprow adzam mego syna, który podjął się zbudować
most dla cesarza.
— Nieboraku, niemiłe ci widocznie życie — rzekł z poli
towaniem jeden ze starszych dozorców.
— N iby dlaczego? — zapytał dziad. N a czole każdego
człeka w yryte jest to, co mu jest przeznaczone, a każdy z nas
raz tylko umiera.
— W ydaje mi się staruszku, że w jasny dzień, chodzisz
z zapaloną świecą — zawołało kilku strażników.
— N ie wasza to rzecz — odparł dziad — zamknijcie buzie
i prowadźcie mnie do cesarza.
Długo patrzeli na siebie strażnicy, pogardliwie wzruszając
ramionami, niepewni jak mają postąpić, wreszcie jeden z nich
zdobył się na odwagę i zameldował cesarzowi, iż nowi śmiał
kowie, starzec ze swoim wieprzem przybyli w wiadomej spra
wie. Niezwłocznie przywołał ich cesarz do siebie.
Stanąwszy przed swoim władcą dziad pokłonił się nisko,
do ziemi, a prosię tymczasem fyrtając ogonem dreptało tam
i z powrotem po kosztownym kobiercu, kwicząc wesoło i wę
sząc ryjem po całej komnacie. Oburzony takiem zachowaniem
cesarz, nie wiedział na razie czy ma parsknąć śmiechem, czy
też rozgniewać się srogo.
— Cóż to dziadzie — krzyknął wreszcie podniesionym
głosem — gdy pierwszy raz stanąłeś przede mną, odnio
słem wrażenie, że rozmawiam z człekiem do rzeczy coż
ci się stało nagle, że przebyłeś taki szmat drogi w tow arzy
stwie prosiaka? Któż ośmielił się dać ci niebezpieczną radę
zażartować z cesarza?
14
— Potężny cesarzu! Biorę Boga na świadka, że podobna
myśl nie powstała nawet w mej głowie, głowie ubogiego star
ca. Niech W asza Jasność raczy mi wybaczyć śmiałość, ale
oto tu obecny jest moim synem, o którym wspomniałem i któ
rego jak sobie Jego Cesarska Mość przypomina obiecałem
przyprowadzić tutaj według umowy.
— Więc on ma most postawić?
— Przy pomocy Bożej, proszę Jego Cesarskiej Mości,
postawi,
— A więc zgoda. Zabieraj swego prosiaka i ruszaj stąd. Za
pamiętaj jednak dobrze: jeżeli jutro o świcie most nie będzie
ukończony, głowa twoja spocznie w miejscu, gdzie teraz
znajdują się twe nogi. Zrozumiałeś mnie?
— Miłosierdzie boskie — proszę Jego Cesarskiej Mości
nie ma granic, więc na wszelki wypadek ośmielę ci przy-
pomnić potężny cesarzu, bez urazy, że jeżeli syn mój dzieła
dokona w oznaczonym terminie, obiecałeś przysłać nam swą
córkę do domu, według umowy.
Mówiąc te słowa skłonił się starowina raz jeszcze do ziemi,
zawołał na wieprza i wyszedł z pałacu.
Cesarz wydał niezwłocznie rozkaz aby kilku żołnierzy to
warzyszyło dziadowi w drodze powrotnej do chałupy, aby go
pilnować, nie spuszczać z oka i donieść szczegółowo dwo
rowi co z tej całej historji wyniknie. — Bo wieść o zuchwa
łości dziada i jego wieprza lotem błyskawicy rozniosła się nie-
tylko wśród dworaków, lecz i po całym świecie.
Gdy pod wieczór baba ujrzała wracającego męża i przy
branego syna w otoczeniu żołdaków podniosła straszny krzyk
i lament.
— Cóż to za nieszczęście sprowadzasz mi tutaj niebora
ku... szlochała — tego mi tylko brakowało aby mieć żoł
nierzy cesarskich na kwaterze. Cóż to ma znaczyć?
15
— I ty śmiesz zapytyw ać mnie jeszcze co to ma znaczyc?
Gdybym nie był posłuchał rady twej szalonej głowy matko,
nie mielibyśmy tych frasunków i turbacyj. Przebiegłem
szmat świata, aby za wszelką cenę sprowadzić ci dziecko,
a teraz ja cierpię i ponoszę winę twojej lekkomyślności. Bo
wiedz, że nie ja przyprowadziłem sołdatów, ale oni przywie
dli mnie tutaj, a co do mojej głowy, wydaje mi się, iż napi
sane jest w wyrokach boskich, że tylko do jutra rana spo
czywać będzie na moim karku — do jutra rana, słyszysz m at
ko, nie dłużej.
Podczas tej rozmowy prosię kwicząc biegało po izbie szu
kając pożywienia i nie zwracało najmniejszej uwagi na kło
poty i troski, które sprowadziło na głowę biednych sta
ruszków.
Dziad i baba spierali się jeszcze długą godzinę, wreszcie
pomimo niepokoju zatruwającego im serca zasnęli mocno nad
ranem. N a tę chwilę czekał jakby wieprz. Wskoczył lekko
na ławę, stojącą pod oknem, przebił ryjem pęcherz zastępujący
szybę i mocno dmuchnął nozdrzami. I nagle... od chałupy
dziada, która raptem przestała być chałupą, aż po sam
gmach cesarskiego zamku wystrzeliły dwie linje ognia. A most
i wszystko co według umowy miało się na nim znajdować
wyrósł gotowy zupełnie, podczas gdy nędzna chatynka sta
rych przemieniła się w świetny pałac, stokroć wspanialszy
od cesarskich posiadłości. W tym samym momencie dziad
i baba niewidzialnemi rękoma przebrani zostali w cudo
wną królewską purpurę, a od najbardziej wyszukanych sma
kołyków poczęły się uginać stoły w komnatach. Co się zaś
tyczy prosiaka, ten podrygując radośnie kwiczał i tarzał się
po kosztownych dywanach, ktoremi zasłane były pałacowe
pokoje.
N a zamku cesarskim panował tymczasem zamęt nie do opi
sania. Cesarz i jego dwór w obliczu niewątpliwych czarów
przerazili się nie na żarty. Cesarz lękając się, że z tej całej
historji może wyniknąć wielkie nieszczęście dla niego i jego
rodziny, zwołał natychmiast radę koronną, która zgodnie ze
swym monarchą postanowiła bezzwłocznie oddać cesarską je
dynaczkę synowi starca za żonę. Nie ociągając się więc dłużej,
posłali niebogę do domu dziada i baby.
Należy zwrócić uwagę, że cesarz poświęcił wszystko co
miał najdroższego na świecie, dla jednej rzeczy, a rzecz ta nie
przynosiła mu wiele zaszczytu, bo nazywała się poprostu
strachem.
Wesele nie odbyło się, bo z kimże na miły Bóg odbyćby się
mogło? Co się zaś tyczy nieszczęsnej cesarskiej jedynaczki,
gdy przyjechała do domu swego przyszłego męża, pochwaliła
pałac, kosztowne urządzenia, spodobali jej się nawet teściowie,
lecz kiedy stanęła przed narzeczonym zdrętwiała i przeraże
nie odjęło jej na razie mowę. Lecz wnet zapanowała nad sobą,
wzruszyła ramionami i szepnęła w duchu:
— Jeżeli taka jest wola Boża i wola moich rodziców nie
pozostaje mi nic innego jak tylko bezwzględne posłuszeństwo.
Poczem, dla zabicia niewesołych myśli zabrała się odważnie do
gospodarstwa. W ieprz natomiast, według swego zwyczaju
kręcił się po wszystkich komnatach i merdał ogonem. Ale
w nocy, przed samem udaniem się na spoczynek zrzucił z sie
bie niespodziewanie świńską skórę i stanął przed zdumioną
księżniczką w postaci cesarskiego syna o niezwykłej piękności.
W tych warunkach młoda małżonka poczęła powoli przy
zwyczajać się do swego nowego życia, czując się u męża
mniej obco i strasznie niż na początku.
Pewnego dnia zatargała nią jednak tak silna tęsknota za
domem i rodzicami, że nie namyślając się długo udała się
w stronę rodzinnego pałacu. W yszła naturalnie sama, pozosta
wiając małżonka w domu, gdyż rzecz prosta nie miała ocho
ty pokazywać się z nim publicznie.
Stara para cesarska była uszczęśliwiona z przybycia córki.
Pytaniom i rozmowom nie było końca.
Dowiadywali się o męża, dom, pospodarstwo. Księżniczka
na wszystko odpowiadała wyczerpująco. Cesarz słuchał uważ
nie i wreszcie odezwał się w te słowa:
— Nadewszystko dziecko moje najdroższe — staraj się być
uległą mężowi i nie sprzeciwiać mu się nigdy^ w niczem,
w przeciwnym bowiem razie mogłoby wyniknąć dla ciebie
jakieś wielkie nieszczęście. Z tego wszystkiego co z twoich
ust usłyszałem wnioskuję, że człowiek ten (stworzenie to, je
żeli wolisz takie określenie) posiadać musi moc wielką, nad
przyrodzoną. — W każdym razie jest on istotą dla naszych
zmysłów niepojętą, której objąć zwykłym, ludzkim rozu
mem niepodobna. Tylko taka bowiem istota mogła dokonać
rzeczy przekraczające ludzkie możliwości.
T ak mówił, stary, przezorny cesarz, ale gdy na chwilę
m atka z córką zostały same i zeszły na poufną gawędkę do
ogrodu — cesarzowa uważała za stosowne wystąpić z zgoła
innemi radami:
— Córko moja — szeptała podburzająco — zastanów się,
cóż za życie będziesz wiodła u boku męża, ktorego wstydzisz
się ludziom pokazać? — Posłuchaj moich wskazówek, a mia
nowicie: staraj się mieć zawsze w swoim sypialnym pokoju
ogień na kominku; kiedy twój małżonek zaśnie, schwyć świń
ską skórę i rzuć ją na rozpalone głownie, aby spaliła się do
szczętu. — Tym sposobem i ty i on będziecie wyzwoleni
i szczęśliwi.
— Świetny masz pomysł mateczko — zawołała uradowana
księżniczka, — że mi to też wcześniej na myśl nie przyszło.
Zaledwie wróciła do domu, stosując się do rady starej cesa
rzowej, księżniczka rozkazała zapalić suty ogień na kominku
i z niecierpliwością czekała aż mąż jej zaśnie. Gdy upewniła
się wreszcie, że królewicz pogrążony jest we śnie głębokim,
odszukała szybko świńską skórę, wyciągnęła ją z ukrycia
i z pasją rzuciła do ognia.
Zapaliła się krótka szczecina, zapłonęła jasnym ogniem i po
częła się węglić, zostawiając skurczoną, zczemiałą skórę,
która wnet rozsypała się w popiół. — Lecz w tym samym
momencie straszliwy swąd rozniósł się po całej komnacie
i przerażony królewicz przebudził się. Zeskoczył z łoża, rzucił
okiem na kominek i ujrzawszy, jakie wielkie spotkało go
nieszczęście zapłakał gorzko.
— Cóżeś uczyniła, żono lekkomyślna? — zawołał z wy
rzutem. — Jeżeli posłuchałaś czyjeś rady, wiedz, że rada ta
będzie powodem twej zguby, jeżeli zaś sama wpadłaś na tę
myśl niebezpieczną, pomysł twój był iście fatalny.
Jeszcze królewicz nie skończył mówić, gdy młoda kobieta
poczuła jak żelazna obręcz ścisnęła ją mocno, niby kleszcze
w pasie.
, — Jeżeli uda mi się po latach objąć cię wpół żono, do
piero wówczas pęknie żelazna obręcz naszych cierpień, bo
wiedz niebogo, że idąc za podszeptem złych rad, sprowadzi
łaś nieszczęście nietylko na nasze głowy, ale i na głowy tych
biednych staruszków, moich przybranych rodziców...
— Jeżeli kiedy potrzebować będziesz mojej pomocy, wiedz,
że.nazywam się Fat Frumos i zamieszkuję w „Klasztorze Ka
dzideł. .
Ledwo wyrzekł królewicz te słowa, gdy zerwał się w iatr
okrutny, wtargnął do pokoju ze straszną siłą, unosząc w po
wietrze wraz z zawieruchą, cesarskiego zięcia, który w tej
samej chwili stał się dla oczu ludzkich niewidzialny. Jedno
cześnie zapadł się czarodziejski most, znikł i rozpłynął się
w powietrzu tak szybko, że nikt nie zdołałby powiedzieć co
się właściwie z nim stało; i wszystko zniknęło, pałac wspaniały,
zamieszkały przez staruszków i młodą królewnę, wszystkie
bogactwa i skarby, nie ostało nic, prócz nędznej, zgarbionej
ku ziemi, dawnej chałupy dziada i baby.
Kiedy staruszkowie stanęli w obliczu tej niespodziewanej
klęski, poczęli głośno zawodzić, obrzucając wyrzutam i swą
synowę. Wreszcie, wymówili jej dom bez litości, rozkazując
je> natychmiast opuścić chałupę i iść gdzie ją oczy poniosą,
bo im nie starczy chleba i soli nawet na dwie osoby.
.Cóż miała czynić nieboga, która w jednej chwili wszyst
ko postradała: męża, bogactwo, dach nad głową. Kędy isc?
W racać do swoich rodziców? Lękała się słusznego gniewu sta
rego cesarza, a bardziej jeszcze złych języków ludzkich. Pozo
stać mimo wszystko w chacie z babą i dziadem?, na to me
pozwalała jej duma własna, a przytem istotnie głód zaglądał
tutaj w oczy; postanowiła więc iść w świat na poszukiwanie
męża. _ .
•' Bóg mi dopomoże — szepnęła z wiarą i poszła przed
siebie.
Szła... szła rok cały, zawsze prosto przed siebie — zawsze
mężnie, nie tracąc nadziei. — Mijała straszliwe pustynie, roz
żarzone skalne wąwozy, aż wreszcie dotarła do jakiejś dzi
kiej miejscowości, obrosłej szarym mchem i kolczastymi osta
mi. Tam stała pochyła chatynka, omszona, mała, stara bardzo.
Królewna zapukała do drzwi.
Kto tam? — dał się słyszeć — wiekowy głos jakiejś sta
ruszki.
i.i iLrr Jestem zabłąkaną podrożną.
— Jeżeli jesteś człekiem dobrym — wejdź do mojej izby,
lecz jeżeli niepoczciwe z ciebie stworzenie, ruszaj stąd jaknaj-
prędzej, bo posiadam suczkę o stalowych kłach, którą wy
puszczę na ciebie, aby cię rozszarpała na sztuki.
—* Jestem dobrym człowiekiem mateczko.
Wówczas otworzyły się drzw i chatynki i nieszczęśliwa
królewna weszła do środka.
20
— Jakiż w iatr sprowadza cię do mnie biedna kobieto?
Jakim sposobem udało ci się dotrzeć tutaj, — gdzie nawet
„czarodziejski p tak“ przyfrunąć nie zdoła, a cóż dopiero istota
ludzka?
W zdychając głęboko młoda królewna rzekła:
— Grzechy moje przywiodły mnie w to miejsce matko.
Szukam „Klasztoru Kadzidełcc i nie wiem sama, w której
stronie świata znajdować się może.
Jeżeli tutaj trafiłaś, najlepszy dowód, że masz jeszcze
trochę szczęścia. N azyw ają mnie świętą Środą. Słyczałaś za
pewne o mnie?
Słyszałam nieraz wymawiane twoje imię, lecz żeś
w rzeczywistości z tego świata nie przypuszczałam nigdy.
Widzisz, jak to niesłusznie człowiek wyrzeka często na.
swoj los... Mówiąc te słowa Św. Środa klasnęła w ręce.
i krzyknęła przenikliwym głosem. N a to wołanie z wielkim
łopotem skrzydeł, tupotem nóg i racic nadbiegać poczęły
wszystkie zwierzęta zamieszkujące państwo Świętej Środy
i skupiły się wokół swej pani.
Powiedzcie mi natychmiast gdzie znajduje się „Klasztor
Kadzideł zapytała ostro swoich poddanych staruszka. Lecz
zwierzęta odpowiedziały chórem, że nawet nie słyszały nigdy
o podobnej nazwie. Zm artwiła się szczerze Święta Środa i nie
będąc w możności dopomóc w niczem swemu gościowi, poże-
gnała się serdecznie z księżniczką dając jej na drogę obwa
rzanek w kształcie krzyża t. zw. „preskurę“, który miał jej
służyć w podróży za pożywienie, oraz złotą kądziel, co sarna-
przędła.
Zachowaj dobrze ten podarek — szepnęła cichutko ——
może ci się przydać. — Poczem wskazała księżniczce naj
krótszą drogę prowadzącą do jej starszej siostry przezwanej
Świętym Piątkiem. . ,:
21
Znów nieszczęśliwa kobieta udała się w drogę.
Szła, szła prosto przed siebie cały rok; przedzierała się poprzez
dzikie, stopą ludzką nietknięte zarośla,górskie przełęcze, jałowe,
spękane od żaru pola, wreszcie dotarła do staruszki zwanej
Św. Piątkiem. — Tam odbyło się wszystko tak samo jak
u świętej Środy, z tą tylko różnicą, że ta święta podarowała
podróżnej nietylko obwarzanek w kształcie krzyża „preskurę
i kubek wina, ale jeszcze złoty nawijacz, który sam się obra
cał. N a pożegnanie staruszka z wielką dobrocią i życzliwo
ścią sama wskazała księżniczce najkrótszą drogę, prowadzącą
do jej starszej siostry Świętej Niedzieli.
Nie ociągając się poszła nieboga przed siebie; szła, szła
tak caluteńki rok. Był to już rok trzeci jej wędrówki. — Prze
mierzyła pieszo, z krwawionemi, obolałemi stopami pustynie,
jeszcze straszliwsze, jeszcze niebezpieczniejsze od tych, które
już poznała, wreszcie opadła z sił do cna i z wielkim trudem
zaledwie dowlokła się do Świętej Niedzieli. Święta N ie
dziela przyjęła ją z taką samą jak i młosze siostry gościn
nością i dobrocią.
W zruszona do głębi serca losem tej nieszczęsnej, umęczonej
królewny, klasnęła w dłonie i krzyknęła z całych sił. I znów
skupiły się wokół swej królowej wszystkie zwierzęta, cho
dzące po ziemi, brodzące po wodach i latające w przestwo
rzach. Ale na zapytanie Świętej Niedzieli czy nie mogłyby
wskazać miejsce, gdzie się znajduje „Klasztor Kadzideł“ odpo
wiedziały chórem, że nawet nigdy nie przytrafiło im się po
słyszeć podobnej nazwy. Święta Niedziela westchnęła głęboko
i ze smutkiem spojrzała na swego gościa.
— Chyba jakieś przekleństwo zawisło nad tobą moja bie
dna córko — rzekła z wielkim smutkiem — inaczej znala
złabyś już dawno to, czego szukasz, bo wiedz niebogo, że tu
taj znajduje się granica świata, nieznana nawet mnie. — G dy
byś więc nie wiem jak gorąco pragnęła iść jeszcze dalej — nie
zdołasz, tu jest bowiem kres wszystkiego — żadna dalsza
wędrówka jest niemożliwa. I nagle, w chwili gdy Święta N ie
dziela kończyła mówić te słowa, kulawy skowronek uty
kając mocno przybiegł do swej pani.
— A ty skowronku — zapytała dobrotliwie Święta Nie
dziela, czy nie wiesz przypadkiem gdzie się znajduje „Klasz
tor Kadzideł“?
— Jakżebym tego nie wiedział, królowo, kiedy właśnie
w te strony pchnęło mnie nieszczęście i tam właśnie złama
łem łapkę.
— Jeżeli tak jest, jak mówisz, masz natychmiast zaprow a
dzić do „Klasztoru Kadzidel<c tę oto podróżną i służyć jej
radą i pomocą.
— Jestem posłuszny rozkazom jej królewskiej mości —
odrzekł pokornie skowronek, uczynię wszystko co w mej mo
cy, aby dotrzeć wraz z moją towarzyszką do tej krainy, tak
niedostępnej i pełnej niebezpieczeństw.
Święta Niedziela pożegnała się z księżniczką, podarowała
jej również na drogę obwarzanek w kształcie krzyża „presku-
rę“, kubek wina, mający jej służyć na pożywienie w drodze
do „Klasztoru Kadzideł“, co więcej, złotą tacę, pośrodku któ
rej, znajdowała się kura znosząca złote jaja.— Kwoczka wysa
dzana była drogocennemi kamieniami i złotemi otoczona pis
klętami.
Żegnając się z młodą kobietą Święta Niedziela raz
jeszcze poleciła ją opiece skowronka, który kulejąc mocno
poszedł naprzód, wskazując drogę.
I tak wędrowali we dwoje... Raz skowronek piechotą,
a księżniczka w przestworzach, innym razem skowronek
w eterze, a nieboga po ziemi. Chwilami nieszczęśliwa kobie
ta opadała ze znużenia, wówczas skowronek brał ją na swe
skrzydła i ulatywał z nią wysoko. — Podróżowali tak calu
teńki rok, pośród niezliczonych przygód i niebezpieczeństw. —
Przebyli lądy i morza, minęli lasy i straszliwe pustynie pełne
dragonów, żmij jadowitych, bazyliszków, o oczach złych cza
rowników, hydr o dwudziestu czterech głowach, bestyj strasz
liwych i tysięcy okropnych dzikich zwierząt, które z roz-
wartemi, gotowemi do pożarcia paszczami czyhały na wę
drowców. Język ludzki jest za słaby, aby móc opisać jaką
żarłocznością i okrucieństwem błyszczały ich wściekłe, rozża
rzone głodem ślepia. — Wreszcie, po niezliczonych perype-
tjach, trudach i niebezpieczeństwach dotarł skowronek
z księżniczką do wejścia ciemnej groty. Lecz tutaj nieszczęśli
wa kobieta opadła już z wycieńczenia zemdlona. Wówczas
skowronek wziął ją na swe skrzydła i uniósł się z nią wysoko,
poza granice ziemi, w tam ten świat. Bo tam znajdował się do
piero prawdziwy raj, kraina tyle lat, w tak krwawej męce
poszukiwana przez księżniczkę.
— T u znajduje się „Klasztor Kadzidel“ — zaswiergotał
skowronek. — T u właśnie zamieszkuje Fat Frumos.*
Łzy wielkiego szczęścia zabłysły w umęczonych źreni
cach księżniczki.
— Jeszcze nie czas na radość — zauważył przezornie sko
wronek. — Wiedz, żeś nie dostąpiła jeszcze łaski wejścia do
tej krainy — nie przezwyciężyłaś jeszcze wszystkich prze
szkód... — Prawiąc tak, wskazał jej źródło i objaśnił kogo tam
spotka, jak na zadane pytania ma odpowiadać, następnie po
kazał jej w jaki sposób posługiwać się ma kądzielą, nawija-
czem, tacą z kokoszką i pisklętami, jednem słowem z wszyst
kimi czarodziejskimi darami, ofiarowanymi jej przez trzy sio
stry: Świętą Środę, Piątek i Świętą Niedzielę.
W ywiązawszy się w ten sposób z powierzonego zadania,
skowronek pożegnał się śpiesznie z podróżną, którą się cały
rok opiekował i nie ociągając się dłużej, z widocznem zado
woleniem rozwinął skrzydła do lotu, w strachu, aby mu ktoś
znienacka drugiej nie przetrącił łapki.
Długo śledziła nieszczęsna kobieta lot znikającego ptaka,
wreszcie, znużona straszliwie powlokła się w stronę źródła,
i czując się bardziej niż kiedykolwiek samotną, zalała się łza
mi. Poczem wydobyła ze schowania, złotą, samo-przędącą ką-
dziel i przysiadła u brzegu studni, aby wypocząć nieco. —
W tej samej chwili przybiegła z konwią, aby zaczerpnąć wody
młoda dziewczyna służebna. Zaledwie rzuciła okiem na nie
znajomą kobietę i na czarodziejską kądziel, snującą długie,
przepiękne złote nici, stokroć cieńsze od najcieńszych wło
sów, pobiegła zdyszana podzielić się tą niesłychaną nowiną ze
swą panią. — A chlebodawczyni tej służącej miała na imię
„Osa“ i w złości prześcigała samego djabła. Osa zarządała
pałacami Fat Frumosa i znana była jako potężna czarownica,
która potrafi n. p. wodę ściąć w lód, zatruć złem spojrzeniem
studnię, rzucić urok na dziecko i wiele, wiele innych podstęp
nych sztuczek przypisywano tej wiedźmie. — Jedna tylko
rzecz była dla niej niedostępną: nie zdolna była nigdy prze
niknąć ludzkiej myśli.
Zaledwie pachołek djabelski, zła Osa dowiedziała się o cu
dach nad źródłem, natychmiast wysłała swą służebną z wy
raźnym nakazem sprowadzenia bez zwłoki nieznajomej do
pałacu.
— Mówiono mi kobiecinko — zaszwargotała śpiesznie, że
jesteś w posiadaniu czarodziejskiej, złotej kądzieli, samo-
przędzącej. Chcesz mi ją sprzedać? Wiele żądasz za nią?
— Bagatelkę — odparła księżniczka — pozwól mi tylko
przenocować raz jeden w komnacie królewicza.
— Czemu nie? Dawaj mi prędko kądziel, a sama czekaj
cierpliwie aż królewicz wróci z polowania.
Tak się też stało. — Podróżna oddała złotą kądziel w ręce
Osy i czekała pow rotu królewicza. Lecz zła czarownica wie
dząc, iż Fat Frumos ma zwyczaj wypijać przed spaniem ku-
bek mleka, dosypała do 'czarki jakiegoś nasennego środka
i z zadowolenia potarła ręce.
Jak tylko posłyszała, że Fat Frumos powrócił z polowania
i zmordowany rzucił się na łoże, wnet posłała swą dziewkę
służebną z mlekiem do królewicza.
Bez namysłu, duszkiem wychylił młodzieniec spory kubek
przyniesionego napoju, poczem zwalił się na posłanie i zasnął
jak kłoda.
W tej samej chwili Osa przywołała podstępnie podróżną
i szepnęła jej na ucho:
— Widzisz, dotrzymałam obietnicy, możesz tu posiedzieć
do rana, o świcie sama przyjdę po ciebie.
Brzydka czarownica mówiąc tak szeptem, na ucho, nie czyni
ła tego ze strachu, że ją królewicz usłyszy, wiedziała bowiem
dobrze jak skutecznie działa jej lekarstwo, ale czyniła tak, bo
jąc się, że ją wierny królewicza sługa, śpiący obok w komnacie
śledzi podejrzliwie.
Ledwo się drzwi za Osą zamknęły, a już nieszczęsna cesar
ska córa klęczała przed posłaniem swego małżonka i pła
cząc gorzko błagała:
— Fat Frumos, Fat Frumos, obejmij mnie wpół, niech się
raz przerwie ten straszny łańcuch mąk, niech się zły czar prze
sili...
Ale królewicz spał głęboko, słodko i nie słyszał rozpaczli
wego błagania swej małżonki. — Nieszczęśliwa kobieta szlo
chała długo, gorzko, daremnie. — Królewicz bowiem odszedł
jakby w inne światy i leżał nieruchomy, z zamkniętemi ocza
mi, bez słowa. A ledwo dnieć poczęło, zła czarownica zjawiła
się u progu królewskiej sypialni i głosem twardym rozkazała
księżniczce opuścić pałac natychmiast i iść gdzie ją oczy po
niosą. W beznadziejnym pogrążona smutku, księżniczka
wstała z klęczek i posłuszna opuściła dziedziniec zamkowy,
kierując się znowu w stronę studni. — Tam przysiadła u brze-
26
gu, złoty wydobyła nawijacz, cudowniejszy jeszcze od złotej
kądzieli, bo nawijał nici sam, bez niczyjej pomocy. — W tej
samej chwili złośliwa, stara Osa zwabiła podstępnie księżnicz
kę do siebie i bez trudu wyłudziła od niej drugi, czarodziejski
przedmiot, za tę samą cenę: spędzenia jednej nocy w komna
cie królewicza. — A o świcie, tak jak nocy poprzedniej wy
gnała ją okrutnie z pałacu, każąc jej wracać tam skąd przy
szła.
Lecz tej nocy zdarzyło się, że wierny sługa królewicza po
słyszał wszystko z sąsiedniego pokoju i wzruszony do głębi
losem nieszczęsnej nieznajomej, postanowił w duchu pokrzy
żować plany czarownicy. Jak tylko królewicz wstał i wy
ruszył na polowanie, wierny sługa opowiedział swemu panu
wszystko co widział i słyszał w ciągu dwuch ostatnich nocy.
N iby przygwożdżony, odrętwiały ze zdumienia słuchał
królewicz tej nowiny. N araz począł drzeć na całem ciele, oczy
spuścił ku ziemi i zapłakał cichutko. A podczas gdy z oczu
Fat Frumosa płynęły łzy dwiema, gorzkiemi strugami, zroz^
paczona młodziutka jego żona wydobyła z ukrycia ostatnią
swą nadzieję: szczerozłotą kokoszkę, złotemi otoczoną pisklę
tami.
I znowu sam Bóg chyba sprowadził do studni dziewczynę
służebną złej czarownicy. Ledwo wzrok jej padł na to nowe
cudo zapominając zaczerpnąć wody do konwi, pędem po
biegła do swej pani:
— Mój T y Boże, Mój T y Boże — wołała zdyszana —
gdyby pani widziała, to co ja zobaczyłam: nieznajoma ko
bieta trzym a teraz na kolanach szczerozłotą tacę, a na tej
tacy kokoszka złota i pisklęta drogimi wysadzane kamienia
mi, a wszystko tak piękne, że oczami ma się ochotę pożreć
te cuda...
Bez chwili wahania czarownica posłała po księżniczkę
i szepnęła w duchu zawzięcie:
— Nie ma obawy, żebyś doprowadziła do skutku swoje
zamierzenia, moja w tern głowa. — A ledwo nieszczęsna ce
sarska córa stanęła przed nią — przewłaszczyła sobie stara zło
tonośną kurę i drogocenne pisklęta, sama zaś gorączkowo jęła
przygotowywać dla Fat Frumosa codzienny, usypiający na-
pój.
Lecz gdy młodzieniec powrócił tym razem z polowania
i ujrzał przed sobą kubek mleka, ręką czarownicy postawiony
przy łożu, z mocą wielką rzekł do siebie:
— Tego mleka dzisiaj nikt pić nie będzie. — T o mówiąc
wylał ukradkiem zawartość czarki za okno, poczem rzucił się
na posłanie, zamknął oczy i udał, że popadł w sen głęboki.
N a to czekała tylko okrutna wiedźma. — Pewna, że kró
lewicz śpi pod działaniem jej narkotyku, przyw ołała niezna
jomą do kom naty F at Frumosa, a sama na palcach oddaliła
się pośpiesznie. — Wówczas nieszczęśliwa, młoda kobieta po
raz trzeci padła na kolana przed swoim małżonkiem i zale
wając się łzami, przejmującym z bólu głosem szepnęła:
— Fat Frumos, zlituj się nad udręczoną duszą, cierpiącą
od czterech lat najstraszniejsze katusze, wyciągnij praw ą rę
kę i obejmij mnie wpół, aby pękła wreszcie żelazna, przeklęta
obręcz, która mnie dławi, niech się już raz ten straszliwy czar
przesili, bo dłużej cierpieć już nie mogę, nie stało mi sił...
Nie zdołała księżniczka dokończyć tych słów, a już Fat
Frumos niby we śnie wyciągnął ku niej dłoń i objął ją lekko
w pasie. W tej samej chwili młoda kobieta poczuła, że wiel
kie szczęście przenika ją nawskroś, że złe czary przełamane
wreszcie i żelazna obręcz ściskająca ją wpół rozpękła się bez
bólu. Powstała z klęczek i płacząc i śmiejąc się na przemian
opowiedziała królewiczowi, wszystko co przeżyła przez te
długie lata rozłąki i samotności. |
Gdy skończyła, choć nocka była jeszcze ciemna, zerwał się
królewicz gniewny ze swego łoża, polecił zbudzić cały dwór
i przyprowadzić do siebie złą czarownicę. Surowym głosem
kazał jej zwrócić natychmiast, wszystkie skarby, które pod
stępnie wyłudziła od jego małżonki. Poczem krzyknął aby
wyprowadzić natychmiast ze stajni dziką, nieujeżdżoną klacz
i wór pełen orzechów. Nikczemną czarownicę, oraz mieszek
z orzechami przywiązano do ogona klaczy i puszczono nieo-
kełznane zwierzę na wolność. A gdy klacz puściła się galo
pem, wszędzie gdzie padał orzech, padał jednocześnie strzęp
ciała djabelskiego pachołka. A gdy wreszcie spadł na ziemię
pusty worek, oderwała się jednocześnie od kadłuba głowa
starej wiedźmy.
A teraz trzeba wam wiedzieć, że ta czarownica nie była
niczem innem, jak tylko maciorą spotkaną w lesie przez dzia
da, przybranego ojca Fat Frumosa. N a skutek przeklę
tych czarów udało jej się zamienić swego pana na wątłego,
szpetnego i odrażająco niechlujnego wieprza. Zemściła się,
ponieważ Fat Frumos nie chciał prosie o rękę jej najstarszej
córki, która wraz z mą uciekła do lasu. — I tern tłomaczy
się, iż Fat Frumos postąpił z czarownicą tak okrutnie i bez
litości, a obsypał podarkami wiernego sługę, co uratował jego
żonę i jego samego od niechybnej zguby. — Pamiętacie za
pewne mili czytelnicy, jak to młoda królewska para nie ucz
ciła weselem swego ślubu. — Obecnie więc wydano wielką
ucztę, a radosc panowała tak wielka, iż najstarsi ludzie ni
czego podobnego jeszcze nie widzieli i nie zobaczą praw do
podobnie już nigdy. — Nie zdążył bowiem Fat Frumos po
myśleć nawet, a już niewidzialna siła przeniosła go wraz
z żoną i całym wiernym dworem, do starej pary cesarskiej
i przybranych rodziców dziada i baby ustrojonych znowu
w cesarską purpurę. — Niezliczone tłumy brały udział w tej
ogólnej radości i we wspaniałych ucztach. Uroczystości we
selne trw ały trzy dni i trzy noce i może trw ają jeszcze, je
żeli przypadkiem już się nie skończyły.
O CÓRCE BABY I O CÓRCE DZIADA
O CÓRCE BABY I O CÓRCE DZIADA
35
Lenić się nie było w zwyczaju córki dziada, a że zręczna
była do każdej roboty, nie namyślając się długo, podbiegła
do drzewa, kozikiem wycięła suche gałęzie, oskrobała, oczy
ściła starannie gruszę z mszyc i liszek, poczem lekka jak saren
ka poszła swoją drogą, w poszukiwaniu służby. W ędrowała
tak długo, długo i nagle doszła do opuszczonego, zamulonego
źródełka.
Jakież było jednak jej zdziwienie, gdy źródełko na widok
obcej dziewczyny zaszemrało płaczliwie, ludzkim głosem.
— Dzieweczko, piękna, pracowita dzieweczko, błagam cię,
ulituj się nademną i oczyść mnie z sapy, a kiedyś przeko
nasz się, odwdzięczę się tobie i przydam ci się może w życiu.
Nie wahając się ani chwili, dzielna sierota zakasała rękawy
i zabrała się żwawo do czyszczenia źródła. W ydobyła zen
sumiennie caluteńki muł, wyrzuciła wszystkie niepotrzebne
wodorosty i zgniłe traw y, poczem wyprostowała obolałe
z pracy członki i odważnie poszła znowu naprzód.
Nie uszła jednak stu kroków, gdy nieoczekiwanie wzrok
jej padł na rozpadający się w gruzy wielki piec chlebowy.
— Dziewczyno, piękna, pracowita dziewczyno dał się sły
szeć głos wydobywający się z piekarniaka, napraw mnie lito
ściwie, wylep moje wnętrze gliną, a nie zapomnę ci tej przy
sługi — zobaczysz, może w przyszłości będę ci użyteczny.
Dzielna sierota, dla której żadna robota nie była obcą, a co
najważniejsze nie bała się i nie wstydziła nijakiej pracy, zawi
nęła rękawy, rozbiła glinę, wyczyściła piec jak się patrzy,
wylepiła go z wewnątrz, napraw iła z zewnątrz, a wszystko
oporządziła tak pięknie, że z satysfakcją patrzeć było można
na jej dzieło. Uskuteczniwszy swe zadanie, obmyła starannie
ręce w poblizki.m strumyku i poszła dalej swą drogą. Szła,
szła tak dzień i noc aż wreszcie zabłądziła. Nie tracąc jednak
36
nadziei, ufna w pomoc bożą, pomodliła się żarliwie i namy
śliwszy się chwilę skierowała kroki na prawo.
Szła tak długo, aż pewnego dnia o świcie, kiedy przecho
dziła przez gęsty, ciemny bór ujrzała zdałeka piękną polanę,
a na niej chatynkę całą mchem obrosłą i płaczącemi ocienio
ną brzozami. Gdy zbliżyła się do domku, wyszła na jej
spotkanie siwa staruszka i zapytała łagodnie:
’ Czego szukasz tutaj moje dziecko? Jak ci na imię? Kim
jesteś?
— Jestem biedną sierotą, bez ojca i matki. W ygnali mnie
z domu w szeroki świat, do obcych ludzi. — Jedynie Bóg na
niebie wie, iłem się wycierpiała i napłakała od chwili, gdy moją
matenkę ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma zamknęli
w trumnie. Szukam służby po świecie, a nie znając drogi,
wędrowałam dzień i noc na chybi trafił, aż wreszcie zabłą
kałam się. Ale Bóg ulitował się, natchnął mnie dobrą myślą
i trafiłam do waszego domu, błagam was mateczko użyczcie
mi schronienia.
— Moje biedne dziecko — rzekła starka — widzę, że
istotnie Bóg kierował twymi krokami, sprowadzając cię tutaj
i chroniąc cię w drodze przed niebezpieczeństwem. — N a
zywam się Świętą Niedzielą, dziś, posłużysz mi jak się należy,
a możesz byc pewną, że jutro nie odejdziesz stąd z próżnemi
rękoma.
■ Dobrze mateczko, powiedz jaką wyznaczasz mi robotę?
- Pomyjesz i nakarmisz tylko moje dzieci, które o tej po
rze spią jeszcze. Poczem przyrządzisz dla mnie posiłek, abym
mogła zastać, gdy powrocę z kościoła wszystko gotowe, ani za
zimne, ani zbyt gorące, ale w sam raz, tak jak lubię.
To mówiąc staruszka pożegnała się z sierotą i udała się
w drogę do kościoła, a córka dziada, nie tracąc ani chwili
drogiego czasu, zakasała rękawy i gorliwie zabrała się do ro-
37
boty. Przedewszystkiem przygotowała starannie kąpiel, potem
wyszła na próg chaty i zawołała.
— Chodźcie tu taj dzieci — chodźcie prędko, m atka na
was czeka z kąpielą.
I nagle k u jej ogrom nem u zdum ieniu u jrzała rzecz szcze-
gólną.
C ałe podw órze, cały bór zapełnił się dziw acznym tłum em
dragonów , smoków, potw orków i innych bestyj większyc
i m niejszych. — Ale dziew czyna w estchnęła tylko do P an a
i u fn a w Boga, nie przerażona wcale, jedną bestję po drugiej
b rała w rękę, kąpała, czyściła, nakarm iła jak ty lk o um iała
najlepiej, co uczyniw szy zabrała się raźno do w arzenia po
siłku dla Świętej N iedzieli. - T o też gdy staruszka pow róci
ła z kościoła i zobaczyła w szystkie swe dzieci porządnie w y
m yte, syte i wesołe, nie posiadała się z radości. P o s onczonem
obiedzie, który spożyła smakowicie, tak dobrze był p rz y
rządzony, przyw ołała sierotę do siebie podziękow ała za p rz y
sługę i kazała jej iść na strych w ybrać sobie tytułem zap łaty
skrzynię, jaka tylko jej się spodoba, p rz e strz e g a jednak po
ważnie, żeby dziew czyna k u fra nie otw ierała, jak ty lk o
w dzień pow rotu do ojcowskiego domu.
Posłusznie w d rap ała się m łoda dziew czyna na strych,
a w tedy oczom jej przedstaw iła się niezliczona ilość k u fró w
i skrzyń najrozm aitszych wielkości i różnych kształtów
jedne stare i brzydkie, drugie m ałe i niepozorne, inne jeszcze
now iuteńkie i piękne. Ale skrom na i bezinteresow na sierota
w ybrała skrzynię ze w szystkich najbrzydszą, najbardziej
zniszczoną i starą. G dy zeszła na dół i pokazała Świętej N ie
dzieli jaki uczyniła w ybór, staruszka zm arszczyła ty lk o brw i,
lecz w strzym ując się od w szelkich uwag, po ogo» a w ia
dziew czynę na drogę i życząc jej szczęśliwego pow rotu o
dom u pożegnała ją serdecznie. C órka dziada ucałow ała z sza-
cunkiem ręce staruszki, podziękowała za dobre przyjęcie,
poczem lekka jak ptak, wzięła skrzynię na plecy i zawróciła
w stronę swego domu, trzym ając się tej samej ścieżki, którą
przyszła. — T ak doszła do skraju lasu i tam dostrzegła zna
jomy piec chlebowy; ale piekarniak był teraz gorący i pełen
przewybornych podpłomyków. Nietylko więc dziewczyna
mogła się najeść do syta prawdziwymi smakołykami, ale
wzięła sobie jeszcze na drogę wielką ilość smacznych placusz
ków i poszła dalej. I znów nispodziewanie wzrok jej padł na
źródło, to samo źródło tak pieczołowicie przez nią wyczysz
czone z mułu i wodorostów, ale teraz źródełko szemrało we
soło i pełne było pięknej, czystej jak łzy, a słodkiej
i rzeźwiącej jak lód wody. — A na brzegu źródełka leżały
pozostawione jakby naumyślnie dwa srebrne, prześlicznej ro
boty kubki, które sierota napełniła parokrotnie kryniczną
wodą, aby ugasić pragnienie. — Poczem zabrała z sobą kubki
i lekka, ze świeżemi siłami poszła w dalszą drogę. Szła, szła
tak długo, aż wreszcie doszła do znajomej gruszy, którą tak
troskliwie oczyściła w swoim czasie z gąsienic i liszek. — Ale
teraz drzewo było piękne i zdrowe i aż uginało się pod cię
żarem soczystych, ogromnych, owoców, żółtych niby wosk, a jak
miód słodkich.—Jak tylko drzewo dostrzegło swoją dobrodziej
kę, wnet usłużnie nachyliło konary, tak że dziewczyna mogła
nietylko do woli najeść się soczystymi owocami, ale zabrała
poważne zapasy doskonałych gruszek na dalszą wędrówkę. —
Uszła tak spory kawał, gdy nagle jakaś znajoma psina, merda
jąc wesoło ogonem zabiegła jej drogę. Było to zwierzę tak
troskliwie wyleczone i opatrzone przez sierotę. Ale pies zmie
nił się teraz nie do poznania: zdrowy i wesoły szczekał ra
dośnie, potrząsając szyją, na której błyszczała piękna obroża,
zrobiona z samych szczerozłotych monet, którą wdzięczna
suczka natychmiast podarowała sierocie, dziękując za opiekę
w chorobie.
Po długiej, żm udnej wędrówce, ale już bez przygód doszła
wreszcie sierota do ojcowskiej chaty. Staruszek ujrzaw szy
swoją jedynaczkę zapłakał z radości, a dziew czyna postaw iła
u progu ciężką skrzynię, uściskała ojca serdecznie i zaraz na
przyw itanie podarow ała m u dw a piękne, srebrne kubki, po
czem oboje zabrali się do odm ykania skrzyni, podarow anej
dzieweczce przez Świętą N iedzielę. R aptem , ku nieopisanem u
zdum ieniu staruszka i jej córki z k u fra poczęły w ychodzić
chm ary koni, stada baranow i wszelkiej innej gadziny,
a w szystko w takiej ilości, tak piękne i tłuste, że na sam w i
dok tych niezliczonych bogactw , dziad poczuł jak m u la t uby
wa, jak odzyskuje młodość i siły. Lecz w tej samej chwili
u progu chaty stanęła zła m acocha i jej ukochana córeczka.
Aż zzieleniały obie z zawiści, na w idok tych cudów, ale córka
starej opanow ała się szybko i ty lk o drżącym z chciwości gło
sem zaw ołała:
— N ie bój się m ateczko, św iat nie jest jeszcze całkiem
z bogactw obrabow any przez tę nikczem ną dziew czynę, teraz
ja pójdę na poszukiw anie skarbów i zobaczysz co potrafię i co
do dom u ci zniosę:
J a k postanow iła, tak też uczyniła. Ledwo się z w łasną m at
k ą pożegnała i drżąca żądzą zdobycia m ajątku, poszła prosto
przed siebie, starając się isc ślepo, siadam i swej przyrodniej
siostry. — Ledwo w yszła poza obejście rodzicielskiej chałupy,
a już ta sama chora, nędzna psina zabiegła jej drogę.
A potem ujrzała niebawem gruszę, p o k ry tą liszkam i, zapom
nianą, w yschłą studnię oblepioną sapą i mułem, piec chlebo
wy, nie w ylepiony i rozpadający się w gruzy. Lecz kiedy sucz
ka, drzew o, studnia i piekarniak zw rócili się do dziew czyny
z błagalną prośbą, w zyw ając pom ocy, rozpieszczona jedy
naczka krzyknęła głosem pełnym pogardy i oburzenia:
— Rzeczywiście, jeszcze tego brakow ało, abym sobie nisz
czyła swoje ładne, delikatne ręce, ktorem i mnie obdarow ała
-1W SF55F'
mateńka i ojciec. — Poszukajcie innej służącej, jakiejś ordy
narnej prostaczki, a odczepcie się odemnie.
Słysząc te słowa zrozumieli petenci, że łatwiej byłoby łzy
wycisnąć z twardego kamienia niż wzruszyć i nakłonić do
pracy złą, leniwą dziewczynę bez serca; nie nalegali dłużej,
dali jej spokój i pozwolili bez przeszkód iść swoją drogą.
Idąc tak przed siebie trafiła wreszcie do siedziby Świętej
Niedzieli. Lecz i tutaj zachowała się wobec staruszki nie
grzecznie, opryskliwie i bezmyślnie. Zamiast dołożyć wszel
kich starań aby przygotować dla Św. Niedzieli smaczny
obiad, i wykąpać starannie jej dzieci tak jak uczyniła jej przy
rodnia siostra, zła dziewczyna poparzyła ukropem zwierzęta
tak dotkliwie, że wyjąc z bólu w niebogłosy, rozpierzchły się
na wszystkie strony. Potraw y zaś wysuszyła i przypaliła
wszystkie co do jednej, tak, iż niepodobna było przełknąć
żadnego dania.
Przerażenie Św. Niedzieli nie miało poprostu granic, gdy
powróciwszy z kościoła ujrzała cały swój dom przewrócony
dosłownie do góry nogami; zamęt, nieład zapanował w za
cisznej chatynce niepodzielnie.
Ale staruszka łagodna i wyrozumiała z natury, nie uniosła
się gniewem wobec leniwej i źle wychowanej dziewczyny,
postanowiła tylko pozbyć jej się jaknajprędzej i dlatego po
słała ją natychmiast na strych, aby sobie wybrała skrzynię,
która jej do gustu przypadnie i wróciła do rodziców. — N a
to tylko czekała chciwa jedynaczka; bez tchu wbiegła na
strych i z wypiekami na twarzy, wybrała najpiękniejszy kufer,
największy, nowiuteńki, z mosiężnemi okuciami. — Taki juz
miała charakter, że wybierała dla siebie zawsze co najlepsze,
pracy i wysiłku tylko wystrzegała się jak ognia. — Nie ze
szła ze schodów, ale pędem zbiegła; zamiast jak przystało po
żegnać się godziwie ze staruszką i prosić ją o błogosławień
stwo na drogę, uciekła bez słowa, w wielkim pośpiechu, stu-
41
kając głośno drewnianymi obcasami. Biegła tak zdyszana
z kufrem na ramieniu, drżąc ze strachu, że Święta Niedziela
rozmyśli się jeszcze w porę, dogoni ją i każe zwrocie drogocen
ną skrzynię. T ak doszła do miejsca gdzie stał piekarniak. Ale
cóż się stało? Czyżby ją wzrok mylił? Napraw iony piec bu
chał ogniem, a w szabaśniku rumieniły się najprzedniejsze
placuszki, lecz kiedy zgłodniała zbliżyła się, aby sięgnąć po
ciastko, ogień schwycił ją za rękę i poparzył tak boleśnie, że
głodna i zła odeszła z niczem.
Poszła dalej, i nagle radośnie zabiło jej serce. Ujrzała stu
dnię, pełną krynicznej wody, a na brzegu leżały porzucone
dwa srebrne kubki, bliźniaczo podobne do tych, które przy
niosła sierota do domu. Ale zaledwie zła dziewczyna sięgnęła
po nie dłonią, kubki zanurzyły się w wodzie, źródło wyschło
i napełniło się cuchnącym szlamem i wodorostami. Z rozpalo-
nem, suchem z pragnienia gardłem stała chciwa dziewczyna
długą chwilę bez ruchu. Wreszcie poszła dalej. — Zgadnijcie
mili czytelnicy co wtedy zobaczyła? Gruszę, gruszę uginającą
się pod brzemieniem soczystych, dojrzałych owoców. Ale my
ślicie, że córka macochy skosztowała chociaż jedną gruszkę?
Nic podobnego! N a widok nieuczynnego, samolubnego stwo
rzenia, drzewo wyprostowało się nagle, wyprężyło konary
wysoko, wysoko, tysiąc razy wyżej, niż było duże w rzeczywi
stości, dosięgło chmur, błękitnego firmamentu, aż wreszcie
wierzchołek znikł z oczu. — A teraz łykaj ślinę, zła, leniwa
dziewczyno — tyle i zakosztujesz ze słodziutkich, soczy
stych gruszek!
Rozpłakała się ze złości i zawodu córka macochy i chlipiąc
tak, głodna, spragniona, zziajana, z kufrem na plecach po
wlokła nogi dalej. Domyślcie się teraz kto niespodzianie za
biegł jej drogę? Suczka, ale psina była teraz piękna, zdrowa,
wypasiona, a na szyi nosiła połyskującą obrożę ze szczero
złotych monet. Ale zaledwie córka macochy wyciągnęła dłoń
po obrożę, suczka warknęła gniewnie i ukąsiła dziewczynę
w palec, nie pozwalając nawet dotknąć się zdaleka.
Och! Jakże gryzła sobie teraz ręce, te ładne, delikatne
i wypieszczone ręce, nieprzyzwyczajone do pracy, jakże je
gryzła z gniewu, wściekłości i rozczarowania, córka macochy.
Wreszcie po wielu nieprzyjemnych przygodach, powróciła
do domu rodzicielskiego. Niestety i tutaj nie było powodu
do radości i zadowolenia. — Żadnych bogactw, żadnych mi
łych niespodzianek. — Z kufra powyskakiwały raptem strasz
liwe dragony, rzuciły się na matkę i córkę i pożarły je
w mgnieniu oka. Nic po nich nie zostało. Ani siadu najmniej
szego, ani kosteczki, ani włoska, jakby nigdy nie istniały.
A dragony dokonawszy tego czynu, porwały kufer na plecy,
furknęły skrzydłami i zniknęły w przestworzach.
Stary ojciec pozostał tylko ze swoją ukochaną jedynacz
ką, a ponieważ mógł się teraz nacieszyć do woli miłością cór
ki, spokojem i wielkim majątkiem, więc żył też szczęśliwie
i dostatnio. — Niebawem wydał swoją jedynaczkę zamąż,
za pięknego, pracowitego chłopca i w otoczeniu wnuków
i wnuczek doczekał późnej starości, może lat stu, a może
i więcej.
HARAB ALB — BIAŁY MURZYN
HARAB ALB — BIAŁY M URZYN
Żył sobie raz król; król ten miał trzech synów, a prócz
tego starszego brata, przezwanego Zielonym Cesarzem, który
zamieszkiwał daleko, daleko, za górami, za lasami. — Zie
lony Cesarz natomiast posiadał tylko córki, ani jednego syna.
Te dwa ogromne państwa znajdowały się na przeciwległych
krańcach ziemi, i wiele, wiele lat mijało, a potężni monarcho
wie nie mieli sposobności odwiedzenia się wzajemnie, tak, że
kuzynki nie znały swoich najbliższych kuzynów, a Zielony
Cesarz nie wiedział nawet, jak wyglądają jego bratankowie.
W owych czasach cała ziemia jęczała od okrutnych, długo
letnich wojen, a drogi tak lądowe, jak i morskie nie ułatwiały
podróży, przeciwnie najeżone były tysiącem niebezpieczeństw
i niejeden śmiałek, gdy udawał się w podróż w te dalekie
kraje, nie chcąc ryzykować życia w powrotnej drodze, pozo
stawał już tam do śmierci i nie wracał wcale do domowych
pieleszy.
Pewnego dnia Zielony Cesarz będąc już u schyłku życia,
złożony ciężką niemocą, wystosował list do swego królewskie
go brata, prosząc, aby mu przysłał najgodniejszego synowca,
albowiem zamierza mianować go następcą tronu w swojem
państwie.
Otrzymawszy to pismo monarcha przywołał do siebie nie
zwłocznie swoich trzech synów i odezwał się do nich w te
słowa:
47
— Brat mój, a wasz stryj, możny Zielony Cesarz, zażądał
odemnie przysłania następcy do jego cesarstwa. Któryż z was
czuje się na siłach panować nad krajem tak potężnym i bo
gatym, jak mocarstwo brata mego?
A na to najstarszy z królewiczów:
— Ojcze — ten honor mnie powinien przypaść w udziale,
jakożem twój pierworodny. Każ mi przeto wypłacić ze skarb
ca pieniądze na drogę, daj mi zbroję, broń i dobrego konia,
abym mógł natychmiast wyruszyć w podróż.
— Dobrze synu, jeżeli czujesz się tylko na siłach znieść tru
dy tej wyprawy, a co ważniejsze rządzić innymi, jedź! W ybierz
sobie w mojej zbrojowni zbroję, jaka tylko ci się spodoba,
broń konieczną, szaty godne królewskiego syna, a pieniędzy
każę ci wypłacić ze skarbca, ile tylko zechcesz. Niech cię zatem
Bóg prowadzi — życzę ci szczęścia i pomyślnych rezultatów
w twojej wyprawie.
Królewicz wyekwipował się wspaniale i pełen animuszu
i dobrych myśli, ucałował na pożegnanie dłoń ojcowską, scho
wał starannie otrzym any od króla list polecający do stryja,
poczem wskoczył na konia i raźno ruszył z miejsca.
Stary król długo patrzał za odjeżdżającym, zmarszczył
brwi, przygryzł wąsa i najwidoczniej ważył coś w myślach
i snuł jakieś plany. — A ledwo nocka spadła na ziemię, chcąc
wystawić na próbę odwagę swego najstarszego syna, ukrad
kiem wdział na siebie grubą, niedźwiedzią skórę, i przez ni
kogo nie widziany, ukrytemi drzwiami wyszedł z pałacu i naj
krótszą drogą wybrał się na spotkanie swego junaka. — Do
szedłszy do ujścia rzeki, skrył się pod mostem i czekał spokoj
nie chwili, aż ujrzał zdaleka nadjeżdżającego stępa królewi
cza. Wówczas jednym susem, wypadł znienacka ze swej kry
jówki i rzucił się z głośnym pomrukiem na jeźdca. — Prze
rażony rumak żarżał przeraźliwie, stanął dęba i o mało co nie
wyrzucił z siodła biednego królewicza, który ze strachu wy-
puścił z rąk cugle i nie mając odwagi popędzić wierzchowca
dalej, odskoczył wtył, poczem co koń wyskoczy zawrócił do
domu i pełen wstydu stanął u w rót ojcowskiego pałacu.
A sędziwy król tymczasem, jednym ruchem ręki zrzucił
z siebie niedźwiedzią skórę, wspiął się na konia, trącił go
ostrogą, jak strzała pomknął najkrótszą drogą do domu i ni
by nigdy nic, udał się do swojej komnaty. W krótce ujrzał
wchodzącego w wielkiem wzburzeniu królewicza.
Czy* czego nie zapomniał synku miły? — zapytał z uda-
nem zdziwieniem monarcha. Ten twój rychły pow rót nie
wróży nic dobrego?
Niczegom nie zapomniał ojcze — zawołał gorączkowo
młodzieniec. Ale wyobraź sobie, w chwili, gdym przejeżdżał
przez most, rzucił się na mnie ze straszliwym pomrukiem
olbrzymi niedźwiedź i omało mnie nie pożarł. Z trudem
uniknęłem niechybnej śmierci, cudem wyrywając się z łap tej
bestji. Uciekłem co tchu — ratując życie. — A teraz niech
wyrusza w świat kto chce. Mnie cesarskich zaszczytów nie
trzeba, zresztą nie będę żyć tak długo, aby dziedziczyć wszyst
kie kraje świata. N a cóż mi te kłopoty?
Zdaje mi się, żes trafnie określił swoją naturę — zga
dzam się z tobą w zupełności. Nie jesteś stworzony dla pań
stwa, tak jak państwo nie jest stworzone dla ciebie. — Za
miast zajmować świat swoją osobą, lepiej uczynisz trzymając
się w przyswoitej odległości od wszelkich spraw życiowych.
Znasz zapewne przysłowie: „Jeżeli dzięki łasce Boga, posiada
się staw, żaby przebywać zawsze tam będą“ . — Ale dajmy
już spokoj temu wszystkiemu — pomówmy lepiej w jaki spo
sób załatwić sprawę waszego stryja, bo przyznam ci się do ca
łej praw dy, twoj brak odwagi napędził nam trosk co nie
miara.
- Ojcze zaproponował nagle brat młodszy, ja tam
pojadę.
49
— Jeżeli chodzi o moje ojcowskie zezwolenie: zezwa
lam _ rzekł poważnie stary król. — Tylko przestrzec cię mu
szę, bardzo możliwe, iż także spotkasz na swej drodze liczne
niebezpieczeństwa. Czyż można nawet przewidzieć jakie
przykre niespodzianki czyhają na samotnego po r znego.^
Może zając wyskoczy z pod jałowca, może mysz, może cos
jeszcze straszniejszego. A wówczas co? Bęc! Nogi za pas
i prosto do domu, wrócisz jak twój starszy brat, z memmej-
szym wstydem. A jednak, przeszkód stawiać ci me będę żad
nych mój drogi chłopcze, chcesz jechać, jedź, popróbuj szczęś
cia — Może ci się uda. Jeżeli osiągniesz cel zamierzony —
doskonale — jeżeli nie - pociesz się, że przed tobą innych
śmiałków czekał ten sam los.
Wysłuchawszy ojcowską przemowę młodszy królewicz za
czął gorączkowo przygotowywać się do drogi. — Poczerń
pożegnał się z królem, wziął z jego rąk list polecający do
Zielonego Cesarza, uściskał braci przed wyjazdem i wskoczył
na konia. Jechał tak stępa długi czas, aż noc zapadła głęboka.
I nagle w chwili, gdy chciał spokojnie przejechać przez most,
z dzikim pomrukiem: „mor, mor, m or“ rzucił się na jeźdźca
niedźwiedź. Koń królewicza zarżał przeraźliwie, począł wierz
gać, stanął dęba i skoczył w bok. Zimnym potem zlany, me
podejrzewając ani przez chwilę, iż ten napad może byc
z góry uplanowaną komedją, królewicz ostatkiem sił ściągną
cugle i pędem pogalopował do ojcowskiego pałacu, już w drodze
rezygnując z objęcia władzy w odległem państwie. A sędziwy
król zawróciwszy najkrótszą drogą do domu, stanął u progu
swojej komnaty i drwiąco zawołał.
— Cóż widzę synu? Już zdążyłeś powrócić? Czyżby praw
dę mówiło ludowe przysłowie: „Broń mnie przed kurami,
gdyż psów się nie lękam“ . • /
Co jego Królewska Mość chce przez to powiedzieć
zawołał obrażony królewicz. Czyż godzi się niedźwiedzia po-
równy wać z kurami? Jestem zupełnie zdania mego brata, ić
taka straszliwa bestja mogłaby pożreć całą armję, nietyłkó
jednego człowieka. Całe szczęście, że udało mi się wyjść zdro
wo i cało z tej opresji. W każdym razie mam dość przy
rzeczonych zaszczytów w odległem cesarstwie. Pozostanę
w domu, z głodu tutaj nie umrę, mam co jeść dzięki Bogu.
Jesc? — powtórzył ze szczerym smutkiem sędziwy mo
narcha tak, najesc się możesz do woli. Ależ czy tylko o to
w życiu chodzi? A honor rodu? A wstyd? A hańbiąca plama
tchórzostwa na królewskim imieniu? — czyście o tern nie po
myśleli moi chłopcy? Czyżby pośród trzech moich synów ża
den nie okazał się godny korony i berła? Nie wystarczy bo
wiem chełpic się swoim tytułem królewskim, a jednocześnie
drzeć jak liść osiki o własne życie. — to nie jest godne męż
czyzny, a coż dopiero panującego? Jednem słowem, co się was
tyczy moi synalkowie, brat mój spać może na obydwuch
uszach, bo jego plany urzeczywistnią się na święty nigdy.
Istotnie pochlubić się może wasz stryj swymi synowcami.
Czy znacie rumuńskie przysłowie:
— N a pierwszem miejscu wśród biesiady...
N a tyłach wśród bitwy...
Słysząc te drwiące słowa przepojone goryczą i ironją naj
młodszy syn królewski spłonął jak rak ze wstydu i upoko
rzenia. Nie mogąc znieść dłużej słów ojcowskich przepojo
nych pogardą, uciekł do ogrodu, aby tam w ciszy i samotno
ści przetrawić swój wstyd i upokorzenie. — Gdy tak trw ał
w ponurych pogrążony myślach, nie wiedząc w jaki sposób
zmyć obelgę, którą czuł na swym honorze, ujrzał przed sobą
zgarbioną we dwoje staruszkę, proszącą drżącym głosem o jał
mużnę.
N ad czem tak rozmyślasz jasny królewicz? — zaszeptała
mu nad uchem starka. — Odpędź troski, spójrz, szczęście
uśmiecha się do ciebie zewsząd. Nie masz powodu smucić się
*1
tak bardzo — lepiej zrobisz jeżeli dasz jałmużnę biednej ko
biecie-
— Ach! zostaw mnie w spokoju matko — drażnisz mnie
swojem gadaniem — mam co innego obecnie na głowie.
— Synu królewski. — Chciałabym cię już widzieć cesa
rzem — powiedziała przejmującym głosem żebraczka — wy
znaj szczerze starej babci co cię gnębi? K to wie? Może potra
fię ci pomóc.
— Staruszko — nie mam zwyczaju powtarzać dwa razy
tego samego — idź sobie z Bogiem, a mnie daj spokoj. W i
dzisz chyba, że zmartwienia przesłoniły mi świat cały.
— Jasny królewiczu, jasny królewiczu — nie gniewaj się
tak okrutnie — nigdy nie wiadomo od kogo pomoc nadejść
może.
— Widzę, iż zaczynasz bredzić babciu — może myślisz,
że oczekuję pociechy i rady od ciebie?
— Wiem, że wyda cię się to wszystko śmiesznem młody
królu — nalegała uporczywie żebraczka, — ale czasem by
wa, że Bóg przemawia przez usta maluczkich. Zapomnij na
chwilę żem zgarbiona i w łachmanach, a zrozum, iż dano mi
jest wiedzieć co zamyślają możni tego świata i nieraz śmieję
się do rozpuku w obliczu ich słabości i niedołęstwa. N ie wie
rzysz mi jeszcze — prawda, młody królu? Niechże cię jednak
Pan Bóg broni od tej pokusy. Bo wiedz, odkąd dźwigam na
sobie brzemię wieków — oczy moje zdołały dużo widzieć,
a uszy słyszeć. Zrozum jedną rzecz królewiczu: jeżeli zdo
łasz pozyskać moją pomoc, przemierzysz morza i lądy, po
ruszysz z posad ziemię, udźwigniescz na swych barkach glob
ziemski, spełnią się wszystkie twoje marzenia, urzeczywistnią
się twoje sny. Uważaj na słowa zgarbionej, połamanej że-
braczki. A teraz prędko, nie ociągaj się i daj jałmużnę babci.
Królewicz pokrzepiony temi niespodziewanemi słowami,
wyjął z kieszeni złotą monetę i podając ją staruszce zawołał:
— Wybacz, że tak mało, ale Bóg wynagrodzi cię stokroć
hojniej.
— Miłosierdzie Boże odpłaci ci w przyszłości, za to coś dla
mnie uczynił, długim życiem obdarzy cię Stwórca, bo wiedz
jasny królewiczu: wielkie szczęście cię czeka — rychło
zostaniesz cesarzem. Cesarzem, tak kochanym przez podda-
nych, tak potężnym i sławnym, że świat jeszcze o takim nie
słyszał. A teraz, żeby cię przekonać jak bardzo moja wdzięcz
ność może ci być pomocną, nie ruszaj się z miejsca jasny kró
lewiczu, spójrz mi prosto w oczy i słuchaj uważnie co ci po
wiem: nie ociągając się wracaj do ojca i proś go, aby ci podaro
wał wierzchowca, broń i szaty użyte w dniu jego ślubu.
Wówczas dopiero uda ci się dojść tam, gdzie nie doszli
twoi bracia, gdyż napisano w górze, że wszystkie honory i za
szczyty przypadną tobie w udziale. — Bądź przygotowany na
fakt, iż ojciec sprzeciwiać się będzie twojej prośbie i za
wszelką cenę postara się zatrzymać cię w domu, ale nie ustę
puj, aż zmięknie i ulegnie. Szaty, o których ci wspomniałam,
są stare i zniszczone, bron zardzewiała, a co do rumaka, mu
sisz go wybrać w ten sposób: postawisz w stajni blachę z roz
żarzonymi węglami. Ten koń, który zbliży się do tacy i zacz
nie połykać węgle, będzie wierzchowcem zdolnym zawieść cię
do Cesarza i niejednokrotnie potrafi wyprowadzić cię zdro
wym i całym z licznych niebezpieczeństw. Zanotuj sobie do
brze w pamięci wszystko co mówię — kto wie? może spot
kamy się jeszcze pewnego dnia, na jakich krańcach świata, bo
góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem za
wsze... Nie wymówiła jeszcze tych słów starka, gdy nagle'
wielki, biały welon oblubienicy pokrył ją całą, uniósł w górę,
wysoko, w przestworza, aż zniknęła niewidzialna.
Z dreszczem przesądnego strachu przypatryw ał się młody
królewicz rozpływającej się we mgłach postaci nieznajomej.
Serce łopotało mu w piersiach ze wzruszenia i zachwytu, ale
53
trw ało to krótką tylko chwilę, opanował się szybko, poczem
spokojny i ufny w swoje siły, wierząc, że urzeczywistnić zdo
ła swoje zamiary udał się do starego króla.
-7- Ojcze — rzekł głosem stanowczym i twardym — po
zwól i mnie popróbować szczęścia. Nie wiem czy uda mi się
wyprawa, jedno wszakże przyrzec ci mogę, że gdy raz opu
szczę twój pałac, nie zawrócę w połowie drogi i nie cofnę się
przed niczem, choćbym z samą śmiercią spotkał się w za
wody.
— Słowa twoje napełniają mnie zdumieniem synu za
wołał król. Ale bracia twoi wykazali taki brak odwagi i ho
noru, że straciłem wszelką nadzieję aby podobne zalety odna
leźć, w którymkolwiek z moich synów. N ie przesądzam jed
nak sprawy, może okażesz więcej od nich męstwa — ale w ąt
pię... Ostatecznie, jeżeli tak ci na tej wyrawie zależy —
jedź — ja stawiać ci przeszkód nie będę — pamiętaj tylko
0 jednem: jeżeli zawrócisz w połowie drogi i nie obmyjesz
plamy na naszym honorze, tak bezwstydnie zbrukanym przez
twoich starszych braci, przysięgam ci, nie masz po co wracac
do mego domu — drzwi zastaniesz zamknięte.
— Słowami jedynie przekonać cię trudno ojcze — każde
mu człowiekowi wolno jest wszakże próbować szczęścia, pój
dę więc na chybi trafił, z nadzieją w sercu, że Bóg jest dobry
1 dopomoże mi w trudnem przedsięwzięciu. — A ciebie ojcze
poproszę tylko o jedno: podaruj mi na drogę konia, bron
i szaty, któreś nosił w dniu swego ślubu.
Słysząc te nieoczekiwane słowa zaniepokoił się sędziwy
król. Zmarszczył brwi i drwiąco zauważył:
— Ho, ho, synku — czyś zapomniał zwrotki dawnej pio
senki: — Młody junak i stara szkapa
Nie żyją zgodnie w długiej podróży...
— Ale przedewszystkiem, któż wiedzieć może, gdzie w obec-
i%ej chwili spoczywać mogą kości mego dzielnego rumaka— chy-
54
ba ci wiadomo, iż zwierzęta także nie żyją wiecznie? W rze
czy samej niezwykłą radą ktoś ci się chciał przysłużyć. A mo
że, wybierasz się w drogę na poszukiwanie podków dawno
zdechłych koni?
— Odpowiedz mi wprost ojcze — podarujesz mi tego
wierzchowca tak, czy nie? Co do samego faktu, czy żyw on
jeszcze, czy umarły, moja to rzecz.
— W zasadzie mogę ci go podarować — zaśmiał się król. —
Ciekaw jestem tylko skąd go weźmiesz, jeżeli tak jak ci
wspomniałem, zdechł już dawno i śladu po nim nie zostało.
— O to się nie kłopocz ojcze—chcę mieć tylko pewność, że
dajesz mi w podarunku tego konia. Istnieje, czy nie istnieje —
żyje czy zdechł — jest w każdem razie moją własnością, przy
rzekasz mi ojcze?
I nie czekając nawet na odpowiedź, pobiegł młody króle
wicz wesoło na strych, wyszukał wśród rupieci wędzidło, bat,
siodło i uzdę, wszystko stare, pokryte grubą warstwą kurzu,
a wyschłe i popękane, jak ziemia ze starości.
Z antycznej szafy wyciągnął jeszcze, bardzo zniszczone i spło
wiałe szaty, łuk, strzały, dziwacznego kształtu, buzdygan, oraz
pałkę żelazem okutą. Wszystkie te przedmioty począł włas
noręcznie, z wielkim zapałem oczyszczać z rdzy, kurzu i bru
du, poczem pobiegł po tacę, nasypał na nią rozżarzonych wę
gli, skoczył do stajni i postawił blachę na ziemi pośród kłu
saków.
W tej samej chwili z głębi stajni wysunął się koń, a raczej
szkielet koński, pokurczona, wynędzniała szkapa, z włosiem
wyleniałym, a tak chuda, że bez trudu policzyć na niej było
można wszyściusieńkie żebra. Zwierzę, jakby wyuczone, prosto,
bez wahania podsunęło się do tacy i zmiejsca połknęło więk
szą część rozżarzonych węgli.
Purpurow y z gniewu zdzielił królewicz konia batem przez
łeb wołając:
55
— Przebrzydła szkapo, z całej stadniny, ty jedna trafiła!
do moich węgli — precz, uciekaj! A jeżeli raz jeszcze ośmie
lisz się przybliżyć do tacy, popamiętasz mnie dobrze.
Świsnął batem, nakazując wszystkim wierzchowcom biec
wokół stajni, lecz jakież było jego zdumienie i wściekłość, gdy
po raz w tóry chude konisko zbliżyło się do blachy i bez namy
słu połknęło drugą porcję zawartości tacy.
Krew uderzyła młodzieńcowi do głowy, ścisnął w garści
rzemienne cugle i począł okładać niemi starą szkapę, rozga
niając jednocześnie na praw o i lewo wspaniałą, ojcowską sta
dninę i czekając z bijącem sercem, któryż nareszcie ze wspa
niałych kłusaków zbliży się do tacy. Lecz po raz trzeci nie
szczęśliwa szkapa zbliżyła się do szufli i za jednym zamachem
połknęła resztę żużil, tak prędko, że i śladu po nich nie zostało.
Wściekły, począł okładać królewicz batem starego konia;
wreszcie wspominając słowa żebraczki, zdecydował nałożyć
mu wędzidło i cugle, pytając w duchu pełen troski co czy
nić dalej? Zatrzymać szkapę? Wypuścić ją na wolność? Pró
bować na niej szczęścia? Ale przecież dosiadając takiego ko
nia narazi się na pośmiewisko i raczej piechotą odbyłby prę
dzej podróż, niż na tej zatraconej poczwarze?
Gdy tak bił się z myślami, stara szkapa potrząsnęła łbem
trzy razy i nagle przemieniła się w pysznego kłusaka-trzylat-
ka, o połyskliwej szerści, przewyższającego urodą wszystkie
konie królewskiej stadniny. Rumak spojrzał prosto w oczy
królewiczowi i ludzkiem głosem zawołał:
— Wsiadaj na mnie młodzieńcze, a trzym aj się mocno.
Nie wahając się ani sekundy syn królewski wskoczył na
konia. — A rumak jednym susem uniósł się w obłoki, a po
tem, chybki jak strzała opuścił się na ziemię.
I drugi raz wzbił się, ale tym razem w gwiazdy i opadł na
ziemię, szybciej niż piorun.
Wreszcie skoczył po raz trzeci w przestworza, do słońca*
a opuszczając się na ziemię zapytał:
— I cóż panie myślisz teraz? Czy marzyłeś kiedy, że uda
ci się w życiu dosięgnąć:
— Stopam i słońca...
R ękam i księżyca...
A u czerw onych chmur
Szukać szczęścia*...
— Co ja myślę? Przedewszystkiem drogi przyjacielu, na
pędziłeś mi strachu co niemiara.— Przyprawiłeś mnie o zawrót
głowy nielada... Nie wiedziałem gdzie się znajduję i o mało
nie przyprawiłeś mnie o przedwczesną śmierć.
— Więc może zrozumiałeś teraz młodzieńcze, co ja musia
łem odczuwać, gdy bez litości okładałeś mnie rzemieniem, ja
też przez ciebie o mało życia nie postradałem. Chciałem ci
poprostu odpłacić pięknem za nadobne. — A teraz kiedy po
znałeś mnie dobrze pod wszystkiemi memi postaciami: szpet
nym i pięknym — starym i młodym, słabym i potężnym, mu
szę znowu przemienić się na takiego, jakiegoś mnie po raz
pierwszy ujrzał w stajni; ale od tej chwili gotów jestem to
warzyszyć ci wszędzie, gdzie każesz, pod jednym warunkiem
wszakże, abyś mi powiedział, w jaki sposób pragniesz, abym cię
przenosił z miejsca na miejsce: czy z szybkością wiatru, czy
z szybkością myśli?
— Jeżeli unosić mnie będziesz z szybkością myśli, zginę nie
chybnie — rzekł przestraszony królewicz — lecz, jeżeli ze
chcesz przenosić mnie z szybkością wiatru, będziesz mi poży
tecznym drogi koniku.
— Dobrze panie — możesz mnie więc dosiąść bez żadnej
obawy — dokąd mam cię zawieźć?
Syn królewski wskoczył na konia — pogłaskał go po łbie
i zawołał:
57
— Pędź, do króla.
A cudowny rumak lekki jak podmuch wichru pocwałował
na podwórzec zamkowy.
— Pozdrawiam cię junaku — zawołał zaskoczony król —•
ale powiedz mi, gdzieś wygrzebał podobnego konia?
— Cóż robić ojcze? — jadę na poszukiwanie szczęścia. —
Mam przebyć tyle nieznanych ziem, obcych krajów, że lepiej
będzie jeżeli jechać będę niezauważony. Dojadę jak się da— raz
konno — raz piechotą.
Mówił i kulbaczył jednocześnie konia. Przytw ierdził do
siodła broń — trochę zapasów, szaty na zmianę, manierkę peł
ną wody. Wreszcie pocałował ojca w rękę na pożegnanie,
odebrał od niego list polecający do stryja, „Zielonego cesa
rza", uściskał braci i pod wieczór stępa wyruszył przed siebie.
Jechał tak długo, długo, aż noc zapadła głęboka. I nagle,
w chwili, gdy młodzieniec zamierzał skręcić na lewo, aby wje
chać na most, niespodzianie z dzikim pomrukiem wypadł na
niego niedźwiedź.
N ie wahając się ani sekundy, koń rzucił się na bestję, a syn
królewski podniósł w górę okutą pałkę i tylko, tylko miał ją
opuścić na łeb niedźwiedzia, gdy raptem posłyszał błagalny,
ludzki głos:
— Synku, synku miły, wstrzymaj morderczy cios!
Zeskoczył młodzieniec z konia, a sędziwy król ściskając
serdecznie swego junaka w ramionach zawołał:
— Dziecko moje najmilsze — dobrego wybrałeś sobie to
warzysza. Jeżeli sam wpadłeś na ten pomysł, przyznać mu
szę, że szczęśliwe kierowało tobą natchnienie. Teraz możesz
śmiało jechać naprzód, bo godny jesteś zostać w przyszło
ści cesarzem. Ale posłuchaj jeszcze na pożegnanie ojcowskiej
przestrogi. Korzystaj w drodze z wszystkich usług i dobrych
i złych, mądrych i głupich, wystrzegaj się tylko jak ognia czło
wieka Rudego, a bardziej jeszcze mężczyzny Wygolonego —
58
unikaj ich o ile się tylko da — nie miej z nimi żadnej stycz
ności, bo to są istoty z gruntu złe i przewrotne. Zresztą,
w każdej potrzebie słuchaj rad swego konia - towarzysza, któ
ry i mnie w mojej młodości, z niejednej wyratował opresji. —
Weź również na drogę tę niedźwiedzią skórę, bo i ona może ci
się przydać w podróży.
Stary król skończył mówić, poklepał przyjaźnie szkapę, uca
łował syna i wzruszony dodał jeszcze:
— Jedź w pokoju, Bóg jeden wie, kiedy się znowu zoba
czymy.
Królewicz wskoczył na konia, który potrząsnął głową raz
i drugi i stał się znowu przepysznym rumakiem, takim, jakim
był w dzień ślubu starego króla. Wierzchowiec uczynił skok
naprzód, drugi skok w tył i pomknął jak strzała przed siebie.
Tak pędzili dzień jeden, drugi, trzeci. Czterdzieści dziewięć
dni już byli w drodze, gdy wreszcie wjechali w ciemny, gęsty
bór. W tej samej chwili, jak z pod ziemi wyrósł niespodzie
wanie przed nimi wygolony człeczyna, który bezczelnie za
czepił królewskiego syna:
— Cóż za szczęśliwe spotkanie młody junaku — czy przy
padkiem nie szukasz sługi, aby ci towarzyszył w drodze? Bar
dzo, bardzo niebezpiecznie jest tak podróżować samotnie po
tern pustkowiu. Dzika bestja, albo coś również złego może ci
stanąć w poprzek drogi, cóż uczynisz wówczas? A ja, nie chwa
ląc się znam tu wszystkie dróżki, wszystkie górskie przełęcze,
mam wrażenie, że zagłębiając się w las, przydałby ci się taki
człowiek, jak ja.
— Możeby mi się przydał, a może i nie przydał—odpowie
dział spokojnie królewicz, patrząc przenikliwie w oczy wygo
lonemu. N a razie jednak oddaję się w opiekę Panu Bogu
i przypadkowi. Żegnaj. — To mówiąc trącił konia ostrogą
i pomknął, jak strzała, aż zniknął z oczu nieznajomemu.
59
I znowu wjechał w las, puszcza była dzika, nieprzeniknio
na, zdawało się nietknięta stopą ludzką. W tem zabiegł sa
motnemu jeźdźcowi drogę jakiś wygolony mężczyzna, ale
zupełnie niepodobny do pierwszego nieznajomego* całkiem
przeistoczony, w inne suknie przebrany i cieniutkim, słodkim
głosem zaseplenił:
— Szczęśliwej drogi, panie podróżny.
— Niechaj twoje serce okaże się tak poczciwe, jak twoje
wejrzenie — pozdrowił go prastarym zwyczajem królewicz.
— Co się tyczy mego serca, Bóg powinien go podzielić mię
dzy wszystkimi — bo mnie cóż za użytek z niego? Każdemu
wiadomo, że uczciwy człowiek nie ma szczęścia — żalił się
wygolony. Proszę cię szlachetny panie nie miej mi za złe i po
słuchaj co ci powiem: od najmłodszych lat służyłem u ob
cych. — Bo przyszedłem na świat miłując pracę. I dlatego
pracuję, pracuję bez wytchnienia — ale cóż mi z tego wysił
ku? Nic? Miałem zawsze pecha. Dostawałem służbę u ludzi
niezamożnych. A znasz przysłowie? Kto pracuje u nę
dzarzy, będzie nędzarzem. Jeżeli więc dostanę takiego pana
o jakim marzę, wyjdę ze skóry, aby go tylko zadowolnić.
Czy nie szukasz przypadkiem zdolnego sługi szlachetny po
dróżny? Sądząc z pozorów musisz być bogatym rycerzem,
a więc po co upierać się w drobnostkach i nie zgodzić sobie
służącego jak się patrzy, człowieka, który byłby w podróży
twoją praw ą ręką. Niebezpieczene jest to pustkowie — nie
wiedzieć skąd czyhać tu może niebezpieczeństwo. Bóg świad
kiem jakie nieszczęście spotkać cię może, jeżeli pozostawiony
będziesz samemu sobie. N o i cóż młody rycerzu — dasz teraz
odpowiedź?
— Odpowiedź tę samą: „nie!“ — rzucił krótko królewicz,
wspiął konia ostrogą i odjechał galopem. I znów zamajaczył
przed nim ciemny, ponury las, a co gorsze ścieżka, którą
jechał dotąd, urwała się nagle i młodzieniec stanął u skrzyżo-
wania kilku dróg nie wiedząc zupełnie, którą z nich ma wybrać.
— Ładna historja — szepnął do siebie — wpadłem w im-
pasę bez wyjścia — jak oko wykol, ani wioski, ani wieśnia
czej zagrody, ani osiedla ludzkiego, ani żadnego domostwa...
nic, nic tylko pustynia — można byłoby mniemać, że ród
ludzki wyginął zupełnie. Żałuję teraz, żem nie zatrzymał tego
drugiego wygolonego. Nie jest winien biedak, że ma powierz
chowność tak nieszczególną. — Co prawda, przestrzegał mnie
ojciec przed mężczyzną bez zarostu, ale nie mógł przewi
dzieć przecież w jakim ciężkim będę położeniu. Co robić?
Nie ma wokoło żywej duszy. Szkoda wygolonego. N a bezry
biu i rak rybą...
Pogrążony w tak niewesołych myślach, błąkał się kró
lewicz na praw o i lewo, pośród niezliczonej ilości krę
tych dróg, stromych, nieznanych ścieżek, dzikich, górskich
przełęczy. I nagle, znowu wyrósł przed nim wygolony. Ale
odziany był zupełnie inaczej i dosiadał teraz pięknego ko
nia. Po raz trzeci zmienił głos do niepoznania i udając
współczucie, smutnym głosem począł żale wywodzić nad lo
sem samotnego wędrowca.
— Nieboraku — biadał — zabłąkałeś się — jesteś zupełnie
na fałszywej drodze — widać odrazu, żeś obcy i nie znasz oko
licy. Trzeba jednak przyznać młodzieńcze, że szczęście ci
sprzyja, boś mnie napotkał na swej drodze i nie runęłeś w dół;
a wiedz, iż na dnie tej przepaści żyje rozjuszony byk, który
już niejednego śmiałka rozszarpał. Mnie samemu z wielkim
tylko trudem udało się któregoś dnia uniknąć tego niebezpie
czeństwa. Radzę ci szczerze, cofnij się wstecz, a w każdym ra
zie jeżeli trwasz w zamiarach podróżowania dalej, przestrze
gam cię, nie zapuszczaj się w las bez towarzysza — poszukaj
sobie kompana, sługę, kogokolwiekbądź. — Może umówimy
się obaj i będziemy podróżować razem, jeżeli nie masz nic
przeciwko temu.
61
— Dużo jest słuszności w tem co mówisz poczciwy człe-
cze — rzekł królewicz — ale muszę ci powiedzieć szczerą
prawdę — zanim wyruszyłem w drogę, ojciec mój przestrzegał
mnie surowo przed człowiekiem rudym, a bardziej jeszcze
kazał mi się wystrzegać wygolonego mężczyzny. Zaklinał mnie,
abym unikał go i pod żadnym pozorem nie miał z nim nic
wspólnego. Gdybyś przyjacielu nie był wygolony, Bóg świad
kiem z jaką przyjemnością zabrałbym cię z sobą.
— H a, ha, młodzieńcze jeżeli tak jest, jak mówisz, możesz
nogi postradać i oczy wyślepić, a nie znajdziesz odpowiedniej
szego służącego, bo wiedz, że tu, w tym kraju taki już zwy
czaj, każdy mężczyzna goli sobie wąsy i brodę. Ale w rzeczy
samej panie, czyż tobie nie wstyd przejmować się podobnemi
błahostkami — cóż za różnica dla ciebie, czy człek posiada
brodę, czy też ją zgolił? Miast myśleć o głupstwach, lepiej
uczynisz, jeżeli podziękujesz Bogu, iż mnie tu nasłał. Mam naj
głębsze przekonanie, że bezemnie nie dasz sobie rady, w tem
pustkowiu — możesz zginąć jak nic. A ja mam tylko jedną
ambicję: służyć wiernie swemu panu. — Prędzej, decyduj się
raźno, lękam się bowiem, że noc zapadnie znienacka. G dy
byś jeszcze posiadał dobrego konia — pół biedy, ale na takiej
zatraconej szkapie daleko nie zajedziesz.
— Doprawdy, nie wiem teraz co począć — szepnął waha-
jąco królewicz. Całe życie, od maleńkości przyzwyczajono
mnie ślepo słuchać ojcowskich rozkazów i przestróg i na samą
myśl, że mógłbym nie zastosować się do jego rad i okazać się
nieposłusznym, czuję niezadowolenie, lęk i smutek. Ale z dru
giej strony spotkałem już trzech „wygolonych" na tej drodze
i zaczynam wierzyć, że w tym kraju nie ma innych mężczyzn.
A jeżeli ty istotnie znasz tak dobrze okolicę jak mówisz, nie
widzę na razie innego wyjścia z tej trudnej sytuacji, jak wziąć
cię do służby.
N a to tylko czekał Wygolony; ukrywając pod maską uniżo-
ności wyraz triumfu, począł jechać krok w krok wąską ście
żyną leśną za królewiczem. W pewnej chwili udając, wielkie
pragnienie, poprosił swego pana o manjerkę. Lecz ledwo do
stał ją w ręce i podniółs do ust, wykrzywił się szpetnie i otrzą
sając się z obrzydzenia, wylał całą jej zawartość poza siebie.
— Stój Wygolony — co robisz? — zawołał gniewnie króle
wicz, czy nie widzisz, że na tej pustyni każda kiopla wody
ma wartość złota. — W ypróżniłeś manjerkę, a teraz pomrze
my obaj z pragnienia.
— W ybacz panie, — rzekł obleśnie sługa,— ale ta woda była
już stęchła i mogła nam tylko zaszkodzić.—Nie troszcz się bra
kiem napoju — znam miejsce, gdzie znajduje się źródło ze
słodką, jak lód świeżą wodą. Tam odpoczniemy chwilę, a ja
wypłuczę starannie manjerkę i napełnię ją po brzegi; w ten
sposób zaopatrzym y się jak należy na dalszą drogę, bo po
tem, uprzedzam cię panie, nie napotkam y już ani źródła, ani
studni, ani nawet strumyka i tęsknota za wodą przyprawićby
nas mogła o chorobę.
Skręcili wązką drożyną, pojechali jeszcze kilka metrów da
lej i wyszli wreszcie na piękną polanę, pośrodku, której
istotnie znajdowała się studnia, otoczona potężnymi dębami.
Ktoś odchylił wieko z jednego boku, tak że widziało się
dokładnie głębokość czarnej toni, ale nie było nic coby posłużyć
mogło do czerpania wody, ani żórawia, ani wiadra, jedynie
zanurzona drabina prowadziła do samego dna.
— Ho, ho, Wygolony, — zauważył żartobliwie królewicz,
widzę żeś naprawdę sprytny.
Nieznajomy uśmiechnął się chytrze, zeszedł po drabinie do
studni, napełnił manjerkę, przytwierdził ją do pasa, poczem
przysiadając na środkowym stopniu, zawołał niby to zachwy
cony:
63
— Jakiż tu chłód panuje rozkoszny...
..•Z ły duch czyh a u brzegu każdego strum ienia...
— T ak mi tu cudownie panie, że doprawdy nie mam wcale
ochoty wracać na górę, do tej spiekoty. Niech Bóg okaże miło
sierdzie temu, który zbudował w tern miejscu tę studnię, bo
naprawdę dobry spełnił uczynek; na taki skwar, ten chłód jest
prawdziwem dobrodziejstwem. Gdybyś wiedział panie, jak
mi tu dobrze, jakim lekkim niby piórko się czuję, napewno-
byś mi pozazdrościł. — Zejdź także, aby odetchnąć trochę
świeżem, chłodnem powietrzem, zobaczysz, jak ci to dobrze
zrobi i ty poczujesz się lekkim niby ptak i będziesz miał ochotę
fruwać.
Syn królewski łatwowierny i naiwny jak niemowlę uwie
rzył w podstępne słowa Wygolonego, i zeszedł po drabinie
w głąb studni. Lecz w tej samej chwili z błyskawiczną szyb
kością zatrzasnął Wygolony wieko, siadł triumfująco na wierz
chu i świszczącem ze złości głosem zachichotał:
— H a, ha, przybrzydły synu człowieczy, stało się to, czegoś
się obawiał. Złapałem cię. A teraz mów prędko kim jesteś,
skąd wędrujesz, gdzie dążysz, prędko i bez wykrętów, ina
czej kości twoje spróchnieją tutaj.
Cóż było robić? Biedny królewicz w obawie o swoje ży
cie, opowiedział nieznajomemu wszystko w najdrobniejszych
szczegółach.
— Doskonale — więcej mi nie trzeba. — Chciałem tylko
tego się dowiedzieć synu żmiji — krzyknął W ygolony. — R a
dzę ci jednak nie kłamać, bo za każde kłamstwo odpowiesz
głową. Coprawda i teraz mógłbym się prędko z tobą załatwić,
ale mam litość nad twoją młodością. Ale jeżeli życie ci miłe,
jeżeli chcesz jeszcze własnemi oczami oglądać słońce, stopami
deptać zieloną trawę, przysięgnij mi na ostrze miecza, że bę
dziesz mi we wszystkiem posłuszny, i w ogień pójdziesz,
jeżeli ci rozkażę. Poczynając od dnia dzisiejszego ja jestem
64
bratankiem Cesarza, o którym mi mówiłeś, a ty pozostajesz
na zawsze moim niewolnikiem, pachołkiem i służyć musisz mi
wiernie aż do śmierci i zmatwychstania. Gdziekolwiekbądź
pójdę z tobą, nie waż mi się wspominać o naszej umowie
i o tern, że wykreśliłem cię raz na zawsze z pośród żyjących.
Jeżeli zgadasz się na moje warunki — ubiliśmy targu. W prze
ciwnym razie — przyznaj się szczerze, abym wiedział jak
z tobą mam postąpić.
Uwięziony na dnie ciemnej studni, nie mogąc oczekiwać
znikąd pomocy, nieszczęsny syn królewski przystał na wszyst
ko, ratując się od niechybnej śmierci. Wówczas Wygolony
odchylił wieko, wyrwał przemocą młodzieńcowi list poleca
jący do Zielonego Cesarza, przywłaszczył sobie bioń i pienią
dze królewicza, poczem kazał mu pocałować rękojeść miecza
dla przypieczętowania przysięgi i krzyknął groźnie:
— Od dziś nazywasz się: „H arap Alb“ — takie jest twoje
imię — nie masz innego.
To mówiąc wskoczył na konia, kazał królewiczowi uczynić
to samo, wyprzedził młodzieńca o kilkanaście kroków niby
jego pan podczas gdy H arap Alb jechał ztyłu, jako pachołek.
W ten sposób jechali długo, długo w kierunku cesarstwa.
...Niechaj nas Pan Bóg wspiera miłościwie.
Bo długa jeszcze będzie nasza gadka-.
Podróż była tak uciążliwa, tak najeżona trudnościami, że
w pewnej chwili obaj jeźdźcy opadli z sił do cna. Minęli
niezliczoną ilość mórz, dziewięć wielkich państw, dziewięć
ogromnych rzek, wreszcie po przebyciu tysiąca przygód i nie
bezpieczeństw wjechali w państwo „Zielonego Cesarza".
Wygolony bezczelny jak zwykle, stanął śmiało przed obli
czem monarchy, i wręczył mu list polecający od sędziwego
króla.
Zadrżał ze wzruszenia cesarz, czytając pismo dawno nie
widzianego brata, który mu oznajmiał przybycie synowca
6S
z dalekiego kraju. — Niezwłocznie przedstawił rzekomego
krewniaka całemu dworowi i swym córkom, a wszyscy bez
w yjątku przyw itali samozwańca z należnym szacunkiem, jako
królewskiego syna i domniemanego następcę cesarza.
Wygolony widząc, jak gładko udał się jego niecny podstęp,
przywołał do siebie H arap Alba i krzyknął nań surowo:
— Rozkazuję ci krokiem nie oddalać się ze stajni, masz pil
nować mego konia, jak oka w głowie, jeżeli przechodząc tędy
zauważę, że jest coś nie po mojej myśli — biada tobie. A na
zadatek abyś sobie dobrze zakarbował w pamięci to, co ci mó
wię masz — to dla ciebie. — Przy tych słowach wymierzył
młodzieńcowi siarczysty policzek. — Zrozumiano teraz, co?
— T ak panie — rzekł spuszczając w bezsilnem upokorze
niu głowę królewicz i podążył do stajni.
W ygolony sądził, że w ten sposób wzbudzi strach w mło
dzieńcu i zaimponuje królewskiemu synowi. Ale obecne przy
tej gorszącej scenie córy cesarza poczuły w sercu srogi żal
i litość dla H arap Alba. Nieśmiało poczęły zwracać uwagę ku
zynowi, na niestosowność podobnego zachowania:
— Kuzynie — rzekły — postąpiłeś niedobrze. Jeżeli z łaski
Boga posiadamy władzę i potęgę, musimy zawsze w stosunku
do naszych poddanych okazywać dobroć, wyrozumiałość
i współczucie, bo wszakże oni są tak samo l u d ź n j a k i my.
— Kuzynki moje — rzekł z obłudnym uśmiechem W ygo
lony — widać odrazu, jak zupełnie nie znacie życia. Gdyby
nie kiełznano i nie tępiono dzikich bestyj, rodzaj ludzki byłby
oddawna rozszarpany w kawały. Musicie wiedzieć drogie ku
zynki, iż rzecz ma się tak samo z ludźmi, najwięcej wśród
nich drapieżnych zwierząt, które należy rozgromić, jeżeli się
chce mieć z nimi do czynienia. Inaczej koniec świata byłby
bliski.
Córki cesarskie skierowały rozmowę na inny temat, ale mi
mo wykrętnych perswazji Wygolonego i rzekomych z nim
66
więzów pokrewieństwa, poczuły nieprzezwyciężony wstręt do
przybysza, gdyż ich dobroć serca i wrodzona szlachetność nie
miały nic wspólnego z ordynarną brutalnością intruza.
Począwszy od tego dnia szeptały księżniczki często mię
dzy sobą, że Wygolony niepodobny jest do ich rodziny, ani
z tw arzy, ani z prezencji, ani z usposobienia i że dziwnym
zbiegiem okoliczności, jego służący, H arap Alb jest znacznie
sympatyczniejszy i piękniejszą odznacza się postawą, a co
ważniejsze, wygląda na lepszego i szlachetniejszego człowieka
od swego pana. — Prawdopodobnie serce ostrzegało królew
skie córki, że ten zdaleka przybyły osobnik nie jest ich kuzy
nem i dlatego nie mogły poprostu ścierpieć jego obecności.
Krótko mówiąc, nie upłynęło kilku dni, a dziewczęta zniena
widziły tak okrutnie Wygolonego, że najchętniej pozbyłyby
się jego, jak tego „złego“, który święconej boi się wody. Ale
biedne panienki same nie mogły nic postanowić, bały się bo
wiem ojca, Zielonego Cesarza, wymagającego od wszystkich
bezwzględnego posłuszeństwa i uległości.
...Zdarzyło się, że pewnego dnia Wygolony siedział podczas
uczty obok swego stryja, który niespodzianie zawołał:
— Przyznaj bratanku, iż jeszcze nigdy w życiu nie jadłeś
podobnej sałaty.
— Nigdy w życiu — przytwierdził Wygolony. — Chcia
łem cię właśnie stryju zapytać, skąd ten przysmak pochodzi?
W ydaje mi się, żebym potrafił jeść i jeść taką potrawę bez
końca.
— Wierzę ci bratanku, ale nie wyobrażasz sobie nawet jak
trudno o tę sałatę. Znajduje ją się tylko w Ogrodzie Niedźwie
dzia, o którym zapewne słyszałeś. Otóż jak ci wiadomo nie
liczni mieli szczęście wyjść zdrowo i cało z tego miejsca, aby
przynieść kilka główek tej sałaty. W całej mojej monarchji
jednemu tylko leśniczemu udaje się od czasu do czasu ta wy
prawa, ale jak się do tego zabiera jest dla mnie tajemnicą.
^7
— Mój Boże — w estchnął podstępnie W ygolony — zdzi
w iłbym się napraw dę bardzo, gdyby moj służący nie p o trafił
przynieść stryjow i tego specjału.
— C hyba żartujesz b ra ta n k u — oburzył się cesarz, jakże
byś śmiał narażać młodego, niedoświadczonego chłopca, ob
cego zupełnie w tym k ra ju na takie niebezpieczeństwo.
— N ie przejm uj się stryju zanadto takim i drobiazgam i,
a przekonam cię niebawem, że H a ra p Alb przyniesie ci iden
tycznej sałatki ile tylko zechcesz, mam najgłębsze prześw iad
czenie, że ten chłopak p o trafi w yw iązać się z poruczonego
mu zadania.
— H a ra p Alb, H a ra p Alb! — zaw ołał rozkazującym to
nem.
A ledwo młodzieniec stanął przed nim, W ygolony rzucił
krótko:
-— M asz natychm iast udać się do O grodu N iedźw iedzia
i przynieść nam sałatę podobniusienką do tej, k tó rą w idzisz
tu na stole. Prędko, nie ociągaj się, nie masz chw ili do stra
cenia, a przedew szystkiem nie próbuj w ykręcać się sianem,
bo nic z tego nie będzie — gdybyś się naw et w mysią schował
jamę, znajdę cię zawsze.
Nieszczęśliwy H a ra p A lb zgnębiony i sm utny udał się do
stajni i głaszcząc pieszczotliwie swego wierzchow ca po grzy
wie począł się żalić cichym głosem:
— K oniku, koniku mój miły, gdybyś w iedział w jakim
ciężkim jestem położeniu. N iechaj błogosławione będzie imię
mego ojca, bo przestrzegał mnie przed W ygolonym — i nie
szczędził rad przed podróżą, a ja lekkom yślnie przekroczy
łem jego rozkazy i dlatego upadłem tak nisko, staczając się
do roli m arnego pachołka. Dzisiaj, nie ma dla mnie innego
wyjścia — muszę słuchać ulegle, inaczej życie moje wisi na
włosku.
— Panie — odpowiedział koń — bądźże mężczyzną i nie
wyrzekaj jak białogłowa. Wsiadaj na mój grzbiet, a moja
już rzecz, gdzie cię powiozę. Bóg jest wielki i wybawi nas
z każdej opresji.
H arap Alb słysząc te słowa, poczuł w sobie jakby nowy
przypływ energji i wiary. Nie wahając się wskoczył na konia
ufny, że go wierny przyjaciel zaprowadzi tam, gdzie należy.
Jechał tak stępa aż do miejsca, gdzie już nikt dojrzeć ich
nie mógł.
Wówczas rumak zebrał wszystkie siły i krzyknął na mkh-
dzieńca:
— Panie, trzymaj się mocno, bo pofrunę cicho jak w iatr
i oblecimy wokół ziemię. Djabeł jest sprytny, ale Bóg potęż
niejszy i dlatego nawet z Wygolonym damy sobie radę, gdyż
jeszcze nie jest za późno.
Jednym susem koń uniósł się w obłoki. Przebiegli ziemię,
szybowali nad lasami, wierzchołkami gór, falami oceanów, aż
wreszcie koń począł się łagodnie opuszczać nad ładną wy
sepką, otoczoną zewsząd morzem. Tam przystanął przed samo
tną chatynką, grubo, na cal obrosłą mchem, mchem miękkim
jak jedwab, a zielonym jak jabłuszko. H arap Alb zeskoczył
z konia i ku swemu zdziwieniu ujrzał, jak idzie naprzeciw
nimu ta sama znajoma żebraczka, której dał jałmużnę przed
wyruszeniem z ojcowskiego pałacu.
— N o i cóż H arap Alb? przyw itała go łagodnie sta
ruszka — czyż nie miałam słuszności mówiąc, że góra z górą
się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze. — Wiedz*
iż jestem Św. Niedzielą i znam doskonale troski, które przy
wiodły cię tutaj. Wygolony czyha na twoje życie, chce za
wszelką cenę ciebie unicestwić i dlatego posłał cię po sałatę do
Ogrodu Niedźwiedzia. Pozostań u mnie przez noc, a ja się za
stanowię co wypada nam Zrobić.
69
H arap Alb podziękował staruszce za dobre przyjęcie i po
został pod jej dachem.
Pamiętaj H arap Ałb — dodała jeszcze na dobranoc Św.
Niedziela, że nie ja, ale siła twojej dobroci i szlachetnego ser
ca przychodzi ci z pomocą.
To mówiąc wyszła staruszka z izby i boso poczęła się prze
chadzać po wieczornej rosie, zrywając całe pęki rosnącej tu
bujnie giencjany. Gdy zebrała już wielką naręcz kwiatów
wróciła do kuchni, zagotowała połowę przyniesionej giencjany
w saganie słodkiego mleka, a drugą rozgotowała w naczyniu
z miodem; uporawszy się z tą czynnością, pobiegła żwawo
do znajdującego się w Ogrodzie Niedźwiedzia studni, wypeł
nionej po brzegi wodą i cały przyniesiony napój wlała do
środka. Poczem poczekała jeszcze dobrą chwilę, aż pojawił
się u źródła niedźwiedź. — Zbliżał się szybko, mrucząc wście
kle, z otw artą paszczą tak olbrzymią, że zdawało się iż jedna
szczęka dotyka nieba, a druga ziemi. Bestja podeszła do studni
i poczęła pić chciwie, mlaskając językiem i oblizując się łako
mie, bo woda była smaczna i słodka. — Pił, przestawał chwilę,
mruczał, popijał znowu, jeszcze mruczał, znowu pił, wreszcie
siły poczęły go opuszczać i nagle wpadł w rodzaj omdlenia.
Zasnął snem kamiennym, a tak ciężkim, że śmiało można by
łoby drwa mu rąbać nad uchem, a nie przebudziłby się wcale.
N a to czekała tylko Św. Niedziela. Pobiegła co tchu do
H arap Alba, obudziła go punktualnie o północy i szepnęła:
— Odziej się prędko w niedźwiedzią skórę, podarowaną ci
przez ojca, idź prosto przed siebie; kiedy dojdziesz do miej
sca, gdzie krzyżują się drogi, ujrzysz zdaleka Ogród Niedźwie
dzia. Bez obawy wejdź do środka i narwij sobie sałaty wiele
ci się tylko spodoba, bo chwilowo rozprawiłam się z niedźwie
dziem jak się patrzy.
— Jeżeli jednak przypadkiem obudzi się znienacka i rzuci się
7°
na ciebie — ciśnij mu w głowę niedźwiedzią skórę i biegnij
ile ci sił starczy zpowrotem do mnie.
H arap Alb zastosował się ściśle do wskazówek Św. Nie
dzieli, wszedł do ogrodu, narwał wielką ilość sałaty i już za
myślał zawracać, gdy nagle Miś przebudził się ze snu i mru
cząc gniewnie pobiegł za nim. Zdając sobie sprawę z grożą
cego niebezpieczeństwa, H arap Alb rzucił w stronę rozjuszo
nej bestji niedźwiedzią skórę, dar starego króla, a sam pędem
uciekł w stronę chaty Św. Niedzieli. Dobiegł do staruszki zdy
szany, ale cały i zdrowy, z ogromnym zapasem sałaty w rę
ku. Z jakąż wdzięcznością ucałował ręce swej dobrodziejki,
dziękując jej za oddaną przysługę, trudno opisać.Poczem na
ładował na konia drogocenną zdobycz i odjechał w stronę
państwa Zielonego Cesarza.
N iechaj nas Bóg w spiera m iłościw ie,
Bo długa jeszcze b ędzie nasza gadka . . .
71
5
z sobą w drogę, choć i tak ten chłopak dostatecznie zatruw a
mi życie i sprowadza mi moc kłopotów.
Kilka dni później Zielony Cesarz kazał podziwiać W ygo
lonemu kolekcję drogocennych kamieni.
— Czyś widział bratanku kiedykolwiek w życiu tak pię
kne kamienie, o takim blasku i takiej wielkości? — zapytał
intruza.
— Nigdy — zachwycił się przesadnie Wygolony. Przyznam
ci się stryju, że widziałem różne kosztowności i klejnoty, ale
0 podobnych cudach nawet nie marzyłem. Gdzie można zna-
leść takie skarby?
— Chcesz wiedzieć, gdzie można je znaleźć, bratanku? O d
powiem ci krótko: w Lesie Jelenia. — Zwierzę to ma całe ciało
pokryte bezcennemi gemmami, większemi jeszcze i piękniej-
szemi od tych, które ja posiadam. Mówią nawet, że pośrodku
czoła ma brylant, płonący jak słońce. Ale nikt z żyjących nie
może zbliżyć się do Jelenia, ponieważ jest zaczarowany, żadna
broń go się nie ima, a każdy człek, zauważony przez niego
umiera natychmiast. I dlatego, jak tylko kto dojrzy Rogacza
zdaleka, bierze nogi za pas i ucieka, aż się za nim kurzy. Bo
powtarzam ci, na kogo padnie wzrok zaczarowanego zwierzę
cia, człowiek to, czy bestja, musi umrzeć, niby rażony pioru
nem. Tern się tłomaczy, że niezliczona ilość kości ludzkich
1 zwierzęcych bieleje w głębi tej straszliwej kniei. — Przy
puszczalnie Jeleń ten musi być potężnym czarownikiem, a mo
że nawet wcieleniem djabła. A pomimo to wszystko, wyobraź
sobie bratanku, że istnieją ludzie, a raczej junacy z szatańską
duszą, którzy nie lękając się przeciwności, próbują wtargnąć
do Lasu Jelenia. A ten, co ma tę niesłychaną odwagę, że błądzi
po gęstym, dzikim borze, nierzadko znajduje bezcenny ka
mień opadły z ciała Jelenia, który jak ci może wiadomo, co
siedem lat wytrząsa z siebie kosztowności. T aki szczęściarz
jest już zabezpieczony na całe życie, bo odsprzedaje mi klej-
**51
not, a ja wynagradzam go za to, jak można tylko najhojniej.
Wiedz, bratanku, że te kamienie są ozdobą mego skarbca
i stanowią bogactwo cesarstwa, albowiem na całym świecie po
dobnych nie znajdziesz. Z najodleglejszych zakątków ziemi
nadciągają do mnie królowie i książęta aby podziwiać moją
kolekcję.
— Mój Boże, niech się stryj nie obraża — westchnął nie
szczerze Wygolony — ale chciałbym wiedzieć, dlaczego tylu
tchórzów zamieszkuje twoje państwo? Mogę założyć się z to
bą, o co tylko zechcesz, że mój służący przyniesie ci bez trudu
głowę i nienaruszoną skórę Jelenia ze wszystkiemi jej ozdo
bami.
Nie zastanawiając się więcej przywołał Wygolony H arap
Alba i rzucił mu rozkazująco:
— Udasz się natychmiast do Lasu Jelenia — możesz robić
co ci się żywnie podoba, przewrócić wszystko do góry no
gami, jeżeli trzeba, ale musisz mi przynieść skórę Jelenia
i jego głowę ozdobioną drogimi kamieniami. Nie próbuj tyl
ko ukryć dla siebie niektórych klejnotów, strzeż się przede-
wszystkiem, aby nie naruszyć wielkiego kamienia znajdują
cego się pośrodku czoła inaczej... będziesz miał ze mną do
czynienia, a wiesz czem to pachnie, marsz, w drogę!
Nieszczęsny H arap Alb pojął w lot co wyniknąć dla niego
może z tego nowego zlecenia, ale ponieważ nie było dla niego
innego wyjścia, jak tylko ślepe posłuszeństwo, udał się więc do
stajni, aby przed swoim jedynym przyjacielem-koniem wy
spowiadać się ze wszystkiego.
— Koniku, koniku mój miły — żalił się królewicz głasz
cząc pieszczotliwie jedwabistą grzywę rumaka — w nową, nie
bezpieczną przygodę wplątał mnie Wygolony. Jeżeli i z tej
opresji wyjdę żywy — chyba mnie już nic gorszego w życiu
nie będzie mogło spotkać — lecz któż wiedzieć może czy
szczęście mi posłuży?
— W szystko głupstwo mój panie — perswadował wierzcho
wiec. — Przedewszystkiem należy zachować spokój, aby móc
zwalczyć wszelkie przeciwności. Ale powiedz mi panie, co
W ygolony wymyślił nowego? Może kazał ci obedrzeć ze skó
ry kamień młyński i przynieść skalpel cesarzowi? — żartował
rumak.
— Coś stokroć trudniejszego koniku.
— Bez względu na trudności pamiętaj, że obiecałem ci
zawsze przyjść z pomocą — rzekł koń. Nie m artw się. Znam
dziwaczne zachcianki twojego pana i gdybym tylko zechciał,
oddawna mógłbym go potraktować tak, jak na to zasługuje.
Lecz pozwól mu pohulać jeszcze trochę. Osobnicy jego pokro
ju potrzebni są nawet na świecie, aby nauczyć innych rozu
mu. — A ty sam panie — kto wie? Może cierpisz konsek
wencje własnej lekkomyślności, może pokutujesz za grzechy
przodków? W każdem razie uszy do góry — nie gryź się
zbytecznie, ufaj w dobroć Boga, potęga jego jest wielka i nie
pozwoli nam już długo cierpieć. To co przeznaczone jest czło
wiekowi, w yryte jest na jego czole. W ielki jest Stwórca w W y
sokościach. Nadejdzie dzień, kiedy skończą się wszystkie nasze
utrapienia.
H arap Alb skoczył na konia. Jechali stępa długi czas, aż
do bram miasta, aby uniknąć wzroku ciekawych, nagle koń
wyprężył się, zatrząsł calem ciałem i natężając wszystkie siły
zawołał:
— Trzym aj się mocno panie:
Bo już się oto
Zryw am do lotu,
I w niebo w zlatam ,
Naszego świata
Strop lazurowy;
Ponad dąbrowy,
Kędy w mgieł dymie,
Pną się k ’lazurom
Góry olbrzymie;
Za siódmą górą,
Za siódmą rzeką,
H et, het daleko
Ku oceanom,
D zikim otchłaniom,
Gdzie dziw nad dziw y,
'W różek królowa
W śród wysp szczęśliwych
W śród wysp szczęśliwych,
Przy tych słowach poszybował rumak, wraz ze swoim jeźdz-
cem poprzez:
Białe obłoki,
Księżyc i słońce
I Wenus wysokiej,
Poblaski skrzące;
W gwiazdy, w zw yż, w gwiazdy,
W gwiazd całe krocie —
Tonąc w złocie . . .
A ż wreszcie opuścił się cichutko na skrzydłach wiatru:
Do samych nóżek
Królowej wróżek,
Gdzie dziw nad dziw y,
Czarów królowa,
W śród wysp szczęśliwych,
W kwiatach się chowa . ..
A kiedy ucichł w iatr zupełnie, znaleźli się znowu u progu
chatynki Św. Niedzieli. Staruszka była na szczęście w domu,
a ujrzawszy niespodziewanych gości wyszła na próg izby i ze
zwykłą słodyczą zapytała:
— Przybyłeś znowu H arap Alb? Czy jest coś nowego? Czy
potrzebujesz jeszcze mojej pomocy?
— Niestety tak, mateczko — odparł srogo zadumany mło
dzieniec. — Mój pan za wszelką cenę chce mojej śmierci, a ja
sam mateczko wolę już nie żyć, niż dalej wlec podobną egzy
stencję.
— W stydź się , wstydź H arap Alb — oburzyła się starusz
ka. — Nigdy nie przypuszczałam, żeś taki słaby i jak kobieta
trwożliwy. Otrząśnij się ze złych myśli, a przedewszystkiem
uspokój się trochę. — Pozostaniesz dziś u mnie na noc, a mo
żesz być pewny, że stara babcia ci przyjdzie z pomocą. Zo
baczysz, będziesz wielkim i potężnym, pokrzyżują się plany
Wygolonego. Ale uprzedzam cię, musisz być jeszcze cierpli
wym synu i jeżeli czekałeś tak długo, poczekasz jeszcze tro
chę, najgorsze masz w każdym razie poza sobą. Począwszy
od dnia dzisiejszego napotykać będziesz coraz to nowe tru d
ności, ale już mniej ciężkie od poprzednich. N ie dziw się,
musi być tak, a nie inaczej, póki nie opuścisz służby u swego
pana. — Tak, H arap Alb pobiedzisz się jeszcze, ale nie trać
nadziei, szczęście sprzyjać ci będzie zawsze, a koniec końców
wyjdziesz zwycięsko ze wszystkich ciężkich prób życiowych.
— Może i tak będzie mateczko — westchnął H arap Alb —
ale za wiele przeciwności skupiło się jednorazowo na mojej
głowie.
— W szystko co Pan postanowił tam, w górze — musi się
spełnić — rzekła uroczyście Św. Niedziela, bo nie człowiek
kieruje światem, ale wola Boża. — Kiedy staniesz się potęż
nym cesarzem, starać się będziesz rozpatryw ać wszystkie
przedłożone ci sprawy sprawiedliwie i bezstronnie, rozumiejąc
czem jest krzywda i cierpienie ludzkie, albowiem sam przez
nie przeszedłeś. Ale narazie zalecić ci mogę tylko jedno: cier
pliwość, bo wiedz H arap Alb, tylko cierpliwością uda ci się
zniszczyć wroga.
76
N a tę przemowę nie znalazł H arap Alb żadnej odpowiedzi,
polecił się tylko Bogu, dziękując Mu z głębi duszy za wszystko
dobro i zło co na niego zesłał. Poczem ucałował z wdzięczno
ścią ręce Św. Niedzieli, dziękując jej, że jeszcze tym razem
pragnie mu przyjść z pomocą.
— W idzę synu, że przychodzisz do rozumu, wobec tego,
trzeba się dobrze zastanowić, co można dla ciebie uczynić
w sprawie Jelenia, bo twój pan, Wygolony wyczekuje cię
z niecierpliwością. A no trudno — jest twoim panem, mu
sisz mu być do czasu posłuszny, stosując się do rumuńskiego
przysłowia. „Uwiąż konia tam, gdzie ci każą“.
To mówiąc, wydobyła Św. Niedziela ze schowka maskę
i miecz otrzymane w swoim czasie od dobrego karła Statu-
Palma-Barba-Cot i podając je królewiczowi rzekła:
— Pilnuj tych przedmiotów jak oka w głowie, bo masz
przed sobą ciężkie zadanie. Ale miejmy nadzieję w Bogu, że
pokonamy wszystkie przeszkody.
O pierwszych kurach Św. Niedziela w towarzystwie H arap
Alba udała się do Lasu Jelenia. — Tam nie tracąc czasu po
częli oboje kopać rów na wysokość człowieka. Kopali ten dół
tuż obok źródła, gdzie każdego dnia około południa Jeleń
przychodził pić, odpoczywać i spać jak pasza, aż do wschodu
słońca. Po tak przyzwoitem wytchnieniu, Jeleń wstawał i od
chodził w głąb kniei, aby powrócić do źródła dopiero naza
jutrz o tej samej porze.
— A teraz — rzekła Św. Niedziela — ponieważ rów jest
gotów — musisz się w nim ukryć H arap Alb. Pozostaniesz
tam dzień cały i posłuchaj dobrze, co masz czynić: nałóż na
tw arz maskę, weź w rękę miecz. Pamiętaj, ani na chwilę nie
wypuszczaj go z dłoni. — Gdy Jeleń w samo południe zbliży
się do źródła, aby ugasić pragnienie, a następnie swoim zwy
czajem wyciągnie się na darni dla poobiedniej drzemki i za
śnie z otwartemi oczami, czekaj chwili, aż posłyszysz chrapa-
nie. Wówczas dopiero wyjdź cichutko ze swego ukrycia i jed
nym zamachem zetnij mu głowę. T o uczyniwszy, schowaj się
prędko do rowu i pozostań tam aż do zachodu słońca. —
Głowa Jelenia przywoływać cię będzie wciąż po imieniu, chcąc
za wszelką cenę zobaczyć cię na własne oczy. Udawaj głuche
go, nie przychylaj się do żadnej prośby, a jeżeli już koniecznie
pragniesz zobaczyć jak wygląda umierający rogacz, rzuć nań
okiem tylko przez chwilę i tylko z dobrego schronu. Jeleń ma
zatrute spojrzenie i wystarczy aby wpił w ciebie źrenicę na
ułamek sekundy, a zwalisz się bez życia, jak tylu innych przed
tobą. W iedz jednak, że o zachodzie słońca Jeleń umrze.
— Wówczas będziesz mógł bezpiecznie wyjść ze swego ukry
cia. Obedrzesz go tedy ze skóry, a głowę nienaruszoną za
bierzesz ze sobą. Gdy spełnisz to zadanie, wracaj do mnie. —
Święta Niedziela nie miała nic więcej do powiedzenia i wol
nym krokiem zawróciła ku domowi, podczas gdy H arap Alb
ukrył się w rowie.
Około południa H arap Alb posłyszał dzikie porykiwanie,
dowód, że Jeleń zbliża się do krynicy. W krótce znalazł się nad
źródłem, przystanął i począł pić, pić chciwie, bez przestanku,
świeżą, orzeźwiającą wodę; zaryczał, rozejrzał się i znowu
pił , a gdy wreszcie ugasił straszliwe pragnienie, począł za
bawiać się przerzucając rogami grudki ziemi poprzez głowę,
jak to czynią rozjuszone byki, poczem dla rozrywki, pogrze
bał trzy razy racicą w glebie i wreszcie wyciągnął się na mu
rawie, przeżuwając, przeżuwając dopiero co połkniętą strawę;
przy tej czynności zasnął. W tej samej chwili rozległo się po
tężne chrapanie.
N a to tylko czekał H arap Alb. Ostrożnie wysunął się ze
swej kryjówki, podszedł do wroga, uniósł miecz i ude
rzył, z taką siłą, że pod ciosem głowa odskoczyła od kadłuba.
Pomny na przestrogę Św. Niedzieli, pędem rzucił się do rowu
i tam ukrył się pod samą szyję. Ale krew Jelenia poczęła ście-
kac i płynąć, płynąć, ogromną, niepowstrzymaną fałą z dziw
nym dźwiękiem: „glu-glu-glu-glu“. Krew zalała rów, napełniła
go po brzegi, pokryła łepką cieczą nieszczęsnego królewicza,
który o mało włos nie zadławił się i nie utonął, a płynąć nie
przestała. A tymczasem odcięta głowa Jelenia podrygiwała
w potwornych susach i rozpaczliwym głosem wołała:
— H arap Alb! H arap Alb! Słyszałem dużo o tobie, ale ni
gdy nie widziałem cię jeszcze. W yjdź na chwilę ze swego
ukrycia abym przed śmiercią mógł cię podziwiać, bo istotnie
godny jesteś wielkich bogactw, które ci pozostawiam w spadku.
W yjdź na chwilę, abym mógł potem radośnie umrzeć. —
Ale H arap Alb pamiętał ostrzeżenie staruszki i milczał upor
czywie.
No i cóż H arap Alb — widzę synu, żeś się chwacko spi-
zakrzepła w kawałach i tamowała przejście. — Długi jeszcze
czas krwawa głowa wołała bez skutku, bo królewicz milczał
jak zaklęty i ukrywał się przezornie . — Nagle, niespodzianie
wszystko ucichło. W tej samej chwili słońce zaszło za purpu
rową chmurę i H arap Alb wyszedł ostrożnie ze swego rowu.—
Delikatnie, aby nie naruszyć ani jednego kamienia, odarł zwie
rzę ze skóry, poczem zabrał głowę i udał się do Św. Niedzieli.
— N o i cóż H arap Alb — widzę synu żeś się chwacko spi
sał i znowu wyszedłeś zwycięsko z tej nowej próby.
— Tak, przy pomocy Bożej i twojej świętości mateczko —
odparł skromnie spuszczając oczy młodzieniec, — udało mi się
spełnić rozkaz mego pana, którego Boże mi dopomóż, abym
więcej nie oglądał.
— Pozwól, niechaj Najwyższy się z nim rozprawi — po
radziła Św. Niedziela. Bądź pewien, że Wygolony znajdzie dla
siebie wkrótce sędziego, bo Bóg jest nierychliwy, ale sprawie
dliwy. Idź teraz w pokoju i zanieś mu tę rzecz, której pragnął,
a która właśnie stanie się powodem jego zguby.
79
H arap Alb pocałował staruszkę w rękę na pożegnanie,
jeszcze raz podziękował za okazaną pomoc, poczem wsko
czył na konia i odjechał tą samą obłoczną drogą, którą nie
dawno przybył.
N ie c h a j nas Bóg w s p ie r a m iło śc iw ie ,
Bo d łu g a je s z c z e b ę d z ie n a sza g a d k a . . .
* *
80
■ g g tp l —- 9
CK.
I S£
#m >
— No i cóż powiesz na to stryju? — przyznasz chyba, że
zawsze mam rację.
— Cóż ci mogę powiedzieć bratanku — odrzekł zdumiony
cesarz. Gdybym miał takiego służącego, jak H arap Alb zdol
nego, wiernego i odznaczającego się podobnem męstwem, posa
dziłbym go przy jednym ze mną stole, bo ten chłopak uczci
wie sobie na to zasłużył.
— O! co to, to nie — niech się z tą myślą pożegna raz na
zawsze — krzyknął porywczo Wygolony. Do tego nie do
puszczę nigdy, choćby okazał się jeszcze stokroć pożytecz
niejszy, niż był dotychczas. H arap Alb, nie jest ani moim bra
tem, ani swatem, nie mam więc powodu aż tak go honoro
wać. Zresztą stryj nie ma pojęcia jaki zadatek na djabła w nim
siedzi i wiele mnie zdrowia kosztował ten chłopak, zanim wy
tresowałem go jak się należy. Ja jedyny mam wpływ na niego
i potrafię ujarzmić jego nieokełznaną naturę, bo z tej mąki
zrobić chleb, t. j. radzić sobie z tym wyrostkiem, zadanie niela-
da, z którego ja tylko wywiązać się potrafię. A co do ciebie stry
ju zauważyłem już dawno, iż masz za miękkie serce dla swoich
poddanych i to jest właśnie powodem, dlaczego twoje Jelenie
nie przynoszą ci drogich kamieni, a twoje Niedźwiedzie sałaty.
Co się mnie tyczy, mam pewność, iż nikt nie ośmieli mi się
w kaszę dmuchać, a gdy widzę, że kot zaczyna gryma
sie, przyciskam mu we drzwiach ogon, a zaraz pocznie tań
czyć tak, jak ja mu zagram i z apetytem zjadać olęgałki, po
nieważ nie ma innego wyboru. I jeżeli niebawem za pomocą
Boską zajmę na tronie twoje miejsce, zobaczysz, jak się od
mieni w naszem cesarstwie. Wszystko pójdzie inną, lepszą ko-
leją, ho wiesz stryju, przysłowie mówi: „Człowiek uświęca
miejsce . Niechaj stryj nie sądzi, że chcę mu robić wyrzuty,
napewno w swojej młodości był stryj do mnie podobny, tylko
tak na starosć każdy kapcanieje, nieprawdaż? W każdym ra
zie tak dłużej trwać nie może i nie powinno.
8l
Długo, długo jeszcze gadał, niby ślepa sroka W ygolony,
ji biedny, sędziwy cesarz siedział oszołomiony tem, co słyszy,
aż zapomniał zupełnie o H arap Albie, o Jeleniu i o wszyst-
kiem. — Tylko córki cesarskie patrzały na swego rzekomego
kuzyna, jak pies na kota i wyraźniej niż kiedykolwiek zrozu
miały, iż kochają go niczem sól w oku, niczem cierń w palcu,
niczem drzazgę za paznokciem.— Przeczucie coraz wyraźniej
w nich szeptało, iż W ygolony jest osobnikiem, bez czci, bez
w iary i bez honoru. Ale biedne dziewczęta wciąż jeszcze nie
śmiały się zwierzyć ze swoich domyśłów cesarzowi. I dzięki
temu Wygolony mógł sobie hulać bezkarnie długo jeszcze,
gdyż słusznie powiadają ludziska: Jeżeli kto trafił na wioskę
pozbawioną psów, może przechadzać się spokojnie po niej,
bez kija.
I ciągną dalej
Śródniebne ja zd y,
Skroś chm ury białe,
Polarnej G w iazdy
Z łote m igoty . ..
Aż lekko niby wietrzyk, opadają znów na ziemię i wirują
naokoło ziemi, w drodze do państwa Rudego Cesarza.
. . . N iech aj nas Pan Bóg w spiera m iłościw ie,
Bo długa jeszcze będzie nasza g a d k a . . .
87
lasu zobaczył przerażającą poczwarę, ogrzewającą się przed
wielkiem, kilkosążniowem ogniskiem. — Dziwadło to dygo
tało z zimna i szczękając zębami, krzyczało, iż żywcem zam ar
za. Człowiek ten naprawdę był czemś potwornem. Miał
ogromne, zwisające uszy, grube, obwisłe wargi, a kiedy sapał,
żuchwa górna podnosiła się aż nad głową, podczas gdy dolna
tarzała się po ziemi i zakryw ała mu wystający żywot. Gdy
zacierał szpetne ręce i chuchał w nie, wszystko wokół pokry
wało się szronem, na grubość dłoni. Nie można było zbliżyć
się do tego straszydła, bo dygotał z zimna tak okropnie, rzekł
byś, wstrząsa jego ciałem kilku djabłów jednocześnie. Rzecz
szczególna, że pokraczny nieznajomy nie dygotał sam jeden,
ale wszystko naokoło trzęsło się w dreszczach; wicher wył
jak opętany, drzewa w borze trzeszczały od jęków, kamienie
żaliły się przejmującym głosem, chróst zawodził przeraźliwie,
a w samem ognisku powalone kłody drzewa pękały z mrozu
z suchym szlochem. W iewiórki, przytulone jedna do drugiej,
kryły się w swoich dziuplach, chuchając bez przerwy w pa
zurki i zakrywając łapkami oczy łkały żałośnie, przeklinając
dzień swoich narodzin. — W idmowa ta istota była poprostu
uosobieniem mrozu i wystarczyło aby H arap Alb rzucił na
nią przelotne spojrzenie, a już poczuł w ustach ścinającą się
w lód .ślinę.
— Zaiste wiele dziwów napotyka człek w swojem życiu —
pomyślał królewicz, a potem zwracając się do poczwary za
wołał:
— Hej, hej, demonie, powiedz mi kim jesteś, czyś może
owym sławnym Gerylą, bożkiem zimna? Tak, nie zaprze
czaj, mi możesz być nikim innym, widzę bowiem iż, w two
jej obecności sam ogień zamarza.
— Śmiej się, śmiej się H arap Alb — zawołał nieznajomy,
a jednak przekonasz się i to wkrótce, jak bezemnie nie dasz
sobie rady.
— A więc, zgoda stary, chodź ze mną — zaproponował
wesoło H arap Alb — rozgrzejesz się przy forsownym m ar
szu — nie zdrowo dla ciebie tak stać w miejscu.
Posłusznie Geryla opuścił swe ognisko i podążył za króle
wiczem.
Ale ledwo H arap Alb ujechał parę kilometrów, gdy oczom
jego przedstawił się straszny widok.
Potworny olbrzym pędził przed siebie dwadzieścia cztery
wielkich, drabiniastych, zapełnionych chlebem wozów i krzy
cząc w niebogłosy, że umiera z głodu, pożerał koleiny pozo
stawione przez nie.
— Chyba pęknę dziś ze śmiechu — zauważył rozbawiony
H arap Alb — nie przypuszczałem nigdy, że spotkam w życiu
podobnego cudaka, który napewno nie jest nikim innym, jak
Flamanzilą — uosobieniem głodu, wór bez dna, lub coś w tern
rodzaju, co pochłania ziemię, a nigdy nie jest syty.
— Śmiej się, śmiej się ze mnie H arap Alb — ale wiedz, że
tam gdzie dążysz, ani rusz nie poradzisz sobie be«;emnie.
— A więc dalej grubasie, marsz ze mną — wierzę w twoje
słowa, tylko nie wyobrażaj sobie przypadkiem, że cię poniosę
na plecach, nie poradziłbym — drepcz sobie przy koniu...
Dziwaczna trójka ruszyła naprzód, ale niebawem znów
przystanąć musiała, albowiem stokroć gorsza poczwara od po
przednich zagrodziła im drogę. Było to przeraźliwe widmo
człowieka, który spijał wodę z dwudziestu czterech śluz i wy
suszał rzekę, na której obracało się pięćset młynów wodnych—
krzycząc straszliwym głosem, iż usycha z pragnienia.
— A to cóż znowu za djabelska zjawa, o bezdennym brzu
chu i nieugaszonem gardle? Nie mogąc zaspokoić pragnienia
źródłami ziemi, ta istota posiada chyba otchłań płynów
w swoich wnętrznościach. Kto to być może? Chyba sławny
Setyla, plaga wód, syn posuchy, urodzony pod znakiem kacz
ki, zdolny nasiąkać wodą niby gąbka.
89
— Śmiej się, śmiej się H arap Alb — odparł obrażony Se-
tyla, podczas gdy woda ściekała mu uszami i nosem jak
z rezerwuaru — ale uprzedzam cię, że nie powrócisz z kraju
do którego zmierzasz, jeżeli ja nie przyjdę ci z pomocą.
— Przyłącz się więc do naszej gromadki — zadecydował
bez wahania królewicz — zrób mi tylko jedno ustępstwo:
przestań chlapać się w wodzie, być przekleństwem żab i po
zwól znów wiatrakom obracać się swobodnie, bo od dawien
dawna, myśląc tylko o zaspokojeniu swoich kaprysów, jesteś
klęską dla wszystkich. A pozatem, przestrzegam cię że, ze
zbytku wody w brzuchu mogą ci się wylęgnąć żaby.
Setyla wysłuchał spokojnie przemowy młodzieńca i poszedł
za nim.
Raptem całe towarzystwo stanęło jak wryte. Z parowu
wysunął się ku nim potworny olbrzym.
Straszydło to posiadało tylko jedno oko, wielkie jak prze
tak, a umieszczone pośrodku czoła. Kiedy podnosił powiekę
nie widział nic zupełnie i upadał na ziemię, potykając się
o wszystkie napotkane przedmioty niby ślepiec, jeżeli nato
miast zamykał oko, bezwzględu na panującą wokoło noc, czy
dzień, widział olbrzym najdrobniejsze szczegóły, aż do same
go wnętrza skorupy ziemskiej. Dostrzegłszy H arap Alba, po
tw ór rozkrzyczał się jak szalony:
— W szystko tutaj na tym padole wydaje mi się dziurawe
niczem sito, a przezroczyste jak woda. W idzę nad swoją
głową mnóstwo rzeczy widzialnych i niewidzialnych, widzę
jak ziemia każe rosnąć trawie, jak słońce opada nad doliną,
jak księżyc i gwiazdy wpadają w morze. W idzę drzewa,
wierzchołkami dotykające ziemi, zwierzęta z łapami podnie-
sionemi do góry, a wszyscy ludzie chodzą na głowie. W idzę
wreszcie wszystko czego nie chcę aby inni widzieli, widzę np.
usta rozwarte ze zdziwienia na mój widok, a doprawdy nie
wiem co jest we mnie tak zabawnego, lepiej byłoby aby lu-
dzie zajmowali się swą własną urodą i powierzchownością,
nie moją.
Słysząc te słowa H arap Alb zasłonił ręką usta, aby nie
parsknąć śmiechem,
— Boże opiekuj się tym warjatem — szepnął do siebie —
gdyż naprawdę pożałowania jest godny. Patrząc na niego
ma człowiek ochotę płakać i śmiać się jednocześnie. Stwo
rzenie to jest prawdopodobnie słynnym Ochilą — Cyklo
pem jednookim — bratem Orbila-ślepca — kuzynem Chio-
ryli-bez oka, siostrzeńcem sióstr Pandila z wioski Chitil —
obok osiedla L a-L a-C hi. Ochila jest unikatem na świecie,
bo widzi wszystko, ale inaczej od zwykłych śmiertelników.
W ygląda jak bochen źle wypieczonego chleba, tylko na szczę
ście nie zdaje sobie z tego sprawy.
— Kpij sobie ze mnie H arap Alb — kpij — rzekł Ochila,
patrząc zezem na królewicza, lecz wiedz, że tam gdzie idziesz,
nijako ci będzie bezemnie. Nie porywa się tak łacno córki
Ryżego Cesarza, a nie wyda jej dobrowolnie ze swego zamku
na Oacie okrutny monarcha, jeżeli ja do tej sprawy ręki nie
przyłożę.
— A więc jazda z nami — zachęcił H arap Alb.
I Ochila bez słowa protestu przyłączył się do towarzyszów
królewicza.
Uszli tak spory kawał, gdy na zakręcie drogi wyrósł jak
z pod ziemi nowy potwór.
Straszliwa ta pokraka stała wyprostowana i trzymając łuk
w olbrzymiej dłoni celowała do ptaków i kładła je trupem
na miejscu. Właściwością tego widma było nietylko to, że
nie chybił nigdy strzału, ale mógł jeszcze na żądanie posze
rzyć się tak niezwykle, iż ramionami obejmował całą ziemię,
albo wyciągał się wzdłuż i wówczas dotykał ręką księżyca,
gwiazd, a nawet samego słońca.
Niekiedy, zbyt leniwy aby napinać łuk, wyciągał poprostu
dłoń i ukręcał swym biednym ofiarom szyję, z niełudzkiem
okrucieństwem, poczem pożerał zdobycz w całości, na suro
wo, wraz z całkowitem upierzeniem.
— Do licha, jakże ten znowu może się nazywać? — zasta
nowił się królewicz.
— Szepnij mi jego imię do ucha, a ja ci głośno powiem
jak się ta zmora nazywa — zażartow ał Ochila, śmiejąc się
pod strzępiastym wąsem.
— Bóg świadkiem, że niewiadomo jak ochrzcić tego po
tw ora — zafrasował się H arap Alb. — Można go nazwać
Pasarilą (ten który poluje na ptaki) i będę miał słuszność, ale
można równocześnie ochrzcić go mianem Latili (poszerzają
cego się człeka) i również się nie pomylę, tak jak będę nie
daleko od praw dy, jeżeli zawołam nań Lungila (ten co się
wydłuża). Jednem słowem będzie najlepiej, jeżeli nadam mu
przydomek: Pasari - Lati - Lungila — ten co chwyta ptaki,
rozszerza się i wydłuża — zadecydował H arap Alb, patrząc
ze współczuciem na stos martwych ptaszków leżących przed
widmem. Tak, bezwątpienia musi to być sławny „ L a ti-
Lungule-Pasari“ — syn Sagitery, bratanek Łuku — pas Zie
mi — Schody niebieskie — Pomór ptaków, Zgroza ludzi —
nie sposób nazwać go inaczej.
— Ej! H arap Alb nie dworuj sobie ze mnie — upomniało
straszydło. Lepiej uczynisz, jeżeli zabierzesz mnie z sobą, bo
ostrzegam cię, pędzisz prosto w nieszczęście. N ie wyobrażaj
sobie bowiem, iż tak łatwo jest porwać córkę Rudego Cesarza.
Zapewne ci niewiadomo, że dziewica ta jest widmem i może
kiedy tylko zechce przemieniać się w ognistego ptaka, który
jak piskorz wymyka ci się z rąk. Jeżeli nie będziesz mnie
miał do pomocy daremnie zmierzasz w te strony.
— A więc chodź z nami — zaproponował królewicz —
schwycisz Gerylę za kark, podniesiesz go w górę i ogrzejesz
mu nos w słońcu, może wówczas rozgrzeje się nieco i prze-
stanie szczękać zębami; ja sam wiele razy nań spojrzę, poczy
nam także dygotać jak w febrze.
Pasari - Lati - Lungala przyłączył się do orszaku H arap
Alba i całą gromadą ruszyli naprzód. Ale gdziekolwiek do
tknęli stopą ziemi, pozostawiali za sobą ruiny i zgliszcza.
Geryla podpalał lasy, Flamanzila pożerał ziemię i glinę,
krzycząc w niebogłosy, iż umiera z głodu. Setila wchłaniał
w siebie wszystko co się dało: stawy i strumienia, rzeki i po
toki, aż po jego przejściu ryby wiły się po ziemi, a węże peł
zały do paszcz ropuch, błagając je przejmującym głosem
o kroplę wody. Straszliwa posucha zapanowała na świecie.
Ochila niby szatan, przypatryw ał się tej ogólnej klęsce i m ru
czał przeraźliwym głosem, na dźwięk którego dostawało się
gęsiej skórki:
. . . Jest czarne
I białe
M a rogi
B ez ro g ó w . . .
Zdrowy człowiek słysząc te słowa bez związku, miał ocho
tę wziąć nogi za pas i uciekać od tego szaleńca, gdzie pieprz
rośnie.
A Pasarila wabił ptaki i pożerał je w całości, na surowo,
wraz z upierzeniem, aż wreszcie na przestrzeni kilkuset met
rów ucichły rozkoszne świergoty i można było oczy wypa
trzeć, a nie znalazłoby się ani jednego z radosnych mieszkań
ców lasu — wytępił je Pasaryla do szczętu.
Jedynie H arap Alb nie czynił krzyw dy nikomu, ale jako
dobry kompan dzielił ze swymi towarzyszami zyski i straty.
Z każdym z nich był w przyjaznych stosunkach, wiedział
bowiem, iż dzień bliski, kiedy potrzebować będzie ich po
mocy w walce przeciwko Rudemu Cesarzowi. A ponieważ
wiadomo, jako dla pokonania złego człowieka, trzeba znaleźć
człeka gorszego jeszcze, przeto należało mieć nadzieję, że po-
93
śród pięciu potworów, napotkanych w podróży przez H arap
Alba, znajdzie się jeden przynajmniej, co potrafi poradzić so-
óie z Rudym Cesarzem.
— T rafi wreszcie swój na swego — cieszył się w duchu
H arap Alb — i może z Bożą pomocą uda mi się porwać
tę piękną księżniczkę.
A tymczasem z wielkim trudem posuwano się naprzód
wśród tysiąca niebezpieczeństw, przygód i przykrych niespo
dzianek. Wreszcie, po wielu dniach, tygodniach i miesiącach
znoju, dotarli podróżni do państwa Ryżego Monarchy.
. . . N ie c h a j nas P an B óg w s p ie r a m iło śc iw ie
Bo d łu g a je szc z e b ę d z ie n a sza g a d k a .. .
“ń fi
Całą gromadą, w sześć osób weszli na zamkowy przestro-
ny podwórzec. H arap Alb śmiało kroczył pierwszy, za nim
towarzysze.
Pożal się Boże, jak nędznie wyglądała ta czereda oberwu
sów. Odzienie spadało z nich kawałami; onuczki wlokły się
za nimi w strzępach. Można było pomyśleć, że zajechał przed
zamek sam Papue - Hoge - Gariul z orszakiem.
H arap Alb wysunął się naprzód, śmiało stanął przed Ru
dym Cesarzem i bez ogródek opowiedział skąd przybyw a,
kim jest i po co przyszedł.
Zdumienie Cesarza nie miało granic, kiedy się dowiedział,
że ta banda przybłędów ma czoło prosić o rękę jego córki,
dla niewiadomego intruza. Ale podstępny jak zwykle, po
krył gniew maską obojętności, odpowiedział nijako, ni tak,
ni nie i prosił przybyszów o spędzenie nocy pod jego da
chem, obiecując namyślić się tymczasem nad odpowiedzią,
którą dać mu wypada. Poczem przywołał ukradkiem do sie
bie wiernego sługę i wydał rozporządzenie przygotować
nocleg dla podróżnych w domu miedzianym, rozpalonym do
białości, aby tak jak zdarzało się dotąd wszystkim, co prosili
o rękę jego córki, zasnęli snem wiecznym, bez przebudzenia.
-—Godniejsze były to pany, od tych łapserdaków, a nie darowa
łem im życia — mruczał przez zęby rozsierdzony monarcha.
Stosując się do nakazu Cesarza, wierny sługa ponapalał
w piecu dwadzieścia cztery stanjen drzewa, t. j. około pięć
dziesięciu metrów opału i w chwili, gdy pokój gościnny roz
żarzył się do czerwoności zaprosił podróżnych na spoczynek.
Ale sprytny Geryla zwąchał pismo nosem, mrugnął poro
zumiewawczo na kolegów i szepnął na ucho H arap Albowi:
— Niechaj żaden z was, bez mego pozwolenia nie waży się
nocować w tym domu, bo tam gdzie chce was zaprowadzić
sługa cesarski, nie doczekacie jutra. W całej okolicy Rudy
monarcha znany jest ze swej gościnności i ludzkiego obejścia,
a co do jego córki, powiem wam bez ogródek: spowinowaco
na jest z czartem i kubek w kubek podobna do swego ojczul
ka, conajwyżej przewyższa go w złości i okrucieństwie, nie
darmo mówi przysłowie: „nie daleko pada jabłko od
jabłoni“ .
— Ale nie martwcie się przyjaciele, póki ja tu jestem, los Ru
dego Cesarza jest przesądzony, bo trafiła tym razem kosa na
kamień, a jeżeli ja sobie z nim rady nie dam, to chyba i sam
djabeł nie poradzi.
— Jestem zupełnie twego zdania — przytaknął Flamen-
zila. — Rudy Cesarz zmobilizował wszystkie swe byki do
walki z czartem, ale zdaje mi się, że z tych zapasów wrócą
jego zwierzęta bez rogów.
— I mnie się tak wydaje, a później srogi monarcha odda
nam wszystko z przychówkiem, aby się tylko pozbyć niepro
szonych gości.
— Słuchajcie — przerwał ten potok wymowy Geryla. —
Pamiętajcie, że mądrej głowie dość po słowie, nie będziem
gadać po próżnicy, bo cesarski sługa czeka z niecierpliwością,
aby zadośćuczynić gościnności swego pana, a więc uszy do
góry i za mną wiara marsz!
Poszli całą gromadą w stronę niewielkiego, miedzianego
domku i przystanęli ostrożnie pod drzwiami. — Wówczas
Geryla wszedł do środka pierwszy, dmuchnął trzy razy
przed siebie i w jednej chwili tem peratura izby zmieniła się nie-
dopoznania. Zapanowało miłe ciepło — nie było ani za zim
no, ani za gorąco, ale w sam raz, tak jak trzeba, aby dobrze
i smacznie przespać noc po podróży.
Wówczas dopiero weszła do środka reszta towarzystwa
i nie tracąc czasu, ułożono się do snu, gdzie kto mógł. Cisza
zaległa miedziany domek. Tylko kiedy sługa cesarski prze
kręcając klucz w zamku, krzyknął złośliwie poprzez zamknię
te drzwi:
— Dobranoc, obsłużyłem was jak się należy, teraz śpijcie
i niechaj to będzie sen wieczny, przygotowałem wam bowiem
posłanie tak, jak mi mój pan rozkazał, a jutro nie pozosta
nie z was nic, prócz garści popiołu.
Pobrzękując kluczami oddalił się, pozostawiając niezna
jomych swemu losowi.
H arap Alb tymczasem i jego towarzysze chichotali cichut
ko, słysząc groźbę famulusa i wiedząc, że im w izbie ciepło
i dobrze.
— Tylko dla was tak oziębiłem to mieszkanie — mruczał
Geryla—dla mnie tam ta tem peratura fraszka, rozkosznie by mi
było, ale cóż robić, trzeba cierpieć, kiedy się jest związanym
z durniami. Pamiętajcie tylko, iż po raz pierwszy i ostatni
poczyniłem dla was takie ustępstwo, w gruncie rzeczy ta cała
historja mnie nie bawi, wam dobrze, ani za zimno, ani za go
rąco, a ja dzwonię zębami z mrozu. Poświęciłem się dla
bliźnich i dlatego uprzedzam was, że całą chałupę przewrócę
do góry nogami tej nocy; jeżeli ja nie śpię z zimna, niech
i inni się pomęczą także.
— Cicho Gerylo — zawołali tamci — niebawem świt, a ty
wciąż gadasz i gadasz, cóż za duch przekory w tobie siedzi
i każe innych dręczyć. Czy skończysz dzisiaj? — już nam
głowa pęka z tych twoich wyrzekań. N aprawdę powinieneś
żyć w lesie pomiędzy wilkami i niedźwiedziami, a nie spać
z porządnymi ludźmi w cesarskim budynku.
— A cóż to takiego? — przerwał gniewnie Geryla — jeszcze
do mnie macie pretensje za wszystko co dla was poświęciłem,
jestem dobry, poki jestem dobry, ale jeżeli wyprowadzi mnie
kto z cierpliwości, staję się straszny i...
— Wiem, wiem, żeś straszny — zaśmiał się Setyla — ale
błagam cię, uspokój się trochę i zamknij na chwilę buzię, tę
twoją malutką, prześliczną buzię, bo uprzedzam cię, jeżeli za
pięć minut nie będzie cicho, pożałujesz tego gorzko; zapo
minasz, żeś nie sam jeden w domu.
— I cóż z tego? — wrzasnął Geryla — dobryś sobie —
taka to wdzięczność ludzka — prawdę mówi przysłowie: za
twoje myto, jeszcze cię obito — chłostałbym się teraz ze zło
ści, że nie wpuściłem was pierwszych do tego dobrze ogrza
nego domku, przynajmniej miałbym teraz spokój i przespał
bym się w cieple.
— Czy ty ustatkujesz się wreszcie — huknął niespodzie
wanie Lati - Lungila — jeżeli powiesz jeszcze słówko, prze
skoczę przez mur i wyjdę z tej dziury, zabierając chałupę na
głowie, a wszystko będzie przez ciebie, stary gaduło Gerylo!
— Naturalnie — przytwierdził Ochila — słusznie mu się
należy kara i tak ma szczęście, że dotąd niczego nie oberwał.
Geryla wściekły, że wszyscy sprzymierzyli się przeciw nie
mu, chuchnął niepostrzeżenie i w tej samej chwili cztery mu-
ry izby pokryły się szronem, na grubość kilku potężnych
dłoni.
Całe towarzystwo poczęło szczękać zębami z zimna tak
gwałtownie, że aż koszule na nich zatańczyły.
— H a, ha — zaśmiał się Geryla na całe gardło, kontent
ze swojego figla — ha, ha — teraz już się na was nie gnie
wam. Żal mi trochę H arap Alba, bo do niego nie żywię
żadnej urazy, ale co do was oberwusy, śmiać mi się chce
z waszych pogróżek, a takie macie pretensje, jakbyście byli od
kolebki przyzwyczajeni do wygód i zbytków, a nie do na
giej twardej podłogi.
— Znowu szukasz zaczepki — odkrzyknęli tamci.
— Wcale nie — wprost przeciwnie proponuję wam teraz
spać i kwita, bo niebawem trzeba będzie wstać i zjednoczyć
wszystkie nasze siły i myśli, aby wiernie i skutecznie służyć
H arap Albowi. Pozostańmy więc bracia w przyjaźni, bo
nienawiścią i brakiem zgody nie osiąga się nigdy zamierzo
nego celu.
Przekomarzali się jeszcze chwilę, lecz niebawem głęboki sen
ich zmorzył.
Zwolna poczęło dnieć na firmamencie. Ze świtem wierny
sługa cesarski wstał i myśląc, że pozbył się już natrętnych go
ści, stanął przed domkiem z miotłą w ręku, chcąc wymieść
popiół, jedyny ślad pozostały po spalonych żywcem podróż
nych. Jakież było jednak jego zdumienie, gdy ujrzał, jak roz
palony wczoraj do białości domek, pokryty jest teraz tak
grubą warstwą lodu, iż z zewnątrz rozróżnić niepodobna, ani
drzwi, ani krat, ani okien. Z wewnątrz natomiast dochodził
skłócony tum ult głosów, bo całe towarzystwo krzyczało niby
banda opętańców:
— Cóż to za monarcha, ten wasz cesarz? W styd zostawić
nas tak przez noc, bez iskry ognia, zmarzliśmy do cna. —
W najnędzniejszej chałupie więcej dbają o swych gości i mniej
skąpią opału. Zlitujcie się nad nami, bo już nam język przy-
marza do podniebienia, a śpik ściął się w lód w naszych ko
ściach.
98
Słysząc te wołania famulus wpadł w gniew. Usiłował
otworzyć drzwi, aby rozprawić się z tą niesforną zgrają, ale
daremnie. Gruba powłoka lodu przymarzła tak szczelnie do
zamków i okuć, że niesposób było bez narzędzi jej oderwać.
Przeraził się sługa tego widoku i pędem pobiegł do Cesarza
złożyć mu raport o niebywałem zjawisku. — W krótce przy
był Cesarz, otoczony dworem, i gromadą robotników niosą
cych łopaty, kilofy i sagany pełne wrzątku. Raźno zabrano
się do roboty, podważając lód i zalewając ukropem zamki,
okna i zawiasy. Wreszcie po wielu wysiłkach udało się lu
dziom otworzyć izbę i wypuścić z niej podróżnych.
I wtedy dziwny widok przedstawił się zgromadzonym
przed miedzianym domkiem tłumom: H arap Alb i jego to
warzysze mieli włosy, brody i odzienie tak oblepione białym
szronem, że patrząc na nich nie wiadomo było, czy to istoty
żywe, czy jakieś straszne zjawy, lub duchy lodowców.
Wszyscy dygotali z mrozu i dzwonili zębami, zwłaszcza
Geryla trząsł się przeraźliwie, jakby horda mieszkańców pie
kła dopomagała mu w tej czynności, a stroił przy tern gry
masy i miny tak potworne, iż widząc to sam Rudy Cesarz
poczuł strach i odrazę.
Wówczas wystąpił naprzód H arap Alb, stanął przed mo
narchą i rzekł:
— Najjaśniejszy Panie — bratanek potężnego Zielonego
Cesarza z niecierpliwością oczekuje mego powrotu — a ja tu
szę sobie, że obecnie nie będziesz miał pewnie żadnych za
strzeżeń i powierzysz nam waszą córkę, abym mógł ją godnie
zawieść do państwa jej przyszłego małżonka, — a was N ajja
śniejszy panie pozostawił w spokoju i zdrowiu.
— Dobrze rycerzyku — odparł chłodno Ryży Cesarz —
i na to przyjdzie czas. N a razie musicie coś u mnie przeką
sić, abyście potem nie gadali, że z zamku cesarskiego ludzie
wyjeżdżają głodni i spragnieni, jak z niegościnnego, pustego
domu.
— Wyśmienita myśl Najjaśniejszy Panie — ucieszył się Fla-
manziła — prawdę powiedziawszy kiszki nam już dawno
marsza grają.
— Mamy nadzieję, że Jego Cesarska Mość da nam rów
nież coś do przetrącenia — zaniepokoił się Setila — gardło
mam suche, jak liść jesienny.
— Cicho tam wiara — zawołał Ochila mrugając swem je-
dynem okiem — Jego Cesarska Mość bez ciebie wie czego nam
trzeba.
— Racja — przytaknął Pasaryla, — taki potężny monar
cha troszczy się serdecznie, aby ludzie z jego cesarstwa nie
wyszli głodni, spragnieni i zziębnięci.
— Żaden z nas nie śmiałby wprost pomyśleć inaczej — do
rzucił Geryla, który nie przestał trząść się z zimna. — W szak
każdemu wiadomo, że Rudy Cesarz jest ojcem sierot, głod
nych i spragnionych. Co do mnie, przyznaję, iż cieszę się na
myśl o rozgrzewce, przy dobrym dzbanie wina.
r— Cicho tam — przerwał Flamanzila, — bo z tego ga
dania głowa spuchnie Najjaśniejszemu Panu. a wiadomo jak
nam biedakom trudno najeść się do syta, ale w tak wielkiem
państwie najpoważniejszy wydatek staje się bagatelką, niepo-
strzeżoną bagatelką, niby ukąszenie pchły.
— Macie słuszność, macie słuszność moi ludzie — rzucił
oschłe Rudy Cesarz. Podadzą wam jeść i pić uczciwie, ale
pod jednym warunkiem, że trzeba będzie zmieść z półmisków
co wam przyniosą i wysuszyć do dna, czem was potraktują,
w przeciwnym bowiem razie, jeżeli nie okażecie dość dobrego
spustu i zdrowego gardła, odpowiecie mi za to głową, a ze
mną żartów nie ma, jak wam wiadomo.
— Żeby nam Pan Bóg nie zesłał tylko większego zmar-
twienia, a wszystko będzie dobrze — westchnął obłudnie
Fłamanzila — trzym ając się oburącz za żywot.
— Niech Jego Cesarska Mość wyda tylko odpowiednie
zarządzenia i pokaże jaki ma pański, szeroki gest, a my się
już zresztą uporamy jak się patrzy — chichotał Setyła, czu
jąc jak mu ślina napływa do gardła.
Milcząc przysłuchiwał się Cesarz tym docinkom, ale aż po
zieleniał z pasji, a w duchu myślał:
— T a banda sądzi, że palcem zmierzy głębokości morskie
i nie zdaje sobie wcale sprawy jaki będzie żałosny koniec tej.
całej zabawy — zagryzł wargi z tajonej złości i oddalił się.
pośpiesznie, aby wydać stosowne rozkazy.
Przywołał famulusa i polecił mu przygotować dla gości
dwanaście wozów chleba, dwanaście tłustych, upieczonych
w całości, wielkich wołów i dwanaście beczek wina, tak tęgie
go, iż jeden kieliszek wystarczy aby z nóg zwalić najodpor-.
niejszego mężczyznę, aby mu oczy rozbłysły jak u wilka, a ję-;
zyk przyw arł do podniebienia.
— Jedzcie i pijcie wiele wam się podoba — ostrzegali prze-:
zornie towarzyszów Fłamanzila i Setila — baczcie jednak, aby
nie przeholować, bo koniec może być dla was niepomyślny.
H arap Alb, Geryla, Ochila, i Pasariha - Lati - Lungila za
brali się ostro do dzieła, ale pomimo ich dobrego apetytu ja
koś nie ubywało żywności ani na wozach, ani napitków
w beczkach.
— Czyście już skończyli? — wydaje nam się, że marnujecie
tylko dary Boże — krzyknął wreszcie Fłamanzila i Setyla,
którzy stojąc na stronie czekali niecierpliwie aż przyjdzie na
nich kolej, bo dosłownie umierali z głodu i pragnienia.
I nagle Fłamanzila nie mogąc dłużej wytrzymać rzucił się
na pierwszy z brzegu wóz z chlebem, oraz na całą krowę
i w mgnieniu oka pożarł wszystko, nie zostawiając kruszyny.
IOI
Setyla tymczasem odtrącał wypróżnione przez siebie beczki
z winem, ogromnym haustem wychylał jedną po drugiej, niby
drobny łyczek, tak że nie minęło i pięciu minut, a z nagro
madzonych zapasów trunków nie zostało i kropli.
W tedy dopiero rozkrzyczał się Flamanzila na dobre, że ko
na z głodu, że taki poczęstunek, to kpiny i jak nie zacznie
rzucać pozostałe kości w poddanych Cesarza, któizy przypa
tryw ali się temu niepośledniemu widowisku z rozwartemi
ustami, aż w powietrzu furczało.
Setyla tymczasem nie dał również za wygraną, demonstru
jąc jako zdycha z pragnienia i niby oszalały począł ciskać wo
koło obręczami i dnami pustych baryłek.
Słysząc te hałasy wyszedł Cesarz ze swego pałacu, a ujrza
wszy co się dzieje, schwycił się z rozpaczy za głowę.
— Biada mi — biada — jęczał przygnębiony — ruina i zni
szczenie spadły na moje państwo, wraz z pojawieniem się tych
włóczęgów. Nie ma co, przyznać muszę, trafiła tym razem
kosa na kamień!
Wówczas wystąpił śmiało H arap Alb przed Cesarzem, po
kłonił się i rzekł:
— W asza Cesarska Mość zrozumie teraz, że musi mi dać
swą córkę; zostawimy go wówczas w spokoju i odjedziemy do
naszych spraw, a przytem bratanek Zielonego Cesarza wyglą
da naszego pow rotu i narzeczonej z niecierpliwością.
— I na to przyjdzie czas junaku — odparł posępnie mo
narcha — ale jeszcze trochę cierpliwości. T a dziewica jest
córką cesarską, nie pierwszą lepszą przybłędą, którą się zdo
bywa bez trudu. Trzeba więc tę sprawę jeszcze jakoś omó
wić. Co się tyczy jedzenia — nie mogę zaprzeczyć — apetyt
macie dobry, co do trunków — także niczego sobie — piliście
za siedemnastu, ale teraz dam wam niewielką robótkę do
uskutecznienia. Macie oto nasienie maku, pomieszane z drob
niutkim piaskiem — musicie to rozsegregować — mak osob-
no — żwir osobno. Tylko proszę pamiętać, że ani jedno
ziarnko piasku nie może pozostać w maku i odwrotnie, ina
czej zrywam z wami wszelkie pertraktacje i wypowiadam
wam otw artą wojnę. Jeżeli zaś uda się wam przebrnąć i przez
tę próbę, namyślę się co mam dalej czynić, jeżeli nie — zapła
cicie głowami za waszą zuchwałość wobec majestatu cesar
skiego, bo dla przykładu należy karać śmiałków jaknajbez-
względniej.
Rzuciwszy tę groźbę, Rudy Cesarz oddalił się zwolna po
zostawiając H arap Alba i jego kolegów w wielkiem przygnę
bieniu. Zdesperowani wzruszali bezsilnie ramionami, nie wie
dząc nawet od czego rozpocząć mają pracę.
— Zaiste — zauważył Ochila — cesarz przesadza, każąc
porządnym ludziom zajmować się takimi bagatelkami — co
do mnie przyznaję, że nawet w ciemnościach rozróżniam
ziarnka maku od drobnego żwiru, ale wydzielić jedne od dru
gich potrafiłaby chyba mrówka, nie człowiek, który nie po
siada ani zręczności, ani wytrwałości tych małych, boskich
stworzeń.
Niestety H arap Alb miał słuszność, gdy twierdził, iż trze
ba wystrzegać się Rudego Człowieka.
Nagle, niby w olśnieniu przypomniał sobie królewicz skrzy
dełko mrówki starannie przechowane w ukryciu. W ydobył
je ostrożnie, zapalił przy pomocy hubki i... w tej samej sekun
dzie całe roje mrówek poczęły się cisnąć do niego niby kurz,
niby popiół, a liczne rzekłbyś liście z boru i traw y z pól. Prze
bywały niezliczonemi chmarami, przybywały bez końca, wy
rastały z pod ziemi, inne ukazywały się na powierzchni, inne
jeszcze przylatyw ały na skrzydłach, z rozedrganego po
wietrza.
W mgnieniu oka zabrały się do roboty — odkładając su
miennie mak na jedną stronę, a ziarnka piasku na drugą. Nie
upłynęło i pięciu minut, a sprawa była załatwiona. Mógłbyś
103
czytelniku zapłacić i tysiąc dukatów aby ślad żwiru znaleźć
w kupce maku i odwrotnie, a nie udałoby ci się to zupełnie. —
W ywiązawszy się ze swego zadania, mrówki podpełzły do
kom naty cesarskiej. A nocka była głęboka, cicha — właśnie
pora, kiedy ludzie pogrążeni są w najsłodszym śnie i nietylko
ludzie, ale wszystkie stworzenia na świecie, a nawet ziemia,
niebo, słońce i księżyc. Mrówki wślizgnęły się pod pościel
monarchy i jak nie zaczną go kąsać złośliwie, to w nogi, to
w ręce, to w plecy, aż zerwał się Rudy Cesarz z łóżka niby
oparzony.
Wściekły, że przerwano mu błogi sen, który przeciągał za
zwyczaj do południa, ponieważ żaden z dworaków nie śmiał
mu przeszkodzić w spoczynku aż nie zawołał, począł Rudy
Cesarz przetrząsać gorączkowo pościel, szukając sprawców
swędzenia, ale nie znalazł nic. — Mrówki zniknęły, jakby je
ziemia pochłonęła, nie zostawiając po sobie żadnego śladu.
— Czary chyba... a najpewniej sprawka Złego — mruczał
rozsierdzony Cesarz, przypatrując się czerwonej wysepce, któ
ra wyskoczyła mu od ukąszeń na całem ciele. Ze spania już
teraz nic nie będzie, lepiej pójdę zobaczyć co robi ta banda
przybłędów, od krzyków których, popuchły mi uszy. Cie
kaw jestem jak wywiązali się z poruczonego im zadania.
Gdy ujrzał na własne oczy, sumiennie rozsegregowany mak
od piasku, udał ogromne zadowolenie, lecz w duchu począł już
przemyśliwać jaką nową, niewykonalną pracą ma obdarzyć
swych gości.
Ale H arap Alb tymczasem wystąpił z grupy swoich kom
panów, pokłonił się i śmiałym głosem zaproponował:
— Miłościwy panie, chyba teraz nie znajdziesz już żad
nych przeszkód aby nam oddać swą córkę i pozwolić nam
wrócić do naszych obowiązków i w nasze strony. A przy-
tem czas już, byśmy i ciebie Najjaśniejszy Cesarzu ostawili
w spokoju.
104
— I na to przyjdzie pora junaku — wycedził Cesarz przez
zęby — ale przedtem nakładam na was jeszcze jeden niewiel
ki obowiązek. Posłuchajcie: dziś, jak zazwyczaj moja córka
ułoży się na spoczynek w swojej komnacie, do was należy
przypilnować księżniczkę i strzec ją przez całą noc. — Jeżeli
jutro rankiem stwierdzę, żeście ją dobrze upilnowali, to jest,
jeżeli zastanę ją w jej sypialni, być może, iż wyrażę zgodę od
dania ją za żonę bratankowi Zielonego Cesarza, w przeciwnym
razie czeka .was los, którego ja z wami dzielić nie będę. Zro
zumiano?
— Niechaj Bóg darzy Jego Cesarską Mość długiem życiem,
byle te wszystkie próby, które narzucasz nam panie nie od
wlokły zbytnio naszego powrotu. Mój chlebodawca, brata
nek Zielonego Cesarza oczekuje mnie i zagroził karą na wy
padek opóźnienia.
— Twój pan, jest twoim panem,—wolno mu robić co mu się
podoba — mnie nic do tego — zauważył kwaśno Rudy Ce
sarz — patrząc z ukosa na H arap Alba. Jeżeli będzie chciał
wyłoić wam skórę — niechaj łoi, abyście tylko przestali za
wracać mi głowę, bo przyznaję, że mam was dosyć. A więc
strzeżcie mojej córki jak oka w głowie, oto jedyny sposób
wyjścia cało z mojego państwa — inaczej koniec wasz bliski,
a nie pomogą już wówczas wasze czarcie sztuczki, — uprze
dzam.
To mówiąc oddalił się do swego pałacu, podczas gdy Ge-
rila drapiąc się w ucho zauważył:
— W tern się coś kryje — pewno nowa cesarska zasadzka.
— I ja tak myślę — przytwierdził Ochila — ale w każ
dym razie wiem jedno — że już długo Rudy Cesarz nie bę
dzie bawił się z nami, niby kot z myszą.
— Już moja w tern głowa — pogroził Pasarila.
N a takich pogwarkach przeszło południe i wieczór nadszedł.
Cesarska córa poczęła przygotowywać się na spoczynek. —
105
H arap Alb objął straż przed drzwiami sypialni, a jego towa
rzysze legli pokotem aż do samej bramy wjazdowej zamczy
ska... Nagle, zaledwie wydzwoniła północ na wieżowym zega
rze, córka cesarska przybrała na się postać malutkiego ptaszka
i niepostrzeżenie furknęła przez okno, przelatując nad pięciu
swoimi nocnymi stróżami. Lecz w chwili, gdy uniosła się nad
głową Ochili, ten nie tracąc przytomności umysłu krzyknął
dziarsko do Pasaryli:
— Hola, hola — uwaga! Cesarska córa chce nas w y
strychnąć na dudka. Jak strzała pomknęła nad głowami na
szych kolegów; i miej tu człeku zaufanie do przyjaciół. Teraz
musimy tylko polegać na sobie, t. j. tylko ty i ja możemy na
trafić na jej ślad — inaczej głowy nasze i kolegów w niebez
pieczeństwie. — Pst... pst... cicho. — Biegnijmy w pogoń za
zbiegiem. J a ci pokażę gdzie się ukryła, a ty pomny na swój
zawód przyłapiesz ją jak się należy i ukręcisz jej szyję, aby
dać pannie nauczkę, że się ze starszych nie żartuje.
Nie tracąc czasu pobiegli na poszukiwanie uciekinierki. Nie
uszli kilkunastu kroków, gdy nagle Ochila szepnął do swego
towarzysza:
— Pasaryla baczność! Spójrz, ukryła się za ziemię. Cho
wa się pod cieniem zająca. Pochwyć ją prędko, aby nam zno
wu nie uciekła.
Pasaryla rozszerzył się, jak tylko mógł najbardziej i zaczął
obmacywać trawę na wszystkie strony, lecz w chwili gdy po
czuł ptaszkę pod palcami, frr... furknęła w powietrzu i ukryła
się na szczycie góry, pomiędzy złomy skalne.
— H ola — krzyknął Ochila — widzę ją na samym czubku
tej oto perci.
Pasaryla wydłużył się niesłychanie i jął przeszukiwać ska
ły, ale właśnie w chwili gdy miał już zdobycz w dłoni frr...
ptaszka furknęła i ukryła się za księżyc.
— Ładna historja — czmychnęła nam na księżyc i pomy
śleć, że nie mogę jej złapać i dać porządnie w skórę — żalił się
Geryla.
Ale Pasaryla nie tracąc czasu, bez słowa, począł się wydłu
żać, wydłużać, głową dotknął miesiąca, objął go ramieniem
i sumiennie począł go przeszukiwać wszerz i wzdłuż. W resz
cie namacał ptaszkę, schwycił ją za ogon i już, już zacisnęły
się jego palce wokół szyi ofiary aby ją zadusić, gdy nagle
księżniczka przybierając znowu na siebie ludzką postać,
krzyknęła przeraźliwie:
— Pasaryla, Pasaryla, daruj mi życie, a wynagrodzę cię
po cesarsku — obsypię cię podarunkami sowicie, hojnie.
— Znamy się na twoich carskich podarkach — parsknął
śmiechem Pasaryla — gdybyśmy nie spostrzegli się w czas, żes
nam umknęła djabłico jedna, zakosztowalibyśmy wszyscy two
ich i twego ojczulka darów. Jazda, najlepiej jeszcze zrobisz
jeżeli wrócisz do domu i położysz się do łóżka, bo swit nie
daleki, a my w niebezpieczeństwie.
Wzięli ją za ręce, Pasaryla z jednej strony, Geryla z dru
giej i tak zaprowadzili do pałacu. Przeszli obok zamkowych
straży i dopilnowali osobiście, aż wróciła do swojej komnaty.
— N o i cóż H arap Alb — ładniebyś wyglądał, gdyby mnie
tu nie było z Pasarylą — zawołał dumny z dokonanego czy
nu Ochila. Widzisz, teraz jak w każdem stworzeniu można
odnaleźć dobre i złe strony. Gdyby nie my, złe bys skończył
H arap Alb z twoim systemem czuwania nad cesarskiemi
córami.
H arap Alb spuścił głowę zawstydzony i prócz słów podzię
kowania, nie znalazł nic na swoje usprawiedliwienie.
W tej samej chwili wkroczył z orszakiem Cesarz aby się
naocznie przekonać, czy zastał swoją córkę w sypialnej kom
nacie, a gdy ujrzał, że śpi spokojnie pod dobrą strażą, zapło
nął straszliwym gniewem, lecz nie mając na kim złości wyła-
107
dować zagryzł tylko wargi, czekając co z tej całej historji wy
niknie.
Wówczas H arap Alb stanął śmiało przed monarchą i raz
jeszcze poprosił o rękę księżniczki dla bratanka Zielonego
Cesarza.
Tak, — wycedził z hamowaną wściekłością okrutny
władca — na tern się prawdopodobnie skończy, ale na razie
nie wiesz może, iż posiadam przybraną córkę, kubek w ku
bek podobną do mojej rodzonej — nie wyróżnia się niczem
jedna od drugiej — ta sama uroda, ten sam wzrost, ta sama
książęca postawa i obejście. Udasz się zemną na zamek, a je
żeli rozpoznasz, która jest moją rodzoną córką, cesarzówną
z krwi i kości, ano wówczas zabieraj ją dla swojego pana,
abym mógł wreszcie odetchnąć spokojnie, bo odkąd postawi
liście stopę na naszej ziemi, osiwiałem z trosk i kłopotów.
Idę uprzedzić obie dziewice o mojem postanowieniu, a ty
chodź zamną; jeżeli rozpoznasz praw dziw ą księżniczkę, weź
ją sobie na twoje szczęście, lub nieszczęście, w przeciwnym ra
zie pakujcie m anatki i ruszajcie stąd jaknajprędzej, bo was
już dłużej ścierpieć nie mogę.
Cesarz oddalił się i kazał pannom służebnym ubrać obie
dziewice podobne do siebie jak dwie krople wody w jedna
kowe suknie i klejnoty, a H arap Alb tymczasem wpadł w roz
pacz, myśląc, że tej próby przezwyciężyć już chyba nie zdoła.
Przygnębiony, natężył wszystkie myśli i raptem przypom
niał sobie skrzydełko pszczoły schowane na wypadek niebez
pieczeństwa.
W ydobył je z ukrycia, potarł krzemień, zapalił hubkę
i w jednej chwili skrzydełko zapłonęło jasnem ogniem, a kró
low a-m atka zabrzęczała mu nad uchem:
— Czy ci grozi coś złego H arap Alb? Mów prędko, w czem
ci mogę być pomocną?
W kilku słowach opowiedział królewicz o co rzecz chodzi.
— Niczego się nie bój H arap Alb — zapewniła pszczoła. —
Pomogę ci rozpoznać córkę cesarza nawet pośród tysiąca po
dobnych dziewic. Polegaj tylko na mnie. Idź śmiało do tro
nowej sali, stań cicho przed dziewicami i spojrzyj przenikli
wie na obie panny. Ta, która chusteczką opędzać się będzie
jest córką Cesarza.
H arap Alb z pszczołą na ramieniu wszedł na zamkowe po
koje, gdzie czekał już Cesarz, dwór i księżniczka ze swoim
sobowtórem.
Stanął trochę na uboczu i wyprostowany jak struna wlepił
badawczy wzrok w obie panny. W tej samej chwili krolow a-
m atka brzęcząc głośno musnęła skrzydełkiem policzek cesar
skiej córki. W zdrygnęła się dziewczyna, wydobyła chustecz
kę i poczęła się opędzać przed natrętnym owadem, jak przed
wrogiem. Wówczas H arap Alb uśmiechając się pogodnie po
stąpił kilka kroków naprzód, ujął dworsko księżniczkę za rę
kę i zwracając się do Cesarza rzekł:
— Teraz chyba Najjaśniejszy Panie nie znajdziesz nowych
przeszkód i pozwolisz mi zabrać z sobą księżniczkę; przy
znasz bowiem, że przezwyciężyłem wszystkie próby przez
ciebie narzucone.
— Co do mnie H arap Alb — zawołał cesarz blady z gnie
wu i upokorzenia — uważam, że ponieważ moja córka nie
potrafiła ściąć ci głowy we właściwym czasie, do ciebie teraz
należy ją poskromić — daję ci ją z lekkim sercem.
H arap Alb pokłonił się nisko przed monarchą dziękując za
okazany zaszczyt, a potem zwracając się do dziewicy rzekł:
— Pora nam jechać księżniczko, gdyż mój pan, Jego W y
sokość, bratanek cesarski oczekuje nas niecierpliwie.
— W gorącej wodzie jesteś kąpany H arap Alb — pocze
kaj jeszcze trochę — zauważyła córka cesarza.
Przy tych słowach schwyciła w rękę białą synogarliczkę,
109
ucałowała ją czule w główkę i coś jej cicho, sekretnie zaszep-
tała. Poczem zwracając się znowu do H arap Alba — do
dała:
— Mam jeszcze z tobą do porozmawiania przed wy
jazdem: twój koń musi podążyć za moją gołąbką i dostarczyć
mi: trzy gałązki słodkiej jabłoni, dzban wody życia, i dzban
wody śmierci, wytryskującej u skały, gdzie dwa szczyty wal
czą ze sobą. Jeżeli mojej synogarlicy uda się pierwszej dole
cieć do Źródła Życia i Śmierci musisz młodzieńcze pogrzebać
wszelkie nadzieje zabrania mnie z sobą; jeżeli jednak twój ru
mak prześcignie moją gołąbkę i przyniesie mi zamówione rze
czy, wówczas jadę z tobą i historja na tern się zakończy.
Słysząc ten rozkaz, synogarlica i koń królewicza puścili się
w zawody, kto prędzej, lecąc to po ziemi, to w eterze, stoso
wnie do nadarzających się okoliczności.
Lecz synogarlica znacznie lżejsza doleciała pierwsza i wy
czekawszy chwilę, gdy słońce stanęło w samym zenicie, a wal
czące góry spoczęły na krótki moment rzuciła się jak po ogień,
aby przynieść trzy gałązki słodkiej jabłoni i zaczerpnąć wo
dy ze Źródła Życia i Śmierci; co uczyniwszy, niby piorun za
wróciła.
Lecz w momencie, gdy przelatywała nad skalnemi wrotami
stanął jej koń w poprzek drogi i pieszczotliwym głosem po
czął ją wabić:
— Synogarliczko, ptaszko droga, podaruj mi te trzy ga
łązki słodkiej jabłoni i wodę życia i śmierci, a sama zawróć
raz jeszcze i wez sobie, co ci potrzeba, jesteś taka zręczna
i chybka, że dla ciebie to wszystko fraszka. Daruj mi, nie
namyślaj się długo nie warto. — Jeżeli spełnisz mą prośbę,
wyniknie z tego tylko szczęście dla twojej pani, dla mego pa
na, dla ciebie i dla mnie. W przeciwnym razie, H arap Alb
może przypłacić twoj upór życiem — a dla nas nic dobrego
z tego nie wyjdzie.
G ołąbka k iw ała głów ką to w praw o, to w lewo, lecz me
m ogła zdecydow ać się na nic stanowczego.
W ów czas zniecierpliw iony koń przem ocą w yrw ał jej za
czarow ane przedm ioty i pędem um knął przed siebie. G dy
dobiegł do pałacu, w obecności H a ra p Alba, C esarza i całego
dw oru w ręczył księżniczce trzy gałązki słodkiej jabłoni, w o
dę życia i wodę śmierci. N a ten w idok zabiło serce H a ra p
A lba w ielką radością i weselem. W tej samej chwili z rozpo-
startem i skrzydłam i p rzyfrunęła synogarlica.
— Z dradziłaś m nie zła przyjaciółko! — zaw ołała gniewnie
księżniczka — leć teraz za karę do Zielonego Cesarza i uprzedz
go o naszem przybyciu.
Pokornie w ysłuchała gołąbka naganę swej pani i odleciała.
W ów czas księżniczka uklękła przed swoim ojcem i rzekła:
— T eraz ojcze musisz nas pobłogosławić mnie i H a rap
Alba, k tó ry dzięki swej w ytrw ałości przesilił złe czary p ęta
jące mnie od dzieciństw a, obecnie jestem w olna — djabelskie
moce nie m ają dłużej na mnie w pływ u i dlatego spokojna
podążę z H a ra p Albem do jego kraju.
O trzym aw szy błogosławieństwo, jęła się przygotow yw ać do
drogi, w krótce dosiadła także zaczarow anego konia i ruszyła
z miejsca. H a ra p Alb zw ołał swych ludzi, wskoczył w siodło
i całą grom adą odjechali.
N iechaj nas Pan Bóg wspiera miłościwie
Bo długa jeszcze będzie nasza gadka.
* * *
•- r ~ ^ / - i .-'r- /. •*
BAJKA O KOGUCIE I SAKIEWCE
BAJKA O K O G U CIE I SAKIEW CE
Był sobie raz dziad i baba. Baba miała kurę, dziad posia
dał koguta. Kura niosła się dwa razy dziennie i baba co ty
dzień mogła się najeść do syta nieskończoną ilością jajek, ale
ponieważ była zła i skąpa nie poczęstowała dziada nigdy.
Pewnego dnia zgłodniały dziad poczuł, że traci wreszcie cier
pliwość i krzyknął gniewnie:
— Cóż to stara? Zajadasz się jak na dworze króla Ćwie
ka, a ja przymieram z głodu. Zjadłbym także z ochotą jed
no jajeczko.
— Czemu nie, czemu nie— zaskrzeczała baba — masz ochotę
jeść jajka, zbij porządnie swego koguta, a będzie ci się nosił
jak się patrzy. Zbiłam raz tak moją kwoczkę, a teraz dwa
razy dziennie znosi mi jaja.
Stary był zły, a przytem kiszki grały mu marsza, schwycił
więc koguta i bijąc go bez opamiętania krzyczał:
— Masz, masz, albo będziesz mi znosił jaja, albo fora ze
dwora, darmozjadów trzymać nie będę.
Przerażony kogut wyrwał się z rąk rozsierdzonego starca,
uciekł z chałupy i oszołomiony, z zawrotem głowy, rzucił się
na pustą drogę. W tej samej chwili ujrzał leżącą w kurzu
i piasku niewielką sakiewkę, zawierającą dwa dukaty.
Schwycił ją w dziób i co sił starczy pobiegł z powrotem
w stronę chaty.
Raptem, zagrodziła mu drogę piękna kolasa, w której jechał
119
bojar, a z nim dwie białogłowy. Machinalnie zatrzym ał bojar
wzrok na kogucie i zdziwiony zauważył, że ptak trzym a coś
w dziobie.
— Hej! Hej! Stójcie! — krzyknął na swego stangreta ma
gnat. — Zeskoczcie z kozła i obaczcie co też ten kogut ma
w dziobie?
Stangret spełnił rozkaz, pochwycił koguta, wyrwał mu
przemocą z dzioba sakiewkę i podał ją panu. Śmiejąc się,
obejrzał bojar podany przedmiot, pokazał go swoim tow a
rzyszkom, następnie schował sakiewkę do kieszeni i kazał
jechać dalej.
Ale kogut zły, że mu odebrano jego własność, nie dał za
wygranę. — Pobiegł co tchu za karocą i zapiał ochrypłym
głosem:
— K u ku ryk u ! Bojarze bogaty ,
O ddaj sakiew kę i dw a d u k a ty . . .
W tej chwili przejeżdżano koło studni. Zniecierpliwiony
zuchwałością koguta bojar, krzyknął na swego stangreta.
— Złapcie raz to przebrzydłe stworzenie i wrzućcie je do
wody.
Usłużny stangret pochwycił ptaka za skrzydło i wrzucił go
do studni. Cóż miał robić nieszczęsny kogut wobec tak wiel
kiego niebezpieczeństwa?
Począł łykać, łykać wodę, aż pochłonął zawartość ca
łej studni. — Następnie otrząsnął pióra, wyskoczył na pole,
ujrzał zdaleka pojazd bojara i wnet pobiegł za nim, piejąc co
sił starczy:
— K u ku ryk u !Bojarze bogaty,
O ddaj sakiew kę i dw a d u k a ty . . .
— Jakieś przekleństwo — m ruknął do siebie osłupiały ze
zdziwienia bojar — ten kogut jest chyba wcieleniem czarta.
Ale ja się już z nim nareszcie rozprawię!
i . • .
i
ik
Zaledwie zajechali przed pałac, przywołał bojar starą ku
charkę, kazał rozpalić pod blachą okrutny ogień, schwytać
koguta, wrzucić go tam żywczem, a następnie zatkać otwór
kuchni wielkim kamieniem. Kucharka, stara, zła wiedźma,
bez odrobiny serca, sumiennie spełnika rozkaz swego pana.
W rozżarzone kłody drzewa wrzuciła nieszczęśliwe stworze
nie, poczem szybko zamknęła kamieniem otwór pieca.
Ale kogut pojął w mig, że tu chodzi o jego życie i cichutko
począł wypuszczać z siebie pochłoniętą przed godziną wodę.
I wypuścił, wypuścił ogromną ilość wody na rozpalony ogień,
zawartość całej studni, aż wreszcie ugasił rozżarzone głownie
i oziębił piec zupełnie. Zrobił nawet więcej, bo spowodował
w całym domu taki zalew, że stara kucharka o mało nie
utonęła. Wówczas gwałtownie uderzył raz i drugi w kamień
zasłaniający otwór, aż żywy i zdrowy wydobył się na świa
tło dzienne. — N ie tracąc czasu, wskoczył na okno bojarskiej
komnaty i zapisał przeraźliwie:
— K u k u ry k u ! Bojarze bogaty,
O ddaj sakiewką i dw a d u k a ty . . .
— Prawdziwe skaranie boskie z tym kogutem — krzyknął
do siebie wściekły bojar. — Stangrecie, rozkazał groźnie —
uwolnij mnie raz na zawsze od tej przeklętej gadziny. N aj
lepiej będzie, jeżeli rzucisz koguta między woły i krowy. Mo
że jakiś rozwścieczony buhaj porwie go na rogi i skończy
się raz historja z tym zatraconym ptakiem.
Stangret spełnił wolę pana i rzucił koguta, pomiędzy stada
pasące się na łące. Lecz kogut dopiero teraz pokazał co po
trafi i jak nie zacznie połykać byki, woły, krowy i cielęta, aż
brzuch mu się wzdął do rozmiarów ogromnej góry. Wówczas
skoczył na okno bojarskiej komnaty, rozpostarł skrzydła, za
krył niemi słońce i jak nie zacznie piać straszliwym głosem:
— K u k u r y k u ! Bojarze bogaty,
O ddaj sakiewką i dw a d u k a ty . . .
Bojar na widok tej nowej klęski wpadł w szał; teraz nie
wiedział już zupełnie w jaki sposób ma się pozbyć przeklę
tego koguta.
Zagryzł wąsa i pogrążył się w zadumę. — Myślał tak
długo, długo, aż wreszcie świetna myśl przyszła mu do gło
w y :— Zamknę ptaka do ciemnego lochu, gdzie przechowuję
pieniądze, przekonany jestem, że ten djabelski wysłannik
zacznie połykać moje dukaty. Jeden z nich utkwi mu w gar
dle i pewnikiem go udławi. Tym sposobem pozbędę się na
tręta.
T ak jak postanowił, tak też uczynił. Złapał koguta i cisnął
go do podziemia, gdzie ukrywał skarby. — Uradowany ko
gut rzucił się łapczywie na stos pieniędzy i drogich kamieni
i w mgnieniu oka pożarł wszystko, tak, że nawet i śladu po
kosztownościach i złotych monetach nie zostało, następnie
zręcznie, znanym tylko przez siebie sposobem, wydobył się
na światło dzienne, wskoczył na okno bojara i zapiał trium
fująco:
— Kukuryku! B o ja rze b o g a ty ,
O d d a j s a k ie w k ę i d w a d u k a t y . . ,
Bojar miał już tego dosyć; widząc, że ani tak, ani inaczej
nie poradzi sobie z natrętem, rzucił mu w ostatniej desperacji
sakiewkę zawierającą dwa dukaty, a ucieszony kogut pobiegł
do swoich interesów.
Ale raptem stała się rzecz nieprzewidziana; wszyscy miesz
kańcy podwórza i kurnika, którzy byli naocznymi świadka
mi zdumiewających czynów koguta, podążyli za nim; była
ich liczba tak pokaźna, jakby tłumy śpieszące na wesele.
A bojar tymczasem bezsilny i smutny przypatryw ał się
z okien swojego zamczyska, jak odchodziły od niego naj
piękniejsze okazy indyków, kur, kapłonów, gęsi, kaczek
i szeptał do siebie z westchnieniem:
122
— Niech odchodzą, niech odchodzą wraz z tym zatraconym
kogutem, byle i nieszczęście wraz z nimi odeszło.
A kogut w międzyczasie, kroczył dumny na czele całego
orszaku ptactw a domowego. Szli, szli tak czas dłuższy,
aż wreszcie pewnego dnia przystanęli przed chatynką dziada.
Kogut zapukał trzykrotnie w drzwi chaty i zapiał wesoło:
— K u k u r y k u ! K u ku ryk u !
Słysząc znajomy głos, wyjrzał dziad ciekawie na próg swo
jej izby i w tej samej chwili osłupiał ze zdumienia. Jego daw
ny kogut przybrał rozmiary potworne. Słoń wyglądałby przy
nim jak mucha, lub pchła nieprzymierzając. A wokół niego
cisnęła się ciżba wszelkiego ptactwa, gdacząc, gęgając, bulgo
cząc, a wszystko okazy najprzedniejsze, z czubkami, grzebie
niami, przepysznymi koralami.
Dziad widząc swego koguta tak odmienionego, w otocze
niu niezliczonej ilości drobiu wszelakiego otworzył mu drzwi
na oścież.
— Panie! zapiał kogut, — trzeba jaknajrychlej rozpostrzeć
dywan na podwórku.
Osłupiały starzec kręcił się w kółko, jak mucha w ukropie,
nie wiedząc co ma począć; wyszukał wreszcie starą derkę
i rozłożył ją na ziemi. Wówczas kogut stanął pośrodku, zało-
potał skrzydłami i podczas gdy podwórze zapełniało się tłu
mem ptactw a domowego i stadami najróżniejszej gadziny,
na dywanie poczęła wyrastać góra złotych dukatów, które
w słońcu błyszczały oślepiającym blaskiem.
Stary widząc te niezliczone bogactwa stracił głowę na dobre,
porwał koguta w ramiona i jak oszalały począł go ściskać
i całować.
Raptem drzwi się otworzyły i u progu izby stanęła baba.
Oczy jej zamrugały z chciwości, na widok tylu skarbów.
— Stary, — zaczęła nieśmiało — podaruj mi kilka duka
tów,
123
— Co to to nie — zawołał dziad, — dam ci pieniędzy, ale
na św. Jury. Czy przypominasz sobie coś mi odpowiedziała,
gdym głodny błagał cię o jedno jajko? Teraz na ciebie przy
szła kolej; bij swoją kurę, a może i ona zniesie ci złote duka
ty. Zwaliłem tak koguta według twojej recepty, a teraz wi
dzisz sama, co mi przyniósł!
Baba bez słowa podreptała do kurnika, wyciągnęła zeń
kurę i poczęła ją tak bić bez litości, że strach było patrzeć
na biedne stworzenie. — Kokoszka wyrwała się wreszcie
z rąk złej staruchy i uciekła na drogę. Tam dostrzegła szklan-
ny paciorek, walający się w piasku; połknęła go bez namy
słu i co tchu zawróciła do chałupy.
— Kwo... kwo... kwo... — zagdakała pod drzwiami.
Drżąc z radości, wybiegła baba na spotkanie kury, która
otarłwszy się o swoją panią, prędko wskoczyła na stare
gniazdo wysłane sianem. Odpoczywała tak dobrą godzinę,
poczem gdakając wesoło zeskoczyła na ziemię.
Uradowana starucha z bijącem sercem, podbiegła zobaczyć
co zniosła jej kokoszka. Pochyliła się nad koszykiem i zgad
nijcie co ujrzała?
Szklanny paciorek. Wściekła, przekonana, że kura chciała
z niej zażartować porwała ją za nogi i poczęła grzmocić
biedne stworzenie głową o ścianę, aż zakłukła je na miejscu.
Tym sposobem zła i chciwa sknera pozbawiona została swo
jej jedynej żywicielki.
Dziad natomiast był bogaty. Kazał sobie wybudować dom
wspaniały, otoczony ogrodem, i żył tam szczęśliwie długie
lata. Z litości przyjął do siebie babę, w charakterze dozorczy-
ni ptactw a domowego, polecił jej karmić drób i czyścić kur
niki.
Co się zaś tyczy koguta, zabierał go dziad ze sobą
wszędzie, ustroił go w złoty łańcuch, w żółte, długie buty
i wspaniałe ostrogi. Patrząc, jak to stworzenie kroczy obok
swego pana dumne i ważne, niktby nie przypuszczał, że to
zwykły kogut, który co rano swem pianiem, budzi ludzi do
pracy.
ULl^Ja. .a - 1. . ■
SPIS R Z E C Z Y :
Str.
i. Bajka o w i e p r z u ........................ 5
i. O córce baby i o córce dziada 31
BI BLI OTEKA
NARODOWA