You are on page 1of 184

Jowkow Jordan

brodnia Iwana Bplina i inne utwory


Biała jaskółka
JM uż wtedy, gdy odpędzał psy od nieznajomego, | Piotr Mokanin domyślił się, że nie wstąpił
on doń przypadkowo, ale że sprowadza go jakaś bieda. Dlatego rozgniewał się ha psy,
Odpędził je i znowu przyjrzał się wieśniakowi. Po czerwonym serdaku poznał, że pochodzi z
pogranicza, od Deliormanu. Był to wysoki, rosły mężczyzna, ale że biedak i że w biedzie wy-
rósł — to też było znać od razu. Koszulę miał w łatach, dużych i nieumiejętnie naszytych,
pas postrzępiony i takież portki. Był bosy. Ale tak na oko —* chłop na schwał. Mokanin
zmierzył go od stóp do głowy i od razu spostrzegł, że jest to jeden z owych łagodnych ludzi,
o których mówi się, że nie skrzywdziliby nawet muchy.
Chłop pozdrowił go, wybąkał coś w rodzaju „Jak się macie? Jak zdrowie?’', ale
najwidoczniej myślał
o czymś innym, ą z oczu wyzierała mu troska. Spojrzawszy i wskazawszy dłonią gdzieś
przed siebie, zapytał, czy w tej stronie nie znajduje się przypadkiem wieś Mandżiłary i jak
daleko do niej. Mokanin wskazał drogę i dopiero teraz spostrzegł jednokonny wóz, który
nieznajomy pozostawił na drodze. Siedziała na nim kobieta, skulona, z rękami
skrzyżowanymi na
piersiach; chustkę miała nie związaną, końce zwisały po obu stronach twarzy jak gdyby po
to, by lżej jej było oddychać. Panował wprawdzie upał, ale Moka- nin wiedział, że gdy
kobieta opuszcza tak chustkę, dokucza jej nie upał, lecz zgoła co innego. W tyle wozu,
przykryta derą, z głową ułożoną na ciemnych wiejskich poduszkach leżała jakaś kobieta,
drobniejsza, prawdopodobnie młoda dziewczyna. Patrzyła w bok, tak że twarzy nie było
widać.
— Zdaje się, że wieziesz chorego? — zagadnął Mo- kanin.
k <— Ano — córkę.
Chłop popatrzył na owce leżące na polanie, zatrzymał na nich wzrok, ale ich nie widział,
bo spojrzenie jego, pełne troski, błądziło gdzieś daleko.
— A jak u nas, lepiej nie pytaj! — dodał.
— Tyś nietutejszy. Skąd jesteś? — zapytał Moka- nin.
— Z Kiczuk-Achmed. Teraz nazywa się to Nadeż- da, koło Kanary. Bywałem już tu w
waszych stronach. Wędruję po wsiach, sprzedaję humę *. Dobra huma jest w naszej wsi,
dobra... Baby chętnie kupują. Kiedy puszczam się wzdłuż wybrzeża, skupuję ryby albo
winogrona, co się trafi. Chwała Bogu, na życie jakoś starczy. Żeby tylko nie spadło na nas to
nieszczęście!
Usiadł na ziemi, wyjął skórzany kapciuch i zaczął skręcać papierosa. Mokanin przysiadł
koło niego i spostrzegł, jak mu przy tym drżały grube, spracowane palce.
— Jakoś nie chowają nam się dzieci — zaczął chłop. — Pierwsze wszystkie jeszcze małe
— umarły. Została nam tylko ona - rzucił okiem w stronę wozu. — Strzegliśmy jej jak oka w
głowie. Od ust sobie odejmowaliśmy, by jej coś sprawić, uszyć, żeby nie było jej przykro
patrzeć na inne. I tak z bożą pomocą uchowaliśmy do tej pory. Ale od ja
kiegoś czasu... zaniemogła. Niby nic jej nie jest, a usycha. Słyszę, jak mówi do matki, że jej
przykro, bo rówieśnice powychodziły za mąż, a ona została. „Czego się, dziecko, frasujesz,
powiadam jej, i do ciebie szczęście się uśmiechnie. Po co patrzysz na inne, one są bogate.
Tacy są dzisiejsi chłopcy — szukają posażnych żon. Wydasz się i ty, nie rozpaczaj, nie
zestarzałaś się przecie...”
,— Ile ma lat?
— Dwudziesty. Na Matkę Boską Zielną skończy dwadzieścia.
..rjTjToć to młoda dziewczyna!
— Ano, młoda...
Chłop umilkł i znowu powiódł nie widzącymi oczami po owcach. Gdzieś w pobliżu grał
świerszcz.
— W tym roku poprosiła mnie, bym jej pozwolił pójść na żniwa. Biedni jesteśmy, w
potrzebie, ale gdy spojrzałem na nią — taką wątłą, chorowitą, nie chciałem jej pozwolić.
— Proszę cię, tatulu, puść mnie, chcę pójść wraz z dziewczętami!
— Ano, dobrze, kiedy chcesz, idź! Co potem było nie wiem, nie byłem tam. W polu
pracowali, w polu nocowali. Wiem to z jej opowiadania. Raz żęli cały dzień, wieczerzali,
potem dziewczęta śpiewały pieśni, baraszkowały. Położyli się... Nonka — tak jej na imię —
też.
— Ległam — powiada — wśród snopków pod stertą, w zaciszu, żeby nie wiało, i
przykryłam się. Usnęłam. Nagle poczułam coś ciężkiego, zimnego o tu, na piersiach.
Otworzyłam oczy, a to — żmija!
Patrzcie!
— Ano, żmija. Zwinęła się w kłębek na piersi. Nonka wrzasnęła, zatrzęsła się ze strachu,
chwyciła ją i zrzuciła.
Zrzuciła, powiadacie! Zdarza się to czasu żniw, zdarza. Obiło mi się o uszy, że jakiejś
babie w usta wlazła. Ale ugryźć nie ugryzła, co?
^2** Nie... Nie ugryzła. Położyła się jej na piersiach,
a ona ją chwyciła i zrzuciła. Tak mi opowiadała... Czy to był sen, czy jawa — nie wiem. Od
tej pory zaniemogła. Ot, wyschła jak szczapa. W piersiach ją boli. *— Tu mnie boli, gdzie
leżała ta żmija — powiada.
— Cie, cie! — dziwił się Mokanin. — Gdzież ją teraz wieziesz? Do doktora?
— Doktora?... U ilu już byliśmy! Teraz ją wiozę... Hm... jak by tu powiedzieć... Co do
mnie, to ja nie wierzę, ale jeśli chodzi o baby... a i chora toć to moje dziecko...
Głos mu się załamał. Umilkł. Zapatrzył się gdzieś, bez potrzeby skubiąc to wąsy, to brodę od
dawna nie goloną, szczeciniastą, upstrzoną kępkami siwych włosów. Mokaninowi nie trzeba
było mówić, że każdy siwy włos był oznaką jakiegoś zmartwienia.
— Pewnego wieczora —■ ciągnął nieznajomy — nasi wrócili z budowy i coś tam gadali —
kto ich tam wie? Ludzie jak to ludzie żarty sobie może stroili? Ale wtedy przybiegła' do nas
wszystkowiedząca kuma Stojenowa, pyskata, jak mało która.
— Guńczo! — woła już od progu. w Ale masz szczęście i twoja Nonka też! No,
wszystkiego dobrego!
— Co tam? — spytałem.
— Ano, wrócili z budowy Nikoła i Penio Syderowie i opowiadają, że w Mandżiłarach
pokazała się biała jaskółka! Bielusieóka jak śnieg.
— No i co?
— Czy ty wiesz — powiada — co znaczy biała jaskółka? Raz na sto lat — powiada —
zjawia się albo nie, ale ten, kto ją zobaczy, wyzdrowieje, żeby nie wiem jakie choróbsko go
męczyło. Guńczo — powiada — idź, nie zwlekaj ani chwili! Weź Nonkę.
— Cóż było robić, dziewczyna uderzyła w płacz i matka też wstawiła się za nią. No i
przyjechaliśmy.
— Czy to możliwe? — zawołał Mokanin. i|| I gdzież jest ta jaskółka?
— Czy ci nie mówiłem? Tu się pokazała, w Mandżiłarach.
— Biała?
*-*■* Bielusieńka.
Zdumiony Mokanin rozejrzał się i popatrzył w stronę drogi. Codziennie spędzał stado
owiec na polankę, zawsze na tę samą, ale dopiero teraz spostrzegł, jak wiele jaskółek siedzi
na telegraficznym drucie. Nic dziwnego: zbliżał się dzień Przemienienia Pańskiego, a w tym
czasie jaskółki i bociany szykują się do odlotu. Jaskółek tak dużo było obok siebie, że drut
zwisał ociężale jak naprężony różaniec. Było ich wiele, ale same czarne.
- No więc przyjechaliśmy — powtórzył wieśniak śmielej i z ulgą. — Myślę sobie,
zapytam cię, możeś ją gdzie widział... możeś słyszał?!... ,
— Nie, bracie, nie widziałem. Biała jaskółka, powiadasz? Ani nie słyszałem, ani nie
widziałem.
Ale natychmiast połapał się, że tym ludziom odbiera resztę nadziei, dodał więc:
— Kto ją tam wie? Może i jest? Chyba jest Jeśli może być biały bawół, jeśli są białe
myszy, białe kruki, pewnie są też i białe jaskółki. Z pewnością są, skoro powiadają...
— Kto wie? — westchnął wieśniak. — Co do mnie, to nie wierzę, ale baby jak to baby...
Chłop zbierał się do odejścia.
Wzruszony Mokanin także wstał, by go odprowadzić i zobaczyć dziewczynę. Gdy wyszli
na drogę, matka— pożółkła i troskami zgnębiona kobiecina — już z daleka wlepiła oczy w
męża, jakby chciała z jego twarzy wyczytać wiadomość. Dziewczyna leżała na boku i
przyglądała się jaskółkom na drucie, g Ąym Ten człowiek powiada, że do wsi już niedaleko
— rzekł wieśniak.
Na dźwięk jego głosu dziewczyna odwróciła się. Była wybladła, pod derą ledwo
zarysowywało się jej chude ciało wycieńczone chorobą. Twarz miała jak z wosku, ale oczy
jeszcze jasne, żywe, uśmiechnięte. Spoglądała to na ojca, to na Mokanina.
— Nonka, ten człowiek widział ową jaskółkę! —
powiedział chłop i spojrzał na Mokanina. -— Powiedział, że jest tam, w tej wsi. No, jazda,
może i my ją zobaczymy!
— Ach, czy ją zobaczymy?! — zapytała dziewczyna i oczy aż jej rozbłysły.
Mokanina coś ścisnęło za serce i oczy mu zaszły mgłą.
— Zobaczysz ją, dziecko, zobaczysz... — zaczął przekonywająco. — Na własne oczy
widziałem, to i ty ją zobaczysz. Cała bielusieńka! Da Bóg, że ją zobaczysz i wyzdrowiejesz...
Przecie młoda jesteś. Zobaczysz ją, ja ci powiadam, zobaczysz... i wyzdrowiejesz, dziecko,
nie bój się...
Matka przymknęła powieki i zapłakała. Wysoki, rosły wieśniak odchrząknął, chwycił
konia za uzdę i poprowadził.
— Do widzenia! — zawołał za nimi Mokanin. — » Wieś już niedaleko. Jedźcie za
drutami telegraficznymi, wciąż za drutami!
Długo stał na drodze spoglądając za wozem. Patrzył na matkę w czarnej chustce, na
dziewczynę leżącą obok niej, na wysokiego chłopa, co zgarbiony prowadził konika, i na
siedzące ponad nimi na drutach telegraficznych jaskółki, które zrywały się do lotu, by znów
powrócić i opaść na druty.
W zadumie wrócił do owiec i zabrał się do szycia carwuli •, które sporządzał z nie
wyprawionej końskiej skóry. „Biała jaskółka — medytował. — Czy też coś takiego istnieje?”
Coś go ściskało za sercej trapiło. Odłożywszy szydło powiódł oczami po niebie i westchnął:
— Mój Boże, ileż jest cierpień na tym świecie!
I znów długo patrzył za wozem.
Przełożyła Halina Kalita
Chłop z innej wsi
KH arczma pełna była ludzi, jak każdego świątecznego dnia. Przez otwarte okno widać było,
jak ciągną ku niej chłopi, którzy się trochę spóźnili. Szli wolnym, ociężałym krokiem, jak
gdyby zmęczenie ogarnęło ich dopiero teraz, gdy nie mieli już nic do roboty. Poubierani w
czyste koszule z szerokimi białymi rękawami, zatrzymywali się i rozglądali wokoło. No bo
jak mieliby nie patrzeć? Trawa, rzekłbyś, rosła nawet na kamieniu. Wszędzie naokoło jest tak
zielono, że nawet gdy człowiek siedzi w karczmie — przed oczami migają zielone kręgi.
Niektórzy już od progu wołali: „Dzień dobry!” — ale nie spieszyli się usiąść, bo
pośrodku karczmy stał łowi i opowiadał:
sjy|gj| Obszedłem wszystko.. I na Memerliiku byłem, i na durasijskiej szosie. Bracia moi,
jakie tam zboża porosły — napatrzeć się nie można. Żyto takie wysokie jak ja. Po
wczorajszym deszczu trochę się wprawdzie pokładło, ale wstanie, jak tylko przypiecze
słońce. Na twoją oziminę, baj * Aleksy — zwrócił się do wójta — tę na Czatyrłyku, aż miło
popatrzeć.
— Ja też tam mam oziminę, widziałeś ją, łowi?
— Też piękna, baj Miail. Wszędzie jest piękna.
— łowi mówi prawdę — odezwał się dziadek Iwan. — Dobry chleb rośnie. Z góry co
prawda nikt nie może powiedzieć, że to jego chleb, bo go zasiał, dopiero aż zwiezie do
stodoły, ale i jeżeli Pan Bóg pozwoli — obfite i piękne zbiory będą w tym roku. Tylko trzeba
doglądać. Toteż wiesz, co ci powiem, wójcie Aleksy, posłuchaj no...
Ale inni chłopi rozmawiali z wójtem i dziadek Iwan musiał zaczekać.
— Słuchaj no, Aleksy Łgi zaczął znowu — powiedz tym swoim urzędnikom, tym
stróżom polnym, żeby dobrze pilnowali. Nie mają we wsi nic do roboty, niech idą na pola.
Wiem, dziadku Iwanie, wiem. Powiedziałem im już. Ludzie żądają, powiedziałem,
żebyście pilnowali jak się patrzy, a jak nie, to was zwolnię w myśl uchwały całej wsi.
Patrzcie dobrze, powiedziałem, a jak złapiecie jakie bydło w zbożu 4^-to z miejsca do gminy.
I grzywna.
— Nie grzywna, ale kije, kije! Słyszysz, Aleksy?
— Ejże, dziadku Iwanie, cóżeś taki nielitościwy. A czemuż to nie .powiesz tego swoim
pastuchom, którzy wciąż przy łanach się kręcą? odezwał się Stojan.
— Kto? Ja? Moje pastuchy? Nie wiesz, co gadasz, słyszysz? Moje pastuchy? Ty pilnuj
swoich spraw, tak, swoich, dwa napoleony jesteś mi winien Bóg wie od jak dawna, a jeszcześ
mi nie oddał. Osioł jeden! Moje pastuchy!
— Nie kłóćcie się! — wtrącił się wójt. — Stojanie, młody jesteś, ustąp. Dziadku Iwanie,
nie złość się. Posłuchajcie lepiej, co wam powiem jako wójt. Ja, jak to się mówi, chodzę w
szacie prawa i wiem, co robię. Nie wasza rzecz mnie pouczać. Od dzisiejszego dnia,
powiadam, ten, kogo się złapie w zbożu, czy to będzie owczarz, czy pastuch, nasz czy wasz
— wszystko jedno: grzywna w myśl ogólnej uchwały. Żebyście wiedzieli.
Kłótnia szybko ucichła, ponieważ chłopi jeszcze sobie nie podpili. Prawie pijany był
tylko kamieniarz Toraszko, który przyszedł najwcześniej. Jego dom stał w pobliżu — na
wzgórzu. Kiedyś Toraszko zabrał się do przekopywania ziemi naokoło w celu powiększenia
podwórza, w którym mu było za ciasno. „Walczę ze wzgórzem!” mawiał. Ale trafił na piękny
kamień i jął się kamieniarstwa. Przy jego domu zawsze leżały stosy , kamieni
przygotowanych na sprzedaż. Wyglądały one jak mury jakiejś twierdzy. Toteż Toraszko
zwykł był mawiać: „Nie chcę nikogo znać i tyle! Ja mieszkam w Port Arturze!” Ale mówił
tak tylko wtedy, gdy był pijany, i wymawiał przy tym: „Ja mieszkam w Portartyrze!”
Teraz Toraszko milczał. Podczas kłótni uważnie słuchał, co kto mówił. Z nikim się nie
zgadzał, nikomu nie przyznawał racji. Ale on pił zawsze według pewnego porządku —
jeszcze nie nadeszła pora, żeby zabrał głos. Na razie tylko słuchał i najwyżej gniewnym
spojrzeniem obrzucał to tego, to innego chłopa, jak gdyhy chcąc powiedzieć: Ja bym was
nauczył moresu, ale żal mi waszych zębów. I ze złością uderzał pięścią w stół, żądając
jeszcze rakii. *
Rozmowa w karczmie przycichła, gawędzono teraz tylko w grupach. W jednym kącie
wójt i jego przyjaciele rozprawiali o polityce.
^Dragan znowu pojechał do miasta. Chce się poskarżyć władzy, chce, żeby unieważnić
wybory.
Aha, a jakże!
Była u nas jego żona. Nie wiem, powiada, co robić z naszym Draganem — do reszty
rozum straci przez te wsiowe sprawy. Zrywa się, powiada, i przez sen woła: „Kasacja!”
Wszyscy się roześmieli.
— „Kasacja!” — krzyczał. — Draganowa pytała mojej żony: „Powiedz md, Mario, co to
jest ta kasacja?”
./—•A ona?
— Żona powiedziała jej: „Dobra, dobra! Niech się
■Mtoi______________________
włóczy po karczmach, niech nie pilnuje roboty, to nie tylko będzie miał kasację, ale i
wszystko zakasuje!?’
Znowu wybuchnął głośny śmiech. Po chwili wójt pochylił się, rozejrzał i zaczął coś cichutko
szeptać.
Przy innym stole dziadek Iwan, zapomniawszy już
0 kłótni, opowiadał:
— Nie mów tak, Miaile, dzisiaj jest wielkie święto. W dzisiejszym dniu święty car
Konstanty i carowa Helena znaleźli krzyż święty. Ten sam, na którym był ukrzyżowany Jezus
Chrystus. Hadżi * Złati, kiedy wrócił od Grobu Pańskiego, przyniósł, o, tyci kawałeczek tego
krzyża, taki jak ©kruszynka. Byłem wtedy dzieckiem, ale sam widziałem: drzewo czarne jak
węgiel. Na wszystko pomaga.
1 •— Pomaga? Bujda!
— Jaki ty jesteś, Miaile... Od kiedy to z ciebie taki niedowiarek?
Dziadek Iwan roześmiał się i zaczął pykać ze swego długiego cybucha.
Do karczmy wszedł polny stróż Ilija z zarzuconą na ramię krymską strzelbą, wysoki,
ogorzały, wnosząc z sobą oddech zielonych pól. Widząc, że wójt jest w karczmie, Ilija
zawrócił i po chwili wprowadził jakiegoś nieznanego wieśniaka.
1
— Panie wójcie! -— huknął swoim donośnym głosem. — Złapałem go, jak wypasał
konia w zbożu. W jęczmieniu Tatar-Christa go złapałem, przy winnicy.
Rozmowy natychmiast ucichły. Wszyscy odwrócili się, żeby popatrzeć na nieznajomego.
Był to niewielki chłop, biednie odziany. Po kroju ubrania widać było, że pochodzi z innej
wsi. Na jednym oku miał bielmo, co sprawiało, że patrzył koso.
— Słyszałeś, wójcie, słyszałeś? — zawołał dziadek Iwan. — A co ja ci mówiłem?
— W moim jęczmieniu był, powiadasz? — zapytał Iliji TataT-Christo. — W moim
jęczmieniu?
Mówiąc to wstał zza stołu i choć minę miał spokojną, rzucił się nagle na chłopa z innej wsi.
— O rety! Co z was za ludzie! Jak śmiałeś wleźć na cudze pole, deptać cudze dobro, cudzą
pracę? Kto ty jesteś? Kto?... Bandyta!
Czerwony, z wzdętymi na szyi żyłami i wytrzeszczonymi niebieskimi oczami Tatar-Christo
zamachnął się na przybysza, chcąc go uderzyć.
1
— Bij go, bij! — krzyczał dziadek Iwan.
fiSfe Czekajcie, ludzie! — zawołał wójt. —*» Na to jest prawo. Baj Chris to, siadaj na
swoim miejscu. Po coś wlazł w niwę? — zwrócił się do chłopa z innej wsi.
— Nie wlazłem, panie wójcie, nie wlazłem. Konika mam chorego. Zatrzymałem się przy
drodze, na samym skraju pola. Czekaj, powiadam sobie, zobaczę, czy sięgnie po trawę... Bo
kiedy zwierzę jest chore, nie chce żreć. I nie jadł. Ani jednego kłoska nie skubnął.
— Łże, panie wójcie! — zawołał Bija i popatrzył na chłopa z innej wsi z wysoka, jak orzeł.
— Łże, był w samym środku zagonu.
Grzywna! — oświadczył wójt. — Sto lewów grzywny. No, dawaj zaraz pieniądze!
— Sto lewów! Skąd ja wezmą... Sto lewów!... Biedak jestem, nie mam. Sto lewów!...
— Hija, zrewiduj go! Zobacz, ile ma pieniędzy.
Ale zanim Ilija zdążył go dotknąć, chłop z innej
wsi sam sięgnął za pas, wyciągnął niebieską starą sakiewkę, śćiągniętą sznurkiem i
zawieszoną na szyi, i zaczął w niej grzebać powoli, z trudem. Dopiero teraz ludzie zauważyli,
że rękawy kurty ma całe wyła- tane. Ręce chłopa drżały; wyjął hubkę, krzesiwo, wyciągnął
jeden banknot dwudziestolewowy, złożony we czworo, kilka drobnych monet, guziki.
Nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Toraszko zerwał się, pchnął stół przed sobą i zawołał:
— Dajcie człowiekowi spokój! Coście za ludzie!
Był pijany, to prawda. Wstał, zachwiał się, rzucił
się do chłopa z innej wsi, położył mu ręce na ramionach, objął i zapłakał.
— Oj, bracie, bracie!... Znaleźli bogacza! Bracie!
I pocałował go najpierw w jeden, a potem w drugi policzek. Następnie odszedł, usiadł na
swoim miejscu i więcej nie odezwał się ani słowem.
W karczmie zapadła cisza. Nikt się nie odzywał* Tylko dziadek Iwan, nie patrząc na
nikogo, mruknął pod nosem:
— Hm... jeszcze go całuje... Judasz!
Głos zabrał wójt.
— Zostaw go, Ilija. No, tym razem ci darujemy, ale na przyszłość — żebyś wiedział —
nie ma wybaczenia.
Chłop z innej wsi nie zdążył jeszcze schować sakiewki, drżąc teraz z radości, tak jak
przed chwilą drżał ze strachu, gdy ktoś zawołał z dworu:
Hej, czyj to koń? Upadł i zdycha tutaj!... Czyj to koń?
Usłyszawszy to chłop wybiegł z karczmy. Wszyscy wyszli za nim. Przed karczmą stał
wóz, a zaprzęgnięty koń leżał na ziemi. Chłop mówił prawdę, że koń jest chory. Wszyscy
rzucili się na pomoc, jeden chwycił konia za nogi, drugi za ogon, inny za łeb, żeby go
podnieść. Jaki pan, taki kram: konik był chudy, drobny, ze zmierzwioną sierścią. Wstał, ale
ledwie trzymał się na nogach. Oczy miał pociemniałe, zamglone, jakby ślepe.
Zgromadzeni wokół chłopi jeden przez drugiego dawali najróżniejsze rady. Dziadek Iwan
powiedział, że to wygląda na wzdęcie i dlatego nieźle byłoby dać mu angielskiej soli. Ktoś
inny —, że się przeziębił i że trzeba go rozetrzeć. Tatar-Christo natychmiast złapał z ziemi
garstkę siana i jął rozcierać zwierzęciu brzuch, grzbiet i piersi. Rozcierał tak długo, aż sam
się zmęczył i spocił. Zdawało się, że konik czuje się nieco lepiej.
— Narzuć teraz coś na niego i oprowadzaj ?— powiedział wójt. — Przejdzie mu, nie
martw się. Oprowadzaj go, nie daj mu stać w miejscu.
I zwróciwszy się do Iliji dodał:
— Biegnij do nas. Powiedz, żeby ci dali trochę chleba i sera, a potem daj to temu
biedakowi, niech sobie przekąsi.
Wójt wrócił do karczmy, a za nim weszli chłopi. Chłop z innej wsi został sam i zaczął
oprowadzać konia.
Nadeszło południe. Część chłopów porozchodziła się do domów, część pozostała. Nikt
nie zwracał uwagi na chłopa z innej wsi, który wciąż jeszcze oprowadzał konia, coraz
bardziej zatroskany, że zwierzę nie czuje się lepiej.
Zapadł zmierżch. Gęste listowie pociemniało, pola i łąki stały się niewidoczne. Z jednej
strony wsi nad czarnym grzbietem wzgórza zabłysły gwiazdy. Było ciepło.
Konik nie mógł już ustać na nogach i położył się obok wozu. Chłop <z innej wsi tkwił
przy nim w ciemności. Na wozie wciąż leżał przyniesiony i nie tknięty chleb. Na ulicach nie
było już nikogo i tylko w karczmie się świeciło, śpiewały tam dudy, słychać było, jak ludzie
tańczą raczenicę *. W pewnej chwili wyszedł kamieniarz Toraszko, popatrzył na chłopa z
innej wsi, ale go nie widział już i nie poznawał. Zatoczył się i wykrzyknął:
r.frj- Nie chcę znać.nikogo! Ja mieszkam w Portar- tyrze!
A ponieważ zapędził się za daleko, zawrócił i skręcił w ulicę wiodącą w stronę wzgórza.
Chłop z innej wsi został sam. Nie miał nikogo, kto chciałby mu pomóc. Nikt też pomóc
mu nie mógł. Ukląkł przy leżącym koniu. Potem usiadł na ziemi, wziął jego łeb i ¿ożył go na
swoich kolanach. Patrzyło na niego duże, przepełnione cierpieniem oko w oku tym odbijało
się światło gwiazd.
Przełożyła Helena Bychowska
Zbrodnia Iwana Belina
Iwan Belin lubił uważnie wpatrywać się we wszystko, wszystko zgłębić i wszystko
przeniknąć. Inaczej nie cieszyłby się wcale mu nie obojętną sławą człowieka, który odkrywa
znaki na niebie i na ziemi i wygłasza przepowiednie, spełniające się w przyszłości. Oto,
oparty na kiju, znowu czemuś się przygląda, znowu stoi jakby przykuty do ziemi. Przed
chwilą biała wilczyca, którą już kiedyś widział, napadła na jego stado. Nie wyrządziła żadnej
szkody, ponieważ psy zwietrzyły ją i przepędziły, lecz Iwan Belin wciąż jeszcze stoi i patrzy.
Wilczyca jest już daleko. Na polu widać psy, które właśnie wracają; tu i ówdzie między
chwastami przesuwają się ich czarne grzbiety i puszyste, zakręcone ogony, przypominające
pióropusze. A biała wilczyca zbliża się właśnie do szczytu ostatniego pagórka. Chociaż już
nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, wciąż jeszcze biegnie, ciężko i nierówno. Od czasu do
czasu staje, odwraca się i patrzy za siebie. Później znowu umyka. Wreszcie po ostatnim
zatrzymaniu, które trwało długą chwilę, zaczyna biec równym i spokojnym truchtem.
Jednocześnie zmienia kierunek, zwracając się na zachód, w stronę zbóż. Iwan Belin natęża
uwagę. Siedzi wil
czycę, nawet powieką nie ruszy, coś obmyśla, rozważa. W jego jakby załzawionych oczach
pojawiły się ogniki, pod siwymi wąsiskami igra uśmiech. „Patrzcie ją! — mówi do siebie
kręcąc głową. — Więc tak to się przedstawia! Nie w lesie, lecz tu, w polu, ma swoją
kryjówkę...” •
Iwan Belim nie wątpi w słuszność swych domysłów. Odwraca się i patrzy na zachód: w
tej stronie równina stopniowo opada i ucieka daleko, daleko, dokąd sięga wzrok. A tam, na
samym krańcu widnokręgu, czerńieje długa wygięta krecha. To las. Od góry otula go
niebieska mgiełka, a słońce, które chyli się ku zachodowi, prześwietla tę mgiełkę i lekko
zaróżawia. Nad postrzępioną linią, którą wierzchołki drzew rysują na wyzłoconym niebie,
czerwieni się słoneczny żar. Wielki i straszny jest ten las, ale daleko do niego. Trudno
uwierzyć, żeby wilczyca przywędrowała aż stamtąd. Bardziej wiarygodne jest
przypuszczenie, że przebywa ona gdzieś w zbożu, które wyrosło na wysokość człowieka i w
którym może się ukryć nie jeden wilk, lecz tysiące.
Jak zwykle, Iwan Belin szczyci się w duchu swym przenikliwym umysłem. Rusza w
stronę stada, które tymczasem odeszło, stąpa żwawo po wysokiej trawie, a biały kij miga
przed nim wyprzedzając jego kroki. JDoszedłszy do owiec, zawraca zbytnio oddalone, póź-
niej opiera się na kiju i żnowu tropi spojrzeniem wilczycę.
W łagodnym świetle zachodzącego słońca wszystko widać zupełnie wyraźnie. Lśnią łąki,
miejsca niżej położone zalega już cień, bielą się drogi, a na zachodzie faluje i błyszczy
zielone morze zbóż. W tamtą stronę zdąża wilczyca — biała cętka pośród bezbrzeżnej
zieleni. Biegnie wfciąż truchtem, równo, spokojnie, nie zatrzymując się, nie węsząc i nie
oglądając się za siebie. A Iwan Belin to stary i doświadczony owczarz. Wie on, że w ten
sposób biegnie tylko taki pies czy wilk, ¡który zdaje sobie sprawę, dokąd zmierza. I jeszcze
bardziej utwierdza się w przekonaniu,
że kierunek obrany przez wilczycę nie jest przypadkowy, lecz pokrywa się z najprostszą i
najkrótszą drogą do jej legowiska.
Iwan Belin nie wątpi też wcale, 7że ma ona małe.
Kilkakrotnie zdarzyło mu się widzieć ją zupełnie z bliska. Widział ją, kiedy nie
zwietrzona przez psy, nie spostrzeżona nawet przez niego samego, ukazała się nagle w
odległości najwyżej sześćdziesięciu kroków, jak gdyby wyrosła spod ziemi. Owce od razu,
jak porwane wichrem, odbiegły w ‘bok i zbiły się w gromadę, psy, które zostały nieco w tyle,
pędziły ku niej z szybkością pocisku. A ona stała samotnie i nieruchomo, z podniesioną
przednią nogą, wahając się i jednocześnie sprawiając wrażenie, że nie jest w stanie zawrócić.
Zapomniała o ucieczce, nie myślała o ocaleniu. Jej zaciśnięte szczęki rozwarły się, czerwony
język ruszał się w przyśpieszonym oddechu, ślepia mrugały i przymykały się. Iwan Belin nie
mógł zapomnieć spojrzenia tych ślepi, niemego, lecz jakże wymownego. Nie wyrażało ono
ani strachu, ani troski o siebie czy o cokolwiek wokoło. Odbijał się w nich tylko głęboki ból i
smutek. Iwan Belin poczuł się, jakby mu ktoś ścisnął ręką serce. Zrozumiał wszystko —
poznał te oczy i to zbolałe spojrzenie. Były to oczy każdej matki, te same u człowieka, te
same u zwierzęcia...
Oto skąd miała odwagę napadać w biały dzień. Oto skąd czerpała siły do obrony, bo
chociaż wychudła i słaba, tak groźnie kłapała zębami, że wielkie i złe psy odskakiwały w bok
jak oparzone.
Iwan Belin przerwał swoje rozmyślania, ponieważ zauważył, że wilczyca, której przez
cały czas nie spuszczał z oka, coś tam wyprawia, czego od razu nie można było rozpoznać.
Przystawała, później skradała się powoli i nagle gwałtownie rzucała się do przodu, jak robią
koty, gdy chcą złapać mysz. Jej grzbiet wyginał się w łuk, a długi ogon trzepotał w
powietrzu. Skoki te powtórzyła kilkakrotnie. Iwan Belin uśmiechnął się: wilczyca polowała
na myszy,
a takie łowy stanowią dla wilka smutną ostateczność. Ale nie miała innego wyjścia. Skoro nie
udało jej się porwać jagnięcia, musiała byle czym oszukać żołądek, bo legowisko było już
niedaleko. Tam, zmęczona i osłabiona, padnie pośród ogryzionych kości, a kosmate wilczęta,
niewinne i, jak wszystkie maleństwa, okrutne W swej niewiedzy, bezlitośnie i łapczywie
zaćmą szargać jej wyschnięte sutki. O sobie znowu zupełnie zapomni i z nastawionymi
uszami i wytężonymi oczyma, pełnymi tego samego bólu, który Iwan Belin zauważył, będzie
nasłuchiwać i wypatrywać, czy jej małym nie grozi jakieś niebezpieczeństwo.
Iwan OBelin westchnął i ruszył w stronę stada, które znowu oddaliło się od niego. W
takich chwilach wzbierała w nim litość i jego serce było niezwykle czułe na każdy cudzy ból.
Wilczyca zniknęła już w zbożu, lecz on wciąż jeszcze odwracał się i patrzył w tamtą stronę.
Myśli rwały mu się i plątały, dotyczyły raz wilczycy, to znów jego własnych spraw. Ale
wszystko to było zdawkowe i mgliste, wyraźny był tylko ból, który przepełniał jego serce.
Ściemniło się jakby na dany znak i na niebie, nad pobladłym zachodem, niby drogocenny
kamień zaświeciła pierwsza gwiazda. Powiał chłodny wiatr, przesycony zapachem ziół,
zagrały świerszcze, a w ciemności rozlała się szeroka, słodka melodia dzwoneczków. Coś
wiecznego, urządzonego mądrze i niezmiennie, czuje Iwan Belin we wszystkim i ogarnia go
błogie wzruszenie. Podnosi oczy ku gwiazdom, lecz tym razem nie szuka w nich żadnych
znaków, tylko wydaje mu się, że patrzy w oczy Bogu. Myśl jego znowu wraca do wilczycy.
„I ją też Pan Bóg stworzył — myśli pełen czułości i dobroci. — Matką jest, dzieci karmi...”

Minęło kilka tygodni. Iwan Belin nie widział przez ten czas białej wilczycy i prawie o
niej zapomniał.
Zresztą, jak każdy człowiek, ulegał zmianom nastroju. Obecnie zajęty był czym innym:
zauważył, że następują po sobie suche i ciepłe poranki, bez rosy, bez wilgoci, że słońce
wschodzi bardziej czerwone niż zwykle, a niebo jest szare i mętne. Z tych znaków Iwan
Belin przepowiadał suszę. I rzeczywiście susza nadeszła i z dnia na dzień stawała się
większa. Lecz Iwan Belin znał bieg ziemskich spraw, więc nie przejmował się tym wcale.
— Nie bójcie się, ćhłopaki — mówił. — Pan Bóg wie, co robi. Teraz może być upał —
chleb się piecze. A po żniwach zwiozą snopy i ścierniska zarosną jak się patrzy. Wtedy te
chudzielce nie tylko będą miały co wypasać, ale nawet zaczną padać z przejedzenia.
Iwan Belin mówił tak do małych pastuszków, którzy codziennie zbierali się wokół niego.
Wczoraj jeszcze uczniowie, zdali już egzaminy i dziś, z torbą przewieszoną przez ramię, a
także z fujarką za pasem, każdy z nich wyganiał garstkę owiec na pastwisko. Iwan Belin był
dla nich wielkim autorytetem, głęboko mądrym człowiekiem, który wiedział wszystko, co
powinien wiedzieć prawdziwy, wytrawny owczarz. Zresztą sam jego wygląd pociągał i
budził zaufanie. Był to człowiek wysoki, kościsty, włosy i wąsiska miał białe jak śnieg, tylko
brwi pozostały mu zupełnie czarne. Stąd twarz jego była jakby podzielona na dwie różniące
się części: nachmurzoną i trochę surową do oczu, niżej zaś wesołą i roześmianą. Mówił
rozwlekle, powoli, przyjemnym, głębokim i soczystym basem. Znał najrozmaitsze baśnie,
opowieści i maleńkim wybiegiem, którego zasłuchani chłopcy zupełnie nie spostrzegali,
osiągał to, czego kto inny ani dobrocią, ani złością nie mógłby osiągnąć. Gdy pastuszkowie
otaczali go kołem, stawał się niedbały, leniwy i nawet w razie potrzeby nie chciało mu się
ruszyć z miejsca. Przerywał wtedy swoje opowiadanie w najbardziej interesującym
momencie i mówił:
—- Miłanczo, skocz, synku, i zawróć tamte owce. Idą prosto w zboże!
Albo:
i— Stojanczo, weź gąsiorek i pobiegnij przynieść świeżej wody ze źródła. Rusz się! My
na ciebie poczekamy i jak wrócisz, opowiem, co rzekł owczarz do królowej..^
I dzieci go słuchały. Ale czasami Iwan Belin okazywał się jeszcze bardziej przebiegły.
Opodal Wielkiego Źródła było takie miejsce, gdzie zawsze, nawet podczas wielkiej suszy,
rosła bujna trawa. To miejsce Iwan Belin chciał zachować dla siebie i, żeby odstraszyć od
niego młodocianych kompanów, opowiadał im, szczególnie o zmroku, że tam, przy Wielkim
Źródle, co noc wychodzi z wody biały bawół z takimi ogromnymi rogami, z takimi
strasznymi ślepiami...
Iwan Belin miał także inny dziwaczny rys w swoim usposobieniu. Nie pił zbyt często, w
ogóle nie był pijakiem. Ale jeżeli przez dłuższy czas noga jego nie postała we wsi, nagle
któregoś dnia, bez żadnej widocznej przyczyny i wcale nie myśląc o tym uprzednio, jak
gdyby pod działaniem jakiejś siły niezależnej od jego woli, opuszczał stado pozostawiając je
trosce żony albo też kogoś innego, a sam szedł do karczmy. Przychodził niby to kupić sobie
tytoniu, lont do krzesiwa Czy też inny drobiazg, zamawiał tylko jedeto kieliszek wódki i na
pozór śpieszył się z odejściem. Ale niebawem zaczynał pić bez miary i upijał się porządnie.
Zsuwał wtedy na tył głowy swoją wielką czapę, jego oczy ocienione czarnymi brwiami
wyglądały bardzo groźnie, ale uśmiech nie znikał spod ogromnych wąsów. Po pijanemu Iwan
Belin był tak samo dobroduszny i wesoły jak wtedy, kiedy opowiadał bajki małym
pastuszkom. Żartował, dowcipkował, tańczył, pogwizdywał, wydymając przy tym policzki i
przewracając oczyma. A swe hulanki często kończył tak, że kiedy późno w noc opuszczał
karczmę, nogi odmawiały mu posłuszeństwa i, ponieważ na drodze
do jego domu zaczyna się strome wzniesienie, poma-| gał sobie rękami posuwając się na
czworakach.
W dwa miesiące po wydarzeniu z białą wilczycą Iwan Belin uczuł pewnego dnia, że
wzywa go ów| tajemniczy głos, więc zostawił opończę, kij i torbę i poszedł do karczmy.
Hulanka zaczęła się od razu, ponieważ w karczmie bawił właśnie Petar Czubra. Był to
rówieśnik i przyjaciel Iwana Belina, ale nie dawał wiary ani jego przepowiedniom, ani
opowiadanym przez niego historiom, ciągle mu zaprzeczał i drażnił go, nie w innym celu,
tylko po to, by się pośmiać i popijać za jego pieniądze. I teraz, kiedy Iwan Belin zaczął
opowiadać wszystko, co nagromadziło się w jego głowie podczas długotrwałego milczenia
przy owcach, Czubra w jedno wierzył, w drugie nie. Wierzył, gdy kieliszki były pełne,
zaprzeczał wszystkiemu, kiedy były puste. A skoro już sobie podchmielili, wybuchł między
nimi tak gwałtowny spór, że gdyby ich zobaczył ktoś, kto ich nie znał, pomyślałby z
pewnością, że ci ludzie za chwilę rzucą się na siebie z pięściami.
Lecz Iwan Belin nie ustępował. Kiedy przekonał się, że przepowiednie o suszy i o
nowych wojnach nic nie mogą zdziałać, szukał czegoś innego, czym zdołałby zadziwić i
poskromić tego przekornego człeka. I oto w pewnej chwili wstał, zachwiał się na swych
długich nogach, uniósł w górę czarne brwi i krzyknął do Gzubry:
Słuchaj! Wiesz ty, co ja wiem?
— Nic nie wiesz — uciął krótko Czubra.
— Właśnie że wiem.
I Wiesz, jak wilk ogonem majta!
Cha, cha, cha...,.— zaśmiał się Iwan Belin trzęsąc swym ogromnym ciałem. — Wilk,
powiadasz... cha, cha, cha... Z ust wyjąłeś mi to słowo. Trafiłeś w sedno. Wiem o wilkach coś
niecoś... Wiem na przykład, gdzie ukrywa się biała wilczycą. Widziałem nawet jej małe. Dwa
są, takie ot...
Czubra patrzył nań drwiącym wzrokiem.
;
— Tu je przyniosę! *=— krzyknął Iwan Belin, rozzłoszczony tym spojrzeniem.
— Przyniesiesz, jak znajdzie się ktoś, kto je schwyta.
— Sam schwytam!
— Gadu, gadu. Daj im pożyć spokojnie...
Karczmarz Radosław przyniósł nową butelkę, więc
Czubra zmiękł troszeczkę. Ale podobnie jak wariaci wciąż powtarzają jakieś zdanie, które
przypadkowo utkwiło im w pamięci, tak samo Iwan Belin nie mógł już mówić o czym
innym, tylko o białej wilczycy. Sprzeczka wybuchła na nowo. r Schwytam! — krzyczał Iwan
Belin.
— Baj, baju — drażnił go Czubra.
Wtedy Iwan Belin wstał, nacisnął swą wielką czapę na 'czoło, jak zawsze, kiedy zabierał
się do reboty, i szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi. Zanim wyszedł, odwrócił się jeszcze
i rzekł do Czubry, przesuwając ręką po swych długich wąsach:
<— Zgolę je jak amen w pacierzu, jeżeli nie przyniosę tu tych wilcząt! Poczekaj tu na
mnie trochę, a zobaczysz...
Iwan Belin podążył prosto do domu. Tam, nie odezwawszy się ni słowem, zaczął szperać
po wszystkich kątach i szukać czegoś gorączkowo. Baba Beła, jego połowica, robiła mu
tymczasem wymówki, że zostawił stado pod opieką małego chłopczyny, lecz on milczał, nie
wyjaśnił nawet, czego szuka, tylko uśmiechał się pod wąsem. W końcu znalazł jakiś worek,
obejrzał go, czy jest cały, i odłożył na bok. Następnie wziął starą skałkową strzelbę,
pociągnął za cyngiel, by sprawdzić, jak działa zamek, po czym położył ją przy worku. Ale
kiedy wyciągnął długi powróz i zaczął okręcać się nim wokół pasa, oczy baby Beły stanęły w
słup ze zdumienia. Patrzyła nań nie wiedząc, co powiedzieć.
i Daj mi kawałek mydła — rzekł Iwan Belin, wciąż tak samo tajemniczy — idę się
powiesić.
— Chryste Panie! wykrzyknęła kobieta i prze-
żegnała się. — Tyś chyba zwariował, do reszty już zwariował!
I, jak zawsze, kiedy coś jej bardzo dopiekło, zaczęła biegać po izbie, lamentując i
krzycząc wniebogłosy.
Iwan Belin kręcił głową i uśmiechał się. Wreszcie wziął worek i strzelbę, sprawdził, czy
ma za pasem swój wielki owczarski nóż, i wyszedł.
*
Późnym popołudniem Petar Czubra, który odbył właśnie krótką drzemkę, wyszedł na
ulicę. Chociaż nie wierzył w przepowiednie Iwana Belina, podniósł jednak wzrok, rozejrzał
się po niebie i uznał, że w istocie wszystko wskazuje na suszę. Cienie wydłużyły się już
bardzo, lecz wciąż jeszcze było gorąco, pył na drodze parzył w nogi. Czubra uśmiechał się,
ponieważ przypomniał sobie sprzeczkę z Iwanem Be- lilnem. Był przekonany, że tym razem
baba Beła zdołała go powstrzymać i wysłać do owiec.
Nagle dał się słyszeć gwar i Czubra spo jrzał w tamtą stronę. Na zakręcie d!rogi ukazała
się gromada ludzi. Cóż to się stało? Dzieci i kobiety biegły przez podwórza popatrzeć. Piski,
wrzaski. Ale nie wyglądało na to, żeby zdarzyło się coś złego. Tłum zbliżał się. Jakiś wysoki
mężczyzna, znacznie górujący nad wszystkimi, niósł coś na plecach w taki sposób, w jaki
owczarze noszą owce albo jagnię. Coś białego i wielkiego, co nie przypominało ani owcy, ani
jagnięcia. „Marijke! Marijke! — rozległ się piskliwy głosik jakiejś dziewczynki. — Chodź,
zobaczysz wilka!” I rzeczywiście, Iwan Belin ggr Czubra poznał go wreszcie^»? cały
czerwony i zasapany, niósł na ramionach wilka.
— No, no... — szepnął Czubra nie wierząc własnym oczom.
Tłum wchłonął go i poniósł ze sobą. „Wilczęta też są! — wołały dzieci. — W worku!” Przed
karczmą
Radosława Iwan Belin zatrzymał się i zrzucił swój ciężar. Na ziemi leżał straszny, wielki
zwierz. Była to ta sama biała wilczyca, o której wszyscy słyszeli. W pysku miała kij i została
tak skrępowana powrozem, że nie mogła ani kąsać, ani nawet poruszyć szczękami. Na
jednym jej boku czerwieniła się ogromna rana. Wilczyca żyła jeszcze, lecz widać było, że już
ledwie dyszy. Oczy jej wciąż otwierały się i zamykały. W worku rzuconym obok niej
poruszały się dwie żywe kulki.
Iwan Belin, bardziej niż zwykle ponury w górnej połowie swej twarzy i bardziej wesoły
w dolnej, krótkimi, urywanymi zdaniami opowiada, jak ujął wilczęta i jak później postrzelił
wilczycę. Wszyscy słuchają, chłoną jego słowa i patrzą to na niego, to na rozciągnięte
zwierzę.
— Iwanie, oj, coś ty zrobił! — woła Czubra, przeciskając się przez tłum.
Iwan Belin unosi swoją wielką czapę, jego oczy nie wyrażają w tej chwili nic, lecz wokół
siwych wąsów błąka się uśmieszek.
Patrz! — mówi ze spokojem i dumą, wskazując ręką wilczycę.
— No, no mamrocze zbity z tropu Czubra — nO, no!
Iwan Belin rozwiązuje teraz worek i pokazuje wilczęta. Wyglądają zupełnie jak psiaki,
tylko że mają sterczące uszy, poza tym są szare, kosmate, z niebieskimi oczkami,
przypominającymi paciorki. W tej właśnie chwili wilczyca — kobiety później rozprawiały o
tym między sobą — powoli otwiera oczy i znowu je zamyka.
Iwan Belin zawiązuje worek. Ciekawość wszystkich została zaspokojona. I podczas gdy
mężczyźni, zebrani w grupy, wciąż jeszcze gwarzą, kobiety ćhwy tają już dzieci za ręce,
chcąc odejść, lecz nie mogą oderwać oczu od wilczycy i stoją w milczeniu.
Biedactwo! — odzywa się któraś szeptem.
— I dzieci ma... Mój Boże...
I wszystkie te matki kierują teraz w stronę Iwana Belina spojrzenie pełne nienawiści i
gniewu.
Zaskrzypiał wóz i stanął w pobliżu. Konie szarpią się i parskają. To Czubra.
— Jazda, Iwanie! — woła. — Dawaj tu wilki. Ruszaj, będziemy jeździć od domu do
domu. Każdy musi coś dać. Taki jest zwyczaj. Każdy musi coś dać, bo wszyscy mają żywy
dobytek.
Przed paroma dniami szła przez wieś procesja z modłami o deszcz, lecz nie było wtedy
takiego poruszenia, jak teraz, z powodu wilka. Wóiz toczył się uliczkami, zatrzymywał się
przy wrotach, gdzie tłoczyły się kobiety i dzieci. Psy zaczęły wyć, poczuwszy zapach wilka.
A Czubra unosił odważnie wilczycę, żeby j’ą lepiej pokazać, jej wielkie cielsko zwisało
bezwładnie i pośród białej sierści, jak szkarłatny kwiat, błyszczała w słońcu krwawa rana.
Następnie Czubra pokazywał wilczęta. I zaczęło się powtarzać wciąż to samo: kobiety
dawały, co mogły, lecz milczały i patrzyły zimno, nieprzyjaźńie.
— Biedne stworzenie... — słyszał wciąż za sobą Iwan Belin.
Zaczęło to wprawiać go w zakłopotanie. By dodać sobie odwagi i podtrzymać złudzenia,
starał się uśmiechać, ale uśmiech jego był lękliwy, wymuszony. Poddał się, jak dziecko, woli
Czubry. Zamyślał się często i mówił po cichu do siebie:
— Stało się, niech tam...
Czubra podawał mu butelkę z wódką i zapraszał:
■— Pij! Masz prawo pić. Wybawiłeś nas od wilków. Pij!
I Iwan Belin pił, choć już nie czuł smaku wódki. A później znów powtarzał sobie:
— Stało się, niech tam...
Nie rozweselił się i wieczorem, kiedy, zostawiwszy wilczycę i jej małe w domu, wrócił
do karczmy znów popijać z Czubrą. Jak gdyby zgłupiał i zdziczał — nie chciał mówić, stracił
wolę, nie miał żadnych pragnień. Czubra niejednokrotnie spostrzegł, że spuszcza
głowę i zamyśla się, więc chcąc, żeby się ocknął, chwytał go za ramię i potrząsał.
— Pijl —■ mówił. — Nad czym tu będziesz rozmyślał. Nie ma już wilków,
wyniszczyłeś je!
I Iwan Belin pił. Wypił tak dużo, że kiedy wstał od stołu, znowu musiał pełzać na
czworakach.
Wróciwszy do domu, zastał babę Bełę klęczącą pośrodku izby. Kiwała się w przód i w tył
i śpiewała, a może płakała. Nie odwróciła się i nie spojrzała na niego, tylko zaczęła śpiewać
trochę głośniej. Iwan Belin dowlókł się do posłania w drugiej izbie, rzuciłsię na nie, dom
przekrzywił się, zakołysał i razem z nim pogrążył się w jakiejś otchłani.
Z przyzwyczajenia obudził się skoro świt. Wyszedł na dwór — cienki sierp księżyca
wisiał nad czarnym zarysem wzgórz. Blade światło padało na podwórze, ale drzewa tonęły w
mroku i czarne cienie leżały przy domach i płotach. Czuł się źle, w oczach go kłuło, głowa
mu ciążyła i zupełnie nie wiedział, gdzie był do tej pory i dlaczego nie jest przy swych
owcach. Ale myśl o owcach przywiodła mu na pamięć wczorajszy dzień. Zadrżał.
Przypomniał sobie wszystko i teraz zrozumiał, co robiła baba Beła, gdy wrócił do domu.
Klęczała na środku izby i nie śpiewała, lecz płakała. A płacząc powtarzała imiona dwóch jego
synów, którzy padli gdzieś na polu bitwy...
Szybko wrócił do domu, odnalazł małą lampkę, wziął zapałki i skierował się do izby
obok zagrody dla owiec, gdzie był umieścił wilczycę. Otworzył drzwi, wszedł do środka,
zapalił lampkę i uniósł ją w górę. Na ziemi, rozciągnięta i bezwładna, leżała wilczyca. A
obok niej, tuż przy zwisających sutkach, widać było wilczęta. Jedno spało leżąc, drugie stało.
I to, które stało, odwróciło się i spojrzało na Iwana Belina swymi niebieskimi ślepkami. Ręka
Iwana Belina zadrżała i płomyk lampki zamigotał.
Iwan Belin znowu zapodział się w polu ze swymi owcami i jeszcze rzadziej pokazywał
się we wsi. Widywali go tylko pastuszkowie. Jak dawniej opowiadał im bajki. Ale zdarzało
się, że mieli już ich dosyć i, ulegając wesołej swawoli, zaczynali dokuczać starcowi.
— Dziadku Iwanie — pytali — jak tam wilczęta? Czy to prawda, że jak urosną,
wypuścisz je na wolność?
Ci, którzy leżeli nieco dalej, byli bardziej odważni.
•— Dziadku Iwanie — wołał jeden — czy to prawda, że cię baba Beła bije?
A drugi:
— Dziadku Iwanie, pokaż nam, jak chodzi się na czterech nogach!
Iwan Belin patrzy w ziemię, kiwa głową i uśmiecha się. Później wyciąga rękę w kierunku
Wielkiego Źródła, rozcapierza palce, nadaje swej twarzy wyraz przerażenia i zaczyna
opowiadać o bawole, który wychodzi stamtąd z takimi ogromnymi rogami, z takimi
strasznymi ślepiami...
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowski
Serafin
JMakii cudak, ni mieszczuch, ni chłop, obdarty, wy- | nędzniały, szedł w kierunku kawiarenki
Enia i sam Enio, który siedział sobie w cieniu tuż przed wejściem, nie mógł się połapać, kto
to taki. W pełni lata, podczas strasznego upału, człowiek ten ubrany był w zimowe palto,
długie jak sutanna popa, na głowie miał pognieciony kapelusz, a na nogach łapcie. Wzrok
Enia wciąż powracał do palta nieznajomego; kiedyś było zapewne niebieskie, z jednej sztuki
materiału, ale teraz wyglądało jak ostatni łach, postrzępione, wytarte, całe w dziurach i
łatach. A wśród niezliczonych, różnokolorowych łat najbardziej rzucały się w oczy dwie czy
trzy wielkich rozmiarów, wykrojone z worka albo z grubej derki i byle jak przyszyte
spłowiałymi nićmi.
Przybysz zbliżył się na odległość dwóch kroków i stanął. Zrozumiał, że Enio nie może go
poznać i, trochę urażony, z uniesionymi brwiami i lekkim uśmiechem, czekał pozwalając
przyjrzeć się sobie dokładnie. Był drobny, szczupły i po prostu ginął w swoim nędznym
palcie. Twarz miał suchą, czarniawą, z rzadką bródką, a jego oczy były wilgotne i zamglone
jak u pijaka lub człowieka, który się nie
wyspał. Podczas gdy Enio wpatrywał się weń uporczywie, nieznajomy uśmiechał się coraz
szerzej.
— Na mą duszę, Serafinie, to ty? —- zawołał w końcu Enio. — A niechże cię! Zupełnie
nie mogłem cię poznać.
— To ja, baj Eniu, to ja. We własnej osobie, że się tak wyrażę.
— A ja myślałem, że to upiór. Myślałem, że strach na wróble się zbliża. Jak się masz,
niech cię kule biją. Patrzę i myślę: a cóż to za obieżyświat?
Serafin zaśmiał się cicho, bezgłośnie, kiwając głową, a jego wilgotne oczy zaświeciły
silniejszym blaskiem. Bez pośpiechu oparł o ławkę swój kij i zdjął tobołek, który niósł ma
plecach. Co roku, a czasem rzadziej, co dwa lub 'trzy lata, zjawiał się w tych stronach koło
św. Jerzego albo św. Dymitra, kiedy słudzy zmieniają panów. Był z miasta, lecz zajęcia
szukał po wsiach. Mógł wykonywać tylko lekką i nietrudną pracę: doglądał świń u jakiegoś
młynarza; uprzątał stajnie w jakimś zajeździe, to znowu pasał gdzieś kilka sztuk bydła.
— Gdzie byłeś tego lata? zapytał go Enio. — Wcześnie wracasz. Bociany jeszcze mie
odleciały... Gdzie byłeś?
— W Belicy byłem. Mieszka tam niejaki Panajot, robi dachówki. U niego byłem.
Dachówek mu pilnowałem.
Mówił cicho, jakby się obawiał, żeby go kto nie podsłuchał, z szeroko rozwartymi
oczyma, a potem nagle zaczynał się śmiać i między jego bladymi wargami ukazywały się
zęby.
— Dopisała w tym roku pogoda — ciągnął dale j. — Poszczęściło się ludziskom, bogate
były plony. A nasi Bułgarzy, baj Eniu, kiedy mają pieniądze, to domy budują. Pewnego dnia
przyjechali i zabrali wszystkie dachówki, ile ich tam było.
r— Naprawdę wszystkie?
— Co do jednej. Trzy ogromne wozy. Skończyło się. I mój gospodarz, Panajot, powiada
do mnie: już nie
potrzebuję stróża, baj Serafinie, jesteś wolny. Wypłacił mi zasługi i dał krzyżyk na drogę, że
się tak wyrażę.
Powiedziawszy to, Serafin uśmiechnął się i zdjął palto. Wydawał się teraz jeszcze
mniejszy, jeszcze bardziej niepozorny. Położył palto na ławce i odruchowo pomacał się w
okolicy serca. Enio odgadł, że tam ma schowane pieniądze.
Kupiłbyś sobie jakieś palto — upomniał go surowo. — Musiałeś przecież zarobić trochę
grosza. Więc kup sobie palto!
— Kupię, kupię, baj Eniu. Na pewno sobie kupię. Muszę kupić, bo stare jest już do
niczego. — Spojrzał na palto i uśmiechnął się. — To stare, że się tak wyrażę, nadaje się tylko
do muzeum...
i— Siądź, odpocznij sobie — powiedział Enio, po czym wstał i wszedł do kawiarenki.
O ile można było dostrzec przez drzwi, wewnątrz panował spokój i przyjemny chłód.
Sam budynek był prosty jak szopa, nie posiadał sufitu, tak że można było dostrzec siano
umieszczone tuż pod gontami wysoko złączonego dachu. Samotne jaskółcze gniazdo
przylepione było do środkowej, grubej belki.
Serafin, | gołą głową o siwych, rozczochranych włosach, siedział na ławce, krajał
kozikiem chleb i żuł z rozkoszą suche kęsy. Jaskółka, która miała gniazdo w kawiarence,
zatrzepotała skrzydłami obok jego twarzy, wpadła do środka, pokręciła się tam i znowu
śmignęła na zewnątrz. Parę wróbelków podskakiwało ku niemu i Serafin siedział, jak mógł
najspokojniej, żeby i one pożywiły się okruszynami. Jakaś kobieta zaszeleściła spódnicami i
weszła do kawiarenki, ale Serafin nie zwrócił na nią uwagi. Dopiero kiedy po chwili ze
środka zaczął dobiegać jej głos, nastawi! uszu:
<— Taka drożyzna dzisiaj, taka drożyzna! Co można kupić za dwa—trzy jajka, które co
rano bierzemy od kur? Ledwo nam starczy na szczyptę soli i kawałek
mydła do prania. O zapałkach, o nafcie już dawnoś- my zapomnieli. I żebyśmy chociaż byli
zdrowi, a tu...
— Co z Iwanem? Jak się miewa?
— Co ma być — leży. Skąd się wzięła ta choroba, kto ją przyniósł? Teraz, na Matkę
Boską, będzie już siedem miesięcy, jak nie może zabrać się do żadnej pracy. Coś go dusi w
piersiach, coś go dławi. Osłabł tak, że lada podmuch go przewróci. Źle z nim, mój kumie,
sczerniał jak święta ziemia. Mówią mi: zawieź go do szpitala, wsadź na wóz i zawieź do
szpitala.«
— Na szpital trzeba pieniędzy — zauważył Enio. Pewnie, że trzeba. Bez tego ani rusz.
Kobieta
westchnęła i ciągnęła dalej: — A tu na dodatek zdechła nam wczoraj bawolica.
Wyprowadziłam ją rano — nic jej nie było, a wieczorem, kiedy wrótaiła, padła przed samym
progiem i zdechła. Mało serce mi nie pękło. Płakaliśmy, jakby umarł człowiek...
— Żałuje się stworzeń — rzekł Enio. — Wiem coś
o tym. Mnie też zdechła jedna jałowica.
— Ni mięsa nie mogliśmy wziąć, ni skóry. Przyszedł felczer i powiada: nie wolno tego
jeść, macie natychmiast zakopać, ze skórą, ze wszystkim. Ach, ta nasza męka! Ja ju!ż nic nie
wiem...
Kobieta umilkła, jednakże natężywszy słuch Serafin stwierdził, że mówiła szeptem.
Nagle Enio wykrzyknął:
— Ja nie mam pieniędzy! Skąd wezmę, żeby ci dać? Nie mam!
— Nie mów tak, kumie, nie odpędzaj mnie. Ty mi na pewno pomożesz, ty mi nie
odmówisz... Bo do kogo ja pójdę, mój kumie, kogo będę błagać, nieszczęsna... Kumie,
zwracam się do ciebie jak do Boga...
i— Zostaw mnie w spokoju! — wrzasnął Enio. Powiedziałem ci, że nie mam pieniędzy.
Kobieta umilkła i zaczęła płakać. Serafin słuchał jej rodzierającego szlochania, jej
rozpaczliwych jęków. Zagniewany Enio stanął w drzwiach i patrzył w dal, nie zatrzymując
wzroku na niczym. Serafin cicho schował chleb. Podniósł się z miejsca. Kobieta
wyszła z kawiarenki i poszła sobie. Chustkę na głowie zawiązała tak, by nie było widać jej
twarzy. Ale Serafin poznał po chodzie, że jest jeszcze młoda.
— Pieniędzy chciała? — zapytał szeptem Enia.
— Tak. A skąd jej wezmę? Czy ja mam bank, do diabła, czy co? Chce zawieźć męża do
szpitala. Pięknie, ale co ja jej na to poradzę. Jak nie mam, to nie mam! — złościł się jeszcze
Enio.
*—• Znaczy się — bieda. Bieda aż piszczy, co?
Serafin pracował powoli, ale nie lubił siedzieć z założonymi rękami. Przed domem Enia,
znajdującym się w pobliżu, zwalono kiedyś kamienie, które wciąż jeszcze leżały
porozrzucane. Serafin zebrał je, zniósł na jedno miejsce, poukładał. Następnie poszedł po
wodę, skropił ziemię przed kawiarenką i zamiótł.
Wieczorem Serafin pozostał u Enia, ale nie przyjął ofiarowanego mu noclegu. Stanął na
samym środku podwórza i tam zaczął przygotowywać sobie posła-1 nie.
— Przynajmniej chodź bliżej domu, człowiecze! — powiedział mu Enio. — Jak chcesz,
to połóż się na ławce pod ścianą.
— Nie, tu będzie mi lepiej.
— Tam przecież wieje.
i— Niech wieje. Niech wieje mi teraz, bo jak umrę, nie będzie mi wiać.
Patrzył na Enia i uśmiechał się swymi załzawionymi oczyma. „Boi się, żeby go nie
okradli” — pomyślał Enio, spostrzegłszy, że Serafin obmacuje się po piersiach. Zostawił go
w spokoju, zamknął kawiarenkę i poszedł do domu.
Nazajutrz przyszedł otworzyć o wiele później niż zwykle. Zastał Serafina siedzącego na
ławce i, podobnie jak wczoraj, jedzącego chieb, który z namaszczeniem krajał kozikiem.
Enio stanął przed nim, przypatrywał mu się długo i wreszcie zapytał:
j— Coś ty zrobił?
Ja? Nikomu nic nie zrobiłem — odparł łagodnie Serafin.
— Dałeś pieniądze Pawłinie, tej, co wczoraj przychodziła tu mnie prosić. Byłem teraz u
niej i ona mi to powiedziała. Co za pomysł powierzać pieniądze nieznajomemu, obcemu.
Przecież może cię oszukać, może ci nie zwrócić.
— Zwróci mi, zwróci. Niech zawiezie męża do szpitala, może pomogą mu doktorzy. A
moje pieniądze nie zginą. Wiesz, jaka między nami umowa stanęła? Jak Pan Bóg da jej, to
ona mnie. Mnie się nie spieszy.
Enio przygryzł wargi i milczał.
— A palto? Za co kupisz palto? — zapytał po chwili.
;— Przecież ja mam palto. Spójrz! — Serafin wziął palto z ławki d rozłożył je. —
Zupełnie dobre, nic mu nie brakuje...
Uśmiechał się i lekko kiwał głową, jak gdyby liczył łaty albo coś wspominał.
Już od dziesięciu z górą lat zbierał, się kupić palto. Póki był miody — co zarobił,
przepijał. Teraz już nie pił, ponieważ podupadł na zdrowiu, ale często oddawał komuś
pieniądze, podobnie jak tego ranka Fa- wlinie. I od tej pory na jego palcie zaczęły się poja-
wiać te ogromne łaty wykrojone z worka.
— Ujdzie jeszcze moje palto —'ciągnął Serafin z jakąś osobliwą radością w głosie.
—‘Trochę je podreperuję i przełażę w nim tę zimę. A jeżeli mi sądzone, może stanę w nim
przed Bogiem. I na tamtym ¿wiecie może to palto mi pomóc. A nuż dadzą mi tam nowe,
piękne, że się tak wyrażę, drogocenne...
Serafin mówił do Enia, ale nawet na niego nie spojrzał. Upuścił palto na ziemię, utkwił
wzrok gdzieś przed sobą i uśmiechnął się.
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowski
Asje
CU zerpiąc wodę Lutfi nieraz dumał o tym, że jego
_____1 studnia, że względu na doskonałą wodę, miejsce,
w którym została wykopana, wreszcie dlatego, że jest taka, jaka jest — już na pierwszy rzut
oba godna jest podziwu. Był z niej dumny. We wsi nie ma takich studni. Ot, widzi je z tego
wzniesienia: odkryte, na poły opuszczone, jakby nie były we wsi, ale na jakiejś pustyni. Nie
ma w pobliżu nich ani źdźbła zielonej trawy, ziemia' dokoła pokryta grubą warstwą kurzu,
udeptana przez bydło jak klepisko. Woda we wszystkich tych studniach jest niesmaczna, tak
że pije ją tylko bydło, rzadko zobaczysz gaszącego pragnienie człowieka, ale przez cały dzień
śmigają tam wróble, kosy i dzikie gołębie. Wiją sobie gniazda między kamieniami wewnątrz
studni — wróble na jwyżej, niżej kosy, a najniżej — gołębie. W pobliskich bajorkach taplają
się gęsi. Jakaś spragniona szkapa dowlokła się z pola i oto drzemie już od kilku godzin nad
pustym korytem.
Woda ze studni Lutfiego była smaczna. Zgodnie ze zwyczajem, przekazanym mu przez
ojca, a ojcu jeszcze przez jego ojca, wodą z tej studni częstowano każdego, kto tego
zapragnął. To było ich rodowe dobro-
dziejstwo, za Bóg zapłać tylko. A ponieważ studnia stała tuż przy drodze — przy wielkim
trakcie prowadzącym od Cziftukuiosu do Kiustendży, każdy przechodzień mógł zajść tu na
chwilę i napić się wody, a każdy woźnica mógł napoić swe konie. Wodę czerpano z pomocą
konia, z głębokości stu metrów, a mimo to przelewano ją szczodrze jak z krami. Dlatego też
wokół zawsze zieleniła się czysta miękka trawa, a tuż nad studnią młoda wierzba opuszczała
swe cienkie gałęzie jak włosy dziewczęce.
Oto, o czym dumał Lutfd stojąc na kamiennym wzniesieniu przy swej studni i czekając,
aż będzie mógł podnieść ciężkie wiadro i wylać je do koryta. Pracował tak już z godzinę albo
dłużej, ale jeszcze nie zdołał napełnić obu koryt, bo prócz nich, jak zwykle, miał mnóstwo
kotłów, wiader i bukłaków. A właśnie Tbriam Czauszołu przeskoczył chylący się płot swego
podwórza i ruszył ku Lutfiemu. „Przy takim upale musi tu zajść i napić się wody” —
pomyślał Lutfi. I rzeczywiście, już z daleka Ibriam zaczął podkręcać i przygładzać swe
długie jasne wąsy, a Lutfi powoli jął wylewać wodę z wiadra. Ibriam pił jak z kranu, a potem
odszedł na bok i oddychając głęboko, z zadowoleniem, znów przygładzał wąsy. Pewnie
powie, że woda słodka i zimna, ale po co, to już nieraz powiedziano — dlatego Lutfi
zagadnął:
— Co nowego, Ibriam?
— Co nowego? Ano, złapali Murada. Ot, co nowego.
— Złapali? Kiedy? Gdzie?
— Ano złapali go tam, w Charmankuiosu — Ibriam wskazał w kierunku południa. ■—
Przyszło dwóch żołnierzy. Zaraz go będą prowadzić do porucznika na granicy.
Lutfi był jakiś roztargniony |— spuszczał sznur — i nie mógł odpowiedzieć Ibriamowi,
zresztą to, co usłyszał, wprawiło go w zadumę. „Biedaczysko! — pomyślał o Muradzie. —
Ale się nacierpi!” Zawiesił sznur i znów się zamyślił.
Mur ad był parobkiem u Dżalila. Chłopak młody, barczysty, wytrzymały i milczący jak
jego pan. Źle się dobrali — wiadomo, dwa ostre kamienie mąki nie namielą, ale większa
bieda w tym, że Dżalil miał córkę. Co prawda chłopcy podśmiewując się mawiali, że jest
bardzo jasna, jaśniejsza niż trzeba, ale Asje była ładna. A dla chłopców — niedostępna; nie
tylko dlatego, że jej ojćiec był bogaty, ale i dlatego, że jej samej żaden się nie podobał.
Murad, zgrabny, męski i milczący Murad podbił jej serce, tak że wbrew nakazom obyczajów
odkryła przed nim twarz. Dżalil zaczął się cżegoś domyślać, krzywić się i bez powodu łajać
Murada. Potem zabronił mu wchodzić do ogrodu — niech siedzi w swojej izdebce. Pewnego
dnia, całkiem przypadkowo, naszedł Murada i Asje, jak sobie gwarzyli przy murze.
Rozwścieczony chwycił kij i chociaż Murad przeskoczył przez mur, zdążył go jednak
uderzyć. Murad nie należał do takich, którzy by zapomnieli podobną obrazę. Przez cały dzień
włóczył się po polu. Wieczorem, gdy już zapadał mrok, strzecha Dżalilowego domu od
strony drogi stanęła w płomieniach i gdyby ludzie tego nie spostrzegli i nie ugasili na czas
ognia, wszystko by się spaliło. W ciemnościach widziano Murada, jak szybkim krokiem
oddalał się na przełaj przez pole.
Nikt nie przypuszczał, że Murad pozwoli się schwy-' tać tak łatwo. Mógł przepaść gdzieś
w górach Delior- manu i na 'zawsze zatrzeć za sobą ślad. Dżalil poszedł ze skargą do miasta.
I oto złapali Murada. Zdążył oddalić się tylko jakąś godzinę drogi. Czemu nie uciekł gdzieś
dalej? Dlaczego się nie ukrył? „Któż wie? — pomyślał Lutfi. — Może to nie tak łatwo odejść
daleko, gdy ciążą na tobie czary takich niebieskich oczu, jakie ma Asje.” Teraz zaprowadzą
Murada nad granicę. I gdy Lutfi uprzytomnił sobie, jak surowy jest porucznik, westchnął i
rzekł do siebie:
i— Biedaczysko! Ale się nacierpi!
Opróżnił wiadro i spuścił sznur. Potem spojrzał ku innym studniom — nie mógł, jak
zwykle, nie porów
nać ich ze swoją, więc znów poczuł się dumny i w jednej chwili zapomniał o Muradzie.
Zbliżało się południe. Lutfi kończył już swą pracę — w obu korytach przelewała się
przezroczysta kryształowa woda. Jeszcze trzeba napoić bydło... Nagle, odwróciwszy się,
Lutfi dojrzał nadchodzących od strony karczmy dwóch żołnierzy, w białych bluzach i białych
kamaszkach, z bagnetami na karabinach. A między nimi — Murada. Lutfi właśnie podnosił
wiadro. Spostrzegł, że żołnierze z Muradem skręcili w stronę studni. „Cóż mogę mu pomóc?
— pomyślał. — Niech i on chociaż napije się trochę wody.” Czekał więc z pełnym wiadrem
nad korytem.
Murad — prawdziwy junak! — szedł wyprostowany, równym krokiem. Nie był
zgnębiony ani przestraszony — twarz taka sama jak zwykle, smagła, ogorzała od słońca, I
cienkim czarnym wąisikiem. Tylko oczy miał inne — płonące i jakby widziały nie to, co było
dokoła, lecz coś zupełnie innego. I dlaczego przy tym upale zarzucił na siebie, i nawet zapiął,
burkę? Lutfi popatrzył na niego, | nie śmiejąc nic powiedzieć, tylko kiwnął mu głową.
Najpierw pili wodę żołnierze, a potem — Murad. Lutfi zauważył, że stanął blisko
podmurowania, jakby chciał usiąść lub wejść na nie. Więcej nie mógł widzieć, bo się
odwrócił, aby zawiesić sznur. Nagle żołnierze krzyknęli. Lutfi spojrzał: Murada już nie było.
Żołnierze, obydwaj młodzii chłopcy, stali zmieszani, osłupieli. Jeden z nich zdjął karabin,
położył się na studni i przytrzymując furażerkę, zajrzał do środka. Drugi zaczął uciekać,
potem zawrócił i krzyknął:
— Skoczył, rzucił się do studni!
Lutfi zaniepokoił się. Oto, czego narobił Murad. I jak się to stało? Wpadł czy sam się
rzucił? Nie tylko Lutfi, ale i żołnierze nie bardzo wiedzieli — lecz jedno było jasne: Murad
znalazł się w studni.
Jeden z żołnierzy szybko pobiegł w stronę wartowni, aby zawiadomić porucznika. I
niemal zaraz — jak się rozchodzą niepokojące wieści, Bóg jeden wie! —
zewsząd poczęli się zbiegać ludzie. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Bułgarzy, Turcy, Tatarzy —
kto żyw we wsi. Dzień był jasny, piękny, ale Lutfiemu wydawało się, że domy i płoty jakby
przykucnęły przed burzą, a niebo jakby cofnęło się wyżej. Gołębie z gorzkich studni wZbiły
się wielkim stadem — pośród ciemnych skrzydeł migało niekiedy białe.
Zbity tłum cisnął się już wokół studni. Szeptano, krzyczano, wymachiwano rękami —
ludzie pobledli przestraszeni. Nie było widać podmurowania studni, nie było widać jej samej.
Nad głowami ludzi wznosił się tylko zielony bukiet wierzby ze zwisającymi gałęziami. Lutfi,
coraz bardziej niespokojny, musiał odpowiadać, to jednemu, to drugiemu.
Wielu, zwłaszcza spośród mężczyzn, zaglądało do studini. Ale cóż mogli zobaczyć? Nic.
U góry widać było wmurowane kamienie, potem robiło się ciemno, a gdzieś głęboko, bardzo
głęboko mienił się krążek wody, wielkości monety. To wszystko. Po Muradzie nie było nawet
śladu.
Jeszcze jakiś czas ludzie krzyczeli, szeptali, potem umilkli i uspokoili się. I cóż mogli
zrobić? Najpierw musi przyjść porucznik. Potem Kara-Hasan, jedyny we wsi człowiek, który
oczyszczał głębokie studnie i odważał się do ni'ch schodzić.
Zmęczony i zgnębiony Lutfi usiadł na boku. „Cóż teraz będzie? — pytał się w duchu. —
Jeśli Murad się utopił, ludzie nie będą już pili wody z mojej studni. Czyżiby się utopił? A czy
to możliwe, żeby się nie utopił?”
Właśnie o tym mówiono w pobliżu, więc nastawił uszu.
:— A ja ci powiadam, że on żyje! — rzekł Wasyl zwany Liczygwiazdą.
— Skądże, Wasyl... — odpowiedział mu dziadek Wiczo. — Czyżby to było możliwe?
— A ja ci mówię, że on żyje! — powtarzał Liczy- gwiazda. Był to niski, zażywny
człowieczek o czerwonej twarzy i siwych włosach. Na jednym oku miał
bielmo — i na to oko nie widział. Gdy patrzył drugim, zwykł był przekrzywiać głowę niby
ptak, jakby spoglądał w niebo. Dlatego nazywano go Liczy- gwiazdą.
•i— A nie pamiętasz, dziadku Wieżo Pjyplzaczał znów — jak wpadł do studni chłopak
rzeźnika Osmana? Co wtedy było? Czy się utopił? Nie mu się nie stało. Gdy tylko go
wydobyli — byłem przy tym —. zaraz uciekł, żeby go ojciec nie zbił.
Stojący w pobliżu roześmieli się. Dziadek Wieżo nie wierzył.
—* Ale skądże, Wasyl... Czyżby to było możliwe? Człowiek jest jak kamień — spada i
na to nie ma rady. Jakżeby mógł zostać żywy? Spadł — i tyle...
— No spadł. Ale żyje dalej...
#***- Ale skądże, Wasyl... Czyżiby to było możliwe?
— Możliwe, a jakże! Widzisz... powietrze w studni jest ciężkie. Gdy wpadł chłopak
rzeźnika Osmana... był w szarawarach. A one, wiesz, wydęły się na wietrze i spadał sobie
powoli, jakby go spuszczano. A teraz, kiedy się dowiedziałem, że Murad był w burce, od razu
powiedziałem: żyje!
„Oby tylko żył!” — pomyślał Lutfi, westchnął i spojrzał ku gorzkim studniom. Gołębie
zlatywały się i siadały na nich.
— W Karaliju — ciągnął Liczy gwiazda — żyje pewien Penczo, pomyleniec. Gdy go
napadnie, skacze do pierwszej lepszej studni i jakimś garnkiem zaczyna mierzyć wodę —
napełnia garnek i wylewa go, napełnia i wylewa. I lilczy, jakby zboże ważył...
Znowu się roześmieli wszyscy dokoła.
— Ale skądże, Wasyl... Co ty... — wciąż nie chciał uwierzyć dziadek Wdczo.
— I co potem? — zapytał ktoś ze zgromadzonych.
— Potem... Wyciągają go i tyle. Nic mu nie jest.
„Oby tylko żył!” — znów pomyślał Lutfi i wstał.
Nadchodził porucznik. Wszyscy się podnieśli. Od
strony wsi zbliżała się jakaś kobieta. Płakała, z obu
stron prowadzili ją pod ręce. Była to matka Murada. Tłum ucichł.
— Murad! Och, synku! Murad! — zawodziła usiłując wyrwać się trzymającym ją
kobietom. — Murad! Murad! Puśćcie minie... Murad!...
Ze dwa—trzy razy rzuciła się ku studni, jakby chciała do niej skoczyć. Siłą
odprowadzono ją na bok.
Rozczochrana, ale już z suchymi oczami, zawodziła teraz nisko, przeciągle, jakby nie
płakała, lecz śpiewała.
Przyszedł także Kara-Hasan, już przygotowany: wokół pasa i między nogami
przewiązany był sznurem, podwinął nogawki, zdjął koszulę. Tymczasem porucznik
wysłuchał opowiadań ludzi, zajrzał jak inni do stuidni i kazał spuścić Kara-Hasana. Chyba
dziesięciu mężczyzn trzymało za koło ^ spuszczali go powoli, ostrożnie. Wreszcie sznur się
skończył — Ka- ra-Hasan dotarł do wody. Wszyscy milczeli i czekali. Minęło sporo czasu,
który niezwykle się dłużył. Nagle poruszył się i zakołysał cienki sznurek, który miał służyć
do dawania znaków. Kara-Hasan prosił, żeby go wyciągnęli Mężczyźni znów chwycili za
koło — konia już dawno odprowadzono na bok. Wkrótce ukazał się Kara-Hasan. Ale co to?
Czarny Kara-Hasan wydawał się zielony. Twarz miał podrapaną i zakrwawioną.
— A gdzie tamten? Dlaczegoś go nie wyciągnął! — krzyknął porucznik.
i— Pomóżcie mi wyjść! — z trudem wymówił Kara-Hasan.
Wyciągnęli go i położyli na boku. Oczy miał rozszerzone.
Mówże! Dlaczegoś go nie wyciągnął? -znów zapytał porucznik.
— Ano, efendi *... Nic z tego... Zbliżyłem się do niego, a on tak mnie schwycił, że chciał
udusić... Nie
chcę... Mnie tego nie trzeba. Kto chce, niech tam wchodzi, ja — nie!
Tłum wokół studni zaszemrał: Murad nie tylko był żywy, ale nawet nie chciał wyjść. Cóż
za człowiek!
Zaczęto więc próbować różnych sposobów. Kto tylko miał silny głos, nachylał się nad
studnią i wołał do Murada, żeby się pozwolił wyciągnąć — żeby się poddał. Ktoś
zaproponował, żeby znowu spuścić Kara- -Hasana, ale z kijem w ręku: jeśli Murad 'będzie się
opierał — niech go bije. Albo niech zwiąże Murada — wtedy go wyciągną. Ale na nic się to
zdało, bo Ka- ra-Hasan za nic w świecie nie chciał zejść po raz drugi do studni.
Na rozkaz porucznika przyniesiono z karczmy duże lustro. Trzymając je pod słońce,
porucznik usiłował dojrzeć Murada w studni. Światło dotarło do pewnej głębokości — ale w
dole nadal panował mrok. Wtedy nie wiedząc już, Czego się chwycić, oficer kazał matce
Murada, żeby go zawołała. Staruszka podeszła do studni i krzyknęła przez łzy: „Murad!
Murad!”
I znów chciała sama skoczyć. Kobiety odciągnęły ją na bókt
Ale oto od wsi nadchodziła jakaś dziewczyna. Tylko po ruchach i postaci można się było
domyślić, że jest młoda — twarz jej zakrywał czarczaf. Tłum zafalował.
— As je! As je! — rozległy się szepty.
As je zbliżyła się i stanęła nieco z boku.
— Czego chce? — spytał porucznik.
— Chce zawołać Murada. — Wasyl Liczy gwiazda szepnął coś oficerowi do ucha.
— Niech go zawoła — rzekł porucznik.
Nie spojrzawszy na nikogo dziewczyna weszła na podwyższenie.
Przytrzymując się ręką za belkę, popatrzyła w dół. Teraz już nie myślała ukrywać twarzy,
podniosła czarczaf. Ci, którzy jej nigdy nie widzieli, mogli się przekonać, że rzeczywiście
była bardzo biała, świeżo
umyte włosy miały barwą miodu, twarz była bardzo blada, a oczy — niebieskie. Nachyliła
się, ściągnęła równe łuki brwi i zawołała co sił w piersiach:
-— Murad, wyjdź! Ja cię wołam... Ja... As je... As je! Murad! To ja jestem, ja... As je! As
je!
Głos jej dźwięczał w studni i opadał w dół. Zeszła z podwyższenia, zrobiła parę kroków
w bok i odwróciła się. Patrzyła na cienki sznurek i wszyscy nań patrzyli. Minuta, dwie, trzy
— nic nie widać. Nagle sznurek zadrżał, mężczyźni pokrzykując zaczęli obracać koło. As je
ruszyła w stronę domu. Oddaliła się spory kawałek i w pewnym momencie, jakby wiedząc
kiedy — znów się odwróciła: właśnie Murad wyłonił się ze studni, sięgnęły po niego silne
męskie ręce. Matka zawodziła. Asje postała chwilę, popatrzyła, potem weszła do domu.
Przełożył Bronisław Cirlić
Włóczęga
Od kilku dni Dafin zdążał w stronę Belicy i niby samotny wilk omijał z dala wsie, idąc na
przełaj przez pola. Złość go brała na wspomnienie, że wszyscy, których pytał o drogę,
popatrzywszy nań od razu zgadywali, z jakim człowiekiem mają do czynienia, jak gdyby ktoś
wypisał mu na czole, że jest przestępcą i wraca z więzienia. Pytali go, co będzie robił w
Belicy i jaką sprawę ma do Jorgake, czyli po prostu drwili z niego w żywe oczy, bo przecież
nie wierzyli, żeby taki oberwaniec mógł mieć coś wspólnego z człowiekiem tak bogatym jak
Jorgake. Za każdym razem Dafin miał na końcu języka odpowiedź: „Po co mi potrzebny
Jorgake? Mam do załatwienia stare porachunki z tym zbójem!”, ale nie śtaiał tego powiedzieć
i patrząc ponuro w ziemię, cedził przez zęby: „Mam i ja do niego małą sprawę”.
Dafin siedział teraz na skraju rzadkiego, strupie- szałego lasku, gryzł kawałek suchara i
patrzył ku wsi, którą miał przed sobą. Wodząc spojrzeniem, zastanawiał się, którędy pójdzie i
jak ją ominie, skoro tylko ściemni się na dobre. Na samym końcu wsi stał odosobniony
domek. Przy nim krzątała się jakaś kobieta z zawiniętymi rękawami. Kiedy ukazywała się
w drzwiach, Dafin przestawał żuć i wpatrywał się w nią, jak gdyby chciał poznać, czy jest
młoda i ładna. Ale szybko zapominał o niej i znowu myślał
0 sobie.
Przed czternastu laty był parobkiem u Jorgake. Pewnego razu wójt za jakieś głupstwo dał
mu w karczmie po twarzy. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, że taki jak on dostał w
twarz. Ale od tego dnia Jorgake, zaciekły wiróg wójta, nie zostawiał go w spokoju: „Jak
możesz pozwalać, żeby cię bili? Nie czujesz się mężczyzną? Nie masz rąk? Chcesz być po-
śmiewiskiem ludzi?” Tak mówił do niego codziennie.
Dwoje błyszczących czarnych oczu patrzyło teraz na Dafima i to figlarne, wesołe
spojrzenie przejmowało go tak samo, jak przed czternastu laty. Bo kiedy Jorgake szczuł go na
wójta, często wspominał o swojej córce, Kynie, wychwalał ją, mówił, co dla niej przygotował
i co ma zamiar jej dać. Jak gdyby chciał mu powiedzieć: „Pójdź po rozum do głowy, słuchaj
mnie, to może i zięcia z ciebie zrobię”.
Pewnego wieczoru Dafin spotkał wójta. Było ciemno i błotniście, a ścieżka, na której się
spotkali, była dosyć wąska. Dafin uparł się i nie chciał ustąpić z drogi, ale wójt odepchnął go
w bok. Wtedy cała nienawiść, jaka zebrała się w jego sercu, wybuchła, pociemniało mu w
oczach i ¡niewiele myśląc wyciągnął nóż i wbił go w pierś wójta.
Trzynaście lat siedział w więzieniu za to zabójstwo. Miał dosyć czasu, żeby wszystko
przemyśleć i żałować swego czynu, żeby opadły wszystkie męty w jego duszy. Znienawidził
nie tylko zło, którego był sprawcą, ale w ogóle wszelkie zło, przebaczył wszystkim, którzy go
skrzywdzili i rozgoryczyli, przebaczył również samemu Jorgake. Kiedy wyszedł z więzienia,
miał tylko jedno pragnienie: cieszyć się bożyin światem i pracować jak uczciwy człowiek.
Był niskiego Wzrostu, barczysty, mdał dużą głowę
1 wyłupiaste oczy. „Czego wybałuszasz oczy jak żaba?”—.mówili mu często ludzie. Uważali
go za głu
piego, przeciążali pracą, jak gdyby był wołem, ury- I wali mu z zarobku, nie szczędzili
zniewag. A -kiedy się dowiadywali, że siedział w więzieniu, szybko obliczali się z nim i
pokazali mu drzwi. Powtarzało się to bardzo często i wreszcie Dafin stracił cierpliwość —
rozeźlił się. Zdawało mu się, że tylko jeden człowiek ponosi winę za wszystkie jego
nieszczęścia: Jorgake. A ponieważ często bywał głodny i chodził w łachmanach, za
największe wyrządzone mu przez niego zło uznał nie to, że skłonił go do zabójstwa, nie to, że
oszukał go napomknieniami o swej córce, tylko to, że nie zapłacił mu zasług za cały rok.
„Pójdę upomnieć się o te pieniądze — myślał sobie. — Jak mi ich nie da, znowu nóż będzie
w robocie. Niech mnie drugi raz wsadzą do więzienia...”
Po zjedzeniu wszystkich skórek chleba, jakie znalazł w torbie, Dafin owinął się w
znoszoną opończę i od razu zaczął chrapać. Spał kilka godzin. Kiedy się zbudził i otworzył
oczy, zobaczył gwiazdy na niebie, przestraszył się, że zaspał, i skoczył na równe nogi.
Owionęło go ciepłe, nagrzane powietrze, trawa była suCha, grały świerszcze i z tego
wszystkiego Dafin wywnioskował, że jest 'jeszcze wcześnie. Niebawem doszedł do wsi i
poznał odosobniony domek, przy którym widział kobietę. „Może jest sama, może jest
niebrzydka” — pomyślał sobie i nie zastanawiając się nad tym, co robi, ogarnięty jakimś
palącym pragnieniem, podążył chyłkiem w stronę domu.
Pies zaskoczył mu drogę przy wrotach i zaczął ujadać. Dafin wyciągnął zza pasa skórkę
chleba i rzucił mu. Pies umilkł. W tej samej chwili w obu okienkach domu błysnęło światło i
Dafin ukrył się za wozem. Pomyślał, że, jak to często się zdarza, kobieta wstała do dzieci, ale
ponieważ lampa nie gasła, podszedł do okna i zajrzał. Z początku nie widział nic szcze-
gólnego. Kobieta kręciła się po izbie, w jej ruchach widać było pośpiech. Palił się ogień,
przed kominem stała lampka naftowa.
Dafin przyjrzał się uważniej. Zobaczył, że izba była
48
biedna, zadymiona, cztery gołe ściany — machniesz cierniem, jak to mówią, o nic nie
zaczepisz. Pod ścianą, na niskim posłaniu leżał chory mężczyzna w rozpiętej na piersiach
koszuli, wyschnięty i żółty jak ikona, z krótką czarną brodą. Żeby tak wyschnąć i upodobnić
się do kościotrupa, musiał leżeć od długiego czasu, chyba że jakaś zła choroba powaliła go
od razu. Przy chorym klęczała stara kobieta — słychać było jej szorstki, niemal męski głos.
Przygotowywano* mu, jak się zdawało, cegłę do gorących okładów. Nagle chory jęknął
głośno, poruszył się i obie kobiety zaczęły się krzątać koło niego. Próbowały tego, próbowały
tamtego +-r nic nie pomagało. Miotając się na posłaniu, chory padł w końcu na wznak,
przestał jęczeć, a głowa zakołysała mu się bezwładnie, jak gdyby już umarł. Młoda kobieta
zapłakała głośno.
Niespodziewanie Dafin zobaczył na ziemi wychylające się spod starych łachmanów
jasnowłose, kędzierzawe główki czworga dzieci — dwóch chłopców i dwu dziewczynek.
Dzieci podobne były do siebie jak dzbanuszki na półce u garncarza, podobne były jak zające,
tylko jedno było mniejsze od drugiego. Siedząc zwróciły się w stronę chorego i kiedy zoba-
czyły, że matka płacze, zapłakały i one. Babka obejrzała się i skarciła je swym szorstkim
głosem. Dzieci umilkły, ale ponieważ chory nie otwierał oczu, młoda kobieta znów zaczęła
płakać. I znowu zawtórowały jej dzieci
Dafin oderwał się od okna, odszedł kilka kroków w bok i usiadł. Słysząc jeszcze płacz
dzieci za sobą, spojrzał w niebo, zobaczył parę gwiazd, potem pochylił się i oparł głowę na
ręku. Poczuł, że oczy mu wilgotnieją, i łza spłynęła po jego twarzy.
Wczesnym rankiem stanął u drzwi domu. Niebawem kobieta wyszła, zobaczyła go i
Dafin odniósł wrażenie, że się przelękła, jak wszyscy, z którymi się i zetknął.
p,'— Czego chcesz? — zapytała po chwili, wziąwszy
go za żebraka. —- Chleba u nas nie ma. Nie mogę ci nic dać.
Dafin skurczył się i starał się uśmiechnąć, żeby ze swoją brodą i sczerniałą twarzą nie
wydawać się zbyt strasznym.
— Mój chłop choruje — ciągnęła kobieta — całą czeredę dzieci mam na głowie i nie
wiem już, co z sobą robić. Bieda dla nas nie nowina, ale żebyśmy choć byli zdrowi, a tu...
Trudno, grzech nie grzech, muszę cię odprawić z niczym. Nic nie mamy...
— Ja mogę u was popracować — rzekł Dafin. —i Jestem parobkiem, służyłem u ludzi,
robota pali mi się w rękach. -M Dafin spostrzegł, że kobieta słucha go uważnie, więc żeby
rozwiać wszelkie wątpliwości, pośpieszył z wyjaśnieniem: — Idę teraz do Belicy, do tego
bogatego Jorgake. Byłem u niego parobkiem i nie wypłacił mi zasług za jeden rok. Idę teraz
się upomnieć. Ale nie śpieszy mi się, mogę tu posiedzieć. Trochę odpocznę, trochę wam
pomogę...
Kobieta popatrzyła chwilę w bok, pomyślała i rzekła:
— Dobrze, skoro chcesz... U nas roboty pełne ręce. Mamy dwa woły, z nimi Kostadin,
mój mąż, najmował się do pracy w polu. Zostań, skoro chcesz.
Wyszła babka i kiedy dowiedziała się, o co chodzi, oprowadziła Dafina po podwórzu,
żeby mu pokazać to i owo, i od razu wciągnęła go do roboty.
Wkrótce cała wieś wiedziała, że u Kostadinów jest parobek.
— Co się dzieje z Kostadinem? Ciągle jeszcze leży? — pytali chłopi, przechodząc koło
domu. — Kto to jest ten, co chodzi po podwórzu?
— To parobek Kośtadina.
— Parobek? A odkąd to Kostadin stał się takim gospodarzem, że potrzebny mu parobek?
— £, całe szczęście, że się nawinął ten człowiek. Przynajmniej jest komu robić.
A Dafin pracował za dwóch, chodził w pole, wracał. Nie oderwał się od pracy nawet
wtedy, kiedy po paru dniach Kostadin umarł. Po pogrzebie trzymał się na
uboczu, dał kobietom płakać, ale teraz jeszcze bardziej czuło się, że w domu jest mężczyzna,
że jest komu robić. I Dafin, podobnie jak Kostadin, chodził w pole, ale był mocny i zdrowy,
więc kiedy nie znalazł pracy w polu, chwytał się każdej innej roboty: wydobywał kamienie,
nosił worki do młyna, wyrzucał nawóz z obory, najmował się do kopania rowów albo do
innej równie ciężkiej pracy. A wieczorem przychodził do domu i kładł w rękę babki
zarobione przez siebie pieniądze.
A babka Donka mówiła do dzieci swoim szorstkim, męskim 'głosem:
— Całujcie w rękę wujka Dafina. No już! On jest teraz waszym ojcem.
I dzieci, podobne jak krople wody, tylko jedno mniejsze ód drugiego, ustawiały się
rzędem i po kolei całowały go w rękę.
Pewnego razu, kiedy byli sami, wdowa po Kosta- dinie, Stefana, powiedziała:
— Człowieku, jak ci się odwdzięczę? Gdyby nie ty, dzieci pomarłyby mi z głodu. No co?
Wybierasz się do Beliicy? Właściwie jaką sprawę masz do Jorgake?
¡gaj Od Jorgake należą mi się zasługi za cały rok, ale już mu daruję. Nie, nie pójdę do
Belicy! stanowczym głosem odpowiedział Dafin. — Nigdzie nie pójdę. Będę siedział tutaj.
Stefana spojrzała na niego, zatrzymała na nim wzrok i powiedziała:
— Ndech tylko minie sześć miesięcy, pobierzemy się chyba i będziemy żyć jak ludzie.
Dokąd idziesz? — spytała, widząc, że Dafin wstaje.
— Pójdę teraz oporządzić woły. Zrobimy tak, jak mówisz.
Uszedł parę kroków i zatrzymał się: dziewczynki goniąc się mało nie wpadły na niego.
Dafin odsunął się na bok, popatrzył na nie i uśmiechnięty poszedł do obory.
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowski
Inny świat
Ilija Doczkin wygrzewał się na słońcu i nie bardzo miał ochotą Wstać, pomimo że była już
pora zajrzeć do zajazdu Temełka. Nie miał ochoty wstać, ponieważ w jego wieku każdy ruch
sprawiał trudność. W końcu zdecydował się i podniósłszy sią postał chwilką, jak gdyby ciało
mu ścierpło, zaczekał, aż minie ból w starych kolanach, i w końcu ruszył. Rozległo sią
postukiwanie laski, kroków jednak prawie nie było słychać.
Doczkina i Temełka, który był właścicielem zajazdu, łączyła wieloletnia przyjaźń.
Doczkin był starym koniarzem, Temełko — handlarzem koni. Obydwaj znali się na koniach.
Być może, że Temełko znał się na tym trochę lepiej. W jego rękach najgorsza szkapa stawała
się podobna do arabskiej klaczy, chory koń odzyskiwał zdrowie, przynajmniej aż do chwili
sprzedaży, a ciężki i leniwy stawał się szybki i niecierpliwy jak wicher. W jaki sposób? Ano,
całkiem zwyczajnie. Temełko narzucał na grzbiet konia jakąś rogóżkę
i zaczynał walić w nią kijem. Przykryty rogóżką
i przestraszony koń skacze, wyrywa się, szaleje, tak że kiedy Temełko wyprowadza go na
targ .— pędzi jak oparzony, a oczy omal nie wyjdą mu z orbit.
Umiejętności Temełka sięgały tak daleko, że nawet potrafił usztywnić zwisające końskie
uszy, a zbyt duże przycinał tak, że stawały się mniejsze. Przy pomocy zaś pieczonego, a
gorącego jeszcze kartofla lub jabłka, które przykładał koniom do czoła, uzyskiwał, że po
pewnym czasie w tym miejscu wyrastała biała sierść w kształcie gwiazdy. Koń mógł być
kradziony — Temełko nie zawsze pracował z czystymi ludźmi — ale z tą gwiazdą,
przystrzyżony i oporządzony przez Temełka, stawał się zupełnie nie do poznania.
Takim mistrzem był Temełko. "Nie miał jednak serca i na konie patrzył jedynie jak na
towar, na którym mógł zyskać lub stracić. Zwierzęta wchodziły
i wychodziły ze stajni jak podróżni, którzy spędzili noc w jego zajeżdzie i jechali dalej. A
koniem trzeba umieć się cieszyć, trzeba go lubić. Trzeba też wiedzieć, jak do niego podejść.
Koń może być nawet najbardziej narowisty, ale dość go poklepać po karku, podrapać po
czole, chuchnąć mu w nozdrza — a stanie się łagodny jak baranek, wtedy zaś można robić z
nim, co się zechce. I wiele innych rzeczy, o których wie każdy, kto nie tylko kupował i
sprzedawał konie, ale, jak to się mówi, wyrósł wśród nich. Tak myślał Doczkin w drodze do
zajazdu, a ponieważ te myśli bardzo go zaprzątały, patrzył pod nogi i od czasu do czasu
potrząsał głową.
Gdy przyszedł do zajazdu, zauważył, że Temełko stoi pod okapem i ogląda jakiegoś
konia. Był zamyślony i zatroskany. Przed kilku dniami kupił tę kobyłkę, która teraz nagle się
rozchorowała.
— Wyleczyłem tyle koni — pochwalił się wczoraj — wyleczę i ją.
_ — No i jak, Temełko? — zapytał Doczkin. — Przeszło jej?
-7- Gdzie tam. Diabli wiedzą, co jej jest. To przecież nie człowiek — nie powie.
— Ależ Temełko... taki doktor jak ty... Znasz się przecie...
Zamiast odpowiedzi Temełko splunął. Zaczęli razem oglądać kobyłę. Rzadko kiedy tak
piękny okaż® trafiał do rąk Temełka. Widać było, że jest rasowa: cienkie nogi, mały łeb,
zgrabne uszy. A po żyłacłfjf które wzdęły się i pulsują pod skórą, można poznać," jakie ma
serce. Ale choroba ją zmogła. Biedne rwi?-' rzę zgarbiło się i stało na zbliżonych do siebie
no-* gach, ‘a po jego ciele przebiegały dreszcze, jak gdyby trzęsła je febra.
— Posłuchaj no, Temełko — odezwał się Docz~ kin — a może się przeziębiła?
— Nie, nie przeziębiła się. Wiem, jak wygląda przeziębienie. Wcale nie jest
przeziębiona, spójrz tylko — mówiąc to Temełko nacisnął kobyłę pod szyją, ale zwierzę nie
zakaszlało. — Nie, to coś innego...
Doezkin uważnie obejrzał kobyłę. Od fczasu do czasu zwierzę strzygło uszami, kładąc je
po sobie, ale to jeszcze nic nie oznaczało, ponieważ w ten sposób przysłuchiwało się krokom
Temełka. Ale nagle małe uszy kobyłki skierowały się ku przodowi, widać było, że cała
zamienia się w słuch i patrzy, patrzy... Docz- kin zmieszał się widząc to spojrzenie i te oczy.
Widział wprawdzie tylko jedno oko czarne, otoczone krwawą błoną z cienkimi żyłkami. W
wyrazie tego oka było coś smutnego/coś prawie ludzkiego. Docz- kin zrozumiał to, ale nie
mógł zdecydować się, by powiedzieć.
Zbliżył się tylko i uważnie zajrzał w oczy kobyle. HSI W oczach nic nie ma —
powiedział Temełko ggj oczy ma zdrowe.
— Wiem. Ale patrzę na co innego.
— No i co?
— Hm... czy ja wiem... Słuchaj no, Temełko, ta kobyłka chyba nie jest tutejsza, musi być
skądś z daleka.
Temełko machnął ręką i roześmiał się.
— Dużo ty tam wiesz!
Po powrocie do domu Doezkin chciał zastanowić się nad dziwną chorobą kobyły, ale nie
udało mu się.
54
Pan Bóg nie dał mu lekkiej starości. Miał dwóch synów, jeden i nich, starszy, był dobrym
chłopcem. Cały dzień stukał młotkiem — zajmował się wyrobem wozów — zarabiając w ten
sposób na utrzymanie domu. Młodszy nie zdał się na nic — pił. Kiedy Doczkin wrócił do
domu, już było po awanturze, ale stara wciąż jeszcze klęła, a dwie synowe, stojąc każda po
stronie swojego męża, patrzyły na siebie jak kwoki, nie szczędząc jedna drugiej cierpkich
uwag i obdarzając policzkami to jedno, to drugie dziecko. Dom przypominał piekło.
Doczkin zawrzał gniewem. Miał dość siły, żeby złapać za kij i sprać ich wszystkich, ale
pohamował się i zerwawszy się z miejsca wyszedł z domu, żeby tylko na to nie patrzeć.
„Gdybym to mógł — myślał si— wynieść się stąd i odejść gdzieś daleko, daleko...”
Wiele razy już Doczkin wypowiadał te słowa i mówiąc „daleko, daleko” — widział
zielone łąki. Widział zielone łąki, ponieważ tam kiedyś żył, tam pasł konie, tam pozostawił
swoją duszę. I nagle ujrzał przed sobą oko kobyłki, jasne, czerwone, a w tym oku *-*■'
cierpienie.
Nazajutrz powiedział do Temełka:
Posłuchaj, Temełko, to naprawdę grzech. Zdechnie bydlątko, jeżeli zostawisz je na tych
kamiennych płytach.
— Niech tam — odparł Temełko •— przynajmniej będę miał skórę.
— Spójrz tylko, jak patrzy... Daj mi ją, ja ją wyleczę.
Temełko popatrzył na niego przez dłuższą chwilę | zapytał:
— Czyś ty przypadkiem nie zwariował?
Minęło kdlka dni. Kobyłka czuła się coraz gorzej, niknęła w oczach. Doczkin upierał się
przy swojej propozycji. W końcu Temełko, zrezygnowany i zły, wybuchnął 'gniewem i
krzyknął:
A bierzże ją sobie! Bierz i rób, co ci się podoba.
Straciłem. Przepadły moje pieniądze. Bierz, nawet skóry nie chcę, niech ją wilki zeżrą! Bierz,
skoro chcesz mieć kłopot!
Doczkin również łatwo się unosił, ale teraz tak był pochłonięty swoim pomysłem, że
nawet nie przyszło mu do głowy się kłócić. Toteż podczas gdy Temełko sądził, że sprawa jest
przegrana, poszedł do domu i zjawił się znowu w zajeździe ubrany i gotowy do drogi. Opasał
się skórzanym wiejskim pasem, wziął długi bat, jakim posługują się koniarze. Do kija miał
przywiązaną torbę z chlebem. Wziął kobyłkę za uzdę i powoli wyprowadził z zajazdu.
Majątek Nikołcza w Poziazie był jedynym w tych stronach miejscem, gdzie pola
stanowiły jeszcze całość, bez łanów, bez ugorów — porosłe tylko trawą. Synowie Nikołcza
zajmowali się hodowlą owiec, bydła i koni. Tam też skierował się Doczkin. Droga trwała
normalnie trzy godziny, ale Doczkin przebył ją w dziewięć, tak że kiedy znalazł się na
miejscu, już zapadał zmierzch. Jaka łąka, co za trawa! Stary już był Doczkin, ale serce
zaczęło mu bić w piersi, chore nogi zapomniały o zmęczeniu. Oto te same gwiazdy, na które
patrzył niegdyś, to samo niebo, oto pola szerokie, szerokie...
Patrzył tu, patrzył tam. A gdy przypomniał sobie
0 kobyłce, zobaczył, że się położyła. „Zmęczyła się — pomyślał — niech sobie poleży,
potem wstanie”. Sam Doczkin długo czuwał, przyglądał się gwiazdom, słuchał świerszczy,
cieszył się, że jest tu, na tych bezkresnych polach. W końcu głowa zaczęła mu ciążyć
1 Doczkin usnął.
Zbudził się, kiedy zrobiło się chłodno. W pobliżu wciąż jeszcze leżała kobyłka, ale teraz
nawet łeb już położyła na ziemi, jak gdyby wydawała ostatnie tchnienie.
— Wzdycha jak człowiek —- powiedział do siebie Doczkin. — Nawet zielona trawa jej
nie pomoże. Zaniosę Temełkowi jej skórę i tyle.
Ale oto rozjaśnił się wschód. Nad czarną linią ho
ryzontu i nad polami zapłonęło czerwone światło. Na trawie osiadała rosa, było jeszcze
ciemno. Nagle •gdzieś daleko w polu rozległo się brzęczenie dzwon- .ka, dźwięk płynął
mSarowo, w rzadkich odstępach, jak bicie dzwonu. Zaraz potem dało się słyszeć rżenie
konia. Doczkin drgnął: szedł tabun — nie mogło to być nic innego.
Rozwidniło się jakoś nagle. I oto wśród trawy, burzanów i dziewann pojawiły się konie
— jeden, dwa, trzy, całe stado koni. DofczkSn patrzył na to, czego nie widział od czterdziestu
lat: na wpół dzikie konie, przysadziste, z wzdętymi brzuchami, o ciężkich
i gęstych grzywach, o zwisających aż do ziemi ogonach. Nie tknęła ich jeszcze niczyja ręka,
na kopytach jeszcze nie miały podków. Nad burzanami za końmi ukazał się jeździec,
rozwinął długi bicz i trzasnął, jak gdyby ktoś wystrzelił z karabinu. Tabun zbił się w
gromadę, tłuste grzbiety koni stały się podobne do płynących rzędem ryb, zabrzęczały
dzwonki
i całe stado pędem rzuciło się naprzód.
Koło Doczkina wyłonił się jak smok siedzący na koniu pastuch. Pastuch przyjrzał mu się
uważnie i nagle zawołał:-
1
—> Patrzcie no, dziadku Tlija, czyś to ty? —- po czym zeskoczył z konia jak piórko.
Gdy po chwili dwaj przyjaciele poszli popatrzeć na kobyłkę, o której Doczkin
opowiedział koniarzowi, zastali ją, wprawdzie z trudem, ale już stojącą na nogach. Cała
rwała się w stronę tabunu koni. W tamtą stronę kierowały się jej uszy, w tamtą stronę biegło
jej spojrzenie — spojrzenie tych oczu, które Doczkin znał tak dobrze. Kobyłka zrobiła kilka
kroków, potknęła się i znów zrobiła kilka kroków. Nagle zatrzymała się, parsknęła i
otrząsnęła się, jak gdyby przed chwilą się wytarzała.
— Wyzdrowieje —- powiedział pastuch — nic jej nie jest.
T rzeczywiście, potrząsając łbem kobyłka zaczęła
J57
powoli poszczypywać trawę. Ale wzrok jej wciąż biegł w stronę innych koni.
Doczkin ucieszył się. A ponieważ kobyłka starała się iść naprzód, powiedział do koniarza:
— Nie odchodź daleko. Pokręć się tutaj.
— Wiem, dziadku Ili ja, wiem. Nie' zostawimy jej samej.
W pewnej chwili przyglądający się klaczy koniarz powiedział:
— Przecież ona jest z naszego stada, dziadku Ilija!
O, widzisz, tu na boku ma znak.
Potem odwrócił się, badawczym spojrzeniem objął stado i dodał:
— Widzisz tamtą kobyłę, tę gniadą, z dużą grzywą? To jej matka... Hm... teraz rozumiem,
dlaczego tak nagle poczuła się lepiej. Widział kto takie rzeczy... Poczuła, że jest nie na
cudzym, a na swoim!...
*
Po upływie dziesięciu dni siedząc wierzchem na kobyłce Doczkin wpadł jak wicher na
podwórze zajazdu Temełka i zeskoczył na ziemię, jak gdyby był młodym człowiekiem i
nigdy nie znał bólu w kolanach.
— Jakeś ją wyleczył? — zapytał Temełko. — I sa- meś się poprawił! Czyś nie był
przypadkiem u czarodzieja Haldły?
Doczkin milczał.
— A może leczyłeś ją ziołami? No mówże! Czegoś się zmieszał?
Doczkin westchnął i mc nie odpowiedział. Ale ruszając do domu odwrócił się i powiedział:.
— Posłuchaj, Temełko, sprzedaj ty ją jak najprędzej. Bo ci zdechnie bydlątko, jeżeli
będziesz je trzymał na tych kamiennych płytach...
Przełożyła Helena Byćhowśka
Albena
NH a drodze, pomiędzy karczmą a młynem, stał wóz
I 'gotowy do odjazdu. Wozem tym dwóch policjantów miało odwieźć do miasta Albenę.
Zewsząd, ścieżkami i przez podwórza biegły popatrzeć kobiety, a ponieważ oderwały się
właśnie od pracy, więc w biegu poprawiały sobie chustki na głowach i obciągały rękawy. W
stronę wozu zdążali także wszyscy, którzy byli w młynie, a nigdy nie Zbierało się tam tyle
luda, co teraz, tuż przed Wielkanocą. Wyżej na wzgórzu widać było domek Ałbeny, skąd
miano ją niebawem wyprowadzić. Straszne morderstwo, jakie w nim popełniono, rzekłbyś,
wycisnęło piętno na jego zewnętrznym wyglądzie, bo podczas gdy inne domy lśniły
czystością białych ścian i niebieskich obramowań, domek Ałbeny był obdrapany, na pół
zawalony, wymarły, jakby uderzył weń grom. Stało tam dwóch policjantów, jeden przy
drzwiach, drugi przy oknie, a w środku znajdowała się Ałbena.
Wiele rzeczy, wiele drobnych zdarzeń, które w innym wypadku minęłyby nie zauważone
albo zostały rychło zapomniane, teraz wydobywano na jaw i rozpowiadano wokoło. Każdy
chciał pokazać, że coś przeczuwał, że czegoś się domyślał. Byli tam chłopi, któ-
rzy od kilku dni czekali na swą kolej w młynie i w związku z tym uważali się za
wiarogodnych świadków całego zdarzenia. Niektórzy z nich z najdrobniejszymi szczegółami
opowiadali, jak to pewnego dnia siedzieli sobie gromadą i z początku mówili
0 bocianach, że wcześnie przyleciały; jak później spojrzeli na zasiewy i zastanawiali się, w
którym to roku były równie zielone i gęste, aż musiano puścić bydło, by je trochę
przydeptało; i dopiero potem, gdy przyglądali się kobietom zajętym świątecznymi po-
rządkami, zobaczyli Ałbenę, jak szła przez swoje podwórko. Już z daleka, po chodzie i po
figurze można było poznać jej urodę. Ale ani tego dnia, ani nazajutrz Ałbena nie zeszła do
studni koło karczmy czy też do młyna, gdzie pracował przecież jej mąż, Ku- car.
Gdyby Kucar nie był ofiarą zabójstwa, bez wątpienia nikt by o nim nie wspomniał. Był to
człowiek prosty, brzydki i niemrawy, który tylko pracował
1 milczał. Niestrudzony jak maszyna, cały obsypany mącznym pyłem dźwigał ciągle ciężkie
wory i chociaż spotykano go w młynie codziennie i o każdej porze, wszyscy mijali go
obojętnie, jakby to nie był żywy człowiek, tylko jakiś przedmiot. Z początku trochę o nim
mówiono, wydziwiając, jak takie straszydło mogło wziąć za żonę kobietę tej piękności, co
Ałbena. „Piękne jabłko Świnia zjada” — powiadano, ale później zaniechano tych przymówek
i w ogóle przestano się nim zajmować. Jednym słowem zapomniano o jego istnieniu. Teraz
ten i ów przypominał, że Kucar, zazwyczaj spokojny i cierpliwy, w ciągu ostatnich dni był
wyjątkowo zły i gniewny. Miał on jednego tylko pana, był nim Niaguł, majster od kamieni w
młynie. Słuchał go, ulegał mu we wszystkim jak niewolnik. Wszelako na parę dni przed
zabójstwem, kiedy Niaguł mówił do niego, Kucar zaczynał się trząść, mamrotał coś pod
nosem i patrzył nań z ukosa jak byk. Wyglądało na to, że sam widok i sam głos Niaguła
przyprawiają go o wściekłość.
W Wielką Środę dowiedziano się, że Kucar nie żyje i podczas gdy wszyscy wypytywali o
szczegóły tej śmierci, rozeszła się pogłoska, że został zabity. Jego dziecko, małe, zaledwie
dwuletnie — i właśnie w tym widziano palec Boży — wypaplało, że w nocy matka zarzuciła
ojcu na głowę swój fartuch, a potem wpadł jakiś mężczyzna i zaczął się z nim szamotać.
Ubrany był w kurtkę z futrzanym kołnierzem. Tyle powiedziało dziecko i to Wystarczyło.
Ałbena przyznała się do winy. Ale kim był ów mężczyzna, tego mimo wszelkich gróźfb i
nalegań za nic nie chciała wyjawić.
Odtąd głównym świadkiem w tej sprawie był dziadek Własio. Ten wesoły gaduła, nie
mając żadnego zajęcia, dzień w dzień wałęsał się koło karczmy przy młynie, zaglądając do
środka, niby pies do jatki. Upili się jacyś ludzie, dziadek Własio już jest przy nich, razem z
nimi śmieje się i śpiewa, a na stół wędruje jedna szklanka więcej. Tutaj, w tej karczmie przy
młynie, widział on mężczyznę w krótkiej kurtce z futrzanym kołnierzem. Był to dorodny
młodzian, jasnowłosy, kędzierzawy, czapkę miał zsuniętą na tył głowy. Łatwo zgadłeś, co go
tam trzymało: wszyscy dokoła krzyczą, śpiewają, a on jakby nic nie słyszał, tylko wodzi
oczyma za Ałbeną krzątającą się po swym podwórku i wciąż o nią wypytuje. Siedział dWa
dni, potem znikł. A nazajutrz gruchnęła wieść, że Kucar został zabity.
Dobry to był chłopak, dziadek Własio jadł z nim przecież i pił, ale cóż — prawdy nie
można ukrywać. Na podstawie jego słów ustalono, kim i skąd jest ten mężczyzna w kurtce z
futrzanym kołnierzem, odnaleziono go i aresztowano. Sędzia śledczy badał go w urzędzie
gminnym. Zeznał podobno, że o niczym nie wie. Ale wkrótce chyba zmięknie i za przykła-
dem Ałbeny powie całą prawdę.
— Idą! — zawołał ktoś. — Prowadzą Ałbenęl
Tłum wokół wozu poruszył się; od strony wzgórza szła Ałbena, a za nią dwóch
policjantów. Wszyscy
wiedzieli, że wyrażając swoje ostatnie życzenie Ałbe-I na poprosiła, by jej pozwolono Ubrać
się według wła-l snego upodobania. Dlatego też musiano na nią czekać!! Szła teraz
wystrojona tak, jak rzadko ją widzia-^1 no.
— Ale się wysztafirowała 11 mruknęła jakaś ko-I bieta. — Do ślubu to idzie czy na
szubienicę?
— Na stryczku też chce pięknie wyglądać.
— Diabła warta jej piękność. Zgubiła ją.
A dziadek Własio, który także był tutaj, co rusz machał swoją laską. Siedzi, siedzi i znów
machnie. I
— Dziadku Własiu— zaśmiała się jakaś młoda mężatka — czemu tak machasz? Z
diabłami się bijesz czy co?
— Z jakimi tam diabłami. Patrzę, czy ją dosięgnę tą laską, jak będzie tędy przechodzić.
Dam jej raiz i>o głowie, niech zobaczy. Tutaj jest sąd dla tej dziwki...
Albena była już blisko. Szła przodem, a za nią dwaj policjanci. Wśród zebranych nie było
człowieka, który by nie znał Ałbeny, ale gdy znowu ujrzeli, ją z bliska, wszyscy wstrzymali
oddech. Wyglądała zupełnie jak dawniej, tyle że się -nie śmiała i jej oczy zawsze ruchliwe,
zawsze pełne życia, dziś patrzyły w ziemię. Miała na sobie niebieską spódnicę i krótki
kubraczek obramowany lisem. Ręce złożyła na piersiach, jak gdyby szła do cerkwi. Ale kiedy
znalazła się między szpalerem ludzi i podniosła oczy, te cudowne oczy, które znał każdy
mężczyzna, a które teraz były jeszcze piękniejsze, bo wypełnione bólem, wionął od niej jakiś
olśniewający i zniewalający czar. Grzeszna była, to prawda, ale piękna nad podziw. Kobiety,
które zamierzały jej urągać, stały w milczeniu, a laska w ręku dziadka Własia nawet nie
drgnęła.
I w tej ciszy, w przeciągu kilku chwil stał się cud: rozczuliły się najbardziej twarde serca,
litość i dobroć pojawiła się we wszystkich oczach.
62
— Albeno, córko — zaszlochał kobiecy głos — coś ty uczyniła, Ałbeno!
— Ach, Ałbeno, Ałbeno!
Albena zatrzymała sią.
— Ciociu Dimko — zawołała— żegnaj! — Potem obróciwszy sią w drugą stroną: — Luco,
Tudorko, Sawko, żegnajcie! Żegnajcie, żegnajcie wszyscy!
Wielu już płakało. A Albena szła spokojnie, wciąż taka smutna i wciąż taka piąkna.
— Żegnajcie! — zawołała znowu. — Młoda jestem, zbłądziłam. Żegnajcie!
Ludzie łkali i tłoczyli się ku niej. Najsilniej napierały kobiety, więc policjanci zaczęli je
odpychać. Wtedy gdzieś z tyłu rozległ się gniewny i drżący głos dziadka Własia:
— Chłopaki, zatrzymać ją, nie puszczać! Co nasza wieś warta bez Ałbeny!
Albena dotarła już do wozu, weszła nań i stojąc zawołała jeszcze raz:
— Zbłądziłam. Darujcie mi. Żegnajcie!
Później usiadła i zamilkła. Wtedy przyprowadzono jej dziecko, to samo, które ją wydało. I
gdy ujrzano, jak ona ściska je i całuje, nikt już nie był w stanie powstrzymać się od płaczu.
Nagle stanął młyn. Motor, który dzień i noc bez przerwy pracował niczym serce, ucichł
nieoczekiwanie. Myślano, że coś się popsuło. Lecz oto w szerokich drzwiach młyna ukazał
się Niaguł, majster od kamieni, i klucząc między zagradzającymi drogę wozami szedł w
stronę zbiegowiska. „Zatrzymał pewnie młyn, bo i on chce popatrzeć” — pomyślał sobie ten
i ów.
Jednakże Niaguł rozsunął tłum, doszedł do wozu
i. włożywszy kurtkę — krótką kurtkę z futrzanym kołnierzem —. wskoczył nań i siadł obok
Ałbeny. Zapanowało osłupienie: gdyby Niaguł żartował, śmiałby się przecież, a on był blady
jak płótno.
— Precz! — zawołał policjant i chwycił go za ramię. — Złaź!
— Nie zejdę —- przemówił Niaguł. — Ja zabiłem Kucara.
— Co? Coś ty powiedział? —• wybuchnął Marin Czokoja, który był zastępcą wójta. —
Ładna histo-j ria... Nie żartuj!
Policjant machnął ręką.
— Prawdę mówi? — zapytał Afbenę.
Ałbena skinęła głową i zaczęła płakać. Wokół wozu tłoczyła się zwarta masa ludzi. I,
jakby dopiero teraz wszystkim otworzyły się oczy, zauważono, że i Nia-: guł był przystojnym
blondynem, że i on miał czapkę zsuniętą na tył głowy, że i on nosił kurtkę z futrzanym
kołnierzem. Wszystko stało się jasne jak dzień*
Zaczęto krzyczeć, podniosła się wrzawa. Skoro minęło osłupienie, litość dla Ałbeny
znikła w jednej chwili. Kobiety znów obrzucały ją spojrzeniami pełnymi nienawiści, gdzieś
w tyle mignęła laska dziadka Własia.
— Suko — wołał — rozwaliłaś jeszcze jeden dom.
Twarze mężczyzn zachmurzyły się i chociaż o Albenie nie mówili jeszcze nic, widać
było, że nie mogą znieść widoku Niaguła, siedzącego obok niej. Ale wszystko stało się tak
nagle, tak niespodziewanie, że nikt jeszcze nie wiedział, co o tym myśleć i mówić.
Zbity z tropu był także zastępca wójta, Marin Czokoja.
— To niemożliwe wołał rozglądając się bezradnie. — Jakżeż to? Przecież wszyscy go
znamy, to porządny człowiek. Zejdźże, zejdżże, Niagule!
— Jazda! — krzyknął policjant, który już siedział na wozie.
Ale Czokoja chwycił konie za uzdy.
Panie posterunkowy, ja proszę, poczekajcie. To niemożliwe... Ten człowiek ma żonę,
dzieci. Demirl — zwrócił się do jakiegoś wyrostka — skocz no i zawołaj Niagułową. Co
tchu!
■— Jazda! — powtórzył policjant.
— Dokąd? Do miasta?
; — Nie, do gminy, na śledztwo.
I wóz potoczył się szybko. Jakaś kobieta nadbiegła od młyna. Słaba, wątła i
przedwcześnie zwiędła. Była to Niagułowa. Z początku słuchała, nic nie rozumiejąc z tego,
co jej opowiadano, później chciała biec za wozem, ale nie pobiegła, rzuciła się na ziemię i
kryjąc oczy rękami gorzko zapłakała.
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowski
Bracia z Senebiru
Ze swego wiatraka, nieruchomego podczas upałów,? ze skrzydłami opuszczonymi jak u
chorego ptaka, dziadek Szter jo patrzył w stronę dwóch samotnych drzew. Tam, gdzie te dwa
drzewa jak dwa zielone słupy wznosiły się ku niebu, tam za linią horyzontu leżała wieś
Senebir, a w niej żyli dwaj seneibirscy bracia — Petar i Pawle.
Nie są oni — myślał dziadek Szter jo —. jak dwa woły robocze, spokojne i dobre, nie
żyją tak, aby ich wspominano z szacunkiem — w bojaźni bożej i miłosierdziu dla ludzi. Są
jak dwa wilki, dzikie, drapieżne i złe,. jak te białe wilki balteń&kie, co w zimie przechodzą
przez zamarznięty Dunaj i włóczą się po równinach Dobrudży. Tak pojawili się tu i ona,
Przybyli pewnego dnia do Senebiru, a było to podczas wojny rosyjskiej, przygnali stada jak
obłoki — i owce, i konie, i krowy, ale to wszystko nie było z ich potu, tylko z grabieży,
dokonanej w tych niespokojnych czasach. Wżarld się w Senebir, jak kleszcz wżera się w
żywe ciało. Kto był słaby — padł i klęczy przed nimi, kto był silniejszy — szarpali go i bo-
dli. Tak to w ciągu niespełna dwudziestu lat dwaj bracia stali się panami całej wsi.
Jeden tylko zamożny człowiek pozostał w Senebi- rze — Halil Hodża. Kiedy i jego dom
— okazały dworek z tarasem i rosnącymi przed nim dwoma dużymi wiązami, tymi właśnie
dwoma dalekimi drzewami, na które patrzył teraz dziadek Szterjo — kiedy i to gospodarstwo
przeszło w ręce braci z Senebdru, wtedy garstka Turków, która jeszcze utrzymała się we wsi,
spłoszona wyruszyła do Anatolii.
Urodzeni na tej ziemi, z trudem się z nią żegnali. Pili dużo, chociaż nigdy dotąd nie tknęli
wina, tańczyli choro *, śpiewali, płakali, ściskali i przyjaciół, i wczorajszych wrogów.
Wreszcie ruszyli. Niemal wszyscy chłopi, a wśród nich dziadek Szterjo, wyszli, by ich
odprowadzić do granicy pól. Miało to być
0 świcie, a oto świecił już księżyc. Niebo było czyste, równina rozpościerała się szeroko,
spowita w białą mgłę, a tam gdzie leżała wieś, wśród białych ścian domów z czarnymi,
wygaszonymi oknami, wznosiły się dwa ciemne wiązy jak dwa duchy, dwie mary
przeszłości, stojące Obok siebie i patrzące za tymi, którzy odchodziM.
Na te dwa drzewa spojrzał Halil Hodża, spojrzał na swój dom za nimi i gdy się już
żegnano, gdy mężiczyżni śpiewali z największym uniesieniem, a kobiety płakały, powiedział
do dziadka Szterjo:
— Żegnaj, czorbadżi ** Szterjo. Odchodzimy. Idę daleko aż nad morze. JeśM i tam
napotkam zło, jak tutaj, pójdę jeszcze dalej, pójdę za morze. Mój majątek zabrali dwaj bracia.
Niech tam. Nie mówię, żebym im źle życzył. Ale posłuchaj, co ci powiem: widzisz te dwa
wiązy, te dwa drzewa? Mój ojciec zasadził je własnymi rękami, gdy urodziliśmy się — ja
1mój brat. Dla nas przeznaczone, one są naszym szczęściem — znasz je przecież: zielone,
wesołe, nie • ma suchej gałązki wśród ich listowia. A co z nimi będzie? Nie wiem. Nie
wierzę, żeby Bóg odbierał, co
dał jednemu, po to, żeby dać drugiemu. Nie wierzę, wspomnij moje słowa, czorbadżi
Szterjo...
Od tej pory minęło wiele lat. Dziadek Szterjo był wtedy młody; zdążył się zestarzeć, ale
mc się dotąd nie wydarzyło, tak że niemal zapomniał o słowach Halli Hodży. Bracia z
Senebiru bogacili się z roku aa rok, wszyscy we wsi pracowali na nich, a dwa wiązy bujały
coraz wyżej i wyżej ku niebu. Hali! Hodża widocznie się pomylił; cudze szczęście było także
szczęściem braci z Senebiru.
Jednakże los ludzi jest w ręku Boga: jeden z se- aebirskich braci, starszy Petar, który,
zniedołężniały i zmęczony, oddał gospodarkę swoim synom, a sam zajmował się pszczołami
w obejściu, niespodziewanie umarł. Umarł z powodu drobnostki: ukłuła go pszczoła —
kogóż nie ukłuła pszczoła? Ale on spuchł, zsiniał i w bez mała dwa dni umarł. Nie tej śmierci
dziwił się dziadek Szterjo, która, jaka by nie była, jest końcem każdego ludżkiego żywota, ale
zdziwił się, gdy zauważył, że właśnie w tym czasie jeden z dwóch wiązów usechł, liście
straciły świeżość, skurczyły się i pozwijały jak spalone. Drzewo nie wypuściło już młodych
pędów i następnego roku je ścięto.
Wiele myślał o tym dziadek Szterjo. Raz mówił sobie: „To posucha”. A posucha była tego
roku rzeczywiście wielka. Innym razem mówił: „Miał rację Halil Hodża, to zapowiedź
nieszczęścia!” Ale nie śmiał tego nikomu powiedzieć, krył w sobie tajemnicę i milczał.
Pozostał jeden wiąz. Kiedy widziałeś jego rozwidlone u góry gałęzie, a pień był ukryty za
horyzontem, wydawało się, że to dwa, a nie jedno drzewo. Tak je też widział teraz dziadek
Szterjo, wydawało mu się, że są dwa wiązy. Ci, którzy patrzyli ż daleka, również myśleli, że
oba drzewa stoją na swoim miejscu, i jak zwykle rozmawiali o dwóch braciach z Senebiru.
Że nie wszystko jest tak jak przedtem, wiedział tylko dziadek Szterjo. Po pierwszej
zapowiedzi nieszczęścia czekał na drugą. Ale sprawy młodszego
z dwóch braci, Pawia, potoczyły się teraz jeszcze lepiej. Żona mu umarła, więc wziął sobie
drugą, młodą, przybyło mu jeszcze dzieci. Jego bogactwo i znaczenie rosły i dziadek Szterjo
znów uwierzył, że to, co powiedział Halil Hodża, jest tylko bajką i niczym więcej.
W jakiś czas potem tak się zdarzyło, że nie tylko dziadek Szterjo, ale wszyscy chłopi
zwożący snopy z pól czy jeżdżący wozami po drogach — a wszystkie drogi na tej rozległej
równinie kręciły się jakby wokół dwóch wysokich drzew po jej środku —- nie mogli znowu
nie mówić o braciach z Senebiru, a tym razem mówili o nifch więcej niż kiedykolwiek.
Nowina była nie byle jaka: syn Pawia, chłopak już dorosły, znienawidzony przez macochę,
prześladowany z jej powodu przez ojca, uciekł z domu i na kilka miesięcy słuch o nim
zaginął; teraz zjawił się z kompanami w górach koło Senehiru — tam zatrzymywali i grabili
podróżnych. Syn Pawia z Senebiru zbójnikiem — oto, co było na ustach wszystkich!
Wtedy dziadek Szterjo powiedział sobie: „Teraz coś się stanie”. Czekał dzień, dwa,
czekał całe tygodnie. Wszystko szło po staremu. Młocarnia huczała na gumnie Senebirliji,
złote zboże sypano do jego spichlerzy, ze wszystkich stron zwożono snopy i ustawiano w
brogi wielkie jak góry. Dziadek Szterjo nie wytrzymał i poszedł do Senebiru, oglądał wiąz,
oglądał go z tyłu, z przodu, oglądał ze wszystkich stron: drzewo było zdrowe, zielone, wesołe
— nie widać żadnej suchej gałązki.
O tym wszystkim myślał dziadek Szterjo siedząc wysoko, u szczytu drewnianych
schodów swego wiatraka. A kiedy cienie kop zaczęły się wydłużać, nad ścierniskami
rozpostarła się miękka delikatna poświata i powiało chłodem, zszedł na dół i udał się do
swoich pszczół. Ukląkł koło uli i patrzył, jak pszczoły wracają jedna za drugą i jak, siadając,
opadają ciężko, niby duże krople deszczu. „Ociężałe są od miodu, moje kochane” — myślał
dziadek Szterjo i cieszył się
z tego. I tak go to pochłonęło, że dopiero słysząc szczekanie psa zauważył, iż przed
wiatrakiem zatrzymała się bryczka zaprzężona w rosłe siwki i jakiś człowiek szedł ku niemu,
opędzając się batem przed psem. Dziadek Szterjo poznał Pawła Senebirliję.
Ani wiek, ani zmartwienia ostatnich dni nie zmieniły go. Stąpał żywym, zamaszystym
krokiem, jak dawniej wyprostowany, rosły. Od lat pamiętano go takim właśnie: siwe włosy i
siwe jak u hajduka* wąsy, twarz czerwona. Ubrany był w białą .cuchę i białe sukienne
spodnie, a na czerwony pas założony miał patrontasz. Karabin zostawił w wozie. Bez broni
Senebirlija nie ruszał się nigdzie.
Podszedł do dziadka Szterjo i zaczął rozmowę gardłowym, podniesionym głosem, jakby
się zwracał do wielu ludzi. Mówili o zibiorach, o pogodzie, o młocce, która skończy się
niebawem, jeżeli tylko potrwa taka sucha pogoda. Senebirlija udawał wesołego, lecz dziadek
Szterjo dostrzegł w jego oczach ból. Wreszcie przybysz umilkł i zapatrzył się w ziemię.
— A tego nicponia, mojego syna, nie widziałeś czasami? — spytał zmienionym głosem.
— Może przechodził tędy?
— Iwanczo? Nie, tędy nie przechodził.
—- Naprawdę? Czy ty mnie nie oszukujesz?
—- Ech, Pawle, co ty znowu! Nie był tu, powiadam ci, nie widziałem go na oczy.
— Ja go widziałem. I nie tylko widziałem, ale... — tu Senebirlija machnął ręką, jakby
chciał powiedzieć, że to już skończone. — Spotkałem mojego Iwan- cza — dodał — i zdaje
mi się, że go wysłałem net tamten świat. A niech tam — taki syn!...
— Ubiegłej nocy — ciągnął Senebirlija, któremu najwidoczniej coś ciążyło na duszy, i
chciał szybko to z siebie wyrzucić — przejeżdżałem koło zajazdu Petara. Było już późno.
Ledwo zdążyłem zejść z wozu, wyszedł mi na spotkanie Petar: „Ach, baj Pawle,
siedź tutaj, nigdzie nie jedź. Przed chwilą przeszli tamci. I Iwanczo był z nimi”. — Tak? —
powiedziałem, wsiadłem na wóz, podciąłem batem konie — widzisz, jakie to smaki — iw
skok za nimi. W pewnej chwili zaczernili się przede mną ludzie, jeden przyskoczył, żeby
chwycić konie. Podniosłem karabin... „Tato, to ja!” zawołał...
—r Kto, Iwanczo?
— i To on był, poznałem go. Nie drgnęło mi serce, Szterjo, strzeliłem. Strzeliłem prosto w
niego i pognałem konie.
— Zabiłeś go?
— Tak mi się zdaje. Chyba zabiłem.
Dziadek Szterjo popatrzył na niego stropiony. Obaj zamilkli. — To niemożliwe — niemal
wykrzyknął po chwili dziadek Szterjo. — Nie zabiłeś go. Gdybyś go zabił, znalazłby się.
Czyś tam nie poszedł?
— Jakżebym mógł nie pójść — poszedłem.
— I co?
— Nic nie było. Ani człowieka, ani krwi, nic.
. ^ Widzisz? — ucieszył się dziadek Szterjo. —• Zdawało ci się tylko.
Senebirlija pokręcił głową. To nie był ten Pawle Senebirlija, którego znał dziadek Szterjo. 1
l—r; Gdybym wiedział, że tak jest, Szterjo, gdybym wiedział! Prawdę mówiąc, odmieniło mi
się serce, bądź co bądź to moje dziecko. I tak myślę, i owak. Może go nie zabiłem, myślę, nie
ma krwi, nie ma żadnego śladu. Ale jeśli tamci nicponie, jego przyjaciele, zawlekli go dokądś
i pogrzebali?
— Odpędź takie myśli, Pawle.
— Nie wiem... Szukam go teraz, żywego czy martwego, muszę go znaleźć.
Wyprostował się. Dziadek Szterjo widział teraz przed sobą dawnego surowego i nieugiętego
Senebir- liję.
— Ależ susza! — rzekł Senebirlija spokojnym, rów- nym głosem. — Taka susza była i w
tamtym roku,
kiedy umarł mój brat Petar. Taka była susza, że jedno drzewo przed domem uschło...
Porozmawiali jeszcze, a kiedy się ściemniło, Senebirlija wsiadł na bryczkę i pognał swe
siwki.
Przez kilka dni z rzędu dziadek Szterjo ze schodów! swego wiatraka widział tę bryczkę
zaprzężoną w si- \ we konie, jak wznosząc kłęby kurzu krążyła to tu, to tam po drogach.
Oddalała się, gdzieś znikała, żeby się znów pojawić. Jakby przez cały dzień kręciła się w
kółko po równych i suchych polach, pośrodku których wybujały dwa senebirskie drzewa.
Którejś nocy młody, niemal dziecięcy głos rozległ się przed wiatrakiem; dziadek Szterjo
wyszedł na dwór. Przed nim stał Iwanczo, zaginiony syn Senebir- liji. Szterjo wprowadził go
do młyna. Chłopak, wyglądał, jakby przyszedł z końca świata: obdarty, podrapany, słaniał
się, jakby miał za chwilę paść. Głodny był jak wilk, więc dziadek Szterjo dał mu jeść. Potem
Senebirlija zdążył tylko powiedzieć, że przybył prosić ojca o przebaczenie, i usnął.
Spał do rana. Nie otworzył oczu nawet wtedy, gdy słońce stało już wysoko na niebie.
Dziadek Szterjo nie śmiał go budzić. Popatrzył tylko na niego i powiedział sobie: „Póki ten
junak śpi, pójdę ucieszyć jego ojca”. I ruszył do Senebiru.
Wszedł do wsi właśnie w porze olbiadu. Młocarnia na gumnie Senebirliji stała
bezczynnie — robotnicy pewnie posilali się gdzieś w cieniu. Nagle koło maszyny pojawił się
Pawle Senebirlija. Twarz pociemniała ze złości, patrontasz lśnił mu u pasa. Krzyknął:
— To jeszcze jecie, hej, jeszcze jecie? Wstawajcie zaraz, bo oszalejęl Słuchaj —
wrzasnął na obsługującego młocarnię — puszczaj maszynę!
Motor ruszył, zasyczała para, koło zakręciło się najpierw samo, potem pas plusnął nad nim,
naprężył się i pusta młocarnia zawyła jak dzikie zwierzę. Wciąż jeszcze zły, Senebirlija usiadł
koło bębna i zaczął dorzucać zboża, z pasją gniotąc całe garście i nieustannie pokrzykując na
robotników.
„Ech, zły człowiek, nie da ludziom zjeść jak należy” — pomyślał dziadek Szterjo.
Poszedł za brogi i maszyna zniknęła mu z oczu. Nagle zadławiła się jakoś, zacięła, a po
chwili znów zadudniła pusta. Podniósł się straszny krzyk, kobiety zapiszczały. Motor jakby
westchnął i stanął.
„Coś się stało” — rzekł w duchu dziadek Szterjo i przyśpieszył kroku. Gdy obszedł brogi,
zobaczył, że przed domem Senebirliji czerni się mrowie ludzi. Wymachiwali rękami,
krzyczeli. Jakiś robotnik podbiegł do dziadka Szterjo i z oczyma jeszcze pełnymi grozy
zawołał:
— Czorbadżija, baj Pawle, nie żyje. Rozszarpała go maszyna...
Dziadek Szterjo stanął jak rażony gromem. Później podniósł oczy, spojrzał na wiąz i
zadrżał: w górze, u szczytu drzewa, liście były zwiędnięte, pozwijane i wyschłe. Popatrzył
dokoła, jakby chciał się w czymś upewnić: ziemia była sucha i spękana, wiaterek ciepły, jak z
pieca. I tego roku panowała straszliwa susza, może to dlatego... Ale czyż nie sprawdziły się
słowa Halil Hodży? Drzewo stało jeszcze proste i na pozór zdrowe, a tymczasem już było
martwe.
Przełożył Bronisław Cirlić
Pułapka
Podniósłszy się i wyjrzawszy zza płotu, Lazar Bo-’ dura zauważył, że drogą pośród pól jedzie
wóz okryty budą. Był jeszcze dość daleko, lecz Bodura poznał, że należy on do Christa
Bachczewandżiji., Konie, wysoko niosąc łby i żywo wymachując ogonami wyglądały na
młode, silne, i mimo że szły wolno, stawiały nogi dziarsko i prężnie. Bodura patrzył przez
chwilę, a następnie odszedł do swych pszczół i zajął się pracą przy ulach. Jego twarz
zmieniła się, przybrała wyraz zatroskania i Skupienia.
Tuż za ogrodem, na samym szczycie wzgórza, wznosił się niby wieża wiatrak Bodury,
zwany powszechnie Durasijskim. Chociaż stał wysoko, na wydmuchu, nie pracował prawie
nigdy. Rzadko, bardzo rzadko jego wielkie skrzydła drgały i zaczynały się obracać, by znów
znieruchomieć po upływie kilku godzin. Oto i teraz, niczym czarny krzyż, opierają się
podmuchom wiatru. Wszystko się trzęsie, skrzypi, trzeszczy, ale sam wiatrak ujarzmiony
przez hamulce, skrępowany żelaznymi łańcuchami, stoi niewzruszony, cały czarny i pokryty
mchem, podobny do jakiegoś starego okrętu, który na zawsze zarzucił kotwicę.
Złe słuchy krążyły o tym wiatraku. Stał on na ubo
czu, z daleka od okolicznych wsi, z dala od traktów. Przed laty bogaci Turcy urządzali tutaj
orgie i nieraz podczas tanecznych popisów ladacznic, wśród hałasu bębenków i kastanietów
błyskały jatagany i lała się krew. W nowszych czasach każda kradzież, każde przestępstwo
popełnione w najbliższej okolicy tajemniczymi nićmi związane było z Durasijskim Wiatra-
kiem. Jeżeli uprowadzotna została jakaś dziewczyna, znajdowano ją tutaj; jeżeli znów
ścigano koniokradów, ich ślady też wiodły w tę stronę. Często widywano tu włóczęgów i
najrozmaitszych podejrzanych ludzi.
Z tą złą sławą i wśród tych słuchów o Durasijskim Wiatraku zestarzał się jego właściciel,
Lazar Bodura. Że on sam też nie był zupełnie w porządku, świadczyć mogłoby to, że
parokrotnie przebywał w więzieniu, chociaż uparcie twierdził, jakoby padał ofiarą niego-
dziwych oszczerstw i za każdym razem musiało upłynąć trochę czasu, nim zdołał wykazać
swoją niewinność. Wielu myślało podobnie i mówiło, że Bodura to dobry i spokojny
człowiek. Po części sprawiał to zapewne lęk przed jego niezwykłą wprost siłą i tężyzną, bo
mimo że miał ponad siedemdziesiąt lat, nie wyglądał na więcej niż pięćdziesiąt. Był rosły,
barczysty, trzymał się prosto, mówił silnym, rześkim głosem i śmiał się na całe gardło. Ale
kiedy ktoś mówił do niego, miał zwyczaj milczeć, słuchał z uwagą, a jednocześnie jego oczy,
żywe, ruchliwe i mądre, patrzyły przenikliwie, leciutko przymrużone, jak gdyby coś
ukrywały.
Bodura wiedział, co o nim mówią, ale nie przejmował się tym zbytnio. W danej chwili
ważne dla niego było tylko to, co o nim myśli Christo Bachczewandżi- ja. Czy wierzy w
ludzkie brednie? Czyżby nie widział, że chociaż wiatrak stoi bezczynnie, nie brak mu środ-
ków do życia — ma przecież ogród, kury, pszczoły. Jest samotny, nie ma ani żony, ani dzieci,
więc mu to w zupełności wystarcza. Krzywdy nikomu nie wyrządza, przeciwnie, w miarę
możności stara się lu
dziom pomóc, wyświadczyć jakieś dobro. Iluż to chorych na złe krosty, od których głowa
puchnie niby garniec, znajdowało ratunek jedynie u niego. Chorobę tę Badura leczył po
swojemu: bez względu na to, gdzie występowały owe krosty, przypiekał Chorych zawsze w
jednym i tym samym miejscu — z tyłu głowy, poniżej ciemienia. W tym miejscu nie
wyrastały już włosy i zostawał ślad na całe życie. Dlatego też Bodura mawiał: „Moi ludzie są
nacechowani. Każdy mnie pamięta i nikt z nich nie powie, żem mu nie wyświadczył dobra”.
Tak rozmyślając Bodura znów podszedł do płotu i spojrzał: wóz Christa był już blisko.
Ach, co za konie! Oba spasione, kasztanowate, z czarną pręgą na grzbiecie od grzywy do
ogona. Podobne były jeden do drugiego jak bliźniaki. „Moc pieniędzy warte są te konie,
szkoda gadać!” — pomyślał sobie Bodura. Wykręcił się na pięcie i poszedł w stronę uli z
twarzą jeszcze bardziej niż poprzednio zatroskaną.
Po chwili zaszeleściła trawa i Bodura poczuł, że za nim stoi Christo.
— Dzień dobry, dziadku Lazarze! — usłyszał jego przytłumiony, szorstki głos.
Nie patrząc nań Bodura kiwn }ł głową i westchnął głęboko.
— Czemu tak wzdychasz, dziadku Lazarze? Czy się coś stało?
— Nie, nic ważnego. Spadł na mnie pewien kłopot i tyle. Dobrze było mi tutaj samemu,
ale cóż. Mam wnuczkę, córki mojej dziewucha. Wyszła sobie za mąż, a teraz przysłała mi
wiadomość, że ma zamiar tu zawitać. Rozeszła się z mężem i chce przyjechać do mnie.
Bodura milczał przez chwilę, później dodał:
— Gdyby to była inna, wygnałbym. Ale tej nie mogę. Dobra z niej dziewczyna. A jaka
piękna, jaka piękna! Żebyś ją tylko zobaczył. Cudo nie kobieta! Piękna nad podziw.
Słysząc to, Christo ucieszył się. Po wsiach miał do czynienia przeważnie z kobietami i nieraz
zwierzał się Bodurze ze swych przygód. Dlatego też tym razem wolał zamilczeć, bojąc się,
by chytry starzec nie odgadł jego myśli. .Jednakże nie mógł się powstrzymać i rzekł:
— Nie martw się, dziadku Lazarze! Jeśli chcesz, ja ją wezmę i wybawię cię z kłopotu.
Roześmieli się obydwaj. Później rozmawiali jeszcze, chodzili po ogrodzie, a gdy zapadł
zmierzch, Christo wrócił do swojego wozu. Jeżeli przejeżdżał tędy, to nie z innej przyczyny,
tylko dlatego, że w tym ustroniu rosła piękna trawa. Czy jechał gdzieś, czy wracał,
zatrzymywał się tutaj, wyprzęgał konie i pasł je przez parę godzin, po czym ruszał w dalszą
drogę.
W kilka dni później, jadąc znowu swoim wozem, naładowanym warzywami, Christo już z
daleka zauważył, , że, jak nigdy, wiatrak Bodury pracuje. Jego skrzydła obracały się ciężko i
powoli. Opodal stał wy- przężony wóz, przy nim dwa uwiązane konie a wokoło kręciło się
kilku mężczyzn. Wtem wysoko, w drzwiach wiatraka ukazała się kobieta, w czerwonej
spódnicy i białej koszuli, i szybko niczym wiewiórka zaczęła schodzić po drabinie
spuszczonej na ziemię. Tak mogła schodzić jedynie młoda osoba. „A więc przyjechała już
wnuczka Bodury!” — rzekł do siebie Christo i wbrew swojemu zwyczajowi podciął konie
batem.
Bodurę zastał znowu przy ulach w ogrodzie. Ujrzawszy go starzec wyprostował swą
wysoką postać i krzyknął wesoło:
— O, Christo, jak się masz! Witaj junaku w białym kołpaku! Co słychać?
— U mnie dobrze, dziadku Lazarze, a u ciebie?
— Właśnie pilnuję swoich much. Widzisz te ule, które naznaczyłem wapnem? Wszystkie
będą mi się roić. Boję się, żeby nie uciekł jakiś rój.
Nieco dalej rosły ogromne drzewa owocowe, rosły
dosyć gęsto, ich liście skąpane były w blasku słońca, a niżej, na bujnej, zielonej trawie leżały
czarne cienie. Wzdłuż płotu sterczały wysokie łodygi kukurydzy, a wśród nich śmiały się
okrągłe twarze słoneczników. Słońce prażyło, w powietrzu brzęczały pszczoły.
Nagle między zwieszającymi się gałęziami drzew, ponad zielenią trawy mignęła
czerwona spódnica, biała koszula i po chwili w odległości kilku kroków ukazała się młoda
kobieta. Jej oczy, jej oczy, takie wielkie i takie czarne! Twarz miała rumianą, opaloną,
kształty pełne i jędrne. Bodura powiedział praw-- dę: jego wnuczka była rzeczywiście piękna.
— Słuchaj, Christo ~ rzekł Bodura, 'który jak gdyby nie zauważył młodej kobiety. •—
Puściłeś konie na trawę i chyba nie masz nic do roboty. Pomóż mi trochę. Postój tu i popilnuj
tego ula — lada chwila może się wyroić. Ja pójdę obejrzeć inne, a ty, jak zobaczysz, że rój
wyskoczył, od razu mnie zawołaj.
Wysoka postać Bodury zaczęła kołysać się między ulami. Christo został, kobieta także
nie ruszyła się z miejsca. Ani on nie odezwał się słowem, ani ona. Nawet nie patrzyła na
niego. Ale jeszcze przedtem Christo zauważył, jak przyglądała mu się z uśmiechem
wyrażającym coś jakby zdziwienie, że taki mło-r dy mężczyzna zapuścił sobie wielką brodę,
która, choć czarna niczym smoła, upodobniała go jednak do popa. Teraz też uśmiechała się,
ale patrzyła w bok i Christo nie spuszczał z niej oczu, myśląc, że ona go nie widzi.
— Hej, patrz, co się dzieje! — krzyknęła nagle i roześmiała się. — Czemu patrzysz na
mnie? Widzisz, rój wyskoczył.
I rzeczywiście w powietrzni kłębił się czarny rój pszczół. Niektóre z nich przelatywały
brzęcząc tuż obok uszu Christa. Słońce prażyło coraz bardziej.
—• E, ładnieś mnie wyręczyłl —- mówił Bodura, śpiesznie nadchodząc i śmiejąc się. —
Niby miałeś pilnować, a tu już prawie po wszystkim.
W jednej ręce Bodura trzymał pęk melisy. Zaczął nim potrząsać i w powietrzu rozszedł
się przyjemny zapach. W drugiej dzierżył pusty kosz, osadzony na długim kiju. Jednocześnie
gwizdał, gwizdał jakoś osobliwie, monotonnie, lecz stanowczo, w sposób przypominający
bulgot górskiego strumienia. I wciąż potrząsał pękiem melisy.
Rój wzbił się wysoko, zabrzęczał głośniej i Chris to pomyślał, że już na pewno ucieknie.
Nie zauważył, że kilka pszczół wpadło już do kosza. Po chwili cały rój zniżył się, rozprysnął
i pszczoły zaczęły włazić do kosza gromadnie. Na jego dnie czerniało ruchliwe kłębowisko.
Bodura wciąż jeszcze gwizdał z twarzą pełną napięcia. Po szyi i po rękach chodziły mu
pszczoły, ale nie kłuły go wcale.
— Znają mnie w powiedział — nic mi nie zrobią.
Zawstydzony tym, że się zagapił, Christo nie wiedział, co z sobą robić, i bez przerwy
muskał wąsy i brodę.
— Nie ruszaj się i.— krzyknęła znowu kobieta. — Nie wymachuj rękami, bo rozdrażnisz
pszczoły, a wtedy podziurawią nas jak sito.
Roześmiała się, Christo też się roześmiał i zbliżył się do niej. Usiedli na trawie pod
drzewami i zaczęli rozmawiać. A Bodura, pochłonięty pracą, jak gdyby nie zwracał na nich
uwagi.
Ściemniło się bardzo szybko. Przez jakiś czas wysoka postać Bodury snuła się po
ogrodzie, później znikła. Zapanowała cisza, ponieważ wiatrak przestał pracować i jego
skrzydła już nie skrzypiały. Christo i kobieta zostali pod drzewami. W ciemności widać było
jedną tylko białą plamę — białą koszulę kobiety. Wokoło migały świetliki, grały świerszcze,
pachniało trawą.
Późną nocą, oszołomiony, z głową pełną szumu, jak gdyby się upił, ale bardzo rad i
wesół, Christo ruszył w stronę swego wozu. Chciał rzucić okiem na konie, lecz usłyszawszy
brzęczenie łańcuchów w ciemności,
uspokoił się zupełnie. Co prawda łańcuchy te brzęczały niezwykle miarowo, jednakże nie
zwrócił na tal uwagi. Po jego ciele przebiegały słodkie dreszcze, spojrzał w górę i zdawało
mu się, że pod tym niebem usianym gwiazdami wszystko weseli się i śpiewa. Bezgranicznie
szczęśliwy położył się na wozie, przykrył się futrem i zasnął.
Spał bardzo krótko i nagle obudził się przerażony. Przypomniał sobie o koniach i skoczył
na równe nogi. Nie było słychać brzęczenia łańcuchów. Pobiegł na miejsce, gdzie je zostawił
— koni nie było. Ogarnięty trwogą zaczął biegać jak opętany, to tu, to tam, krążył, odchodził
i znowu powracał.
Rozwidniało się już, kiedy przyszedł pod wiatrak. Twarz miał żółtą jak glina, włosy lepiły
mu się do czoła. Wozu, który tu stał jeszcze wieczorem, nie było, tamci ludzie pojechali
sobie. Zaczął krzyczeć, stukać, wrzeszczeć na całe gardło — nikt się nie odezwał. Wnuczki
Bodury też nie było widać. Straszne podejrzenie przeleciało mu przez głowę. Wpadł do
ogrodu i zawołał. Spod kupy siana wyjrzała twarz Bodury.
— Co się stało? — zapytał.
— Co się stało? Moich 'koni nie ma. Żądam swoich koni, od ciebie żądam, znam cię jak
zły grosz. Gdzie są ci ludzie, gdzie jest ta kobieta, ta twoja wnuczka cudowna?
— Ona nie jest moją wnuczką — spokojnie odparł Bodura. — Ta kobieta była z tymi
ludźmi, którzy wczoraj mełli u mnie zboże. Oni już pojechali. Ani nie wiem, skąd są i co za
jedni.
— Tak, nie jest twoją wnuczką! Sam przecież mi opowiadałeś. Ona nazywa się Rada.
— Ech, Rada! Czy to tylko jedna Rada chodzi po tym świecie?
Bodura stał się zimny i nieczuły jak głaz.
— Więc to taki — 'krzyknął tracąc zmysły Cfori- sto. — Ty bandyto! Poczekaj, ja ciebie
nauczę!
Wykręcił się na pięcie i szybko wyszedł z ogrodu. Spieszył zameldować o kradzieży.
Szedł długi czas. Nagle zatrzymał się i z rozpaczy zaczął bić się pięściami po głowie. Później
obrócił się do tyłu i spojrzał: wiatrak stał nieruchomo jak zawsze, a czarny krzyż jego
skrzydeł wyglądał niezwykle potężnie i groźnie.
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowski
Pieniądze
O d czasu do czasu chora podnosiła się na łóżku i «rozglądała się wokoło. Oczy miała
zapadnięte, czarne, rozognione, ich spojrzenie było ponure i złe. Widziała ciągle to samo: jeij
dwie córki siedziały opodal i szeptały z sobą, obie młode, ładne i rumiane, takie same, jak
ona w ich wieku. A ich mężowie, którzy przybyli z nimi z oddalonych wsi, ubrani w nowe,
czarne potury * i czyste białe koszule, z rzadka tylko odwracali głowy, spoglądali na nią
przez ramię i znowu wpatrywali się w przestrzeń za oknem. „Jacy oni sąl — myślała sobie
stara. — Nie żałują mnie, co innego im w głowie. Czekają tylko, żebym im powiedziała,
gdzie są ukryte pieniądze. Czekają na moją śmierć, a później będą ju!ż wiedzieli, co robić...”
Znowu opadała na łóżko i zamykała oczy. Stopniowo twarz jej wygładzała się i rozjaśniała.
Zdawało się, że śpi. Obie siostry zaczynały szeptać jeszcze ciszej, chodziły na palcach, a
mężczyźni, wciąż tak samo obojętni, trzymając ręce w kieszeniach, patrzyli przez okno.
Pogoda była piękna. Oto tam, nad polem,
ił-
nad łanami, płynie czarny cień obłoku; oto znowu słońce świeci całym blaskiem i wśród
zieleni wybujałych zbóż — nie zbóż, lecz bezbrzeżnego morza! — widać tu 1 ówdzie żółte
plamy: nieomylny znak, że idą żniwa. W tamtą stronę patrzą obydwaj mężczyźni i milczą.
A stara nie spała. Myślała już o wielu rzeczach, a teraz przypomniała sobie, jak w swoim
czasie zszedł z tego świata jej teść. Był to człek jak skała, tęgi, zdrowy, a zwalił się w jednej
chwili, niby snop. Przyszedł pewnego wieczoru, położył się w kącie przy ogniu i już nie
wstał. Nie wydał jęku ani skargi, tylko oczy wpadły mu głęboko i stały się dziwnie łagodne.
ł
— Niewiasto — powiedział — ja odchodzę. Podejdź tu pożegnać się ze mną. Doglądałaś
mnie, szanowałaś, dbałaś o dom. Dobra byłaś dla mnie, bardzo dobra. Dzidki ci za to. Niech
fei będzie przebaczone ode mnie i od Boga. I ty mi przebacz, niewiasto...
Pocałowała go w rękę i on też pocałował ją w rękę.
W tym miejscu stara nie mogła się opanować, drgnęła, zaczęła pociągać nosem, a z jej
oczu, spod zamkniętych powiek, popłynęły łzy i stoczyły się po suchych policzkach. Obie
siostry szybko podbiegły do niej.
— Ach, mamo! -— odezwała się starszą, ocierając jej łzy ręką. — Co ci jest, czemu
płaczesz? Chora jesteś, no i co z tego? Ludzka rzecz chorować i wracać do zdrowia.
Wyzdrowiejesz i ty. Daj już spokój, przestań się przejmować...
Stara słyszała to wszystko, ale nie odpowiedziała ani słowem, nie uchyliła powiek i nawet
nie chciała wytłumaczyć, czemu płacze. Tylko dalej snuła swoje myśli:
Pocałowała go w rękę i on też .pocałował ją w rękę. A potem zamknął się w sobie. Owego
wieczoru Bra- toja nie było w domu, wybrał się do młyna. Na dworze było widno, ale wiał
tak sillny wiatr, że gwiazdy trzęsły się, jak gdyby miały spaść. A stary wciąż po
grążony w sobie, wciąż rzęzi i pierś mu się podnosi, podnosi. W pewnej chwili zerwał się
gwałtownie, spojrzał na nią i chciał coś powiedzieć, ale nie mógł: język mu zesztywniał. I
patrząc strasznym wzrokiem, zaczął machać ręką w stronę ściany, pokazywał coś wciąż w
tamtej stronie. Pomyślała, że w ten sposób wzywa popa, poszła więc po niego. A potem stary
skrzyżował ręce na piersi i umarł, tak jakby zasnął.
Minęły lata, przyszły troski, bieda — ach, Boże, jaka straszna bieda! Bardzo często
myślała sobie: machając tak ręką tuż przed śmiercią, stary chciał, żeby sprowadzić popa, czy
też może co innego chciał powiedzieć? Czy nie miał czasem ukrytych pieniędzy i nie
pokazywał w ten sposób, gdzie są? To przypuszczenie jak cierń utkwiło w jej sercu.
Nadchodzą święta — czy to Boże Narodzenie, czy Wielkanoc — cały dom przewraca do
góry nogami, przeszukuje wszystkie kąty, przestawia worki i skrzynie, kopie w miejscach, w
których spodziewa się znaleźć pieniądze. A tu nie ma i nie ma. Powiedziała też o tym
mężowi, Bratojowi — teraz jeszcze widzi go, jak siedzi na ganku, zmęczony po robocie,
spocony. Bratoj nie wierzył.
— Skąd stary miałby pieniądze — mówił. — Był takim samym biedakiem, jak i ja.
Ale pewnego razu powiedział, że przypomina sobie ledwo-ledwo, jak gdyby przez mgłę,
że kiedyś, bardzo dawno, gdy był jeszcze dzieckiem, stary sprzedawał owce, a pieniędzy nikt
nie widział. Często, w wypadku nagłej potrzeby, stary, zanim zaciągnął pożyczkę u ludzi,
długo zastanawiał się w milczeniu, jak gdyby miał pieniądze, tylko nie śmiał ich ruszyć.
Któregoś roku dał Bóg obfite plony. Żyto urodziło się jak złoto, kłos był gruby, nabity.
— Słuchaj no —* powiedział do niej Bratoj — obiel komorę i pozatykaj dziury, które
zrobiły myszy. W spichrzu nie ma już miejsca, zsypiemy trochę żyta i tam.
Miała się wziąć do bielenia, ale jeszcze przedtem chciała trochę rozkopać i wyrównać
ziemię. Kiedy doszła do komina, szpadel uderzył o coś twardego. Rozgarnęła ziemię —
ukazała się blacha. Tak zaczęło łomotać jej serce, tak się biedne roztrzęsło, że nie mogła,
musiała poczekać. A kiedy zdjęła blachę, zobaczyła garnek, w garnku zaś — dukaty. Nie było
pełno, ale spora garść. Złoto jak żar.
Nie ukryła go, zaniosła prosto do Bratoja i oddała mu. Jakże się ucieszył — nie mógł
utrzymać się na. nogach, musiał siąść. I liczy, i przesypuje w rękach, i dotyka, i patrzy.
Wrzuci do garnka, zamiesza i znowu patrzy. Nagle spojrzał na nią strasznym wzrokiem, jak
gdyby chciał ją zabić, i wrzasnął: „Wyjdź stąd!” Został sam i gdzieś je ukrył.
Innym człowiekiem stał się od tej pory. Zobojętniał wobec niej, zobojętniał wobec córek,
jak gdyby nie były jego dziećmi, lecz cudzymi. Skamieniało mu serce, nic nie chce dać, nie
kładzie odzieży na grzbiet, chodzi obdarty, na pół obłąkany. Jedno zrobd, drugiego już nie.
Siedzi na progu izby, gdzie ukrył pieniądze, siedzi jak kruk w swoim gnieździe. Skoro zapad-
nie mrok, dostaje prawdziwej gorączki: „Dlaczego psy szczekają? Zaparłaś bramę?
Zamknęłaś dobrze drzwi? Zasłoń okno, bo widać!” Potem zamyka się sam w izbie i słychać
tylko: brzęk-brzęk, liczy swoje pieniądze. Przeklęte pieniądze!
Ale kiedy przyszedł czas umierać, zmiękło mu serce i powiedział jej, gdzie są pieniądze.
Tyle nacierpiała się z powodu tych pieniędzy, że wzięła garnek, jak gdyby była w nim żmija,
i zakopała głęboko, głęboko. I nie w domu — zięciowie wywęszyli już, że stary ma pieniądze
— tylko w innym miejscu. Nikt nie będzie mógł znaleźć.
Łóżko zatrzeszczało, stara z trudem odrzuciła ciężkie derki i podniosła się. Oczy jej
płonęły. Obie córki natychmiast znalazły się przy niej.
— Mamo, zjedzże trochę — powiedziała starsza. If Zobacz, jaką debrą zupkę zrobiłyśmy
dla ciebie. Zjedz,
chociaż ci się nie chce, no zjedz. Jak człowiek nie je, choroba bierze nad nim górę.
No już, mamo — zaczęła ją zachęcać również młodsza, Nenka. — Weź i pożyw się
zdrowo. Ja robi*» łam tę zupkę, mówię ci, 'bardzo dobra. I pieprzu dodałam, żeby ci
zaostrzyć apetyt. No, trzymaj łyżkę i jedz, nic się nie bój...
Stara odtrąciła łyżkę, przyjrzała się po kolei córkom i oczy jej zaszły łzami. Potem
popatrzyła na zięciów — ci ledwo ukrywali wąskie, złe uśmiechy — i oczy jej zapłonęły.
„Nie powiem wam, gdzie są pieniądze, o nie!” — pomyślała sobie. I przypomniało się jej, ile
wymęczyli ją z powodu tych pieniędzy. Przyjdą, zaczną się umizgiwać: „mateńko to, mateń-
ko tamto”, a kiedy zbraknie im cierpliwości i wpadną w złość, wtedy dopiero otwierają* usta!
O, chociażby ten wysoki, z sumiastymi wąsami i brodą, jak potrafił do niej mówić. Jak gdyby
kamieniami w nią ciskał!
Znowu położyła się i zamknęła oczy. „Po co im mówić, gdzie są te pieniądze? —
myślała. —- Niech sami zarabiają, żeby im smakował chleb. Z tych pieniędzy nie miałam
pożytku, nie miiał pożytku i Bratoj. To są przeklęte pieniądze — przeklął je ten, który je
zostawił. Nie przynoszą dobra, palą jak ogień. Lepiej niech zostaną w ziemi”.
Na dworze nagle ściemniło się, zerwał się wiatr i podniósł kurz, akacja przy okńie
zakołysała się i zaszumiała. Po niebie latały krótkie błyskawice, rozległ się grzmot i trzasnął
gdzieś daleko, jak gdyby spadło coś wielkiego i ciężkiego. Potem ucichło, zrobiło się jeszcze
ciemniej i po dachówkach zaczął stukać deszcz.
Starszy zięć, ten z dużymi wąsami, odwrócił się, zatarł ręce i powiedział:
— Piękny deszczyk. Jutro niech przygrzeje słońce i za dwa—trzy dni żniwa gotowe.
Mrugnął na młodszego i obaj przeszli do drugiej izby.
Do późna siostry czuwały przy matce. Stara czuła się coraz gorzej. Paliło ją, rzucała się
na posłaniu, dyszała ciężko. Kiedy doznawała ulgi, twarz jej stawała się 'blada jak ściana, a
na czole, pod siwymi włosami, występowały gęste krople potu. Obie córki krzątały się przy
niej, próbowały tego, próbowały tamtego i widząc, że nic nie pomaga, patrzyły na siebie
bezradnie. I podczas gdy starsza trzymała się jeszcze, młodszej zbrakło sił — usiadła na
ziemi, zakryła oczy rękami i zaczęła płakać. Właściwie nie płakać, tylko jakoś żałośnie
zawodzić.
Mężczyźni ukazali się w drzwiach zatrwożeni. W tej samej chwili chora obudziła się i, ku
wielkiemu zdziwieniu obecnych, uniosła się gwałtownie na łóżku, jak gdyby chciała wstać.
Ale zobaczywszy obu zięciów, popatrzyła na nich nieufnie i z powrotem opadła na łóżko.
Wtedy starsza siostra, kobieta odważna i silna, wybuchnęła gniewem.
— Stojan! Dymitr? — huknęła na mężczyzn. — Idźcie sobie, już was tu nie ma! Tu nie
wasze miejsce. Nenka — obróciła się do siostry — idź i ty. Odpocznij sobie.
Młodsza spojrzała na nią załzawionymi oczyma i odpaliła:
— Nie, ja tu- zostanę. To i moja matka.
Minęły ze dwie godziny. Nagle stara znowu otworzyła oczy, zobaczyła, że mężczyzn już
nie ma, i chciała podnieść się, ale nie mogła. Oczy jej płonęły, patrzyły to na jedną, to na
drugą córkę, wreszcie zaszły łzami. Gdyby mogła, odezwałaby się, ale nie była w stanie.
Zebrawszy wszystkie siły, wyciągnęła rękę, suchą i sczerniałą, i rozpaczliwie zaczęła machać
nią wciąż w jednym kierunku, w stronę kąta, w stronę drugiej izby...
Obie siostry popatrzyły na siebie.
• Zostań tutaj, Nenka ■—■ powiedziała starsza. — Ja zaraz wrócę.
I rzuciła się do drzwi. Młodsza pobiegła za nią. Mężczyźni zdrzemnęli się — obudziły
ich.
— O, w tę stronę pokazała. Trzy razy machnęła w tę stronę. Tutaj muszą być pieniądze...
— Gdzie? Gdzie? Gdzie pokazała?
— Tutaj. W tę stronę machała.
Rozejrzeli się, popatrzyli: wszystkie kąty zdążyli już przeszukać, nawet w ziemi szukali — i
nic. Jeżeli tu pokazywała, to tu nie ma.
_— Czegoście jej nie spytały? — rozzłościł się starszy zięć. — Języka w gębie nie macie,
co? Pytajcie, tylko szybko!
Wszyscy wtargnęli do izby, w której leżała chora.
Znaleźli ją martwą.
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowski
Towarzysz
PM odobnie jak wszystkie konie w oddziale, ten rów- Hnież nie miał swojego imienia.
Nazywano go „koniem dowódcy” albo po prostu siwym koniem. Już od pierwszego dnia
mobilizacji przekonano się, że koń jest bardzo łagodny, ale trochę smutny i niespokojny, być
może na skutek zmiany miejsca. I podczas gdy inne, na pół dzikie wiejskie konie, szybko
przyzwyczaiły się do nowego życia i jadły z apetytem, a nawet śpieszyły okazać swoje złe
nawyki — kopiąc lub gryząc — siwy koń często przestawał jeść, drzemał nad sianem,
wzdrygając się od czasu do czasu i spoglądając z nastawionymi uszami, jak gdyby na kogoś
czekał. Kiedy go gdzieś odprowadzano, ruszał wesoło, myśląc pewnie, że już odchodzi, i
powracał pokornie, ale niechętnie. Pewnego razu odwiązał się, ale zamiast uciec, odszedł i
stanął przy bawiących się w pobliżu dzieciach. Dzieci przeniosły się na inne miejsce, koń po-
szedł za nimi. Wówczas dzieci zrozumiały, z jakim koniem mają do czynienia, złapały go i
oddały żołnierzom. Na pewno przywykł do dzieci, które go pieściły w owym nieznanym
domu, skąd go przyprowadzono.
Dowódcą oddziału był człowiek młody, całym ser
cem i duszą oddany pracy i wiecznie zajęty. Siedząc na koniu przemawiał do żołnierzy, robił
przeglądy, wydawał polecenia. Ale jak dla każdego piechociarza koń i dla niego miał jedynie
to znaczenie, że mógł na nim jechać, nie musząc odbywać marszów piechotą. Zsiadłszy z
konia natychmiast o nim zapominał, gdyż wszystkimi myślami przebywał przy oddziale. Był
jednak zadowolony, ponieważ koń był ładny, trzymał się zgrabnie, tak że nikt nie mógłby się
z niego wyśmiewać. Poza tym koń wykonywał wszystko, czego od niego żądano: gdy trzeba
było galopować — galopował nie zważając na miejsce, gdy mu kazano stać — stał jak wryty.
„Gdybyś go nawet skierował w przepaść — mówił dowódca — nie musiałbyś go kłuć
ostrogami, bo skoczyłby sam”.
Może koń tak się starał nie tylko dlatego, że był łagodny i posłuszny z natury, kto wie? —
może miał nadzieję, że ci obcy ludzie, w których ręce się dostał, przestaną wreszcie żartować
z nim i pozwolą mu odejść. Ale marsze następowały po marszach, mijały dni, mijały
miesiące, które, mierzone miarą przeżyć wojennych, wydawały się latami. Koń zapomniał
już o tym, co było dawniej, stracił nadzieję, że wróci, a ponieważ żołnierze obchodzili się z
nim dobrze, przywiązał się do nich, przywykł do nowego życia' i uspokoił się. W okresie
marszów, kiedy długie zmęczone kolumny przemierzały pola z jednego końca horyzontu na
drugi, kiedy każdemu się wydawało, że pogrążył się w jakiejś wieczności nie mającej
początku ani końca, koń poczuł się cząstką tego wielkiego zbiorowiska ludzi, razem z nimi
się męczył i odpoczywał, gdy odpoczywali oni. A gdy żołnierze ruszali dalej, koń wiedział,
że trzeba iść, szedł roztropnie za jednym z żołnierzy, skręcał tam, gdżie skręcał on, prze-
skakiwał rów tam, gdzie przeskakiwał żołnierz. A gdy zapadała cisza i rozlegały się słowa
komendy, koń zdawał się zgadywać, co się stanie, nastawiał uszy i spoglądał w tę stronę,
gdzie złowieszczo rozgrzmie- wał pierwszy wystrzał armatni.
Wszystko szło dobrze, dopóki nie spostrzeżono, że koń często się potyka. Pewnego razu
upadł na przednie nogi i nie poruszył się, dopóki dowódca nie wyjął stóp ze strzemion.
Innym razem przechodząc po wąskim moście — dobrze wtedy zrobił dowódca, że zsiadł i
szedł pierwszy — stąpnął jedną nogą w próżnię, przewrócił się i spadł z wysokości najmniej
dwóch —trzech metrów. Widok był tak straszny, że dowódca nawet nie spojrzał, będąc
przekonany, że koń się zabił i że teraz będzie musiał iść pieszo. Po chwili żołnierze
przyprowadzili siwego konia ^ jeden nawet go dosiadł — drżącego, podrapanego tu i ówdzie,
ale rześkiego i zdrowego.
Po uważnym obejrzeniu jego oczu stwierdzono, że na jedno, które już przedtem było
trochę uszkodzone, nie widzi zupełnie. Dlatego koń tak często się potykał. „To nic, że
niedowidzi — powiedział dowódca — tym lepiej. Me będzie się płoszył”. Żołnierze otoczyli
go jeszcze większą opieką. I w nocy, kiedy dowódca nie musiał opuszczać oddziału, a mógł
po- drzemae w siodle, żołnierze sami ujmowali za uzdę i prowadzili konia, żeby się nie
potknął.
Ale choroba szybko przeniosła się z jednego oka na drugie i siwy koń oślepł zupełnie.
Machano mu ręką przed oczami — ani drgnął, ani mrugnął. Źrenice miał ciemne i zgaszone,
pełne tylko cierpienia. Dowódca nie mógł już na nim jeździć. Wówczas zdjęto z niego piękne
angielskie siodło, miękki potnik z żółtego wojłoku, munsztuik i napierśnik z metalową kulką
z przodu, jak seęce. Założono mu uździenicę i stare podarte siodło juczne, obładowano go
dwiema beczułkami i siwy koń, „koń, na którym dawniej jeździł dowódca”, stał się
„woziwodą”.
Siwy koń nie umiał mówić, nie mógł więc powiedzieć, jak się czuje, ale widać było, że
tak samo pokornie i posłusznie rozpoczął swoją nową pracę. Pojawiło się u niego nowe
przyzwyczajenie i dzięki temu żołnierze rozpoznawali go już z daleka: idąc podnosił łeb
wysoko, ponieważ i tak nie widział,
ale pragnął przynajmniej, żeby uzda, na której go prowadzono, była napięta. Ale był
zadowolony, że jest między żołnierzami, którzy również cieszyli się, że go widzą. Niekiedy
bywali na pozycji. Żeby przynieść wody, trzeba było znacznie się oddalić. Koń odchodził na
dwie—trzy godziny, szedł, potykał się, obijał o przeszkody na drodze, ale to jeszcze nie było
straszne. Najstraszniejsze było to, że nie wiedział, gdzie jest, i myślał, że go na zawsze
oddzielą od żołnierzy, przy których chciał pozostać. Kiedy więc prowadzący go żołnierz
wracał z nim na pozycję, wioząc pełne beczułki wody, a koń nie wiedział jeszcze, że już jest
na miejscu, to słysząc gwar głosów i pobrzękiwanie manierek podnosił łeb, nastawiał uszy w
kierunku dźwięków i patrzył w tę stronę swoimi ciemnymi źrenicami, drżał cały i zaczynał
rżeć krótko i chrapliwie.
Podczas zawieszenia broni oddział był na biwaku, w pobliżu którego znajdowały się
głębokie okopy. Żołnierze mieli je zająć, gdyby zaszła potrzeba. Był kwiecień i wszystkie
konie puszczono luzem, żeby się trochę popasły. Wtedy ślepy koń, który pasł się również,
wpadł do okopu. Pierwszy zauważył go dowódca oddziału, który zupełnie przypadkowo
znalazł się w tym nie odwiedzanym przez żołnierzy miejscu podczas przechadzki. Zwierzę
było przerażone. Nie wiadomo, jak długo koń stał już tam, nie wiedząc, gdzie się znajduje.
Nie mogąc wydostać się ani obrócić, tłukł się o ściany okopu, cały obsypany ziemią. Ze
strachu i bólu koń aż się spocił. Dowódca zawołał żołnierzy — przybiegło ponad dwudziestu
chłopców. Słysząc ich koń uspokoił się, nie ruszał się z miejsca i z całą ufnością pozwolił im
robić ze sobą, co chcieli. Złapali go, ten za głowę, ten za nogę, inny za ogon i w końcu
wyciągnęli. Potem wytarto go i koń zaczął się paść, jak gdyby nic się nie stało, ale co chwila
odwracał się | nastawiał uszy, żeby móc słyszeć głosy żołnierzy.
Skończyło się zawieszenie broni i wojna rozpoczęła
się na nowo. Należało sprawdzić stan osobowy oddziału, by wziąć tylko zdrowych, a
zostawić wszystkich, którzy byliby jedynie ciężarem. Wspomniano
o ślepym koniu.
— Zdejmijmy mu uździenicę i puśćmy go, niech się pasie. Zostawmy go i niech będzie,
jak Bóg zechce iii powiedział jeden ż oficerów.
— Oddajmy go raczej jakiemuś chłopu — rzekł drugi — zawsze się przyda do jakiejś
roboty.
Dowódca kompanii, który był przy tej rozmowie, miał odmiienne zdanie, nie dlatego,
żeby był człowiekiem bez serca, po prostu na skutek upału nie chciało mu się myśleć.
Dowódca przypomniał więc sobie, co w takich wypadkach zalecali lekarze weterynarii, i
rzekł:
|§— Panowie, zastrzelmy go. Niech się nie męczy.
Wówczas poruszyli się siedzący w pobliżu żołnierze.
— Panie majorze — odezwał się jeden, czerwony jak burak, ponieważ czuł, że nie
wszystko może powiedzieć —L»po co go zabijać? Proszę dać konia nam, my się nim
zajmiemy.
— Proszę go nam dać, panie majorze — powiedział drugi. — Z nim wyruszyliśmy, z
nim też chcemy wrócić.
Tak też postanowiono, ponieważ w rzeczywistości tego pragnęli wszyscy — i oficerowie,
i żołnierze. Zrobioiio tyiko jedną zmianę: zdjęto beczułki, które nie były już potrzebne, a
objuczono ślepego konia amunicją. Tę pracę również mógł wykonywać.
W kilka dni później pod Smołem koło Wardaru wrzała straszliwa bitwa. Na pociemniałe
ogrody jak grad sypały się szrapnele, pola i polany płonęły. Wśród dymu i spiekoty widać
było żołnierzy: tu przyczajonych w gromadce, tam idących długimi szeregami i—
poczerniałych i osmalonych ogniem żniwiarzy, wokół których paliły sdę zboża. Ciężko
rannego dowódcę oddziału wynieśli z pola bitwy dwaj żołnierze, których jednocześnie
stracił: jeden został zabi
ty, drugi ranny. Dowódca był sam. Nie mógł iść. Myślał, że znajdzie tu gdzieś swojego
ordynansa i konia, ale nie było nikogo. Kto go usłyszy? Kto go uratuje? Każdej chwili mogła
go dobić kula lub granat. Nagle wśród dymu płonącej trawy ukazał się koń obładowany
amunicją, potem jeszcze jeden, a za nimi żołnierz. Ranny od razu poznał pierwszego konia
— widział, jak idzie z podniesionym łbem, dziwnie spokojny wśród tej potworności. To był
on, siwy koń, dobry ślepy koń!
— Marinie! Marinie!... — zawołał dowódca poznając żołnierza. — Prędzej tu do mnie!
’Z końmi, z końmi!
Żołnierz zbliżył się, ścierpł widząc kałużę krwi i nie wiedział, co robić.
•— Daj tu konia!' *-*- rozkazał dowódca. Zdejmij amunicję, zdejmij siodło!
Żołnierz szybko wykonał rozkaz. Po upływie minuty koń stał bez ładunku.
I' >—O, tak — powiedział dowódca. Kiedy przyprowadzą mojego konia, włóż na niego
amunicję. Pomóż mi wsiąść.
Żołnierz krzepki duży mężczyzna — nie pomógł mu, ale wziął go na ręce i wsadził na
konia. A ślepy siwek może poznał głos dowódcy, a może na skutek wrodzonego mu
posłuszeństwa szybko ruszył tam, dokąd go kierował ranny.
„Nareszcie! — pomyślał dowódca. — Niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze, ale
dojedziemy...” I wśród roju myśli, jakie przelatywały mu przez Zmęczony mózg, jedna
wywoływała w nim dreszcz radości: jak to się stało, że wyniósł go Stąd znowu ten koń, jego
stary towarzysz? Nieszczęsny ślepiec!
Zdawało mu się, że nie idą po twardej ziemi, lecz kroczą w olbrzymim piecu. Wciąż
jeszcze padały szrapnele. „Szrapnele —j myślał oficer, a świadomość jego się mąciła —
łabędzie! Straszne białe łabędzie!”... Koń prychał, ponieważ szedł w dymie, oficer drżał i
dodawał sobie ducha. Nagle nad ich gło
wami rozległ się straszliwy grzmot, koń ugiął się, omal nie upadł, ale wyprostował się i
znowu ruszył naprzód. Walka, jak burza, została za nimi.
— Gdzie pana raniło? — zapytał lekarz, który nagle wyłonił się skądś z kilku
sanitariuszami. — Panie kapitanie! Niech pan zaczeka!
Dowódca stanął. Czuł, że traci resztki, sił.
— Gdzie pana raniło? — powtórzył lekarz.
1
— Nie wiem, doktorze. Zdaje się, że straciłem dużo krwi.
Doktor popatrzył na oficera, popatrzył na jego konia i rzekł:
, JI— Pański koń też jest ranny. Zdejmijcie go ostrożnie! — zwrócił się do sanitariuszy.
W tejże minucie oficer zbladł, zachwiał się i byłby spadł, gdyby nie żołnierze, którzy go
podtrzymali. Zdjęto go z konia, gdy już stracił przytomność, zaniesiono do namiotu i złożono
na szerokim stole.
Po upływie jakichś dwóch tygodni, leżąc już w szpitalu, dowódca poczuł się lepiej. Po
nastroju jego or- dynansa widać było wyraźnie, że wyzdrowieje i że niebezpieczeństwo
minęło. Wspomnienia dowódcy sięgały do momentu, w którym upadł nieprzytomny.
O wszystkim, co się stało później, opowiadał mu teraz jego ordynans. Opowiadał o tym, jak
go zdjęto z konia, jak wniesiono do namiotu.
—* A koń? —- zapytał dowódca. — Co się stało z koniem? Był ranny.
— Koń padł, panie kapitanie.
— Padł? Kiedy? Gdzie?
¡gil Jeszcze tam, na punkcie opatrunkowym. Przybyłem tam zaraz po panu. Kiedy pana
zdjęto, jeden z żołnierzy odprowadził go, wtedy koń padł i zdechł. Paskudne miał rany.
Dowódca zamilkł, wzdrygnął się, jakby go zabolały wszystkie rany. Potem założył ręce pod
głowę i tak pozostał, w zamyśleniu patrząc przed siebie.
Przełożyła Helena Bychowska
Bułgarka
Bitwa toczyła się w pobliżu miasta. Wieść niosła, że wojska nieprzyjacielskie są liczne i ostro
nacierają. Na tę wiadomość wszyscy jalk jeden mąż — starzy i młodzi, kobiety i dzieci —
rzucili się do pomocy w miarę swych sił. Opróżniano budynki na szpitale, szykowano łóżka,
znoszono zewsząd bieliznę. Wytworne karety toczyły się bez przerwy szosą przewożąc
rannych, karawany wozów dźwigały skrzynie z pociskami i nabojami. Wodę dostarczano w
wielkich bukłakach, ale wciąż było jej za mało. W południe słońce przypiekło i zrobiło się
gorąco. Ziemia rozciągająca się wokół pozycji była bezwodna i wysuszona jak pustynia.
Wyczerpani upałem, dręczeni pragnieniem ludzie marzyli o kilku kroplach wody, które
zwilżyłyby wyschnięte podniebienie. Szeptano też uporczywie, że na skutek nieustającej
strzelaniny kartaczownice i armaty tak bardzo się rozgrzały, że jeżeli się ich nie ochłodzi...
Powracający z pola bitwy już z daleka wołali: „Wody! Dajcie prędzej wody!”
Zadźwięczały naczynia miedziane koło studni i źródeł. Z miasta zaś ruszyła w kierunku
pól dziwna procesja: wózki zaprzężone w jednego konia, beczkowozy,
kobiety z no sidłami, dzieci dźwigające dzbanki. Wszyscy się śpieszyli, popędzali się
nawzajem, na każdej zaś twarzy widniał niepokój i troska serdeczna.
Jedną z pierwszych kobiet, które wyruszyły z miasta dźwigając nosidła na ramieniu, była
Szina, kobieta bliska czterdziestki, dobrze zbudowana i silna. W małych miasteczkach
wszyscy się dobrze znają, Szina jednak cieszyła się szczególną popularnością. Była biedna,
lecz pracowitość jej stała się już przysłowiową, jeżeli zaś chodzi o jej zasady moralne i su-
rową pobożność, nikt nie mógłby się dopatrzyć w tych cechach śladu hipokryzji. Jej wielka
uczciwość i olbrzymia energia budziły podziw, a i samo jej imię było niecodzienne. Gdy w
rozmowie wspomniano
o Szinie, mógł ktoś wzruszyć ramionami lub uśmiechnąć się niewyraźnie, nikt jednak nie
potrafiłby powiedzieć o niej złego słowa.
Kobiety i dzieci, które szły razem z Sziną, skierowały się do puęiktów opatrunkowych
lub też czekały na drodze, aż nadejdą żołnierze. Szina jednak pamiętała, że woda potrzebna
jest przede wszystkim dla kartaczownic. Gdzie one są? Jak ma je znaleźć? Nie wyznawała się
w sprawach wojskowych i nie mogła zrozumieć, po co potrzebna jest dla nich woda. Na
drodze znów usłyszała, jak ktoś się odezwał: „Bardzo się rozgrzały. Nie będzie można
strzelać. Potrzebna jest woda”. Zrozumiała więc, że musi się śpieszyć.
Zgiełk walki otoczył ją ze wszystkich stron. Wszędzie dokoła wznosiły się wysokie
czarne słupy po wybuchach pocisków i szrapneli, mleczny dym zasnuwał niebo. Nieustannie
grzmiały armaty, bez przerwy świstały kule. Spośród tego hałasu wybijał się ciągły,
jednakowy i urywany stuk. Jakby terkotała maszyna do szycia. „Może to właśnie one?” —
pomyślała Szina. Była sama na drodze. Na lewo od szosy widać było żołnierzy, jechały wozy
z amunicją. Ale cały ten ruch odbywał się w pewnej odległości od kobiety.
Samotny mężczyzna szedł jej naprzeciw. Gdy zbli-
żył się, poznała woźnicę Kira. Zatrzymał się jakby wcale nie zdziwiony tym spotkaniem na
pustej drodze. Kiro był sąsiadem Sziny, znali się dobrze.
— Co tam słychać, Kiro? gs zapytała kobieta.
— Wszystko w porządku. Zatrzymają ich. Ale do- brześ zrobiła! Potrzebna tam jest
woda. Ja...
W tym momencie od strony wzgórza znów doszedł ów ostry i szybki stukot, który tak
bardzo różnił się od innych dźwięków bitewnych. Zdawało się, że to krzyczy jakiś ponury
fantastyczny ptak. Kiro zwrócił się w tamtym kierunku i zaczął nasłuchiwać.
— Słyszysz? To one.
— Co to jest?
— Kartaczownice! Słuchaj: krr-krr-krr! Koszą i koszą! Idź szybciej! Są tam, koło
wzgórz. Potrzebna jest woda, bardzo się rozgrzały. Byłem tam.
I dodał z przekonaniem, jak człowiek, który się dobrze zna na tych sprawach:
— Powiadam cinp-r- kartaczownica to taka rzecz, która nie może się obejść bez wody.
Takie to jest delikatne...
Kiro miał zamiar jeszcze coś dodać na ten temat, ale Szina ruszyła dalej. Teraz już
wiedziała, dokąd ma iść. Kiro był wielkim gadułą, lubił się chwalić i mówić o rzeczach, o
których nie miał najmniejszego pojęcia. Nigdy nie służył w wojsku i można było wątpić, czy
wie dobrze, co to jest kartaczownica. Kiedy indziej Szina by się nawet nie zatrzymała, by go
wysłuchać. Dzisiaj jednak był taki sam jak wszyscy inni. Pełen dobroci, szczerości i
uroczystej powagi, przynajmniej dzisiaj można było mieć do niego zaufanie.
— Są tam, koło wzgórz! — wołał za oddala jącą się kobietą. — Idź prosto, wciąż prosto!
Ale Szina już go nie słuchała. Widziała wznoszący się niedaleko rząd niewysokich
pagórków. Przyśpieszyła więc kroku, starając się jednocześnie iść jak najostrożniej, by nie
wylać ani kropli wody. Wysoko nad jej głową coś zasyczało, wydawało się, że to prze
leciał jakiś ciężki, duży ptak, zrobiło się cicho i znów po chwili usłyszała znany już głuchy i
ciężki stukot. Szum w powietrzu i ów stukot wzmogły się. Teraz już armaty grzmiały całkiem
blisko i bez przerwy. Skądś doleciało przytłumione „hura”. Szina słyszała te wszystkie
dźwięki jak we śnie i wciąż przyśpieszała kroku. Wśród straszliwego hałasu bitwy starała się
wyłowić jedynie szczekanie kartaczownic. Kilkakrotnie udało się jej pochwycić ten dźwięk,
ale teraz stukot był bardziej urywany, zaś przerwy stawały się coraz dłuższe. Zlękła się, że
nie zdąży na czas. A czy wody starczy? Może jest ich dużo? Szi- nie się wydawało, że są to
żywe istoty, pracowite i dobre, lecz teraz całkowicie wyczerpane, spragnione i opadające z
sił. „Kartaczownica to taka rzecz, która nie może się obejść bez wody” — przypomniała
sobie słowa Kira.
I nagle zupełnie nieoczekiwanie, schodząc z pagórka, zobaczyła tuż przed sobą w
niewielkim parowie liczną grypę żołnierzy i koni, jak gdyby chroniących się tutaj przed
burzą. Konie były objuczone małymi zielonymi skrzynkami, skrzynie leżały również na
ziemi i żołnierze w pośpiechu wyjmowali z nich jakieś długie taśmy podobne do ładownic.
Byli pochłonięci swą pracą, jednak na widok Sziny zaprzestali wyładowywania i
wyprostowali się.
WlsNl Woda! — zawołało naraz kilka głosów.
Kobieta jednak pragnęła upewnić się, że trafiła właśnie tam, gdzie trzeba.
— Chłopcy! Czy to tutaj są te wasze... kartaczownice?
— Tutaj, tutaj! — odpowiedzieli chórem. W ich oczach, wlepionych w kobietę, widniała
radość i zdumienie.
Szina zdjęła nosidła z ramienia. Ze zbocza pagórka szybko zbiegł jakiś żołnierz. Twarz
miał opaloną, oczy płonęły mu gorączką, policzki okrywał pot pomieszany z kurzem. Ale był
to ładny chłopak, jasnowłosy, zgrabny.
— Kto przyniósł wodę? — zapytał. — Czy to ty przyniosłaś, ciotko? Brawo! Jeszcze
trochę i nie moglibyśmy strzelać. Bardzo się zagrzały...
Pochwycił kubełek i pospiesznie ruszył z powrotem. Żołnierze stłoczyli się wokół
drugiego kubełka, wyciągali ręce z garnuszkami, czerpali wodę i chciwie pili. Szina stała z
boku i spoglądała na nich zwilgotniałymi oczyma.
— Powoli, chłopcy, powoli! — wołała.
Jasnowłosy chłopak powrócił z pustym kubełkiem.
Spieszył się bardzo i ciężko oddychał.
— Porucznik powiedział, że trzeba więcej wody... Bez jednego słowa Szina pochwyciła
nosidła i szybko ruszyła w drogę powrotną do miasta. Po paru minutach do uszu jej doleciało
znów szczekanie kartaczownic. Teraz zdawało się jej, że stukot ten jest jakiś energiczniejszy,
bardziej spokojny i trwa dłużej. Kobieta uśmiechnęła się. A więc znów odezwał się ów
fantastyczny ptak. Ale tym razem ptak zaspokoił pragnienie i podjął przerwaną pracę.
Wykonywał ją starannie i dokładnie.
Zanim zapadł wieczór, Szina zaniosła wiele jeszcze kubełków wody. Żołnierze
podążający szosą, ranni, którzy wycofywali się do punktów opatrunkowych, adiutanci
pędzący na szybkich koniach, wszyscy ci ludzie z podziwem spoglądali na wysoką, czarno
ubraną kobietę, która z nosidłami na ramieniu samotnie przemierzała pole kierując się tam,
gdzie toczyła się walka. Słońce odbijało się w miedzianych naczyniach, tuż obok kobiety
ukazywały się białe obłoczki dymu z pękających pocisków. Wokoło wrzała straszliwa bitwa.
Gdy znów się zjawiła na przedniej linii — wąwóz był pusty. Zniknęli gdzieś żołnierze,
nie widać było również koni. Strzały dochodziły skądś z daleka. Poszła więc do wzgórz. I
tam również nikogo nie znalazła. Okopy były opuszczone, wszędzie poniewierały się
wystrzelone łuski. Wciąż z nosidłami na ramieniu wydostała się na szczyt pagórka i stanęła
wyprosto
wana. Daleko na wschodzie, na szczycie rozległego wzgórza, które zamykało horyzont,
widać było ciemne masy poruszających się postaci. Ludzie pędem spuszczali się ze wzgórza
na drugą stronę. Dalej olbrzymi tłum podobny do rozkopanego mrowiska kłębił się na żółtym
ściernisku. Nisko nad tłumem unosiły się białe obłoki dymu. Słychać było strzały armatnie.
Szina wyciągnęła rękę przed siebie, jak gdyby pragnąc zwrócić czyjąś uwagę na
roztaczający się przed nią widok. Twarz kobiety w obramowaniu czarnej chustki była
śmiertelnie blada, oczy płonęły gorączkowym blaskiem. Surowy profil, poza, w jakiej
stanęła, przywodziły na pamięć natchnioną postać Sybiłli.
— Panie Boże! — woła. — Boże, wysłuchałeś nas! Uciekają, oto wrogowie nasi
uciekają!
Roześmiała się, a śmiech ten zabrzmiał sztucznie i nerwowo. I dopiero teraz poczuła, jak
straszliwe zmęczenie ogarnia całe jej ciało. Nogi ugięły się pod nią i kobieta osunęła się na
ziemię.
Przełożyła Jadwiga Nurkiewicz
Nocny gość
Było wcześnie, ze dwie godziny przed świtem. Wujcio Mitusz i Mitko weszli dó wielkiej
zagrody, gdzie znajdowały się owce, ale z początku nic nie mogli zobaczyć — dopiero po
chwili oczy ich oswoiły się z ciemnością. Owce, bądź przytulone do siebie parami, bądź też
zbite w gromadki, przeżuwały stojąc albo leżąc. Zdążyły zapomnieć o swych jagniętach,
sprzedanych na św. Piotra, i nie beczały już żałośnie. Najadły się do syta i odpoczywały.
Tylko od czasu do czasu któraś owca parsknie, inna kichnie lub zakaszle jak staruszka. 1
jakiś dzwonek jękliwie zadzwoni.
Z dużej zagrody przepędzili koło pięćdziesięciu sztuk do mniejszej, gdzie zazwyczaj
odbywało się dojenie. Spokojne dotychczas owce zerwały się, jak gdyby spłoszył je wilk.
Słychać było brzęczenie dzwoneczków. Wujcio Mitusz starannie zamknął wrota, dał Mitkowi
do ręki cienką rózgę i powiedział:
— Dalejże, teraz je podpędzaj. Wołaj: nu, nu!
I zaraz rozległ się w ciemności cienki głosik Mitka:
— Nu, nu! — wołał bez przerwy uderzając rózgą w wełniste grżbiety owiec ciasno
stłoczonych jedna przy drugiej.
W drugim końcu zagrody Piotr i Dawidko zabierali się już do dojenia. Obok nich siadł
wujcio Mitusz. Każdy podnosił jedną rękę, czekał, aż przejdzie pod nią owca, którą następnie
chwytał i zatrzymywał nad wiadrem. Zaczęło tryskać mleko, najpierw z suchym szelestem,
ponieważ wiadra były puste, później, po wydojeniu kilkunastu owiec, z dźwięcznym,
melodyjnym szmerem. W powietrzu przesyconym wonią owczego nawozu rozniósł się
przyjemny zapach świeżego mleka.
— Nu! nu!||| pokrzykiwał Mitko.
Dookoła było ciemno. Najwięcej gwiazd jak gdyby się skupiło na południowo-
wschodniej stronie nieba, którą obsypały gęsto, gęsto, jedne maleńkie jak punkciki, inne
znowu większe. Szczególnie rzucały się w oczy trzy duże gwiazdy tworzące linię prostą,
zwróconą nieco ukośnie ku ziemi. A obok nich, jak rozżarzony węgielek świeciła inna,
jeszcze większa.
Owczarze rozmawiali o czymś głośno. Niekiedy jakaś owca zaczynała się opierać i nie
chciała wyjść. Wujcio Mitusz radził sobie z nimi po dobremu, Piotr się złościł, a najbardziej
złościł się Dawidko: szarpał owcę, chwytał ją za wymię i siłą przyciągał do wiadra. Czasem
bojaźliwszej i zwinniejszej udawało się uciec. Wtedy Dawidko gonił ją, łapał za tylną nogę i
wlókł bezlitośnie po ziemi.
r ^ Nie męcz stworzenia! •—% strofował go wujcio Mitusz. — Obchodź się łagodniej.
Nagle zaszczekały psy. Zaszczekały i zaraz umilkły, warcząc tylko z cicha i leniwie, jak
zawsze, gdy przestają szczekać i kładą się na ziemi. Owczarzy ogarnęło zdziwienie. Któż to
mógł tak przejść pomiędzy psami? Ktoś swój? Może Wasyl? A może sam gospodarz?
Jednocześnie dosłyszeli kroki. Ktoś szedł i zatrzymał .się przy płocie.
— Dzień dobry wam! — zawołał szorstkim głosem.
Twarzy jego nie było widać. Stał za płotem.
— Coś ty za jeden? — spytał Piotr. — Czego tu szukasz o tej porze?
— Ech, baj Piotrze, czyżbyś monie nie poznał? — odparł z wyrzutem nieznajomy. —
Jestem Alipija. Zginęła nam jedna owca. Szukam jej po całej okolicy i nie mogę znaleźć. A
co do mnie, jestem Alipija z Sarnena, od bacy Tonią. Alipija Tarpanski. Szukam owcy.
Gospodarz powiedział mi: idź, zobacz, może jest u hadżi Piotra.
1
— Przyjacielu — odezwał się Dawidko — ty jakieś czary rzucasz na psy. Czemu na
cielbie nie szczekają? Coś podejrzanie wyglądasz.
— Patrzcie go, podejrzanie wyglądam. Nie idę ani kraść, ani zabijać. Psy znają się na
ludziach. Nie mamiłem ich, zwyczajnie sobie szedłem. Może ta owca jest u was. Gospodarz
powiedział mi, żebym sprawdzał.
— Nie ma tu żadnej cudzej owcy — oświadczył Piotr. — A jeżeli chcesz przekonać się
na własne oczy, poczekaj, aż się rozwidni.
t— Dobrze, poczekam — zgodził się Alipija. \— Skoro już przyszedłem, to poczekam,
dlaczego nie miałbym poczekać.
Wchłonęła go ciemność za płotem. Wujcio Mitusz wstał i wespół z Mitkiem przepędzili
nowe owce.
— Nu! nu! •— wołał głośno Mitko.
Mleko trysnęło do wiader. Wielka gwiazda, która towarzyszyła trzem innym,
zawędrowała na środek nieba i jak gdyby stanęła. Padały od niej promienie długie niczym
drut telegraficzny.
— Skoro nazywasz się Tarpanski — rzucił w ciemność pytanie wujcio Mitusz — to
może pochodzisz z rodziny bacy Bożyła? On też jest Tarpanski.
— Nie z tej pochodzę. Skądże znowu...
Za płotem trzaskało krzesiwo; Alipija zapalał papierosa. Po chwili zaczął mówić z
papierosem w ustach:
— Ale o bacy Bo żyle, o którym mówisz, słyszałem. To są inni Tarpanscy, bogaci. My
jesteśmy biedni
ludzie. Ten Bożył, jak mi opowiadano, pewnego razu zrobił zakład z dziewczyną. Podówczas
owczarze nie przebywali jeszcze w Dobrudży, tylko pilnowali się dolin, a latem szli ze
stadami w Bałkan. Otóż Bożył zaszedł kiedyś na wieczorynką do dziewuch. — Która z was
— powiedział — odważy się pójść po ciemku w góry do Iwanowego Źródła? Jeżeli znajdzie
się taka, dam jej barana z pozłacanymi rogami i jeszcze dwa dukaty, żeby coś sobie sprawiła.
Rzekłem: Która z was pójdzie?
Jedna dziewczyna odważyła się: — Ja pójdę. Stchórzysz! — Nie stchórzę. — Dobrze —
powiedział Bożył — masz, daję ci swój nóż. Kiedy dojdziesz do źródła, napijesz się wody, a
później na polance parę kroków stamtąd wbijesz ten nóż w ziemię. Skoro świt pójdę tam i jak
zobaczę nóż, przekonam się, żeś była,
I poszła dziewczyna. Hej! piękna była, młoda...
— Czy to nie Dona? Pieśń o niej śpiewają.
Nie, nie Dona. Ta nazywała się Wenda. Poszła. Noc, głucho, ciemno... Ale cóż — dała
słowo. A może kochali się z Bożyłem. Szła godzinę, dwie czy jeszcze więcej, aż wreszcie
doszła do źródła. Zapomniałem wam powiedzieć, że tam, koło tego źródła, jest jakaś mogiła,
z której, jak mówią, wychodzi w nocy kobieta, spieszy do źródła, pluska się w wodzie, a
później siada na kamieniu i czesze sobie włosy. Strach pomyśleć...
No i przyszła dziewczyna na miejsce. Pusto, ciemno, tajemniczo. Napiła się wody,
ochlapała sobie twarz, potem odeszła na bok, przykucnęła i z całej siły wbiła nóż w ziemię.
— Brawo! Zuch dziewczyna! — zawołał Dawidko.
Iga Dobrze, ale później chce Wstać d nie może. Coś
ją trzyma, coś ciągnie. I pękło serce dziewczynie, umarła.
— Przestraszyła się.
— Przestraszyła. Pomyślała chyba, że tamta kobieta złapała ją i trzyma. A tymczasem,
wbijając
nóż, przygwoździła do ziemi swój fartuch. I dlatego nie mogła się podnieść.
— Patrzcie, patrzcie..*
Zapadła cisza. Ciemność nie pozwalała dostrzec, co maluje się na twarzach owczarzy. Ale
wujćio Mi- tusz, kiedy wstawał, by przypędzić z Mitkiem nowe owce, westchnął z głębi
duszy. Dawidko i Piotr poszli zlać mleko do cebra i wróciwszy z pustym! wiadrami znowu
zajęli swe miejsca. Alipija milczał. Wielka gwiazda przesunęła się zupełnie w bok.
— No, a co było dalej? — zapytał wujcio Mitusz, kiedy wrócił i siadł na swoim
miejscu."— Co zrobił baca Bożył?
— A co miał zrobić? Nic. Żył sobie, ożenił się z inną. Ojciec mi opowiadał, że
najstarszego syna zabili mu handlarze bydłem. Bożył pojechał na pogrzeb i podczas obrzędu
stracił przytomność. Chwycił go paraliż. Drugi syn wziął go na konia i zawiózł do Żeruny.
Nie polepszyło mu się. Aż raz powiedział: zanieście mnie do zagrody, niech no zobaczę, jak
bawią się małe jagnięta. Zanieśli go, ale znowu zrobiło mu się gorzej i tam zakończył życie.
Alipija umilkł. Znów słychać było szmer dojonego mleka.
— Nu! nu! — pokrzykiwał Mitko.
Jeszcze parę razy przypędzili owce. I oto zaczęło się rozwidniać. Najpierw wynurzyły się
z ciemności płoty i białe czerepy wołów zatknięte na żerdziach dla postrachu wilkom.
Wschód poczerwieniał. Przytłoczone dotąd mrokiem polany rozjaśniły się i roześmiały. Na
wybladłym niebie, daleko od dawnego miejsca, została tylko ta jedna gwiazda, przedtem
wielka, teraz maleńka jak kropka.
Owczarzom było lekko, bo uporali się z robotą. Mitko, bosy, z podwiniętymi nogawkami
i gołą, ostrzyżoną głową, szczerzył zęby trzymając rózgę w ręku. Wyraźnie widzieli teraz
Alipiję. Byłże to ten sam człowiek, który przyszedł w nocy i opowiadał
o bacy Bożyle? Stary, wychudły, zniszczony, z siwą
głową i twarzą zarośniętą białą szczecią. I w dodatku obdarty, obszarpany. Nie patrzył już na
owczarzy, tylko stojąc z kijem pod pachą i marszcząc siwe, krzaczaste brwi wpatrywał się w
stado. Szukał owcy.
— Poczekaj chwilę, pójdziemy zobaczyć we dwóch — odezwał się do niego Piotr.
Ceber wypełniony był mlekiem po brzegi. Piotr i Dawidko wzięli go na drążek i na
ramionach zanieśli przed szopę, w której wyrabiano ser. Wujcio Mitusz potrząsnął sitkiem,
zaczerpnął mleka blaszan- ką i podał ją Mitkowi. *
— Masz, napij się.
Mitko uśmiechał się, później przestał się uśmiechać, ujął blaszankę oburącz i zaczął łykać
świeże, jeszcze ciepłe mleko.
Dawidko i Piotr Zbierali się do wyjścia, kładli w swe torby chleb i po kawale sera.
Wujcio Mitusz nalał do kamiennego koryta serwatki, a Dawidko zachichotał rozbawiony:
jeden za drugim pędem nadbiegały psy i otoczywszy koryto zaczęły chłeptać serwatkę.
Potem dwa największe z nich, Baczo i Mu- riza, zakrztusiły się. Było tam z dziesięć psów,
które Oblizując się i wywracając złymi, nabiegłymi krwią oczyma, wałęsały się z miejsca na
miejsce. Alipija stał pomiędzy nimi, a one nic mu nie robiły.
'•J» w
^zę? Jeszcze cię nie zjadły? — śmiał
się Dawidko. — Zielone oczy masz, szczwany z ciebie lis.
Alipija wciąż wpatrywał się w stado. Jakaś owca, zwykła, bura owca, odeszła na bok i
ocierała się
o płot. Pobekiwała co chwila i rozglądała się wokoło.
Stojąc między psami, Alipija nie spuszczał wzroku z tej owcy. I kiedy pobekiwała, ruszał
lekko głową, jakby chciał powiedzieć: „Oto ona”.
Owca jest tutaj — powiedział zwracając się do Piotra. ■— To ta, która się ociera o płot.
Piotr nic nie odpowiedział i zagniewany pospie
szył we wskazanym kierunku. Alipija poszedł za nim.
Bez większego trudu Piotr zatrzymał uciekającą owcę swą pasterską laską. Potem
przytrzymując ją jedną ręką, drugą wziął ją za ucho, żeby sprawdzić cechę: nie była ich, nie
była hadżi Piotra.
— Bierz ją, skoro jest twoja 1 — rzekł Piotr i pchnął owcę w stronę gościa.
Ale ta, jakby zamroczona, nie ruszyła się z miejsca.
*— Baś, baś, baś... — wabił ją Alipija. Ze swej pstrokatej torby wyjął kilka okruchów i
podał jej na dłoni. A później już na nią nie spojrzał. Z kijem pod pachą, z założonymi na
piersiach rękami, ruszył w drogę. Owca poszła za nim.
— Bywajcie zdrowi! —■ powiedział na pożegnanie. A do wujcia Mitusza krzyknął
głośno: — Bywajcie zdrowi!
Wujcio Mitusz odprowadził go oczyma.
„Dziwny człowiek!” — pomyślał. Chciał coś powiedzieć, lecz wzrok jego padł na Mftka:
dziecko spało pod ścianą, z głową opartą o worek wypchany słomą, zastępujący owczarzom
poduszkę.
— Uśpiło go mleko w rzekł w myśli wujcio Mitusz. Wziął jakąś derkę i okrył go. —
Ach, Mitko, Mitko! Co za owczarz z ciebie wyrośnie! Opijesz się świeżym mlekiem,
zaśniesz, a przyjdzie wilk i podusi ci owce. Ach, Mitko, Mitko...
Wujcio Mitusz wyprostował się i spojrzał na drogę. Alipija szedł powoli, a za nim
dreptała owca.
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowski
Wśród swoich
Po wieczerzy wujcio Mitusz, Ago i Marin położyli się w zacisznym miejscu między dwiema
stertami. Przez cały dzień pracowali przy młocami wśród kurzu, w hałasie i skwarze. Nie
mogli nawet słowa z sobą zamienić. Ich twarze, włosy, powieki pokryte były czarnym pyłem.
Przypominali Murzynów; oczy w czerwonych obwódkach zaognionych powiek wyglądały
strasznie, usta nie otwierały się ani na chwilę. A teraz otaczała ich taka cisza, panował taki
miły chłód, że mimo zmęczenia nie zasypiali — przyjemnie im Ibyło odetchnąć świeżym
powietrzem, porozmawiać, usłyszeć jeden drugiego.
— Chłopcy, owińcie się dobrze, bo tej nocy spadnie rosa, będzie zimno — mówił wujcio
Mitusz. — Poznaję po gwiazdach; patrzcie, jak ich dużo, jak mrugają...
— Jedna gwiazda spadła — rzekł Marin. — Ktoś umarł...
Opodal zaszeleściła słoma i dał się słyszeć gruby, gardłowy śmiech Aga.
— Umarł... dobre sobie... Babskie brednie, nic więcej... Babskie brednie... — powtarzał
Ago śmiejąc się.
— Nie śmiej się, Ago — zganił go wujcio Mitusz. — Jak ty się zachowujesz? Siedź
cicho. Nie wiem, czy kto umarł — ciągnął dalej wujcio Mitusz — ale gwiazdy spadają,
spadają. Podczas serbskiej wojny spadały jak grad — mało to ludzi zginęło? I powiem wam,
że kiedy patrzę na gwiazdy, takie jakieś myśli przychodzą mi do głowy. Za dnia człowiek
pracuje, nie rozmyśla, oczy zwrócone ma na inne rzeczy, a wieczorem... Na przykład teraz:
ile gwiazd! Kto je tam umieścił? Co tam jest? Czym one są?
i— Uczeni mówią, że na gwiazdach też żyją ludzie — rzekł Marin.
Ago znowu poruszył się, zaszeleściła słoma.
— Diabła wiedzą ci uczeni — rzucił gniewnie.
— Więc powiadam wam, wieczorem takie właśnie myśli przychodzą człowiekowi do
głowy podjął wujcio Mitusz. — Pytam: dokąd my zdążamy? Co się z nami stanie? Dlaczego
kamień tkwi w ziemi tysiące lat, a człowiek odchodzi tak prędko? Dlaczego? Pytasz się,
patrzysz w górę... A stamtąd coś jak gdyby patrzy na ciebie, lecz nic ci nie mówi. I dziwisz
się, dziwisz...
Zamilkli wszyscy trzej. Po chwili wujcio Mitusz odezwał się znowu:
— Dlatego też chcę odwiedzić swoją wieś. Wśród żywych nie mam tam już nikogo, ale
mam mogiły. A wspomnieć zmarłych i zapalić im po świeczce — wystarczy. Pojadę, muszę
pojechać. W najbliższy poniedziałek wyruszam.
— Co? — wymamrotał Marin i znów zapadł w sen.
Ago także już chrapał. Wujcio Mitusz owinął się
szczelnie i zapatrzył w gwiazdy.
Od pewnego czasu z tego wyjazdu wujcia Mitusza do rodzinnej wsi pokpiwano na
folwarku nieustannie. Wciąż wybierał się i wciąż odkładał swój wyjazd. Wasyl w ogóle nie
wierzył, że wujcio Mitusz poje- dzie: tak było od dawien dawna, tak chyba zostanie do
końca.
Wujcio Mitusz przybył na folwark można powiedzieć za młodu. Wiedziano o nim wtedy,
że jedno po drugim zmarło mu dwoje dzieci i że ten sam los spotkał jego żonę. Wujcio
Mitusz wychodził często ze swej izdebki przy stajni z mętnymi, zaczerwienionymi oczyma,
jak gdyby był pijany lub jak gdyby płakał. Niektórzy napomykali, że względem swych bli-
skich, względem dzieci wujcio Mitusz miał jakiś grzech na sumieniu i dlatego potajemnie
upija się wódką. Lecz gospodarzy nie obchodzi zazwyczaj stan duszy ich parobków, patrzą
tylko, żeby dobrze pracowali. A wujcio Mitusz wkrótce opamiętał się, stał się łagodny i cichy,
jakim był zawsze, pracował uczciwie i to zupełnie wystarczało.
Kiedy nadszedł poniedziałek wyznaczony ostatnim razem, wujcio Mitusz znowu nie
wyjechał.
<— Patrz, jak niewiele już zostało — powiedział doń Wasyl. $§g I tak niedługo
skończymy młócić, więc możemy się obejść bez ciebie. Jedź sobie.
Ale teraz wujcio Mitusz wynalazł nową przeszkodę: nie pojedzie bez nowego ubrania.
Zawezwano Piotra Dżumaliję z Sarnena, wiejskiego 'krawca znanego w całej okolicy. Piotr
rozgościł się w izdebce przy stajni i zaczął szyć nowe ubranie dla wujcia MitU- sza.
I być może wskutek tego, że znów udało mu się odłożyć wyjazd, wujcio Mitusz znacznie
poweselał. Dniem pracował za dwóch przy młocarni i był najbardziej ze wszystkich
obsypany czarnym pyłem. A wieczorem razem z Marinem i Agiem kładli się między dwiema
stertami, patrzyli w niebo i gawędzili.
Pewnego razu tuż obok nich dał się słyszeć jakiś chrzęst: wół, który podszedł nie
zauważony, chrupał kłosy ze sterty. Ago wstał i odpędził go, krzycząc głośno. Do uszu
leżących dobiegły odgłosy uderzeń.
*— Czemu bijesz stworzenie? rzekł wujcio Mitusz do Aga, gdy ten wrócił. — Bić
stworzenie to to
samo, co bić dziecko. Ono nie wie, nie rozumie, ty je naucz. Za co je bijesz? Ono też ma
duszę. Gdyby bydlęta umiały mówić, byłyby zupełnie jak my. A nawet lepsze. Nie myśl
sobie, one wszystko czują, tylko nie mogą tego wyrazić. Ciężki jest ich los: uderzysz je —
milczy, boli je coś — milczy, biorą je na rzeź — milczy, wszystko musi znosić w milczeniu.
Ich udrękom nie ma końca...
—• A dlaczego je ze sterty, niech sobie idzie na trawę — odezwał się Ago, wciąż jeszcze
zagniewany.
— Ech, daj spokój, Ago... Wielka rzecz... Mówię ci, ucz się szanować otworzenia.
Wujcio Mitusz zamilkł. Na wysokim, granatowym niebie, pomiędzy dwiema stertami,
migotały gwiazdy.
i— W tych stronach, z których pochodzę —- odezwał się znowu wujcio Mitusz — woły
nazywają aniołami. Młoda mężatka za nic nie przejdzie drogi wołowi: poczeka, aż ją minie i
dopiero wtedy idzie dalej. A kiedy zdarzy się, że wół padnie i muszą go dobić, nigdy nie
biorą go na mięso.
*— Mnie by dali — rzeld Ago — zrobiłbym taką pieczeń, że palce lizać...
ł— Ech, Ago, Ago... Zrozum, to jakby twoi bracia. Jak my pracują, j'ak my z czasem
umrą. Tak to jest...
Piotr Dżumalija skończył wreszcie nowe ubranie dla wujcia Mitusza, ale ten nie kwapił
się z wyjazdem: nie podobała mu się pogoda, wolał zaczekać na lepszą. I rzeczywiście,
padały deszcze, nie można było młócić. Wujcio Mitusz znowu się ożywił, bez przerwy
powtarzał, co mają robić podczas jego nieobecności, jak mają doglądać bydła.
Któregoś dnia — a deszcz wciąż jeiszcze padał — wujcio Mitusz i Ago siedzieli pod okapem
stajni. Od strony domu ukazał się Wasyl, skwaszony, nachmurzony — zawsze był taki, kiedy
pogoda nie dopisywała i uniemożliwiała pracę.
Przed stajnią leżał w trawie wielki i ciężki podłuż
ny kamień. Został tam pp naprawieniu schodów i do tej pory nikt go nie uprzątnął.
— Dlaczego nie weźmiecie się za ten kamień? — krzyknął Wasyl. — Tyle razy wam
mówiłem. Ciągle tu go będę widział?
Żeby podnieść ten kamień, trzeba było najmniej czterech ludzi, lecz wujcio Mitusz nie
mógł ścierpieć wymówki Wasyla i we dwóch z Agiem, sapiąc i wytężając wszystkie siły,
dowlekli go do ściany. Później z jednej i z drugiej strony podłożyli pod niego po mniejszym
kamieniu i zrobili coś w rodzaju ławki. Na tej ławce usiadł wujcio Mitusz, alby odpocząć po
skończonej pracy.
Nazajutrz wujcio Mitusz poczuł się źle, a w dzień później jeszcze gorzej. Musiał się
położyć. Niektórzy utrzymywali, że nabawił się choroby, kiedy, zmęczony i spocony, siadł
odpocząć na zimnym kamieniu. I być może dlatego zaniepokojona Gałunka opiekowała się
wujciem Mituszem z jeszcze większą troskliwością. Zresztą miała ona dobre serce i tak czy
inaczej nie pozostawiłaby go bez opieki. Kazała mu się położyć, owinęła go od stóp do głów,
rozpaliła ogień. Doglądała go, przynosiła mu jedzenie.
*— Nie zadawaj sobie trudu mówił wujcio Mitusz. — Nie trzeba, to mi przejdzie. A kto
powiedział, żem przeziębił się na tym kamieniu? Kamień jest w lecie ciepły. To nie od
kamienia, tylko tak musiało być. Nic mi nie jest, wszystko przejdzie.
I nawet, jak dawniej, wujcio Mitusz wyznaczył dzień, w którym po wyzdrowieniu miał
pojechać do swej wsi.
Deszcz wciąż padał. Zrobiło się tak mokro i tak zimno, że woły trzeba było zapędzić do
stajni. Właśnie je uwiązano i Ago, rozgorączkowany tym zajęciem, jeszcze pokrzykiwał,
kiedy zupełnie niespodziewanie we drzwiach stajni ukazał się wujcio Mitusz. Chwiał się na
nogach jak pijany, wyglądał bardzo źle, twarz miał siną, oczy zapadnięte, wzrok zamglony.
Idąc postękiwał cichutko, ledwo dosłyszalnie.
Nie mówiąc nic do Aga, niby we śnie, podszedł do pierwszego wołu, dotknął drżącą ręką
powroza, jakby chciał sprawdzić, czy jest dobrze uwiązany, a potem pogłaskał bydlątko po
czole, po oczach.
— Bałan, Bałan — mówił. — Czy to ty, Bałan? Jedz... jedz sobie...
A później głaszcząc Komura:
— Komur, stary zuchu... Czy to ty?
Ago zdumiony raz po raz przesuwał dłonią po czole. Marin patrzył załzawionymi oczyma
i milczał.
Obszedłszy tak trzy woły wujcio Mitusz stanął — zmęczył się, nie mógł już kroku zrobić.
Więc wyciągnął rękę ku pozostałym wołom i ogarnął je wszystkie spojrzeniem. Jego blade
wargi coś szeptały. Nagle odwrócił się do Aga i Marina i patrząc na nich oczyma
zamyślonymi nad czymś niesłychanie ważnym, powiedział:
.¿ •r- Odchodzę, chłopcy, odchodzę!
Gałunka, która tymczasem weszła, spoglądała na wujcia Mitusza wylękniona i przejęta.
— Boże miłosierny! — krzyknęła. — Wujciu, co ty wyprawiasz? Dlaczego wstałeś? Czy
to możliwe, żeby chory człowiek...
Wzięła go pod rękę i poprowadziła do jego izdebki.
— Odchodzę już, odchodzę — słychać było słaby głos wujcia Mitusza.
W trzy dni później wujcio Mitusz zmarł. Tak się złożyło —- i o tym wiele mówiono na
folwarku — że umarł właśnie tego dnia, który ostatnio wyznaczył sobie na wyjazd do
rodzinnej wsi. Ubrano go w nowy przyodziewek, uszyty przez Piotra Dżumaliję. Gałunka
płakała. A ponieważ w pobliżu nie było cmentarza, musdano go zawieźć do Samenai.
Ustawiono trumnę na wozie. Zaprzężono Bałana i Cziwgę, najroślejsze, najpiękniejsze
woły, oba białe, z wielkimi rogami. Zawiązano im chusty na grzbiecie. I z czarnymi oczyma,
spokojnie wpatrzonymi przed siebie, stąpały one powoli, uroczyście, dostojnie.
Obok nich z jednej strony szedł Agó, z drugiej — Marin. Nie trzeba było ich prowadzić:
rzekłbyś, same wiedziały, co robią i dokąd idą.
Na drugim wozie, zaprzężonym w tęgie karę konie, jechali Wasyl, Gałunka, Wasylena i
Welike. Chmury rozstąpiły się, zaświeciło słońce, odkryła się szeroka równina. Wozy toczyły
się wolno. Gałunka płakała.
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowskt
Eski-Arab
Przy ujściu Mesty jest kilka wsi, w których mieszkają Murzyni. Pewna stara opowieść głosi,
że niegdyś niejaki Hussein-pasza władał tu dużymi majątkami. Robotnikami i sługami jego
byli Pomako- wie* z Rodopów, ale ci mieszkańcy gór nie znosili spiekoty i malarii, szerzącej
się wokół Kara-su. Jedni umierali, inni ratowali się ucieczką. Wówczas pasza sprowadził
skądś Murzynów. Dzisiaj tych majątków już nie ma, ale pozostali potomkowie owych
Murzynów. Mają niskie i szare chałupki, schowane pod drzewami figowca i tui. Na szczycie
ceglanych murów rosną kaktusy o żółtych i czerwonych kwiatach. W lecie jest tam
nieznośnie gorąco i duszno i nawet najsłabszy wietrzyk nie porusza rosnących na błotach
trzcin. Ale pola są urodzajne. Duże bawoły ciągną pługi, a za nimi idą oracze, czarni jak ich
bawoły. Wśród młodzieży spotyka się prawdziwe piękności: zdrowe smukłe ciała o
krzepkich, niezwykle foremnych członkach, jak gdyby to były rzeźby z czarnego brązu.
Ludzie ci są dobrzy, naiwni i prostoduszni. Mówiąc uśmiechają się serdecznie i wesoło jak
dzieci. 1 cały
* Pomakowie — Bułgarzy wyznania mahometańskiego.
wyraz twarzy jest w tym uśmiechu, który odsłania duże zęby, białe jak śnieg. .
Posterunek straży granicznej znajdował się w jed-- nym z opuszczonych folwarków. Ten
stary i wielki budynek przechowywał wszystkie wspomnienia i wszystkie tajemnice
Wschodu: płaskie dachy, zakratowane okna, ściany, całe oplecione chmielem, bluszczem i
glicynią. A naokoło kamienne mury, wysokie jak mury fortecy.
Folwark leżał dość daleko od wsi, ale pomimo to nasi czarni sąsiedzi nieraz nas
odwiedzali. Najczęściej przychodzili dwaj: Eski-Arab i Tata-Tita.
Eski-Arab był starym Murzynem, jedynym, który nie urodził się tutaj, lecz w Sudanie. —
W naszej okolicy — opowiadał mi przy pierwszym spotkaniu — myśliwi jeżdżą na koniach.
Ale oni nie polują na zwierzynę, lecz na dzieci. Kręcą się w pobliżu wiosek i jak który
dzieciak oddali się — chwytają go, aby potem sprzedać.
W ten sposób został schwytany Eski-Arab. Ale był wtedy już czternastoletnim chłopcem i
dlatego pamiętał dużo rzeczy związanych z ojczyzną.
Tata-Tita nie miał nic wspólnego z bohaterami Bernarda Shawa. Był to ładny i młody
Mulat i jego prawdziwe iimię brzmiało Szefket. Służył kiedyś w tureckiej armii jako trębacz.
Żołnierze często żartowali z nim, zmuszając go, aby grał tureckie sygnały wojskowe. Tata-
Tita nigdy nie odmawiał. Ale sygnały te grał tylko na wargach, wyśpiewując przy tym: tata- -
tita. Tak też go przezwano. Nie miał określonego zajęcia i prawie nic nie robił. Dawniej przez
dłuższy czas obsługiwał jeden z promów, który za niewielką opłatą przewoził przez rzekę
wozy i podróżnych. Dlatego też Tata-Tita znał Kara-su i okolice nie gorzej niż mieszkająca w
nich zwierzyna. Był zwinny, sprytny, dużo pił i po cichu zajmował się kontrabandą.
Eski-Arab przychodził na posterunek zawsze z jakąś prośbą: to żeby mu zwolnić bydło z
robót przymusowych, to żeby mu pozwolić wyciąć trochę drze
wa w rosnącym nad granicą lesie. Ale nigdy nie przystępował do tej prośby od razu.
Najpierw rozpoczynaliśmy z nim zawsze jedną i tę samą rozmowę.
— Komendancie efendi — zwracał się do mnie — ty ciągle czytasz i palisz, czytasz i
palisz! Pewnie bardzo ci tęskno za twoim krajem.
— Rozumie się, Aptuła, że mi tęskno. A tobie nie tęskno za Sudanem?
— Pewnie, że tak. Musi być tęskno.
— Chciałbyś tam pojechać?
— Ach, chciałbym. Ojczyzna przecież —- to boli. Ale to bardzo daleko, komendancie
efendi. Sześć miesięcy drogi. I siedem paszportów trzeba, bo przez siedem carstw trzeba
jechać. Wiesz, przez jakie carstwa? Przez Stambuł, Izmir, Masyr...
Eski-Arab liczy na palcach i wymienia jeszcze kilka nazw, które nie tylko że nie są
państwami, ale chyba w ogóle nic nie oznaczają. Ale przekonany, że wszystko, co powie, na
pewno mnie zadziwi i napełni zdumieniem, Eski-Arab uśmiecha się dobrodusznie i z
zadowoleniem. Eski-Arab jest bardzo stary, twarz ma wstrętną i straszną: czarną jak
pergamin skórę, czarne wargi i nawet czarne białka oczu. Jedynie zęby są białe i jedynie
uśmiech nadaje tej twarzy jakiś ludzki wyraz.
— Morze też jest po drodze — ciągnie dalej Eski- -Arab — i przez morze też trzeba się
przeprawić.
Po krótkim milczeniu stary Murzyn pyta mnie zupełnie nieoczekiwanie i naiwnie:
— Komendancie efendi, czy to prawda — ty jesteś człowiekiem uczonym — czy to
prawda, że w morzu są tak wielkie żmije, że nawet okręty zatrzymują?
Od tej chwili w naszej rozmowie szybko już zaczynamy przeskakiwać z tematu na temat.
W końcu Eski-Arab oddala się zadowolony i wesoły, ponieważ w czarnej ręce trzyma
biały papierek, mocą którego pozwalam mu naciąć w przygranicznym lesie tyle drzewa, ile
zapragnie. Ale na dworze
żołnierze nie dają mu odejść, żartują sobie i śmieją się otaczając go ze wszystkich stron.
W ten sposób często przychodził na posterunek. Przychodził również Tata-Tita. Ten
jednak chodził krokiem lisa, który krąży wokół kurnika, ostrożnie i bez hałasu. Nagle, choć
nie widziałem, kiedy przyszedł, dostrzegałem go wśród żołnierzy, nie wiedziałem też, kiedy
znikał. Po pewnym czasie zauważyłem, że jednego z moich podoficerów łączy jakaś bardzo
zażyła przyjaźń z Eski-Arabem i Tata-Titą. Zdaje się, że zauważyłem to jednak trochę za
późno. Tata- -Tita unikał spotkania ze mną, a spotkawszy się, spoglądał na mnie chytrze i
nieufnie.
Pokój owego podoficera znajdował się na ustroniu, gdzieś na parterze. Pewnego wieczoru
przechodząc koło niego zajrzałem przez okno. W pokoju siedzieli przyjaciele: podoficer,
Eski-Arab i Tata-Tita. Na kominku płonął ogień, przed nimi stały kieliszki i butelka rakii.
Podoficer pochodził z Bandermy, był to chłopiec młody i inteligentny. Znał język turecki le-
piej niż sami Turcy. Teraz opowiadał o Afryce. Widać było, że czytał Livingstone’a i Brehma,
i Mayne Reada. Mówił o wszystkim: o podzwrotnikowych dżunglach, przeplecionych
lianami i pełnych żmij i dzikich zwierząt, o pustyni i o mirażach, które mamią zabłąkane
karawany, o palmach i oazach, i o straszliwym ryku lwów o zachodzie słońca. Długo
rozprawiał potem o małych chatkach z bambusa. Mieszkający tam ludzie są czarni, ale nie
znają trosk i są wolni, płomienni i namiętni w miłości, okrutni i brutalni w zemście i bójkach.
Umieją weselić się: piją wino ze skorup orzechów kokosowych, znają muzykę, która usypia
żmije i rozpala krew w żyłach kobiet, tańczących na wpół nago. Tylko naszyjniki i stare
monety brzęczą na ich rękach i piersiach.
Przy ostatnich słowach Tata-Tita coś wykrzyknął, podniósł kieliszek i zagrał swój sygnał
bojowy. Był to znak umowny, że trzeba wypić. Sygnały te Tata-Tita dawał często, coraz
częściej. Pił z rozkoszą, podno-
sil butelkę, żeby zobaczyć, ile w niej jeszcze zostało, i niezbyt interesował się rozmową. Ale
stary Eski- -Arab cały zamienił się w słuch i drżał ze wzruszenia.
— Tak jest, tak jest, jak ty mówisz, oficerze efen- di! Pamiętam! Ehe!...
I zaczynał coś śpiewać głuchym i gardłowym głosem.
Zabroniłem tych spotkań. Ale choroba starego Mu- | rzyna już posunęła się naprzód.
Niezależnie od tego cierpiał on na zwyczajny uwiąd starczy, ale teraz mówił tylko o Sudanie i
o swojej młodości, mówił bez związku i prawie bez sensu. Jego ręce i dolna szczęka drżały,
spojrzenie błądziło wokół, gorączkowe i szaleńcze. Żona Eski-Araba użalała się na niego.
Była to zła i kłótliwa baba. Prosiła, żebym zabronił podoficerowi i Szefketowi spotykać się
ze starcem. Oni go podjudzali. Dawniej był dobry, łagodny i rozumny. Teraz stale kłócił się z
nią, groził jej, że sprzeda wszystko i odjedzie do Sudanu. Nie jadł prawie nic
i nie mógł spać, a jeżeli zasypiał, zaczynał we śnie bełkotać jakimś dziwnym i
niezrozumiałym językiem. Stara kobieta płakała.
Wezwałem Eski-Araba do strażnicy. Tego dnia był jakoś przytomniejszy. Usiłowałem go
przekonać.
i— Komendancie efendi — powiedział do mnie z wyrazem jakiejś bolesnej pokory —
dzieci mi poumierały, ja sam jestem stary, a w domu stale się ze mną kłócą. Nie mogę,
odejdę. Tam człowiekowi jest dobrze, gdzie się urodził.
I opowiedział mi taką legendę.
— Kiedyś dawno zobaczył sułtan Sulejman ptaka. Bardzo ładnie śpiewał ten ptak. Kazał
go więc złapać i wsadzić do złotej klatki. 1 jak sułtan kazał — tak się stało. Ale teraz ptaszek
zamilkł. Nie śpiewał więcej. Kiwał główką i powtarzał: „Watan! Zlitował się sułtan i kazał
ptaka wypuścić. Wyfrunął
ptaszek ze złotej klatki i usiadł na paskudnym ciernistym krzaku. I znowu zaczął śpiewać.
Ale jut tam — w swoim gniazdku...
Tegoż wieczoru wracałem późno z obchodu na granicy. We wsi panowała cisza, chatki
przytuliły się pod czarnymi kopułami drzew figowych. I tylko jedno okrągłe okienko
świeciło w mroku, jak żółte oko. Słychać stamtąd było jakieś głuche i miarowe uderzenia, jak
gdyby krople deszczu spadały z dachu. Była to chatka Eski-Araba. Zbliżyłem się i zatrzyma-
łem konia. W środku ktoś bił w tarabuk * i wyciągał słabym i rozbitym głosem ciągle tć
same, suche, gardłowe dźwięki. To śpiewał Eski-A!rab. Początkowo słyszałem przeciągłą i
cichą melodię, która powtarzała się przez dłuższy czas, ale tyle w niej było miłości, łez
i wspomnień! Potem uderzenia w tarabuk i sama pieśń stały się szybsze i melodia przeszła w
wesoły
i żwawy taniec. Zamiast tarabuka zadźwięczały czim- pari **.
Rozległ się piskliwy i zły głos kobiecy:
— Milcz! Zamilcz, przeklęty starcze! Waj Allah! Allah!
Pieśń urwała się. Eski-Arab odpowiedział coś, czego nie dosłyszałem.
— Watan! WatanL. — znów rozpaczliwie wykrzyknęła kobieta. — Wciąż ta ojczyzna!
Rozum straciłeś, człowieku, wstydziłbyś się!
Po upływie pewnego czasu uderzenia w tarabuk
i pieśń rozległy się na nowo. Znów przeciągła i powolna melodia na początku, gardłowe i
głuche dźwięki, ale pełne czułości, miłości i beznadziejnego bólu.
Eski-Arab tęsknił za Sudanem.
Przełożyła Helena Bychowska
Sąd
Powiew wiatru poderwał kłąb kurzu ze spopielonego podwórka i skręcił go w 'kształt
fantastycznego drzewa, które jak gdyby w mgnieniu oka wyrosło z ziemi. Po chwili kurz
rozwiał się i znikł, a w oczyszczonym, przejrzystym powietrzu pozostało tylko kilka słomek i
parę kawałków papieru, które powoli opadały ku ziemi.
Mustafa Eszref, bardziej znany pod przezwiskiem Klocowaty, siedział właśnie na ganku
w cieniu akacji, wolny od wszelkich zajęć, i, jak zwykle w podobnych chwilach, medytował.
Mustafa lubił przypatrywać się nawet najdrobniejszym rzeczom, zauważył kurz Wkręcony w
wir powietrza i gdyby to było kiedy indziej, kto wie, dokąd zawiodłyby go myśli i jakie
mądre wnioski zaświtałyby mu w głowie. Ale tym razem te kawałki papieru, które kołysały
się w powietrzu niby łódki na falach, przypomniały mu coś bardzo zwyczajnego i
nieprzyjemnego jednocześnie: przypomniały mu wezwanie, które otrzymał jako świadek w
pewnej sprawie, rozpatrywanej przez sąd. Drgnął, zapatrzył się nieruchomo przed siebie, a
potem wolno i w milczeniu zaczął liczyć na palcach. Powtórzył to ze dwa czy trzy razy i
przekonawszy
122
się ostatecznie, że dzień, w którym ma odbyć się rozprawa, jest już blisko, westchnął i znów
zaciągnął się tytoniowym dymem.
Przyzwyczajony do samotności i spokoju, lękał się jakiejkolwiek zmiany, a już
najbardziej — podróży. Co więcej, dręczyła go myśl, że kiedy pojedzie na rozprawę, która
ma odbyć się pod gołym niebem, znajdzie się w dużym zbiorowisku ludzi, których większość
znała jego dawne bogactwo, a teraz mogła na- igrawać się z jego ubóstwa. Jego dobry nastrój
został zakłócony, ale Mustafa, nawykły jak każdy człowiek Wschodu pokornie godzić, się z
losem, usiłował zapomnieć o tej nieprzyjemnej sprawie i w innym kierunku zwrócić myśli.
Żałosne i bezradne piski rozległy się nad jego głową. Mustafa podniósł oczy i wpatrzył
się w gniazda jaskółek, poprzylepiane rzędem pod okapem. Przez długą chwilę obserwował
odloty i przyloty ptaków
i widząc, że z każdego gniazda wychyla się i piszczy po kilka głodnych gardziołek, myślał
wzruszony, jak ciężki jest trud matek i jak ogromna jest ich miłość...
Zwrócił oczy w inną stronę i jego spojrzenie napotkało uśmiechnięte barwy kwiatów
rosnących w ogrodzie, przesunęło się po ulach, wyglądających jak kołpaki, i zatrzymało się
na pszczołach, które brzęczały wokół nich i wokół kwitnących akacji. Przyjemny, słodki
zapach miodu nasycał powietrze, a od tysięcy skrzydełek, drżących w promieniach słońca,
płynęła muzyka jak od czarodziejskich skrzypek. „Wielkie i pełne mądrości jest wszelkie
dzieło rąk bożych” — pomyślał sobie Mustafa i jego ręka bezwiednie powędrowała
modlitewnym gestem prawowiernych ku twarzy i białe j jak mleko brodzie.
Ale w tym rozczuleniu i wśród tej zadumy znów obudziło się w nim gorzkie
wspomnienie otrzymanego wezwania. Ponownie zaczął liczyć na palcach i żeby przekonać
się ponad wszelką wątpliwość, kiedy nastąpi ten fatalny dzień, .postanowił jeszcze raz
obejrzeć samo wezwanie. Odłożył na bok zdobiony srebrem
cybuch, na którego bursztynowym końcu snuła się przez chwilę cienka smużka dymu, i z
przyzwyczajenia, nabytego w dawnych latach, klasnął kilkakrotnie w ręce i zawołał:
— Szakire! Szakire!
Jego trochę już zdarty, ale jeszcze silny bas rozległ się po całym podwórzu, nikt jednak
nie odpowiedział. Mustafa rozejrzał się wokoło, lecz chociaż wytężał wzrok, żony nie
dostrzegł. Zresztą trudno byłoby ją zobaczyć, nawet gdyby znajdowała się gdzieś w pobliżu,
bo zaraz za ogrodem i pasieką zaczynały się najrozmaiciej ustawione szopy, spichrze, stajnie
i powykręcane płoty, wszystko zaniedbane i na pół w ruinie, zarośnięte bzem, pokrzywą i
szalejem — żałosne resztki dawnej wspaniałości, kiedy to wśród tych samych zabudowań
kręcili się wciąż parobcy, koniu- chowie i myśliwi; Turczynki w jedwabnych szarawarach
chodziły wśród krzaków róż w zacisznych miejscach ogrodu i nie było dńia, żeby przed izbą
dla gości nie rżał uwiązany do jednego z żelaznych pierścieni, które jeszcze można było
widzieć, arabski wierzchowiec jakiegoś przybysza...
Mustafa zawołał po raz drugi i trzeci, ale ponieważ nadal nikt się nie odzywał, wrócił do
cybucha i zamyślił się.
Jakkolwiek przykry byłby dla niego udział w rozprawie sądowej, w żaden sposób nie
mógł go uniknąć. Sama sprawa była mu zupełnie obca. Dwie sąsiednie wsie — Zagorce i
Bystrica — toczyły zawzięty spór
o granice. Ten bardzo stary spór przeobraził się w prawdziwą wojnę i każdego lata owczarze,
pasterze i stróże połowi z obu wsi przetrącali jedni drugim kości, zajmowali sobie wzajem
bydło, nakładali jedni na drugich wysokie kary pieniężne, których oczywiście nikt nie płacił.
Wreszcie ¿darzyło się coś, co przywiodło do opamiętania obie strony i przynajmniej na
pewien czas położyło kres bijatykom: zaraz po wojnie Andrej z Zagorców, człowiek
małomówny, ale silny
i nieustraszony, o którym mówiono, że na wojnie do
służył się stopnia sierżanta, natknął się na Atanasa Kulawego z Bystricy w chwili, kiedy
tamten zaorywał jego pole. Kulawy nie poszedł na wojnę i korzystając z nieobecności
Andreja, przekonany w dodatku, że taki jak on na pewno nie wróci zdrów i cały, rok w rok
podorywał jego pole, mówiąc, że odbiera sobie to, co mu przedtem Andrej wydarł. Na listy
Andreja nie zwracał najmniejszej uwagi, a kobiety, które starały się mu przeszkodzić,
przepędzał ościeniem. Ale oto Andrej wrócił i trzeba trafu, że przyłapał go, jak orał
ukradziony łan. Mimo to Andrej łagodnie i po dobremu wezwał go, żeby zszedł z jego pola i
przesunął kopczyki tam, gdzie były przedtem, to znaczy ina prawdziwą granicę. Kulawy nie
tylko go nie posłuchał, ale, chcąc widocznie pokazać, że słuszność jest po jego stronie, uniósł
się, zaczął przeklinać, a nawet zamierzył się, żeby uderzyć Andreja. Wtedy Andrej wyrwał
mu z rąk orczyk i ze straszliwą wściekłością, która od dawna w nim wzbierała, z bezlitosną
łatwością, z jaką ludzie zwykli zabijać na wojnie, zaczął nim okładać Kulawego, gdzie
popadło. Przestał, gdy poczuł, że jego ciosy odbiera już nie człowiek, ale trup. Kulawego
zabrano jeszcze żywym, jednakże w dwa czy trzy dni później umarł, mimo owijania w skóry
świeżo zabitych owiec, czym spodziewano się przywrócić mu zdrowie. Andrej został
odstawiony do miasta i osadzony w areszcie.
Ta sprawa miała być teraz sądzona. Granica między polami Kulawego i Andreja była
jednocześnie granicą między ziemiami Obu wsi i dlatego po każdej z obu stron stała cała
wieś. Poza tym, gdyby się dowiodło, że Andrej bił Kulawego na swym własnym polu, które
mu Kulawy podorywał, jego wina, jeśli nawet nie zostałaby usprawiedliwiona, to przy-
najmniej znacznie by zmalała. Obie strony były bardzo zatroskane. Rozejrzano się za
najstarszymi i najzacniejszymi ludźmi w okolicy, którzy mogliby wystąpić jako świadkowie.
Wybór padł między innymi na Mustafę: w swoim czasie jego ojciec, a potem on
sam był panem tej ziemi i dlatego najlepiej mógł wskazać, jak przebiega prawdziwa granica.
Całą tę historię Mustafa znał z najdrobniejszymi szczegółami, ponieważ przychodzili już
do niego wysłańcy i z Zagorców, i z ¡Bystricy — chytrzy, wymowni starcy, którzy dobrze
pamiętali jego dawną władzę, a także jego słabostki, i zaprawiając rozmowę wyszukanymi
pochlebstwami oraz anegdotami z dawnych dobrych czasów, usiłowali przeciągnąć go na
swoją stronę. W równym stopniu wielkoduszny, co chełpliwy i próżny, Mustafa łatwo wpadał
w potrzask zastawiony przez przebiegłych starców i z żarem rozprawiał o przeszłości, którą
mu przypominali. Jednakże wyraźnie czuł, że przed sądem nie będzie mógł powiedzieć nic
innego, tylko prawdę. Toteż rozmawiając ze swoimi gośćmi przeważnie o dawnych czasach,
częstując ich raz po raz kawą, o tym, co było dla nich najważniejsze, o granicy, prawie nie
wspominał. Ta zawzięta wrogość, fctóra przeciwstawiała jednych ludzi drugim i przeobrażała
ich w dzikie zwierzęta, budziła w nim odrazę. „I o co im poszło? — myślał sobie teraz
Mustafa. — O majątek, o ziemię”. — Ziemia! — szepnął i gorzki uśmiech zaigrał w gęstwie
jego białej brody. — Ludzie tak są jej łakomi, a przecież każdy z nas musi poprzestać na ma-
leńkim kawałeczku ziemi!
— Czego chciałeś, Mustafa? Po co żeś mnie wołał? Mustafa podniósł głowę: przed nim,
na ostatnim stopniu schodów, po których weszła niepostrzeżenie, z podniesionym fartuchem,
pełnym suchych patyków i chrustu, stała jego żona. Była stara, wysoka, o chudej, kościstej
twarzy, z osadzonymi głęboko oczyma, smutnymi i jak gdyby zawsze mokrymi od łez.
Te załzawione oczy za każdym razem zbijały go z tropu i teraz też Mustafa milczał, jak
gdyby zapomniał, co chciał jej powiedzieć.
— Czego ci trzeba? — znów odezwała się stara. «— Przynieś mi mój pugilares. Jest w
szafce, koło łyżek. Przynieś, bo mi jest potrzebny.
I domyśliwszy się, że stara ma zamiar rozpalić ogień, krzyknął za nią:
— Zrób mi też filiżankę kawy!
Stara weszła do środka i nie odezwała się. Ale Mustafa słyszał, jak chodzi po izbie i coś
pod nosem mamrocze. Dwie rzeczy wciąż mu wyrzucała: że za dużo pali i że bez przerwy
dopomina się o kawę. I czyniła to z jakąś wyniosłą i nieubłaganą surowością, ponieważ te
jego wydatki pokrywała ze swoich własnych pieniędzy, zarobionych na sprzedaży kur, 'które
w każdym wiejskim domu uważane są za własność kobiet. Zresztą, stara Szakire zrobiła się z
biegiem czasu dziwna i sam Mustafa nie umiał rozróżnić, w czym była hojna, a w czym
skąpa. Żyli już ze sobą ponad czterdzieści lat i jedyną rzeczą, którą mógł o niej powiedzieć
na pewno, było to, że przez cały czas żyła nie dla siebie, lecz dla dzieci. A od śmiertei
Rustema zapomniała o innych i myślała tylko o nim jednym. Mieli jeszcze cztery córki i
więcej niż dwadzieścioro wnucząt, ładniejszych jedno od drugiego chłopców i dziewczynek.
Czy ich kochała? Zapewne. Ale witała ich i żegnała jakoś Obojętnie, bez radości i bez uśmie-
chu, bo w jej oczach nigdy nie wysychały łzy po ukochanym synu, Ruistemie...
Mustafa wypuścił ustami gęsty kłąb dymu i westchnął.
Rustem aH ciągnął dalej swoje myśli -^••rzeczywiście zasługiwał na te łzy. Był już
dojrzałym mężczyzną, dorodnym, barczystym i silnym jak zapaśnik, a przy tym odważnym i
strasznie upartym. Jednakże miał jedną wadę, która go zgubiła: miał słabość do kobiet i —
Mustafa niespokojnie potarł ręką czoło — potajemnie się upijał. I to go zgubiło.
Przywieziona go pewnego razu wozem, poturbowanego i zbitego jak psa. Rustem nie dałby
się byle komu, więc musiało iich być dużo. Ale nie wspomniał ani jednego imienia, nie
poskarżył się, nie jęknął. Zaciskał w milczeniu zęby i tylko oczy płonęły mu jak u zranionego
zwierza. I tak umarł. Twardą miał duszę...
Stara zjawiła się nagle udobruchana, podała Mustafie pugilares i postawiła przed nim
dużą filiżankę kawy. Potem stanęła z boku i patrzyła swoimi załzawionymi oczyma, co mąż
będzie robił. Mustafa otworzył wytarty pugilares z zielonej skóry, wyjął plik rozmaicie
poskładanych papierów, przejrzał je kolejno i w końcu znalazł ten, 'którego szukał —
wezwanie przysłane z sądu. Na zewnętrznej jego stronie własnoręcznie od razu zanotował,
kiedy odbędzie się rozprawa.
— Dziś jest środa — powiedział. — To jeszcze cztery dni. W poniedziałek muszę być w
Zagorcach.
—• Gdzie? W Zagorcach? Którą wieś teraz tak nazywają?
— Ajdan-bej. Dawne nazwy poszły w zapomnienie.
— Allach! — zawołała stara kobieta i w jej wilgotnych oczach błysnęła nienawiść. — Jak
to wszystko przewróciło się do góry nogami! A co tam będziesz robił?
Mustafa wyjaśnił jej, możliwie jak najkrócej, i włożył papiery do pugilaresu.
— W cudzej sprawie będę musiał jechać taki kawał drogi — zakończył.
— E, skoro to cudza sprawa, to nie jedź! — zaperzyła się stara.
*— Nie można, trzeba się stawić.
— Powiedz przynajmniej, że chcesz się przejechać. Nie mów, że nie można.
— Mówię ci, jak jest. Jeśli nie pojadę sam, żandarmi odstawią mnie na miejsce.
*— Nie odstawią cię. Możesz siedzieć spokojnie!
Mustafa machnął z rezygnacją ręką i zabrał się do kawy. Pogrążony w myślach, wcale nie
zauważył, ani kiedy stara wróciła do izby, ani też jak długo tam bawiła. W pewnej chwili
spostrzegł, że zszedłszy po kilku stopniach schodów, odwróciła się i wychyliła na tyle, żeby
go widzieć, i nagle zmieniona, gniewna, zła, rzuciła mu, niby kamienie, te słowa:
— Pojedziesz! Ja wiem, dlaczego chce ci się jechać,
stary nicponiu! Jak ci nie wstyd! Popatrz na swoją brodę, na swoją białą brodę popatrz!
Odwróciła się i zeszła w dół. Mustafa spojrzał za nią ogłupiały, później się uśmiechnął. W
jednej chwili wszystko stało się dla niego jasne. Zazdrość trwa czasem dłużej niż największa
miłość i może dręczyć iudzi nawet u schyłku życia. Szakire miała zawistną pamięć i po
prostu chciała mu wypomnieć, jak to już czyniła wiele razy, tę kobietę, dla której w swoim
czasie, kiedy był jeszcze bardzo młody, całkiem stracił głowę. Marynę chciała mu
wypomnieć, słynną Marynę z Ajdan-bej. „Patrzcie, zwariowana baba! — myślał Mustafa i
uśmiechał się. — Strzeliło jej do głowy, że chcę tam pojechać nie na sprawę, tylko żeby
zobaczyć się z tamtą!” A w rzeczywistości dawno już zapomniał o tamtej kobiecie, podobnie
jafk zapomniał o wielu innych. „Głupia, głupia Szakire!” — myślał sobie Mustafa, kiwał
głową i uśmiechał się.
Ochłodziło się. Naprzeciwko, gdzie znajdowała się kawiarenka Sara-Janiego, domy i
drzewa owocowe rzucały już długie cienie na ulicę. Sara-Jani wyszedł przed dom z gołą
głową i zawiniętymi rękawami, skropił wodą ziemię, zamiótł i zaraz potem przez czarny
otwór okna popłynęły dźwięki muzyki: Sara- -Jani, jak co wieczór, grał na swoim
gramofonie.
Mustafa nadstawił ucha, ale ta muzyka nie przypadła mu do gustu i była mu obca. Chciał
skręcić papierosa, lecz nagle, ulegając bezwiednie tej tajemniczej i nieprzepartej sile, z jaką
w określonych chwilach działają stare przyzwyczajenia, odłożył tytoń, wstał i szybkimi, nie
na miarę swego wzrostu krokami ruszył w stronę izby. Zanim wszedł, przystanął i ukradkiem
rozejrzał się wokoło: starej nie było widać. Wtedy wszedł, otworzył skrytkę w ścianie, od-
garnął szybko jakieś szmaty i wyciągnął dużą, czarną butlę. Ręce mu drżały, korek strzelił i w
powietrzu rozniósł się przyjemny zapach mocnej śliwowicy. Mustafa obejrzał się jeszcze raz
i podniósł butlę do ust.
Kiedy wrócił na miejsce, ręce nie przestały mu drżeć i z trudem skręcały papierosa. Było
mu wesoło, lekko i jakieś słodkie znużenie rozchodziło się po żyłach. Ale jednocześnie
myślał o Rustemie, czuł się wobec niego winnym i godnym litości, ponieważ wyrzucał mu
nałóg, od którego sam nie był wolny. Wódkę nauczył się pić już za lat młodzieńczych,
podczas kawalerskich hulanek z ladacznicami po ogrodach i pasiekach, później nie mógł się
od niej odzwyczaić i do dzisiaj czynił sobie z tego powodu wyrzuty, nienawidził siebie, czuł
się poniżony i bezradny. „Cóż mam robić — mówił, jak gdyby usprawiedliwiał się przed
Rustemem, którego postać nie opuszczała jego wyobraźni — cóż mam robić, jestem stary,
zidiociały człowiek!”
I mimo swej szczerej skruchy jeszcze kilkakrotnie zaglądał do skrytki i pił z butli z tym
samym pragnieniem, z tym samym dreszczem rozkoszy i z tym samym strachem wobec
grzechu, którego nie miał siły uniknąć.
Ale kiedy po raz ostatni wrócił na swoje miejsce na ganku, był już zupełnie spokojny —
ani ręce mu nie drżały, ani nie doświadczał wyrzutów sumienia, ani też nie dręczyły go myśli
o Rustemie. Przeciwnie, czuł się tak dobrze, jak nigdy. Było mu wesoło, czuł się rześki i
młody i cały świat wydawał mu się piękny. Najrozmaitsze mySli przelatywały mu przez
głowę, wzbierała w nim jlakaś ogromna radość i mimo swoich lat gotów był zaśpiewać. W
pewnej chwili drgnął i zaczął nasłuchiwać: znów dobiegły jego uszu dźwięki gramofonu, ale
wydawało mu się, że to nie jest ta śmieszna maszyna Sara-Janiego z korbą z tyłu i z blaszaną
tubą. Była to jakaś inna, nowa i przedziwnie piękna muzyka, której rytm i dźwięki przy-
pominały coś dobrze znanego, dawnego, słyszanego tysiąc razy i wciąż tak samo pięknego!
Słodki ból ścisnął serce Mustafy, a ponieważ od kilku godzin nie myślał o niczym innym,
tyUco o przeszłości, ta przeszłość stanęła teraz przed nim tak jas
no, jakby to wszystko było wczoraj, i tak wyraźnie, jak nigdy. "Właściwie nie przypominał
sobie nic określonego. Ale namiętne przypływy muzyki, rozlewna melodia klarnetu, żywy,
radosny takt, wybijany na bębenkach i kastanietami, wywoływały w jego pamięci
fragmentaryczne obrazy, wyraziste, rozkoszne i ulotne. Widział krąg młodych kobiet,
ubranych w atłasowe szarawary i śpiewających piękne, starodawne pieśni, a w środku —
półnaga tancerka wyginała swoje młode ciało w namiętnym, upajającym tańcu. To znów w
jego wyobraźni zjawiło się coś zupełnie innego: przez krótką chwilę widział samego siebie i
to tak jasno, jak można widzieć tylko we śnie; widział siebie na rozhukanym arabskim koniu,
z torbą myśliwską przewieszoną przez ramię, z oswojonym jastrzębiem na ręku. Obok niego
galopują towarzysze, z nimi cała sfora chartów i ogarów, a przed nimi pole, równe jak stół i
szerokie, szerokie...
A kiedy inne instrumenty cichły i tylko klarnet ciągnął jakąś tęskną melodię, wtedy
widział łany dojrzałych zbóż, czerwone maki i jedną jedyną kobietę, spokojną i dumną jak
królowa, silną i władczą; kobietę, której namiętność była dziewicza1 jak nie zorany ugór, a
miłość czysta jak łza — Marynę. Ale rzewna melodia klarnetu ginęła w skocznym rytmie
tańca, Obraz, w który Mustafa się wpatrywał, znikał z pierwszymi odgłosami kastanietóW i
przed jego oczyma znowu zjawiały się śpiewające kobiety, a wśród nich półnaga tancerka...
i— Mustafa! rozległ się głos na podwórzu. gg£j Mustafa!
Stary ocknął się i podniósł głowę.
— Mustafa! — krzyczała z dołu jego żona. — Siedzisz tam i siedzisz, a tu cielak ¡znów
wydoi krowę! Zejdźże, zejdźże prędzej i zabierz go od niej!.
Mustafa zszedł na podwórze. Słońce już zaszło. Gołębie i jaskółki wróciły do gniazd,
kury fruwały po gałęziach drzew owocowych, szukając wygodnych miejsc do spędzenia
nocy. W wieczornym chłodzie
silniej czuło się zapach akacji, zachodnia strona nieba była czerwona jak krew.
Niezbyt pewnym krokiem szedł Mustafa w stronę bramy. Zamyślony i skupiony,
zapomniał już, dokąd i po co go posłano. Wciąż jeszcze przebywał w krainie wspomnień,
pełnej czaru i słodkiej rozkoszy.
W poniedziałek, wczesnym rankiem, Mustafa jechał na miejsce rozprawy. Do niedawna
całkowicie względem niej obojętny, teraz był dosyć zakłopotany. Chłopi z Bystricy
powiedzieli mu, że jednym z zabójców Rustema, jeżeli nie głównym, był jakoby An- drej —
ten sam Andrej, którego miano teraz sądzić. Czy to była prawda, czy też wyssane z palta
oszczerstwo, rzucone w tym celu, żeby usposobić go 'przeciw Andrejowi i tą drogą
przeciągnąć na swoją stronę? Mustafa myślał o tym całą noc, myślał także teraz. Bo
rzeczywiście, w owym czasie — upłynęło już dwadzieścia lat od tamtej pory — zabójcy
Rustema nie zostali wykryci. I to nie dlatego, że nie można było ich wytropić, ale ponieważ
ta zbrodnia utonęła w morzu rasowej nienawiści, tak bardzo silnej w tamtych latach, i
ponieważ potrzebne były ofiary, okupujące długotrwałą niewolę, o której jeszcze nie
zapomniano. Mustafa wiedział o tym bardzo dobrze i dlatego ukrył ranę w sercu i milczał.
Wszystkie te myśli znów krążyły teraz w jego głowie, ale nie mogły go o niczym
przekonać, budziły jedynie wspomnienia o synu. Przed oczyma miał wnuka, który powoził i
który też nazywał się Rustem. Ten siedemnastoletni chłopak, silny i dobrze zbudowany, nie
tylko nosił imię zabitego, ale we wszystkim był do niego podobny. To jeszcze bardziej za-
smucało starca, niepokojonego myślą, że to wielkie podobieństwo jest być może zapowiedzią
podobnego losu.
Wóz toczył się niby ciasną ulicą między wysokimi
łanami zbóż, ale Mustafa ani razu nie podniósł głowy, żeby nacieszyć się widokiem obfitego
plonu. Na jednym z zakrętów Rustem przerwał monotonną i przewlekłą pieśń i pokazał
batem — opodal, w nisko położonej dolinie, widać było wielki tłum ludzi, prawdziwe
zgromadzenie wiejskie, brakowało tylko kobiet. Konie były wyprzężone i albo uwiązane do
wozów, albo puszczone na trawę. Mustafa od razu poznał, że ma przed sobą chłopów z
Bystricy i Za- gorców, którzy gremialnie przybyli na rozprawę.
Kazał Rustemowi zatrzymać się trochę z boku i kiedy chłopak zeskoczył z wozu i zaczął
wyprzęgać konie, sam nie ruszył się z miej'sca. Ale jego przybycie zauważono i natychmiast
z różnych stron ściągnęło ku niemu wielu chłopów, przeważnie tych samych starców, którzy
byli już u niego w domu. Z tą samą wyszukaną grzecznością i z tym samym kra-
somówstwem wypowiedzieli słowa powitania, pytali
0 zdrowie i najrozmaitsze drobiazgi, a wszystko w uroczystej, i kwiecistej formie,
stworzonej przez obyczaje dawnych czasów. Oczywiście, po wzajemnych powitaniach
przyszła kolej na inną rozmowę, ale ponieważ obie strony bacznie pilnowały się nawzajem,
mówiono raczej o rzeczach bez znaczenia. Mustafie dawało to możliwość uchylania się od
udziału w rozmowie i zadowolony był, że może milczeć.
Ale od czasu do czasu rzucał okiem na zebrany tłum. Starych znał; co do młodszych, z
łatwością poznawał po rysach twarzy, z jakich rodzin się wywodzą. Byli to zdrowi i silni
ludzie, smagli od słońca, w białych i czystych jeszcze koszulach, włożonych na wczorajsze
święto, z których rękawów wyłaniały się żylaste i kosmate ręce. Jakiś upór i zaciętość czuło
się w tej fizycznej sile, zwróconej ku wnętrzu ziemi, zahartowanej w nieustannej, ciężkiej
pracy, która dla tych ludzi była chlebem powszednim, w której wyrośli i żyli. Bezczynność w
zwykły roboczy dzień, jak dzisiejszy, wydawała się im czymś nienaturalnym
1 chociaż sprowadziła ich tu nie tylko ciekawość, ale
przede wszystkim ważna dla nich sprawa, nie umieli zachować spokoju. Jedni, zebrani w
gromady, głośno i z ożywieniem rozmawiali, drudzy, siedząc w kucki na ziemi, strugali
nożami kawałki drzewa, jednakże uważnie przysłuchując się temu, co mówiono. A mówiono.
oczywiście, o granicy, o tym, kto ma rację, a kto nie i niejednokrotnie tu i ówdzie wybuchała
głośna kłótnia albo nawet w tym czy innym miejscu z trudem rozdzielano dwóch narwańców,
którzy wzięli się do bicia.
Po takich burzliwych sprzeczkach następowały chwile ciszy, pełne życzliwości i zgody, i
wtedy wyraźnie słychać było głos wysokiego, schludnie odzianego chłopa, ze śladami po
ospie na twarzy. Był to wójt Grozdan, który albo surowo strofował niesfornych, albo po
ojcowsku radził im zachować spokój. Jednakże sprawiał wrażenie, że jest zajęty czym innym,
ponieważ natychmiast wracał na pobliski kurhan, skąd otwierał się widok na drogę do miasta.
Stało tam jeszcze kilku chłopów i poborca podatkowy, który często spoglądał na zegarek. Ale
nikt nie ukazywał się na drodze. Sędziowie się spóźniali.
Całkiem wolno nadjechał z przeciwnej strony wóz, w którym leżał jakiś człowiek, ale
prawie nie było go widać spoza poduszek i najrozmaitszych okryć. Niebawem dowiedziano
się, że jest to Saafet-Moła z Samena, również świadek} chory, niemal umierający, lecz mimo
to, z powodu ważności sprawy, użyto wszelkich środków, żeby go sprowadzić. Wydało się to
czymś bardzo zabawnym i wśród zgromadzonego tłumu, który jak każdy tłum szybko
zmieniał nastroje, podniósł się wesoły gwar, słychać było śmiech i żarty. Mustafa obejrzał się
i jego wzrok spotkał się z rozgorączkowanym spojrzeniem zapadniętych oczu Saafet-Moły,
wycieńczonego i bladego jak płótno. Ból ścisnął serce Mustafy, poczuł się głęboko dotknięty.
Nie powiedział nic, tylko patrzył spod nastroszonych brwi na tych, którzy się śmieli. Czuł w
tej chwili niepowstrzymaną nienawiść do tych złych, okrutnych
ludzi, którzy w swej zachłanności względem ziemi, w nieustannej pogoni za majątkiem i
bogactwem nie oszczędzają ani siebie, ani innych, nie pozwalają nawet umrzeć w spokoju
ciężko choremu człowiekowi. Nie bez powodu bał się tu przyjechać! Przyszło mu do głowy,
że najlepiej będzie odmówić wszelkich zeznań przed sądem, powiedzieć, na przykład, że o
niczym nie wie i nic nie pamięta.
Powszechna uwaga zwróciła się w inną stronę i Mustafa spojrzał tam razem ze
wszystkimi: od strony miasta jechał wóz, na którym widać było dwóch policjantów, a między
nimi jakiegoś chłopa. „Andreja wiozą! To Andrej!” — krzyknęło kilka głosów. Kiedy byli już
blisko, Mustafa, który patrzył jedynie na chłopa, zauważył, że był to niezbyt młody człowiek,
0 tak szerokich ramionach, że ręce odstawały mu od tułowia i wydawały się krótkie. Miał
niskie czoło
1 potężne szczęki. Ledwo dostrzegalnie kiwał głową, zapewne witając w ten sposób swych
znajomych, ale twarz jego pozostawała niewzruszona, a oczy patrzyły gniewnie i ponuro. Te
oczy zatrzymały się na Mustafie i jak gdyby mignął w nich błysk zaskoczenia. Mustafa
drgnął, ręce zaczęły mu się trząść, coś dławiło go w gardle, zdawało mu się, że widział już
gdzieś tego człowieka, że nawet dobrze go zna, a jednocześnie jakiś głos zawołał w nim:
„Oto on! Oto zabójca Rustema!”
Po chwili Mustafa był już zupełnie spokojny i na te wszystkie niespodzianki, które od
pewnego czasu goniły jedna drugą, patrzył bez najmniejszego zdziwienia i przyjimował je
jako wyroki boże. Pamiętał bardzo dobrze, jak przebiegała prawdziwa granica. I wiedział
teraz — to miejsce miał przed oczyma — że jego świadectwo wcale nie wyjdzie Andrejowi
na korzyść.. Wyniknie z niego niezbicie, że to nie Kulawy podkradał mu pole, lecz
przeciwnie — on podkradał pole Kulawemu. Oto jak — myślał Mustafa — wcześniej czy
później sprawiedliwości staje się zadość: trzeba trafu, że on własnymi ustami wyda teraz
wyrok na tego, który zabił mu syna. Być może, palec boży jest również i w tym, że prawie
umierający Saafet-Moła zgodził się i znalazł trbchę sił, żeby tu przybyć. I Mustafa nie myślał
już o niczym, nie denerwował się i czekał spokojnie na chwilę, w której zostanie wezwany,
żeby powiedział to, co wie, żeby powiedział prawdę.
Do uszu Mustafy dobiegła wiadomość, że sędziowie już przyjechali. I rzeczywiście,
widział sam, że Zatrzymali się obok kurhanu i rozmawiała z Grozda- nem. Było ich trzech,
ale cała uwaga Mustafy zwrócona była na Andreja, a ponieważ w tej chwili An- drej wstał z
oczyma utkwionymi nieruchomo w jeden punkt, Mustafa starał się odgadnąć, na co on czeka
i czego wypatruje. Nagle nadjechał pędem jakiś wóz, ściągnięte lejcami rosłe, czarne konie
wypięły zady i kopytami zaryły się w ziemię. Mustafa zobaczył starca, który uspokajał
strwożone i zgrzane konie, podczas gdy z wozu, obu rękami trzymając się pomostu, schodziła
młoda kobieta. Ale w chwili, kiedy dotknęła nogami ziemi, jeden jej warkocz zaczepił się
o coś — drugi, przerzucony przez ramię, długi i gruby jak żmija, wisiał z przodu i sięgał jej
prawie do kolan. Szarpnięta nagle w tył, wygięła się jak łuk, ażeby nie wpaść pod koło, i
obydwie ręce wyciągnęła do tyłu, chcąc uwolnić zaczepiony warkocz. Zwrócona była twarzą
w stronę tłumu i w tej przypadkowej pozie wyraźnie uwydatniały się jej kształty — wysokie
piersi, smukła figura, białe i silne ramiona, wychylające się ze zsuniętych rękawów.
Zmieszanie oblało rumieńcem jej twarz, która, otoczona wzburzoną falą włosów, wydawała
się teraz jeszcze piękniejsza. Miała czarne oczy, białe zę|by i niewypowiedzianie miły
uśmiech.
Wszystko to trwało zaledwie chwilę, ale nie uszło uwagi i dużo szelmowskich spojrzeń
wymienili między sobą i stairzy, i młodzi. Sam Mustafa patrzył w nią jak urzeczony. W
pierwszej chwili, kiedy zobaczył tę kobietę, jego zdumienie było tak ogromne, że
mimo woli na wargi cisnęło mu się imię, którego omal nie wymówił głośno: Maryna! Ale od
razu zrozumiał, że to nie może być tamta, stara i dawno już leżąca w grobie Maryna.
Jednakże podobieństwo było tak wielkie i tak uderzające, że nawet nie pytając, kim jest i
skąd przyjechała ta kobieta, patrzył na nią, nie mogąc oderwać od niej oczu.
Przybycie sędziów zgromadziło chłopów wokół nich i przy Mustafie nie było już nikogo.
Ale oto niespodziewanie wyrósł przed nim, jak gdyby spod ziemi, wysoki chłop w rozpiętej
koszuli, bez pasa, bosy i w spodniach o przydługich nogawkach. Patrzył Mustafie prosto w
oczy i uśmiechał się.
— Co powiesz, ago §g niezły kąsek, co? — powiedział cicho i wymownie mrugnął
okiem w stronę kobiety, która zeszła z wozu.
Mustafa nie odpowiedział i bezwiednie otrząsnął się, jak gdyby na czole usiadła mu
dokuczliwa mucha. Ten Danaił to był tęgi kpiarz. Buntownik z usposobienia, przeszedł w
swoim czasie na protestantyzm tylko dlatego, żeby przeciwstawić się prawosławnym,
porzucił wszelką pracę i doprowadził się db ruiny, aby pokazać, że jego brat wydrwił go przy
podziale ojcowizny, był wrogiem wszystkich dawnych i przyszłych wójtów, nie uznawał
państwa, naigrawał się z religii. A ponieważ przeszedłszy na protestantyzm zapoznał się
bliżej z Ewangelią i księgami Starego Testamentu, mowę swoją przetykał cytatami i przy-
bierał ton proroka. Uważano go za stukniętego i to dawało mu swobodę mówienia wszystkim
w oczy tego, co mu się podobało.
— Niezły kąsek, co? Nie poznałeś jej? Przecież to córka Maryny, ago, a Marynę to ty
chyba znałeś. Cha, cha, cha! Dobrze ją znałeś. „Wszedł Abraham do namiotu i poznał Sarę”
— napisane jest w Starym Zakonie.
Danaił stawał się już nudny. Mustafa spojrzał mu
z roztargnieniem w oczy, jak gdyby chciał z nich wyczytać, co do niego mówi. Danaił
powtórzył szeptem:
— Pytałem, czyś jej nie poznał. To córka Maryny.
— Ach, tak! — odpowiedział Mustafa, jak mógł najspokojniej i najobojętniejsi»--
Patrzcie, patrzcie.,} Młodzi szybko rosną, mój Danaile, i człowiek nie może ich poznać.
— Jest żoną Andreja — ciągnął Danaił. — Przyjechała go zobaczyć. Jej matka była
całkiem do rzeczy, ale i córeczka nie gorsza...
I on, i Mustafa patrzyli teraz na młodą kobietę, która poprawiała chustkę na głowie i szła
w stronę Andreja, stojącego pod strażą dwóch policjantów. Płoszyło ją tyle obcych spojrzeń,
jednakże szła wyprostowana, lekkim, płynnym krokiem, takim, że od samego jej chodu
można było stracić głowę. Ich powitanie było proste, krótkie i wstydliwe, jak zwykle między
ludźmi ze wsi, szczególnie wtedy, kiedy nie są sami. Podali sobie ręce, a potem ona stanęła o
dwa kroki od męża, milcząca, z załzawionymi oczyma i z wymuszonym uśmiechem.
Danaił westchnął. Spoważniał nagle i powiedział:
— Piękna jest, nie ma co gadać. Ale wiedz, ago, że niebezpieczna jest ta uroda. Nie chcę
jej widzieć. Kto się na nią zapatrzył, nie zaznał dobrego. Muszę ci powiedzieć — i tu zniżył
głos — że ta kobieta stała się przyczyną śmierci twojego syna, Rustema. Biedaczysko! Za nic
wyprawili go na tamten świat...
Mustafa drgnął, przeszyty ostrym bólem: jak nigdy dotąd, tajemnica śmierci syna była dla
niego jasna niczym biały dzień. Ale trwało to tylko sekundę. Nie myślał o tym więcej, nie
odpowiedział nawet Da- naiłowi, który zresztą odszedł tak niespodziewanie, jak i przyszedł, i
zapomniawszy o chwilowej zadumie, rozprawiał już w innym miejscu. Mustafa nie słuchał
żadnych rozmów, nie zwracał uwagi na to, co się działo koło niego. Patrzył na młodą kobietę
i każdy jej ruch, każdy rys twarzy, każdy drobiazg przy
pominały mu coś dobrze znanego. Miał uczucie, jak gdyby na serce kapały mu ogniste
krople, które sprawiały słodki, piekący ból. A kiedy młoda kobieta odwróciła głowę i
zasłoniła twarz rękami, widocznie po to, żeby ukryć łzy, bo spazmatyczny dreszcz wstrząsał
jej piersią — Mustafa westchnął głęboko i poczuł, że oczy zachodzą mu wilgotną mgłą.
Wszystko, co stało się później, wydawało mu się snem. Składał przysięgę przed hodżą *,
słuchał tego, co mówili sędziowie, ale nic nie mógł zrozumieć, wreszcie przyszła kolej na
niego. Zanim go wywołano, obrócił się i spojrzał przed sielbie: obok wozu z czarnymi
końmi, przy którym nie było teraz nikogo, stała młoda kobieta i patrzyła w ich stronę. Jej
twarzy nie było dobrze widać, nie można też było poznać, na kogo patrzy. Ale Mustafa
wyraźnie dostrzegał te oczy, które widział już nieraz, które bardzo dobrze znał. I nagle
zapłakała mu w duszy żałosna melodia klarnetu, ujrzał dojrzałe zboża, czerwone maki i
kobietę, piękną i władczą kobietę, która zatrzymała na nim spojrzenie swoich czarnych oczu.
W tych oczach było pragnienie, były łzy, była prośba...
Od tej chwili Mustafa czuł się zupełnie spokojny i całkowicie nad sobą panował. Usłyszał
swoje nazwisko, odezwał się i podszedł do sędziów. Nastąpiły formalne , pytania, na które
odpowiadał jaisno i bez wahania. W końcu, patrząc sponad okularów, jeden z sędziów rzekł:
— Pokaż nam teraz, jak przebiega prawdziwa granica.
Mustafa odpowiedział, że dobrze by było, gdyby w tym celu wszyscy udali się na
miejsce, gdzie znajduje się wrośnięta w ziemię skała. Sędzia wyraził zgodę i wszyscy ruszyli
w tym kierunku.
Mimo że miał ponad siedemdziesiąt lat, Mustafa wyprzedził wszystkich o kilka kroków,
zawiązując w chodzie koniec pasa. Szerokie ramiona czyniły go
jak gdyby przygarbionym, oczy, zwrócone ku ziemi, kryły się w cieniu krzaczastych brwi,
twarz, zeszpecona dużym d mięsistym nosem, obrośnięta była białą brodą, podstrzyganą i
utrzymaną ściśle według muzułmańskiego zwyczaju. Nie miał na sobie nic, co by
przypominało jego dawne bogactwo: na łokciach bawełnianego płaszcza widniały duże łaty,
szarawary z najtańszej satyny były wytarte i znoszone, pantofle włożone miał na bose nogi.
Ale mimo to jakieś szlachetne dostojeństwo biło z całej' jego postaci, czuło się siłę i
wspaniałość, której blask jeszcze nie wygasł. Chłopów idących za nim i patrzących na niego
przechodził dreszcz bojaźliwego szacunku.
Kiedy przyszli na miejsce, Mustafa zatrzymał się i stanął na skale, o której wspomniał.
Był to omszały i tkwiący w ziemi głaz, wyglądający z wierzchu jak szeroka, gładka płyta.
Mustafa stał teraz na niej i zmęczony drogą chwilę ciężko oddychał.
— Te miejsca — zaczął, kiedy trochę odpoczął, a ponieważ wszyscy wstrzymali dech,
jego spokojny bas rozległ się dźwięcznie i szeroko — te miejsca znam tak dobrze, jak swoje
własne podwórko. Niegdyś należały one do mojego ojca, potem przez wiele lat były w moim
posiadaniu. Znam je. Wiem też dobrze, jak przebiega granica, tylko że w tamtych czasach
ziemia była jak gdyby bardziej rozległa, a ludzie nie spierali się o granice i nie zaznaczali
iich. Nie chcę powiedzieć, że zupełnie ich nie zaznaczali, tak znowu nie było. Wszystko
zapisywali w sułtań- skich rejestrach, ale ich już nie ma...
Przerwał dla zaczerpnięcia tchu i mówił dalej:
— Prawa były wtedy szanbwane. I słuchajcie, co wam teraz powiem: jeździliśmy na
polowania. Kiedy zdarzyło się nam zajechać w te strony i zbliżyliśmy się do tego kamienia,
osadzaliśmy konie i nie posuwaliśmy się ani o krok dalej. Mógł jakiś chart przy-’ łapać zająca
o pół kroku stąd, ale nikt nie śmiał go zabrać. Był schwytany na cudzym polu i dlatego nie
należał do nas. Takde było prawo.
Któryś ze zgromadzonych chłopów zaczął chrząkać, inny roześmiał się dosyć głośno.
Sędzia odwrócił się, popatrzył wkoło i powiedział do Mustafy:
Dobrze. Teraz wyrusz z tego miejsca i idź po samej granicy.
Mustafa, rozglądając się uważnie, obrócił się w jedną stronę, potem w drugą, trzecią.
Wreszcie stanął twarzą na południe, z oczyma utkwionymi w jedeń punkt, założył ręce do
tyłu i ruszył prosto przed siebie szerokim, równym krokiem, jakim chłopi zazwyczaj mierzą
swoje pola.
Wszystkich ogarnęło wtedy wielkie osłupienie, że w pierwszej chwili nikt nie mógł
wykrztusić słowa. Chłopi patrzyli i .nie wierzyli własnym oczom, a ci z Bystricy byli
zrozpaczeni: Mustafa szedł nie po prawdziwej granicy, którą spodziewali się, że wskaże, ale
zupełnie inaczej. Wkroczył na pole Kulawego i zmierzał po granicy, wytyczonej przez
Andreja. Gdyby sam Andrej go nauczył, nie mógłby lepiej tego wykonać.
Zdumienie chłopów z Bystricy szybko przeszło w oburzenie.
— To pomylony człowiek! — wykrzyknął ktoś gniewnie.
— Patrzcie go, patrzcie, dokąd lezie! — wołał inny.
A trochę z boku słychać było głośny i gardłowy
śmiech:
— O, tak właśnie, Mustafa! Cha, cha, cha! Dodaj jeszcze trochę. Cha, cha, cha!
Był to Danaił. Ta rzecz była w jego guście i dawał wyraz swojemu zadowoleniu.
Wrzawa wśród chłopów wzmogła śię, ale Mustafa nie przestawał iść równym i pewnym
krokiem, a tuż za nim szli sędziowie i jeden z nich notował coś na papierze. Mustafa zbliżył
się do miejsca, gdzie znajdowały się wozy. Stała tam córka Maryny i patrzyła na niego.
Kiedy ją minął, odwróciła się i też nie spuszczała go z oczu. Pod tym spojrzeniem i pod spoj-
rzeniami wszystkich chłopów, którzy wielką groma
dą podążali z tyłu, Mustafa szedł wytrwale naprzód, niby jakiś nierozważny śmiałek,
wystawiony na tysiące kul. Szedł, dopóki go nie zatrzymano. Wrzawa wśród chłopów ucichła
na moment, by znowu wybuchnąć z jeszcze większą siłą.
Dowiedziawszy się, że jest już wolny, Mustafa nie zwlekając skierował kroki w stronę
swego wozu. Przeszedł obok wozu Saafet-Moły, ale chory go nie zauważył: leżał zawinięty
w derki i jego rozpalone oczy, dwa węgle w twarzy jak wosk, nie patrzyły na Mustafę i nie
patrzyły na chłopów zachwycone i nieruchome, zwrócone były w zupełnie innym kierunku,
tam, gdzie stały chłopskie wozy.
W tej właśnie chwili przyszli po niego.
Ale Saafet-Moła nie mógł iść, więc zabrali go z wozem. I czy to dlatego, że choroba
zmąciła mu umysł, czy wskutek bezgranicznego zaufania, jakim darzył Mustafę, czy też z
jakichś innych przyczyn, dość że przejechał swym wozem po tej samej linii, po której
dopiero co przeszedł Mustafa.

Siedzący na swoim wozie Mustafa był już daleko od miejsca, gdzie odbył się sąd, i
wrzawa wyburzonych głosów cichła za jego plecami, jak brzęczenie roju pszczół. Był
dziwnie rozgorączkowany, oczy mu błyszczały, było mu wesoło i lekko. Ale jednocześnie
czuł głęboko w duszy jakiś głuchy, tępy ból, coś uciskało go w mózgu i nie mógł zdobyć się
na żadną określoną myśl. Jedino tylko uświadamiał sobie jasno: pragnienie, piekielne,
niepowstrzymane pragnienie, pod wpływem którego drżał na całym ciele, a przed oczyma
majaczyła mu bez przerwy skrytka w domu i schowana w niej butelka z wódkią. Z
prawdziwą rozkoszą wyobrażał sobie, jak dopadnie ustami otworu butelki i będzie pił, będzie
pił, będzie pił...
Rustem obrócił się ku niemu i, jako świadek wszystkiego, co zdarzyło się w ostatnich
godzinach, pa
trzył ńa dziadka z Szelmowskim uśmiechem. To zuchwałe i drwiące spojrzenie rozgniewało
Mustafę, więc krzyknął:
.— Koni pilnuj, nicponiu! Jedź prędzej, bo i tak straciliśmy dosyć czasu.
Ale po chwili, w nowym przypływie żywiołowej wesołości, zawołał do Rustema:
— Zaśpiewaj coś! Zaśpiewaj coś ładnego, i nie czekając na odpowiedź Rustema, który
nawet nie odwrócił się do niego, Mustafa zapatrzył się na pole. Jego oczy zatrzymały się na
jakimś wozie, który, po przebyciu wzgórza, gdzie odbyła się rozprawa sądowa, jechał wolno,
ale tak wolno, że wyglądało, jak gdyby stał w miejscu. Jeden koń był biały, drugi czarny, a
więc 'był to wóz Saafet-Moły. „Powinienem się z nim zobaczyć — pomyślał Mustafa —
przecież rto mój przyjaciel i w dodatku chory”. I kazał Rustemowi jechać w tamtą 'stronę.
Mustafa dawno już nie widział się z Saafet-Mołą i teraz obmyślał, co .by mu powiedzieć.
Powitania •i zapytania o zdrowie przechodzą zawsze serdecznie i łatwo, nilby wykuta na
pamięć lekcja. Ale jeżeli chory go zapyta: „Dlaczegoś tak postąpił? Czy to była prawdziwa
granica?” To pytanie, które sam wkładał w usta Saafet-Moły, wprawiało Mustafę w zakło-
potanie. Szukał wyjaśnień, jakich powinien udzielić, trudno było mu je znaleźć i nagle jak
gdyby ocknął się z jakiegoś snu. — Allach! — jęknął. — Allach! Co ja uczyniłem!
Wychylił się i spojrzał przed siebie: wóz Saafet- -Moły był jeszcze daleko. „Grzeszny
jestem człowiek — myślał Mustafa, przejęty prawdziwą pogardą dla samego siebie piję
wódkę, łamię przysięgę, łżę... Łżę, łżę jak ostatni Cygan!” Ale po wyczerpaniu najcięższych
zarzutów, jakie mógł przeciw sobie wytoczyć, wpadł nagle w rozdrażnienie i uczuł potrzebę
bronienia się i usprawiedliwiania. Przede Wszystkim rozgorzał gniewem na Saafet-Mołę,
który wydał mu się teraz najbardziej zażartym wrogiem.
„No dobrze — odpowiadał mu w myśli Mustafa — jestem zły, jestem grzeszny... A ty? Czy
ty nie pokazałeś tej samej granicy?” Zawahał się, pomyślał chwilę i straszliwe podejrzenie
jak błyskawica przeleciało mu przez głowę. „Czyżby i on?” —■ zapytał siebie Mustafa.
Przypomniał sobie, jaki wyraz miały oczy Saa- fet-Moły w chwili, kiedy przechodził obok
jego wozu.
I teraz stało się dla niego całkiem jasne, że to rozmarzone i oderwane od wszystkiego wokoło
spojrzenie zwrócone było tam, gdzie stały wozy, gdzie była ona — córka Maryny!
Tę kobietę widział teraz Mustafa jak żywą. Smukła i wysoka, stoi sama obok wozu i
patrzy prosto na niego, kiedy on podchodzi ku granicy. Melodia klarnetu znów rozbrzmiewa
w jego duszy i widzi teraz tamtą, Marynę. Tkliwość przepełnia jego serce, znowu ogarnia go
poprzednia wesołość i nie dość że nie czuje żadnych wyrzutów sumienia, nie dość że nie
poczuwa się do żadnej winy, ale jeszcze uważa, że postąpił jak najsłuszniej i że tak właśnie
powinno było być.
Byli już blisko wozu Sąafet-Moły i dopiero teraz Mustafa zauważył, że wóz nie porusza
się, lecz stoi w miejscu. Woźnica zszedł na ziemię i coś tam poprawiał. Twarz miał
wylęknioną i stroskaną.
Jak tam Moła? — zawołał rześko Mustafa, Woźnica nie odpowiedział, tylko odwinął
derkę: Saafet-Moła leżał na wznak, twarz jego> była woskowo- blada, oczy zamknięte, ręce
złożone na piersiach i sztywne. Nie żył już. Ale na zsiniałych, półotwartych ustach pozostał
jakiś dziwny uśmiech, wyrażający rozrzewnienie i błogość. Na ten uśmiech patrzył teraz
oszołomiony Mustafa. Zdradzał mu on straszną i okrutną prawdę.
Zszedł z wozu i obróciwszy się w tę stronę, w której wschodzi słońce i w którą powędrują
cienie umarłych, kiedy zmartwychwstaną, zawinął rękawy i przygotował się do modlitwy.
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowski
Pieśń kół
J7~ ołodziej Sali Jaszar słynął w okolicy Ali-Anifu. JtS^Takiego jak on majstra nie było
bowiem i zapewne nigdy nie będzie ani w pobliskich wsiach, ani w miasteczku — choć
położone jest ono pośrodku rozległej równiny, skąd niby promienie gwiazd rozchodzą się
drogi we w&zystkich kierunkach, i z dawien dawna może się poszczycić najlepszymi
kołodziejami. Tymczasem — bywa tak niekiedy g^Sali Jaszar wybił się z woli bożej ponad
innych przypadkowo, jak przypadkowy jest los owych osławionych znachorów po wsiach,
którzy często leczą najcięższe choroby jakimiś ziołami, końcem rozżarzonego do
czerwoności pręta lub kilkoma zaledwie słowami przywracając życie wielu śmiertelnie
chorym.
W istocie było jakieś podobieństwo między Sali Jaszarem a tymi ludźmi. Jak każdy
kołodziej, Sali Jaszar był zdrowy, silny, ale łagodny i zrównoważony; często wpadał w
zadumę. Mówił mało, ale wypowiedziane przez niego słowo było jasne, rozsądne i
słuchaczom często zdawało się, że w Oczach jego pozostaje coś nie dopowiedzianego,
przemilczanego, zatajonego, jakby na dnie duszy Sali Jaszara istniał jakiś inny kowal, który
tak samo pracował, tak samo
kuł, ale nie sposób go było dostrzec, bo tylko iskry i odblask wewnętrznego ogniska tliły się
w jego pełnych zadumy źrenicach. Tak więc Sali Jaszar był prostym człowiekiem o
zasmolonych rakach, kuł żelazo i robił wozy, ale miał wygląd mędrca i bezwiednie budził
szacunek nawet u tych, którzy go nie znali i nie mieli pojęcia o zręczności jego rąk.
O jednym jeszcze wiedzieli mieszkańcy jego rodzinnej wsi. Co wieczór przed zachodem
słońca, gdy wszystkim wydawało się jeszcze wcześnie, Sali Jaszar nagle porzucał robotę i
zamykał kuźnię. Terminatorzy i czeladnicy śpiesznie myli umorusane węglem ręce i
rozchodzili się do domów. Żadne prośby ani zaklęcia nie zdołały go niydy skłonić, by został
dłużej i skończył robotę, nawet nie wiedzieć jak pilną.
— Zrobi się — mawiał. — Jutro też będzie czas, jutro też jest dzień boży.
Mówił to łagodnie, ale stanowczo, jakby z oddali, oderwany od wszystkiego,
zapomniawszy o wszystkim, pogrążony w owej dziwnej izadumie, która wyzierała z jego
ocienionych krzaczastymi brwiami oczu. Zarzuciwszy kurtkę na spocone plecy, podążał do
domu z lekka przygarbiony, spokojny, zapatrzony w siebie, a ludzie, którzy go spotykali —
pozdrowiwszy z szacunkiem — przyglądali mu się zdumieni. Wydawało się, że jakieś
zmartwienie trapi serce Sali Jaszara, że pilno mu zostać samemu z własnymi myślami.
Rzeczywiście, nikt nie umiał tak rozkoszować się wypoczynkiem jak on. Siadywał
samotnie na ławie przed domem, wpatrując się w rozległe pola. Sączył kawę, palił papierosa
za papierosem i odpoczywał. Zmęczenie iz wolna ustępowało i Sali Jaszar, o niczym nie
myśląc, napawał wzrok wszystkim, co zdołał ogarnąć oczami. Po zielonych łąkach, na pół
tonących w cieniu, na pół zalanych słońcem, pasły się owce; białe stadka gęsi zdążały do wsi,
spośród stad koni wybiegały młode źrebaki, rżąc rzucały się na siebie z rozwianymi
grzywami. Upojone blaskami promieni
zachodzącego słońca jaskółki śmigały nisko nad ziemią, to nagle jak strzała wzbijały się ku
niebu. Spokojnie i statecznie wracały bociany do gniazd uwitych na strzechach stodół. Sali
Jaszar przyglądał się, jak karmiły pisklęta, jak potem zmawiały się opodal, przechylając
głowy do tyłu, jakby chciały zajrzeć w niebo, do Boga. Głośno i uroczyście zaczynały kle-
kotać długimi dziobami. W takiej chwili nad pociemniałymi sadami, nad którymi gasły
promienie wieczornej zorzy, rozlegało się nawoływanie muezina i Sali Jaszar wstawał, by w
pokłonach odmawiać modlitwę.
Wkrótce potem znów wracał na ławę, zdumiony zmianą: równina tonęła w ciemnościach,
niczego już nie można było dostrzec, a na widnokręgu z rozwianych tumanów kurzu wyłaniał
się duży, czerwony niby rozżarzone żelazo księżyc. W takich chwilach przestawał patrzeć na
równinę, lecz wracał myślą do swoich spraw. I nie mylili się ludzie z Ali-Anifu: było coś, co
trapiło serce Sali Jaszara i co wieczór zaprzątało mu głowę.
Robota szła jak z płatka. Niegdyś biedny, prosty kowal — teraz był powszechnie znanym
majstrem, do którego ściągali ludzie z najodleglejszych zakątków. Pracy miał aż za dużo, a
Sali Jaszar nie lubił nikogo z kwitkiem odprawiać; im więcej było zajęcia i im bardziej
musiał się śpieszyć, tym lepiej pracował. Przybywało mu sił, choć sam nie pojmował, skąd
czerpie energię; kuł energicznie, z zapałem, rękę miał pewniejszą, oko celniejsze i żelazo pod
jego młotem nabierało niespodziewanie doskonałych kształtów, jakich nie mógłby mu nawet
nadać precyzyjną, ostrożną dłubaniną. Taka właśnie praca najbardziej odpowiadała Sali
Jaszarowi; z rąk jego wychodziły więc wozy — istne cacka: lekkie, jakby same miały ruszyć
z miejsca, zwrotne, strojne niby kobieta, barwne jak kwiaty. Ale najdziwniejszą zaletą tych
wozów była — jakby w żelaznych osiach ukryta — przedziwna muzyka, którą wydawały
podczas ruchu. Jak to Sali Ja-
szar robił — Bóg jeden raczy wiedzieć, dość źe jego wozy nie turkotały i nie skrzypiały jak
inne, ale po prostu grały...
Grały po drogach, snując niby opowieść o tym, jak bardzo może być człowiek bogaty i
zarazem jak bardzo nieszczęśliwy. Bo na co Sali Jaszarowi całe bogactwo? Za późno je
zdobył. Na wzgórku, po prawej stronie głównego traktu, którym wracają wozy z miasta i
rozsypują swe najbardziej melodyjne tony, spoczywają na wiejskim cmentarzu dwa sokoły:
dwaj jego synowie. Wysokie, grubo ciosane głazy wiznoszą się na ich mogiłach, trawą
porosłych, jakby ich nigdy nie tknęła łopata, a co wiosnę od niepamiętnych czasów zakwita
tam bez, jakby przez samego Stwórcę był posadzony. „Nie zaniosę im ani jednego dukata,
kiedy przyjdzie mi iść do nich”. Ciemność kryła oczy Sali Jaszara, tak że nie było widać, co
się w nich tai. Uparcie wpatrywał się w ziemię i myślał, że wolałby być biedakiem, byle
tylko żyli obaj synowie, którzy nawet i teraz uśmiechali się doń błękitnymi oczami, tacy
rumiani i rośli.
I dalej myślał Sali Jaszar, że powinien zdobyć się na jakiś dobry uczynek, na jakieś
wielkie dobrodziejstwo, prawdziwe, pozbawione cienia osobistej korzyści, które wyszłoby,
na dobre wielu ludziom i przetrwało wiele pokoleń. (Powinno to być coś, co siwowłosi
mędrcy, których niegdyś słuchał, nazywali „se- wap”.) Przypominał sobie w takich chwilach
beja Mu- rada z Samena, który wzniósł słynną Karaleską Studnię. I to jaką studnię! A w
jakim miejscu! Dziewiętnaście kamiennych koryt, przed studnią obszerny, zabrukowany plac,
niczym podwórze w zajeździe, z trzech kranów płynie z pluskiem zimna i jak łza czysta
woda. A wszędzie dokoła pola spalone żarem słońca, sucha, spękana ziemia, upał jak na
pustyni. Spieszą stada, spieszą i ludzie, zbliżają się do studni, oczy płoną im ze zmęczenia i
gorąca. Z obu stron bieli się wstęga szosy: ktokolwiek pokaże się na niej z tej lub z tamtej
strony, przystaje, by napić się wo
dy. Każdy odczuwa wdzięczność dla budowniczego, którego imię wciąż szepczą trzy
strumienie wody.
Otóż podobnego czynu zamierzał dokonać Sali Jaszar. Studni nie można było jednak
wznieść byle gdzie. Przychodziło mu do głowy, żeby wybudować może zajazd dla
wędrowców lub most w jakimś szczególnie niedogodnym po temu miejscu. Lecz to wszystko
wydawało mu się ciągle nie dość znaczne. Bdł się z myślami, niby wobec jakiegoś
niezmiernie trudnego ¡zadania, którego ani rusz nie. umiał rozwiązać. W końcu przypominał
sobie, że pora wracać, podnosił się Więc z ławy. Księżyc wznosił się już o tej porze wysoko i
bladł. Czasem ktoś przechodził w pobliżu, a wraz z przechodniem, zdążał jego wydłużony
cień.
Noc była jasna. Sali Jaszar dostrzega mężczyznę ze strzelbą, rozpoznaje Dżapara, stróża
nocnego.
<— Dobry wieczór, Sali — powiada Dżapar przystając, a papieros żarzy mu się w ustach.
— Dobry wieczór, Dżapar!
— Co za przyjemny wieczór!
— Istotnie. Dlatego tak się zasiedziałem.
Jaka poświata księżycowa, tylko białe konie kraść — zażartował Dżapar i przeszedł.
Sali Jaszar wraca do domu, spogląda na jasne plamy, które niby dukaty mienią się w
cieniu akacji, i jak codziennie zastanawia się: dlaczego Dżapar każdego wieczoru tędy
przechodzi i wszczyna pogawędkę? Jest biednym, ale dobrym młodzieńcem: kilka lat temu
ubiegał się o względy jego córki, ale ona go nie przyjęła. Odtąd upłynęło sporo czasu. Dżapar
lubił pogawędzić sobie z Sald Jaszarem, ale starzec czuł, że za tą przyjaźnią kryje się ból. Tej
nocy patrząc za nim, jak znika w cieintoościach z czerwonym ognikiem papierosa, pomyślał,
że jednak zostało w Dża- parze coś z przeszłości, że na dnie jego serca jątrzy się rana, jak
ogieniek papierosa, żarzący się w ciemności.
Dął zdradliwy, chłodny wiatr od morza1. Sali Jaszar co wieczór siadując przed domem na
ławie, przeziębił się i rozchorował. Z początku lekceważył sobie chorobę, wierzył, że
wkrótce wyzdrowieje; czeladnicy pracowali dalej i po dawnemu dźwięczały młoty. Ale Ja-
szarowi pogorszyło się. Czeladnicy sami nie mogli podołać i pewnego dnia młoty zamilkły.
Ta cisza przeraziła Sali Jaszara. Dopiero teraz pojął, że jest ciężko chory i może umrzeć. Nie
bał się śmierci, gdyż już za życia zastanawiał się nad wszystkim, przygotowany był więc i na
nią. Ale jak każdy człowiek był słaby i myślami z niepokonaną siłą wracał teraz do tego, co
było mu najmilsze i najdroższe. Niczego, więcej nie spodziewał się i niczego nie pragnął —
tylko ujrzeć swą jedyną, piękną córkę. Kochał ją jak inne dzieci, ale przypominała mu
pierwszą żonę, do której była bardzo podobna. Powracały we wspomnieniach czasy, kiedy
miał tylko kęs czerstwego ćhleba, ale był młody i szczęśliwy.
Pchnął posłańca po córkę. Obliczył dokładnie czas, potrzebny na drogę, ale nie było jej
jakoś widać. Miała przybyć jeszcze wczorajszego wieczora, a nie ma jej i teraz, choć północ
już blisko. Sali Jaszar był człowiekiem łagodnym i z trudem przychodziło mu kogoś karcić.
Teraz jednak nie mógł się opanować. Krzyczał, posądzał córkę o niewdzięczność. Z podnie-
cenia i niepokoju dWakroć w ciągu dnia nastąpiło pogorszenie. Musiano cucić go zimną
wodą. Wyczerpany, bez sił na dalsze wyczekiwanie i bez nadziei, leżał na wznak z głową
obwiązaną białą chustką i plasterkami cytryny na skroni. Opodal na podłodze, znużona
śmiertelnie, drzemała żona.
Znów nastały ciepłe dni. Okna były pootwierane, a na dworze czerniły się akacjowe
drzewa, prześwietlone blaskiem księżyca. Wieś zaległa cisza, nawet pies nie zaszczekał. Od
czasu do czasu przemknął lelek i jego żałosny krzyk złowrogo płoszył noc niby zew śmierci.
I znowu wszystko dokoła cichło, tylko czarne gałęzie akacji zawisły w srebrzystej sieci księ
życowych promieni. Sali Jaszar, choć, jak mógł, wytężał słuch, nie słyszał nic, prócz jakiegoś
głuchego szmeru, rychło jednak pojął, że to krew tak szumi mu w skroniach.
Nagle ocknął się: gdzieś drogą jechał wóz. Skrzypiał ciężko, głucho, zapewne wspinał się
pod górę. Aż oto zadudniły koła po zboczu, umilkły na chwilę i wreszcie na równej drodze
ruszyły raźno, rozśpiewały się. Serce Sali Jaszara zabiło silniej, wyprostował się na posłaniu i
zaczął nasłuchiwać: „To. Szakire! —* pomyślał. gg» To ona!” I nie zwątpił już ani przez
chwilę, bo to samo powtarzały metaliczne dźwięki, co rozbrzmiewają wśród nocy, wybiegają
spod kół, lecą niby białe ptaki. Prześlizgują się one poprzez listowie akacji, płyną razem z
promieniami księżyca, przysiadają na oknie, mają blask znajomych oczu, znajomy uśmiech
przynoszą i gwarzą: „Jedzie!”
Jakieś ciepło i radość rozpierały pierś Sali Jaszara, tak że usiłował wstać. Łóżko
skrzypnęło, żona zerwała się.
— Co się stało? — zawołała przestraszona.
— Wstawaj! Szakire jedzie,
— Szakire? Córka? Gdzież jest?
— Słyszysz? Wóz...
I— Ach, wóz... Ile już wozów przejechało!... •
Ale płomienny wzrok Sali Jaszara i rozkazujący gest jego ręki skłoniły ją do milczenia,
ipggSłuchaj! — powtórzył z naciskiem i wskazał dłonią okno.
Zatrzepotały liście akacji, osnute promieniami księżyca niby pajęczyną, i jak krople
ciepłego deszczu wpadła przez okno dzwięczna melodia kół. Wóz jest już całkiem iblisko,
można wyraźnie dostrzec, jak skręca w ich podwórze i zatrzymuje się. Parskanie utrudzonych
koni, gwar męskich głosów, wśród nich głos Dżapara, i oto kroki tuż pod samymi akacjami
i... głos Szakire. Żona wybiega. Dwie łzy potoczyły się, znacząc ciepłe bruzdy na twarzy Sali
Jaszara, i upadły na podłogę...
Minął z górą miesiąc. Sali Jaszar dawno już wyzdrowiał i znów pracuje w swej kuźni.
Nie umarł* bo — jak sam mawiał — śmierć nie przychodzi wtedy, gdy się na nią czeka, lecz
wtedy, gdy najmniej się jej spodziewa. Ale o tym wszystkim Sali Jaszar już nie myślał.
Cierpienia i ból zapomina się łatwo}! powracając do zdrowia.
Przed kilkoma dniami córka wyjechała i teraz Sali siedząc swoim zwyczajem na ławie
przed domem myślami do niej najchętniej powracał. Ileż radości wniosła pod jego dach!
Dotychczas obszerna chata przypominała grób; Sali Jaszar wybudował taką przed laty w
nadziei, że ją izaludnd. Dla odigrodzenia się od ciekawych spojrzeń otoczył ją nawet
wysokim płotem z chrustu. Wszędzie było cicho, pusto, martwo. Tylko żona — chorowita
staruszka, która snuła się po domu jak zjawa, i on sam —| gość we własnej chacie.
A teraz młoda i piękna kobieta krzątała się po izbach, zbiegała ze stopni, przechadzała się
pod akacja-* mi i — w blasku słońca jeszcze uirodiziwsza ***- chodzi-* ła po ogrodzie
przystając wśród rólż. Rozlegała się pieśń, rozbrzmiewał śmiech, dom ożył. Wieloma rze-
czami Bóg może obdarzyć człowieka, ale nie ma większego daru nad piękno. Cokolwiek
mówiła Szakire — było piękne, cokolwiek robiła — było dobre. Rzec można, * on sam
wyzdrowiał, bo tego chciała Szakire. A czegokolwiek zapragnęła, spełniało się z łatwością.
Szakire była jak dziecko, potrzebowała zabawy, rozrywki. Gdy dom był już oporządzony
i czysty, zaczynała wtedy zaglądać do starych braszowskich * skrzyń i grzebać wśród
przyodziewku jego pierwszej żony; leżały tam ciężkie, drogie, starodawne suknie. Co dnia
stroiła się i przebierała to w jedną, to w drugą, dziecinnie rozbawiona; podczas gdy dla niej to
wszystko było żartem, Sali Jaszar przytglą'dał się jej
ze ściśniętym sercem, gdyż przywodziła mu na pamięć wspomnienia i obrazy przeszłości.
Pewnego razu z barwfrą przędzą i motkiem złoito- litych nici w ręku, wystrojona,
przyszła do ojca. i usiadłszy przy oknie zaczęła haftować chusteczkę. Sztywne, szerokie fałdy
szarawarów lśniły czerwonym atłasem, a na wyszywanym błękitnym serdaku, co ściskał jej
piersi, mieniły się i jarzyły tysiące drobnych iskierek. Dawniej jakoś nigdy nie (była tak
piękna: brwi zarysowane lekko niby sznureczek, twarz krągła i biała, oczy ocienione
czarnymi rzęsami jak chabry wśród wąsatych kłosów jęczmienia. Haftując swoją chusteczkę
milczała, ale widać było, że jakieś myśli snują się jej po głowie, bo uśmiechała się do nich.
Na chwilę zapatrzyła się w okno, zębami urwała nitkę, pochyliła znów głowę nad robotą
uśmiechając się jeszcze pogodniej, i nie patrząc na Sali Jaszara, zapytała:
— Co słychać z Dżaparem? Cóż on porabia?...
Jaszar drgnął. Wydało mu się, że dostrzega ogie-
niek papierosa, żarzący się obok jego chaty.
— A cóż miałby porabiać? — odparł po chwili. — Dobrze się miewa, jest tutaj...
Uśmiech iznikł z twarzy Szakire; farbowanymi ka- ną * palcami zaczęła szybciej
przebierać, z cilcha zanuciła jakąś piosnkę i czy to pieśń taka była, czy też tak się zdawało
Sali Jaszarowi — _dość, że ujrzał przed sobą zieloną równinę, nowe wozy rozśpiewane,
poidążające gdzieś w dal...
Przypomniał sobie wiele rtzeczy, a wszystko w związku z Szakire. Rozrzewnił się stary,
ogarnęła go jakaś tkliwość i bezwiednie przypomniał sobie tę chwilę, kiedy myślał już o
śmierci i usłyszał turkot wozu. Wozu, co śpiewał w poświacie księżyca i którego Sali Jaszar
nie mógł zapomnieć! Tak silnie przeżywał mękę i radość tej chwili, że czuł — jakby
to było dziś — iż oczy mu wilgotnieją i zachodzą łzami.
Pewnego jesiennego dnia, kiedy słońce jeszcze przygrzewa i kiedy niebo jest Ibardzo
błękitne, a w powietrzu niby srebrna nić snuje się ibabie lato, starzec siedząc na ławie, ujrzał
nadchodzącego ze strzelbą na ramieniu Dżapara. Odmienił się jakoś, tak że Sali Jaszarowi od
razu rzuciło się to w oczy. Ogolił się, podkręcił cienkie wąsiki, fez przekrzywił na bakier.
Silny, barczysty, stąpał dumnie. Sali Jaszar nie lubił nadętych ludzi, zmarszczył więc brew i
gdy Dża- par zbliżył się pozdrawiając go, odpowiedział nie rzuciwszy nań okiem. „Zdaje się
— przypomniał sobie — jakbym któregoś wieczora widział tego hultaja i jego żarzący się
papieros pod akacjami przy płocie; widziałem też Szakire, jak wracała stamtąd przez po-
dwórze. Czy też on ukradkiem nie rozmawiał z córką?”
— Co, Dżapar? — zagadnął na pozór spokoj'nie. — Co słychać nowego?
— A słychać odparł Dżapar opierając strzelbę
0 ścianę i siadając. — Wczorajszego wieczora wrócił R>rahim-czausz.
— Co też ty mówisz! — zdziwił się Sali Jaszar. — Czyż nie mówiono, że napadli go na
drodze zbójcy
1 zabili?
— Takie krążyły wieści, tymczasem wrócił. Sam go widziałem. — Można się było
domyślić, że Dżapar ma ochotę opowiedzieć cały wypadek. Wpierw jednak skręcił papierosa,
zapalił i zaczął mówić z wszelkimi szczegółami, jakimi ludzie wsi lubią upiększać swe
opowiadania.
— Wybrałem się wczoraj wieczorem — zaczął Dżapar — do jatki Osmana. Psy ujadały
wściekle, więc myślę sobie: warto zobaczyć, co się tam dzieje. A tu nic! Przysiadłem więc na
kamieniu pod gruszą, by odpocząć. Musiało być późno. Dopiero po jakimś czasie słyszę
turkot... jedzie wóz. Nasłuchuję — jest jeszcze daleko, po drugiej stronie cmentarza, ale
słychać wyraźnie pieśń kół...
Dżaipar umilkł i zapatrzył się w zadumie.
lè Co robić, Sali Jaszar, takie moje rzemiosło, całą noc trzeba przesiedzieć, a noc długa,
nie mija łatwo. Myślę, jak by zabić czas. Niekiedy siedzę i wsłuchuję się w turkot
wracających wozów. Czy ty wiesz, Sali Jaszar, że takich wozów, jakie ty robisz, nigdzie nie
znajdziesz: każdy ma swój ton, każdy gra na swój sposób. Siedzę więc, słucham i myślę: oto
wóz Mu- rada, a ten — Chalioła Eszrefa, tamten zaś Karanie- go... No, aje wracając do
zaczętej opowieści: wieczorem, gdy doleciał mnie turkot wozu, wsłuchałem się pilnie i nagle
powiadam: „Toć to wóz czaufeza, niczyj inny!” I rzeczywiście, wkrótce zatupotały bose nogi,
patrzę — czerni się feredża*, biegnie jakaś kobieta, a Obok niej dzieci kwilą niby pisklęta,
płaczą. Poznałem: była to żona czausza. „Tata wraca, dzieci” — powiada. A wóz turkocze,
turkocze...
— Prawdę powiedziawszy, Sali Jaszar — Dżapar przerwał na chwilę i westchnął -???
zrobiło mi się czegoś żal, więc łzą zaszło oko. Ech, ile radości i krzyku jest w domu czausza!
Wzruszony Sali Jaszar utkwił wzrok w ziemię i dumał w milczeniu. Słowem już się nie
odezwał, a Dżapar, posiedziawszy chwilę, wziął strzelbę i rzekł odchodząc:
1
— Sali Jaszar, wozy twojej roboty to istny cud świata. Jak to przyjemnie, kiedy wraca się
do domu, a domownicy już z dalia cię poznają i wychodzą na spotkanie!
Ozy słowa te dotarły, czy nie do świadomości Sali Jaszara, tego nie można było się
domyślić, bo starzec i tym razem się nie odezwał, trwając w zadumie za gęstą zasłoną
tytoniowego dymu.
Nazajutrz był w karani, kiedy zdarzyło się coś, co dotąd bardzo rzadko przytrafiało mu
się przy robocie. Trzy razy ^ raz po razie — opuszczał młot n'a kowadło i, wsparłszy się o
stylisko, długo rozmyślał ze
skrzyżowanymi rękami, choć miechy pracowały dalej. Za pierwszym razem przypomniał
sobie słowa Dżapara o powrocie czausza. Za drugim razem — jąk to słyszał turkot wozu
Szakire i — jak zawsze, gdy myśllał o córce — łzy zakręciły mu się w oczach. Za trzecim
razem, wsparłszy się na młocie, ujrzał jakby we śnie setki powracających wozów, które
śpiewają po drogach pieśń, a spod strzech, nad którymi unosi się wieczorny dym, wychodzą
kobiety z dziećmi na rękach; reszta dzieciarni biegnie wokół nich, wszyscy idą na spotkanie
wozu...
Nigdy Sali Jaszar nie był tak wzruszony, nigdy go tak radość nie rozpierała. „Na Allacha!
— wyszeptał i dotknął dłonią cżoła — ślepy byłem i głupi! Po co studnię, po co mosty
zachciewa mi się budować!? Czy jest większa radość nad mą pracę? Wozy będę robił, wozy!”
m— Chłopcy! — zawołał. — Nuże do roboty, a żywo!
I zadzwoniły młoty, posypały się iskry z rozpalonego do czerwoności żelaza. A choć
czeladnicy i (terminatorzy Sali Jaszara przywykli do jego gorączkowej pracy, w zdumieniu i
z uśmiechem spoglądali jednak po sobie.
Tegoż dnia po obiedzie Sali Jaszar wyszedł z domu i wielkimi krokami, z wizrokiem jak
zwykle utkwionym w ziemię, ruszył do chaty za wsią, w której mieszkał Dżapar. Zastał go,
jak z zakasanymi rękawami, rękami zabrudzonymi smarem rozkładał i czyścił strzelbę.
Dżapar nieco zdziwił się na widok gościa, a jeszcze bardziej zamieszała się jego matka,
zgrzybiała już staruszka.
Wypili kawę, pogawędzili o tym i owym. Wreszcie, gdy zostali sami, Sali Jaszar
niepewnie i z trudem, jakby dóbierając słów zaczął:
— Wiele razy myślałem o tobie, Dżapar. Starasz się, chłopcze, coś mastz... to prawda.
Ale rzemiosło rzemiosłu nierówne. Z pewnością byłoby lepiej, gdybyś miał kawał gruntu i
uprawiał go jak inni. Otóż ja... Chcę ci pomóc... Mnie nietrudno. Weź! — rzekł
tonem me uznającym sprzeciwu i podał Dżaparowi sakiewkę.
Ale Dżapar nie wyciągnął ręki. Od początku spoglądał na Sali Jaszara w milczeniu, choć
jakieś wesołe “błyski migotały w jego źrenicach.
r__ Weź! — powtórzył kołodziej. — Zwrócisz, kiedy będziesz mógł. Kupisz sobie
ziemię, będziesz ją uprawiał.
Dżapar wiziął sakiewkę, ale jakoś bez zapału, jedynie po to, by nie urazić gościa.
Przeliczył pieniądze na znak, że to pożyczka.
— No, a jak się ożenisz dodał Sali Jaszar jakby z ulgą — zrobię ci wóz. Załóż tylko
rodzinę.
—i ¡Nie chcę się żenić ^ odparł głucho Dżapar. ëÉ A pieniądze wezmę, jeśli już tak
nalegasz. Hm... dziwne... Ale, Sali Jaszar, przecież zamierzałeś wybudować studnię...
üfcÈL Daj spokój! — przerwał mu starzec zabierając się do odejścia. —f Wcale nie myślę
studni budować. Wozy będę robił, to wystarczy.
Wrócił do kuźni zadowolony z siebie. Dlaczego to zrobił, sam nie wiedział ani nie umiał
sobie zdać z tego sprawy. Ale ponieważ w czasie choroby przywykł ulegać córce, więc i teraz
zdawało mu się, że spełnił jej wolę. Ozuł jakby jej przychylne spojrzenie, jej uśmiech.
Po staremu więc Sali Jaszar robił wozy. Śpiewały teraz jeszcze piękniej niż przedtem, bo
Sali robił je nie tylko na zamówienia klientów, lecz także w przeświadczeniu, że w ten
sposób spełnia wielki czyn,
0 którym tyle marzył.
A gdy w kilka miesięcy później spotkało go nowe nieszczęście, nie odczuł go zbyt
boleśnie. Umarł zięć
1 Sizakire została wdową. Wróciła do ojca i nikogo nie dziwiło ani nikt jej nie brał za złe
pośpiechu, gdy wkrótce po śmierci męża wyszła za Dżapara.
Sali Jaszar robił teraz obiecany wóz dla nowego zięcia. Wszystko już było gotowe,
przyszła więc kolej na wypróbowanie tonu pieśni, którą będą śpiewały
koia. Tajemnica rozśpiewanych wozów Sald Jaszara polegała na tym, że pomiędzy osią a
kołem umieszczał stalowy krążek. Koło było przymocowane nieco luźniej, więc krążek
potrącał to koło, to oś i wydawał dźwięki przeplatane graniem innych kół, co tworzyło istną
gamę tonów. Wszystko to ibyło nader proste, a jeśli nawet istniała w tym jakaś tajemnica, to
tyczyła sdę ona doboru metali, wymiarów d kształtu krążków — ale tajeminicę tę znał tylko
Sali Jaszar.
Takie krążki zamierzał Sali Jaszar wypróbować na wozie przeznaczonym dla Dżapara. Z
młotem w ręku stanął przed wozem i zamyślił się. Nie lada mędrcem był Sali, niemało
widział, niemało przeżył, ale jedno było dlań jasne: kłopotów i nieszczęść pełno na śwdecie,
a przecież jest coś pięknego, co wyrasta ponad wszystko — miłość między ludźmi. Tym
wozem Dżapar będzie wracał do domu, podczas gdy Szakire będzie nań czekała. Ten wóz
¡musi śpiewać! I Sald Jaszar począł uderzać młotem po krążkach, wsłuchiwać się w ich
granie, każdy dźwięk łowić, sprawdzać każdy ton...
Przełożyła Halina Kalita
Ostatnia radość *
Krajanie
Ostatnia radość
jl /| iasto szybko unowocześniało się i rozrastało, ale IVJ- wciąż jeszcze na wielu ulicach
można było widzieć ciche, staroświeckie domki, ukryte w gęstym listowiu winorośli i drzew
owocowych, ogrodzone wysokim, rzekłbyś, warownym murem z ogromną bramą, na której
sczerniałych deskach niejedna para zakochanych wyryła swoje inicjały.
Żyli też ludzie, tak powszechnie znani, tak niezmienni i tak starej daty, że bez nich, jak
bez walących się domów, miasto już od dawna byłoby nie tym samym. I podczas gdy ogrody
i winnice, budy na targowisku, wzgórza i rozległe pola składały sdę na barwy i
charakterystyczne linie krajobrazu — tego zewnętrznego wyglądu miasta — który na zawsze
pozostawał w pamięci wszystkich tu urodzonych, ludzie ci przydawali osobliwy rys
miejscowemu życiu. Byli czymś trwałym i nieodzownym, wzruszającym i nad wyraz miłym.
Wspomnienia całych pokoleń łączyły się z ich imionami i nikt nie był w stanie pominąć tych
postaci, kiedy wracał myślą do swojej młodości.
O czymże mogło mówić w przypływie tęsknoty dwoje ludzi z tego miasta, jeżeli
przypadek zetknął
ich gdzieś w dalekich stronach? O kwitnących wiśniach i zielonych topolach, o wesołych i
hucznych jarmarkach, o spacerach po szosie i wielu innych rzeczach. Aż nagle zaczynały
padać gorączkowe pytania: „Pamiętasz dziadka Sławiego? A Racza Samsa-;< rę? A Luckana,
Luckana?” I te imiona od razu z niezwykłą wyrazistością wskrzeszały w wyobraźni całyi
urok dawnych dobrych czasów. Takich ulubieńców ogółu, żywych pomników przeszłości,
było wielu. Tworzyli oni długą i urozmaiconą galerię. Na pierwszym miejscu należałoby
postawić dziadka Sławiego. Był on niespełna rozumu, ale nie awanturował się i nikomu nie
wyrządzał krzywdy. Szaleństwo jego, łagodne i nieszkodliwe, przejawiało się w manii wiel-
kości. Chodził ubrany staromodnie, w beżowych pan- talonach i kaftanie, ale schludnie,
dumnym krokiem i z wypiętą piersią, obwieszoną kolorowymi blaszkami, które w swoim
obłędzie uważał za medale i ordery. Jego surowe oblicze nie znało uśmiechu, z czoła nigdy
nie znikały głębokie bruzdy świadczące o zamyśleniu i trosce.
W jakiś letni, skwarny dzień dziadek Sławd wchodzi do kawiarenki Aczyka. Na nikogo
nie patrzy, nikogo nie pozdrawia, siada na uiboczu i bez słowa, krótkiim, rozkazującym
gestem każe podać sobie kawę. Potem zdejmuje czapkę, opuszcza głowę na piersi, wbija
wzrok w podłogę i wydaje z siebie tak ciężkie westchnienie, że wszyscy zwracają nań uwagę.
— Co się stało, dziadku Sławi? — pytają.
— Co się stało? Urwanie głowy mam, ludzie kochani. Jaka teraz pora? Żniwa. Sto
dwadzieścia tysięcy żniwiarzy pchnąłem do pracy w mojej posiadłości. Sto dwadzieścia
tysięcy! Muszę ich wyżywić, muszę im zapłacić. Urwanie głowy mam, powiadam, u- rwanie
głowy.
Jest bardzo zajęty, nie ma czasu do stracenia, więc szybko, kilkoma łykami, wypija kawę,
po czym wstaje i wychodzi, każdy krok znacząc uroczystym brzęczeniem swych
niezliczonych medali.
— Miau! Miaul — wrzeszczy za nim jakiś urwis.
Tych obrzydliwych dźwięków w żaden sposób nie mógł znieść skądinąd pobłażliwy
dziadek Sławi. Natychmiast zapominał o swoich wielkich kłopotach, wyzbywał się
królewskiego majestatu i kipiąc gniewem zaczynał gonić małego zuchwalca. Lecz oto jest ich
już cała gromada, a wszyscy dokuczliwi, przekorni i (bezczelnie uparci, bo gdy tylko
zagroziło im poważniejsze niebezpieczeństwo, zdawali się na swoje bose nogi i znikali jak
dym, by za chwilę pokazać się znowu, oczywiście na drugim końcu ulicy. Wojna zaczynała
się na dobre i poprzez różne pozycje przenosiła się aż na przedmieścia. Miau! Miau! — sły-
chać było z jednej strony, iz drugiej sypały się pogróżki i złorzeczenia, a rzucane zewsząd
kamienie opisywały wielkie łuki przecinające się w powietrzu. Trwało to godzinami. Sto
dwadzieścia tysięcy żniwiarzy daremnie wyglądało obiadu i wieczerzy, ale przecież mogli
poczekać, ibyli 'bowiem tak samo prawdziwi, jak ordery, które zdobiły pierś dziadunia Sła-
wiego.
Drugim nie mniej znanym w mieście człowiekiem był Rączo Samsara. Ale podczas gdy
dziadek Sławi miał nie po kolei w głowie, Baezo był najizupetniej normalny. Co więcej, ten
młody człowiek odznaczał się wyjątkowymi zdolnościami i nieprzeciętną inteligencją. Tylko,
czy to sprawiły książki, czy ciężkie warunki, czy też takim już się urodził, dość że nie
nadawał się do żadnej pracy. Los odgrodził go od wesołej i beztroskiej cyganerii wielkich
miast i rzucił tutaj niby rozbitka na nieznany brzeg. Czarny i rozczochrany, o szerokich
barach, śmiałej twarzy i małych, lecz nad wyraz żywych oczach, chodził w łachmanach i
wyglądał naprawdę jak Cygan. Dużo wiedział, dużo w swoim czasie czytał, mówił z unie-
sieniem, a jego kwieciste, obrazowe zdania skrzyły się dowcipem, pełne ibyły sarkazmu i
nieoczekiwanych paradoksów. Miał bardzo wrażliwe sumienie a przy tym niepospolitą
odwagę nazywać wszystko
po imieniu. Każdy przecie znał liczne ciemne sprawki najprzedniejszych mieszczan, znał, ale
wolał milczeć i kłaniać się w pas. Rączo Samsara postępował zupełnie inaczej. Zawsze,
ilekroć nadarzyła się okazja, wygłaszał im takie kazania, że chociaż wszystko uchodziło za
żart, spuszczali mimo woli oczy i na pełnych zadowolonych obliczach pojawiał się cień
zmieszania i wstydu.
Nie prześladowali go za to i nie chowali doń urazy. Przeciwnie, odwzajemniali mu się nie
tajoną sympatią, szacunkiem, a nawet swego rodzaju bojaźli- wym podziwem. I ponieważ
panowało przekonanie, że on mógłby pracować, tylko nie ma sposobności po temu, zbierano
pieniądze i urządzano ¡mu kiosk z książkami czy jakiś inny kramdk, albo też wyjednywano
mu posadę w urzędzie. Rączo wchodził między ludzi i przystosowywał się do ich nawyków.
Ale nie trwało to długo. Zanim zdążył podniszczyć nowe ubranie, rzucał pracę .4 zaczynał
żyć po dawnemu, beztroski i wolny jak ptak. Prze!siadywał w kawiarenkach, gdzie dawał
upust wymowie i swym wczorajszym protektorom ciskał w twarz słowa, które smagały niby
biczem. Nie zawsze kończyło się to szczęśliwie. Jednakże Rączo był nieustraszony, stawał do
walki na każde wyzwanie i nawet przy największej nierówności sił potrafił wyjść z niej z
honorem. Przybywało mu tylko blizn i szram na twarzy, a jego ubranie coraz bardziej
upodobniało się do starego, postrzępionego sztandaru.
Na pewien, dłuższy albo krótszy czas urażeni dobroczyńcy odwracali się od niego i
znosili jego wybryki, jak figle niepoprawnego dzieciaka. A był to prawdziwy terror i Rączo
stosował go na każdym kroku. Na przykład, dawano przedstawienie. Sztuka ma się już ku
końcowi, aż tu w najbardziej dramatycznej chwili, kiedy miejscowe grono nauczycielskie
wyłazi po prostu ze skóry w przekonaniu, że osiąga poziom Coquelina i Sarah Bernhardt, z
ogłuszającym trzaskiem otwierają się drzwi, ktoś wchodzi i na
cały głos zaczyna wypowiadać uwagi o grze aktorów albo też wtrącać swoje trzy grosze do
dialogów. Któż to mógł być, jeżeli nie Rączo, który przychodził na ostatku i do tego pijany.
Nie próbowano nawet przepędzić go, ponieważ skandal byłby jeszcze większy. Zostawał i
przedstawienie toczyło się dalej, chociaż w sposób dość oryginalny: poza osobami
występującymi na scenie, jedna działała na widowni, wziąwszy na siebie rolę chóru ze
starogreckich tragedii.
Niemałą popularnością cieszył się także rzeźnik Krestan, wszelako sława jego nie
przynosiła mu zbytniej chluby. Był to chłop na schwał, o wyłupiastych oczach i hajduckich
wąsach, a przy tym odznaczał się tak niezwykłą siłą, że sam, bez niczyjej pomocy i nie
posługując się żakłnymi przyrządami, chwytał byka za rogi, przewracał go, skręcał mu kark i
zarzynał jak cielątko. Co najmniej dwa razy w tygodniu Krestan upijał się i urządzał
malownicze widowiska na ulicach. Można by pomyśleć, że ten siłacz rozjątrzony przez swoje
krwawe, okrutne zajęcie, po pijanemu będzie dokonywał strasznych przestępstw. Tymczasem
nic podobnego. Krestan robił co prawda dużo hałasu, chodził od karczmy do karczmy
poprzedzany przez grajków, którym do czoła przyklejał srebrne monety, pokrzykiwał
wymachując groźnie swoim płaszczem, ale wszystkie jego wybryki kończyły się na
potłuczeniu wielkiej ilości butelek i szklanek, a czasem na rozbiciu jakiegoś stołu czy
krzesła, które, aby popisać się swą siłą, lubił podnosić zębami. I jeżeli komukolwiek dawały
się we znaki te pijackie orgie rzeźnika, to tylko jego własnej żonie. Wróciwszy do domu z
reguły sprawiał jej tęgie lanie, przede wszystkim dlatego, że była bezdzietna, wypędzał ją na
dwór, a sam zamykał się i zasypiał snem sprawiedliwego, trwającym zazwyczaj całą dobę.
Przez ten czas Krestanowa podrapana, rozczochrana, zapłakana, biegła na skargę to do
gminy, to do swoich krewnych, albo też snuła się po ogrodzie, wyrywała sobie włosy z głowy
i wyła niczym wilczyca.
Można by wymienić znacznie więcej ludzi w rodzaju dziadka Sławiego, Racza Samsary
czy rzeźnika Krestana, ale gdy ci i im podobni, mimo całej swej śmieszności, budzili litość,
zastrzeżenia i nawet niesmak, był jeden człowiek, którego samo imię wystarczało, by
uśmiech rozjaśnił najbardziej ponurą twarz i żeby rozczuliło się najzimniejsze serce.
Człowiekiem tym był Luckan, jedyny w całym mieście natchniony sprzedawca kwiatów.
n
Coś bardzo oryginalnego, na pół śmiesznego, na pół poważnego, było i w charakterze, i w
samej figurze Luckana, tak dobrze znanej dzieciom i dorosłym. Ten łagodny; dobroduszny
człowiek mógł znajdować się w jednym tylko nastroju: jakiegoś nieziemskiego rozmarzenia,
jakiejś cichej, uroczystej radości, która, zda się, nie miała żadnych przyczyn. Ta beztroska i
niewinna natura bożej ptaszyny, co to ani sieje, ani orze, ani nie napełnia gumien, tylko
raduje się promiennym słońcem i powietrzem, którym oddycha, określiła też jego zajęcie. Ale
Luckan sprzedawał kwiaty jedynie na wiosnę i w lecie. W mieście nie było cieplarni, więc
zimową porą, nie bez smutku i żalu, musiał zastępować swe zajęcie innym, mniej pięknym i
dostojnym: sprzedawał pestki i orzechy. Nie traktował tego po kupiecku i za każdym razem
tracił, ponieważ jako człowiek o miękkim i tkliwym sercu nie potrafił oprzeć się prośbom
młodych dziewcząt, dawał im więcej, niż należało, i w ten sposób się rujnował. Lecz
materialne kłopoty nie były w stanie zakłócić spokoju i równowagi jego ducha, Luckan
bowiem był także poetą. Wszyscy znali Jego znakomity poemat „Luckan pośród czerwonych
płomieni”. Właściwie znali tylko poszczególne strofy; ponieważ
wydanie całego utworu autor odkładał do czasu otrzymania zasiłku, który, jak mówił,
obiecała mu pewna wyisoka figura.
Czysta i wzniosła dusza Luckana, rzekłbyś, została stworzona na świątynię miłości. I
rzeczywiście, jak każdy poeta, kochał się on do szaleństwa i to w najpiękniejszej dziewczynie
-s^riw Cwietanie. Była ona córką jednego z najbogatszych w całej okolicy posiadaczy
ziemskich. Zgodnie ze starą tradycją, której zamożne rodziny jeszcze przestrzegały, kształciła
się na pensji w Carogrodzie, ale każde wakacje spędzała u rodziców. Była to piękna, śniada
dziewczyna
0 czarnych, zamyślonych oczach sarenki i ze sporym znamieniem na jednym .policzku. W
mieście być może znalazłyby, się piękniejsze od niej dziewczęta. Ale miała ona to, czego
tamtym brakowało, a co jej Wszyscy zgodnie przyznawali — tę swobodną grację, ten
szlachetny umiar, to poczucie godności, które przenikało całą jej istotę. Nie przyjaźniła się
prawie z nikim; uważano ją za zbyt wyniosłą i mówiono o niej źle. Jednakże każdy, stary czy
młody, wróg czy przyjaciel, wpatrywał się jak urzeczony .w tę dziewczynę, która, na nikogo
nie zwracając uwagi, kroczyła wolno, w skupieniu, obca wszystkiemu, co ją otaczało, dumna
i nieprzystępna, niby królewna przywieziona z odległej krainy.
Luckan nie ukrywał swych uczuć i z lekkomyślnym gadulstwem plótł o swojej miłości,
gdzie popadło
1 komu popadło. Oczywiście ludzie śmieli się i żartowali. Bo w istocie miłość Luckana
stanowiła zasłonę dla innej miłości, poważnej i prawdziwej. Dla nikogo nie było tajemnicą,
że za Cwietaną szaleje młody inżynier magistracki, ale, nie wiadomo wskutek czego, jak
dotąd bez wzajemności, przynajmniej takiej, jakiej on sam, a także i ludzie postronni
oczekiwali. Do dziś zachował się pewien osobliwy dokument tej głośnej niegdyś historii, ów
inżynier pracował podówczas nad planem regulacyjnym miasta. I kiedy wszystko było już
gotowe, a pozostały tylko do wypi
sania same nazwy ulic, dokonał on zuchwałej zmiany w oficjalnym projekcie: ulicę, na której
mieszkała Cwietana, nazwał samowolnie jej imieniem. W długi czas potem, kiedy romans
inżyniera od dawna do~; biegł szczęśliwego końca, przystąpiono do wykonania
opracowanego przezeń planu. Wspomniana sprawa wyszła wtedy na jaw, ale ponieważ tą
historią .żyło kiedyś całe miasto, więc uszanowano uczucia i inżyniera nie przywracając owej
ulicy przewidzianej nazwy. I do dziś dnia nosi ona nic obcym nie mówią- ; ce imię Owietany.
Inżynier był najlepszym przyjacielem i protekto- ; rem Luckana. Dawał mu pieniądze
potrzebne na zakup towaru, ofiarowywał swoje stare ubrania, które, chociaż trochę
podniszczone, na szczupłej i niepozornej figurze Luckana leżały wcale nie najgorzej. Mimo
że większość czasu spędzał na technicznych obliczeniach, literatura i sztuka nie były mu
obce. Za najwybitniejszego poetę wszystkich czasów uważał, z niewiadomych przyczyn,
Leopardiego i do jego smętnej, melancholijnej poezji miał wyraźną słabość. Wciąż powtarzał
jego imię, wciąż cytował jego wiersze. A sam był wyjątkowo pogodny, pełen życia i radości,
przy tym wyróżniał się prawdziwie męską uro- . dą. Oczywiście, jego wpływ na Luckana
znajdował swój wyraz także i w tej dziedzinie. Mówiono nawet, że inżynier walnie
przylczynił się do powstania słynnego poematu o czerwonych płomieniach.
Jednakże w odniesieniu do innej sprawy jego przyjaźń ¡z Luckanem była bardziej
owocna. Przekazał mu mianowicie wyrafinowaną wiedzę o kwiatach,
o symbolicznym znaczeniu ich barw oraz o szczególnej wymowie, jaką ma podarowanie
komuś takieigo czy innego bukietu. Była to przyjemna i romantyczna zabawa, wymyślona
zapewne w zamierzchłej przeszłości, a do perfekcji doprowadzona w czasach, kiedy
szlachetni i mężni rycerze, powróciwszy z wojennej wyprawy i zamieniwszy ciężkie zbroje
na jedwabną odzież, dowcipnie i dwornie umizgiwali się do
dam w obszernych komnatach swoich zamków. Tę wiedzę o kwiatach i o sercu zaczerpnął
inżynier albo z jakiejś dawno zapomnianej powieści, allbo iź pokrytych kurzem tomów starej
encyklopedii. A właśnie tego brakowało Luckanowi. I dzięki wrodzonej miłości do kwiatów
szybko i gruntownie przyswoił sobie nauki inżyniera, po mistrzowsku je stosował oraz
uzupełniał własnym wkładem, tak że wkrótce zapewnił sobiie duże powodzenie i zyskał
wielką sławę.
Nie tylko Luckan, ale w ogóle nikt w mieście nie przypuszczał, że inżynier przeprowadza
w ten sposób swój tajemny plan. Dobroduszny i naiwny kwia- ciarz mógł dawniej mówić, co
chciał, lecz każdy jego słowa puszczał mimo uszu, ponieważ wszyscy przyzwyczaili się
żartować z niego a nie traktować go poważnie. Aż nagle zauważono, że Luckan, przynaj-
mniej wtedy, gdy sprzedaje kwiaty, mówi mądrze, ciekawie i miło. W jego słowach
znajdowano i sens, i ład, i poetyczne przenośnie, które przypadały do serca. A on zaczął był
właśnie stosować swoją naukę
o wymowie kwiatów. Wyniki tego przeszły wszelkie oczekiwania. Nawet Cwietana, która
przedtem nie, zwracała najmniejszej uwagi na paplaninę stukniętego rpoety, zaczęła
zastanawiać się nad jego słowami. Jednakże jej zdziwienie nie trwało zbyt długo. Szyb-, ko,
bardzo szybko zrozumiała, że te namiętne i śmiałe wyznania ktoś inny wkładał w usta
dobrodusznegp sprzedawcy. Wszystko to było zresztą tak niewinne, że nie chciała i nie mogła
gniewać się ani na jednego, ani na drugiego. A jednocześnie miało to w sobie coś, co
ogromnie bawiło: podobnie jak w „Cyranie de Bergerac”, ci tak dalecy sobie ludzie łączyli
się i zespalali w jedną postać, która odgrywała rolę tajemniczego bohatera romansu.
Co wieczór, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, a cienie topól kładły się w poprzek
ulicy, Cwietana siadała w oknie i (czytała. Wtem zza rogu wyłania się Luckan. Idzie z gołą
głową, ponieważ jest
ciepło, a włosy ma talk gładko uczesane, że lśnią: niby skrzydło kruka. Jego opalona twarz
promienieje szczęściem; powieki, które od urodzenia zaw&ze są półprzymknięte, nadają
oczom marzycielski wyraz. Czuje się wniebowzięty, pudło, które niesie przed sobą, jest
wypełnione kwiatami i świeże, dopiero co zerwane goździki, hiacynty i tulipany nabierają
jeszcze jaskrawszych barw na ciemnym tle jego surduta. Każdego wieczoru, czy brali coś od
niego, czy nie, przechodził tędy jak gdyby z obowiązku.
Cwietana patrzy nań i uśmiecha się, ukazując białe jak śnieg zęby. Co też powie jej tym
razem Luckan albo raczej co przez jego usta powie tamten drugi? Luckan zatrzymuje się pod
oknem, kłania się, bierze w rękę bukiet różowych hiacyntów i z elegancją, którą przyswoił
sobie w ciągu lat, podaje go Cwietanie.
— Hiacynty — mówi śpiewnie. — Serce pełne radości.
To jest tylko symboliczne znaczenie, więc natychmiast dodaje rzecz najważniejszą! — mowę
tych kwiatów:
H— Jestem szczęśliwy i miłość budzi we mnie nadzieję!
Oczywiście, Luckan daleki jest od myśli, by przypisywać tym słowom coś więcej od
ogólnego znaczenia, jakie one mają w jego słowniku symbolilcznej mowy kwiatów. Ale
Cwietana wszystko doskonale rozumie. Przecież nie dalej jak wczoraj podał jej inny bukiet
ze słowami:
— Polne stokrotki. Serdeczna prostota. Czylsta jest moja miłość!
Cwietana śmieje się, ujmuje białą ręką różowe hiacynty i podnosi je do twarzy. Jej ciemne
oczy skrzą się radośnie, wargi płoną jaskrawą czerwienią. Jakże jest piękna z tym czarnym
znamieniem na po- liczkul Luckan wpatruje się w nią, wprost pochłania oczyma i nawet nie
ze względu na siebie: każdy szczegół jej nastroju, jej wyglądu, jej toalety, każde wy-
powiedziane przez nią słowo, wszystko musi dobrze
zapamiętać, bo inżynier wyszedł już na spacer na szosę, gdzie ma się z nim spotkać i, jak
zwykle, długo rozmawiać.
Tak było w dni powszednie. Miasto tętniło gorączkową pracą. Ulice były (zatarasowane
wozami, w sklepach panował ruch, wokół wyłożonych na zewnątrz towarów zbierały się
gromady okolicznych chłopów. We wszystkich kierunkach zdążali mijiający się ludzie, tak
bardzo zajęci swoimi sprawami, że nawet zapominali ukłonić się sobie, nie przystawali ani na
chwilę i tylko z daleka zamieniali głośno po kilka zdawkowych słów. W tym potoku
przechodniów, w tym rozgwarze pełnym brzęku monet i hałaśliwych targów, którym
towarzyszyło wędrowanie towarów z -ręki do ręki, czymś bardzo dziwnym było nieocze-
kiwane pojawienie się Luckana. Powoli, uroczyście kroczył środkiem ulicy ze swoim pudłem
pełnym kwiatów, uśmiechnięty i zadowolony. Nikt nie miał zamiaru kupować. Luckan też
nikogo nie zachęcał. Jak gdyby jego celem Ibyło nie sprzedawanie, tylko obnoszenie tych
kwiatów -=g| niemych chwalców słonecznego dnia, młodości i miłości.
III
Zupełnie inaczej było w dni świąteczne. Zachodziła ta osobliwa przemiana, jaką można
zauważyć jedynie w prowincjonalnym mieście. Przeobrażało się wszystko — ludzie, ulice i
domy. Kowale, którzy jeszcze wczoraj cali czarni od sadzy wywijali ciężkimi młotami;
stolarze, którzy rozebrani do bielizny snuli się niby widma po swoich warsztatach, wśród
kurzu i hałasu młotków, pił i hebli; 'szewcy, krawcy i rymarze, którzy ani na chwilę nie
odrywali oczu od igły; handlarze i pośrednicy, którży jak opętani biegali po placach i
podwórzach — wszyscy ci ludzie, jesz
cze wczoraj zajęci ciężką pracą i codziennymi troska* mi, ukazywali się teraz w odświętnych
ubraniach^ spokojni i zadowoleni, ze szczególnym blaskiem; w oczach i radosnym
uśmiechem na twarzy. Miasto; także wyglądało zupełnie inaczej: nie było słychać turkotu
chłopskich wozów, towary wystawione na sprzedaż znikły, ulice opustoszały, a niezliczone
sklepy i warsztaty, pozamykane na siedem spustów, zachowywały surowe milczenie,
podobnie jak ich właściciele, którzy tymczasem wkładali nowe surduty i zapinali się na
ostatni guzik.’ Świąteczny nastrój ■ wyrażał się we wszystkim. I słońce jaśniej świeciło, i
niebo było bardziej błękitne, a w potężlnym biciu dzwonów dźwięczała, rzekłlbyś, jakaś
wielka i czysta radość, która wypełniała cały świat.
Zwyczaj nakazywał nie tylko wyciągać z kufrów odświętne ubrania, ale także
biesiadować długo i wesoło, przy dobrym winie, w towarzystwie miłych gości. Dlatego też
przez cały ranek i do późnego popołudnia na mieście rzadko widziało się ludzi. Lecz kiedy
słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, wszyscy jednocześnie, jak gdyby na dany znak,
wychodzili z domów.
Miejscem spacerów była szosa za miastem. Każdy prowadził tam całą swą rodzinę, a
także swych gości. Większe i mniejsze grupy w nie kończącym się pochodzie wolno i ospale
posuwały się jedna za drugą. Bogaci kupcy i właściciele folwarków, przyzwyczajeni do
luźnej odzieży na co dzień, dusili się w sztywnych kołnierzykach, czuli się skrępowani i
dziwnie niemrawo stąpali po bruku. Nieco dostojniej • i ź większą pewnością siebie kroczyły
obok ich małżonki. Te dumne damy dźwigały na sobie wiele ozdób i kosztownych tkanin, a
ich stroje dawały wyobrażenie
o modzie wszystkich stuleci. Ale żadnej z nich nie przychodziło to do głowy i ponieważ
każde lustro, jak stary i wierny sługa, ukrywało ogromną część prawdy, więc wszystko, Co
śmieszne i niestosowne, widziały tylko u innych. O siebie każda dama była
zupełnie spokojna i pewna swojej wyższości rzucała na prawo i. lewo drwiące, pogardliwe
spojrzenia. Skromne i ciche jak trusie szły w cieniu tych starych kwok młode, wiotkie
dziewczęta. Czy w ich ubiorze były jakieś braki, tego nikt nie wiedział, ponieważ młodość i
rozkwitająca uroda przesłaniały wszystko inne. Jednakże pierwszeństwo pod względem
elegancji, kurtuazji i temperamentu miała oczywiście złota młodzież. Czeladnicy, kupiedcy
synowie, kanceliści, urzędnicy — wszyscy ci młodzi ludzie tworzyli duże gromady, wesołe,
gwarne i ruchliwe, jak stada żre- , biąt rwących się do biegu. Co za barwy, co za dziwaczne
fasony widziało się pośród ich ubrań: żółte trzewiki i wielkie kokardy sznurowadeł, spodnie
podwinięte w celu odsłonięcia jedwabnych skarpetek, złote dewizki o łańcuszkach
rozchodzących się do dwóch kieszonek fantazyjnej kamizelki. I żaden szermierz nie
potrafiłby tak wywijać szpadą, jak ci młodzi ludzie swoimi laseczkami.
Dzień świąteczny był dla Luckana dniem najpomyślniejszym. Już zawczasu zajmował on
swoje stanowisko. Przed rozpoczęciem spaceru po szosie wszyscy bez wyjątku musieli
przejść przez wielki most na samym końcu miasta, nazwany przez miejscowych, poetów
„Mostem Westchnień”. Tam właśnie z pudłem pełnym kwiatów oczekiwał Luckan. Młodzi
ludzie nie zaczynali spaceru, dopóki nie kupili jakiegoś kwiatka. Jaki, co oznaczający oraz co
mówiący — od tego dużo zależało. A wszystkie te wątpliwości mógł rozstrzygnąć tylko
Luckan. I kiedy w końcu znaleźli odpowiedni kwiat i wetknęli go w butonierkę, stawał się on
umownym znakiem, otwartym wyznaniem, śmiałym hasłem, z którym bez wahania wkraczali
na most. Prawie całe miasto wyległo już tutaj. Słońce dotyka teraz pzubków drzew
owocowych i niebawem zajdzie, łąki zielenią się zachwycająco. Po szosie, w jedną i w drugą
stronę, spacerują niezliczone
I grupy ludzi, mieszają się ciemne i jasne ubrania, a damskie parasolki wyglądają z daleka
jak wielkie
białe, czerwone i niebieskie kwiaty. Ostatnia na szosie zjawiła się Cwietana. W jej ubiorze
nie ma żadnych nowych szczegółów, jednakże jej obecność od razu daje się zauważyć. Idzie
sama naprzeciw tłumowi, który już powraca, i chociaż wpatrują się w nią tysiące oczu,
zachowuje się tak, jakby nikogo nie widziała. Czasem ktoś się jej ukłoni, wtedy i ona
odpowiada ukłonem, a twarz jej rozjaśnia nagły .uśmiech, któremu czarne iznamię na
policzku dodaje niewysłowionego uroku. Oczywiście, kobiety nie mogą się powstrzymać od
kąśliwych uwag na temat jej nieprzystępności i dumy, ale młodzieńcy, z których każdy nosi
niby proporczyk jakiś kwiat w 'butonierce, tracą cały swój animusz i zapominają o
wszystkim. Wpatrują się jak urzeczeni w tę piękną dziewczynę, w ich oczach gaśnie
nieczysty iblask, a w sercach budzi się niepojęta tęsknota za czymś nieosiągalnym a dalekim.
*— 1 czemu się nie pobiorą? — pytają niektórzy widząc, jak inżynier wita Cwietanę
głębokim ukłonem, wysoko unosząc kapelusz. — Czemu się nie pobiorą? Przecież tak do
siebie pasują!
Wielbiciel Leopardiego jest także sam, wyeleganto- wany, z płaszczem na jednej ręce, z
laską w drugiej. Sprawia wrażenie zamyślonego, ale na pewno udaje, ponieważ w
rzeczywistości cieszy się wspaniałym zdrowiem i jak najlepszym humorem.
Nowa fala zaciekawienia ogarnia spacerowiczów, wszyscy zaczynają wymieniać
porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy, gdyż po chwili spotykają inżyniera idącego w
przeciwnym kierunku. I niby to przypadkiem ze dwadzieścia kroków za nim podąża Lu-
ckan, który zupełnie nie umie się maskować, więc widać wyraźnie, że przygotowuje się do
czegoś, uroczyście, jak kosztowną tacę, niosąc swoje pudło z kwiatami. Wielu nie może
opanować ciekawości
i co rusz ogląda się za siebie. Inżynier mijając Cwietanę po raz drugi uprzejmie ją pozdrawia.
I nic więcej. Lecz za chwilę dzieje się coś zgoła innego: zgi-
mając się w 'głębokim ukłonie i rozpływając w uśmiechu Luckan zatrzymuje dumną pannę i
sięga do ¡swego pudła. Wszyscy widzą, jak wręcza jej jakiś kwiat i mówi coś tak wesołego,
że Cwietana jeszcze długo śmieje się serdecznie.
— Luckanie, Luckanie! — zaczynają żartować ci, którzy znajdują się w pobliżu. — Tu
się coś święci, Luckanie!
O, to już jest nasza sprawa! — odpowiada Luckan i ukradkiem szuka oczyma przyjaciela,
który odszedłszy do przodu postukuje laską i wpatruje się w ziemię.
Słońce już zaszło. Na rozpłomienionym niebie postrzępioną linią rysują się drzewa. Nad
równiną zapanował zmierzch, powracające z pastwisk stada ledwo majaczą w półmroku.
Słylchać tylko melodyjną pieśń dzwoneczków. Mrowie ludzkie zaczyna opuszczać szosę,
kierując się w stronę miasta. Zapóź- nieni muszą ustępować z drogi stadu bydła, które
nieoczekiwanie ukazało się pośród kłębów kurzu. Jedna za drugą nadjeżdżają dorożki, a
nawykłe do pośpiechu konie mimo zmęczenia pędzą jak szalone, brzęcząc licznymi
dzwonkami. O tej właśnie porze ciekawi mogli przyglądać się wieczornemu zajęciu latarnika
Stawriego: z zadziwiającą zręcznością, dosłownie w kilka sekund, opiera on swoją drabinkę
o słup, wspina się na kilka szczebli, zapala lampę, nakłada przygotowane uprzednio,
wyczyszczone szkło, reguluje płomień i już z drabinką na ramieniu- biegnie do następnej
latarni. I podobnie jak tu i ówdzie na ulicach rozbłyskiwały te nikłe światełka, na niebie jedna
za drugą ukazywały się gwiazdy. Zapadał mrok.
Ale szosa nie pustoszała zupełnie. Długo jeszcze przechadzała się tam młodzież. Z
czapkami w rękach, -wystawiając twarze na ciepły powiew wieczornego wiatru, młodzi
ludzie o bujnych czuprynach i rozognionych oczach, w których odbija się czerwone światło
księżyca, chodzą po szosie i na cały głos wyśpiewują rosyjskie pieśni miłosne. Po
spotkaniach w ciągu dnia, po spojrzeniach tęsknych i błagalnych, po symbolicznej wymowie
kwiatów, przypiętych do piersi, fte rozdzierające serce melodie były ostatnim i rozpaczliwym
przejawem ich świątecznych umizgów.
Stateczni i zacni mieszczaińe wraz ze swymi rodzinami wypełniali tymczasem salę
„Zjednoczenia”. Była to jedyna w mieście piwiarnia, a zarazem największa sala teatralna.
Liczne stoliki zajęte są co do jednego. Ale przez długi czas ludzie nie mogą się widzieć,
ponieważ obie lampy acetylenowe, tak bardzo wtedy modne, zostały spuszczone w dół i
mimo wysiłków całej obsługi nie chcą się zapalić. W końcu, kiedy zebrali się tam wszyscy
miejscowi mechanicy, lampy zostają naprawione, całą salę zalewa oślepiające światło,
posługacze triumfalnie ciągną za sznury i oba kapryśne słońca powoli, majestatycznie unoszą
się w górę ponad głowami wiwatującego ludu. Powstrzymywana wesołość wybucha od razu,
ze wszystkich ¿tron padają zamówienia. Kobietom przynoszą kolorową limoniadę, a
mężczyznom — piwo. Ale już przy drugiej szklance tracą oni cierpliwość, uznają ten napój
za mdły i bez smaku i po krótkiej utarczce z żonami, które pieszczotliwie wygrażają im pa-
luszkiem, czcigodni małżonkowie pozbywają się masek i każą sobie przynieść mocnej
wódeczki z całym bogactwem prowincjonalnych zakąsek. Kobiety jeszcze protestują, ale
niebawem i one zgadzają się zamienić kolorową limoniadę na piw;o. Wesołość wzmaga się,
narasta, salę wypełnia hałaśliwy gwar. Starsi
niepostrzeżenie wdają się w zażarte spory, a młodym w to graj, gdyż czują się mniej
skrępowani. I zamiast, jak do tej pory, siedzieć potulnie nie rozglądając się wokoło, tak
manewrują krzesłami, że mogą swobodnie patrzeć, gdzie tylko zapragną. Dzieje się to prawie
przy każdym stoliku. Następuje wymiana spojrzeń i uśmiechów, ożywienie wzrasta i wszyscy
bez wyjątku odczuwają naglącą potrzebę czegoś, co nie wiadomo z jakiej przyczyny ulega
nadmiernej zwłoce. Bardziej niecierpliwi spoglądają już ku drzwiom.
— O, Luckan! Chodź no tutaj! — wykrzykuje ktoś niespodziewanie, a jego potężny bas
rozlega się po sali niby głos wielkiej trąby.
Wszyscy patrzą w stronę drzwi: wchodzi Luckan. Spieszy się i oburącz wznosi wysoko
swoje pudło pełne kwiatów. Światło acetylenowych lamp pada prosto na nie i wszystkie te
białe i czerwone róże, goździka, irysy, georginie lśnią, uśmiechają się świeże, cudowne,
zwilżone rosą i owiane chłodem wieczoru.
Sala rozbrzmiewa okrzykami. Wszyscy wołają Luc- kana, stukają w stoły, machają
rakami.
— Luckanie, tutaj! Tutaj! — słychać znowu grzmiący bas.
Luckań zatrzymuje się, nie wiedząc, gdzie najpierw podejść. Niektórzy wstają, otaczają
go i prawie gwałtem ciągną do swoich stolików, inni usiłują go zawrócić i dość
bezceremonialnie szarpią za poły surduta.
Luckan nie 'gniewa Się. Przeciwnie, to wielkie powodzenie bardzo mu pochlebia. I
chociaż nae miał w ustach ani kropli wina, cały ten gwar, wesołość
i śmiech wprawiają go w upojenie. Jest poetą i natchnienie spływa nań od razu: nigdy nie
popisuje się . taką pomysłowością, takim dowcipem, nigdy swej wielkiej wiedzy o kwiatach
nie stosuje tak umiejętnie, jak teraz.
Kwiaty kupują przy wiszystkich stolikach. Kupują je nie tyle dla nich samych, ile dlatego,
by uśmiać się serdecznie z zaskakujących słów, z którymi Luc-
kan wręcza każdy kwiat, a które przypominają zaklęcia i wróżby wypowiadane podczas lania
wosku.
— Róża **— mówi Luckan. — Biała! Miłość i westchnienie.
Albo znów:
— Orchidea, żółta orchidea. Rozłąka. Czemu jesteś tak daleko ode mnie?
i wszyscy ci cnotliwi małżonkowie, o wystygłych już sercach, wzruszają się, jedni ną
niby, drudzy całkiem szczerze, podają sobie kwiaty i nie bez drżenia w głosie powtarzają
słowa Luckana. Rozczula- się nawet rzeźnik Krestan. Wstaje i, trzymając w ręku czerwony
kwiat, podchodzi do swojej połowicy.
— Floks. To znaczy płomień ^powtarza słowa Luckana. I wetknąwszy kwiat we włosy
nieudanej żony, niezbyt ochoczo dodaje:
•— Płonę z miłości do ciebie!
Lecz to żarliwe wyznanie tak bardzo nie odpowiada prawdzie, że przy wszystkich
stolikach wokoło wybucha szalony śmiech.
Jednakże do młodych Luckan odnosi się bardziej oględnie i szczerze. Trzyma on rękę na
pulsie wszystkich miłosnych historii i jeden rzut oka pozwala mu ocenić sytuację, a
krzyżujące się spojrzenia
i uśmiechy nie stanowią dla niego zagadki. Właśnie stoi teraz przy stole naczelnika poczty,
Keranowa. Siedzi tam także córka naczelnika, ładniuitka, czarnooka Iwanka. Luckan wie, że
nad tą biedną dziewczyną wiecznie się sroży gniew nielitościwej matki, ale w tej chwili
Iwanka zajmuje takie miejsce, że może przelotnie i ukradkiem patrzeć na swego wielbiciela,
wymuskanego sekretarza sędziego pokoju.
I podczas gdy wszyscy przy stoliku wręczają sobie kwiaty, śmiejąc się jednocześnie z
salonowych zwrotów, którymi Luckan umyślnie sypie jeszcze obficiej, on podaje Iwance
bukiecik fiołków i szepce mając na względzie młodego sekretarza:
— Fiołki. Tajona miłość. Kieruj się tutaj rozsądkiem.
Biały goździk, który oznacza czystość, podaje z kolei Irinie, córce bogatego kupca,
Dragnewa. To też nie jest przypadek. Wbrew jawnym sprzeciwom jej wyniosłych i
nieprzejednanych rodziców, zalecał się do niej Pantew, biedny, ale piękny chłopak, przy tym
doskonały skrzypek. Więc Luckan wręczając Irinie ¡biały goździk wypowiada szeptem
¡bardzo stosowne słowa:
i— Mo je uczucia są czyste!
Ale, jiak doświadczony dyrygent, Luckan wsłuchuje się nie tylko w miłe i czułe tony,
które wydają struny zakochanych serc. Nie tylko pobudza i zachęca, nie tylko pociesza i
rozrzewnia.. Umie także zdobyć się na surowy wyrzut, jeżeli zachodzi potrzeba. Oto wesoła i
swawolna Sijka Stefanowa, która beztrosko wdzięczy się do krawca Wyłcza, i to w tym
jedynie celu, by podrażnić swego wielbiciela, Damianowa. A gdzieś tam w kącie opuszczony
kochanek co rusz zanurza palce we włosach, pije na umór, patrzy ponuro przed siebie i
śpiewa: Pamiętasz, miła... Wszyscy wiedzieli, że gdy skończy, wybuchnie histerycznym
płaczem. Dlatego też Luckan podaje Sijce białego, narcyza i surowo, niemal gniewnie mówi:
■— Narcyz. Zimny jak lód. Jesteś bez serca!
Pudło Luckana szybko się opróżnia. Wielu się złości i głośno mu wymawia, że o nich
zapomniał.
— Luckan! .-r- odzywa się z szyderstwem grzmiący bas. — Luckan pośród czerwonych
płomieni. Poemat!
To Bartłomiej Wardew, sekretarz archijerejskiego namiestnictwa i pierwszy bas w
cerkiewnym chórze. On także nie otrzymał kwiaitów i właśnie zaczyna się mścić.
Kwiaty Luckana, a przede wszystkim jego powiedzonka, były ostatnim i zarazem
najobfitszym źródłem. wesołości w sali „Zjednoczenia”. Niemało butelek gorzałki i piwa
wysuszono podczas wnikliwych rozważań nad symbolicznym znaczeniem poszczególnych
kwiatów. Ale tutejsi ludzie nie tracą nigdy po-
czucia miary. Dochodziła dziesiąta, więc należało rozejść się do domów. Jedni po drugich
wszyscy wstają i wychodzą, tym spieszniej, że rzeźnik Krestan, całkiem już pijany, zabierał
się właśnie do podnoszenia stolika zębami, podczas gdy jego żona, jeszcze z czerwonym
kwiatem we włosach, usiłowała go powstrzymać, nie szczędząc wyzwisk i przekleństw.
Tymczasem przy drugim stoliku Rączo Samsara zaczął wygłaszać druzgocącą filipikę
przeciwko wszystkim i wszystkiemu.
Luckan zwlekał zazwyczaj z odejściem i to było jego wielkim błędem, ponieważ w sam
raz o tej porze rozgoryczeni śpiewacy z szosy kończyli swoje sentymentalne przechadzki i
wpadali do sali „Zjednoczenia” niczym zgraja barbarzyńców. Z Luckanem obchodzili się
niezbyt uprzejmie. Widząc, że jego pudło jest puste i że nie może im dać kwiatów, zmuszali
go prośbą albo groźbą, aby im deklamował swój poemat, szturchali go i drwili zeń okrutnie.
Luckan, upojony pełnym uznania przyjęciem, jakie spotkało go tutaj przed chwilą,
usiłował traktować młodych ludzi lekceważąco i wyniośle, ale to, zamiast poskromić, jeszcze
bardziej ich rozzuchwalało. Zaczynali szaleć, szarpali go za poły surduta, pastwili się nad
jego melonikiem, tłukąc weń pięściami, żeby nasunął się na czoło, albo po prostu zrzucając
go z głowy na ziemię. Dochodziło do bójki, która, rzecz oczywista, kończyła się klęską
Luckana: obrażony
i zapłakany wyrywał się z rąk swoich prześladowców w powgniatanym meloniku i w
podartym surducie, rozdwojonym z tyłu, jak ogon jaskółki.
Luckan był zupełnie samotny i mieszkał w gospodzie dziadka Rusiego, który udzielał mu
schronienia także w zimie, kiedy handel orzechami i pestkami przynosił litościwemu
sprzedawcy same tylko straty. W zamian za to Luckan oddawał starcowi różne drobne
przysługi, a kwiatami, jakie mu zostawały w dni powszednie, przyozdabiał stoliki w
gospodzie. Wieczorem dziadek Rusi zazwyczaj przeglądał swoje ra
chunki. Wchodzącego Luckana witał spojrzeniem znad okularów i w lot odgadywał, co się
stało.
— Ileż to razy ci mówiłem — strofuje go łagodnie — żebyś unikał tych nicponiów.
W gospodzie znajduje się także Mitio Karakolew, znany myśliwy, który dostarcza
dziadkowi Rusiemu dziczyznę. Jest to człowiek dobroduszny, niskiego wzrostu, krępy i cały
kosmaty jak Ezaw. Natura obdarzyła go niezwykle silnym głosem, mówił zawsze głośno,
jakby się z kimś kłócił, a kiedy w lesie pokrzykiwał na swojego psa, słychać go było, tak
przynajmniej zapewniano, w odległości aż dziesięciu kilometrów.
Podczas gdy Luckan opowiada o swoich udrękach, Mitio słucha go jednym tylko uchem i
widać, że myśli o czymś zupełnie innym. Dopiero co wrócił z polowania, duszę ma
przepełnioną świeżością wiosny, a oczy upojone falującą zielenią zbóż. Przyniósł trzy zające,
które wiszą opodal na ścianie, i właśnie zaczął opowiadać, jak je upolował.
— Zostaw już tych obwiesiów — przerywa Lucka- nowi. — Lepiej posłuchaj, co wam
powiem dalej. No więc... mknie z powrotem tamten zając, a za nim mój Szakal — dostrzegł
go i znowu wpadł na trop. Myślę sobie: „Przebiegłe z ciebie stworzenie, ale nie wypro-
wadzisz w pole mojego Szakala”...
Mitio opowiada o swych łowieckich przygodach z ogromnym przejęciem. Nie tylko
dokładnie opisuje wszystkie perypetie, ale także szczegółowo odtwarza niektóre sceny: jak
stał, jak celował, jak wypalił, naśladując przy tym znakomicie szczekanie swojego psa w
najróżniejszych odmianach, bądź to podczas pogoni, bądź też na chwilę przed dopadnięciem
zająca. W trakcie tego zapomina się i bezwiednie tak podnosi głos, że policjant, który stoi w
pobliżu na posterunku, zaczyna zaglądać przez okno, myśląc, że wybuchła jakaś awantura. A
Luckan zapomniał już o nieszczęściu. Obaj z dziadkiem Rusim, uśmiechnięci i zachwyceni,
słuchają zabawnych historii myśliwego.
Ogłoszono mobilizację. Na Luckana, któremu obca była wszelka polityka, wiadomość ta
spadła jak grom z jasnego nieba. Pierwszy dzień nie przyniósł nic szczególnego. Długo i
złowieszczo biły dzwony wszystkich cerkwi, w kawiarenkach, na ulicach i dziedzińcach
tłoczyli się ludzie, żyWo gestykulujący i opowiadający nowiny. Od czasu do czasu ukazywał
się woźny magistracki, Penczo, i miarowymi uderzeniami w bęben zbierał wokół siebie tłum,
który rozpraszał się zaraz po wysłuchaniu obwieszczenia. Zamykano warsztaty i pracownie,
urzędnicy opuszczali kancelarie. Każdy czynił pośpieszne przygotowania, by zabezpieczyć
siebie i swoją rodizinę; do późna w noc, panował wielki ruch i krzątanina. Lecz wszystko od-
bywało się w spokoju, ludzie byli zrównoważeni, cho-
'IUB3[SOJ^BŻ zero ,
Na drugi dzień stało się coś niezwykłego. Z oko-*, licznych wiosek zaczęli przybywać
rezerwiści. Ulicami miasta mknęły wozy pełne młodych, zdrowych ludzi, którzy
zachowywali się tak, jakby jechali na wesele: wszyscy byli przystrojeni kwiatami, trzepotały
chorągiewki, grała muzyka. Co chwila wybuchały żywiołowe okrzyki, rozlegały się pieśni i
ten straszliwy zgiełk jeszcze bardziej podniecał spienione konie, także odświętnie przybrane.
Długo trwały te karkołomne wyścigi do karczem, gdzie wypijano niemało wina, ą to, ćo
zostawało w kubkach, starym, junackim zwyczajem wylewano koniom na łlby.
Wozy zostawały w zajazdach, rezerwiści zaś zbierali się na placach i ruszali w stronę
stacji kolejowej. Był to pochód chaotyczny, bezładny, ale imponujący i na swój sposób
wspaniały. Biły bębny, grały gajdy, kołysały się barwne chorągwie, a za nimi śpiewając i
pokrzykując bez przerwy szli gromadami zmobilizowani mężczyźni. Można było zobaczyć
tam najróżniejsze twarze, najrozmaitsze ubrania. Szli
okoliczni wieśniacy w czarnych kamizelach i koszulach z 'białymi rękawami, niscy, ale
barczyści i krępi, niby .pniaki wyrąbane w jakimś lesie; szli przesiedleńcy z Babadaku,
wysocy, ‘groźni i chimurni, w czworokątnych czapach wielkości sporego garnca i w portkach
czarnych jak smloła; szli wreszcie owczarze z Koteła i Żerawny, ubrani w obcisłe, beżowe
panitalony, z długimi fujarkami u pasa, z którymi nawet teraz nie chcieli się rozstać. Cóż to
za siła ciągnęła tytch spokojnych, pracowitych ludzi? Wszystkie twarze wyrażały jakąś
niewzruszoną wolę, oczy były rozpłomienione, gardła nie przestawały wydawać okrzyków i
wrzasków.
Tłum wzrósł jeszcze bardziej, gdy przyłączyli się miejscowi. Między nimi znajdował się
Luckan. On także szedł na wojnę. W łapciach na bosych nogach, w białych owijaczach i w
swoim nieodłącznym surducie wyglądał nad wyraz pociesznie.
— Patrzcie go! Luckan! — wołano ze wszystkich stron. — To ty też idziesz, Luckan?
— Ma się rozumieć — odpowiadał z dumą. — Czyż nie jestem mężczyzną?
Tym razem nawet nicponie, którzy lubili zabawiać się jego melonikiem, nie pozwalali
sobie na żarty, tym bardziej że obok Luckana szedł, cały nastroszony, Mitio Karakolew, który
już dawno zawziął się na wszystkich jego nieprzyjaciół.
Tylko mi ich pokaż — powiedział Luckamowi — a zobaczysz, jak im gnaty
poprzetrącam.
Lecz co innego wypełniało w tej chwili wrażliwą duszę Luckana. Ze swym zajęciem
pożegnał się na zawsze, a dziadkowi Rusiemu powierzył wszelkie rozliczenia. Tymczasem
okoliczności sprawiły, że wszyscy mężczyźni byli obdarowani kwiatami, wśród których
trafiały się takie, jakich Luckan nawet nie widywał. I wierny swej wrodzonej skłonności, jak
również zakorzenionym nawykom, ani na chwilę nie odrywał od nich oczu. Ludzie, którzy
dawali i przyjmowali te kwiaty, czynili tylko zadość zwyczajowi.
Luckan dostrzegł w tym coś więcej. Objaśniał sobie symboliczne znaczenie, wykrywał
utajony sens każdej wiązanki, każdego kwiatu. Znał ludzi, znał także i-ch wzajemne stosunki.
Kto ojciec dzieciom, kto zaręczo^ ny, kto szczęśliwy, a kto wzgardzony kochanek, kto jedyny
syn, kto nowożeniec, kto wreszcie stary kar- waler — wszystko tu Luckan wyczytywał z
kwia?< tów, które zdobiły pierś każdego z nich. Jaskrawe
i przyćmione barwy w jego odczuciu szeptały i szlo-1 chały, żegnały i błogosławiły -r-
tworzyły złożoną'
i wzruszającą symfonię, którą on tylko mógł zrozumieć. I w tym właśnie tkwiło dla niego
całe zna-; czenie tego dnia, tego zdarzenia. Cieszyło go to i rozczulało, upajało niby najlepsze
wino.
Wszyscy byli już na stacji. Pociąg stał gotowy do. odjazdu, a wielka lokomotywa, przybrana
zielenią, sapała i wyrzucała z siebie kłęby pary. Rezerwiści 1 z wiosek, żegnani przez
niewiele osób, zajęli już miejsca w pociągu, i to nie tylko w wagonach, lecz także i na
pomostach, a nawet na dachach. Istne morze lu~ l dzi zalewało peron i najbliższą okolicę
stacji. Na każdym kroku słychać było urywane rozmowy, nawoływania, płacz i ostatnie
przestrogi.
Luckan i Mitio Karakolew spacerowali po peronie.
— Luckanie! — zawołał nagle delikatny głos ko-1 biecy.
Obejrzeli się. Była to Cwietana.
1
— Ty także odjeżdżasz na wojhę? — zapytała.
Luckan zdziwił się ogromnie, ujrzawszy obok niej inżyniera, ubranego w oficerski mundur.
Odprowadzali go również rodzice Cwietany.
— Przyjacielu — odezwał się inżynier. £— idziemy prosto w czerwone płomienie!
Luckan nie odpowiedział na ten żart, tylko wpatrywał się w kwiaty, które inżynier trzymał w
ręku,
i ogarniało go coraz większe zdumienie. Poruszał bezwiednie ustami, jak gdyby mówił: „No,
że też o tym nie wiedziałem. Przecież tu były zaręczyny!”
— Luckanie — zaczęła wesoło Cwietana — tyle ra
zy dawałeś mi kwiaty, wiąc teraz przyjmij ode mnie. Proszę! — i podała mu żółtą orchideę.
„Rozłąka!” — pomyślał Luekan.
Rozłąka! — powiedziała głośno Cwietaną. Uśmiechnęła się i czarne znamię na jej
policzku figlarnie podskoczyło. — Ty wiesz, co to znaczy. Szczęśliwej drogi i wszystkiego
najlepszego.
Rozległ się dzwonek i Luekan, szarpnięty przez Mi- tia Karakolewa, pobiegł razem z
innymi w stronę pociągu. Dzięki mocnym łokciom myśliwego, udało im się zająć miejsce
przy oknie i mogli wyglądać na peron. Pociąg jeszcze stał. Przedłużały się pożegnalne
rozmowy. Z któregoś okna zwisały żółte wąsy rzeźni- ka Krestana, a tuż obok jego żona
wijąc się ż rozpaczy wycierała chustką zapłakaną twarz. Niespodziewanie zjawił się też
dziadek Sławi, jak zawsze dumny, władczy, obwieszony swoimi orderami.
— Ach! Urwanie głowy mam, urwanie głowy! — mówił pokazując ręką zgromadzonych
mężczyzn. — Widzicie tych ludzi? Jest ich sto dwadzieścia tysięcy. Wszystkich wysyłam do
swej posiadłości. Jaka . teraz pora? Żniwa, żndwa idą!
Nikt nie zwracał na niego uwagi. Ale na dachu jednego z wagonów usłyszał go Rączo
Samsara i zamyślił się głęboko. I być może tylko on pojął tragiczną, proroczą wymowę,
jakiej te słowa nalbierały w uśtach obłąkańca.
Rozległ się ostatni dzwonek. Wśród gromkich, huraganowych okrzyków pociąg zakołysał
się ciężko i ruszył.
VI
Szosą, która prowadzi z Łozengradu do Bunar-Chi-. saru, ciągnie kolumna wojska. Jest
koniec października, zimno, pada deszcz. A właściwie nie deszcz, tylko
mżawka, którą wiatr rozpyla w powietrzu. Wszystko wokoło spowija gęsta mgła i z całej
równiny pozostał w polu widzenia tylko niezbyt duży krąg. Czarny wąż ludzi i wozów
przesuwa się środkiem tego kręgu, pełznie powoli, wije się, gdzieniegdzie pęcznieje i tworzy
zatory, gdzieniegdzie znów rozciąga się i przerywa. A wszystko bez hałasu, bez krzyków.
Nawet ciężkie wozy taborowe nie skrzypią i nie zarży ani jeden koń. Tylko od czasu do czasu
gdzieś na wschodzie słychać pojedyncze wystrzały armatnie, ale i te odgłosy są głuche,
stłumione, jak gdyby coś się waliło w samej twierdzy niebios. Kolumna porusza się cicho,
ospale, a oba jej końce giną w ciemnej mgle. Można by pomyśleć, że ten pochód zaczął się
nie wiadomo kiedy i trwać będzie nie wiadomo dokąd. Pod ponurym smutnym niebem sunie,
rzekłbyś, żałosna procesja cieni, które zamieszkują jakiś fantastyczny świat.
Lecz nagle obraz się zmienia. Kolumna staje. Postacie ludzkie tworzą czarne kłębowisko,
opuszczają szosę i rozsypują się po obu jej stronach. Jedni od razu w całym rynsztunku Walą
się jak kłody na ziemię, drudzy zaczynają buszować w pobliskich zaroślach i po chwili
wzdłuż szosy zapalają się niezliczone ogniska. Mgła jakby wstrzymała swój ziębiący dech.
Mlecznobiały dym cienkimi smużkami unosi się prosto w górę, miedzianoczerwone
płomienie rzucają kuszący blask. I rozproszona kolumna, do niedawna tak spokojna i cicha,
ożywia się i z kolei podnosi wesołą wrzawę.
Jak zwykle następuje nieunikniona rywalizacja między ogniskami. W końcu wszyscy
przyznają pierwszeństwo wielkiemu niby pożar ognisku, , płonącemu gdzieś na samym
skraju. Nie było tam dymu, tylko słup ognia, którego języki wrzynały się w powietrze. Kilka
osób okrążyło z daleka ten ogień i wyciągało doń ręce. Soczysty bas grzmiał triumfalnie.
Na szosie, w stronie, z której nadciągnęło wojsko, ukazuje się żołnierz na rowerze,
prawdopodobnie ku
rier ze sztabu. Zbliża się powoli, z ogromnym trudem wprawiając w ruch grzęznący w błocie
rower. Zewsząd sypią się uszczypliwe żarty i drwiny z tego niezbyt rączego wierzchowca.
Lecz żołnierz znosi wszystko cierpliwie i posuwa się naprzód, wpatrzony w wielkie ognisko.
Jest już niedaleko i owiewa gO' przyjemne ciepło. [Potężny bas znowu daje znać o sobie. Ro-
werzysta zatrzymuje się gwałtownie i wytęża wzrok.
i— Bartłomiej! woła z rozjaśnioną twarzą. — Bartłomiej Wardew!
Bas milknie. Żołnierze sto jący przy ognisku opuszczają wyciągnięte ręce i wpatrują się
w przybysza.
-— Ach — odzywa się po chwili bas — to przecież Wyłczo! Jak się masz, chłopie! Co z
tobą? Twój konik zupełnie już zaniemógł, biedaczysko...
— O, widzę, że tutaj sami swoi! — stwierdza Wyłczo.
Ma przed sobą Bartłomieja, rzeźnika Krestana
i Mitia Karakolewa, który właśnie wynurzył się z krzaków, nastroszony i kosmaty niby jakiś
leśny stwór, niosąc na plecach cały stos patyków i gałęzi. Wszystko to rzucił w ogień, musnął
obwisłe wąsy
i zaczął radośnie potrząsać ręką przybyłego.
— Co ty wyprawiasz? — upomina go Wyłczo. — Spalisz cały las.
— A niech tam! Nie ja go posiałem — odpowiada Mitio.
Wszyscy wiedzą, że czasu jest niewiele, i dlatego pośpiesznie zasypują Wyłcza
najróżniejszymi pytaniami, tym bardziej że będąc przy sztabie dywizji mógł on przekazać im
jakieś nowiny.
Nowiny— zaczyna uroczyście Wyłczo — są następujące: Turcy uciekają i zbierają się
koło Czatał- dży. A Odrin padnie lada chwila!
^ Przecież podobno już padł! — odzywa się Kre- stan. Wczoraj nam to oznajmili i
krzyczeliśmy: ura!
-— Wiadomość była fałszywa. Myśmy też o tym słyszeli, ale okazało się, że to
nieprawda.
— A co jest prawdą? — wybuchnął Mitio Karako- lew. — Tylko to, że pozdychamy z
głodu! Chleb dostajemy raz na dwa dni. I tyle go, co dla wróbli!
— Chleba mało — wtrąca z westchnieniem Bartłomiej. — Nie ma i tytoniu!
— Tytoń będzie — uspokaja go Wyłczo. — Dywizja otrzymała podarki. O waszym
pułku też nie zapomniano. 1 listy są.
• — A tytoń jest na pewno?
— Gdzie Rączo? — pyta Wyłczo i rozgląda się wokoło. — Nigdzie go nie widzę.
— Kto? Samsara? Parę kroków stąd. Nie widzisz, jak przemawia?
Opodal stała gromada żołnierzy, a między nimi można było dojrzeć czarniawą i jak
zawsze przejętą twarz Racza. Mówił coś z uniesieniem, żywo gestykulując.
— Wciąż mowy im wygłasza. Uczony człowiek — dodał Krestan. — Słuchaj, Wyłczo,
nie powiedziałeś nam, od kogo są te podarunki. Kto je wysyła?
— Ludność, obywatele. W tych dniach będą rozdawać.
— Ale tytoń jest? — uparcie dowiaduje się Bartłomiej.
Ktoś lekko szarpie Wyłcza za rękaw. Ten odwraca się i patrzy osłupiały: stoi przed nim
nieznajomy człeczyna, jakby na pośmiewisko ubrany w mundur wojskowy. Płaszcz jest na
niego o wiele za duży, rękawy zupełnie zakrywają dłonie, patrontasze zwisają żałośnie,
chlebak plącze mu się koło kolan jak żebracza torba. Ale największą osobliwością tej
dziwacznej postaci był spory drewniany krzyż przyczepiony z przodu do czapki. Pod tym
krzyżem i pod tą czapką kuliła się blada, wymizerowana twarz o zmęczonych, zapadniętych
oczach, które ożywiał jedynie odblask płomieni. Półprzymknięte powieki nadawały tym
oczom łagodny, marzycielski wyraz. I nagle Wyłczo domyślił się, kim jest ten dziwny
człowiek.
— Luckanie! — zawołał zdumiony. — To ty? Nie
mogłem cię poznać. A więc i ty jesteś tutaj. No, to Konstantynopol jest nasz!
Bartłomiej wskazał Wyłczowi oczyma drewniany krzyż na czapce Luckana, uśmiechnął
się chytrze i rzekł:
— Luckanie, powiedz mu! Powiedz mu, czy zdobędziemy Konstantynopol, czy nie.
Twarz Luckana przybrała wygląd poważny, uroczysty.
— Zdobędziemy Konstantynopol. Krzyż weźmie górę nad półksiężycem. Zwycięży.
Niezłomny jest krzyż i prawosławna wiara. Bóg nie wspomaga pogan. Oto — starliśmy ich
na proch i pył. Czym? Krzyżem. Cesarz Konstantyn szedł na wojnę i nie wiedział, czy
zwycięży. A wtem na niebie ukazuje się krzyż i ogniste litery: „Z tym znakiem zwyciężysz”.
Krzyż to potęga. Noś krzyż i nie bój się niczego!
Wszystko to Luckan wypowiedział jednym tchem, jakby nauczył się tego na pamięć.
Bartłomiej śmiał się skrycie i mrugał do Wyłcza, który nie wiedział, co o tym myśleć, i
patrzył to na twarz Luckana, to nieco wyżej, na drewniany krzyż. Bojowe przemówienie
zwiastuna zwycięstwa w żaden sposób nie pasowało do jego żałosnej postaci. Pod obcą
maską łatwo można było dostrzec dobroduszną i naiwną twarz tego samego Luckana, który
za dawnych, dobrych dni sprzedawał kwiaty, wyjaśniał ich symboliczne znaczenie i
opowiadał o swojej i cudzej miłości. Tyle tylko, że ta twarz zmieniła się ogromnie, nosiła
ślady wyczerpania i strasznej udręki. Wyłczo, gotów przed chwilą pożartować sobie z niego,
tak jak to czynili wszyscy, ogarnięty żalem spoważniał i powiedział, naśladując uroczysty ton
Luckana: jgjH||| Masz rację, Luckanie. Krzyż zwycięży. A ty jak się czujesz? Nie za ciężki
dla ciebie ten plecak? :
— Skądże znowu — odezwał się Mitio Karako- lew. — Nasz Luckan dobrze się trzyma,
nic mu nie jest. I dwa plecaki udźwignie, byle tylko tego błota nie było. No i gdyby chleba
dali więcej.
— I tytoniu — dodał z tęsknotą w głosie Bartłomiej. — Powiedz, Wyłczo, przysłali tytoń
czy nie?
— Przysłali, przysłali. Jest tego do licha. Dla żołnierzy tytoń, dla oficerów papierosy.
— O, jak mi Bóg miły, to rozumiem! — zagrzmiał radośnie bas Bartłomieja. — Dajcie
mi tylko tytoniu, a później niech się dzieje co chce!
— Ale są też inne rzeczy.
— Inne? Jakie?
— Różne upominki. Skarpety, ciepłe koszule, rękawice. Robiły je panie z miasta. Dla
bohaterów na froncie.
— Lucka nie, słyszysz? — wykrzyknął Bartłomiej. — Cwietana na pewno coś ci
przysłała. Nie udawaj niewiniątka, żbereźniku! Wyłczo, prawda, że jest dla niego coś od
Cwietany? Jest, ja wiem. To nic, że zaręczyła się z inżynierem. Stara miłość nie rdzewieje.
Prawda, Wyłczo, jest coś dla Luckana?
— Chyba tak — odparł śmiejąc się zapytany.
1
— No właśnie. Nie mogło być inaczej. Miłość to miłość. Luckan pośród czerwonych
płomieni. Poemat!
— Barto! — zgromił go Karakolew i potrząsnął pięścią w sposób tak niedwuznaczny, że
śpiewak natychmiast umilkł i. zbity z tropu, obejrzał się za siebie.
Na przedzie kolumny zapanował ruch, żołnierze wstawali, zakładali plecaki i zbierali się
na szosie. „Powstań!” — rozległ się w pobliżu głos komendy. Wyłczo i jego przyjaciele
przerwali rozmowę; w tej chwili nie mieli już nic do powiedzenia. Pośpiesznie uścisnęli sobie
ręce i rozstali się z tą szczerą, wzruszającą serdecznością, z jaką rozstają się wszyscy na
wojnie, ponieważ nigdy nie są pewni, czy jeszcze się zobaczą. Kolumna ruszyła w dalszą
drogę. Ogniska zostawały coraz bardziej w tyle i gasły jedno po drugim; ostatnie smużki
dymu rozpływały się w mgle.
Czarny wąż ludzi i wozów znowu ciąjgnął przez martwą równinę. Zgarbione postacie
szły wolno, w milczeniu, niepewnym, chwiejnym krokiem, słania-
jąc się ze zmęczenia i grzęznąc w lepkim błocie. A nad nimi niebo było wciąż tak
beznadziejne i ponure, wciąż otaczały ich ¿warte ściany mgły, deszcz padał bez ustanku,
okrywając wszystko zimną, mokrą płachtą.
Wkrótce zaczęło się ściemniać. Krąg wokół szosy zacieśnia się coraz bardziej, deszcz
Wzmaga się, mrok napiera ze wszystkich stron naraz. Po' upływie kilku minut następuje noc,
ciemna jak więzienny loch. Przed nimi szaleje wielki pożar — pali się jakaś wieś. Ale ten
pożar różni się od innych; nie widać płomieni ani snopów iskier. Budynki palą się od
wewnątrz, ich kontury zupełnie zanikły i w ciemnościach widoczne są tylko okna,
wypełnione oślepiającym blaskiem. Żołnierze mimo woli wpatrują się w ten fantastyczny
obraz. Zmęczenie przytępia świadomość i znużonym oczom wydaje się, że te budynki nie
płoną, lecz oświetlone są setkami żyrandoli, rozbrzmiewają muzyką, tańcami, jak gdyby
odbywał się tam jakiś demoniczny bal.
Jaskrawe światło razi wzrok i noc staje się jeszcze ciemniejsza. Błoto jest gęste, śliskie,
co rusz ktoś się przewraca. Wszędzie słychać krzyki i przekleństwa. Roty nie idą w zwartym
szyku, rozbiły się na bezładne grupy. Luckan i Mitio Karakolew maszerują ramię przy
ramieniu. Uciążliwa droga, deszcz i błoto przyprawiają Karakolewa o wściekłość, złości się i
'klnie na czym świat stoi, ale, stary myśliwy, widzi nocą jak za dnia i ostrzega Luckana przed
każdym niebezpieczeństwem.
— Uważaj! — woła od czasu do czasu. — Kałuża!
Albo:
i— Czekaj! Tu jest dół. Daj rękę!
Luckan słania się ze zmęczenia, milczy i goni już resztkami sił. Przed nimi wciąż szaleje
pożar, niby gdzieś blisko, ale dojść nie można, wokoło ciemno jest i głucho, monotonnie
szumi deszcz.
— Piąta rota! — woła jaikiś zrozpaczony głos. — Piąta rota!
—- Tutaj, tutaj! — odpowiada inny i wzdłuż całej szosy rozlegają się podobne
nawoływania, słychać wykrzykiwane nazwy poszczególnych rot.
Wielka i zwarta do niedawa kolumna rozsypała się w ciemności jak stado zbłąkanych
owiec.
VII
Świta. Pogoda poprawiła się, deszcz ustał. Ale w le- sie, przez który ciągnie w tej chwili
kolumna, jest jeszcze mokro i zimno, z drzew kapią krople. Tu i.ówdzie prześwitują małe
skrawki pogodnego nieba, słońce złoci czubki drzew, lecz na dół, gdzie ziemia jest zawsze
wilgotna, nie przenika ani jeden promień. Uciążliwy marsz dał się już we znaki. Twarze
żołnierzy, wychudłe i sczerniałe, zaciśnięte usta i posępne spojrzenia zdradzają z trudem
hamowaną wściekłość na ten labirynt bez wyjścia, na te potworne udręki, które ściskają
duszę jak żelazna obręcz. Lecz oto wysokie drzewa pozostają w tyle, jeszcze kilka kroków' i
za niskimi, ogołoconymi zaroślami otwiera się widok na rozległą przestrzeń pełną powietrza i
słońca. Wyszli na światło dzienne. I za chwilę nowa niespodzianka: opodal widać jakieś
miasto, białe i nad wyraz piękne.
Była to Strandża, małe górskie miasteczko. Nie miało ono w sobie nic szczególnego, nic
nadzwyczajnego. Jednakże nie kończący się pochód przez góry i lasy, w deszcz, po błocie,
prawie bez wytchnienia, wszystkich jak gdyby wytrącił z równowagi. Oczy widziały wciąż
tych samych ludzi, wynędzniałych, zarośniętych, strasznych, wyzutych z pozorów człowie-
czeństwa. Stracono rachubę czasu, nie pamiętano tego, co minęło, zdawało się, że męki i
cierpienia będą trwały wiecznie. I oto ci ludzie, oderwani od życia, odcięci od świata, widzą
nagle jakiś miraż: miasto,
ludzkie siedlisko. Piękne białe domy, których okna lśnią w słonecznym blasku, cerkwie,
ogrody. Wszystko to mówi o niezwykłych wygodach, o porządku i dostatku, o ciepłych
ogniskach domowych. Zarządzono postój. Nigdy nie był on tak upragniony. Żołnierze siadają
na ziemi i z tęsknotą patrzą w stronę miasta.
W tamtą stronę spoziera i Luckan. Ale czuije się źle. Leży na boku, z rękami wciśniętymi
w kieszenie i głową osłoniętą podniesionym kołnierzem szynela. Przemoczony jest do nitki,
zmięta czapka z drewnianym krzyżem opadła mu aż na Uszy i pod nią jego twarz o barwie
wosku wygląda jakby zmniejszona. Oczy mu płoną, od czasu do czasu kurczy się i wtedy
Wstrząsają nim dreszćze.
— Zdejmij ten szynel! radzi mu Karakolew. — Mokry jest, w nim jeszcze zimniej. Nie
bój się, to ci przejdzie. Zaziębiłeś Się po prostu. Poczekaj, niech tylko wejdziemy do miasta,
zobaczysz, jak cię wykuruję! Może byś coś przełknął?
Luckan odmawia i znowu zaczyna Się trząść. Myśliwemu nie przypada to do gustu.
Według niego człowiek może chorować na wszystko, ale skoro przy tym je, nie grozi mu
żadne niebezpieczeństwo. A tu Luckan nawet słyszeć nie chce o jedzeniu.
, r— Żeby to chwyciło mnie! — zżyma się Karakolew. Allbo tego draba Bartłomieja.
Człowiek w sam raz dla febry. Ale patrz, na kogo padło!
Wokoło rozbrzmiewa wesołą wrzawa. Krótki odpoczynek, ciepłe promienie słońca, kilka
kęsów chleba, przełkniętych naprędce, bliskość miasta, wszystko to dokonuje prawdziwego
cudu. Żołnierze wpadają w dobry humor, zdejmują mokre szynele i prostują swoje krzepkie,
zdrowe ciała. Wszyscy są rześcy i weseli. Wszelkie udręki, forsowne marsze, zmęczenie, tak
straszne, że każdemu się wydaje, iż jest już u kresu sił i wyczuwa lodowate tchnienie śmierci
na swej twarzy, te rzeczy zostają zapomniane, jakby w ogóle ich nie było. I między tymi
silnymi, zahartowanymi łudź-
liii Łuckań czuje się jeszcze bardziej bezradny i słaby. Zdaje mu się, że dalej nie ujdzie ani
kroku.
Odwraca głowę i szuka wzrokiem przyjaciół. Rączo Samsara, jak zwykle, zebrał wokół
siebie gromadę słuchaczy. Stojąc na szeroko rozstawionych nogach, z papierosem w ustach,
przekonany o swej umysłowej wyższości nad tymi, którzy go otaczają, komentuje głośno
ostatnie nowiny:
*, <•— Nie wierzcie, chłopcy, nie wierzcie! Pokoju nie będzie. Możliwe, że Turcy wysłali
parlamentariusza z propozycją zawieszenia broni, ale to na pewno nie jest szczere. Osman
chce nas wyprowadzić w pole, chce zyskać na czasie, żeby okopać się na Czatałdży i ustawić
tam armaty. Mówię wam, że nie tylko nie nastąpi pokój, ale już wkrótce będziemy mieli taką
bitwę, jakiej do tej pory jeszcze nie było.
A Bartłomiej nie może nadziwić się miastu:
— Niech to diabli wezmą! — huczy swoim basem. — Że są góry Strandża, wiedziałem.
Ale że jest jakieś tam miasteczko Strandża, to nawet o uszy mi się nie obiło. Patrzcie no, więc
tak to wygląda. I ile cerkwi mają ci ludzie: jedna, dwie, trzy. Gdzie tylko spojrzysz — krzyże.
Pobożny naród. Luckanie, daję głowę, że jak zobaczą twój krzyż, zaczną się żegnać i będą ci
się kłaniać.
Zamiast Luckana odpowiada Karakolew i to w taki sposób, że Bartłomiej od razu milknie
i odchodzi posłuchać przemówienia Racza.
Opodal ukazuje się duża grupa jeźdźców, którzy widocznie przybyli inną drogą. Jest tam
dówódca dywizji. W mieście odzywają się nagle dzwony wszystkich cerkwi. Żołnierze
wstają. Przy dźwiękach muzyki kolumna rusza w stronę miasta. Miarowy, ożywiający rytm
marsza od razu wprowadza porządek. Każdy pilnuje swego miejsca, wyrównuje krok i
wkrótlce cała ta ogromna kolumna wkracza do miasta w zwartym szyku, dzielna i dziarska,
groźnie kołysząc lasem połyskujących w słońcu bagnetów.
Z początku jakby nie było żywej duszy. Ulice są
puste. Tylko tu i ówdzie ukazują się w oknach zdziwione lub wylęknione twarze. Ale nieco
dalej, w miejscu gdzie budynki rozchodzą się i tworzą szeroki plac, słychać głośną wrzawę.
Czoło kolumny wraz z ostrza- (mi bagnetów ginie pośród stłoczonego tłumu mężczyzn,
kobiet i dzieci. Słychać chóralne: ura!, słychać pojedyncze okrzyki, urywane, przelotne
rozmowy. Cała ta wrzawa porusza do głębi i przyciąga z nieprzepartą siłą, więc żołnierze
maszerują w takt cichnącej już w dali muzyki z powagą i dumą, która ich samych zadziwia.
Zupełnie zmieniony, z twarzą wy- mizerowaną, pokrytą strużkami potu, ale rozpromienioną,
niemal radosną, idzie Luckan i z takim zapałem wybija krok na bruku, że Mitio Karakolew,
chociaż zajęty własnym wyglądem i własną postawą, nie może się powstrzymać, by nie
spojrzeć na niego ukradkiem i nie uśmiechnąć się pod wąsem.
Są już w samym środku ciżby. Tysiące uśmiechniętych i rozradowanych twarzy, tysiące
wpatrzonych oczu, gromkie okrzyki i... kwiaty, które sypią się ze wszystkich stron, zakreślają
w powietrzu różnokolorowe łuki i spadają na nich gradem. Kwiaty! Luckan wpatruje się w
nie i nic innego nie widzi. Ach, te świeże, roześmiane barwy, które mienią się w słońcu,
czarują i mówią swym słodkim, tajemniczym językiem, zrozumiałym jedynie dla niego.
Ogarnia go wielkie wzruszenie, oczy zachodzą mu łzami. Nie chce on tych kwiatów dla
siebie. Nie udaje mu się nawet chwycić żadnego z nich. Lecz jakżeby pragnął zatrzymać
swoje spojrzenie na każdym i usłyszeć z bliska tkliwe, kolorowe słowa. Kwiaty! Kwiaty!
Tysiące białych, czerwonych, najróżniejszych kwiatów!
Ciżba jest tak wielka, że ledwo można się przecisnąć. Istne morze głów, wzburzone,
rozszalałe, tysiące zachwyconych oczu i krzyczących ust! A nad tym góruje, niby jakiś
olbrzym, piękny mężlczyzna z gołą głową i długą czarną brodą. Wszyscy krzyczą, lecz każdy
co pewien czas milknie, by zaczerpnąć tchu.
Mężczyzna przypominający olbrzyma patrzy jak urzeczony chcąc mu coś powiedzieć, lecz
on nie zwraca na to uwagi i drze się ze wszystkich sił.
— Widziałeś ty go? Widziałeś? — pyta gorączkowo’ jakiś człowiek i wskazuje palcem
któregoś z żołnierzy.”'
— Hej, ludzie! — woła z przejęciem ktoś inny. — Patrzcie, to chyba sam car!
Tłum stopniowo rzednie, ale wciąż jeszcze pełno jest ludzi wzdłuż domów. I oto z
jednytch drzwi lek-7 kim, tanecznym krokiem wychodzi młoda panienka, ubrana w krótką
sukienkę. Bije od niej cudowny czar ledwo dojrzałej dziewczyny. Twarz ma zaróżowioną,
włosy czarne jak smoła, pod wygiętymi łuka- mi brwi błyszczą wielkie, czarne oczy.
Uśmiecha się, trzymając w ręku jakiś biały kwiat,- patrzy przez chwilę, I potem zaczyna biec
do przodu. v- *— Mon capitaine! — woła do oficera, jadącego na koniu. — Mon capitaine!
Głos ma dźwięczny, delika/tny, śpiewny.
— Mon capitaine! S woła jeszcze raz i, zawstydzona tym, że nie została usłyszana, staje,
opuściwszy ręce. Policzki jej czerwienieją, óczy przesłania wilgotna mgiełka.
Luckan i Karakolew przemaszerowują właśnie obok niej. Widzą, że jest ona
cudzoziemką, lecz rozumieją,
o co jej chodzi.
Panie podporuczniku! woła usłużnie Luckan. — Panie podporuczniku!
Piękne oczy dziewczyny zwróciły się teraz ku niemu. Najpierw zdziwienie, później
przestrach, a w końcu żal i litość malują się na jej twarzy. I być może doszedłszy do wniosku,
że wszyscy ci ludzie w równe j mierze godni są szacunku, a na szczególne wyróżnienie
zasługują ci spośród nich, którzy najwięcej cierpią, podbiega do Luckana, wyciąga rękę i
podaje mu swój kwiat.
— Nie! To dla ciebie! — mówi z obcym akcentem. — Dla ciebie, żołnierzyku!
Luckan zatrzymuje się zmieszany, zaskoczony. Ale
nie zapomina o swej dawnej kurtuazji i dziękuje młodej pannie głębokim, dwornym ukłonem,
który z kolei ją zadziwia, tym bardziej że wciąż ma przed oczyma jego żałosny, opłakany
wygląd. Dziewczyna patrzy nań jeszcze przez chwilę, uśmiecha się i lekko niczym sarna
odbiega.
• Alle Luckan widzi tylko kwiat Prześliczna biała chryzantema, o delikatnych, nieskazitelnie
czystych płatkach. Fala czułości i bezgranicznej dobroci wzbiera gwałtownie w duszy
Luckana. Odżywa w nim wspomnienie dawnych, pięknych dni i patrzy ze wzruszeniem na
ten cudowny kwiat, który po hucznych radościach lata przynosi z sobą cichą melancholię je-
sieni. Wszystko to zna on na wylot, do głowy cisną mu się gotowe formuły jego słynnej
nauki o kwiatach. Przypina sobie chryzantemę do bluzy, uśmiecha się i mówi niby wesoło,
lecz ze smutkiem w głosie:
— Biała chryzantema. Pożegnanie. Nie będzie już nowej miłości.
VIII
Do wieczora Luckan dotrzymywał wszystkim kroku i nie został w tyle. Zachowywał się
zupełnie jak pijany: opowiadał niestworzone rzeczy, śmiał się bez przyczyny, wariował. Raz
nawet, podczas krótkiego postoju, korzystając z ogólnej uwagi całej roty wdrapał się gdzieś
wysoko i wygłosił stamtąd uroczyście swą płomienną przepowiednię o zwycięstwie krzyża
nad półksiężycem. Żołnierze zaśmiewali się do łez. Wszyscy byli przekonani, że ma on nie
po kolei w głowie, •i na jego słowa nie zwracali najmniejszej uwagi. Jednakże bawiła ich
sama figura tego drobnego, strasznie wycieńczonego-człowieka, który przejawiał dziś
energię, tak bardzo niewspółmierną do swych sił i w dodatku z fanatycznym uporem nosił
wciąż ten
swój drewniany krzyż na czapce. A teraz przypiął sobie jeszcze biały kwiat.
Ale trwało to tylko jeden dzień, a właściwie tylko parę godzin. Już nazajutrz, obudziwszy
się na gołej ziemi, Luckan poczuł tak wielką słabość, jakiej dotąd nigdy nie doświadczył.
Głowa ciążyła mu, nogi odmawiały posłuszeństwa, dreszcze od nowa zaczęły nim wstrząsać.
Lecz najdziwniejszą dla niego samego nowością było, na pozór niczym nie uzasadnione, po-
jawienie się jakiejś nieokreślonej, bolesnej i błogiej zarazem tęsknoty, która drążyła duszę.
Luckan zamknął się w sobie, przestał mówić, unikał nawet wzroku przyjaciół. Cierpienia
jego były większe niż przedtem, jednak znosił je pogodnie, nie skarżył się i nie narzekał.
Sprawiał nawet wrażenie, że już nic mu nie dolega: twarz jego tchnęła niezwykłym
spokojem, oczy w czerwonych obwódkach zaognionych powiek patrzyły z jakimś
nieziemskim zachwytem, często się uśmiechał, a ci, którzy szli blisko niego, słyszeli, jak
półgłosem mamrotał coś do siebie.
A pochód trwał i nigdy związane z nim cierpienia i udręki nie były tak wielkie i tak
straszne, jak teraz. Wojsko coraz bardziej zagłębiało się w lasy Strandży. Dzikie i niegościnne
były te lasy! Żadnych dróg, żadnych mostów. Spotykało się tylko ścieżki, które zresztą
urywały się tak niespodzianie, jak i pojawiały. Działa i wozy taborowe trafiały nagle na
nieprzebyty gąszcz. Szły w ruch siekiery i godzinami trzeba było wyrąbywać drogę. Kiedy
indziej znów w poprzek drogi kładły się dzikie, urwiste wąwozy i wyczerpane do ostatnich
granic konie stawały. Wtedy przy każdej armacie skupiała się gromada żołnierzy, zaczynano
pchać, smagane batami konie wytężały resztę sił, padały na kolana, podnosiły się i z naj-
wyższym trudem podciągały armatę parę kroków dalej, a później, już po przeciwnej stronie
wąwozu, leciały w dół na łeb na szyję. Nic nie pomagały ani hamulce, ani powrozy i nieraz
ciężkie koła przygniatały i miażdżyły ludzi.
Nie lepiej mieli się ci, którzy szli piechotą. Deszcze padały nieustannie, w lesie wciąż
było mokro, potoki przemieniły się w burzliwe, rwące rzeki, które musiano przebywać w
bród. Brakło już sił nawet najbardziej wytrzymałym. Nie było widać końca tej męczącej
drogi. A lasy ciągnęły się bez przerwy, obojętne, milczące, jak gdyby zaczarowane. Dni były
mgliste i zimne, noce ciemne, bezksiężycowe, czasem tylko rozjaśnione krwawymi łunami
dalekich pożarów.
Z powodu wezbranych rzek i rozmiękłych dróg tabory zostały daleko w tyie i żołnierze
nie otrzymywali żadnego zaopatrzenia. Wokoło nie było widać nawet śladu ludzkich siedzib.
I nastąpiło najgorsze — głód. Nikt nie miał już ani okruszyny chieba, od kilku dni same
ziarna kukurydzy, surowe lub upieczone naprędce, stanowiły jedyne pożywienie, nie dla
każdego zresztą dostępne. Twarze straszliwie wychudły, oczy patrzyły dziko i ponuro, w
duszach kipiała wściekłość. Zapomniano o porządku, o koleżeństwie, najprostsze ludzkie
uczucia zanikały ustępując miejsca brutalnym przejawom instynktu. W każdym, nawet w naj-
łagodniejszym, odezwało się zwierzę.
Kolumna pełzła przez las niczym gigantyczna żmija, leniwa i ospała, gdzieniegdzie tylko
pokazująca swe cielsko. Żołnierze szli w rozsypce, na polanach widać było jedynie
niewielkie grupy. Drewniany krzyż i biała chryzantema, tak dziwna pośród bezbrzeżnej
niedoli, od razu wskazują tę, w której znajduje się Luckan. Prowadzi ją Kaczo Samsara. Idzie
niedbale, powoli, klnąc i złorzecząc całemu światu. Za nim kołysze się Bartłomiej, który
wygląda, jakby trochę podrósł, ponieważ z dnia na dzień coraz bardziej chudnie. Ale ma
więcej cierpliwości niż inni i w jego tubalnym głosie od czasu do czasu dźwięczą nawet
wesołe nuty. Są tutaj także Krestan i Mitio Karakolew. Obaj trzymają się jeszcze nie
najgorzej, ale milczą i złym wzrokiem patrzą wprost przed siebie. Między nimi albo nieco w
tyle człapie Luckan. Jest zmordowany i wycieńczony bardziej niż kiedy-
kolwiek, jednakże utajona w nim -błogość rozwija się i rośnie: oczy płoną mu gorączkowo,
spogląda z coraz to większym zachwytem, często uśmiecha się i cichym głosem mówi coś do
siebie.
'Biała chryzantema, chociaż ■już zwiędła, wciąż zdo-, bi jego pierś, ale teraz zaczyna
zwracać na sieibie | uwagę. Niejednokrotnie grubiańskie żarty, drwiny i przekleństwa
wyrywają Luckana ze stanu rozmarzę^ nia. Oczywiście, wmieszanie się Karakolewa kładzie
kres wszelkim zaczepkom. Leoz pewnego razu zdarzyło się, że Luckan był sam. Dwóch
żołnierzy^ wyrywało sobie kaczan kukurydzy. Obaj, opanowani zwierzęcą wściekłością,
przypominali wygłodniałe wilki. Luckan mimo woli zatrzymał się i patrzył. Jeden z żołnierzy
uciekł. I nagle Luckan znalazł się oko w oko z tym, który został ograbiony. Jakże strasz-; na
była ta zeszpecona gniewem twarz! Jego dzikie, nieprzytomne spojrzenie napotkało
bezwiedny uśmiech. Luckana i padło na białą chryzantemę.
— A ty czego zęby szczerzysz? Patrzcie go, z kwiatem tu się wybrał!
I zanim Luckan się spostrzegł, porwał chryzantemę, rzucił ją na ziemię i bezlitośnie
zaczął detptać nogami.
— Czekaj! Co ty... Nie ¡rób tego! Opamiętaj się, człowiecze...
Wykrzywiona z gniewu twarz żołnierza jaszcze raz odwróciła się ku niemu. Usłyszał
paskudne przekleństwo.
i— Ludzie mrą z głodu, a ten z kwiatkiem sobie paraduje.
Luckan patrzy na ziemię. Po chryzantemie nie ma nawet śladu. Patrzy za żołnierzem.
Oczy zachodzą mu łzami.
— Co tu się stało? — pyta nadchodzący właśnie Karakolew.
— Kwiat mi podeptał. Nikt mu nie wszedł w drogę, a on... Podeptał kwiat!
I Luckan zaczyna płakać, podobnie jak wtedy, kie
dy ściągali mu melonik z głowy i szarpali za poły surduta. Gdyby ktoś inny był na miejscu
Karako- lewa, roześmiałby się niechybnie. Ale myśliwy znał dobrze Luckana, a przy tym był
wygłodzony, więc i strasznie zły.
Powiedz mi, który to! Powiedz mi tylko, który! —• wołał wymachując pięściami.
Ale ów żołnierz był już daleko, a Luckan nie należał do tych, którzy potrafiliby poznać
go w tłumie bliźniaczych postaci.
Te grubiańskie wybryki raziły Luckana, sprawiały mu ból i oburzały do głębi. Nie był w
stanie kogoś nienawidzić, ale zaczął się lękać i unikać wszystkich. Rozgorączkowany,
bezbronny i słaby, czuł, że umiera z cierpienia, jako najbardziej samotny i najnieszczęśliwszy
z ludzi. Nie pojmował, w jaki sposób się tu znalazł i dokąd podąża. Wojna podobała mu się
zrazu; najlepiej pamiętał i rozumiał jej początek, tamto huczne i niezapomniane święto, kiedy
ze wszystkich stron sypały się kwiaty, które w promieniach słońca olśniewały wzrok i
szeptały swym cudownym, tajemniczym językiem. To było piękne i wspaniałe. Ale wojna,
jaką widział teraz, była okrutna i straszna, a co najważniejsze, zupełnie niezrozumiała. Jak
gdyby jakaś zła i wroga siła porwała go i ciągnęła wbrew jego woli. Nie potrafił się jej
oprzeć, więc szedł tam, dokąd zdążali wszyscy. Leicz jasna dla niego była tylko przeszłość.
Ciche, niewinne życie, codzienne zajęcie, które wymagało jedynie ładnej pogody, słońca i
pudła wypełnionego kwiatami. Wszystko to odżywało teraz we wspomnieniach, pochłaniało
myśli i właśnie te obrazy, które stawały mu przed oczyma, wywoływały ów dziwny
błogostan na przekór wszystkim cierpieniom. Przypominał somnambu- lika spokojnie
idącego nad brzegiem przepaści.
Co też nie przechodziło mu przez pamięć i czego sobie nie wyobrażał! Widział siebie
znowu w mieście, zdrowego, ubranego w czarny surdut, z gładko uczesanymi,
wypomadowanymi włosami, szczęśliwego ze
swą miłością, przejętego wymową słów, które mu szeptały świeże, cudownie pachnące
kwiaty. Często wspominał białą chryzantemę, tak okrutnie wdeptaną w błoto przez złego
żołnierza. Wspominał także piękną dziewczynę, która dała mu ten kwiat, ale jej rysy szybko
zacierały się i ginęły, a zamiast niej jeszcze bardziej wyraziście ukazywała mu się postać
Cwie- tany. Luckan podaje jej tę samą chryzantemę. Czysta jak śnieg biel płatków napełnia
go rezygnacją i smutkiem.
— Proszę, niech pani weźmie! mówi drżącym głosem. — Biała chryzantema.
Pożegnanie. Nie będzie już nowej miłości.
I piękna twarz Cwietany z czarnym znamieniem na policzku tym razem się nie uśmiecha.
Spod długich rzęs jej ciemne oczy patrzą nań uporczywie i smutno. Ogarnia go przejmujący
żal i litość nad samym sobą. On, który nie zaznał nigdy matczynej pieszczoty ani nie
doświadczył siostrzanej tkliwości, opiera teraz głowę na jej kolanach i mówi przez łzy:
— Chóry jestem Umrę. Już niedługo umrę.
A pochód trwał, lasy Strandży ciągnęły się bez końca. Wreszcie kolumna dotarła do
miejsca, o którym powiedziano, że jest końcowym punktem tej uciążliwej marszruty. W
pobliżu znajdowała się jakaś bezludna wieś. Jej nazwa w innych okolicznościach pozostałaby
nieznana, lecz teraz ani na chwilę nie schodziła z ust: Sefas! Sefas! Nikt nie przewidywał, że
już wkrótce nazwa ta będzie oznaczać wielką i straszną trupiarnię.
W mgnieniu oka wyrastają niezliczone biwaki. Pogoda jest ładna, na bezchmurnym
niebie zjawia się blady sierp księżyca. Ale gwiazd jest niewiele w porównaniu z ogromną
ilością ogników rozjaśniających obozowisko. Wielka masa ludzi, którzy ostatkiem sił
dowlekli się tu z leśnych gąszczów Strandży, oddycha z ulgą, zadowolona, wesoła, a nawet
szczęśliwa. Lecz już nazajutrz spadła na nich najgorsza ze wszystkich plag. Wybuchła
epidemia cholery.
Luckan całymi dniami leżał bez ruchu w namiocie. Nie był w stanie utrzymać się na
nogach. Ale piękna pogoda, słońce i łagodny, ciepły wiatr czyniły go niewypowiedzianie
szczęśliwym. Rozpamiętywał minione dni, uśmiechał się, marzył. W tych okolicach
panowała, rzekłbyś, wieczna wiosna. I Luckan święcie wierzył, że gdyby nie czuł takiego
znużenia, gdyby mógł wstać i powędrować do lasu, pod każdym krzakiem znalazłby fiołki.
A wokoło panoszyła się straszna, bezlitosna śmierć. Nie ta, której spokojnie spoglądano
w oczy podczas bitew. Nie ta, która napada błyskawicznie i której towarzyszy cichy świst
kuli allbo huk rozrywających się szrapneli. Taka śmierć wydawała się mniej straszna,
ponieważ następowała w chwili podniecenia i oszołomienia. Ale tu szalała teraz inna śmierć
— niewidzialna, podstępna, nieubłagana. Kogo wyrwie z szeregu, a kogo ominie? Na
wszystkich wskazywała swym kościstym palcem, wszystkich mroziła lodowatym tchnieniem,
wszystkich trzymała w niepewności, okrutna, triumfująca i nienasycona.
Groby wyrastały co krok. Chorych przenoszono w odosobnione miejsca w głębi lasu,
gdzie każdego rana żywi dokonywali nadludzkich wysiłków, by od- pełznąć nieco od
umarłych, albo też pogodzeni z losem i obojętni już na wszystko czekali, aż zdechną wśród
nie pogrzebanych zwłok. O wojnie zapomniano zupełnie; nikt nie pałał nienawiścią do
nieprzyjaciela, nikt nawet o nim nie myślał. Skupiona na wąskiej przestrzeni pomiędzy
dwoma morzami, przyczajona w okopach, lasach i po wioskach, wielka armia wyła z bólu i
topniała. A pogoda była wciąż cudowna, wiał lekki wietrzyk, świeciło ciepłe południowe
słońce. Lecz mimo tych uroków w powietrzu unosiły się trujące wyziewy, szerzyła się zaraza.
Każdy czuł złowrogie tchnienie śmierci.
Nawet najdzielniejszym zrzedła mina. Rączo Sam- sara, którego bujna natura stawiła
dotąd czoło wszelkim przeciwnościom, przestał kląć i nie wygła-
szal już protestacyjnych przemówień. Jego wymize- rowana twarz nie wyrażała jednak
prześtratehu, tylko jakieś smutne osłupienie i uległość wobec losu. Trzymał w ręku małą
oprawioną książkę, którą nieustannie czytał, i, wskazując na głuchą, ponurą dolinę, pełną
umierających i oczekujących śmierci ludzi) mówił:
— Wojna! Oto ona w całej swej okazałości. Straszona, bezlitosna! Nie ma większego
nieszczęścia na ziemi. A myśmy co myśleli, kiedy wyruszaliśmy na wojnę? Że to podobne do
wesela. Ale Bóg wypowiada się często przez usta ludzi prostych i ubogich duchem, czyniąc z
nich swoich proroków. Przypominacie sobie, co mówił nasz dziadek Sławi na stacji? — Wi-
dzicie tych ludzi? — mówił wtedy o nas. ig Jest ich sto dwadzieścia tysięcy. Wszystkich
wysyłam do swej posiadłości. Jaka teraz pora? Żniwa, żniwa idą! — A oto i żniwa. Tylko że
na widok tych snopów zadrżałby z pewnością każdy kosiarz!
Nie wszyscy dobrze go rozumieli. Ale Rączo mówił dalej, już jak gdyby do siebie. A
potem otworzył swoją małą książeczkę i zaczął głośno czytać:
— I widziałem, a oto koń płowy, a tego, który siedział na nim, imię było śmierć, a piekło
szło za nim: i dana im jest moc nad czwartą częścią ziemi, alby zabijali mieczem, i głodem, i
morem, i przez zwierzęta ziemskie...
Opodal siedzą Bartłomiej, Krestan i Karakolew. Z rozszerzonymi z przerażenia oczyma
uważnie słuchają, co mówi Samsara. Luckan, leżąc w namiocie, przysłuchuje się także, ale
widać, że nic a nic. nié rozumie. Zaledwie przebrzmiały uroczyste i złowieszcze słowa
Racza, wykrzykuje w jak najlepszej myśli:
— Jaka piękna pogoda! Gdyby u nas była taka sama, przez całą zimę mielibyśmy
kwiaty!
Rączo spogląda nań, uśmiecha się i nic nie odpowiada.
Do późna w noc Bartłomiej wyśpiewywał religijne pieśni. Nazajutrz wyniesiono go z
obozu na noszach.
Oczy miał. zamknięte, głowa przechylała się to w jedną, to w drugą stronę. W dwa dni
później w ten sam sposóh opuścił o;bóz i Rączo Samsara. Każda rota straciła najmniej
połowę ludzi. Śmierć szalała, nie sposób było zliczyć jej ofiary.
Luckan leżał w swym namiocie. Złożony niemocą, znękany bólem i cierpieniem
zachował jednak na twarzy ów wyraz nieziemskiej pogody, patrzył rozmarzonym wzrokiem,
uśmiechał się. A wieczorem zasypiał snem sprawiedliwego i.śniły mu się rozległe pola,
pokryte nie zbożem, lecz jakimiś fantastycznymi kwiatami. Mienią się one tysiącem barw,
wydają najcudowniejsze zapachy. Ogrzewa je słoneczko i lekko kołysze ciepły wietrzyk...
IX
Już drugi dzień trwa atak na umocnienia Czatał- dży. Rota Luckana zajęła pozycję w
rowie obok szosy. Jest w odwodzie. Linia ognia znąjduje się w pobliżu i słychać tam
straszliwą strzelaninę: trzaskają karabiny, złowieszczo terkoczą kulomioty, głucho dźwięczą
detonacje salw armatnich. Tuż przy szosie rośnie wielki dąb. Grad pocisków, które lecą górą,
uderza w jego mocne, potężne konary, zdziera z nich korę, łamie gałęzie, strąca liście.
Dowódca roty kryje się za grubym pniem i ostrożnie spogląda przed siebie. Żołnierze nié
.ruszają się, nie rozmawiają. Z pobladłymi, pełnymi napięcia twarzami ciasno przywarli do
ziemi, ich czapki tworzą prostą linię, a między nimi wyróżnia się jedna, z dużym
drewnianym krzyżem. To Luckan. Zachowuje się spokojnie i patrzy z przejęciem gdzieś w
dal.
Nikt nie wierzył, że wyjdzie on cało z tego nieszczęsnego obozu w Sefasie. I on sam czuł
się bardzo źle, a kiedy wyniesiono na noszach Racza Samsarę,
pomyślał, że przyszła już kolej na niego. Był tak osłabiony, że ilekroć usiłował wstać, nogi
zaczynały mu się trząść, uginały się pod nim i nie było rady — musiał kłaść się z powrotem.
Lecz do ataku przystąpiono całkiem nieoczekiwanie i gorączkowe podniecenie, jakie
ogarnęło wszystkich, przywróciło Luc- kanowi trochę siły. Przed wyruszeniem na linię sier-
żant oddzielał chorych od zdrowych. Wiecznie zagniewany, gotów wszędzie dopatrywać się
oszukańczych wykrętów, zadrżał mimo woli, gdy jego wzrok padł na zbolałą twarz Luckana.
„Zdrów jesteś?” — zapytał. — „Tak jest, panie sierżancie!” — odpowiedział Luckan, zresztą
tylko dlatego, że zupełnie przypadkowo wymknął mu się ten zwrot, a nie: „Nie, panie
sierżancie!” — jedyne, jakimi z reguły odpowiadał na wszystkie pytania swego surowego,
nastroszonego zwierzchnika.
Właściwie nie sprawiało mu różnicy, czy zostanie w obozie, czy też pójdzie dalej. Był bardzo
chory,
o tym dobrze wiedział, ale i coś innego dręczyło jego duszę, niepokoiło jego skołataną
głowę. Na wszystko, co działo się wokoło, patrzył z tępą i niewzruszoną obojętnością.
Jedyny jaśniejszy promyk w jego obecnym życiu stanowiły myśli o przeszłości. Tylko one
wiązały go ze światem, tylko one mogły utrzymać się w jego pamięci, tylko one były w
stanie zapalić iskierki w przygaszonych oczach i przywołać uśmiech na zsiniałe wargi.
Machinalnie szedł tam, dokąd wszyscy, machinalnie wykonywał to, co inni. Czasami huk
pękających w pobliżu szrapneli wyrywał go z odrętwienia i wtedy zdawał sobie sprawę z
otaczającej go rzeczywistości. „Widzisz go —- szeptał do siebie wesoło. —- Trzyma się
Turczyn. Nie chce tanio sprzedać swojej skóry”. Lecz już za chwilę pogrążał się znowu w
swoich myślach, wracał do ukochanych wspomnień i widząc, jak wokoło migają ogniste
błyski w kłębuszkach mlecznobiałego dymu, wyobrażał sobie, że to jakieś dziwne kwiaty,
które nagle rozkwitają w powietrrzu i nikną.
Leżał teraz w rowie obok szosy i patrzył przed siebie. Mgła nieoczekiwanie opadła, w
oddali wyłoniły się złowrogie zarysy czatałdżańskich fortów. Na posmutniałych polanach nie
było widać żywej duszy. Ale za każdym wzgórzem, za każdym wzniesieniem ukazywały się
czerwone błyski — strzelały zamaskowane baterie. Nie było słychać pojedynczych wystrza-
łów, wszystko łączyło się w jeden piekielny, nieustanny łomot. Łomot ten potężnieje z każdą
chwilą. Z wysokiego dębu coraz częściej sypią się liście i drzazgi. Huk, trzask, świst
granatów, zawzięty terkot kulomiotów, wszylstko to nie tylko nie przeraża Luckana, lecz
przeciwnie, wprawia go w jakąś dziwną wesołość. Przygląda się czerwonym błyskom, które
migają na całej linii horyzontu, cieszy się, kiedy jest ich wyjątkowo dużo, a nawet próbuje
żartować z siebie.
i— Cha, cha! — odzywa się cichutko. — Luckan pośród czerwonych płomieni. Poemat!
I z jeszcze większą uwagą przygląda się czerwonym błyskom. A one pojawiają się bądź z
rzadka, bądź całym szeregiem, ścigają się, krzyżują, giną. Wszystko to jest tak piękne!
Rzekłbyś, że jakaś niewidzialna ręka z bezgraniczną hojnością rozrzuca na wszystkie strony
czerwone jak ogień kwiaty.
„Tulipany! yf- myśli sobie Luckan. — Czerwone tulipany. Nic tylko miłość i miłość!”
Nagle zrywa się, ponieważ zauważył, że inni żołnierze dawno już wstali i teraz musi ich
gonić. Dowódca roty opuścił swoje stanowisko za grubym pniem dębu i kroczy daleko w
przodzie, wojowniczo wymachując szablą. Sucha ściółka szeleści pod ich nogami, w
powietrzu słychać przeraźliwe świsty i od czasu do czasu coś krztusi się na ziemi albo
między gałęziami. Las kończy się, rota wychodzi na nie osłonięty teren. W dali widnieją
ponure zarysy fortów, a nad nimi nieustannie migają czerwone błyski.
Luckan patrzy w tamtą stronę. Znowu przychodzą mu na myśl czerwone tulipany.
„Miłość!” —- szepcze do siebie i nagle coś gwałtownie uderza go w pierś,
w oczach mu ciemnieje, a on zatacza się, puszcza karabin i z wyciągniętymi do przodu
rękami pada twarzą ku ziemi. Niektórzy żołnierze spostrzegają to, lecz wszyscy biegną dalej.
Minęło sporo czasu. Nad wieczorem ci, którzy poszli do ataku, ciągnęli z powrotem.
Luckan leżał wciąż w tej samej pozycji. Twarz miał bladą, rysy zaostrzone, ziemia pod nim
czerwieniła się od krwi. Żołnierze, którzy wracając przechodzili obok niego, myśleli, że
został zabity. Lecz oto z wolna i ociężale podnoszą się jego powieki. Nic go nie boli, ale nie
czuje rąk i nóg, coś go dławi i nie może wykonać najmniejszego ruchu. „Jestem ranny” —
dómyśla się i widok krwi, która spływa po mundurze na ziemię; przejmuje go strachem. Czy
nikt go nie zobaczy i nie poratuje? Dlaczego nie przychodzą sanitariusze, żeby zrobić mu
opatrunek? Chce krzyknąć, lecz z ust wydobywa się tylko głuchy jęk.
Zmęczony tym drobnym wysiłkiem, zamyka powieki i znowu leży w zupełnym bezruchu.
Nic go nie boli, tak dobrze mu tutaj, tak ciepło, sen go ogarnia. Jest mu nawet wesoło. Ktoś
patrzy nań, mówi mu coś bardzo miłego i słodko się uśmiecha. Ach! To Cwietana. Siedzi w
oknie, na kolanach ma zamkniętą książkę. Długie cienie topoli kładą się w poprzek ulicy. A
on zatrzymuje się pod oknem ze swym pudłem pełnym kwiatów, wybiera wielką białą
chryzantemę i podaje ją Cwietanie. Smutek, niewypowiedziany smutek przepełnia jego serce.
W oczach stają mu łzy: „Proszę, niech pani weźmie! — mówi złamanym głosem. — Biała
chryzantema. Pożegnanie. Nie będzie już nowej miłości!”
Chciałby powiedzieć dużo więcej, lecz w gardle mu zasycha, wargi go pieką, w całym
ciele czuje bezwład i nieznośny ból. Powoli, z wysiłkiem znów otwiera oczy. Obok niego
rośnie jakiś krzak, ale jemu się wydaje, że to wyjątkowo wielkie, rozłożyste drzewo. Wokoło
cisza. Nie słychać już wystrzałów. Zwiewna, biała mgła snuje się w powietrzu. Gdzie on jest?
Dla-
czego właśnie tutaj i co się z nim dzieje? Pali go straszliwe pragnienie — wody, chociaż
kroplę wody! Ponownie usiłuje się podnieść, lecz od razu pierś przeszywają mu jak gdyby
tysiące sztyletów i z głuchym jękiem pada z powrotem na ziemię. Boli go teraz wszystko.
Wie, ze nikt mu nie pomoże i że przyjdzie umrzeć. Ogarnia go strach. Samotny i
wyśmiewany przez całe życie, przejęty jest teraz bezgranicznym żalem i litością dla samego
siebie. Przez jego pamięć, zmąconą okrutnym bólem, przemknęło nagle coś ukochanego, coś
nieskończenie miłego. I w ostatnim przebłysku świadomości, zebrawszy wszystkie siły, jakie
mu zostały, zawołał:
i— Matko! Mateńko!
Ten rozpaczliwy jęk zaginął w nocy bez echa. Nastąpiła krótka chwila wytężonej ciszy*
A potem od strony przeciwległego wzgórza, pokrytego ciemnym zwałem lasu, dały się
słyszeć dziwne głosy. Najpierw żałosne, cienkie piski, przypominające kwilenie niemowląt,
później szyderczy chichot, a wreszcie wszystko naraz w hałaśliwym chórze^ :
Wyło stado szakali.
Wstawał dzień. Oczyszczone z mgły niebo uśmiechało się, zachwycająco jasne i błękitne.
Wzeszło słońce, od południa zaczął wiać ciepły, delikatny jak pieszczotą wiatr. Wokoło było
pusto i cicho. Luckan leżał na tym samym miejiscu i w tej samej pozie. Nic nie wskazywało
na to, że w tym nieruchomym ciele może jeszcze taić się iskierka życia. Lecz oto nabrzmiałe
powieki powoli i z wielkim trudem podnoszą się i opadają. Wreszcie podnoszą się na dobre
odkrywając oczy — mętne, błędne, nic nie widzące spojrzenie. Luckan patrzy tak przez długą
chwilę i nie może zrozumieć, gdzie jest i co się z nim dzieje. Nic go nie bolało, niczego nie
pragnął, nic mu nie było potrzebne. Od czasu do czasu coś uciska go w skro-
niach, oczy zachodzą mu mgłą i przestaje widzieć. Zdaje mu się, że trwa to niezmiernie
długo, całą wieczność. I znowu otwiera oczy. Niski krzak jest ciągle obok niego. Luckan
patrzy nań i w żaden sposób nie może się połapać, co to za drzewo, tak wielkie i dziwaczne.
Dopiero po pewnym czasie i wielu wysiłkach zrozumiał, że to nie jest drzewo, tylko zwykły
krzak.
Lecz co innego przyciąga już jego uwagę. Coś bieleje obok krzaka, zjawia się i ginie. Co
to może być?
Dwa ogromne koła, jedno większe i białe, a w nim drugie — mniejsze i żółte. Koła te wiszą
w powietrzu, kołyszą się, rzekłbyś, że śmieją się radośnie. Stopniowo i te koła maleją, aż
wreszcie stają się zupełnie małe i przybierają wyraźne, określone kształty...
Ach! To kwiat rumianku, mały kwiatuszek, który wykręcał się na wietrze, bądź pokazując
swą twarzy- ,, czkę Luckanowi, bądź też odwracając ją od niego. Luckan zrozumiał w końcu,
co dostrzegły jego oczy.
I już nie zwrócił spojrzenia w inną stronę. Jak gdyby pod działaniem cudu, twarz jego
rozjaśniła się, jakaś cicha, nieziemska radość wygładzała zmarszczki i spędzała cienie. W
martwych już oczach zatliły się nikłe iskierki, usta starały się uśmiechnąć. A palce jednej ręki
zadrżały i z rozpaczliwym wysiłkiem wyciągnęły się ku wesołemu kwiatuszkowi, lekko koły-
sanemu przez wiatr...
W kilka dni później na Czatałdży było cicho i spokojnie. Podpisano zawieszenie broni i
niezliczone chorągiewki wyznaczały linię demarkacyjną. Rozległe polany, na których
odegrano straszliwy dramat bitwy, zasłane były trupami. Teraz zJbierano je i grzebano. We
wszystkich kierunkach, niby pracowite mrów-
X
lei, zdążali sanitariusze. Dwóch jeźdźców przemierzało pobojowisko. Był to pułkownik
służby sanitarnej w towarzystwie młodego podchorążego. Pułkownik wydał właśnie
polecenia i wracał do swojej ziemianki. Piękna pogoda, myśl o dobrym obiedzie, zawieszenie
broni, które kładło kres potwornej wojnie i usuwało wszelkie niebezpieczeństwa — wszystko
to czyniło go niezwykle wesołym. Jego wysoka ranga dawała mu w dodatku prawo
wypowiadać się o wszystkim swobodnie i autorytatywnie.
— Przyjrzyj się, młody człowieku — mówił śpiewnym, rozwlekłym głosem — przyjrzyj
się dolbrze tym trupom. Czyż nie widać po nich wyraźnie, co ożywiało tych ludzi w ostatniej
chwili przed śmiercią? Tak, interesująca rzecz...
Przypadkowo przejeżdżali właśnie obok zwłok Luckana.
— Przyjrzyj się na przykład temu — ciągnął pułkownik — jego twarzy, jego
wyciągniętej ku przodowi ręce. Rzekłbyś, że gdyby mógł wstać, znowu pobiegłby na wroga...
Podchorąży słuchał o tyle, o ile tego wymagał szacunek dla przełożonego. Wpatrywał się
w tę zastygłą, martwą twarz, zauważył na niej wyraz rozrzewnienia i nieruchomy wzrok,
wytężony w stronę pobliskiego krzaka. Spojrzał tam śladem wyciągniętej ręki. Oczy jego
padły na biały kwiatuszek, lekko kołysany przez wiatr. Zatrzymał konia i jeszcze raz
przyjrzał się trupowi.
„Biedaczysko! — pomyślał. — W ostatniej chwili życia wyciągał rękę po kwiat!”
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowski
Krajanie
Od paru tygodni pułk stoi obozem w dolinie, kilka kilometrów od brzegu morza Marmara. W
pobliżu leżą zgliszcza spalonej wsi Aszaka-Eni-Sewendekli. Niewielu żołnierzy umie
bezbłędnie wymówić, tę dziwną rozwlekłą nazwę. Trudno ją zapamiętać, myli się z innymi i
każdy wymawia ją po swojemu. Smutna, choć przypadkowa zbieżność: wieś nie istniała już i
niby stary napis na grobie zacierała się także jejf- nazwa.
Żołnierze pamiętają tę wieś przede wszystkim z powodu rozczarowania, jakie im
sprawiła. Pewnego wieczoru przybyli tu zziębnięci i słaniający się ze zmęczenia. Przez cały
dzień marszu myśleli jedynie
0 jasnych, ciepłych izbach, które na nich czekają,
1 z góry cieszyli się nadzieją cudownego wypoczynku przy trzaskającym ogniu, w otoczeniu
dobrych, i gościnnych ludzi. A tu nic podobnego: ujrzeli opustoszałą wieś, w połowie
spaloną, w połowie w ruinach. Było wprawdzie kilka zdatnych do użytku domów, ale
przecież wszyscy nie mogli się w nich pomieścić. Spędzili więc żołnierze noc zimniejszą i
bardziej męczącą niż w okopach, a nazajutrz zaczęli budować sobie ziemianki. Wszystko,
czego nie strawił ogień —
deski, żerdzie, drzwi i okna, wszelkiego rodzaju materiał drzewny do ostatniej drzazgi,
wszystko zostało zebrane i zużyte przy urządzaniu miejsca postoju. Tu i ówdzie, wśród
zwalisk kamieni przysypanych śniegiem, sterczą tylko gołe, okopcone ściany. W wielu
miejscach na rozgtódzonych podwórzach czernieją w śniegu jamy: żołnierze wykopali
również karpy drzew owocowych, ściętych już znacznie wcześniej.
Tylko dwa domy w tej wsi jakimś cudem ocalały i stoją pośród zgliszcz samotne,
osierocone. Mieści się w nich sztab pułku, a opodal, na dwóch zboczach spadających ku
dolinie, ciągną się ziemianki żtołnie- rzy. Są to najrozmaitsze i najosobliwsze budowle —
Większe i mniejsze, wyższe i niższe, o dachach płaskich, spadzistych lub zaokrąglonych.
Patrząc z zewnątrz nikt by nie uiwierzył, że tam, pod ziemią, może być tak luźno i
przestronnie, że mają tam wygody, a nawet niejaki Zbytek. Są łóżka, stoły, półki, pro-
wizoryczne piece i kominy. Gdzieniegdzie można zobaczyć przymocowane do ściany lustra,
całe lub tylko kawałki. Zdarza się nawet kosztowna wisząca lampa albo litografia w ramkach.
Wszystko to zostało wzięte ze zniszczonej wsi. Na zewnątrz uderza nie mniejsza rozmaitość.
Ziemianki są wygodne i solidne, ale nie dość na tym: dachy, okna, drzwi, ściany frontowe
tych ubogich schronisk mają. osobliwe kształty, pełne są ozdób, a nawet tu i ówdzie,
niezdarnie wprawdzie i naiwnie, wyłaniają się linie i kontury jakiegoś znanego stylu.
Przez kilka dni z rzędu miłym i wesołym zajęciem było urządzanie i przyozdabianie
ziemianek. Ale spadł śnieg i cała zewnętrzna rozmaitość znikła. Grube zaspy śniegu leżą
teraz na dachach, zrównują je i zespalają z ziemią. Cały obóz jak gdyby nagle się zapadł i
pośród śniegu czernieją tylko drzwi, kominy z żółtymi plamami wokoło i gęsta sieć
wydeptanych ścieżek. Dookoła rozpościerają się szerokie, płaskie wzgórza, pokryte głębokim
śniegiem. Żadnego ruchu,
żadnych oznak życia. Wojna wystraszyła stąd nie tylko spokojnych mieszkańców wsi, ale
nawet ptaki i zwierzęta. Jednolita śnieżna powłoka przybliża linię horyzontu, okolica
wygląda martwo, pusto, sennie i tak ostro odcina się od ciemnego tła zachmurzonego nieba,
jak gdyby tu kończyła się ziemia. Jedynym miejscem, gdzie widać jakieś życie, pozostaje
mimo wszystko obóz. Ziemianki są zasypane śniegiem i prawie niewidoczne, ale z
niezliczonych kominów wznoszą się słupy dymu, a wokoło widać ludzkie postacie, które
wśród śniegu wyglądają całkiem czarno, leniwie i ociężale. Obóz przypomina teraz jakieś
polarne osiedle Eskimosów.
n
Na północnym krańcu oibozu, w pobliżu grzbietu wzgórza, skryły się ziemianki siódmej roty.
Wiedzą
o tym prawie wszyscy w pułku, ponieważ tu znajduje się ziemianka kaprala Stoiła
PerWanowa. Stoił należy do tych żołnierzy, którzy swoją powierzchownością od razu
wyróżniają się z szarego tłumu żołnierskich postaci, którzy zapadają w pamięć i dla swoich
rot są tym, czym charakterystyczny rys dla twarzy. „Siódma rota! — mówią bez wahania
żołnierze, nawet ci, co obozują daleko. — Siódma rota! O, widzicie, to tam, gdzie ten wysoki
kapral!” Stoił jest rzeczywiście bardzo wysoki i tęgi, ale nie ma tego imponującego męskiego
wyglądu, właściwego potężnie zbudowanym ludziom. Jest przygarbiony, ciężki i niemrawy.
Kiedy idzie, kolana mu się uginają, a cały tułów chwieje się i przechyla to w jedną, to w
drugą stronę. Jest małomówny, rzadko się śmieje, nie uskarża się i nie narzeka. Ci, którzy
zetknęli się z nim bliżej, wiedzą, że jest doświadczony, rozumny, a przy
tym dobroduszny i łagodny, t żołnierza całej roty, bezceremonialni w odnoszeniu się do
siebie, dla Sto- iła zachowują mimowolny szacunek. Nawet sierżant Buców, człowiek ponury
i zgryźliwy, tylko z nim nie wzdraga się przyjaźnić i rozmawiać. Często zaprasza Stoiła db
swojej ziemianki i już nie surowym tonem zwierzchnika, ale prosto i serdecznie, jak
zwyczajny człowiek, opowiada mu o swych rodzinnych sprawach albo uskarża się na
reumatyzm.
W ziemiance Stoił jest jakby głową rodziny. Razem z nim mieszkają jeszcze trzej
żołnierze: Nikoła, Dymitr i dobosz Ili ja. Wszyscy czterej są ziomkami — wszyscy ze wsi
Breszlan. Wojna jeszcze bardziej zbliżyła ich i związała: odkąd to już razem odbywają
marsze, razem kładą się i wstają, razem walczą, ramię przy ramieniu.
Obok Stoiła drugie honorowe miejsce zajmuje Nikoła. Jest to człowiek wesoły,
rozmowny i trochę ekscentryczny. W cywilu był gajowym w Breszlanie, a przy tym
zawołanym myśliwym i dlatego wojnę uważa za swoje stare rzemiosło. Jest krzepki, tęgi,
postawny, posiada iście marsowy wygląd, szczyci się tym i nie zaniedbuje przyozdobić się
czymkolwiek, co mu wpadnie w rękę. Przedmiotem stałej jego troski jest broda. Najpierw
nosił długą, bujną i niesforną, później raz czy dwa razy nadawał jej inny kształt. Teraz ma
wielkie, na rosyjską modłę bokobrody. Łączą się one z wąsami, zakrywają oba policzki aż do
oczu, co wygląda tak, jakby połowa twarzy zasłonięta była jakąś maską, lecz Nikoła lubi
siebie takim i mówi, że podobny jest do Skobielewa. Często wyjmuje z kieszeni owalne
lusterko, wielkości bawolego oka, przegląda się w nim umieszczając je to przed jednym, to
przed drugim okiem, marszczy się, podkręca wąsy i przygładza bokobrody. Potem chowa
lusterko, rozjaśnia twarz uśmiechem, przybiera majestatyczną pozę i zaczyna mówić po
rosyjsku, niemożliwie kalecząc ten język: „Ilija, gołubczyk! Podaj menia, pa- żausta,
nemnożko wodicu!”
Stoił, Nikoła i Dymitr to starsi, blisko czterdziesto- * letni mężczyźni. Wśród nich
najmłodszy jest Tl i ją. Jest to jeszcze niemal chłopak, w wieku poborowym. Początkowo był
doboszem roty, lecz już w pierwszej bitwie nie wiadomo w jaki sposób zaprzepaścił bęben,
więc dano mu karabin i jest teraz żołnierzem, jak wszyscy. Ma wyjątkowo beztroskie
usposobienie, lubi śmiać się dużo i wesoło i dlatego z uwagą śledzi wszelkie żarty i figle
Nikoły, a nawet chytrze je wy- wołuje. Łączy ich obu wielka przyjaźń. Nikoła po ojcowsku
osłania dobosza, a ten odwzajemnia mu się I najrozmaitszymi przysługami: przynosi wodę,
starą I się o tytoń, odstępuje Nikole część swojego Chleba, a podczas marszu,, aby mu ulżyć,
dźwiga niekie- dy jego karabin. Nikoła odnosi się do niego protekcjonalnie i z godnością, jak
do wiernego, posłusznego ' giermka.
Harmonia życia w ziemiance często bywa zakłóconą. Nikoła bez przerwy stroi żarty, a
śmiech Iliji podnieca go, więc zapędza się coraz bardziej, staje się ną- « prawdę pomysłowy i
dowcipny. Ale wszystkie te żarty godzą wyłącznie w Dymitra. Jest to wątły, cichy i spokojny
człowiek, naiwny i trochę głupi albo udający głupiego. Wskutek jakiejś choroby wypadły mu
wszystkie włosy i głowę ma zupełnie łysą. Nie ma także wąsów, nie ma nawet brwi, a cała
twarz jest poorana zmarszczkami i. przypomina wytatuowaną twarz mieszkańca Australii.
Kiedy zdejmie z głowy furażerkę, wygląda tak pociesznie, że ktokolwiek go zobaczy, ledwo
może powstrzymać się od śmiech^. Stanowi to niewyczerpaną kopalnię żartów Nikoły. Co za
porównania wynajduje on dla łysiny Dymitra, jakież pod jej adresem wygłasza koncepty!
Podczas pochodów, na postojach, a nawet w okopach nieoczekiwanie daje upust żartom,
które niczym ćwiczebne pociski wybuchają wśród żołnierzy powodując ożywienie i śmiech.
Ale Nikoła częstokroć przebiera miarę i Dymitr, mimo całej swej łagodności, traci wreszcie
cierpliwość — dochodzi do kłótni i wtrącenie się
Stoiła staje się konieczne. „Czy to moja wina — żali się płaczliwie Dymitr — czy to moja
wina? Pan Bóg już mnie takim stworzył!”
A w ogóle Dymitr jest dobrym i wygodnym towarzyszem. Zaiwsze ma trochę grosza i
tytoniu, a czasem zdobywa nawet gorzałkę. Wszystkim dzieli się szczodrze ze swymi
towarzyszami, szczególnie z Ni- kołą — być może jest to z jego strony jakieś rozpaczliwe
usiłowanie pozyskania względów tego nieprzejednanego w swej dokuczliwości człowieka.
Dymitr jest śmiały i nieustraszony aż do tępego, apatycznego zapamiętania. Z reguły zgłasza
się na ochotnika do wszelkich grożących niebezpieczeństwem przedsięwzięć. Żołnierze
opowiadają, że nocą po bitwie Dymitr wychodzi na pobojowisko i obszukuje kieszenie zabi-
tych. Podobno wie o tym również dowódca ich roty, podporucznik Warenów. Często pyta go
w znaczący sposób: „No, jak tam, Dymitr, co u ciebie?” — „Wszystko- w porządku, panie
podporuczniku! Mam tytoń, mam też trocnę grosza!” Dymitr nie odpowiada zwyczajnie,
lecz, rzekłbyś, wyśpiewuje płaczliwie te słowa niby recitativo w operze i jego żółta jak stary
pergamin twarz, pokryta gęstą siecią zmarszczek, przybiera natychmiast obojętny i
beznadziejnie głupi wyraz. W tej chwili nikt nie odważyłby się twierdzić, że w ogóle jest on
zdolny do jakiegokolwiek wykroczenia.
Drobne nieporozumienia nie przeszkadzają czterem towarzyszom żyć ze sobą w gruncie
rzeczy dobrze. Zresztą, nieporozumienia te zdarzają się bardzo rzadko, a przedtem, kiedy byli
na pozycji, nie zdarzały się zupełnie. Tam niebezpieczeństwa i rozmaite udręki zbliżały ich
jeszcze bardziej i gdy przypadkiem zostali rozdzieleni, każdy bardziej martwił się
o innych niż o siebie. Ale teraz prawie nic nie mają do roboty. Jedynym ich zajęciem jest
służba obserwacyjna w okopach na brzegu morza, ale i to przypada zaledwie raz na dwa
tygodnie. W tej bezczynności i nudzie sprzeczki rodzą się z byle jakiej przy
czyny: kto ma iść z obozową wyprawą po drzewo do lasu, na kogo przyszła kolej spać od
strony drzwi ziemianki, z czyjej winy zginął jakiś drobiazg. Do tego dochodzą jeszcze
niepokoje wywołane żartami Nikoły, jednakże wszystkie nieporozumienia szybko zacierają
się i ulegają zapomnieniu. Zrównoważony i spokojny charakter Stoiła oraz jego duży wpływ
na towarzyszy poskramia ich i jednoczy. W wielu wypadkach Stoił jest dla nich i ojcem, i
starszym bratem, i zwierzchnikiem, i sędzią.
Odkąd leżą obozem, czas upływa monotonnie i powoli. Po pięknych i ciepłych,
wiosennych niemal dniach nastąpiła mroźna i surowa zima. Dzień poi dniu nisko nad ziemią
zwisa zasłaniająca niebo ciężka i mglista opona, z której nieustannie pada śnieg, pada ospale i
cicho, ale gęsto i obficie, jak gdyby chciał zasypać całą ziemię. Wszystko cichnie i zamiera w
jakimś pokornym, milczącym oczekiwaniu. Kiedy indziej znów zrywa się wiatr, robi się
zawieja i nad przemarzniętym polem ścigają się tumany śniegu. Na dworze jest ziąb, ale w
zasypanych śniegiem ziemiankach nie odczuwa się go wcale. Poza tym w takie dni panuje
zwykle spokój, ponieważ zła pogoda uniemożliwia wszelkie działania wojenne.
Takie dni czterej towarzysze spędzają w ziemiance i prawie jej nie opuszczają. Z innymi
żołnierzami widują się, kiedy pójdą po strawę. A gdy pogoda jest ładna, urządzają sobie
dalsze i dłuższe przechadzki po obozie. Zawsze chodzą razem: przodem Nikoła z Iliją, a za
nimi stateczny Stoił z Dymitrem. Spotykają się ze znajomymi, kręcą się wśród żołnierzy,
słuchają ostatnich nowin o widokach zawarcia pokoju albo wieści nadchodzących z frontu.
Tu tylko słuchają, a gdzie indziej sami zabierają głos i opowiadają różne epizody z wojny.
W rozmowach tych najczynniejszy udział bierze zazwyczaj Nikoła. Czuje się jak ryba w
wodzie, chodzi z lliją między ziemiankami, zatrzymuje się to przy jednej, to przy drugiej
grupie żołnierzy, wita
się, rozmawia ze znajomymi i z nieznajomymi. Nawiedzają go najrozmaitsze nastroje. Oto
wyniosły i pełen majestatu, z rękami założonymi do tyłu, słucha niedbale i pobłażliwie, co do
niego mówią. Za chwilę, zaskoczony i wzruszony, wita kogoś hałaśliwie i dobrodusznie
klepie go po ramieniu. Dyskutuje, mówi z rosnącym zapałem, czasem nawet zaczyna się kłó-
cić i gotów jest wdać się w awanturę. Gdzie indziej znowu staje się poważny, przejęty,
skupiony i szeptem zwierza na ucho jakieś tajemnice. Zaraz potem ni z tego, ni z owego
wpada w szaloną wesołość i śmieje się do rozpuku głosem przypominającym brzmienie
kontrabasu. Teraz jest ruchliwy, żwawy, pełen życia. Ze swymi bokobrodami, ze swą
oryginalną figurą, z całym swym repertuarem min i gestów przypomina komicznie
ucharakteryzowanego aktora w jakimś zabawnym wodewilu.
Nikoła lulbi się chwalić i nie przepuszcza po temu okazji. Wskazując wciąż Mję jako
świadka, opowiada mrożące krew w żyłach wydarzenia z wojny, a mimochodem obojętnie i
skromnie dodaje, że ponieważ w jednej z bitew wziął iluś tam jeńców, niebawem zostanie
odznaczony, chociaż niewiele mu na tym zależy. Kiedy zdarzy im się spotkać jakiegoś
prościu- tkiego, naiwnego żołnierzynę, Nikoła od razu go zatrzymuje. Jego wyobraźnia nie
zna wtedy granic; bez skrupułów zwiększa liczbę jeńców, mówi o straszliwej rzezi i potokach
krwi, opowiada o jakimś nieprzyjacielskim sztandarze, który zdobył własnymi rękami. Nagle
zaczyna mówić po rosyjsku i zapewnia zbitego z tropu słuchacza, że nie jest Bułgarem, lecz
Kozakiem zza Bajkału i w pułku służy jako ochotnik. Przy tym wszystkim Nikoła zachowuje
spokój i powagę. Hija potakuje mu zagryzając usta, by nie parsknąć śmiechem, ale ledwo się
oddalą, omal nie zatacza się ze śmiechu. Te przechadzki po obozie są dla niego prawdziwą
rozkoszą. Tuż za nimi idzie Sto- ił z Dymitrem. Stoił dobrodusznie się uśmiecha, a twarz
Dymitra wyraża zachwyt i strach. Niemniej
Dymitr jest zadowolony, że chociaż tym razem grad• bije nie w jego pole.
Innym miejscem, dokąd lubią chodzić, jest szczyt wzgórza na południe od obozu.
Znajduje się tam punkt obserwacyjny, który urządzili zaraz po przybyciu. Widać stamtąd
morze, ale za dnia nie wolno tam chodzić, ponieważ po morzu snują się tureckie pancerniki,
które ostrzeliwują każde miejsce, gdzie zauważą poruszających się ludzi. Chodzą więc wie-
czorem, gdy zapadnie mrok. Zdarzają się takie ciche wieczory, kiedy nie ma wiatru i nie
pada. Jest wprawdzie zimno i pochmurno, ale chmury są rzadsze i płyną wyżej, widać
księżyc, a gdy skryje się za chmurę, jaśnieje na szarym tle żółtawa plama. W bladym świetle
księżyca i w połyskującym śniegu noc wygląda całkiem biało, morze jest ciche, a po jego
powierzchni biegnie błyszcząca srebrzysta ścieżka. Po tamtej stronie, na azjatyckim brzegu
wznoszą się wysokie, pokryte śniegiem góry, spokojne i tajemnicze.
Towarzysze siadają w okopie i patrzą na morze. Wszystko wydaje im się przemienione i
obce, czują się zbłąkani i zagubieni w nieznanym, dalekim świe- cie. W pobliżu, wzdłuż
okopu chodzi tam i z powrotem wartownik. Śnieg skrzypi pod jego nogami i lśni bagnet na
karabinie. Ale on sam sprawia wrażenie zupełnie obojętnego na wszystko, co gó otacza, tylko
uważnie wpatruje się w morze. Od czasu do czasu dochodzą stamtąd dalekie odgłosy
pojedynczych wystrzałów armatnich. To turecki okręt ostr żeliwu je z morza pozycje na
brzegu. Mówią, że to ostrzeliwanie nie wyrządza prawie żadnej szkody, lecz mimo to ten
okręt z podziwu godnym uporem strzela dzień w dzień, niekiedy nawet do późnej nocy.
Nikoła nazwał go psem Bancza. Pewien ich sąsiad w Breszla- nie, niejaki Banczo, miał
wielkiego, ale całkiem już starego psa. ów pies był zupełnie niegroźny — słaby, zmarniały,
nie miał Już ani jednego zęba ale był zły, rzucał się na każdego przechodnia i ujadał wście
kle, zamiast kłów pokazując zsiniałe dziąsła. W tym porównaniu Nikoły było coś trafnego. W
przesłoniętej mrokiem dali zarysy okrętu giną, czarny, skłębiony dym rozciąga się szeroko,
jaskrawo świecą jakieś czerwone ■ ognie i ponad gładką powierzchnią morza tworzy się
fantastyczny obraz nastraszonego potwora, z ognistymi oczyma utkwionymi groźnie w brzeg,
a huki armatnie, raz rzadsze, raz znowu częstsze, rozlegają się niby ochrypłe ujadanie.
III
Dni mijały jeden po drugim i nic nie zmieniało się w życiu obozu. Pogoda wreszcie
poprawiła się wyraźnie: w dzień grzało słońce, śnieg błyszczał oślepiająco, powietrze było
nieruchome i ciepłe. Ale gdy zapadał zmierzch, od razu znów robiło się zimno, ziemia
twardniała, a na bezchmurnym, prawie czarnym niebie gwiazdy świeciły gęściej, jaśniej i jak
gdyby bardziej migotliwie.
Pewnej nocy Stoił obudził się wyjątkowo wcześnie. Odczuł silnie jakąś zmianę, ale nie
rozumiał, na czym ona polega. Płótno, którym zasłaniali wejście do ziemianki, odwiązało się
i łopotało, do środka wpadał wiatr i nie wygasły jeszcze żar na palenisku żywo rozbłyskiwał
w ciemności. Ale mrozu nie było. Stoił nie mógł się powstrzymać — wstał i wyszedł. Na
dworze od razu poczuł na twarzy lekki i ciepły wiatr, który, zdawało się, wiał z bliska,
rzekłbyś, z jakiejś kryjówki w mroku. W obozie było cicho i tylko od czasu do czasu
powtarzały się wciąż te same dźwięki: brzęczała jakaś blacha, trzepotało płótno albo szeleścił
rzucony na ziemię papier. Było ciepło. Oddychało się swobodnie. Pachniało rozgrzaną i
wilgotną ziemią.
Stoił odszedł kilka kroków od ziemianki, zatrzymał
się, obejrzał niebo, obrócił się w jedną, potem w dragą stronę i uważnie nasłuchiwał. Nagle,
jak gdyby zza otworzonych gwałtownie drzwi, dobiegł do niego daleki szum. Szumiało
morze, ale szumiało teraz głośno i wyraźnie, tym bardziej że wokoło panowała cisza. Ta noc
nie była podobna do innych: niebo zdawało się rozleglejsze i wyższe, śnieg nie miał już
dawnej białości, zarysy wzgórz były ostrzejsze i lepiej widoczne. Z południa szło z
niepowstrzymaną siłą coś nad wyraz radosnego. Stoił nie wątpił już: szła wiosna.
Po chwili wrócił do ziemianki. Miał wielką ochotę obudzić przynajmniej Dymitra i
pogawędzić z nim trochę, ale i Dymitr, i Nikoła, i Ili ja pogrążeni byli w tak spokojnym i
smacznym śnie, że wyrzekł się tego zamiaru. I oto siada na swoim posłaniu, wpatruje się w
żar ogniska, a czerwonawy blask oświeca pogodny uśmiech na jego twarzy. Z dworu dobiega
głuchy nieokreślony szum, gdzieś w pobliżu bez przerwy monotonnie pluska woda. Stoiła
ogarnia słodkie, czarujące złudzenie: zdaje mu się, że jest w domu, że słyszy kapanie kropel
ściekających z dachu, że rankiem, kiedy wstanie, przez czarne i mokre gałęzie drzew
owocowych zobaczy czyste ■ i błękitne niebo, a na podwórze wejdą ze śpiewem łazarki. „Oj
Łado, Łado!...” — nuci cichutko łazarską pieśń, ogląda się w obawie, żeby go nikt nie
usłyszał, rozgarnia żar ogniska i znowu się uśmiecha.
Tej nocy Stoił nie mógł zmrużyć oka. Rankiem, kiedy obóz wstał ze snu, powitał
wszystkich prawdziwie wiosenny dzień. Jakiś cud dokonał się w ciągu nocy i zmienił świat
nie do poznania. Południowy wiatr nie ustawał i wciąż dawał o solbie znać ciepłymi,
szerokimi podmuchami, niebo było jasne i pogodne. Nie tylko ze słońca, ale jak gdyby z
całego nieba sypały się na ziemię promienie, a powietrze, śnieg i każda kropla wody
błyszczały oślepiająco.
W obozie zapanowało wielkie ożywienie. Drzwi
wszystkich ziemianek otwarto szeroko, wszędzie widać porozwieszane części odzieży, które
kołyszą się na wietrze niby różnokolorowe flagi w dniu jakiegoś święta. Żołnierze są na
dworze. Chodzą tu i tam, zbierają się w grupy, hałasują, rozmawiają i śmieją się głośno.
Wyraźnie słychać krzyki i pojedyncze zdania, dobiegające z najodleglejszych krańców
obozu. W górę i w dół po obu zboczach, które spadają ku dolinie, płyną wartkie potoki
żołnierzy. Aż trudno uwierzyć, że cała ta masa ludzi jeszcze do wczoraj gnieździła się w
ziemi, milcząca i niewidzialna. Niby ogromne mrowisko termitów obóz obudził się, rozruszał
i wypełnił życiem dolinę.
Dziś jest niedziela i w obozie ma się odbyć nabożeństwo, połączone z modłami za
poległych. Sierżant Buców surowo zapowiedział, żeby wszyscy byli ogoleni, czyści i
przepisowo ubrani. W takich wypadkach nawet na froncie budzą się w nim stare koszarowe
nawyki i staje się wymagającym służbistą, bacznym na wszystko nie wyłączając
najmniejszych drobiazgów. Nikoła i Dymitr są przed swoją ziemianką. Rozłożyli na ziemi
płócienną płachtę, na którą Nikoła wysypał wszystkie rzeczy z plecaka i teraz bierze się do
układania ich z powrotem. Jednakże ta robota wyraźnie go mierzi, więc siada, wyciąga małe
lusterko i z prawdziwym zadowoleniem przystępuje do zabiegów kosmetycznych. Dymitr
narzucił na ramiona płaszcz, a kurtkę rozłożył na kolanach. Jest w kłopocie, nie wie, co z nią
zrobić: kurtka jest podarta i zniszczona, tu i ówdzie mocno wypłowiała, brak jej prawie
wszystkich guzików. Nie starczy mu nici, a łaty, które wykroił zę starego szynela, zupełnie
nie pasują do jej żółtego koloru. Ta robota kosztować będzie dużo trudu, zabierze sporo czasu
i też nie będzie wykonana, jak należy. Więc Dymitr, żeby oddalić trochę to kłopotliwe
zajęcie, oburącz podnosi kurtkę do oczu, ogląda dziury i liczy głośno: „Jedna, dwie, trzy...
Aha! I jeszcze tutaj!... Sześć, siedem...” Stoił już dawno jest gotów. Od samego rana jakoś
nie może sobie znaleźć miejsca; kręci się koło ziemianki, wchodzi i wychodzi, popędza
Nikołę i Dy-, mitra, potem znowu przechadza się, powoli i w zamyśleniu, wychodzi poza
teren obozu, zatrzymuje się i długo patrzy na pole. Śnieg szybko topnieje. W Wiesiu
miejscach jest już przybrudzony po brzegu. W wielu miejscach ukazują się długie pasy
czarnej, mokrej ziemi. Ze wszystkich parowów ruszają potoki mętnej, żółtawej wody. Nad
polami, tam gdzie nie ma śniegu, i nad rozmokłymi drogami unoszą się białe opary. Ziemia
budzi się, ogrzana słońcem, oblana tysiącami potoków. Rzekłbyś, że gorąca krew
zaczęła .płynąć w jej żyłach, że z trzaskaniem stawów przeciąga się jej olbrzymie ciało i dają
się wyczuć równomierne uderzenia nad wyraz potężnego tętna.
Stoił wraca ku ziemiance. Chociaż dużo wysiłku włożył w to, żeby się jak najlepiej
ogarnąć, rezultaty są nikłe. Pas ma zbyt ciasno zapięty, szynel zrobił się jeszcze krótszy i
bardziej obcisły, cała jego postać wygląda teraz nieporadnie, brzydko i niemrawo. Ale on sam
jest dzisiaj inny: oczy mu błyszczą, jest gorączkowo podniecony i nawet wesoły.
— Ale pogoda, Nikoła, co? — mówi. — Ale pogoda I... Patrz, co wyprawia biały wiatr.
i— Koniec ze śniegiem... Jeszcze dzień—dwa i już prawie lato. Ach, żeby tak być teraz w
lesie! Wszystko się budzi... trawa rośnie, pąki rosną. Po prostu w oczach ci rosną... Hej! |g|
rozpala się Nikoła. — Nie ma to jak w lesie! Bierzesz strzelbę na ramię, bierzesz psa ze sobą
— i basta!
— Teraz to nie, jest przecież zakaz.
i— Zakaz... Niech sobie będzie. My chyba lepiej wiemy, co można strzelać, a czego nie.
W lesie, mój przyjacielu, gajowy jest królem i panem.
Jakby spod ziemi wyrasta obok nich Ili ja.
r— O, Ilija! Gołubczyk! — wita go z ożywieniem Nikoła. — No jak, znalazłeś
Ananiasza?
—• Nie ma go. Ale wchodziłem do ziemianki... rondel grzeje się na ogniu...
— A, grzeje się! Charaszo, brat, charaszo! Będziemy zajadać. Tylko żebyś gdzie nie
przepadł. Bo ty tak umiesz, nicponiu.
— Sierżant kazał ci powiedzieć, że jutro masz wartę.
Ilija mówi to na pozór obojętnie i spokojnie, ale z szelmowskimi błyskami w oczach
wyczekująco przypatruje się Nikole. A Nikoła, jak gdyby nie słyszał, nadal układa rzeczy w
plecaku, ale ręce zaczynają mu się trząść-i w żaden sposób nie może sobie poradzić z parą
byle jak złożonych białych owijaczy. Nagle wybucha, odtrąca z gniewem plecak i wstaje.
—| Znowu ja? Nie, nie pójdę! Niech mnie powieszą, jeśli chcą. Przedwczoraj kto był, nie
ja? Dzień przedtem też ja. No mów, nie byłem? Czego szczerzysz zęby...
Hija przestaje się uśmiechać, czerwieni się i jest naprawdę urażony.
■■■ Czego chcesz ode mnie... Ja nic nie wiem. Sierżant rozkazuje. Powiedz mu, powiada,
żeby był gotów,
i— Żeby był gotów! Czy tutaj nie ma żadnego porządku? Nie ma porządku, co?
Nikoła schyla się, przyciąga rzucony plecak i od nowa bierze się do roboty. Z sierżantem
od dawna już jest w napiętych stosunkach. Buców mówi, że nie może znieść żołnierza, który
sobie pozwala odpowiadać przełożonym i chce za dużo wiedzieć. Nikoła znów jest
przekonany, że Buców po prostu mu zazdrości, iż jest bardziej rozgarnięty od niego, bardziej
wyrobiony, a przede wszystkim, że ma o wiele lepszą prezencję, co zresztą wszyscy dobrze
wiedzą! Ta myśl uspokaja go do pewnego stopnia i wreszcie udaje mu się znaleźć w plecaku
miejsce dla owijatezy.
— Tego już za dużo — mówi trochę spokojniej, ale z naciskiem — tego za dużo! No
pomyślcie tylko, odkąd to się ciągnie. Mówię otwarcie, że ja już nie mogę.
— Nikoła ma rację — wtrąca się Dymitr. — Za
dużo tego, za dużo. Braknie już siły i cierpliwości.-
— Jak mi strzeli co do głowy, pójdę, gdzie mnie oczy poniosą, i basta! Wieczorem był, a
rankiem go nie ma. Tyle mnie będą widzieli!
Stoił słucha, dobrodusznie i łagodnie uśmiechnięty.
— Dokąd pójdziesz? — odzywa się. — Nie mów hop, dopóki nie przeskoczysz. Dokąd
pójdziesz? Będziesz mógł pokazać się we wsi?
Nikoła milczy, pochylony nad plecakiem.
— Do lasu pójdzie! — zaśmiał się nija.
— Mogę i do lasu. Drogę znam. I moja szopa stoi.
— Ja tam, koło twojej szopy, mam kawałek pola — zaczął Stoił innym, poważniejszym
tonem, ponieważ burza już minęła. — W zeszłym roku obsiałem je kukurydzą. Teraz znowu
czas obsiewać. Żytem. Ładne żyto rodzi się po kukurydzy. Trzeba tylko trochę gęściej siać.
Hadżi Paweł mówił zawsze: „Kiedy siejesz, uważaj, żeby na kopyto wołu przypadało sie^
dem ziaren — trzy dla myszy, trzy dla ptaków i jedno dla ciebie...”
— Ale obliczył! — mówi Nikoła. — I jedno starcza, co? Pięknie! Pięknie, ale w tym
roku i tyle nie będzie. Kto ci będzie siał? No powiedz, Dymitr, kto będzie siał?
— Właśnie, kto będzie siał... — przytakuje Dymitr i spuszcza wzrok.
— I znowu ta stara piosenka! Dajcie już spokój! — odzywa się Stoił. — Ja też to wiem,
przecież widzę. Jaka jest pora? Teraz każdy powinien być na swoim polu.
Przez chwilę patrzy w stronę pól i w zamyśleniu, ale stanowczo dodaje:
— Ale trudno. Tutaj też potrzebni są ludzie. Zaczęliśmy jedną robotę i musimy
doprowadzić ją do końca. Wszystko ma swój koniec! I to też się skończy...
Dymitr pozszywał jako tako kurtkę i teraz wkłada płaszcz. Stoił podchodzi do niego,
poprawia fałdy z tyłu, później pomaga mu założyć pas. Dymitr jest tym
wzruszony i od razu stanowczo przechodzi na jego stronę.
. |— Tak jest 1— odzywa się. — Stoił dobrze mówi, w cierpliwości zbawienie! Ty, Nikoła,
jesteś troszeczkę za prędki...
Nikoła odwraca się gwałtownie, spotyka spojrzenie Dymitra i patrzy na niego z drwiną,
niczym jastrząb na wróbelka.
— Ach, ty mądralo! mówi. — Rozumu nabierzesz wtedy, kiedy ci wyrosną włosy... jp
wąsy... A wiesz, kiedy to nastąpi? Kiedy wierzba urodzi gruszki albo łoza — żółte pigwy...
Ilija śmieje się na cały głos, a Dymitr ogląda się skonfundowany, jakby czegoś szukał,
chciałby odpowiedzieć, ale nie wie co, spotyka spojrzenie Stoiła, obaj patrzą sobie w oczy i
nagle razem się uśmiechają! Oni dobrze się rozumieją. „Co na to poradzisz — jak gdyby
sobie mówili — taki on już jest!”
Stoił znów wychodzi poza obóz, przechadza się powoli i patrzy na pole. W pewnej chwili
Nikoła spostrzega, że go nie ma w ziemiance, patrzy za nim drwiąco i, wskazując ręką przez
ramię, mówi do Dymitra:
■— Widzisz go? Stracił głowę, biedaczysko. Ledwo słońce trochę przygrzało, już bez
przerwy patrzy w pole. Ciągnie wilka do lasu...
— Taki on jest, ten Stoił — pokornie odpowiada Dymitr.. Jemu tylko robotę dać. Z
ziemią on... tego... jak kret...
1
— Zbiórka! — krzyknął ktoś głośno i rozkazująco.
To sierżant Buców. Stoi przed swoją ziemianką, ogolony i opięty, ale nastroszony i
gniewny, mimo że pogoda jest taka piękna.
— Siódma rota, zbiórka! — powtórnie krzyknął Buców. —- Czy mam was zapraszać?!
— Patrzcie go, oszalał — rzekł Nikoła i zaczął się uwijać.
Ogarnęli się, chwycili karabiny i pobiegli ku miej-
scu, gdzie już zbierała się rota. Buców dojrzał po drodze Nikołę.
— Nikoła Todorow! — zawołał. — Czy ci powie-* dziel i, że jutro masz wartę?
— Tak jest, panie sierżancie!
Nikoła odpowiedział zgodnie z regulaminem, ale gdy dogonił Iliję i Dymitra, musiał
powiedzieć coś niepochlebnego o sierżancie, ponieważ wszyscy trzej się roześmieli. Buców
popatrzył za nimi podejrzliwie i z marsem na twarzy, pomyślał chwilę i szybkim krokiem
ruszył w stronę roty. Wyglądało, że się rozgniewał i kroi coś nieprzyjemnego. Ale w tejże
chwili stanął przed nim Stoił. Twarz sierżanta łagodnieje, rozpogadza się, nawet się
uśmiecha.
— A, Stoił Perwanow... co takiego?
Buców jest niski i rozmawiając ze Stoiłem musi patrzeć w górę. Stoił w swojej wsi był
również śpiewakiem cerkiewnym. I teraz, podczas wojny, kiedy przechodzili przez jakąś wieś
albo miasto i zdarzało im się wstąpić do cerkwi, zawsze zajmował miejsce przy pulpicie i
śpiewał. Brał także udział we wszystkich nabożeństwach i modłach żałobnych, które od-
prawiały się w pułku. Stoił wyjaśnia teraz sierżantowi, że pop znów wezwał go do pomocy, a
on sam też ma ochotę pójść.
— Pytałem i podporucznika — dodaje. — Muszę pójść trochę wcześniej.
—- Dobrze, dobrze. Idź! — zgadza się Bucoiw. — Bywaj, przyjdziemy cię posłuchać.
Stoił niezręcznie i ociężale zarzuca karabin na plecy, odwraca się i rusza w stronę wsi.
Wygląda bardziej przygarbiony niż zazwyczaj i mocniej kołysze się to w jedną, to w drugą
stronę.
■ Nabożeństwo odprawiało się we wsi, na placu przed sztabem pułku. Dzień przedtem
miejsce to zostało specjalnie przygotowane i uprzątnięte. Nabożeństwa żałobne pod gołym
niebem odprawiano często podczas wojny. W tych obrzędach religijnych, które odbywają się
niemal na polu bitwy, jest coś czysto żołnierskiego i wzruszająco intymnego. Zmarli — to
oficerowie i żołnierze z pułku; żywi — to ich towarzysze i bliscy. Duchowny, celebrujący
uroczystość, to znany wszystkim pop Werban, który wszędzie towarzyszy pułkowi na swoim
małym czarnym koniu. Pop Werban ma surówą i energiczną twarz sierżanta i nawet teraz
spod złocistych szat cerkiewnych widać jego ciężkie żołnierskie buty. Posługacz, który
podaje i odbiera kadzielnicę, też jest żołnierzem. Śpiewacy — również.
Na środku placu stoi stół i przy nim odprawiane jest nabożeństwo. O kilka kroków w tyle
stoi poczet sztandarowy, dalej — dowódca pułku, a za nim — oficerowie. Jest tu również
podporucznik Warenów, starannie ubrany i lśniący czystością. Wokoło stoją żołnierze,
ustawieni w wielki, zwarty czworobok, który wypełnia cały plac. Stoją bardzo blisko siebie,
szare płaszcze zlewają się w jedną monotonną całość, od góry tylko urozmaiconą przez
odkryte głowy. Na twarze padają jasne promienie słońca, oczy są przymrużone. Z tych
twarzy, sczerniałych i wysmaganych wiatrem, tchnie surowa, męska siła, zahartowana w
wielu bojach. Wszyscy stoją nieruchomo i w jednakowej pozie: oczy utkwione w jeden
punkt, jedna ręka spuszczona, druga trzyma jednocześnie karabin i nad jego lufą — czapkę.
Nikoła, Dymitr i Ilija znaleźli się w jednym z pierwszych szeregów i mogli wszystko
dobrze widzieć. Z początku uważnie śledzili przebieg nabożeństwa, ale po zwykłej liturgii
nastąpiły litanie, a później — modły
żałobne. Nabożeństwo trwało już parę godzin i zdawało się, że nie będzie mieć końca.
Zmęczyli się, niczego już nie słuchali, ziewali ukradkiem i często przestępowali z nogi na
nogę. Ale modły żałobne dochodzą już do tego miejsca, w którym zaczyna się śpiewać
psalmy. Mają one piękną i wzruszającą melodię. Uwaga od razu staje się powszechna,
zamiera najmniejszy ruch, nikt nawet nie pokaszluje. Dowódca pułku wciąż stoi w tym
samym miejscu, ale dopiero teraz można zauważyć, jak bardzo jest nieruchomy i nabożnie
skupiony. Zapada pełna napięcia, uroczysta cisza. Słońce zalewa ziemię strugami promieni,
wiatr łagodnie powiewa sztandarem, co chwila migają jaskrawe barwy i złote litery, a kiedy
w czasie ceremonii następuje krótka przerwa, słychać wyraźnie delikatny łopot jedwabnej
tkaniny.
Stoił śpiewa pięknie. Jego głos jest wprawdzie nie dość dźwięczny, nawet trochę zdarty,
ale czasem, szczególnie w niższych tonach, zaczyna nagie brzmieć głęboko i ciepło, rozlewa
się soczystym basem pełen prośby, ufności i jakiegoś łagodnego smutku. Ten prosty,
pozbawiony wszelkiej sztuczności śpiew mimo woli ogarnia, przenika i wzrusza.
— Gospodi! — śpiewa głośno Stoił. — Ginie dusza moja w utrapieniu, umocnij mnie w
Twoich słowach... Alleluja!
Stoił wyróżnia się spośród wszystkich, którzy stoją koło niego, wzrostem i tuszą. Ale w
całej jego postaci jest teraz coś żałosnego, budzącego litość. Jest mocno pochylony, płaszcz
ma pognieciony i z tyłu zadarty, zbyt krótkie rękawy odsłaniają mu przeguby rąk, grube i
mocne. Obaj śpiewacy posługują się tym samym psałterzem. Kiedy Stoił kończy, nie patrząc
w bok podaje psałterz towarzyszowi i, dośpiewując koniec psalmu, schyla się nisko, robi
szeroki zamach ręką, żegna się, zatrzymuje prawą rękę na piersi i pozostaje tak w bezruchu,
zapatrzony w ziemię. Ma teraz wygląd człowieka skamieniałego w jakimś ogromnym
cierpieniu.
Cisza wciąż jest pełna napięcia i głęboka. Słońce błyszczy oślepiająco w złocistych
szatach duchownego, w naramiennikach i szablach oficerów. Jak gdyby w jakimś śnie,
sztandar kołysze się i ledwo dosłyszalnie łopoce. Nikoła, Dymitr i Hija nie spuszczają wzro-
ku ze Stoiła. Nikoła ma twarz surową i groźną, a Dymitr i Ili ja patrzą wytrzeszczonymi
oczyma i z otwartymi ustami. Nie uważają i nie słuchają, gdy śpiewa drugi śpiewak. Czekają,
aż przyjdzie kolej na Stoiła. Kiedy on się żegna, żegnają się i oni. Oto znowu Stoił bierze
psałterz i zaczyna śpiewać.
Zbłąkałem się jako zagubiona owca. Ocal sługę Twego, Panie, albowiem zachowuję w
pamięci przykazania Twoje! Alleluja!
Tym razem psalmy śpiewano w języku bułgarskim, a nie cerkiewno-słowiańskim. Każde
słowo nabierało wyraźniejszego i głębszego znaczenia, a kiedy śpiewał Stoił, zdawało się, że
to jego osobista spowiedź. Nikoła, Dymitr i Ilija czują to, robi im się żal i jego, i samych
siebie, ale jednocześnie ogarnia ich uległość wobec nieuniknionej konieczności i cichy,
spokojny smutek, odczuwany przez wszystkich, którzy muszą umrzeć za coś wielkiego i
drogiego sercu.
Wreszcie długie nabożeństwo kończy się, ale teraz przychodzi kolej na przemówienia.
Najpierw mówi pop Werban. Z tematu czysto religijnego nagle przechodzi na polityczny,
dokonuje z zapałem lirycznej apoteozy bułgarskiego żołnierza, a następnie gwałtownie
napada na wszystkie mocarstwa i na tę wielką nierządnicę, która nazywa się Europą. Widać,
że nier jedno leży mu na sercu, ale wzrok pułkownika co rusz zatrzymuje się na jego twarzy,
pop Werban przypomina sobie ograniczenia cenzury i zaczyna mówić tak dwuznacznie i
niejasno, że żołnierze prawie nic nie rozumieją. Po nim zabrał głos dowódca pułku. Zanim
wypowiedział pierwsze słowa, ogarnął żołnierzy długim i surowym spojrzeniem; od razu
zapanowała grobowa cisza. Pułkownik nie stoi w miejscu, podchodzi bliżej, odwraca się to w
jedną, to w drugą
stronę, o jego szablę uderzają ciężkie węzły paradnego pasa. Wykonuje gesty, które
przykuwają uwagę, i w chwilę potem wypowiada słowa, ale tak dobitnie, gwałtownie i
natarczywie, jak gdyby z najwyższym wysiłkiem rzucał coś daleko przed siebie.
'— Żołnierz — mówi w pewnej chwili — musi być dzielny, posłuszny, wytrzymały... Ale
musi mieć jeszcze jedną zaletę! musi być również cierpliwy. Żołnierze! Potrzebna jest
cierpliwość, cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość!
Pułkownik skończył i oficerowie rozchodzą się na swoje miejsca. Następuje odprężenie,
ruch w szeregach oraz lekki szmer. Stoił niepostrzeżenie wziął skądś plecak i karabin i wraca
do swego oddziału. Twarz ma jeszcze bladą i skupioną. Nikoła, Dymitr i Ilija witają go
milcząco samym tylko spojrzeniem, ale w tych niemych spojrzeniach jest dużo rozrzewnienia
i czułości. Dymitr wierci się niespokojnie, widać, że chce mu coś powiedzieć i nie może się
powstrzymać. Stoił stoi w pierwszym szeregu, więc Dymitr pochyla się ku niemu i szepcze
mu w samo ucho:
E Stoił!
— No!
—- Pamiętasz... tego... tamtą suszę? Cała wieś modliła się o deszcz. Tam przy kopcu,
wiesz, w tamtą suszę...
— No i co?
— Nic, tak przyszło mi do głowy... Wtedy... tego... tak samo śpiewałeś...
Nikoła słyszy wszystko, uśmiecha się, ale nic nie mówi. W jego spojrzeniu nie ma nawet
cienia drwiny. Jest poważny i jak gdyby rozmarzony.
Rozlegają się głośne i przeciągłe komendy. Zaczyna się parada.
Wreszcie wszystko się skończyło i żołnierze wrócili do obozu. Nikoła jest zmęczony i
zaczerwieniony od marszu, zdejmuje patrontasze i ze złośęią rzuca je do ziemianki.
L
— Cierpliwości, cierpliwości i jeszcze raz cierpliwości! — mówi. — A ty łudzisz się, że
będzie pokój!
Nikoła złości się i drażni Dymitra, w szyderczy sposób przedrzeźniając jego głos i naśladując
wyraz twarzy.
i— Ogłoszą nam... tego... że już pokój... A słyszałeś? Masz teraz te swoje tego. Tego i jeszcze
raz tego!
— No trudno... musimy być cierpliwi — mówi Dymitr, czyniąc widoczny wysiłek, żeby i
tym razem nie powiedzieć „tego”.
— Cierp, kozaku, atamanem będziesz. Cierp i ty, Dymitr. Głowa ci nie osiwieje. Ja nie
mogę. Żelazo jest żelazem, ale i ono się ściera...
Nagle nad nimi rozlega się krzyk żurawi. Wszyscy zadzierają głowy i szukają ich wzrokiem.
Żołnierze z pobliskich ziemianek zbierają się w grupy, wołają głośno tych, którzy są w
środku, i patrzą w niebo.
i— O, tam! — krzyczy Ilija i pokazuje ręką. — O, •tam! Zupełnie jak ,,el”„. To znaczy —
lato. Patrzcie, prawdziwe „el”i
Wysoko, pod białymi obłokami przelatuje klucz żurawi. Lecą, jak zwykle, w dwóch rzędach,
które tworzą ostry kąt, zwrócony wierzchołkiem na północ. Przypomina to duże pisane „el”
*, oznaczające, jak objaśnia Ilija, lato, które nadchodzi.
— Nie są bardzo wysoko — mówi Nikoła. — Gdybym tak huknął,.trafiłbym którego. O,
tego na końcu.
— Trafiłbyś, gdyby stały — odpowiada Dymitr. Patrzy w górę i uparcie powtarza:
i— Ale one lecą, nie stoją. Ale one lecą...
— Niech sobie lecą. Ja i tak je trafiałem. Bum! i basta!
Dymitr już się nie sprzeciwia.
—r Prosto do nas lecą — mówi cicho. — Prosto do Breszlanu, prawda, Ilija?
— A rzeczywiście! Prosto do Breszlanu!
Nagła, szalona radość ogarnia Iliję — ściąga czapkę
z głowy, zaczyna nią wymachiwać i wpatrzony w oddalające się żurawie krzyczy na cały
głos:
— Hej! Pozdrowienia dla wszystkich! Pozdrowie- niaaaa!.,.
Okrzyk ten podchwytuje prawie cały obóz. Powstaje szum, wrzawa i wszędzie, blisko i
daleko, słychać niby wielokrotne echo tylko to:
— Hej, hej! Pozdrowienia! Pozdrowienia!...
Krajanie patrzą jeszcze za kluczem żurawi. Stoił,
który dotąd nie powiedział ani słowa, teraz jak gdyby zupełnie zamknął się w sobie. Nikt nic
nie mówi, wszyscy stoją nieruchomo, jak skamieniali. Żurawie oddalają się coraz bardziej,
ich krzyk słychać rzadziej i słabiej. Nikoła odrywa wreszcie od nich wzrok, kaszle jakoś
nienaturalnie i wchodzi do ziemianki. Kto go wie, czy miał tam co do roboty, czy nie. Staje
przy drzwiach i znowu patrzy w niebo. Twarz ma zmienioną; zamiast chełpliwego
zadowolenia z siebie, które malowało się na niej poprzednio, wyraża ona teraz smutek i
cierpienie. Przekrzywiona zawadiacko czapka i nastroszone bokobrody czynią go w tej chwili
śmiesznym. Wszystko to jest teraz fałszywe i obce, podobnie jak wesoła maska klowna, spod
której wyziera zapłakana twarz.
— Widać jeszcze, Ilija? — pyta i głos mu lekko drży.
— Ledwo, ledwo... Poleciały!
Ilija przestaje patrzeć, uśmiecha się z przymusem, powoli wkłada czapkę i powtarza:
— Poleciały!
V
W obozie podniósł się gwar. „Zbiórka na obiad!” — wołali dyżurni. Roty ustawiły się i
ruszyły w stronę wsi. Posiłki spożywano przy kuchniach, które łatwo było znaleźć wśród ruin
po gęstym dymie unoszącym
się nad nimi. Nikoła i Ilija zostali w obozie. Jakiś mały, czarny i kościsty żołnierz ukazuje się
w drzwiach jednej z ziemianek.
— Chodźcie! Gotowe! — woła.
Nikoła i Ilija wchodzą z nim do ziemianki. Ten żołnierz to Ananiasz, również ich krajan,
ale ponieważ jest trębaczem roty, mieszka W pobliżu sierżanta Bu- cowa. Ananiasz jest
człowiekiem ruchliwym i pełnym życia, zazdrości skrycie Nikole i usiłuje go naśladować. W
tych dniach znalazł w lesie żółwia, dziś go ugotował i, chcąc wystawić Nikołę na próbę,
zaprosił go na obiad. Zjedzenie takiej potrawy było nie lada wyczynem, a w Dymitrze sama
myśl o tym wzbudzała nie tylko wstręt, ale i jakiś religijny strach. Jednak Nikoła przejrzał
chytrość Ananiasza i zgodził się, a za nim również Ilija. Ananiasz zdobył też gdzieś wino.
W obozie i we wsi zapadła osobliwa i głęboka cisza: w tym właśnie czasie żołnierze jedli
obiad. Ale niebawem zaczęli wracać w dużych, ¡bezładnych grupach. Pogoda wciąż była
ładna i ciepła — dużo słońca i południowy wiatr. Śnieg taje, niknie; coraz bardziej rozdziera
się i strzępi jego jednolita powłoka. Całe pole jest jakby Wymalowane w czarne i białe pasy,
które przypominają afrykańską zebrę. Ta pogoda odurza jak Wino. Żołnierze rozmawiają
głośno, śmieją się i Obrzucają śniegiem. Nadszedł czas swawolnej wesołości i chwilowego
zdziecinnienia, kiedy jakieś niewinne szaleństwo ogarnia wszystkich i rośnie z zadziwiającą
szybkością.
Kiedy Stoił i Dymitr wrócili, zastali przed ziemianką Nikołę i Iliję. Oni też już byli po
obiedzie, ale wyglądali jakoś nieswojo, a twarz Iliji była nawet boleśnie skrzywiona.
Jednakże obaj uśmiechają się i robią szelmowskie miny. Szykuje się jakiś żart. Nikoła wstaje,
na .pozór jest obojętny i poważny. Bęce trzyma z tyłu, coś kryje.
— No, Mitko! Gołąbeczku! Przegryziesz sobie, prawda?
Dymitr zatrzymuje się.
— Co, to świństwo z żaby? Nie jestem protestant tern!
— No, no, przegryź sobie! Żebyś wiedział, jakie to dobre! O, niech ci powie Ilija.
Nikoła podchodzi coraz bliżej, ale ręce trzyma ciągle z tyłu.
— Powiedziałem ci, że nie chcę! — cofając się, stanowczo odpowiada Dymitr.
Nagle Nikoła rzuca się na niego, ale nie udaje mu się go schwycić i zaczyna się pogoń.
Mały i lekki Dymitr pędzi jak na skrzydłach, lecz Nikoła goni go uparcie, tocząc się za nim
groźnie i ciężko jak bomba. Za nimi biegnie Ilija. W pewnej chwili Dymitr poty-? ka się,
spada mu czapka z głowy, ale biegnie dalej. Po chwili giną wśród żołnierzy, którzy, żądni
wesołej rozrywki, cisną się ze wszystkich stron. Z ciżby dobiega teraz śmiech i hałas.
Wkrótce wszyscy trzej wracają. Są zaczerwienieni, zmęczeni i zasapani. Twarz Dymitra
jest skrzywiona odrazą i bólem. Pluje bez przerwy i ociera usta rękawem płaszcza.
— Co się stało? — pyta Stoił, który przyglądał się wszystkiemu z daleka.
— Dureń! — odpowiada gniewnie Nikoła. — Dureń! Musisz go zdzielić jak bydlę, żeby
jadł. Ale przynajmniej połknął kawałek. A pluje teraz! Gołąbecz- ku, to przecież carska
potrawa...
— Ja nie jestem carem rfJ mówi Dymitr i spluwa. — Nie jestem carem, nie jestem
protestantem! Zobaczysz ty, ja... tego... sierżantowi!
Stoił patrzy na nich i dobrodusznie się uśmiecha. Ci dorośli i dojrzali mężczyźni
zachowywali się czasami jak prawdziwe dzieci. Przyjaźń i wrogość zmieniały się u nich jak
deszcz i słońce w marcu.
Przychodzi Ananiasz i wszyscy z wyjątkiem Stoiła zasiadają do gry w karty. Grają o
bardzo małe stawki, ale przez długi czas w ziemiance panuje taki hałas, jak gdyby dzielono
tam jakiś wielki spadek. Ana
niasz przegrywa, oskarża Nikołę o szachrowanie, obraża się i wreszcie sobie idzie. Karty są
jego i dlatego opuszcza ziemiankę z miną nieubłaganego dostojnika. Nikoła odprowadza go
gniewnym burczeniem. „Gołąbeczku! — słychać jego głos. — Ja za twoje karty złamanego
grosza bym nie dał!” Rozmowa stopniowo cichnie i w końcu milknie zupełnie. Po niedługiej
chwili Stoił zajrzał do ziemianki: Wewnątrz wszyscy spali. Dzień minął spokojnie. Od strony
pozycji nie było słychać wystrzałów armatnich. Nawet „pies Bancza” nie odezwał się dziś ani
razu. Wieczorem, kiedy słońce już zaszło i niebo na zachodzie stało się całkiem czerwone,
gdzieś w środku obozu rozległy się dźwięki muzyki. Grano choro. Zbierali się tam żołnierze
ze wszystkich krańców obozu. Czterej towarzysze podążyli tam również, Wolno i beztrosko,
w płaszczach narzuconych na ramiona, ponieważ było jeszcze ciepło. Chcieli tylko rozerwać
się i popatrzeć.
W środku wielkiego koła, utworzonego przez żołnierzy, dwóch grało: jeden na kawale,
drugi na gy- dułce •. Tańczyli żołnierze z wszystkich rot. Między nimi był również Ananiasz.
Ten i tutaj chciałby się wyróżnić, ale jakoś mu się nie udaje. Nikoła patrzy na tańczących,
patrzy na Ananiasza i pogardliwie się uśmiecha. W pewnej chwili zdejmuje z ramion płaszcz,
podaje go Iliji, poprawia czapkę na głowie, a potem, z miejsca chwytając takt, lekko i płynnie
podbiega i dołącza do czoła tanecznego węża. Jego ukazanie się od razu zostaje zauważone,
wszyscy czują, że nastąpi coś bardzo ciekawego. Krąg zacieśnia się, żołnierze podchodzą
bliżej, żeby lepiej widzieć. Nikoła tańczy wspaniale. Grajkowie nachylają się ku niemu, całe
choro stosuje się do niego. A on to wyskakuje do przodu, rytmicznie i dokładnie w takt
melodii, pochyla się i patrzy w dół, jak gdyby wymierzał każde
swoje stąpnięcie, to znów gwałtownie prostuje się, lekko i szybko leci w tył, a razem z nim
całe choro rzuca się niby fala w tym samym kierunku. Z odrzuconą do tyłu głową, z
wyprężoną piersią, Nikoła spogląda władczo i dumnie, zaczerwieniony, miły dla oka, tchnąey
tężyzną i zdrowiem. Kiedy zaczyna drobić w jednym miejscu, wymachując czapką — każdy
jego ruch jest pewny, męski, pełen surowego wdzięku. Ananiasz trzyma się jeszcze i widać,
że nie szczędzi sił.
Stoił, Ilija i Dymitr obserwują taniec Nikoły. W tej chwili są z niego dumni.
Kto to jest ten wodzirej? frr pyta Dymitra jakiś nieznajomy żołnierz. Ma duże, obwisłe
żółte wąsy i pali fajkę, którą wciąż upycha palcem, nie wyjmując z ust.
— Kto to jest ten wodzirej, no, ten z brodą?
Dymitr zwleka z odpowiedzią.
— To nasz... rodak... Z Breszlanu.
Dymitr mówi to na pozór niedbale, jednakże w jego głosie wyraźnie brzmi pytanie: „No i
co powiesz?”
— Z Breszlanu, powiadasz? Patrzcie go! A mnie mówił, że jest Kozakiem... Ale
tańcuje... Kawał zucha!
Ananiasz wytęża ostatnie siły, tańczy wciąż z tym samym zapałem i spod oka śledzi, jakie
to robi wrażenie. Ale nikt już na niego nie patrzy, więc przestaje, odchodzi na bok i ociera
twarz czerwoną chustką. Uśmiech znika mu z twarzy, razem z innymi patrzy na Nikołę, ale w
jego oczach widać udrękę i zawiść. I tym razem Ananiasz został zwyciężony.
Choro porywa coraz więcej osób i staje się coraz bujniejsze. Twarze wszystkich
promienieją, oczy błyszczą, wszyscy czują się sobie bliscy, wszystkich ogarnia wylewna
serdeczność. Nikoła wpada w jakieś junackie zapamiętanie, szeroko wymachuje czapką i za
każdym razem, kiedy znajdzie się blisko Stoiła> krzyczy głośno:
— Dołącz się, bracie! Dołącz się, nie myśl długo!
Nikoła znowu się oddala, za nim-podrywa się całe
choro i Stoił traci go z oczu. Ale poprzez ciżbę widzi żołnierza, który gra na kawale. Jego
twarz jest nieruchoma i beznamiętna, jak gdyby myślą był gdzieś bardzo daleko. Szybka
melodia wznosi się i opada, przenika i wzrusza. I przed oczyma Stoiła majaczy to wiejski
plac w Breszlanie, zima, choro u wrót cerkiewnych, to znów polana za wsią, też choro,
zielona trawa, a na niej czerwone skorupki jaj...
Zmierzcha się, niebo pociemniało, tu i ówdzie pokazały się gwiazdy. Dopiero teraz choro
skończyło się i żołnierze powrócili do ziemianek.
Czterej towarzysze siedzieli do późna w noc. Nie ma świecy, ale na palenisku żarzy się
ogień. Całe wnętrze ziemianki jest ciemne, tylko twarze w połowie są oświetlone, a w
połowie pogrążone w cieniu. Ni- koła leży oparty na ręku, a na nim, jak młodszy brat,
położył głowę Ilija. Oczy obu są szeroko otwarte i rozmarzone, jakie widzi się u ludzi, którzy
słuchają czegoś nad wyraz zajmującego i pięknego. I rzeczywiście. Dymitr dopiero co
skończył jedną baśń i miał teraz rozpocząć drugą. Naprzeciw siebie ma Nikołę i Iliję, a obok
zupełnie ukrytego w cieniu Stoiła. Dymitr siedzi z podwiniętymi nogami, przymykając oczy i
ściągając brwi długo zaciąga się dymem z papierosa i umyślnie przedłuża tę przerwę, żeby w
pełni uraczyć się odniesionym sukcesem i doprowadzić zainteresowanie do szczytu. Wreszcie
wypuszcza z ust obłok dymu i zaczyna: „Żyli kiedyś dwaj bracia, Gudo i Agudo...”
VI
Niepostrzeżenie wiosna weszła w okres pełnego rozkwitu i o zimie zapomniano jak o
dawnym, ciężkim śnie. Łąki wokół obozu, do niedawna nagie i ponure, teraz zieleniły się
wesoło, pokryte świeżą, młodą tra
wą. Na północ od obozu wznosiło się szerokie wzgórze. Przechodziła tamtędy linią kolejowa,
z obu stron osłonięta lasem Jakiś czas temu linia ta została na* prawiona i widać było każdy
przejeżdżający pociąg. Teraz też słychać charakterystyczny stukot kół, ale pociągu już nie
widać, tylko białe kłęby dymu znaczą jego drogę wśród gęstych, kędzierzawych zarośli.
Jedno zaś miejsce wiosna upiększyła z oszałamiającą wprost hojnością. Było nim
przedłużenie doliny pod obozem. Zielona powierzchnia łąk pstrzyła się tysiącami kwiatów.
Rosły tam jaskrawoczerwone maki, sprawiające wrażenie krwawych, szeroko rozlanych
potoków, niebieskie chabry, białe rumianki i żółte dmuchawce. Na tle jasnej zieleni kwiaty
wyglądały jak różnokolorowe kamyki jakiejś cudownej mozaiki.
Były to pierwsze dni wiosny, kiedy niebo jest jasne, błękitne, powietrze czyste jak
kryształ, a łagodne słońce jeszcze nie praży, dni, które uszczęśliwiają, odurzają i wywołują
żywiołową radość życia. A jednak ta wiosna była dziwna: nie rozlegał się świergot ptaków,
pola leżały opuszczone i puste, bez stad i bez oraczy. Z nastaniem ładniejszej pogody walki
rozgorzały na nowo. Dzień w dzień słychać było głuche, jak spod ziemi, echa wystrzałów
armatnich. Wojna ciągnęła się i nigdy te grzmoty nie rozlegały się tak złowieszczo i okrutnie,
jak teraz.
Przedtem żołnierze myśleli, że to zima tak długo trzyma ich na jednym miejscu. Teraz
też, chociaż mieli za zadanie pilnować morskiego brzegu, uważali to za tymczasowe i
drugorzędne zajęcie i spodziewali się rychłego wymarszu. Ta niepewność dręczyła ich, każdy
dzień dostarczał nowych niepokojów i zdawało się, że wojna nie będzie mieć końca. Nikoła
stawał się coraz bardziej nerwowy, łatwo wpadał w rozdrażnienie i jeszcze częściej był
karany przez Bucowa. Ale zły nastrój zjawiał się u niego nagle, niby jakiś atak, i szybko
przemijał. Mimo wszystko i on, i Dymitr, i Ili ja spędzali czas na ogół beztrosko.
Stoił zmienił się znacznie bardziej. Stał się jeszcze
bardziej milczący, unikał towarzystwa i szukał samotności. Kiedy nie miał służby, wychodził
poza obóz, kładł się gdzieś w polu i całe godziny spędzał tam w odosobnieniu. Patrzył na
zieloną dolinę, na gęstą trawę łąk, po których przebiegały ciemne fale cienia. W swojej wsi
miał łąkę i zdawało mu się, że teraz ją widzi. Leży ona pod młynem na wiosnę, kiedy rzeka
wzbiera, woda przelewa się przez tamę i zalewa ją całą. „Musiała wyrosnąć piękna trawa —
myśli Stoił gęsta i kleista jak ciasto. Ale to nic, trzeba tylko kosę częściej ostrzyć...”
Z głęboko zakorzenionego nawyku nie przestawał czynić obserwacji, które pomagały mu
przewidywać, jaka będzie pogoda. Kiedy wstawał, żeby już iść, spoglądał na zachód chcąc
zobaczyć, czy słońce nie zachodzi czasem za chmurą. Niekiedy ślinił palec i podnosił rękę do
góry; dzięki temu skóra stawała się bardziej wrażliwa i nawet najlżejszy wietrzyk dawał się
odczuć jak delikatna pieszczota, a jego kierunek można było określić bezbłędnie. I Stoił
cieszył się, gdy stwierdził, że wieje morski, wschodni wiatr. Od tego wiatru zboża szybciej
rosną, wyglądają wesoło i radują wzrok soczystą zielonością.
Wieczorem, kiedy cały obóz pogrążał się w ciszy, a w ziemiance wszyscy zasypiali, Stoił
długo jeszcze nie mógł zmrużyć oka. Zdawało mu się, że jest w domu, wymyślał różne troski
i kłopoty związane z pracą na roili, robił plany, wyznaczał pracę parobkom, doglądał
dobytku. Przejmował się tym wszystkim
i długo nie mógł zasnąć. Powtarzało się to co wieczór
i wreszcie stało się dla niego miłym przyzwyczajeniem. Kiedy w końcu, zmęczony i
stroskany, zasypiał, sen roztaczał przed nim podobne obrazy i rankiem Stoił z nie mniejszym
przejęciem usiłował odtworzyć swoje sny, nie pomijając najdrobniejszych szczegółów. Pisał
teraz często do domu. Pisał długie, tasiemcowe listy. Dawał szczegółowe rady i wskazówki,
co
i jak należy robić. Wiedział, że wszystko i tak zostanie jak najlepiej wykonane, ale udzielając
tych wska-
żówek sam jak gdyby uczestniczył w pracy i doświadczał zadowolenia, jakie ona daje.
Na wsi oprócz ogólnie przyjętego kalendarza istnieje drugi, samorodny i oryginalny.
Wedle tego kalendarza rok dzieli się na dwa wielkie okresy. Dni pierwszego z nich zaczyna
się liczyć od świętego Dymitra, drugiego zaś — od świętego Jerzego. Orka, siejba, żniwa,
kiedy mają się zaczynać i kiedy się kończyć, tysiące prawideł, wskazówek i wierzeń —
wszystko to mieści się w tym kalendarzu. Prawdziwą radością było dla Stoiła przypominać
sobie codziennie, który to jest dzień po świętym Dymitrze i jaka praca powinna być w nim
wykonana.
— Środa... Sto siedem — mówił. — Dzisiaj świętego Własa. Kto ma woły, nie musi brać
się do roboty.
Albo w kilkanaście dni później:
1
— Sto dwadzieścia trzy... Czwartek. Jak ten czas leci! Sto dwadzieścia trzy! Hadżi Paweł
mawiał: „Sto dwadzieścia trzy — przeżegnaj się i z pługiem w pole idź!”
Powtarzało się to w różnych formach codziennie
i Nikoła zaczął z tego podkpiwać.
— Gołąbeczku! — mówi do Stoiła. — Śmieszny się robisz! Sto dwadzieścia trzy, sto
dwadzieścia sześć. Tysiąc, dwa tysiące! Hadżi Paweł mówił to, hadżi Paweł mówił tamto.
Pięknie, mój przyjacielu, ale Turek mówi co innego...
Stoił schudł, oczy zapadły mu się głęboko. Ale jednocześnie stał się bardziej cierpliwy,
łagodny i pobożny. Znał na pamięć wiele psalmów i różnych innych modlitw. Kiedy był sam
w ziemiance albo gdzieś w polu za obozem, śpiewał sobie te pieśni z bogobojnym
rozrzewnieniem, wzruszony do łez. Każdego ranka, kiedy żołnierze pośpiesznie obmywszy
twarz zwracali się ku wschodowi, zdejmowali czapki i żegnali się znakiem krzyża, Stoił
dokonywał tego obrzędu z jakimś większym przejęciem i ogromną pokorą. Z gołą głową,
wysoki i tęgi, stawał twarzą ku wschodowi, żegnał się kilka razy i swoim zwyczajem,
zatrzymując
jedną rękę na piersi, trwał w bezruchu i głębokim skupieniu, jak gdyby szeptał jakąś
modlitwę. A przed nim, ponad zieloną równiną, wznosiło się słońce, wielkie i czerwone.
VII
Pewnej niedzieli odwiedził Stoiła Dełczo. Jest to ten sam młody artylerzysta, który
bardzo często podczas pochodów zjawiał się na pięknym białym koniu koło siódmej roty i
naiwnie pytał żołnierzy o swojego wuja. Nawet mu do głowy nie przyszło, że przeteież nie
każdy musi wiedzieć, że jego wuj^S to ten wysoki kapral. Tak było z początku. Żołnierze
patrzyli wtedy na Dełcza obojętnie, a nawet wrogo, jak wszyscy piechurzy na jeźdźca. Jedni
tylko mierzyli go wzrokiem, nie udzielając odpowiedzi, a drudzy zjadliwie z niego drwili,
mówiąc, że jego wuj to chyba tent co ma ręce, nogi i głowę. Ale później przyzwyczaili się dó
mego, chłopak przypadł im do gustu, wszyscy zapoznali się z nim i zaprzyjaźnili, a jego
pokrewieństwo ze Stoi- łem jak gdyby rozciągnęło się na całą rotę. „Nasz Dełczo jedzie!” —
mówili żołnierze dobrodusznie i radośnie, kiedy widzieli, że Dełczo zbliża się na swoim bia-
łym koniu.
Dełczo już dawno się nie pokazywał, więc Stoił bardzo się ucieszył, a nawet rozczulił się
do łez. Pierwszą myślą, która go nawiedziła, było to, że teraz ma chociaż bliskiego
człowieka, z którym może się podzielić wszystkimi swoimi troskami. Co i jak miał mu
powiedzieć, tego jesżcze nie wiedział, ale całkowitą gotowość do wynurzeń widać było w
jego spojrzeniu: w całym jego zachowaniu. Ostatnio bardzo się wymęczył. A każde cierpienie
wzmaga siłę uczuć i Stoił odnosił się teraz do Dełcza z przesadną tkliwością, delikatnie i
nawet pieszczotliwie. Niedźwiedziowaty
i grubo ciosany, robił to zresztą tak niezręcznie i śmiesznie, że zawstydzony chłopak aż się
czerwienił.
Odwiedziny Dełcza ucieszyły wszystkich. Dełczo jest młodym, zdrowym i bardzo
przystojnym chłop* cem. Należy do tych żołnierzy, których wojna zastała w koszarach i
którzy na pochody i na bitwy patrzyli jak na dalszy ciąg ćwiczeń i manewrów. Dełczo nie
narzeka, że wojna zbytnio się przeciąga, i do wszel-, kich pogłosek o pokoju odnosi się z
całkowitą obojętnością, pamiętając jedynie datę, kiedy ma się skończyć jego służba. Mówi
przede wszystkim o życiu swojej baterii, rzadko wspomina wieś, opowiada o swym dowódcy,
o najrozmaitszych przygodach i zdarzeniach podczas pochodów i na polu bitwy. Ale
najwięcej mówi o swym koniu. Właśnie niedawno byli na patrolu. Drogi fatalne, śnieg,
zimno, wszędzie spalone i opuszczone wsie, nigdzie ani źdźbła paszy. Konie całymi dniami
głodowały. Z prawdziwym bólem Dełczo opowiada, jak jego koń bił kopytem w ziemię i
rozgarniał śnieg szukając trawy, jak gryzł korę drzew albo nawet suche patyki. „Serce mi się
kraje — mówi — sam nie jem, oddaję mu swe suchary. A on na mnie patrzy, ale jak patrzy,
zupełnie jak człowiek! Jakby za chwilę miał przemówić!..,”
Dełczo kończy swoje opowiadanie i nagle miesza się, czerwieni, spuszcza oczy: dopiero
teraz zauważył, jak bardzo zainteresował swoich słuchaczy. Z iście dziecięcą ciekawością
oglądają jego mundur, a szczególnie to, co jest dla nich obce i oryginalne: miedziane guziki z
artyleryjskim emblematem, ciężki rewolwer, rapcie szabli, ostrogi. Dełczo czuje się tym po-
głaskany i oznajmia, że już od pewnego czasu jest działooowym i w kolumnie marszowej
jeździ zawsze na przedzie. Próżna, ale przyjemna myśl nawiedza czterech towarzyszy i
potajemnie ich raduje: ten dorodny artylerzysta jest ich krajanem, pochodzi, jak ł oni, z
Breszlanu. Nikoła otwarcie i szumnie wyraża swój zachwyt. Lubi dzielnych ludzi, cieszy się
z całego serca i poklepuje Dełcza po ramieniu.
— Brawo, ziomku! — mówi. Zuch jesteś! Ech, sławna artyleria! To właśnie lubię. I ja na
kanomiera jestem urodzony, ale cóż...
Razem z Dełczem krajanie przeszli się po obozie. Jak zwykle, żołnierze siódmej roty
radośnie witali Dełcza i przyjaźnie ściskali mu rękę. Poszli też do Ananiasza. Ale ten, nie
wiadomo dlaczego, zachował się chłodno i z dużą rezerwą. Wyglądało to tym dziwniej, że
nawet sierżant Buców pobłażliwie i łaskawie zamienił z Dełcżem kilka słów.
Razem zjedli żołnierski obiad, a potem wrócili do ziemianki. Rozmowa jest wciąż jeszcze
żywa, gorączkowa, z nagłymi przeskokami z tematu na temat, ale ciągle toczy się wokół
spraw związanych z wsią. Przypominają sobie wiele rzeczy z Breszlanu i teraz, kiedy Dełczo
jest wśród nich, większość tych wspomnień łączy się z jego osobą. Nikoła rozwesela się i za-
czyna żartować. Wie, że Dełczo jest zaręczony z Ne- szą, znaną w całej wsi piękną, ale trochę
płochą dziewczyną. X próbuje podrażnić Dełcza, ale bez złego zamiaru: w tej chwili jest do
niego bardzo dobrze usposobiony. v
— A wiesz, Dełczo — mówi — Nako, syn popa, jest podobno w Breszlanie. Był ranny i
wrócił z wojska.
— No to co z tego? — pyta Dełczo spokojnie, chociaż domyśla się, o co chodzi Nikole.
5
— Jak to co? Możemy się dowiedzieć, że Nesza znów się zaręczyła.
O nie! To się na pewno nie stanie. Zaręczyć się można tylko raz.
— Daj spokój, Dełczo — mówi Nikoła, stara jąć się zachować powagę. — Nie znasz
ludzi, mój chłopcze. Jak zaczną kogo odręczać namowami oszaleć można. Dzisiaj Nesza go
nie chce, ale jutro może się zmienić.
i— W dodatku popadia... tego... — odzywa się ostrożnie Dymitr, niezupełnie pewien, czy
Nikoła pozwoli mu skończyć — popadia... tego... czary zna.
— Dobrze mówi Mitko — wyrokuje Nikoła — po- padia w dodatku czary zna.
— Jej czary nie zmienią Neszy — odzywa się po ojcowsku Stoił. — Nesża nie da się
zwieść z drogi. Ty wiesz, jaka ona jest?
— Wiem, wiem... Znam ją dobrze!
Nikoła patrzy przez chiwilę przed siebie, a potem nagle zaczyna się śmiać.
— Ech! -**• wykrzykuje z ożywieniem. — Nesza jest większą czarownicą niż popadia!
Chcieli wydać ją za Naka; rozeszła się wieść, że biegła się utopić i ojciec złapał ją nad samą
wodą. Zawracanie głowy! Ona by się utopiła! Ale wystrychnęła ich na dudków — stary się
przestraszył i ustąpił.
,•.,;•>*- Ano widzisz. Nesza weźmie tego, kogo chce.
I Stoił przenosi wzrok na Dełcza, kładąc swoją wielką, ciężką dłoń na jego ramieniu.
Przez cały ten czas Hi ja milczy. Leży z głową opartą na ręce, kryje się za plecami Nikoły i
bez przerwy patrzy w ziemię. We wsi był jednym z nieszczęsnych rywali Dełcza. Nikoła coś
o tym wie, spogląda na niego od czasu do czasu, jak gdyby chciał go postraszyć, jednakże nic
nie mówi. Ale mimo to Ili ja czuje się nieswojo. Nikoła spostrzega to i żeby przyjść mu z
pomocą, usiłuje nadać inny kierunek rozmowie.
*— Znam dobrze Neszę — zaczyna — znam ją! Codziennie przecież bywałem we
młynie. To tylko krok od lasu.
— Kawał diabła z tej dziewczynyL ■— ciągnie. —- Co tam innych mnie też
wyprowadziła w pole. Przychodzę, wiecie, pewnego wieczoru; ona taka wesoła, roześmiana i
krząta się żwawo. Twarz hiała, bielusieńka, a oczy jak śliwy. „O, jak się masz, baj Nikoła!
Siadaj, baj Nikoła!” Siadam i gawędzimy że starym. Wreszcie wstaję, żeby iść. Nie, nie puści
mnie, za nic nie puści! Czekaj, mówi Nesza, zrobię kawę, czekaj, znajdzie się i wódka. A cała
w uśmiechach. Siadam. Siedzę godzinę, potem drugą, trzecią. Nie spostrzeżesz się, jak mija
czas, kiedy ci dobrze! Wra-
cam w końcu do lasu i co widzę: spustoszenie, straszne spustoszenie! Najpiękniejsze
drzewka, których doglądałem i pilnowałem jak dzieci. Wyrąbał je człowiek bez serca, jak
gdyby pozabijał: ludzi. Idź teraz, szukaj wiatru w polu! Ach, Neszo, Neszo — mówię sobie.
— Piołunem poisz mnie, dziewczyno, piołu- .nem!
— A co temu winna Nesza? -3-,pyta Dełczo.
— Co temu winna? Zrozumiałem wszystko, tylko poniewczasie. Ten czarny diabeł,
Ananiasz, to przecież jej krewny. Namówił ją, żeby zatrzymała mnie we młynie, a on przez
ten czas wyrąbywał drzewa.
Ta historia jest już dobrze znana; Nikoła opowiadał ją niejednokrotnie. Ale mimo to
wszystkich rozwesela i rozśmiesza. Ilija prostuje się, przestaje się kryć i śmieje się
najgłośniej ze wszystkich.
1
— Ale wódeczka była niczego sobie, prawda? — pyta. — Z piołunem, co?
Nawet Dymitr, co prawda bardzo ostrożnie, ale też żartuje sobie z Nikoły, który sam się
postawił w śmiesznej sytuacji, jednakże zadowolony z efektu swojego opowiadania, puszczał
mimo uszu zaczepki. -Ą
Ale niebawem śmiech i żarty cichną, twarze są jeszcze uśmiechnięte, lecz wszyscy milczą
i w zadumie patrzą przed siebie. Tak mija kilka minut. Wreszcie Nikoła nagle się otrząsa,
prostuje i drwiąco patrzy na towarzyszy.
— No! — mówi. — Coście się tak zamyślili... Wiem, wszyscy jesteście teraz w
Breszlamie. Gołąbeczku! --- dodaje, zwracając się do Dełcza. — I ty też.
Dełczo podnosi wzrok, patrzy na Nikołę i wstydliwie się uśmiecha.
— Biedaczysko! — mówi Nikoła. — Widzę ją w jego oczach. Biedaczysko!
— A ty dlaczego zapuściłeś sobie taką brodę? — pyta ni w pięć, ni w dziewięć Dełczo,
jeszcze bardziej zbity z tropu.
— A, to znowu co innego. Pytasz, dlaczego? Na po
strach wrogom, gołąbeczku, na postrach wrogom! Wam łatwo: skryjecie się za pagórkiem
i grzmicie z daleka; albo widzicie Turka, albo nie. U nas inaczej, u nas pierś o pierś! Jak się
nie rozeźlisz i nie jesteś straszny, Turek łatwo sobie z tobą poradzi. Otóż to. A teraz chodźmy!
— Dokąd? — pyta Stoił.
>,• -— Na dwór. O, chodźmy w stronę okopów. Posłuchajcie! Strasznie dziś ujada pies
Bancza. Coś się szykuje!
Znowu spojrzał na Dełcza i uśmiechnął się.
— Tak, tak, gołąbeczku! Pierś o pierś...
Nikoła wychodzi. Za nim ruszają Dymitr i Ilija. Dymitr przystaje w drzwiach i odwraca się.
Od dawna już ma zamiar coś powiedzieć.
— Nikoła dobrze mówi — zaczyna. — Pod Kajpą... tego... rżnęliśmy się jak rzeźnicy. Jak
to mówią... tego... szarpaliśmy się za włosy.
Na zewnątrz wybucha głośny śmiech.
— I tam właśnie oskubali Mitkowi głowę — odzywa się Nikoła, śmiejąc się gardłowo.
Odchodzą. Poprzez chichot Iliji przebija głęboki, dźwięczny bas Nikoły:
— Gołąbeczku! — woła. — Mitko! Chodź z nami! Dosyć żeś naględził!
Dymitr słucha, patrzy w ziemię, urażony i zmieszany. Niezliczone zmarszczki rysują na jego
twarzy wyraz bólu i cierpienia, cała postać jak gdyby maleje, smutna, bezradna i żałosna. Jest
to jeden z tych rzadkich wypadków, kiedy Dymitr czuje się poniżony
i dotknięty do żywego żartami Nikoły. Stoi teraz w drzwiach ziemianki, waha się i nie wie,
czy iść, czy też zostać.
— Idź z nimi — mówi Stoił, łagodnie i ze współczuciem w głosie. — Idź. My z Dełczem
też niedługo przyjdziemy.
Dymitr wychodzi. Dełczo tego nie zauważył i nadal siedzi w milczeniu.
— Nie przejmuj się tym, co mówi Nikoła — odzy
wa się Stoił. — Nie zwracaj na to uwagi, on już taki jest.
— A kto by się przejmował! Ja przecież sam wiem
<— Masz list?
■— Mam. Widziałeś, byłbym zapomniał — mówi Dełczo. — Widziałeś, byłbym zapomniał
— powtarza i szuka po wszystkich kieszeniach.
'— Jest coś o Neszy? — pyta Stoił.
— Jest i o niej. Gdzież on się podział? Zgubiłem albo został w namiocie. Ale pamiętam.
Wszyscy są zdrowi, i ciocia, i dzieci. Pole w lesie koło szopy zasiane żytem. Zaraź... Co
jeszcze? A-a-a! |— przypomina sobie nagle Dełczo i uśmiecha się. — Mały już zaczyna
mówić. Christo. Podobno już mówi.
— Patrzcie go!— dziwi się Stoił. — Już mówi! No, przecież ma już chyba rok. Jaki musi
być zabawny!
Christo jest najmłodszym synkiem Stoiła, który teraz uśmiecha się, jak gdyby go widział, ale
oczy mu wilgotnieją i błyszczą.
Ty piszesz do nich? — pyta Dełczo.
1
— Piszę. Bardzo często piszę. Ale jak będziesz pisał, pozdrów ich ode mnie. I Neszę
pozdrów. Napisz, że tutaj byłeś. Że... hm... że rozmawiałeś ze mną mówi Stoił jak gdyby do
siebie i uśmiecha się.
i— Kto wie, czy będę pisał. Przecież podobno ma być zawarty pokój. Może już niedługo
wrócimy.
Dełczo pomilczał chwilę i dodał:
i— Zresztą, mnie jest wszystko jedno. I tu służba, i tam służba. Nawet jakbyśmy wrócili,
mnie nie zwolnią. I tu też mi dobrze.
Dotąd czekał Stoił na sposobną chwilę, żeby opowiedzieć mu coś więcej o sobie. Miał zamiar
szczerze i otwarcie powiedzieć, jak bardzo się męczy od pewnego czasu. Od nastania wiosny
nie ma ani minuty spokoju, coś wzywa go i ciągnie na wieś, czuje się całkiem rozstrojony i
często sam siebie nie może poznać w mundurze. A wojna przeciąga się i nie widać końca. Ale
Stoił nikogo nie chce sądzić. Skoro tak jest, to znaczy, że tak musi być i nie ma innego
wyjścia.
Trzeba odbywać służbę — sumiennie i wiernie. Kiedy słuchał Dełcza, myślał z radością o
tych młodych ludziach, którzy mogą służyć właśnie w taki sposób. I postanowił nic nie
mówić, żeby nie rzucać najmniej-* szego cienia w serce tego chłopca, a swoją udrękę za-
chować tylko dla siebie.
— Coś mówił, Dełczo? — spytał z jakąś wesołą serdecznością .|P- Powiedziałeś coś, a ja
nie dosłyszałem.
i— Powiedziałem, że może niedługo wrócimy.
I— Że wrócimy? Oby, oby...
Stoił zamyślił się i pokiwał głową.
— Nie wiem, Dełczo — odezwał się wreszcie wolno i z zadumą w głosie — w tym roku
aniśmy orali, ani siali. Nie wiem. Wola boska. Może Pan Bóg czego innego chce i co innego
zamierzył. Wola boska...
Nic ponadto Stoił nie powiedział.
VIII
Wyszli z ziemianki i zastali Nikołę, Iliję i Dymitra siedzących na trawie w pobliżu
okopów, które służyły za rowy łącznikowe do punktu obserwacyjnego. Sam punkt znajdował
się blisko i podeszliiby tam, gdyby to nie było zabronione. Poza obóz można było chodzić w
tym kierunku najdalej do tych okopów.
Pogoda była piękna. Nadchodziły już pierwsze letnie upały i żołnierze uciekali w cień do
swych ziemianek. Tylko tu i ówdzie widać nieliczne sylwetki, poruszające się wolno i
leniwie, ociężałe od upału. Wokoło pole jest jeszcze soczyście ciemnozielone, niemal czarne
tam, gdzie padają cienie'obłoków, i połyskliwe w miejscach zalanych słońcem. Dolina pod
obozem wciąż jest tak samo piękna, tak samo pełna kwiatów. Rzekłbyś, że rozesłano tam
jasnozieloną jedwabną tkaninę, fantastycznie i barwnie haftowaną.
Krajanie rozmawiają teraz cilcho. Po wesołości i beztrosce ogarnął ich nagły smutek,
który wprawdzie nękał ich rzadko, ale za to sięgał głęboko. Mówią o swoich udrękach,
trudach i ofiarach, o złych słuchach, dochodzących ze wsi, o listach, które giną po drodze, o
wiecznych kłamstwach na temat pokoju. Przeważnie jednak milczą lub odzywają się z
rzadka, pogrążeni w ponurej zadumie. Mówi teraz sam Ni- koła. Z minuty na minutę staje się
coraz bardziej podniecony, złości się, wpada w przesadne i niesprawiedliwe malkontenctwo i
we wszystkim zaczyna widzieć tylko złe strony. Stopniowo przechodzi na swój stały temat:
mówi o swoich perypetiach z sierżantem Bucowem.
W pewnej chwili naprzeciw nich ukazał się podporucznik Warenów. Szedł od strony
morza i widocznie coś tam obserwował, bo na piersiach miał odkrytą lornetę. Warenów jest
jeszcze dość daleko. Idzie lekko i sprężyście, co krok uderzając szpicrutą w cholewę prawego
buta. Ale nagle zwalnia kroku, wyciąga jakiś papier, chyba list, przystaje i czyta uśmiechnię-
ty. Jeszcze bardziej się rozpromienia, kiedy, po przeczytaniu listu, długo wpatruje się w coś,
co z daleka wygląda na fotografię. Potem chowa to wszystko i ze szczęśliwym uśmiechem na
twarzy energicznie rusza dalej, miarowo trzaskając szpicrutą.
Warenów jest młodym człowiekiem, niemal chłopcem, o ładnej twarzy bez zarostu.
Dawno nie strzyżone włosy wymykają mu się spod czapki, długie, gęste, czarne i lśniące. Ma
jasne, roześmiane oczy i długie jak u dziewczyny rzęsy. Cały tchnie radością życia i
'beztroską i jak wszyscy zdrowi młodzi ludzie sprawia wrażenie szczęśliwego bez powodu.
Jest już blisko.
— Kto to? pyta Dełczo.
t— Dowódca naszej roty — odpowiada Stoił, podniósłszy wzrok i zobaczywszy
Warenowa. Podporucznik.
— Patrzcie, jaki... młody!
— Młody, ale dobry chłop.
Stoił coś sobie przypomina i uśmiecha się.
— Nikoła — mówi — pamiętasz, w tamtej wsi, jak ona się zwała... No, niniejsza...
Pamiętasz, jak oszu- kałeś gospodynię naszego podporucznika? Przychodzi Ą do mnie ta
kobieta i pyta: „Czy to prawda, powiada, * źe wasz kapitan jest dziewczyną?” Nikoła ją
oszukał,
a ona uwierzyła!
Warenów jest już o kilka kroków. Żołnierze wstają.
— No, jak tam? — pyta, zatrzymując się. — Rozmawiacie sobie, prawda?
— Tak jest, rozmawiamy, panie podporuczniku — odpowiada za wszystkich Nikoła.
— Dobrze. A to kto? Artylerzysta, prawda?
Dełczo mówi, z którego jest pułku, po co przyszedł
i gdzie jest ich obóz.
— Dobrze, dobrze. Wiem już teraz. Skoro Stoił jest twoim wujem, to ja nie pierwszy raz
ciebie widzę.
Warenów stara się mówić nienaturalnie niskim głosem, chcąc widocznie dodać powagi
swemu młodemu wiekowi. Spogląda na Dymitra i uśmiecha się.
— A co u ciebie, Dymitr?
— Wszystko w porządku, panie podporuczniku! Mam tytoń, mam też trochę grosza...
Dymitr kończy to swoje recitativo i zgięty w ka- błąk patrzy na podporucznika, lękliwie
mrugając powiekami, ale zmarszczki na jego twarzy układają się w szeroki, dobroduszny i
nawet trochę szelmowski uśmiech. Wygląda tak, jak gdyby chciał powiedzieć pod-
porucznikowi, że czuje się dobrze, a poza tym jest trochę śmieszny i, skoro wszyscy tak
myślą, może i trochę głupi. Ostatecznie może być wszystkim, czym podporucznik chce. Mija
kryje się za Nikołą i z trudem wstrzymuje się od śmiechu.
— Stoił Pe rwano w! — Warenów odwraca się do Stoiła. — Coś nieszczególnie
wyglądasz. Może jesteś chory?
— Nie, panie podporuczniku, chory to nie jestem, tylko...
— Tylko co? Za długo się przeciąga, tak? Macie już dosyć?
Warenów chce już odejść, ale jeszcze się zatrzymuje.
i— Przeciąga się, to prawda ^mówi. — Przeciąga się, ale musimy wytrzymać. Niebawem
wszystko się skończy i wrócimy do domów. Tak, daję wam słowo!
Stoił milczy, jak gdyby nie mógł znaleźć odpowiedzi. Jego wzrok powoli przesuwa się w
stronę pola, które w tej chwili, zalane słońcem, jaśnieje świeże, zielone i piękne, obficie i do
syta nakarmione urodzajną żyznością ziemi. Jest w tym polu dziewiczy urok młodej, zdrowej
dziewczyny, która czuje już trwożliwe drżenie, zwiastujące bliskie macierzyństwo.
Stoił patrzy na pole i zwleka z odpowiedzią, hi, jfic się tutaj nie wymyśli — odzywa się
Warenów. — Trzeba jeszcze trochę pocierpieć.
— Toteż cierpimy — odpowiada z wolna Stoił. — Czekamy, panie podporuczniku, ale
ziemia nie czeka... Wystarczy spojrzeć — ziemia woła!
Tak jak stał, wyciągnięty na baczność, wykonuje powściągliwy ruch ręką i pokazuje
nasyp okopu. Na czarnej, zbitej ziemi, którą sami nie tak dawno wyrzucali, rośnie już zielona
trawa, a w niej tu i ówdzie drobne, żółte kwiatki. Warenów podąża wzrokiem za spojrzeniem
Stoiła. Twarz jego staje się poważna i skupiona. Przez chwilę wszyscy milczą.
— Tak — mówi Warenów cicho, jak gdyby do siebie. — Tak, masz rację... Ziemia
woła!...
Ale nagle otrząsa się z tego nastroju, podnosi wzrok, uśmiecha się i twarz mu się
rozjaśnia, odzyskując poprzedni wesoły i beztroski wyraz.
i— Odwagi, chłopcy! — mówi. — Niebawem wszystko się skończy. Ja wam to mówię.
Słowo!
Potem odwraca się i tym samym lekkim krokiem odchodzi w stronę obozu, wciąż
uderzając szpicrutą w cholewę.
— Brawo, gołąbeczku! — odzywa się Nikoła, kiedy zostali sami. — Brawo! Dobrześ to
powiedział. Zie-
mia woła! W tym rzecz. Tak właśnie trzeba mówić — prosto z mostu i basta!
Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy patrzą na wschód i nasłuchują. Już od rana słychać
było wystrzały armatnie, ale teraz wzmogły się i przytbrały na sile. Rzekłbyś, że gdzieś za
horyzontem szaleje niewidzialna burza, która niepowstrzymanie prze do przodu i z każdą
chwilą coraz bardziej się zbliża.
Nagle w obozie podniosła się wielka wrzawa, żołnierze szybko zbiegali się ze wszystkich
stron, bez przerwy wchodzili do ziemianek i wychodzili z nich, konni posłańcy pędzili do
wisi, koniuchowie zabierali konie z łąk. W stronę okopów biegł jakiś żołnierz, zatrzymał się,
pomachał ręką i zawołał:
Hej, wracajcie! Ruszamy! Ruszamy!
To Ananiasz. Nie chiciał z nimi pójść, ale jak każdy zazdrośnik śledził ich i wiedział,
gdzie są. Kiedy się odwrócił i pobiegł z powrotem, na jego plecach błysnęła miedziana
trąbka. Gotów do drogi, z plecakiem, z karabinem i z trąbką, Ananiasz boleśnie przypomina
tak niedawną przeszłość: pochody i bitwy, trudy i niebezpieczeństwa. Czterem towarzyszom
wydaje się, że tu, w tym obozie, spędzili zaledwie jeden dzień.
— No i masz! Skończyło się panowanie! — mówi Nikoła, siląc się na wesołość.
Wstali i szyibko podążyli do obozu. Dełczo pobiegł do wsi po swego konia. Musiał
natychmiast odjeżdżać.
Cały obóz ogarnięty był krzątaniną i gorączkowym pośpiechem. Z ziemianek żołnierze
brali tylko to, co można było nieść: linki, płótna, kije. Wszystko inne, do niedawna potrzebne
i cenne, teraz rzucano bezlitośnie. Deski, najrozmaitsze naczynia, lampy, różno-; kolorowe
szmaty i podarte buty, wszystko to, gdzie tylko spojrzeć, poniewiera się na ziemi. Żołnierze
są podnieceni, rozmowni i weseli. Jednakże jest to stan nerwowy, w którym pod śmiechem i
żartami kryje się wielki niepokój. Wśród żołnierzy chodzi Buców, ważny, wypięty i
nastroszony. Rota jest już gotowa:
kotły i skrzynki z amunicją załadowane są na konie, żołnierze stoją w pełnym rynsztunku.
Opodal Warenów rozmawia z innymi oficerami.
Dełczo zjawia się na swoim koniu, zatrzymuje go i lekko zeskakuje z siodła. Krajanie
natychmiast do niego podchodzą. Stoił odciąga Dełcza na bok i mówi mu coś szeptem.
Pozostali z otwartymi ustami oglądają konia. Jest to okazałe, silne i piękne stworzenie: rosły i
zgrabny, biały jak śnieg, z mięśniami nerwowo drżącymi pod skórą, z żywymi i błyszczącymi
oczyma — tymi wielkimi, czarnymi oczyma pięknych koni, w których tli się szlachetna
tęsknota i cichy smutek jeńca. Koń jest niecierpliwy, nie może ustać w miejscu, rży i ryje
nogą ziemię.
Ale koń! mówi Nikoła i wyciąga rękę, żeby go pogłaskać. — Dełczo, on nie kopie?
i— Nie, nie bó j się.
— Ale koń! Dełczo, jakie on ma imię?
Dełczo, zajęty rozmową ze Stoiłem, nie odpowiada.
^ Jakie ma mieć imię ^ź- odzywa się Dymitr. Imię jego — koń.
— Ma imię, ma — mówi Dełczo z uśmiechem. — Nazywa się Kardam.
Jak? — pyta Nikoła.
— Kardam.
— Karr-dam. To niechrześcijańskie imię. Ale piękny jest ten Karr-dam. Mnie go dać! Ja,
gołąbetezku, na kanoniera się rodziłem. Ech, gdybym tak go dosiadł, zobaczyłbyś — wicher,
wicher!
Stoił pożegnał się z Dełczem wzruszony i ze łzami w oczach. Dełczo, również
wzruszony, bierze konia za uzdę i po kolei podaje rękę krajanom.
M§§ Żegnaj, ziomku! — wykrzykuje z uniesieniem Nikoła i mocno potrząsa ręką Dełćza. —
Masz konia jak malowanie. Żegnaj! Wszystkiego dobrego. Obyśmy się znowu zobaczyli!
Dełczo wskakuje lekko na siodło,.robi niewielkie koło, jeszcze raz żegna ich ręką,
uśmietha się i bodzie konia ostrogą. Trzyma się w siodle tak mocno
i pewnie, koń pod nim galopuje tak posłusznie, chociaż porywczo i z polotem, że jeździec i
koń wydają się jedr.ą istotą, piękną, silną i śmigłą.
Pułk ruszył i czoło kolumny było już daleko w polu. Przychodzi kolej na siódmą rotę,
żołnierze wstają i ruszają w drogę. Z początku słychać rozmowy, marsz jest bezładny i
nierównomierny, raz szybkość wzrasta i rota rozciąga się tak, że ci, co są na końcu, muszą
biec, to znowu następuje jakieś zahamowanie i wtedy wszyscy zbijają się w gromady. Ale
niebawem wychodzą na równinę i dalej już posuwają się swobodnie. Przed nimi długa droga
i zamknięty horyzont. Przypomina to świeżą jeszcze przeszłość i żołnierzom zdaje się. że już
od dawna, bardzo dawna, wędrują tak i wędrują. Uginając się pod ciężarem rynsztunku,
każdy idzie jak gdyby oddzielnie. Rozmowy milkną. Wciąż słychać huki armatnie, groźne i
złowieszcze. Stoił od czasu do czasu ogląda się za siebie. Dełcza już nie widać. Ostatni raz
widział go na grzbiecie wzgórza: szybko i lekko, niczym wielki biały ptak, skoczył ze swym
koniem w las i zniknął.
IX
Dniało. Niebo na wschodzie coraz bardziej bladło, ciemność niepostrzeżenie nikła,
horyzont rozszerzył się i cofnął daleko. Dopiero teraz żołnierze mogli dojrzeć jeden drugiego
i zobaczyć, gdzie się znajdują. Maszerowali całą noc. Nie wiedzieli, dokąd idą, ale odgłosy
armat były coraz wyraźniejsze i bliższe. Po drodze spotykali długie sznury wozów, w których
leżeli ranni o szarych, zakrwawionych twarzach. Obok dróg stały zaprzęgnięte tabory,
artyleryjskie jaszczyki pędziły naprzód z amunicją, w obie strony galopowali gońcy na
spienionych koniach. W całym tym gorączkowym zamęcie był jakiś utajony niepokój,
męczący jak duszność powietrza przed burzą. Żołnierze czuli, że dzieje się coś niedobrego i
że trzeba się śpieszyć.
Są już tutaj od dwóch godzin. Rozdano im suchary, a potem naboje. Żołnierze napełniali
patrontasze, rozrywając paczki z nabojami. Cała polana wokół nich zarzucona jest kawałkami
żółtego kartonu.
Dymitr i Ilija znajdują się na końcu roty. W brzasku dnia ich twarze są zapadnięte i
ziemistoszare. Ilija jest zmęczony, ale jakoś apatycznie spokojny, siedzi i gryzie suchara.
Dymitr wyciąga z plecaka białą koszulę, ogląda ją, a potem zaczyna drzeć w pasy. Hałas ten
budzi Nikołę, który drzemał opodal, a teraz wstaje i przeciera oczy ręką.
Co ty robisz? m* mamrocze, jakby był pijany. — Czekajże, po co to drzesz?
Przestraszyłeś mnie — zupełnie jak kulomiot. Po co drzesz, przecież to dobra koszula!
— Kto by teraz myślał o koszuli... Zawsze dobrze mieć... tego... Nic nie wiadomo...
Nikoła rozgląda się wokoło. Jedni żołnierze siedzą, inni stoją, wyprostowani, z
karabinami w rękach. W kilku miejscach, podobnie jak Dymitr, drą koszule. Twarze
wszystkich są skupione, oczy szeroko otwarte i czujne, ruchy nerwowe, rozmowy —
urywane i ciche. Nikoła patrzy na polanę, zarzuconą kawałkami żółtego kartonu. Dopiero
teraz jak gdyby przychodzi do siebie.
•—-¿A! Szykujesz bandaże! — mówi. — Alem się zdrzemnął. To znaczy, będzie
pukanina, co? Ach! jak słodko mi się spało...
Dymitr rozmieszcza gotowe bandaże po kieszeniach. Resztę koszuli podaje Nikole i Iliji.
Nikoła marszczy się gniewnie i odmawia przyjęcia.
Nie chcę! — mówi z ledwo dosłyszalnym drżeniem w głosie. -tfeiNie chcę! Wyrzuć
gdzie te szmaty, żebym ich nie widział! Myślisz, że pierwsza kula we mnie trafi, co? Patrzcie,
jak on mi dobrze życzy!
pp Nie, ja tego... wcale ci nie życzę — usprawie
dliwia się Dymitr — ale weź! Nic nie wiadomo... Może ci się przydać.
Rozwidnia się na dobre. Całkiem wyraźnie zarysowuje się przed nimi wielkie wzgórze.
Niżej widać rzadki las, a wysoko na zboczach, wśród zielonej trawy piętrzą się występy skał.
Stamtąd rozlegają się nagle pojedyncze strzały, te pierwsze strzały, które wywierają
największe wrażenie i wywołują piekący ból, niczym dotknięta rana. Żołnierze na pozór za-
chowują spokój. Ale ci, którzy usiedli, wstają. Wszyscy wsłuchują się w odgłosy wystrzałów
i spogląda* - ją na siebie w milczeniu. — No! Zaczyna się! — mówi ktoś, z rozmysłem
niedbale i dziarsko.
Przed rotą zjawia się skądś Warenów. Na ramionach ma czarną pelerynę i być może
dlatego jego twarz wydaje się blada i przezroczysta. Tuż za min idzie Ananiasz, a dalej
jeszcze czterech żołnierzyk z karabinami na plecach. To łącznicy do przenoszeni||
meldunków i rozkazów, po jednym z każdego plutonu. Między nimi jest i Stoił. Już w nocy
wezwano go do dowódcy roty i od tej pory nie miał ani chwili spoczynku. Ciągle tylko
odchodzi, wraca i znowu odchodzi. Ale jak gdyby nie czuje zmęczenia, spokojny i całkowicie
pochłonięty swym zajęciem. Stoił spostrzega towarzyszy d podchodzi do nich.
— Co nowego? — pyta go szeptem Nikoła.
— Nic. Zaraz ruszamy. Nasi są na górze.
Stoił bierze suchary i naboje, które za niego pobrał Dymitr. Bierze również kilka bandaży
z koszuli Dymitra. Nie gardzi.
— Sierżant! — woła Warenów.
— Sierżant! Sierżant do dowódcy roty! Podaj dalej!
Jeden po drugim powtarzają się usłużnie te okrzyki i biegną jak echo aż na koniec roty.
Wreszcie gdzieś daleko odzywa się raptownie Buców, biegnie wzdłuż roty i staje przed
podporucznikiem. Warenów mówi coś do niego półgłosem.
Rota rusza. Po prawej stronie w tym samym kie-
runku idą również inne roty oraz jakaś karawana ludzi i obładowanych koni. To oddział
kulomiotów. Żołnierze idą jak sierpem rzucił, na przełaj, nie wiedzą, dokąd idą i co ma za
chwilę nastąpić, ale zmiana miejsca i ruch przynoszą im jednak pewną ulgę, zaczynają się
rozmowy i przekomarzania, ktoś potyka się, upada i koło niego wybuCha głośny śmiech. Do-
chodzą do wzgórza i zaczynają wspinać się w górę po stromiźnie. Mokra i gęsta trawa
między zaroślami, po raz pierwszy deptana przez tyle nóg, wydaje silny zapach ziół. Na
samym skraju rzadkiego zagajnika zatrzymują się. Plutony zajmują oddzielne stanowiska.
Krajanie wybierają sobie miejsce obok kwitnącego głogu i kładą się w trawie. Pod twarzami
mają maki, rumianki i tysiąolistne krwawniki.
Razem z nimi zatrzymują się też inne roty. Z góry, od strony pozycji, schodzi dwunasta
rota ze sztandarem. W pewnej chwili zatrzymuje się, żołnierze się rozchodzą i giną wśród
zarośli albo w zagłębieniach ziemi. Teraz widać jedynie sztandar, owinięty w czarny
pokrowiec i sterczący w górę. Skoro sztandar jest z nimi, żołnierze już wiedzą, że pozosta-
wieni są w odwodzie. Nikoła rozwesela się i zaczyna skręcać papierosa. Pali i wesoło mówi
do Dymitra: i— GołąbecZku! Widzisz, chociaż pożyjemy po zfoój- nicku. Na tej trawie tylko
pieczonego jagnięcia i czerwonego wina brakuje! Chwała Bogu, nieźleśmy trafili.
-w- Nieźle... Dałbyś lepiej spokój!... Nieźle było tam, w Aszaka...
Dymitrowi zaplątuje się język i biedak w żaden sposób nie może wymówić nazwy wsi, w
której znajdował się ich obóz. Ale sam też jest zadowolony, tylko udaje, że się gniewa, i
swym piskliwym, cienkim głosem przeklina zupełnie jak kobieta.
łr—yA niechże ją! Niech ją piorun trzaśnie! Co to za wieś, co to za nazwa! Dwa
miesiące... tego... siedzieliśmy i nie można było zapamiętać.
¡H Nazwa zła, ale wieś dobra — odzywa się Ilija. — Obyśmy tam teraz byli!
Nagle wysoko nad nimi świszczę coś ostro i prze-» I ciągle, jak gdyby przelatywał wielki,
ciężki ptak. Żołnierze oglądają się i czekają. Niedaleko, około stu kro^ ków za nimi, wzbija
się kłąb czarnej ziemi. Słychaf^ huk — to granat. Zwykła rzecz i w takiej odległości 1
nieszkodliwa, a nawet zabawna.
— Aga wypił kawę i mówi nam „dzień dobry” — żartuje Nikoła.
Ale po prawej stronie bitwa już się zaczęła. Tam rozpościerają się szeroko niskie, płaskie
wzgórzami Gdzieś daleko, tuż nad ziemią ukazują się maleńkie białe obłoczki. Stamtąd
dobiegają huki, ale znacznie później. To szrapnele. Nowe białe obłoczki, po kilka naraz, całe
wiązki, ukazują się na miejsce tych, które znikły. Dopiero teraz można zauważyć czarne, re-
gularne kwadraty, przypominające świeżo zaorane pola. Są to kolumny żołnierzy. Czarne
czworoboki ciężko i wolno pełzną po ziemi, niby jakieś ogromne owady. Nowy łańcuch
szrapneli zawisa tuż nad nimi.
I natychmiast zwarte czworoboki ożywiają się i rozlatują jak zerwany sznur korali, a
przestrzeń wokół nich zapełnia się pojedynczymi postaciami, które rzucają się to tu, to tam,
zbijają się w gromady, znowu pędzą do przodu, czernieją na jakimś osypisku, szybko
zbiegają w dół i giną w głębokim, zarośniętym drzewami wąwozie. Tam nie widać już ani
jednego człowieka. Ale nisko nad drzewami znów pojawiają się jeden przy drugim te same
białe obłoczki. Rzekłbyś, że to nie szrapnele, wyrzucone z paszczy dalekich armat, lecz
nieszkodliwe małe ogniki, które rozbłyskują i gasną w różnych miejscach lasu.
Nikoła, Dymitr i Hija patrzą w tamtą stronę z wytężoną uwagą i usiłują odnaleźć
żołnierzy, którzy przed chwilą znikli im z oczu. i— Weszli w las — mówi Nikoła. — Nic nie
widać. Dymitr długo wpatruje się, szukając wzrokiem.
— O, tam są! — woła. — Och, ilu ich jest!
Z zalesionego wąwozu wyszły właśnie długie i gęste szeregi żołnierzy. Wygięte jak łuk,
zarysowują się sze
roko i miarowo posuwają się do przodu. Teraz bu te obłoczki szrapneli ukazują się to przed
nimi, to za nimi. Są już bardzo daleko i nie można dostrzec twarzy tych ludzi, ich wyrazu, ich
rysów. Pod wysokim niebem wyglądają oni jak maleńkie, czarne, niczym nie różniące się od
siebie figurki, które, pochylone, jak gdyby wpatrzone w ziemię, kroczą powoli do przodu.
Sprawiają dziwne wrażenie, że nie obchodzą ich wcale tysiące szrapneli, że nie przeraża ich
w najmniejszym stopniu okrutny i rozwścieczony żywioł, który się podniósł przeciw nim.
Rzekłbyś, że przejęci są jedną tylko, spokojną, a nawet flegmatyczną myślą: iść.
Nikoła obserwuje ruch tyraliery i wpada w prawdziwy entuzjazm.
—« Gospodi! — wykrzykuje. — Co za chłopaki! Co za zuchy! Idą i na nic nie zważają...
Po upływie paru chwil tyraliera ginie z oczu mŁ kryje się za grzbietem wzgórza. Ale od
razu strzelanina wzmaga się z nieopisaną gwałtownością. Odgłosy karabinów, kulomiotów,
armat zlewają się w jeden wstrząsający ziemią huk, niby wściekły ryk huraganu, który łamie
z trzaskiem i przewraca jakiś wiekowy las. Wszystko to przechodzi wszelkie wyobrażenie
0 ludzkiej potędze. To jest nowy, nieujarzmiony żywioł, dziki, drapieżny i okrutny,
jednakowo groźny dla swoich i obcych. Krajanie stoją jak wryci, ich twarze są blade i pełne
napięcia, oczy — spłoszone
1 błędne.
Nagle strzelanina ustaje, jak gdyby na dany znak. Następuje jedna z tych dziwnych,
niespodziewanych przerw, jakie często zdarzają się w bitwach. Podobnie cichnie czasem na
chwilę najstraszliwsza burza, jak gdyby zmęczony żywioł chciał zaczerpnąć tchu. Za-
panowuje dzwoniąca w uszach cisza. Teraz głęboko wrażają się w pamięć, by pozostać w niej
na zawsze, szczegóły, które kiedy indziej zostają nie zauważone: jakaś pszczoła, brzęcząca
nad różowymi kwiatami głogu, cichy szum trawy, lekko kołysanej wiatrem. Ta
pełna wyczekiwania cisza trwa minutę, dwie. I oto gdzieś daleko, głucho, jak gdyby spod
ziemi, ale mimo to wyraźnie, rozlega się głośne „ura!” Trzy razy powtórzone „ura!” Ciarki
przebiegają po plecach żoł^ nierzy, coś dławi w piersiach, oczy mrużą się i wilgotnieją. Tam
grają „Szumi Marica”.
Natychmiast po tej krótkiej przerwie bitwa zaczyn na się na nowo, jeszcze groźniejsza i
bardziej zawzięta.
Gdzieś widać pożar — pali się chyba jakaś wieś; Niebieskawy dym ściele się nisko nad
polem, przez które przeszła tyraliera. Dymitr patrzy w tamtą stro-i nę już od dłuższej chwili.
— 'Nikoła! — mówi cicho i lękliwie. — Nikoła, popatrz! Co to jest, co to za ludzie?
Dymitr pokazuje ręką. Pośród niebieskawego dymu, który jak na pół przejrzysta mgła
snuje się nad po- lejn, widać poruszające się czarne sylwetki. JeSst ich dużo, idą w rozsypce,
pojedynczo alibo w małyteh gru- ■ pach, idą różnymi drogami, ale wszyscy wracają. Idą.
bardzo wolno, niemal stoją w miejscu, pochyleni, jakoś dziwnie pokrzywieni, chwiejący się i
bezradni raczej widma niż ludzie.
Nikoła patrzy zdziwiony i zaskoczony, nie mogąc zrozumieć, co to jest.
— A! To ranni! Ranni! Wracają na tyły. Ach, biedacy, jak się wloką.
Opodal stoi Buców i też obserwuje. W pewnej chwili daleko, na samej linii horyzontu,
pokazuje się jakaś tyraliera. Czarne postacie zwrócone są w przeciwnym kierunku i cała
tyraliera łamie się niby fala odbita od brzegu. Nad nimi pękają setki szrapneli. Rzekłbyś, że
jakiś ognisty wicher smaga ich bezlitośnie i pędzi przed sobą. I od tych czarnych ludzkich
postaci, ledwie pełznących i małych pod płonącym niebem, wieje teraz przejmująca rozpalcz
skazanych na zatracenie.
— Mamie! — mówi Buców. — To nasi! Wycofują się. Niedobrze! Zdaje się, że coś źle
idzie.
— Buców! — zawołał ostro ktoś z tyłu.
Za nimi stał podporucznik Warenów. Nikt nie zauważył, kiedy przyszedł. Na pewno
słyszał słowa Bu- cowa i dlatego patrzył nań roziskrzonymi oczyma, gniewny i surowy.
Ruchem ręki przywołuje go do siebie. Odchodzi z nim na bok i mówi coś z nerwowym
ożywieniem. Buców stoi nieruchomy i niemy jak posąg. Warenów wymachuje rękami, ale
mówi cicho i ostrożnie spogląda w stronę żołnierzy.
— Buców bierze cięgi — mówi Nikoła. — Dobrze ci tak, gołąbeczku, niech ci przytrą
rogów! Nasi się cofają, według niego. Kto ci to powiedział? Jakżeż mogą się cofać!
W górze, na pozycji przed nimi, walka była jeszcze słaba. Ale i tam strzelanina przybiera
na sile, niczym maszyny do szycia zaczynają już terkotać kulomioty. Burza skręciła,
przesunęła się i szła prosto na nich.
Jeden granat upadł gdzieś w pobliżu, nikomu nie zrobił krzywdy, ale aż do krzaku głogu,
pod którym siedzą krajanie, dolatują niby śrut grudki ziemi i małe kamyczki. Granaty padają
już gęsto. Jeszcze nie zabijają, jeszcze padają po bokach, ale z uporem i zaciętością macają
szukając celu. Każdy następny może już trafić. Żołnierzy ogarnia niepokój i trwoga. Nikt nic
nie mówi i nie opuszcza swego miejsca, ale każdy czuje, że dłużej nie można tu siedzieć, bo
lada chwila stanie się coś nieodwracalnego i strasznego. Warenów wychodzi i staje przed
rotą. Jest blady, ale spokojny, obydwiema rękami opiera się na szabli i często spogląda do
tyłu, gdzie znajduje się dowódca batalionu. Żołnierze wlepiają w niego wzrok, czekają,
przekonani, że coś przedsięweźmie. Ale i podporucznik, wobec granatów, które padają
wokoło, stoi w jakimś oszołomieniu. Stoił wraca od dowódcy batalionu i mówi coś do
podporucznika.
1
— Powstań! Przesuń się w prawo! — głośno komenderuje Warenów.
Żołnierze wstają. W tej samej chwili rozlega się
ogłuszający trzask, coś przenikliwie gwiżdże w powietrzu, roznosi się jakiś duszący zapach,
słychać tętent i bolesne jęki. Nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, jak gdyby porwani
jakimś wichrem, żołnierze rzucają się do przodu, popychają się i zbijają w gromadę. Wszyscy
wkrótce przychodzą do siebie. Opodal* pędzą oszalałe konie, wystraszone, z
przekrzywionymi jukami. Ostatnia salwa granatów uderzyła w oddział kulomiotów. To
miejsce było teraz zupełnie puste, leżały tam tylko trupy zabitych ludzi i koni. Było ich dużo.
X
Słońce wzniosło się i zaczęło prażyć. Ale kiedy wzeszło i jak dużo czasu upłynęło od
rana, tego nikt nie wiedział. Czasami całe godziny mijały niepostrzeżenie i szybko jak
minuta, kiedy indziej znów zdarzały się minuty bardziej męczące i dłuższe od godzin.
¡Dotychczas niemal z reguły podczas bitwy pogoda nie dopisywała. Zazwyczaj padał
deszcz, a ciemne, ponure nie/bo, błotnista ziemia i nieprzyjazny krajobraz stanowiły posępną
dekorację, na której tle krwawy dramat bitwy rozgrywał się bez rażących kontrastów. Ale
dziś pogoda jest cudowna: niebo błękitne i czyste, dużo słońca, pola zielone i świeże. Ze-
wsząd tchnie niespożyta moc przyrody, wszędzie czaruje oczy bujne piękno, każdy kwiat i
każdy promień jest radosnym okrzykiem życia. A tutaj umierają tysiące ludzi. Tym razem
przyroda była egoistyczna w swej radości, głucha na jęki i okrutnie obojętna.
Sytuacja odwodu pogarszała się z każdą chwilą« Wprawdzie granaty i szrapnele nie zdołały
jeszcze go wymacać, padały po bokach i w dość dużej odległości, ale każdej chwili na zbite
gromady żołnierzy mógł nieoczekiwanie runąć taki sam morderczy wi
cher, jak dopiero co na oddział kulomiotów. Zaczęły też padać kule. W powietrzu zamierają
słabe, płaczliwe dźwięki, a tu i ówdzie słychać krótkie i tępe uderzenia o ziemię, jak gdyby
pierwszych kropel deszczu. Było już kilku rannych. Buców dostał w rękę. Od samego rana
sierżant nie mógł znaleźć sobie miejsca. Gdziekolwiek siadł, zdawało mu się, że gdzie indziej
jest wygodniej i, bezpieczniej. Został ranny właśnie wtedy, kiedy po raz ostatni przeniósł się
w inne mie jsce.
Od strony pozycji nadchodzili nowi ranni. Był to długi i bezładny orszak, schodzący z
góry i ginący na tyłach. Ranni idą pojedynczo, po dwóch albo w całych grupach. Są milczący
i jak gdyby zamroczeni, twarze mają sczerniałe, wargi spieczone, oczy płoną im gorączkowo.
Wszyscy proszą o wodę. Później idą dalej pod gradem kul i szrapneli, idą wolno i spokojniej
niż w bitwie. Większość z nich żywi naiwne przekonanie, że skoro zostali ranni, śmierć już
ich oszczędziła.
Prosto w stronę siódmej roty zmierza teraz jeden ranny, który już z daleka zwraca na
siebie uwagę. Jest to wysoki i zgrabny chłopak, z gołą głową, bez karabinu i plecaka, bez
patrontaszy i nawet bez pasa. W miarę jak się zbliża, widać coraz wyraźniej, że jego rozpięta
na piersiach kurtka cała jest zalana krwią. Tyle krwi, że aż nie można patrzeć. Dziwne, że nie
stracił sił i nie upada. I nie dość na tym: idzie wyprostowany, lekko i swobodnie, jakby nigdy
nic, twarz ma jasną i nawet wesołą. Od razu wzrusza i podbija serca wszystkich. Warenów
wstaje i wychodzi mu na spotkanie.
— Chłopcze — pyta go — gdzie jesteś ranny? Nie boli cię wcale?
— Nie wiem, panie podporuczniku — bez śladu cierpienia w głosie odpowiada ranny. —
Nie boli mnie, ale dużo krwi wyciekło... I wciąż jeszcze cieknie!...
— Pośpiesz się — mówi Warenów — pośpiesz! Idź, niech ci zrobią opatrunek.
Ranny schodzi w dół i zrównuje się z żołnierzami. Prosi o wodę. Dymitr podbiega i
podaje mu swoją manierkę.
■— Troszeczkę... troszeczkę sobie łyknij! Tego nie można pić za wiele — mówi.
Żołnierze zadają rannemu najrozmaitsze pytania. Wielu pyta o to, o co inni pytali już
wcześniej, tak że odpowiedź była dobrze znana. Pytają nie w tym celu, żeby się czegoś
dowiedzieć, ale żeby w ten naiwny, dobroduszny sposób wyrazić swo je współczucie. Nie
przychodzi im do głowy, że może to męczyć rannego. Nikoła wreszcie się połapał i wybucha:
— Dosyć! — mówi. — Zostawcie go w spokoju! Idź sobie, idź, chłopaku, nie zważaj na
tych... jgg&f Bez rozmów tam! i— krzyczy z góry Warenów. — Nie zatrzymujcie rannego.
Gwar wśród żołnieray natychmiast ucicha. Ranny uśmiecha się i rusza dalej. Jakiś
spóźniony i bardzo serdeczny głos odprowadza go pytaniem:
•— A jak tam Turcy, przyjacielu?
Ranny odwraca się. Widać jego zalane krwią piersi. Na twarzy uśmiech.
i— Turcy? Siedzą sobie tam na górze... Nic nie zrobią te łachudry, tyle tylko, że robotę
nam dają! , Schodzi w dół, wyprostowany, smukły i zostawia za sobą duże ożywienie. W
chwilach nerwowego napięcia każda sugestia, skądkolwiek by przyszła, ogarnia i opanowuje
umysły. Ten ranny żołnierz mimo woli i bezwiednie dokonał prawdziwego ¡cudu. Żołnie-«*
rze poczuli gotowość na śmierć, jaka wypływa ze świadomości wspólnego losu. Zresztą, ich
sytuacja byłą już nie do zniesienia: stoją pod gradem kul i granatów, padają martwi i odnoszą
rany, nie biorąc wcale udziału w bitwie. Gotowi są iść do przodu, żeby tylko szybciej
skończyło się to wszystko. Wśród zarośli i skał, gdzie znajduje się dwunasta rota, widać jesz-
cze sztandar, spowity w czarny pokrowiec. Teraz, stercząc wciąż do góry, wygląda ponuro i
groźnie, niby jakiś tragiczny znak nieuchronnego losu.
Bitwa zaostrza się. Z góry schodzi tak dużo rannych, jak gdyby wycofywały się całe
oddziały. Warenów został wezwany do dowódcy batalionu. Po chwili wraca, jeszcze bardziej
blady, ale w jego twarzy jest jakaś surowa stanowczość. Przywołuje do siebie podoficerów,
odchodzi z nimi do przodu, mówi im coś i wskazuje ręką w stronę szczytu. Podoficerowie
wracają. Przy Warenowie zostają tylko łącznicy, Ananiasz i Stoił, z oczyma utkwionymi w
twarz podporucznika.
t— Siódma rota, powstań! — komenderuje Warenów. — Wszyscy na miejsca! '
Po kilku minutach są już blisko szczytu wzgórza. Musieli jeszcze minąć jego grzbiet i
zejść po przeciwległej stronie na pozycje, które mieli obsadzić. Rota idzie rozciągnięta w
dwóch długich szeregach. Żołnierze, pochyleni, z karabinami w rękach, wyglądają jak
myśliwi. Do grzbietu wzgórza pozostaje tylko kilka kroków.
Nagle tuż przed nimi rozbłyskują jakieś białe słońca, rozlega się oszołamiający huk, sypie
się ziemia, w powietrzu gwiżdże coś przeciągle i okrutnie smaga ziemię jak gdyby tysiącem
biczów. Następują nowe ciosy, jeszcze mocniejsze i straszniejsze. Nie ma nawet mowy, by
posunąć się chociaż 'o krok do przodu. Żołnierze rozpraszają się i, jak odbita od brzegu fala,
szybko zawracają. „Padnij! Padnij!” -t*- rozlega się gorączkowy głos. Żołnierze, rozbici na
małe gru- py, przypadają do ziemi, jedni bliżej, drudzy dalej. Na samym szczycie pozostało
kilku ludzi, leżących twarzą ku ziemi. Jak gdyby i oni padli tam na głos komendy.
Nikoła i Dymitr ukryli się za jakąś skałą. Nikoła zmęczył się, oddycha ciężko, ale jest
bardziej zły niż przestraszony. Przychodzi mu na myśl Ilija, szuka go wzrokiem i dostrzega w
pobliżu, na całkiem odkrytym miejscu.
-r^Co ty tam robisz? — strofuje go półgłosem. — Chodź tutaj! Szybciej!
Ilija czołga się i dołącza do nich. Mija kilka mi
nut. Na szczycie z surową, nieubłaganą regularnością pękają bez przerwy szrapnele.
W pewnej chwili następuje cisza. Ogień artyleryj*- ski przenosi się gdzieś w bok. Wtedy
daleko, na drur gim końcu odcinka, ukazuje się Warenów. Wych-odz-i do przodu, odwraca się
i jego szabla przecina powietrze jak błyskawica. Prawdopodobnie mówi coś, czego nie
słychać, później znowu się odwraca i pochylony rusza w górę po stromiźnie, trzymając
szablę nad głową. Tuż za nim, teraz już w zwartej gromadzie, idzie duża grupa żołnierzy. Są
już na szczycie'. Nowe kłęby dymu nad nimi i nowe wybuchy. Szabla Warenowa błyska
jeszcze raz, czarne sylwetki żołnierzy przebiegają szczyt i szybko znikają po drugiej stronie
wzgórza.
Nikoła patrzy na to wszystko. Nagle jak gdyby przytomnieje, wstaje i ogląda się do tyłu.
W oczach ma dziwny, gorączkowy blask.
i— Plutonowy! — krzyczy na cały głos. — Gdzie jest plutonowy? Hej, tam! Gdzie jest
plutonowy?
W dole widać tylko głowy leżących za skałami żołnierzy. Nikt się nie odzywa.
— Plutonowy! Gdzie jest plutonowy, do diabła! — krzyczy ze złością Nikoła.
— Czego się wydzierasz! odzywa się ktoś z dołu. — Plutonowy jest zabity, nie
widziałeś?
Nikoła wyskakuje do przodu.
— Chłopaki! — woła. — Dowódca nas wzywa! O, tam! Dalejże do niego.
Najpierw ruszają za nim Dymitr i Ili ja, później nie wiadomo skąd wygrzebuje się jeszcze
ponad dwudziestu żołnierzy i wszyscy z cichą uległością zdążają we wskazanym kierunku.
Nikoła jest na przedzie. Są już blisko szczytu. Wokoło padają wciąż szrapnele.
W górze, między skałami, ukazuje się jakiś żołnierz. Idzie przeciwległym zboczem i na
razie widać tylko jego twarz. Ale jego postać jak gdyby podskakuje, wyciąga się i rośnie. I
oto na samym szczycie, na tle nieba, w całym wymiarze swego potężnego
wzrostu ukazuje się postać Stoiła. Jest bez czapki i niesie kogoś na rękach.
Nikoła staje osłupiały, jak gdyby rażony piorunem. Stoił niesie Warenowa!
«— O-o-o! -r1- krzyknął z głuchym bólem w głosie Nikoła. — O, nasz podporucznik!
Chciał powiedzieć coś bardzo tkliwego, ale nie znajdował słów. Jednakże w samym tym
okrzyku było pełno żalu i rozpaczy.
— O, nasz podporucznik! — powtarza. — Nasz podporucznik!
Twarz Warenowa jest blada jak płótno, oczy ma przymknięte, włosy bezładnie opadają
mu na czoło. Głowę oparł na piersi Stoiła, jedna jego ręka zwisa żałośnie, nie ma szabli, tylko
pochwa wlecze się z brzękiem po ziemi. Stoił, chociaż dźwiga podporucznika, idzie
wyprostowany, jak gdyby nie czuł żadnego ciężaru. Jego twarz też jest zakrwawiona.
Nikoła podchodzi bliżej. Żołnierze patrzą wstrząśnięci i wylęknieni. -
• Stoił, poczekaj, niech zobaczymy. Co za nieszczęście! Gospodi!...
— Nic takiego — łagodnie odpowiada Stoił. — Nie jest ciężko ranny.
I zwracając się do wszystkich dodaje głośno:
—? Biegnijcie tam! Biegnijcie jak najprędzej!
Nikoła od razu rzuca się do przodu, przystaje na chwilę i odwraca się. Zmieniony jest nie
do poznania. Jak gdyby ogarnięty jakimś szałem wyrzuca w górę ręce i wymachuje
karabinem, uniesiony, rozgorączkowany, w czapce zsuniętej na tył głowy, ze wzburzoną
twarzą i płonącymi oczyma. Ten lekkomyślny człowiek, z pretensjonalnymi bokobrodami i
całym swoim teatralnym wyglądem, miał teraz w sobie jakieś dumne i monumentalne piękno.
— Chłopaki! hm wrzeszczy chrapliwie i dziko. — Do mnie! Do mnie! Ja tu im teraz...
Teraz! Teraz! Basta!
Biegnie do przodu, krzyczy coś jeszcze niezrozumia
le, jednakże już się nie odwraca. Żołnierze biegną za nim, z bolesnym grymasem na
twarzach. Trochę z boku, zgięty w kabłąk, biegnie także Dymitr.
Stoił schodzi w dół. Rozgląda się uważnie, szukając lepszej drogi albo bezpieczniejszych
miejsc. Szrapne- le wciąż jeszcze padają w pobliżu, świszczą kule. Warenów spoczywa
bezwładnie na jego rękach, blady, z zamkniętymi oczyma. Ale Stoił czuje jego urywany,
wymęczony oddech, a od czasu do czasu słyszy cichy jęk. Stoił sam jest ranny. Cienka
strużka krwi spływa mu spod włosów na czoło i zalewa twarz. Pod Ware- nowem mundur
Stoiła cały jest we krwi.
Stoił jest teraz w tym miejscu, gdzie przedtem znajdowała się rota. Przechodzi obok
kwitnącego głogu. Nikogo tutaj już nie ma. Opodal leżą trupy żołnierzy i koni z rozbitego
oddziału kulomiotów. Leżą w tych samych pozach, w jakich widział je przedtem.
Szrapnele pękają coraz bliżej i coraz częściej. Stoił rozgląda się, szukając jakiejś osłony.
Ale kiedy spojrzał na podporucznika, przyszło mu do głowy, że może on stracić bardzo dużo
krwi, a to byłoby niebezpieczniejsze. Daleko przed nim, za jakimiś skałami, mignęły sylwetki
żołnierzy i zaraz się skryły. Stoił zatrzymuje się, patrzy w tamtą stronę i woła:
— Sanitariusze! Nie ma tam sanitariuszy?
Nikt się nie odzywa. Stoił rusza dalej, ale teraz szrapnele padają jak grad. Na każdym
kroku czyha niebezpieczeństwo. Opodal wznoszą się wysokie skały. Stoił skręca w kierunku
tych skał. Nagle białe obłoczki zjawiają się tuż nad jego głową. I zanim rozwiał się biały
dym, zanim dał się słyszeć huk, Stoił wolno i ciężko pada jak podcięty. Najpierw pada na
kolana, a potem na wznak. Warenów zostaje na jego piersiach niemal w tej samej pozie, w
jakiej był niesiony.
Niedaleko od obu poległych znajduje się kwitnący głóg. Od strony wzgórza dobiega
wrzawa bitwy. Ale tu słońce jak gdyby mocniej grzeje i panuje jakaś samotnicza cisza.
Pszczoła unosi się nad różowymi kwiatami głogu, robi małe rozedrgane kręgi i brzęczy.
W pierwszych dniach kwietnia po licznych obozach, które znajdowały się za frontem,
lotem błyskawicy rozniosła się wieść, że zostało podpisane zawieszenie ■broni. Wyglądało
na to, że tym razem wojna naprawdę się skończy. Żołnierze początkowo przyjmowali tę
nowinę spokojnie, a nawet obojętnie. Wiedzieli, że teraz już ich nie oszukają, ale nie kwapili
się otwarcie i szumnie okazywać swoją radość. Ukrywali prawdę w sobie, podobnie jak
rekonwalescenci, którzy po przejściu jakiejś ciężkiej choroby nie przyznają się, że są zdrowi,
z obawy, żeby choroba nie wróciła.
Minęło kilka dni. I wreszcie radość wybuchła, ogarniając wszystkich bez wyjątku.
Codziennie, jak okiem sięgnąć, we wszystkich kierunkach ciągnęły sznury wozów, nawet
tam, gdzie do niedawna uważano to za niebezpieczne. Żołnierze — pojedynczo, po dwófch
albo całymi gromadami — wędrowali z obozu do obozu. Najwięcej szło w stronę Siliwrii.
Każdy chciał pójść do miasta, żeby coś sobie kupić albo po prostu przejść się swobodnie i z
poczuciem bezpieczeństwa. Ci, którzy wracali z frontu, opowiadali prawdziwe cuda: pod
Kara-su, mówili, gra muzyka i nasi razem z Turkami tańcują choro.
Któregoś z tych dni Dełczo i Dymitr zmierzali w stronę pozycji. Szli na przełaj przez
pole. Dełczo prowadził swego konia za uzdę. Przybył właśnie odwiedzić krajanów. Kiedy
zaczęła się ofensywa, słuch
o ich pułku zaginął, Dełczo wiedział, że są gdzieś na linii, ale nic ponadto. Po drodze
zupełnie przypadkowo spotkał się z Dymitrem. Wiedział już wszystko.
Dymitr stara się pocieszyć jakoś Dełcza. Czyni to niezręcznie, ale dobrodusznie i
szczerze. Mówi niejasno i nieskładnie, pomagając sobie okrzykami i gestami. Opowiada
szczegółowo o przebiegu bitwy,
o Stoile i podporuczniku Warenowie, o bohaterskim
wyczynie Nikoły, opowiada, jak spędzili ze Stoiłein ten ostatni wieczór, jak Stoił wyglądał i
co mówił. Przypomina sobie jakiś sen Stoiła i mówi z tajemniczym przekonaniem, że był to
wyraźny znak. A kiedy trzeci albo czwarty raz z kolei opowiada, jak razem z Nikołą i Iliją
widzieli Stoila niosącego Warenowa na rękach, zmarszczki na jego twarzy zagęszczają się,
głos mu się załamuje, Dymitr milknie i odwraca głowę.
Dymitr i Dełczo, rozmawiając, weszli na szczyt wzgórza. Nieoczekiwanie tuż pod nimi
ukazała się wieś, w której stał pułk. Jest to mała wieś, pełna topoli i cyprysów. Ale wśród
ogromnych, nieruchomych pni tych drzew, ciężkich i ponurych, bardzo pospolite białe domki
zdają się mieć śnieżną białość i delikatne linie starych marmurowych budowli. Poza wsią,
niby wielkie skupiska grzybów, bieleją w polu namioty. Wszędzie kręcą się żołnierze. Konie,
a jest ich bez liku, uwiązane w przestronnych koliskach i połyskujące w słońcu, parskają z
gorąca i machają ogonami. Nieco dalej stoją rzędem armaty, jaszczyki, wozy, kuchnie
polowe, sterczą wysokie stosy amunicji. I cały ten różnorodny i skomplikowany organizm,
składający się z ludzi, zwierząt i żelaza, sprawia wrażenie jakiejś gigantycznej hydry o
twardej szczękającej łusce, zakurzonej i zbryzganej krwią, która wypoczywa niespokojna i
zmęczona. Wojna była groźna i złowieszcza nawet teraz — w swojej bezczynności.
W pobliżu widać groby. Jest tam kilka małych, pojedynczych mogił, a za nimi jedna
duża, bratnia. Opodal znajduje się stary turecki cmentarz. Poprze- krzywiane marmurowe
nagrobki bieleją w cieniu cyprysów. Dymitr zatrzymuje się przy dużej mogile.
— Tutaj są wszyscy — mówi. — Tutaj jest i on...
Potem odwraca się i pokazuje ręką jeden z pojedynczych grobów.
— A tam jest podporucznik Warenów...
Wszystkie te groby są świeże, ziemia na nich pul-
:___JŚ
chna, krzyże białe, drewniane. Wokoło gładko wydeptane ścieżki. Widać, że przychodziło tu
dużo ludzi. Zostały po nich nie dopalone świeczki i uwiędłe kwiaty.
Dełczo i Dymitr stoją obok siebie z odkrytymi głowami. Dełczo wciąż trzyma za uzdę
konia. Niepostrzeżenie podchodzą do nich Nikoła i Ilija. Poznali Deł- cza z daleka po koniu.
Nikoła i Ilija witają się z Del- czem powściągliwie i cicho, bez uśmiechu. Brakuje Ananiasza,
który został ranny. Nikoła jest taki sam, jak był, tylko jeszcze bardziej pewny siebie. Wygląda
schludnie, bokobrody ma starannie podstrzyżone, czapkę mocno przekrzywioną, twarz
opaloną, zdrową i czerwoną jak miedź zdjęta z kowadła. Nikoła awansował na kaprala. Co
rusz spogląda spod oka na naszywki na swoich naramiennikach i widać, że ma wielką ochotę
pochwalić się awansem, ale zdaje sobie sprawę, że w tej chwili nie wypada, i wstrzymuje się.
Nie mówi nic, zdejmuje czapkę z głowy i rozkładając teatralnym ruchem ręce wydaje głośne
westchnienie.
— Świat! Zwodniczy świat! — mówi kiwając głową.
Krajanie stoją przy grobie. Jest to jeden z tych dużych, wspólnych grobów, które
nazywają bratnimi mogiłami. Nad świeżą, starannie wyrównaną ziemią wznosi się wielki
drewniany krzyż, niczym szeroko rozłożone ręce. Dełczo odnajduje wzrokiem napis: „Tu
spoczywa 84 żołnierzy” — czyta. Niżej figurują numery pułku, brygady i dywizji. A na
samym dole w pewnej odległości i większymi literami napisane: „28 III 1913. Ełbasan”. Nic
więcej.
Ełbasan — to nazwa wsi. Ale teraz to słowo nabierało innego znaczenia. Ełbasan! To
krwawa i okrutna bitwa, ponury pochód śmierci, grzmoty armat i huraganowe „ura!”, ból i
rozpacz przedśmiertnego krzyku, entuzjazm i upajający szał zwycięstwa. Ełbasan — to cisza
śmierci, odpoczynek po ciężkim i bolesnym zmęczeniu.
Przejmująco smutne jest chowanie w tych bratnich mogiłach. Zwłoki przynoszą tak, jak
znaleziono je na
polu bitwy: są na nich ślady krwi, twarze zachowują ten sam wyraz, jaki miały w ostatniej
minucie. Do mundurów przyszyte są kawałki płótna z wypisanym na nich nazwiskiem
każdego. W kieszeniach pozostają pogniecione listy, dopiero co otrzymane z domu. Ciała
układają jedno obok drugiego, a nawet jedno na drugim. I to nie jest okrucieństwo, brak
szacunku czy niedbalstwo. To wyraz serdecznej i wzruszającej bli* skości, jaką rodzi
przyjaźń i jednakowy los.
Nikoła odłączył się i poszedł na grób Warenowa. Krajanie stoją jeszcze przy bratniej
mogile. Nic do siebie nie mówią. Każdy myśli o tych ludziach, którzy leżą tuż pod ich
stopami. Jest wśród nich i Stoił. Dełczo usiłuje wyobrazić sobie, gdzie i jak leży on między
nimi. Ale wyobraźnia uporczywie pokazuje mu Stoiła takim, jakim widział go ostatnim
razem na polanie przy punkcie obserwacyjnym. I ten obraz odżywa w pamięci Dełcza: dobra,
łagodna twarz, wysoka postać, szerokie, przygarbione piety i zamyślone oczy, które wciąż
patrzyły w stronę pola. Przypomina sobie także słowa, które wtedy Stoił wypowiedział w
rozmowie z podporucznikiem Warenowem: „Czekamy, panie podporuczniku, ale ziemia nie
czeka... Wystarczy spojrzeć — ziemia woła!”
Na wschodzie, za cyprysami widać szerokie pole. W tamtej stronie ginie powoli za
horyzontem ciężka, granatowa chmura. I teraz, kiedy słońce chyli się ku zachodowi, a jego
promienie są łagodne i miłe, pole na ciemnym tle tej chmury wygląda zachwycająco zielone i
piękne. Ukazuje się tam długa, czarna kolumna, widać zaprzęgnięte, pochylone od wysiłku
konie. To oddziały artylerii, które już wracają. Ciągną szybko, szumnie i wesoło. Jak
gdyby .wkrótce Wszyscy mieli wrócić i nikt nie miał tu pozostać na zawsze.
Koń Dełcza dosłyszał łoskot kół, wytężył wzrok, zaczął uderzać nogą w ziemię i cały
drżąc z niecierpliwości, zarżał przeciągle i głośno.
Przełożył Franciszek Korwin-Szymanowski
Wieczory w antymowskim zajeździe
Drzemka Kałmuka
'T ajazd Sarandowicy w Antymowie stał nie na zwy- ^ kłym skrzyżowaniu, lecz w miejscu,
gdzie przecinało się wiele dróg. Jesienią, gdy z całej Dobrudży karawana za karawaną
wyruszały wozy ku promowi bałczyckiemu i młynom w Batowie, nie było innej drogi, tylko
ta przez Antymowo, koło zajazdu Sarandowicy. Wówczas zaczynały się tutaj Wesołe dni! Na
podwórzu zawsze można było zobaczyć wozy, wyprzę- żone, zgłodniałe konie drzemiące pod
derkami; tymczasem w zajeździe grały kobzy, rozlegały się okrzyki, a od czasu do czasu
drewniana podłoga trzeszczała, jakby miała się załamać pod dziarską raczenicą. Wszedłszy
do środka, widziałeś od podłogi do sufitu siną mgłę z papierosów, a w niej — baranie czapy,
wywrócone futrem do góry kożuchy i wąsate, osmalone słońcem, i wiatrem twarze. Wszyscy
robili wrzawę, a chociaż byli i tacy, co siedzieli, większość stała, ze szklanką wina w jednej i
batem w drugiej ręce — w każdej chwili gotowi do odjazdu.
. Za bufetem, śród dymu i pary unoszącej się z pieczonych kiełbas, stała Sarandowica, silna
jak chłop, ładna mimo niemłodych już lat, o włosach owiniętych wokół chusty, z zakasanymi
rękawami. Ona
nalewała wino, przygotowywała zakąski, komenderowała służbą, a chociaż była obarczona
mnóstwem roboty, zawsze zdążyła odpowiedzieć na rzucony z daleka żart, uśmiechając się w
porę, przywitać f pożegnać gości dobrym słowem.
W kącie zaś, koło bufetu, głuchy na całą tę wrzawę, oparty o stół lub z głową odrzuconą
do tyłu tak, że biała broda sterczała mu w powietrzu, drzemał Kałmuk...
Tak pamiętałem zajazd antymowski. Do późnej jesieni, póki dopisywała pogoda i drogi
jeszcze nie rozmokły, wypełniony był ludźmi i zabawa trwała bez przerwy. Kiedy kończyło
się stare wino, nadjeżdżały wozy winiarzy z Presławia, a na nich na podściółce z suchej
słomy kukurydzianej wielkie beczki nie sfermentowanego jeszcze wina.
Te dni były najprzyjemniejsze dla mnie i dla dziadka Gena. Nasza przyjaźń i
wspomnienia związały się jak najściślej z zajazdem w Antymowie.
Dziadek Geno kończył bez mała siódmy krzyżyk, lecz mimo dużej różnicy wieku
byliśmy wielkimi przyjaciółmi, między innymi ze względu na naszą, niemal identyczną,
sytuację domową. I on, i ja byliśmy, można powiedzieć, ludźmi zbytecznymi. Ja próbowałem
niekiedy pracować na gumnie, ale mi to nie szło, nie wytrzymywałem, więc gnany żartami i
drwiną tych, którzy nawet nie zauważali upału i którym nie wyskakiwały bąble na rękach,
uciekałem z powrotem do swoich książek, a kiedy i ich miałem dość, szedłem do gospody
Aleksy i siadałem w cieniu akacji.
Tutaj albo zastawałem dziadka Gena, albo też on mnie zastawał. Przychodził zwykle
rozgniewany, dopiero co kłócił się z synami, którzy, jak powiadał, nie chcieli go słuchać. A
właściwie jego synowie — już dorośli mężczyźni, barczyści olbrzymi, którzy z tym
większym zapałem rzucali się na robotę, im była cięższa — nie tyle nie chcieli, ile nie
widzieli sensu w tym, żeby słuchać staruszka. Dziadkowi Geno coś
się nie podobało, upierał się, że trzeba to zrobić inaczej, a gdy się zorientował, że jego
synowie znają swoją robotę i tylko uśmiechają się pod wąsem, wybuchał, wykrzyczał dobrze
tego, kto mu się nawinął, wychodził z domu i szukał mnie w cieniu akacji. „Dziwni ludzie!
—4 opowiadał, jeszcze wzburzony, zażywając tabaki z blaszanego pudełeczka — ty do niego
jedno, a on do ciebie drugie!” Wysłuchiwałem cierpliwie jego skarg, we wszystkim
przyznawałem mu rację i moje współczucie wraz z tabaką powoli uspokajało dziadka Gena.
Wtedy zostawialiśmy na boku codzienne kłopoty i zaczynaliśmy gwarzyć
0 wielkich sprawach, o polityce i wydarzeniach światowych, a ponieważ dziadek Geno
czytał „Kalendarz Wieczysty”, czasem mówiliśmy też o znakach Zodiaku i przepowiedniach
słynnego Kazamiji.
Nadchodził czas wędrówek do promu i oto cień akacji i astrologia już nas nie zadowalały.
Widzieliśmy, jak ibałczycką drogą ciągną pierwsze wyładowane wozy, i niby spóźnione
żurawie odczuwaliśmy nagle wielkie zniecierpliwienie i mękę. Tułacza natura ciągnęła nas na
drogi i nie mogliśmy już usiedzieć w miejscu. Bo tak czy inaczej, dziadek Geno
1 ja nie byliśmy zupełnie zbyteczni i jeśli nawet odmawialiśmy wykonania niektórych prac
czy też nie mogliśmy ich wykonać, istniała jedna, należąca wyłącznie do nas: wyjazdy do
promu na- Bałczyku. Czas już nadszedł — teraz kolej na nas. Nawet podczas spotkań w
cieniu akacji przez ostatnie dwa—trzy dni nie mówiliśmy o znakach Zodiaku, ani razu nie
padło imię Kazamiji. Gwarzyliśmy tylko
o zbliżającej się podróży, wyznaczyliśmy dzień i porę wyjazdu, nie pomijając nawet
najmniejszych szczegółów. A jednocześnie wspominaliśmy poprzednie podróże i bardzo
często I— zajazd w Antymowie.
Wreszcie wyznaczony dzień nadchodzi i ruszamy. Wozy wyładowane zbożem
powiązanym w derkach z koziej sierści, za nami rzucony worek ze słomą, bierzemy iejce,
dobrze wykarmione konie biegną żwa
wo, a przeciążone wozy nie trzęsą, koła lekko pochy* łają się na boki, ale nie skrzypią.
Wyruszamy o zachodzie słońca, gdyż długą drogę mamy odbyć nocą, żeby raniutko być przy
promie i tego samego dnia móc wracać. Przed nami ciągnie się biała taśma szosy; gdzie tylko
opada stromo w dół, schodzimy z dziadkiem Genem i idąc gwarzymy sobie. Potem znów
gramolimy się na wozy. Zapada zmierzch, ścierniska i kukurydza toną w mroku, nie widać
ani ludzi, ani bydła, tylko na jakimś ugorze nieruchomo sterczy sylwetka dużego orła.
Długo jeszcze jedziemy w milczeniu. Nie widzimy jeden drugiego, nie widzimy też nic
dokoła siebie — jest ciemno i pole zamyka się wokół nas czarnym kręgiem, nad którym
świeci niebo usiane gwiazdami. Koło północy, gdy zmęczenie ogarnia konie i nas, nagle tuż
pod gwiazdami, które nieustannie przykuwają nasze spojrzenia, dostrzegamy znane sylwetki
drzew — duże, czarne kłęby, pod którymi lekko bielą się domy. A w chwilę potem z
ciemności wybłyska rząd oświetlonych okien i szeroko rozwarte drzwi, przez które pada snop
światła zalewający plac przed domem. To zajazd antymowski. Zatrzymujemy się i
wyprzęgamy, konie zaczynają chrupać słomę jęczmienną, a z chwilą gdy kierujemy kroki ku
zajazdowi i słyszymy głos Sarandowicy, ciemne pola i gwiazdy znikają daleko za nami, a
dusze nasze wypełnia nagle błogość odpoczynku.
Odwykli od światła, zatrzymujemy się z dziadkiem Genem na progu i spoglądamy po
karczmie. Tym razem zastaliśmy mało ludzi. Sarandowica, gdy tylko nas zauważyła, uniosła
oczy znad bufetu i wesoło przywitała się z dziadkiem. Potem znowu zabrała się do roboty, ale
po chwili, gdy już usiedliśmy przy pobliskim stole, wyszła zza bufetu, stanęła pośrodku
karczmy i wziąwszy się pod boki, i uśmiechnąwszy się tym swoim uśmiechem, który zjawiał
się zawsze na zawołanie, rzekła:
Ech, dziadku Geno! Teraz już przy wszystkich
mogą przyznać, że znasz się na rzeczy. Powiedziałeś, że w tym roku będą dobre zbiory, i
masz, sprawdziły się twoje słowa. Takie zbiory rzadko bywały! Ale jak to odgadłeś, mów no!
— Były znaki! — odparł dziadek Geno, trochę dumny z pochwały, i zażył tabaki. —
Znaki były. Natura daje znaki, wystarczy tylko, żeby człowiek je dostrzegł i wytłumaczył.
— Ja nie widziałam nic. Jakież to były znaki?
— A ulewy po Bożym Ciele? Takie były, że pastusi opowiadali, iż pewnej nocy widzieli
nawet, jak z chmur spadł ognisty smok. Dobrze, mniejsza z tym, może to był smok, a może
tylko błyskawica, ale ptaszki, ptaszki, które pojawiły się na drugi dzień! Ile ich było, chmary,
całe chmary, aż niebo pociemniało. I wciąż leciały w tę stronę, gdzie się słońce rodzi...
— To prawda — powiedziała Sarandowica przyciszonym głosem, jakby sobie coś
przypominając. — Te ptaszki to i my widzieliśmy. Ale cóż z tego — ptaszki jak ptaszki.
Dziadek Geno uśmiechnął się z politowaniem, sięgnął po tabakę i rzekł:
— Sarandowico, posłuchaj, co ci powiem: niegłupia z ciebie kobieta, lecz ani nie wiesz,
co to Zodiak, aniś nie słyszała, co powiedział Kazamija. Mówisz — ptaszki jak ptaszki. A
jednak było inaczej!
Dziadek Geno, jakby trochę rozgniewany, kichnął.
— Jakie były te ptaszki i ile ich było? — ciągnął. — Niebo pociemniało. Nie były one z
tych, co je widujesz codziennie. A ten, który wie więcej i od ciebie, i ode mnie, powiedział: te
ptaszki lecą z krajów zamorskich, z wysp, co to są na końcu świata. Tam żyją te ptaszki, nikt
ich nie widzi, nikt ich nie może schwytać, ale jeśli się wzniosą i polecą, to wiedz, że
murowany urodzaj, ale i wojna...
>— Przyjacielu mój, Geno — odezwał się Kałmuk, jak zwykle drzemiący w kącie koło
bufetu, z trudem rozklejając zamknięte powieki — powiem bez obrazy, że wszystko to, rzec
można, babska paplanina.
Skądże tam ptaszek będzie wiedział, co ma się wydarzyć! Urodzaj jest, to racja, ale wojna?
Wojny nie ¡ma. Ja nie słyszałem, żeby była jakaś wojna!
Dziadek Geno zaraz sięgnął po tabakę, co świadczyło najpewniej, że się rozgniewał.
Milczał przez chwilę, na pozór spokojny, jakby nie raczył odpowiedzieć Kałmukowi, ale
potem rzekł:
—Oj, Kałmuk, Kałmuk! Brakuje tylko, żebyś w tym kącie, gdzie śpisz, zapuścił korzenie.
A znasz się na sprawach tyle, co noga stołowa. Nie ma wojny! Weź gazety, to zobaczysz: od
dwóch miesięcy już Ameryka bije Meksyk. Ale tyś nie słyszał! Ty tylko drzemiesz w kącie i
słuchasz, jak szeleśtei spódnica jejmość Sarandowicy...
Przy tych słowach Kałmuk podniósł swą siwą brodę, zaczął się śmiać gardłowo i leniwie.
Roześmiała się też Sarandowica i jeszcze jakiś człowiek, który od chwili naszego przyjazdu
stał przy bufecie, od czasu do czasu rozmawiając z karczmarką. Ubranie miał miejskie, ale
podniszczone, duże żółte wąsy i małe oczki, które mrużył jakoś głupio, jakby w poczuciu
winy. W ręku obracał sękatą laskę, a na szyi zamiast krawata miał zwykłą czerwoną chustę w
białe kropki.
Sarandowica zaczęła przebierać w skrzynce, licząc pieniądze. Siedzieliśmy nieco z boku,
z dala od wszystkich, tak że naszej cichej rozmowy nikt nie mógł usłyszeć. Dziadek Geno
spoglądał na Sarandowicę i mówił do mnie:
•— Ta kobieta się nie zestarzeje. Kiedy patrzę na nią, to jakbym widział jej matkę, tamtą
starą Sarandowicę. A-a, to była piękna kobieta, ładniejsza od niej, bardziej wymowna. Nawet
gdyby pasza przejeżdżał tą drogą, musiałby Wstąpić, żeby ją zobaczyć. A ten brodacz
naprzeciwko — dziadek Geno wskazał na Kałmuka — był wtedy młody, ale tak samo jak
teraz siedział w swym kącie. I czuwał nad tamtą Sarandowicą, jak teraz czuwa nad tą. Le-e-
ży niczym pies przed pasterskim szałasem...
282
■fi___________________________________I
Kałmuk drzemał lub może udawał, że drzemie. Był to chłop rotsły, kościsty, lecz
zaniedbany i leniwy. Nie wiadomo, czy coś robił, czy miał krewnych, czy miał swój dom.
Zawsze był tutaj, pomagał Sarandowicy, dbał o konie, wyładowywał duże beczki z winem.
Poza tym ciągle drzemał. Był tak niedbały, że mimo siły Królewicza Marka * obojętnie
znosił wszelkie zaczepki i żarty, które podpici stroili sobie z niego, widząc jak drzemie z
zadartą ibrodą. Zdarzało się często, że malowali mu tę brodę farbą pochwyconą ukradkiem ze
sklepu Sarandowicy — raz na czerwono, raz na zielono, kiedy indziej znów różnymi ko-
lorami, niby jakiś sztandar. Kałmuk budził się i widząc, co z nim zrobiono, nie gniewał się,
tylko śmiał razem z innymi.
Mijała już północ. Chłopi, rozmawiający przy bocznym stole, wstali i zapłaciwszy
wyszli. Kałmuk drzemał. Nie odchodził także ów człowiek z żółtymi wą- sami. Ciągle coś
mówił do Sarandowicy, ale ona, pochłonięta swoimi rachunkami, tylko chmurzyła twarz i
chętnie by go odpędziła, żeby nie przeszkadzał.
Nagle otworzyły się jakieś boczne drzwiczki i do karczmy weszła wysoka, ładna
dziewczyna. Duże podobieństwo pomiędzy nią i Sarandowicą natychmiast rzucało się w
oczy, tylko że ta była szczuplejsza, żywsza — w rozkwicie urody, której ostatni powab ginął
już u tamtej. Rzuciła w naszą stronę szybkie spojrzenie i szepnęła coś do ucha matce.
Sarandowica zrobiła gniewny ruch ręką, ale dziewczyna znowu uparcie zaczęła do niej
szeptać. Wtedy stara zgarnęła pieniądze i zła, z zaciśniętymi wargami, szybko wyszła przez
małe drzwiczki. Jej córka podała nam zamówione wino. Stąpała lekko i płynnie, uśmiechając
się, a oczy miała pełne blasku. Na odgłos jej kroków Kałmuk podniósł powieki i znów je
opuścił. Na twarzy nieznajomego zaś pojawił się nie wesoły, lecz
smutny i wstydliwy uśmiech, jego żółte wąsy sterczały do góry; za każdym razem, gdy
dziewczyna przechodziła koło niego, coś do niej szeptał. Nie odpowiedziała mu ani słowem.
Ale wciąż się uśmiechała.
Sarandowica wróciła i zabrała się do rachunków, W tej samej chwili jej córka wyszła, a
gdy drzwiczki zatrzasnęły się za nią, nieznajomy pozostał zapatrzony w tamtą stronę, do nas
odwrócony plecami. Końce wąsów sterczały mu na boki, a laska nerwowo uderzała po
wykrzywionych butach.
Dziadek Geno popatrzył na mnie bez słowa i uśmiechnął się. Kałmuk drzemał.
'— Ech, czas już spać! —■ odezwała się w pewnej chwili Sarandowica. — Bataszki —
zwróciła się do mężczyzny z żółtymi wąsami — czemu jeszcze tu stoisz, daleka droga przed
tobą. Dalejże, ruszaj, bo cię wilki zjedzą.
Nieznajomy odwrócił się do nas z uśmiechem. Jego małe oczy błyszczały, twarz miał
zaczerwienioną. Wstaliśmy i my. Nagle Bataszki ruszył szybkim krokiem, zawołał od drzwi
„dobranoc!” i znikł w ciemnościach. Sarandowica popatrzyła za nim nachmurzona i
uśmiechnęła się wzgardliwie.
— Co to za jeden? — spytał dziadek Geno.
— Daj spokój! — parsknęła nagle Sarandowica. — Stanął przy mnie jak świeca,
przeszkadza w robocie. Co to za jeden, pytasz — nauczyciel, tutaj z Sar- nena.
— Coś jakby chciał twoim zięciem zostać... I niezły byłby, człowiek uczony...
Sarandowica wyszła zza bufetu, oparła ręce na biodrach i zaczęła gniewnie, jakby się z
kimś kłócąc:
— Może on i uczony, może on ze złota — ale mnie niepotrzebny. Nie wydam córki za
niego, to nie dla niej partia. Posłuchaj, dziadku Geno, ja jestem córką karczmarza — i moja
córka też będzie karczmarką. Ten majątek mam po matce i córce go pozostawię. Lepiej, czy
gorzej — zawsze jedna rodzina z tego się
wyżywi. Mój zięć musi umieć przypasać fartuch i stać ot tam, za bufetem. I musi być
człowiekiem...
— A czy on nie człowiek? ,
— Człowiek, ale stał się pośmiewiskiem wszystkich. Mówią, że miał pieniądze, ale
widać były przeklęte, skoro nawet na grzbiet nie ma co włożyć. A wiesz, co jeszcze? Nie
bardzo ma w porządku w tej łepetynie. Pusta jest! — dokończyła Sarandowica stukając się
palcem w czoło.
— Czy o nauczycielu mowa? — odezwał się Kał- muk, który obudziwszy się stanął koło
nas. — Śmieszny to człowiek i sknera, jak to się mówi — zapałkę na czworo dzieli. Zeszłego
roku, w dzień św. Jana, spotyka go młodzież i —‘2 jak to jest we zwyczaju—f chce go oblać.
Ano, człowieku, daj tam jakiś grosz i już będziesz wykupiony! A on nie zamachnął się laską
— tego po ramieniu, tamtego po ręku... To go schwycili i do rzeki. Zamarznięta była, ale
wydłubali dziurę w lodzie i tam go zamoczyli. Obmarzły mu wąsy jak mysie ogony...
Ziewnął, wyciągnął swe olbrzymie ręce i chociaż do niedawna siedział jak niemy, rzekł:
— Aleśmy się nagadali tego wieczoru. No, dobranoc!
Wyszedłem i ja z dziadkiem Genem. Od wsi odezwały się koguty. Konie drzemały
spokojnie, z opuszczonymi łbami. Podgamęliśmy im słomy a znów zaczęły chrupać.
Wdrapałem się na wóz, zwykle bowiem tam sypiałem, ale dziadek Geno, chociaż był
czcicielem Kazamiji i lubił obserwować gwiazdy, wolał to czynić z ziemi. „Stary jestem —
mawiał mógłbym się przewrócić na bok i spaść” — i kładł się koło wozu.
v|j| Słyszałeś, co powiedziałem? — zawołał po chwili z dołu. — Jak zaświeci gwiazda
poranna, żebyś mnie obudził! Gwiazda poranna, a nie „Kerwandżij- ka”. Ta jest inna i
wschodzi bardzo wcześnie...
Wskazówki te pamiętałem jeszcze z zeszłego roku i bezbłędnie rozróżniałem dwie
poranne gwiazdy. Nie
chciało mi się spać, zresztą nigdy nie zasypiałem podczas takich nocy. Sarandowica
zamknęła zajazd; duży budynek z wysokim kamiennym ogrodzeniem, podobny do twierdzy,
ucichł i utonął w ciemności*, Tylko tam, gdzie mieszkała karczmarka ze swą córką, świeciły
się dwa okienka. Na tle białych zasłon poruszały się cienie. Widziałem profil twarzy, jakieś
ręce uniosły się i splotły, tak że na obciągniętym płótnie wyraźnie zarysowały się fale
rozpuszczonych włosów. Cień zadrżał, rozpłynął się, światło nagle zgasło. ~
Po pewnym czasie gdzieś w pobliżu zaszeleściła słoma, zatrzeszczały gałązki.
Odwróciłem się: jakiś człowiek wyłonił się z mroku koło ogrodzenia, gdzie z pewnością stał
dotąd w ukryciu. Przy słabym świe^ tle gwiazd dostrzegłem, jak błysnęła laska, zauważyć
łem sterczący koniec wąsa. Poznałem nauczyciela. Odchodził.

Później bardzo często przejeżdżaliśmy koło zajazdu antymowskiego, dziadek Geno i ja.
Spotykaliśmy tam najróżniejszych ludzi, byliśmy świadkami wielu wydarzeń. Ale dwa
zjawiska pozostawały w zajeździ© stałe i nie zmienione: nauczyciel z Sarnena, który zawsze
rozmawiał z Sarandowicą, a właściwie zerkał spod oka, kiedy otworzą się małe drzwiczki,
oraz Kał- muk drzemiący w swym kącie.
Zupełnie niespodziewanie jednak sytuacja się zmieniła. Pewnego dnia spostrzegliśmy, że
zamiast Saran- dowicy usługuje jakiś nieznajomy młodzieniec. Wydało nam się dziwne, że
silna i żwawa karczmarka, która dawała radę najcięższej robocie, znalazła sobie zastępcę,
zwłaszcza że służby do pomocy miała dosyć. Sarandowica po dawnemu stała za ibufetem, ale
nie brała się do niczego, tylko surowym okiem i z zaciśniętymi wargami śledziła krzątającego
się młodzieńca* On zaś był zwinny i obrotny, wszystko szło mu jak z płatka, usługiwał
zgrabnie i czysto. I zanim jeszczęy
Sarandowica zdecydowała się, czy jest z niego zado- . wolona, czy nie, zaskarbił sobie serca
gości. Ładniutki, blondyn, był jednakowo grzeczny i uprzejmy wobec wszystkich. Na imię
miał Zacharija, lecz ktoś przechrzci! go na Zacharcza. To pieszczotliwe i słodkie imię *
bardzo do niego pasowało. Kiedy ze wszystkich stron go wołano, Sarandowica znów się
uśmiechała. I kobieta ta, zdolna do wybuchów gniewu i wielkiej czułości, zaczęła się odnosić
do Zacharcza jak do syna. „Zacharczo— mówiła — przytrzymaj to! Zachar- czo, zobacz,
czego tam chcą!” A z różnych stron karczmy niezliczone głosy powtarzały jeden za drugim:
„Zacharczo, Zacharczo!”
Zanim jeszcze sytuacja zmieniła się do tego stopnia, nauczyciel opuścił swe stanowisko.
Już nie stawał koło bufetu i nie rozmawiał z Sarandowicą. Siadał gdzieś z boku, rączką laski
gładził wiechciowate wą- sy i patrzył przed siebie.
Zacharczowi powodziło się coraz lepiej. Wśród bywalców karczmy mówiono, że
Sarandowica chce go wziąć za zięcia, że ma się zaręczyć czy też już się zaręczył z jej córką.
Nauczyciel zaczął pić. I chociaż przedtem nie brał do ust niic prócz kawy lub herbaty, teraz,
jak każdy nowicjusz, pił namiętnie, i to tylko wódkę. W zajeździe mogło się dziać nie wiem
co — on. nie zwracał na to uwagi. Nie patrzył już ani na Sarandowicę, ani na Zacharcza,
którego przedtem śledził z jakimś złym i nienaturalnym uśmiechem. Ale gdy od strony
małych drzwiczek dobiegał znajomy, dźwięczny głos, wołający: „Zacharczo, chodź no, coś ci
powiem!” — nauczyciel drżał, robił widoczny wysiłek, żeby się nie odwrócić, i czując, jak w
zapadającej nagle ciszy od wszystkich stołów spojrzenia kierują się w tamtą stronę, on jeden,
zasępiony, tym uporczywiej patrzył w ziemię, nalewał pełny kieliszek i wychylał go jednym
haustem.
Przesiadywał w karczmie do późnej nocy i wycho
dził ostatni, nie mówiąc „z Bogiem” ani „dobranoc”. Czasem, ledwo wyszedłszy, wracał,
postał chwilę i znów wychodził. Sprawiał wrażenie człowieka, który szuka czegoś, co zgubił,
z taką rozpaczą, że za chwilę pójdzie odebrać sobie życie. Wychudł, ubierał się niedbale,
wąsy, nie podkręcane jak kiedyś, zwisały mu w dół.
— Bardzo mi się nie podoba ten człowiek — powiedział raz dziadek Geno do
Sarandowicy. — Zaczął dużo pić.
— A dużo. I tylko wódkę pije. Zacharczo — zawołała
gniewnie — ile razy ci mówiłam, żebyś mu już nie dawał! ^
Zacharczo uśmiechnął się łagodnie i bez żadnej skruchy odrzekł:
— Jak mam mu nie dawać, kiedy żąda! I płaci.
— Boję się, żeby on czegoś nie zrobił — rzekł znów dziadek Geno.
— Co miałby zrobić? żachnęła się już niby beztrosko Sarandowica, lecz w głosie jej
zabrzmiał niepokój.
— Człowiek przy zdrowych zmysłach niczego takiego nie zrobi, ale u niego, zdaje mi
się, już nie wśzy- stko w porządku.
Sarandowica nie odpowiedziała zaraz. Nastąpiło dość długie milczenie i to zmusiło
Kałmuka, żeby uniósł powieki. Sarandowica patrzyła na niego i zauważyłem, że szybko i
dyskretnie dała mu znak oczyma. Kałmuk zerwał się jak ukłuty, spojrzał w stronę, gdzie
przed chwilą znikł nauczyciel, zebrał poły swej opończy i szybko wyszedł na dwór.
Sarandowica popatrzyła na Zacharcza i zaczekała, aż wyszedł po coś do bocznej izby.
— Co miałby zrobić? — podjęła. Ale masz rację, że z nim coś nie w porządku, i dlatego
kazałam Kał- mukowi go śledzić. I co ja jestem winna! Prosił o rękę mojej córki. Dobrze, ale
ona go hie chce, do miłości siłą nie zmusisz. Widzisz tego chłopca, Zacharcza? — mnie się
podoba i ona go chce; człowiek nie
jabłko, nie możesz go przekroić i zobaczyć, jaki jest, ale cóż — taki jej los. Tak
postanowiłam i tak będzie. Dobranoc!
Wychodzimy i kierujemy się ku wozom.
'—Słuchaj r— odzywa się z ziemi dziadek Geno — jak wzejdzie gwiazda poranna, obudź
mnie. Tylko do* brze uważaj, żebyś jej nie pomylił z „Kerwandżijką’M
Nawet go nie słucham, patrzę w oświetlone okno naprzeciw. Po białych zasłonach tańczą
diabelskie kontury.
Lampa zgasła i tam, ja zaś wpatrywałem się w mrok, czy skądsiś nie zjawi się cień
nauczyciela. Po chwili rzeczywiście .rozległy się kroki i jakaś olbrzymia postać wyrosła z
mroku.* Był to Kałmuk, przechadzający się czujnie wokół zajazdu.

Pewnego deszczowego dnia, gdy zimny górski wiatr smagał twarze, spieszyliśmy do
zajazdu antymowskie- go, by się zagrzać. Podjeżdżaliśmy właśnie zdejmując już z głów
kaptury, gdy nagle zaskoczył nas niezwykły widok. Przed zajazdem było dużo więcej wozów
niż zwykle, ale ludzie stali na dworze grupkami, rozmawiając o czymś z ożywieniem. Drzwi
zajazdu były zamknięte.
Co się stało? — pytamy pierwszego, który nam się nawinął. ~' rf
— Hm... ano, stało się tam coś, ale lepiej dajmy temu spokój!
i— Co takiego? Co się stało?
i— Ano, ten nauczyciel z Sarnena, Bataszki czy jak mu tam, zastrzelił córkę
Sarandowicy, a potem sam się zabił.
Patrzymy zdumieni, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Wreszcie schodzimy,
zostawiamy konie i z batami w ręku, tak jak inni, mieszamy się w tłum, najgęstszy w pobliżu
domu Sarandowicy. Dokoła ścisk i wrzawa, nadstawiamy ucha to tu, to tam, trafiamy
na kogoś, kto podaje się za naocznego świadka, i wysłuchujemy strasznej historii od
początku do końca.
W dniu, kiedy przejeżdżaliśmy tędy w przeciwnym kierunku, nauczyciel zjawił się w
zajeździe, ale nie wszedł do karczmy, tylko skierował się do mieszkania Sarandowicy.
Podobno wprost powtórzył swoją propozycję, którą składał nieraz już przedtem. Był bardzo
zdenerwowany, więc żeby nie zaostrzać sytuacji, obie kobiety próbowały go uspokoić
mówiąc, że się zastanowią. Inni znów opowiadali, iż Sarandowica, bez owijania w bawełnę,
oświadczyła, że jej córka jest już zaręczona. Nauczyciel poprosił o kawę i stara udała się do
karczmy. Wtedy zamknął za nią drzwi i wymierzył pistolet w córkę. Czy okno było otwarte,
czy też w strachu i rozpaczy młoda je otworzyła, nie wiadomo, ale właśnie wyskakiwała
przez nie, gdy nauczyciel strzelił. Wtedy wyjrzał przez okno — byli i tacy, którzy twierdzili,
że widzieli go właśnie w tym momencie — myśląc, że dziewczyna już nie żyje, cofnął się i
skończył z sobą jednym strzałem w skroń. Teraz leżał tam — okno było otwarte, wiatr
wydymał białą zasłonę, a z głębi pokoju ział złowieszczy, przerażający mrok. Chłopi
uzbrojeni w skałkówki pilnowali drzwi i domu. Na kamieniach pod oknem czerwieniła się
krew.
Sarandowicy nie było. Jej córka, której wszyscy współczuli, została tylko ranna i zaraz
odwieziono ją do miasta. Wokół zajazdu kręcił się jedynie Kałmuk. Zmienił się bardzo.
Nagły wstrząs obudził całą jego ukrytą siłę, zbierał to i owo, sam podnosił nieprawdo-
podobne ciężary, milczał i z nikim nie wdawał się w rozmowę. Szeptano, że gdy
Sarandowica poszła zrobić nauczycielowi kawę, wysłała go do mieszkania. Kałmuk przybył
za późno. Wysadził drzwi, wyskoczył przez okno, wziął ranną na ręce i jak dziecko zaniósł
do zajazdu.
Deszcz jeszcze siąpił. Chłopi jeden po drugim wsiadali na wozy i odjeżdżali, niosąc
wszędzie straszną nowinę. Wyruszyliśmy i my z dziadkiem Genem.
Kilka dni później zastaliśmy Sarandowicę w zajeź- dzie, a po dwóch—trzech tygodniach
wróciła także jej córka. Zrozumiałe, że na bladej i zmęczonej twarzy znać było jeszcze
przeżyte nieszczęście. Stąpała jednak tak samo płynnie i lekko, uśmiechała się wesoło, jak
przedtem. Otwierała małe drzwiczki i wołała stamtąd: „Zacharczo, chodź no, coś ci
powiem!”
Tamtego drugiego już nie było. Wspominano o nim, żeby się pośmiać i pożartować.
Nauczyciel nawet po śmierci dostarczał powodów do śmiechu: oszczędzając, jak tylko on
potrafił, zostawił sporo pieniędzy. A że nie miał nikogo bliskiego, część zapisał cerkwi, część
szkole, a całą resztę Sarandowicy — wynagrodzenie za córkę, którą postanowił zabić.
Testament znaleziono w jego kieszeni i teraz wszyscy żartowali na ten temat.
— Nie mógł wziąć dziewczyny —j śmiali się chłopi — to przynajmniej zostawił jej
pośag!
— Czy to prawda? — zapytał raz dziadek Geno Sa- randowicę.
Byliśmy, jak to często się zdarzało, sarnią nie ukryła przed nami prawdy.
—- I tyś wzięła te pieniądze?
— Dlaczego miałabym nie wziąć, dziadku Geno? Testament jest w porządku i spisany
wedle prawa. A wcale nie pytasz, ile mnie to wszystko kosztowało. Mniejsza o strach i mękę,
ale zajazd stał przez trzy dni zamknięty. A doktorzy, a lekarstwa... Dlaczego miałabym nie
wziąć? Poza tym sam tak chciał, tak zrobił, to jego wola...
Jesień zbliżała się ku końcowi, rozpadały się deszcze, drogi rozmokły. Przerwaliśmy z
dziadkiem Genem nasze podróże i dopiero w miesiąc—dwa później dowiedzieliśmy się, że
Sarandowica umarła całkiem niespodziewanie — ową szybką śmiercią, która często zabiera
ludzi zdrowych i silnych. A gdy następnej jesieni znów zatrzymaliśmy się w zajeździe
antymow- skim, za bufetem stała już młoda Sarandowica, żona Zacharcza. Silna jak matka,
nieco od niej pełniejsza
1 chyba jeszcze bardziej ładna, pracowała zwinnie, szybko, jakby od dawna przywykła do tej
roboty. Ludzi było w zajeździe pełno, może nawet więcej niż przedtem, zaczęły się zabawy.
A w kącie koło bufetu, owinięty swą opończą, drzemał Kałmuk.
Przełożył Bronisław Cirlić
Ojciec i syn
MH atake ze wsi Preselce, jeden z najbogatszych chłopów w okolicy, wracał od promu
bałczyckiego; kiedy wjechał \w pola, a morze ciemne jak chmura i miasto* z białymi jak
wapno wzgórzami zostały za nim, zdjął baranicę, żeby się ochłodzić, i odetchnął głęboko,
jakby mu zdjęto sznur z szyi. Nie lubił ciasnych miejskich ulic z rozgrzanym*brukiem, tego
ścisku i bałaganu wokół składów nadbrzeżnych, gdzie w upale jak w piecu smażyli się ludzie
i zwierzęta. Wszystko to teraz było daleko za nim i Matake pozwalał koniom iść powoli,
chcąc odetchnąć i zebrać myśli.
Niebawem jednak pojął, że i tutaj trzeba uważać i mocno trzymać lejce, każdy bowiem
pojazd, który zadudnił za plecami i wymijał go, płoszył jego konie — szarpały gwałtownie
wóz, rzucając się do ucieczki. „Widzicie tego mojego nicponia! — myślał Matake ściągając
lejce i powstrzymując silne konie, — Oto, czym oń się zajmuje — konie straszy, Dlatego są
takie lękliwe!”
Wyczyny syna zmusiły Matake do tego, że wbrew swym nawykom sam przybył do
miasta. Przed kilku dniami, gdy jego syn wrócił z miasta i Matake zażą-
dal pieniędzy za sprzedany towar, chłopak odpowiedział mu, że napotkał złodziei, którzy go
okradli. Ładne rzeczy! Że jesienną porą, gdy ludzie jeździli do promu, zjawiali się złodzieje i
dochodziło do kradzieży — to prawda. Ale Matake zwątpił w słowa syna, bo zauważył, że
ten nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy i długo milczał, wpatrzony w ziemię, zamyślony.
Musiało chodzić o co innego. Matake nieraz zauważył, że gdy jego syn wybierał się z
towarem do promu, zawsze ładował wiadra przepełnione, z czubkiem — zboże jak złoty
ogień. Kupcom natomiast dawał ugładzone równo po' brzegi. Gdzie się podziewały pieniądze
za nadsypane zboże? Nie były to małe pieniądze. Matakemu jednak nie chodziło tyle o pie-
niądze — pieniędzy miał dosyć — lecz bał się, że chłopak wszedł na złą drogę. Drzewo
trzeba prostować, póki młode.
Matake chciał zbadać tę sprawę szczegółowo, bez pośpiechu. Ale pewnego razu widząc,
jak jego syn ładuje na wóz przepełnione wiadra, i to ż czubami wielkimi jak nigdy,
rozgniewał się, rozkrzyczał i chociaż nie wybierał się w.drogę, kazał sobie przynieść kożuch i
ruszył sam. Dał próbkę jarmarcznemu kupcowi, Michałowi, a gdy wypróżnił wóz i poszedł
do zajazdu, pierwsze, co zrobił, to próbował zasięgnąć języka u karczmarza Temełka.
Temełko nic mu jednak nie powiedział. Wtedy Matake zaczął chodzić po mieście — po
sklepikach, gospodach i kupcach — wszędzie, gdzie znali i jego, i jego syna. Pytał
wymijająco, ostrożnie, zaczynał rozmowy o rozbojach na drogach, patrzył, słuchał: nikt mu
nic nie mówił. Nie spodzie- wał się pochwał dla syna, a tylko pochwały o nim słyszał. „To z
powodu mojego bogactwa i nazwiska — myślał Matake — wszyscy mnie okłamują nie ba-
cząc na honor!”
Gdy wrócił do zajazdu, prawie padając od upału, rzucił się znów na Temełka.
— Baj Matake — tłumaczył się karczmarz — ja patrzę swojego. Czy myślisz, że mam w
tym interes,
żeby cię okłamywać? Powiedziałem już: twój syn Mateja robi, co do niego należy. Ani nic
nie widziałem, ani nic nie słyszałem. Gdzie miałby chodzić? Przecież nie zatrzymuje się w
mieście — jak tylko sprzeda towar, już go nie ma. Mówiłem mu nieraz: „Zaczekaj no,
Mateja, niech konie odpoczną, masz czas”. Ale on nie czeka, odjeżdża...
Matake nie wierzył, lecz cóż miał na to powiedzieć. „Jeszcze lis wpadnie w sidła? mówił
sobie, przekonany, że w tym się coś kryje.
Tak rozmyślając, ani spostrzegł, jak zbliżył się do Lasu Ilanlaskiego, który choć nieduży i
rzadki, był miejscem niebezpiecznym, bo właśnie tutaj zdarzały się rozboje. Matake rozejrzał
się dokoła, zobaczył, że jest sam, i smagnął konie. Powoli opanował go taki strach, że całym
sercem uwierzył, iż jego syna obrabowano tutaj, w Lesie Ilanlaskim. Uspokoił się dopiero na
drugim końcu lasu. Znów zaczynał pogrążać się i grzebać w swoich myślach, ale że był
zmęczony i sam na drodze, pofolgował koniom i zadrzemał. Po chwili nawet nie poczuł, jak
zasnął.
A konie szły sobie dalej, powoli, spokojnie. W którymś miejscu skręciły z drogi, ruszyły
w inną stronę, ale Matake wciąż spał. Jechał tak dość długo. Nagle wóz stanął, a Matake
potrząśnięty obudził się. Jak każdy człowiek wyrwany ze snu, nie poznał, gdzie się znajduje.
Ten duży budynek z wysokim murem widział chyba pierwszy raz w życiu. Konie stały jak
wkopane w ziemię. Jakaś młoda kobieta patrzyła na niego i śmiała się.
— Co to za wieś? — spytał Matake i również się roześmiał. —* Zmyliłem drogę.
—- Wieś jest naprzeciwko rzekła kobieta. — Tu jest zajazd, zajazd antymowski. Zejdź
tylko, a dostaniesz tu, czego dusza zapragnie, prosimy!
„Konie znają drogę!” -— pomyślał Matake, ale spieszno mu było do zajazdu i nie
zatrzymał się na tej myśli. Wyprzągł wóz i wszedł do karczmy ociężale« z godnością, jak
wypadało przy jego nazwisku i bo
gactwie. Matake nie chciał, by pomyślano, że w jego latach mogła go zwabić kobieta, choćby
nie wiem jak piękna.
W karczmie siedziało tylko kilku chłopów, którzy na jego widok odwrócili się, żeby mu
się przypatrzyć. Za bufetem stała tamta kobieta, zarumieniona i jesz-t cze uśmiechnięta. Jakiś
wielki, brodaty chłop siedział obok na ławce i oparty o ścianę drzemał.
Nagle jeden ż gości, niski, pobielały jak młynarz, wstał i zwrócił się w stronę Matakego,
raz po raz mrugając czerwonymi powiekami.
— Ejże, Matake, ejże, arkadasz*, czyżeś to ty? Wi-' tam! Jakże to!... nie poznajesz mnie?
Jestem Kiro, Kiro Kotoman. Razem służyliśmy w wojsku, pamięta tasz? — pierwszy pobór,
ósmy warneński batalion piechoty. Ależ to przypadek! Chodźże, chodźże, siadaj1.« Wasylko,
wytrzyj tutaj.
Matake usiadł obok chłopów.
— Czy wiecie, kto to? -H- dumnie i uroczyście zwrócił się Kiro dó swych kompanów. —
i To Matake z Pre-: selców. Dobrze mu się przypatrzcie. Może nas dzisiaj kupić wszystkich,
całe Antymowo. Stać go na to, dał mu Pan Bóg. Jorgisz, cóż Jorgisz przy nim! — Cygan. Ale
jakże to, Matake, co cię sprowadziło w te strony?
Matake niemal go nie słuchał. Przypatrywał się karczmarce, która z zakasanymi
rękawami wycierała stół. Była to piękna, rosła kobieta o czarnych oczach i wygiętych
brwiach. I ciągle się uśmiechała.
„Ta kobieta — pomyślał Matake — albo się dotąd śmieje, że mnie widziała śpiącego w
wozie, albo też nie jestem jeszcze taki stary, że mi się tak przypatruje!”
Kiro Kotoman nie pozwolił mu długo myśleć:
— No, arkadasz, powiedzże, jak się tutaj’ znała*; złeś?
—- Jak? Ano, konie mnie przyprowadziły — powiedział Matake i nagle się rozweselił. —
Byłem u pro-
* Arkadasz (tur.) — bracie.
mu. Gdy minąłem Las Ilanlaski, zdrzemnąłem się. Kiedy konie skręciły, kiedy przyszły tutaj
— nie wiem. Budzę się, patrzę i widzę przed sobą o, tamtą niewiastę!
Chłopi, z szacunku dla gościa, roześmieli się, jak można było najgłośniej. Zaśmiała się i
karczmarka.
— Konie znają drogę lepiej niż ludzie — powiedziała.
Głośny śmiech obudził drzemiącego w kącie brodatego chłopa, który ziewnął i pogładził
swą białą brodę.
— Dzień dobry, Kałmuk! — powitał go Kotoman, chociaż nadchodził już wieczór.
Kałmuk nawet na niego nie spojrzał, a do Matakego rzekł:
— Witam, gościu! — i znów pogładził brodę. Matake zamówił wino. Kiro stał się
jeszcze rozmownie jszy.
— Wiesz, co ci powiem, Matake, wcale się nie dziw, że cię konie tutaj przyprowadziły.
Tamtego roku Di- mo Rajnow, Dragan i Pawle, nasi antymowianie, ty ich nie znasz, oni
wciąż się polityką zajmują... I powiadam ci, jechali tutaj, a stąd do miasta. A tamtej zimy
śnieg był po kolana. Ściemniło się już, gdy ruszali z powrotem. Jadą, błądzą w zawiei to tu;
to tam, nie widzą ani drogi, ani niczego przed sobą. W pewnej chwili zaświeciło jakieś okno,
myślą, że to pewnie wieś, a to ^ znów zajazd antymowski. Tośmy się zabrali do picia, aż do
samego świtu. Prawda, Wasylko, pamiętasz, co? — zwrócił się do karczmarki. — Jak- żebyś
miała nie pamiętać, to tyś ich zaczarowała!
—- Milczałbyś, dziadku Kiro, co tu mówić o czarach! ggr rzekła karczmarka. — Tyś
przynajmniej stary i głowę masz siwą *■£ takiej się czary nie imają.
Kiro mrugnął do Matakego, nachylił się ku niemu i szepnął:
•— Widzisz ją? To jagnię od starej kozy. Jej matka, stara Sarandowica, też taka była. Tak
samo pełniut- ka, urodziwa. Żeby nawet pasza przejeżdżał drogą,*
wstąpiłby napić się kawy i zobaczyć ją. I ta jej nie ustępuje. Wyszła za mąż, ale mąż jej.
umarł, ¿ostała wdową.
Przed zajazdem zaturkotały wozy i stanęły. Może. piętnastu—dwudziestu chłopów
weszło do karczmy. Wystarczyło na nich popatrzyć, żeby od razu poznać, skąd który jest. O,
ci, w wielkich baranich czapach i w czerwonych anterijach *, wysocy, zarośnięci. Mówią o
nich, że są trochę dzicy, i nazywają ich „wajacy”, bo do różnych słów ciągle dodają „wa”:
„Iwa- nie-wa!”, „Chodź-wa!” Tamci w czarnych poturach, czarnych serdakach i niskich
kamaszach — to baba- daczanie. Surowi i kłótliwi. A ci w szarych poturach i szarych
guńkach wszyscy są z dużych wsi — najłagodniejsi i najchytrzejsi. Wszyscy są weseli, bo
rok urodzajny i pełne kieszenie. Teraz warto popatrzeć, jak Sarandowica biega, jak się koło
nich zakrzątnęła. I tak jej błyszczą oczy, a twarz pięknieje i kwitnie jak piwonia!
Matake robił się coraz weselszy. Nie chciało mu się iść, nawet mu to do głowy nie
wpadło. A gdy któryś z wajaków zagrał na fujarce, Matake zupełnie zmiękł, jakby go kto po
sercu pogładził. „Pieniądze, ziemia, bogactwo — myślał — wszystko to wiatr! Jaka piękna ta
karczmarka!”
Nagle Matake wyprostował się na całą swą wysokość. Wszyscy zamilkli i patrzyli na
niego, gdyż od samego początku zorientowali się, że ten człowiek góruje nad nimi i postawą,
i wszystkim.
— Brawo, młodzieńcze! — zawołał Matake do grajka. — Słuchaj no, niewiasto, daj
wszystkim po kielichu na mój rachunek. Niech każdy pije, co chce. Ja stawiam. Wszystkim
daj!
I usiadł na swoim miejscu, nie spojrzawszy na nikogo, chociaż wszyscy patrzyli na niego.
„To Matake z Preselców!” — szeptali między sobą chłopi. „To jest Matake-wa? Bardzo
podobno bogaty, co?” „Mniejsza
0 jego pieniądze, spójrz, co to za mężczyzna... Wspaniały! Stary, ale jak się trzymaj’'
Matake postawił drugą kolejkę i wesołość jeszcze wzrosła. Ruszyli do tańca. Pierwszy
Kotoman, potem wszedł do chora Matake, potem inni chłopi, z którymi siedział. Matake
tańczył dostojnie, z godnością, jak czorbadżije tańczą na weselach swoich synów. A Kiro,
przy nim całkiem mały, lecz bardzo wesoły, zaśpiewał:
Jaka będę, jaka będę Przy tym Christo Bardukiji?
Tra-la-la, tra-la-la-la,
Tra-la-la, tra-la-la-la!
Przy każdej zwrotce tej piosenki chłopi, a zwłaszcza wajacy, wznosili głośne okrzyki.
Matake tańczył, patrzył w oczy Sarandowicy i uśmiechał się. Ona również patrzyła na niego i
uśmiechała się tak samo. Wszyscy tak się uśmiechali. Wszyscy patrzyli na Ma- takego: nie
dlatego, że im stawiał — każdy miał pieniądze, żeby zapłacić za to, co wypił — ale dlatego,
że im się podobał. Ten człowiek miał szerokie serce, to było najważniejsze!
Długie cienie na dworze, napływająca przez okna
1 drzwi świeżość świadczyły*, że zapada zmrok. Chłopi wstawali i każdy żegnając się ściskał
rękę Matakemu jak staremu przyjacielowi. Sam Matake dwa razy wstawał, wyjmował
pieniądze i płacił. Potem jednak zostawał i znów stawiał.
— Na zdrowie, gościu! >— wznosił ku niemu swój kielich Kałmuk, pił, a potem gładził
brodę.
Za oknem jasno świecił już księżyc. Wreszcie Matake postanowił ruszyć w drogę, lecz
gdy wyjął sakiewkę, by zapłacić, pieniędzy tam już nie było. Stojąc tak z otwartą sakiewką,
popatrzył na Sarandowicę.
— Co teraz? — rzekł.
— No, cóż... brać od takiego człowieka!
— Masz kredyt! Ona to zapisze! — wołał Kotoman.
Matake ciągle patrzył na Sarandowicę:
— Czy ty mnie znasz?
— Znam cię, a jakże. Znam i Mateję, przecież to twój syn?...
'— Konie znają drogę — odezwał się Kiro.
Matake chciał coś powiedzieć, ale zmilczał. Wydało mu się, że okrągła twarz Sarandowicy
trochę się zarumieniła. I całkiem w porę albo i nie w porę zagrzmiał z głębi karczmy
gardłowy głos Kałmuka:
— Na zdrowie, gościu!
Matake pojechał. Wsiadał na wóz uśmiechnięty. Żegnając się, ciągle się uśmiechał.
Przybył do domu późno w nocy. Na spotkanie wyszedł mu Mateja i zdziwił się niemało,
kiedy przy księżycowym świetle wyczytał z twarzy ojca, że wraca wesoły. Matake zszedł z
wozu, rzucił lejce synowi i powiedział:
— Mateja, czy wiesz, że mnie też ograbili?
— Ograbili eię! Gdzie? W Lesie Ilanlaskim?
— Nie, w zajeździe antymowskim.
Obydwaj, ojciec i syn, spojrzeli na siebie. Mateja spuścił oczy, a Matake, wciąż się
uśmiechając, ruszył w stronę domu.
Przełożył Bronislaw Cirlić
J
Wrogowie
T)ewnego razu zdarzyło się, że gdy Christo Miesią- i czek wszedł do zajazdu
antymowskiego, nie zastał tam nikogo, więc zamiast usiąść, stanął przy drzwiach i zaczął
skręcać papierosa. Młoda Sarandowi- ca, zapisująca coś w księdze utargów, zmierzyła go
szybkim spojrzeniem, roześmiała się i rzekła:
—Witam cię, dziadku Christo! Co tam nowego? jjj— Ano, tyle nowego, że cesarz turecki
dał się stur- czyć. Wszystko w porządku poza tym, że gołowąsowi nie wyrosną wąsy, a
łysemu włosy.
Sarandowica zwróciła ku niemu twarz, popatrzyła na niego swoimi czarnymi oczami i
znowu się roześmiała.
-r- Ech, dziadku Christo! Powiedz coś innego. Ty przecież chodzisz po wsiach i wiesz
wszystko.
— Jedno ci powiem: wczoraj mało już brakowało, żeby ludzie z Sarnena i Bystricy
wybili się do nogi. Doszło do strasznej bójki. Kłócą się o pastwisko, ale ta kłótnia jest starsza
i ode mnie, i od mojego ojca. Właśnie przechodziłem tamtędy, więc mogłem się przypatrzeć.
Z jednej i z drugiej wsi wyruszyły pługi jak artyleria. Niektórzy rwali na koniach do przodu,
tak jak na wojnie, a z tyłu szli piechurzy i podnosili
wrzawę, jak na tureckim weselu. Gdy doszli do miedzy...
—• Ale o co się kłócą?
— O ziemię, o kawałek pola. I jeszcze żeby to było duże, ale to taki mały skrawek, że
gdyby się tam osioł przewrócił, to ogon by mu został na zewnątrz. Ale wiesz, jak to jest,
kiedy ludzie robią sobie na złość — ani jedni nie ustąpią, ani drudzy, i jedni chcą zaorać, i
drudzy, dlatego właśnie przywieźli pługi. Więc powiadam ci, przystanąłem i patrzę. Kiedy
doszli do miedzy, nastroszyli się na siebie jak koguty.. I gdy ci jedni z tyłu krzyknęli „hu-u!” i
ci drudzy „hu-u!”, i gdy się rzucili na siebie — powstało zamieszanie. A kiedy zaczęły latać
kije, to powiadam ci, jakby kto gruszki strącał.
— Boże mój! Musieli się wy tłuc!
— Nie, nic im się nie stało. Bo jeśli na stu ludzi połowa jest wariatami, druga połowa nie
traci rozumu. Więc w końcu ich rozdzielono. Są jednak pokaleczone głowy i ręce. Teraz się
będą sądzić.
— I napychać kieszenie adwokatów.
i— Daj spokój, Wasylka, lepiej poszukaj coś do zjedzenia, bo wiesz, że głodny
niedźwiedź nie tańczy.
Sarandowica poruszyła cienkimi brwiami i pokręciła głową na znak, że nic nie ma.
— Nic nie masz! A zmuszasz mnie, żebym ci opowiadał nowości, co?! Ładne rzeczy!
Ech, twoja nieboszczka matka miała inną naturę, wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie,
w miejscu zielonym i zacisznym. Jakaż to była kobieta |— choćby spod ziemi, a zawsze
wyciągnęła coś i nakarmiła człowieka. Jak nic innego, to przynajmniej garnek fasoli zawsze
kipiał na ogniu. A ty stale: nie mam. I jakże tu wlewać do pustego żołądka twoje kwaśne
wino! .
Miesiączek rozgniewał się i wszedł do środka.
— Witam cię! — pozdrowił go Kałmuk.
— Witam! A ty lepiej powiedz „Żegnam cię”, bo odchodzę. Tu żadna karczma.
— Posłuchaj no, mój imienniku — rzekł Kałmuk —
ile ty masz lat? Już dawno chciałem cię o to zapytać. Ja byłem młody i zestarzałem się, a tyś
ciągle ten sam. Ile masz latek, co?
Miesiączek nie odpowiedział. Ale Kałmuk miał rację — nikt nie potrafił określić, ile
dziadek może mieć lat. Był to niski, drobny człowieczek o siwiusieńkich włosach,
jasnoniebieskich oczach i długich wąsach. Szare zgrzebne portki były wytarte, ale bardzo
czyste; na nogach miał wysokie kamasze, jakich już nikt nie nosił. Miesiączek trudnił się
pośrednictwem, ale raczej zbierał to, co zostawało po prawdziwych kupcach, niż sam
handlował — jakieś stare skóry bydlęce. Najchętniej jednak kupował bydło, sprzedawane, w
pilnej potrzebie. Gdy tylko jakiś biedak znalazł się w opałach, Miesiączek w mgnieniu oka
zawsze to wywąchał i leciał jak orzeł do padliny.
Kałftiuk nie doczekał się odpowiedzi. Zresztą zapomniał nawet, o co pytał. A Miesiączek
milczał, jeszcze ciągle gniewny, i patrzył przez okno. „Powinieneś coś przegryźć. — myślał .
— a tu nie możesz!” I właśnie gdy zamierzał zwrócić się do Saran- dowicy i prośbami
zmiękczyć jej serce, przed zajazdem zaskrzypiało kilka wozów. Zeszło z nich blisko
dziesięciu chłopów, wśród nich dwaj z obwiązanymi głowami.
bystriczanie — rzekł Miesiączek' — idą do sądu. A oto i ranni.,t.:.
Bystriczanie weszli do izby, nie przerywając rozmowy zaczętej jeszcze podczas drogi.
— Wszystko mu opowiemy — mówił dziadek Iwan Titew, który szedł na przodzie.
Opowiemy mu, a ten, mecynas, będzie już wiedział, co robić. Oni dwaj, Nedzio i Iwan, jak
tylko zajedziemy do miasta, pójdą do doktora, żeby im obejrzał głowy i dał zaświadczenie.
Meczkadary nad meczkadarami *, że też im nie wstyd! Już my ich nauczymy, poczekajcie...
— Sarnenian będziecie skarżyć? — zagadnął Miesiączek.
— Nie tylko skarżyć, ale ścigać aż do ostatniego tchu. I dzieciom naszym przekażemy to
w spadku! Czy to są ludzie? — Zbóje!
— Czego się po nich spodziewasz — w lesie żyją — odezwał się inny. — Pozwól im
hodować kozy i grać na dudach, bo dudy można zrobić tylko z koziej skóry!
— To im dać: dudy i bójki.
Usiadłszy przy dwóch stołach, bystriczanie powyciągali barwne torby, a z nich, co się
tylko dało: rumiane, wyrośnięte chleby, biały ser, soloną słoninę. Niektórzy porozwijali
wyszywane ręczniki ^ i oto ukazały się gotowane kury oraz małe drewniane solni- czki.
Miesiączek nie mógł oderwać wzroku od stołów. Nagle jego chytre oczy zaświeciły i
stanąwszy naprzeciw bystriczan zawołał:
i— Prawdę mówisz, dziadku Iwanie! Tacy oni są, ci sarnenianie — ciemni ludzie. A o
gajdach to ja wam opowiem!
Bystriczanie nastawili uszu.
— Któregoś roku — zaczął Miesiączek — udali się sarnenianie do Silistry po sól. Kupili
sól, naładowali wozy i ruszyli z powrotem, a gdy dotarli dćrKana- ry — wiecie, jaki tam
piękny las — zatrzymali się
i puścili konie na paszę. Weszli w las, żeby sobie naciąć prętów, a tymczasem zobaczyli tam
klon i zaczęli robić piszczałki do dud. Robią, robią, próbują je — las rozbrzmiewa
piszczałkami. Spadł deszcz, sól zaczęła się topić, ale kto miał o tym myśleć, gdy piszczałki
zawodziły po lesie. Kiedy wreszcie wrócili, niewiele zastali: pod każdym wozem kałuża, po
soli nawet wspomnienia!
Bystriczanie gruchnęli śmiechem. Śmiali się nawet ci dwaj z obwiązanymi głowami. A
ponieważ żarty chwytali z pewnym opóźnieniem, śmiech ich powrócił jeszcze głośniejszy i
weselszy.
.— Brawo, Christo! — wołał dziadek Iwan Titew płacząc ze śmiechu. — Piszczałki, a
tymczasem sól się stopiła... Cha, cha, cha! Dzięki ci za tę powiastkę, człowieku. Słuchaj no,
Christo, możeś ty głodny, chodźże, popróbuj naszego chleba. O tak, nie daj się prosić.
Karczmarko, przynieśże jeszcze jedną szklankę dla dziadka Christa!
Bystriczanie jedli i pili, z nimi jadł Miesiączek. Ale że spieszno im było, zawiązali swe
torby, pośmiali się jeszcze z owych piszczałek i pojechali do miasta.
Jak wielu starszych ludzi, Miesiączek miał zwyczaj rozmawiać z samym sobą, toteż gdy
bystriczanie wyszli, powiedział do siebie głośno:
— Dobrześ sobie podjadł, Christo! O, Christo, do- brześ sobie podjadł!
Niebawem inne wozy ukazały się przed zajazdem: byli to sarnenianie. Już z daleka
dobiegły ich silne, gardłowe głosy. Jakby się kłócili, a nie rozmawiali. Weszli rośli, barczyści,
w wielkich baranich czapach, wąsaci, zarośnięci. Za to wszystko, co mieli na sobie, było
nowe — czerwone anterije, portki z grubego sukna, śnieżnobiałe wojłokowe kamasze. *Ci na
odmianę po swojemu wyśmiewali bystriczan. I chociaż znali Miesiączka, zagorzali w
nienawiści, patrzyli na niego jak na wroga.
— Junacy, spóźniliście się trochę! — odezwał się życzliwie Miesiączek. — Gdybyście
przyjechali wcześniej, zastalibyście tutaj bystriczan z dziadkiem Iwanem Titewem na czele.
Byli tutaj?
— A jakże. Ale jak poczuli, że nadjeżdżacie, uciekli.
Sarnenianie roześmieli się. I oni, podobnie jak bystriczanie, powyjmowali swoje torby,
tylko jeszcze większe, i zaczęli jeść.
— Bystriczanie to chudziaki — zaczął Miesiączek. — Słabeusze, w portkach jak rurki, a
w pole chodzą w łapciach. A jacy to tchórze! Kiedy w ich wsi pokaże się niedźwiedź,
wszyscy ze strachu kładą się na ziemię, a on po nich depcze. A wiecie dlaczego?
Sarnęnianie nastawili uszu.
— Zaraz wam opowiem. Któregoś roku Cyganie przyprowadzili niedźwiedzia, a idąc
spać przywiązali go do kołka. W nocy niedźwiedź się zerwał i uciekł wlokąc za sobą łańcuch.
To tu, to fam, wreszcie wemknął się do kurnika Wasyla Konsula, znacie go przecież?
— Znamy go, znamy, i co?
— Kury zaczęły skrzeczeć jak opętane, a Konsul powiada sobie: „Lis!” Więc wstaje i
zamyka kurnik. Przyszła Wasylowa ze świecą,. Konsul widzi, że coś tam pcha się na drzwi
od wewnątrz, więc podparł je plecami. „Słuchaj no, żono — powiada — to coś dużego, może
to kumowa Świnia!” Kiedy Wasylowa poświeciła i zajrzeli do środka, zobaczyli, co mieli zo-
baczyć: niedźwiedź! Uciekli do domu, zamknęli się na klucz i krzyczą: „Niedźwiedź!” Od
sąsiada do sąsiada — i cała wieś wołała aż do rana: „Niedźwiedź!” A niedźwiedź zaplątał się
w łańcuch i siedział sobie w kurniku. Przyszedł Cygan i wziął niedźwiedzia! Wtedy
wyskoczyli bystriczanie — o mało nie zabili człowieka. Dziesięć dukatów musiał zapłacić za
jedną kurę uduszoną przez niedźwiedzia, i to nie żeby tyle kosztowała, ale za ten strach, co
męczył bystriczan przez całą noc!
Jeszcze Miesiączek nie dokończył swej opowieści, już sarnenianie skręcali się ze
śmiechu, a kiedy skoń- czył, to się nie śmieli, lecz wyli jak wilki.
— Brawo, Christo! Obyś żył sto lat! — zawołał najstarszy z nich. — A niech cię kule
biją, umrę ze śmiechu. Chodźże, chodźże, przegryź sobie trochę...
— Jadłem już — odrzekł Miesiączek, a widząc, że Sarandowica się śmieje, zrobił do niej
oko — nie Jestem głodny, ale jeśli chcecie czymś poczęstować, napiję się winka.
i— Hej, karczmarko, przynieś mu pół oki *!
Zamówili wino także dla Kałmuka. Gdyby ktoś
* Oka — miara ciężaru 1 pojemności.
jeszcze był w karczmie, zamówiliby i dla niego. Kał- muk wzniósł swoją szklanką, a że nie
bardzo się orientował w sytuacji,, zawołał:
— Na zdrowie, drodzy goście! Niech diabli wezmą tych meczkadarów!
Wypił, oblizał się i popatrzył dokoła, jakby powiedział coś bardzo mądrego. Dobrze, że go
sarnenianie nie słyszeli. Tylko jeden zapytał:
— Co, co? Co on bredzi?
— Upił się — rzekł Miesiączek sam nie wie, co mówi.
Kałmuk zrozumiał swój błąd, przygryzł brodę i zamilkł. Sarnenianie zbierali się do drogi.
Starzec, który ich prowadził, ściągnął brwi. i powiedział: .■— Keranie, jak tylko
przyjedziemy, pójdziecie do doktora; ty pokażesz swoją rękę, a ty, Sto jo, pokażesz, gdzie cię
uderzyli. Powiesz, że masz złamane żebro.
I odjechali na swoich wozach, które były w sam raz dla takich ludzi jak oni — okute
żelazem, ciężkie jak armaty, a w zaprzęgu rosłe, spasione konie.
Miesiączek został sam i, uśmiechnięty, coś do siebie mruczał. Kałmuk wstał z ławy, podszedł
do niego
i pyta:
— Cóż się stało, mój imienniku? O co się kłócą ci ludzie?
— Ej, Kałmuk, Kałmuk! — rzekł Miesiączek. — Jakbyś z nieba zleciał. Przecież już
opowiedziałem, jadłem, piłem, a ty dopiero teraz mnie pytasz!
Młoda Sarandowica śmiała się szczerze.
Przełożył Bronisław Cirlić
Sakwa prochu
Listonosz Janko przyszedł do kopalni humy, żeby doręczyć list dziadkowi Mosko. Zawołał
go kilkakrotnie i wkrótce zobaczył Moska wyłaniającego się spośród porozrzucanych
kamieni nagrzanych słońcem.; Janko spostrzegł, że dziadek wychudł, a oczy błyszczą mu
jakby załzawione. Taką mądrą i zamyśloną twarz miał dziadek Mosko zawsze, kiedy nie był
pijany. Rzekłbyś, że to jakiś urzędnik lub kupiec, że zajmuje się wszystkim innym, tylko nie
męczy się wydobywaniem kamieni.
— Dziadku Mosko — rzekł Janko — list do ciebie»
Dziadek wziął list, przeczytał adres na kopercie*
przez chwilę obracał ją w palcach, ale jej nie otworzył, lecz zgiął i schował do kieszeni
kamizelki. Potem usiadł i zaczął skręcać papierosa.
— Co porabia sołtys, Janko?
•— Co może robić sołtys — je i pije. A ty, dziadku Mosko, jakoś często teraz dostajesz
listy. Może udało ci się załatwić swoje sprawy? Daj Boże, żebyś zdobył te miliony, o których
nam opowiadałeś, żeby i ciebie spotkało coś dobrego.
Dziadek Mosko uśmiechnął się jakoś gorzko i ma*
chnął ręką. Patrzył w dolinę, gdzie stał stary turecki dom derwiszów, otoczony gruszami.
Teraz grusze rozwinęły bukiety liści, pod nimi zieleniła się młoda trawa. Było ciepło, słońce
raziło oczy.
— Pięknie na świecie, Janko. Słyszysz kukułkę?
S Kuka. Ociepliło się, to kuka. Powiadają przecie: dopóki kukułka nie dziobnie listka
gruszy, nie zakuka. Muszę już iść, bo mam robotę. Żegnaj, dziadku Mosko!
Janko zarzucił torbę na plecy i zaczął schodzić ze wzgórza. Nie mógł zapomnieć
załzawionych oczu dziadka Moska i myślał o nim. Każdy, kto zna Anty- mowo i zajazd
antymowski, wie, że tutaj, na wzgórzu, wydobywano humę. Dobra była, wywożono ją i
sprzedawano. we wszystkich okolicznych wsiach, ale jaka by nie była ^ to tylko huma i nic
więcej. I oto pewnej wiosny, przed dwoma laty, przybył tu dziadek Mosko. Godny to był
człowiek, chodził w długim czarnym chałacie. Poszli z sołtysem na wzgórze, coś wymierzali,
wtykali kije, zapisywali. Wreszcie rozeszła się nowina, że kamieniołomy sprzedano
dziadkowi Moskowi. On także zamierzał wydobywać humę, ale podobno dopatrywał się w
niej jakiegoś innego, cennego składnika.
Rozpoczęto roboty na dużą skalę, włożono w nie wiele pieniędzy, przyjęto wielu
robotników. Wzdłuż
i wszerz zostały wykopane głębokie rowy, wywożono wózkami ziemię, na jedną stronę
zsypywano humę, a na drugą — kamienie. Ileż to desek i belek zostało zużytych na same
stemple i na rusztowania! Postawiono też barak, W którym zamieszkał nadzorca robotników.
Sam dziadek Mosko mieszkał w antymowskim za- jeździe. A że miał pieniądze —
każdego dnia ludzie jedli i pili na jego koszt. Wydobytą humą naładowano całą karawanę
wozów i dokądś je wysłano. Był to próbny transport i gdyby zyskał uznanie w fabrykach,
robota ruszyłaby pełną parą, a dziadek Mosko
zdobyłby miliony. Na razie kopano dalej. Nadzorca sam załatwiał wszystko z
robotnikami, a dziadek Mosko nie wychodził z zajazdu, jakby wziął ślub z Sarandowicą.
Wszystko jednak ma swój koniec. Odpowiedź z fabryk nie nadchodziła. Dziadek Mosko
wyjeżdżał, wracał, lecz jedno było jasne: nie miał już pieniędzy. Roboty wstrzymano,
robotnicy się rozeszli, odszedł
i nadzorca.
Sarandowica też odwróciła się do dziadka Moska plecami. Wyniósł się więc z zajazdu i
zamieszkał w dawnym baraku nadzorcy. Rozpił się teraz na dobre. Narzędzia, wózki, deski i
belki — wszystko zostało przewiezione do zajazdu Sarandowicy i stamtąd gdzieś znikało. A
gdy i to nie wystarczyło, dziadek Mosko, sprzedawszy wydobytą humę i kamienie, sam
zaczął kopać. Sprzedawał kamienie i wszystko, co za nie otrzymywał — przepijał.
Janko odwrócił się jeszcze raz i spojrzał w stronę kamieniołomu: słychać było stamtąd
tępe uderzenia oskardem. Dlaczego dziadek Mosko nie przeczytał listu, tylko znów zabrał się
do roboty? Janko popatrzył chwilę, a potem ruszył dalej swoją drogą.
Dziadek Mosko rzeczywiście zaraz po odejściu Janka zabrał się do roboty. Chciał zostać
sam, nie śpieszył się też do listu. Wiedział, skąd jest, wiedział nawet, co zawiera. Ale czas
dłużył mu się jakoś, więc wyszedł z rowu, otworzył list i wziął się do czytania. Ręce mu
zadrżały. Przeskakiwał poszczególne wyrazy, śpieszył się. Chciał przeczytać list
i w miarę możności zaraz o nim zapomnieć. Zamyślony i zapatrzony przed siebie, złożył
papier i schował do kieszeni.
Nie pamiętał już wszystkiego i nie chciał pamiętać. Były jednak słowa, które i teraz, jak
rozżarzone, wirowały mu przed oczyma:
„Rób, co możesz i potrafisz, ale wracaj... Dimka chora, ja całymi dniami usługuję innym,
wstyd mi spojrzeć ludziom w oczy...”
Dziadek Mosko zamyślił się, skulił i jakby zmalał w oczach. Znowu spojrzał w stronę
zielonych grusz, ale nic nie widział; Nie słyszał też kukułki.
Nie mógł dłużej pracować. Wstał, narzucił na siebie płaszcz i ruszył powoli w stronę
antymowskiego zajazdu.
Wsunął się tam cicho i nie zauważony przysiadł w kącie. W zajeździe było niewielu
ludzi. Kilku chłopów wkrótce wyszło; przy jednym ze stołów siedzieli: Pałazow, prywatny
nauczyciel ze wsi Biglency, i Czer- wenakow, którego chłopi nie wiadomo czemu nazywali
„Prostak”. Był to rosły blondyn o jasnych oczach, ale zaniedbany i niechlujnie ubrany. Na
nieszczęście i on, i Pałazow należeli do zaczepnych, a dziadek Mosko, przynajmniej w tej
chwili, nie miał ochoty na .żarty.
Niebawem Pałazow zauważył go i trąciwszy Czer- wenakowa powiedział:
— Przyszedł stary. Patrz no, jak się prostuje niby kogut na deszczu.
Czerwenakow zmierzył Moska sponad okularów i zagadnął: - 4 ■ ;
^IpCo ci to, dziadku Mosko, chory jesteś?
— Nic mi nie jest, kamienie łupię, po prostu jestem zmęczony.
I chcąc dać do zrozumienia, że nie ma ochoty na rozmowy, odwrócił od nich spojrzenie i
zapatrzył się przed siebie. Ale że coś mu dolegało — to prawda. Bardzo był zamyślony.
Młoda Sarańdowica przyniosła dziadkowi Mosko zamówioną wódkę. Teraz, kiedy
ociepliło się, zrzuciła kożuch i grubą wełnianą suknię, wyglądała przeto szczuplej, zgrabniej i
zwinniej, jak wąż po wylince. Włosy miała chyba czymś wysmarowane — tak lśniły i
czerniły się jak dziki bez. Że się uśmiechała — to nic nowego, zawsze była uśmiechnięta, ale
teraz oczy jej świeciły chyba odblaskiem jaśniejącego na dworze słońca.
— Słuchaj, Wasylko -¿-’ odezwa! się Czerwenakow
i cały się rozpromienił. — Popatrz no i na nas, cóż to, my nie ludzie?
— Patrzę przecież, czego chcesz?
— Tak, patrzysz. Ciągle stoisz w progu i patrzysz na dwór. Wiem ja, wiem, kogo
wyglądasz...
Sarandowica roześmiała się i znów podeszła do drzwi. Wiedziała, że patrzą na nią, i
uśmiechnęła się,
— Na Mateję czeka — rzekł Czerwenakow. — Dla niego się tak wystroiła.
— Może i dla dziadka Moska.
— Nie dla niego, nauczycielu. Ani dla mnie, ani dla ciebie. Minęła nasza kolej, możemy
odejść. Świat jest jak drabina: jedni się wspinają, drudzy schodzą na dół.
— Nie jak drabina, raczej jak koło — rzekł Pa- łazow.
— Niech będzie koło. Chcę powiedzieć, że na przykład dziadek Mosko kiedyś był
poważany, ale teraz już nie jest. Teraz ważny jest Mateja z Preselców. A dziadek Mosko
zapuścił tutaj korzenie i nie rusza się z miejsca. Ty też, nauczycielu, uciekłeś z tą cyr- kówką,
ale wróciłeś. Tacyśmy już wszyscy. Wszyscy jak zaczarowani — chodzimy, chodzimy, ale
wciąż kręcimy się wokół antymowskiego zajazdu. Kręcimy się wokół Wasylki, jak konie
wokół słupa na gumnie. Czyż nie tak?
-— Tak. Tylko że teraz Wasylka więcej kręci się koło Matei niż on koło niej.
.— A nawet gdyby tak i było, nauczycielu Łg znów nie chodzi tu ani o ciebie, ani o
mnie... Mateja jest teraz panem. Naprawdę, a czy minął rok, jak umarł jego ojciec? Nie —
umarł przed samymi żniwami Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, dobry to był
człowiek. A wiesz, jak umarł? Poszedł do miasta po robotników. Gęste było wtedy zboże, a z
robot* nikami ciężko. Znalazł może z dwudziestu ludzi, a gdy wrócił do karczmy Temełka,
dowiedział się, że coś się tam pokręciło i poszli do kogo innego. Rozgniewał się — a silny,
mocny to był człowiek — ale i upał
wtedy dokuczał, wyjął chustkę, żeby obetrzeć pot, upadł i zmarł. Na udar serca.
Rozmowę ich przygłuszyło głośne ziewanie, a dwie długie ręce wyciągnęły się i
zatrzeszczały w stawach. Był to Kałmuk.
— Taki już świat, czemu się dziwicie! — powiedział. — Co komu sądzone... Ech, sami
się częstujecie, sami pijecie, ani wam do głowy przyjdzie, że ktoś jeszcze jest oprócz was...
Mijało południe i powoli chłopi zaczęli się schodzić do zajazdu. Jedni wracali z młyna
pod Batowem i wieźli worki z mąką i otrębami. Inni jechali z miasta i wieźli duże grudy
kamiennej soli, sznury, nowe kosy. A wszyscy byli weseli, bo przez całą drogę oczy ich nie
widziały nic prócz zieleni zbóż. Dobrze zapowiadał się ten rok. Schodzili się przeważnie
sarnenia- nie, którzy, jak to mówiono, żyli dla kłótni.
Nadszedł też pewien bystriczanin, Petko Dukow, człowiek bogaty, a że chciał być z dala
od sarnenian, usiadł obok Czerwenakowa.
— Od dawna już cię szukam, Prostaku -— rzekł. — Chciałbym, żebyś mi sprzedał
żniwiarkę.
Czerwenakow tylko na to czekał, więc zaraz przystąpili do interesu.
Nie minęło pół godziny, a karczma napełniła się wielką wrzawą. Mówili wszyscy: tu się
kłócono, a tam znów — śpiewano. Dziadka Moska jakby kto odmienił. Popiwszy trochę,
rozweselił się, chodził od stołu do stołu, rozmawiał z wszystkimi, pił z wszystkimi. A tam,
gdzie śpiewano, śpiewał i on...
Dziadku Mosko — zagadnął go ktoś —ej czego teraz szukasz w kamieniołomie — złota czy
srebra?
— Humy szukam. Chcesz humy?
-¿¡M Ale ogól się, żebyś się podobał Sarandowicy! — rzekł ktoś inny.
Dziadek Mosko chwytał się za posiwiałą spiczastą bródkę i śmiał się razem z nimi. W
pewnej chwili zauważył, że Czerwenakow patrzy w jego stronę, więc zawołał do niego:
— Połamię ja ci twoje rogi!
Kłócąc się, rozprawiając, sarnenianie wychodzili i znów wracali, wreszcie pojechali
sobie. Wtedy i bogaty bystriczanin postanowił ruszyć w drogę; z niezmienną powagą wskazał
oczyma dziadka Moska i cicho zapytał Czerwenakowa:
— Co to za człowiek?
i— Stracony... Pijak.
Czerwenakow zniżył głos i coś mu jeszcze opowiadał. Wreszcie bystriczanin wyszedł.
Zadowolony ze sprzedaży żniwiarki, Czerwenakow zatarł ręce, roześmiał się i poszukał
oczyma dziadka Moska. Tymczasem dziadek Mosko położył głowę na stole i usnął. Nadszedł
Pałazow, popatrzyli wraz z Czerwenako- wem na śpiącego, śmiejąc się z jego chrapania,
usiedli i zaczęli o czymś rozmawiać. W zajeździe pozostało niewielu chłopów.
Póki w karczmie panowała wrzawa, dziadek Mosko spał, lecz gdy tylko przycichło,
oibudził się i popatrzył dokoła. Jeszcze był pijany i myślał, że mu się to śni: przy jednym ze
stołów siedzieli i jedli ||* Czerwenakow, Pałazow, Sarandowica i jeszcze jakiś młody
człowiek, z czarnymi wąsami i miękką, małą bródką. Kto to był? — dziadek Mosko
przypominał sobie powoli i z trudem. Nagle napełniła go złość i krew uderzyła mu do głowy:
ten młodzik — to był Mateja z Preselców. Od śmierci ojca po całych dniach przesiadywał w
zajeździe. Oto, kto był najdroższym gościem Sarandowicy. Był bogaty, miał pieniądze... Ale
czyż to dawno temu on, Mosko, tak siedział, a naprzeciwko niego właśnie tak samo siedziała
Saran- dowica».
Dziadek Mosko stuknął szklanką w stół.
— Wasylko, daj mi butelkę wódki!
A gdy Sarandowica zmarszczyła swe cienkie brwi, dziadek Mosko zawołał głośniej:
— Wstań i przynieś mi sama, słyszysz? Ja też mam pieniądze!
— Dziadku Mosko — rzekł Pałazow — dobrześ sobie pospał, co ci się przyśniło? Może
miliony?
Wszyscy odwrócili się w stronę dziadka Moska rozbawieni. Tylko Mateja z Preselców
nawet na niego nie spojrzał. Mosko rozgniewał się jeszcze bardziej, oczy zapłonęły mu
żarem.
t ,— Wasylko, mówię ci, daj mi wódki. Przynieś mi ją tutaj. Nie zmuszaj mnie, żebym
otwierał usta i przypominał ci, kim jestem 1 co potrafię!
Sarandowicą zarumieniła się i znów ściągnęła cienkie brwi.
—7- Dosyć! — powiedziała. — Nie mam już wódki.
— Nie masz? Nie masz?
Dziadek Mosko wstał i ruszył ku niej na plączących się nogach. Mateja na/wet teraz nie
spojrzał na niego, patrzył tylko na Sarandowicę, uśmiechając się lekko. Sarandowica zaś
przez chwilę gniewnie spoglądała na dziadka Moska, który wciąż szedł ku niej, a potem
odwróciła się i oczy jej spotkały się z oczyma Kałmuka. Czy dała mu znak, czy nie — nie
wiadomo, ale Kałmuk zaraz zwlókł się z ławy, stanął przed dziadkiem Moskiem i chwycił go
swymi olbrzymimi ramionami.
1
— Uspokój no się, Mosko, uspokój się, powiadam ci rzekł do niego. — Usiądź sobie,
usiądź na swoim miejscu!
I popychając go bez trudu, jak dziecko, Kałmuk odwrócił się i znów spojrzał w oczy
Sarandowicy; skinęła głową i wskazała na drzwi. Wtedy Kałmuk chwycił dziadka Moska i
wyniósł na dwór. Mosko mówił coś jeszcze, ale nie było go słychać, bo wszyscy, prócz
Matei, śmieli się głośno.
Po chwili Kałmuk wrócił.
rr Poszedł sobie? — spytał Czerwenakow.
— Gdzież tam! Jest pijany. Upadł koło płotu i zasnął.
Czerwenakow znów się roześmiał. Wszyscy podnieśli szklanki, a Sarandowica i Mateja
trącając się patrzyli sobie w oczy.
W kilka dni później listonosz Janko znów wstąpił do kamieniołomu, lecz tym razem nie
przyniósł listu, tylko przyprowadził chłopca czternasto—piętnastoletniego. Dziadek Mosko
był tak pijany, że ledwie poznał swego syna Jonka. Patrzył na niego mętnym, pijackim
spojrzeniem, chciał coś powiedzieć, lecz nie miał odwagi, bo czuł, że język mu kołczeje.
Położył się i zasnął. Gdy się przebudził po kilku godzinach, był znów dobry i rozumny, a
serce ściskało mu się poczuciem wstydu i męki. Z oczyma zadumanymi i pełnymi łez, zaczął
wypytywać chłopca o wszystko. I patrząc na jego stare wycerowane ubranie usiłował
przełknąć coś, co dławiło go w gardle.
— Dimka jest bardzo chora — opowiadał Jonko. — Mama powiedziała, żebyś
przyjechał. Żebyśmy przyjechali razem.
— Pojedziemy, Jonko, pojedziemy. Zaraz jutro zbierzemy to i owo i pojedziemy.
Tego dnia dziadek Mosko pracował mało, a wieczorem, kiedy znów odezwało się stare
przyzwyczajenie, zaczął się wybierać do zajazdu.
— Tato *— rzekł Jonko — nie chodźmy do karczmy. Mama tak prosiła...
— Nie mogę, synku, cóż na to poradzić. Nie będę pił dużo. Posiedzę trochę i wrócę.
Ale dziadek Mosko upił się jak zawsze. A dumny był ze swego syna i wciąż opowiadał o
nim Sarando- wicy.
Gdy wracali, przystawał na drodze, zataczał się, wymachiwał przed synem rękami i
patrząc na niego strasznymi oczyma, krzyczał:
:
— Cooo?! Ty mnie będziesz uczył? Ty będziesz rozkazywał swemu ojcu?! Osioł! Milcz!
Dziadek Mosko ciągle odkładał dzień wyjazdu. Chłopak był łagodny, posłuszny, pogodził
się z tym i zaczął pomagać ojcu. A ponieważ Mosko rozsadzał kamienie prochem i huk
eksplozji bawił chłopca, więc tym chętniej oddawał się robocie. Obaj, ojciec i syn, pracowali
razem i razem sypiali w baraku.
Dni mijały jeden za drugim. Niekiedy nadciągały ulewy z piorunami i wichrem, potem
uspokajało się, nad polami unosiły się mgły, a deszcz siąpił drobniutko i cicho. Wszędzie, na
chwastach i trawach, na drzewach i liściach, krople lśniły jak łzy. Potem przy- grzało słońce i
łąki zabłysły jeszcze żywszą zielenią. A za nimi widać było inną zieleń — pola. Nie były one
tak jasnozielone jak trawy, lecz nieco ciemniejsze, niemal sine, jak rozkołysane morze.
Chłopi, którzy różnymi drogami zjeżdżali się do zajazdu, mieli w oczach barwę i rozległość
tych pól. Często chwalili Boga i pili wino z dużych szklanek. Dziadek Mosko także pił i
także cieszył się zbożem. A koło niego siedział Jonko, z łagodną, ogorzałą od słońca twarzą, i
szeroko rozwartymi nieśmiałymi oczyma.
Nękany wstydem i skruchą, dziadek Mosko mawiał niemal każdego rana:
f Jonko, dziś wieczorem pozbieramy to i owo i jutro wyjedziemy.
Jonko przywykł już do ojca i odważył się nawet zażartować:
— Pójdziemy do zajazdu i wrócimy.
Pewnego dnia Janko znów przyniósł dziadkowi Mosko list. Tego dnia Mosko tak się upił,
że nieprzytomny stoczył się pod stół. Sarandowica odciągnęła chłopca na bok, zaprowadziła
go do swego mieszkania i zatroszczyła się o niego. Wyprała, co potrzeba, dała mu czyste
ubranie, dała jeść. Potem wróciła zobaczyć, co z dziadkiem Moskiem. Kałmuk podniósł go i
położył na ławie, lecz w miejscu, gdzie upadł, Sarandowica znalazła list i — grzech nie
grzech — przeczytała go od deskd do deski.
Poszła za bufet i zamyśliła się, potem znów otworzyła list i dwa—trzy razy przeczytała te
słowa: „Dim- ka czuje się jeszcze gorzej, a ja zakłułam się i nie mogę pracować. Jeśli chcesz,
przyjedź, jeśli nie chcesz, to chociaż przyślij dziecko, niech Jonko przy- jedzie...”
Sarandowica złożyła list i znowu się zamyśliła.
Nazajutrz rano Czerwenakow odwiedził dziadka Moska w kamieniołomie. Wcale nie
żartował i nie śmiał się. Wziął Moska na bok i długo z nim rozmawiał. Potem stary rzekł do
syna:
— Jonko, wyjeżdżamy...
Nie mieli czego zbierać, więc szybko wsiedli na wóz Czerwenakowa. Najpierw, ma się
rozumieć, zatrzymali się przed antymowskim zajazdem. Zawsze jednakowo wesoła
Sarandowica usiadła przy nich i powiedziała:
— W tych dniach przeglądałam rachunki. Okazało się, dziadku Mosko, żeś mi zostawił
jakieś pieniądze, a ja ci je zapomniałam zwrócić. Masz, weż je sobie — i wręczyła mu spore
zawiniątko.
Dziadek Mosko nie mógł sobie nic przypomnieć i nie chciał pieniędzy przyjąć. Ale stał
się już taki spokojny, taki uległy, że ustąpił naleganiom Czerwenakowa i Sarandowicy i wziął
pieniądze. Potem jeszcze raz przepili i ruszyli w drogę. Mosko siedział na wozie zgarbiony i
skurczony. Jonko odwrócił się i machał czapką, ale dziadek Mosko nawet się nie obejrzał.
Czerwenakow z Sarandowicą stali przed zajazdem. Skądsiś znalazł się przy nich i Pałazo w.
—- No, niech jedzie i zadba o dzieci — rzekła Sarandowica. — Umęczyłam się z tym
człowiekiem.
»— Namówiliśmy go, wyjechał — dodał Czerwenakow. — Tylko nie wiem... Boję się, że
może wrócić.
Sarandowica patrzyła chwilę na Czerwenakowa, popatrzyła nieco dłużej na Pałazowa i
oczy jej błysnęły.
Na trzeci dzień, koło południa, jakiś wóz zatrzymał się przed zajazdem, a z wozu zwlókł
się dziadek Mosko. Sarandowica spojrzała raz i drugi, przypomniały jej się słowa
Czerwenakowa, ale nic nie powiedziała. Poza tym dziadek Mosko był pijany. Zachowywał
się jednak cicho, a oczy miał głęboko zapadnięte, rozgorączkowane i smutne.
— Odwiozłem chłopaka, a sam wróciłem — opowiadał Sarandowicy. — Znalazłem mu
miejsce w pociągu, odprowadziłem go. Pieniędzy nie zmarnowałem, nie bój się, dałem mu
wszystko... A sam wróci
łem. Nie mogą przyjechać taki — popatrz no na mnie... Wziąłem torbę prochu, wydobędę
trochę kamieni — wtedy pojadę.
Nadeszły żniwa. W zajeżdzie nie było chłopów. A jeśli nawet któryś wstąpił, nie pił, nie
wdawał się w rozmowy i nie bawił długo. Widząc przed dziadkiem Moskiem wódkę,
spoglądali na niego ciężkim, chmurnym okiem. Sarandowica nie przemówiła do niego
słowem. Nawet drzemiący w kącie Kałmuk, kiedy na chwilę otworzył oczy, zamykał je
znowu, jakby go nie zauważał. Tak więc w tym zajeżdzie, gdzie spędził tyle czasu, dziadek
Mosko poczuł się odepchnięty i zbyteczny, poczuł się obcy.
Pił dużo, ale jakoś nie upadł, a nawet mógł iść nie zataczając się. Niósł z sobą sakwę
prochu kupionego w mieście.
Wyszedł z zajazdu gdzieś koło południa. Dzień był gorący. Pod wieczór silny grzmot
wstrząsnął ziemią, aż zadrżały wszystkie okna w zajeżdzie antymowskim. Ludzie myśleli, że
to piorun z nieba, że nadchodzi deszcz, lecz pogoda była piękna. W chwilę potem, tuż nad
kamieniołomem, wzniosła się czarna, groźna chmura dymu.
Pierwszy przybiegł stamtąd Janko i, czerwony ze zmęczenia, spytał:
Czy słyszeliście, jak grzmotnęło? To zapalił się proch dziadka Moska. Wyciągnęli go
spalonego, czarnego jak węgiel.
A potem dodał:
Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie... Biedaczysko! Nie wiadomo, jak się to stało,
czy, pijany, nieuważnie rzucił papieros... Jak się to stało, nie wiadomo...
Sarandowica słuchała stojąc za bufetem. Najpierw pobladła, potem się zarumieniła i żeby
się zająć robotą, zaczęła szybko ścierką czyścić ladę. Była tak poruszona, że nie zważała, co
robi.
'— Och! — krzyknęła nagle, chwytając się za palec. — Masz tobie, zacięłam się przez
tego człowieka.
Zacięłam się nożem... Naturalnie, że się spalił, taki pijany... Och, jak się zacięłam!
Właśnie zdążyła zawinąć sobie palec, gdy jakaś ładna bryczka zaprzężona w siwe konie
zatrzymała się przed zajazdem. Był to Mateja z Preselców. Sarando- wica poprawiła włosy,
uśmiechnęła się i zapatrzyła w stronę drzwi, skąd miał nadejść.
Przełożył Bronisław Cirłić
Spotkanie
PU ewnego wieczoru, gdy słońce już chyliło się ku ■ zachodowi i wydłużyły się cienie
strzech, do zajazdu antymowskiego wszedł jakiś nieznajomy a osobliwy człowiek. Takich
wędrowców nie widywano tu często. Był to mężczyzna zupełnie już siwy, ale wysoki i
trzymający się jeszcze prosto, robił wrażenie starego wiarusa. Ubrany był jak wszyscy
okoliczni wieśniacy w anteriję i guńkę, ale miast chłopskich portek miał obcisłe szare
bryczesy i buty z cholewami sięgającymi niemal nad kolana. Najdziwniejsze w nim było to,
że jedno oko — widać nie tylko ślepe, ale i strasznie okaleczone — zakrywał płatek skóry,
umocowany czarną wstążką przewiązaną wokół głowy. Drugie oko spoglądąło energicznie i
żywo.
Nieznajomy postąpił kilka kroków eiężko, mocno, jakby czekając, że u jego nóg
zadźwięczą ostrogi; z przyzwyczajenia łokcie trzymał nieco rozstawione — tak czynią ludzie
silni — jakby uważając, by nie potrącić szabli i rękojeści pistoletu, których teraz nie miał za
pasem. Przystanął pośrodku karczmy i rozejrzał się dokoła. Interesowali go nie tyle ludzie, ile
sama karczma, jakby przypominał sobie jakieś dawne przeżycia. Radosne światełko zabłysło
w jego jedynym oku.
W karczmie byli wówczas tylko Kiro Kotoman i Iwan Gajdardzija z Antymowa. Mimo
wczesnej pory już trochę sobie popili, Iwan nawet grał, ale że odprowadzili już druha, który
im stawiał, złożył kobzę i właśnie wsuwał ją do skórzanej torby.
Gdy tylko nieznajomy wszedł do karczmy, Kiro wpatrzył się w niego, zamrugał
zaczerwienionymi powiekami i zerwał się z ławy.
— Ho-ho! — zawołał. -— Czyżby to było możliwe?! Albo ja niedowidzę, albo mój
przyjaciel bardzo się zmienił. Czy ty nie jesteś Witan Czausz? Starszy posterunkowy?
Dowódca drużyny operacyjnej?
t~ To ja — odrzekł nieznajomy. — A ty jesteś Kiro z Antymowa?
— Witan! Bracie!
Przyskoczywszy do przybysza, Kiro chwycił go za rękę i potrząsnął nią, lecz obydwóm
było tego mało, więc objęli się, zwyczajem przyjętym od Turków, trzy razy. dotykając
głowami piersi, to z jednej, to z drugiej strony. Potem przyglądali się jeden drugiemu
uradowani, wzruszeni, nie wiedząc, od czego zacząć.
— Dwadzieścia lat żeśmy się nie widzieli — przemówił Kiro. — Ale co to? Co się stało
z twoim okiem?
— Ech, to długa historia. Opowiem ci, bo to się zdarzyło tutaj, w tych stronach. Ale
najpierw usiądźmy i wypijmy jak należy.
Sarandowica podeszła, żeby sprzątnąć ze stołu. Była Świadkiem całej sceny; przejęta
mimowolnym respektem, jaki budził junacki wygląd starca, przyglądała mu się
z .zaciekawieniem i swoim zwyczajem uśmiechała się, zarumieniona i urodziwa.
— Czemu tak na mnie patrzysz? rzekł do niej Witan Czausz. — Ty mnie nie znasz, ale ja
cię znam od dziecka. Widzę jak żywą twoją matkę, starą Saran- dowicę. — Obrócił się do
Kira: — I ona była taka.
— To Witan Czausz — wyjaśnił Kiro. — Nie przypominasz go sobie, Wasylko?
Sarandowica zastanawiała się przez chwilę.
— Witan Czausz! Ach, wiem, mama mi opowia
dała. Wiem. Ale jak się nazywał tamten zbój? Solak, Solaka... Jakże mu było?
— Solakolu Redżeb. A więc pamiętasz i jego. I ja go pamiętam i nie zapomnę póki życia,
bo przez niego stradłem oko.
.— Jak to się stało? zapytał znów Kiro.
— Poczekaj, mamy czas. Karczmarko, daj nam wina. I upiecz coś słonego. Dlaczegoś
schował kobzę, przyjacielu? Nadmij ją. Zagraj nam coś. Ale nie z tych nowych, miejskich
piosenek. Zagraj nam starą pieśń, smutną pieśń hajducką. Niewiasto, dwadzieścia lat nie było
mnie tutaj, a teraz jakbym widział twarz twojej matki. Przynieś nam tego dobrego wina! Ejże,
nadmij kobzę, przyjacielu!
Iwan nadął kobzę, poklepał i poprawił długą trąbę. A gdy udało mu się znaleźć i oddać
najwierniejszy, uroczysty ton do wtóru, zaczął grać. Nasłuchując tonu kobzy, z pochyloną ku
niej głową, zaśpiewał:
Stary Dimo siedział na dworze,
Na dworze pod krzakiem białej róży, pijąc białą rakiję...
— Hej, hej, heeej! ^ krzyknął Kiro.
Witan Czausz położył jedną rękę na kolanach, do których sięgały mu ciężkie cholewy z
juchtowej skóry, drugą podparł głowę i zamyślił się. Oko mu świeciło i płonęło wesołym
blaskiem. Kotoman był daleki od junackich nastrojów, ale widział, że odpowiadają one
takiemu człowiekowi jak Witan Czausz, więc milczał i zachowywał się jak przystało. Zresztą
nawet gdyby coś mówili, nie słyszeliby jeden drugiego, więc tylko podnosili pełne szklanki,
trącali się i pili. I znów słuchali pieśni. Wreszcie Witan Czausz machnął ręką i rzekł do
kobziarza:
,—. Starczy. Odpocznij trochę.
Kobza umilkła. Witan Czausz rozejrzał się jeszcze raz po karczmie swoim jednym okiem,
które jakby przesłoniła łza, i powiedział:
— Teraz, Kiro, opowiem ci to, o co mnie pytałeś. Pamiętasz chyba, jak Solakolu Redżeb
wyruszył z Kamcziji i przybył tutaj. Zaczął wyrządzać wielkie szkody. I tutaj przychodził, do
tego zajazdu...
Nagle jakaś ręka wyciągnęła się nad głową Kira, a silny gardłowy głos zawołał:
— Witan! Witan! Cześć, gościu! Nie zauważyłem cię wcześniej, a niechże cię! Witaj!
Był to Kałmuk. Rzadko, bardzo rzadko widział go ktoś tak wzruszonego.
— Spostrzegłem, jakeś wszedł, ale cię nie pozna* łem — mówił. — A kiedy usłyszałem,
że wspominasz Redżeba, to jakbym się obudził. Znałem go, jakżebym nie znał! Przecież
przyszedł tutaj którejś nocy szukając Wilka, handlarza wełny. Schwycił najpierw mnie i
przywiązał do tamtego słupa. Bo drzemałem i zanim przyszedłem do siebie, zdążył mnie
związać. Wil- ko był już w izbie i spał sobie, a za pasem pełna kiesa dukatów. Czy nie tak
było, Witanie?
— Mówże, mów!
— Ano mówię. Chciał mu wziąć i pieniądze, i głowę, ale uratowała go, o, jej matka —
Kałmuk wskazał w stronę Sarandowicy — ta stara, pokój jęj duszy. Usiadła przy nim, zaczęła
go częstować, opowiadać to i owo, zabawiać, aż się Turek zapomniał. Po jakimś czasie
zapiały koguty i cała gromada chłopów z Sar- nena wpadła przed zajazd. Rozkrzyczeli się ci
zbójnicy, było ich co najmniej ze trzydziestu. Nie można powiedzieć, żeby się Redżeb
przestraszył — co to, to nie — ale wstał, wsiadł na konia i odjechał. Jeszcze dwóch z nim
było. Tak się uratował Wilko.
— Tak było — przytwierdził Witan Czausz. — A teraz posłuchaj, co ja opowiem.
Niewiasto, daj nam jeszcze wina!
Wypiwszy, tym razem z Kałmukiem też, Witan zaczął:
— Po tym wypadku tutaj w zajeździe Redżeb się rozjuszył i zdziczał jeszcze bardziej.
Napadł popa Docza z Samena, zabił syna Dżumaliji z Bystricy.
Wściekł się pies, jak się to mówi, i trzeba było go zabić. Ja wtedy byłem starszym
posterunkowym, dowódcą drużyny operacyjnej. Miałem pod sobą piętnastu junaków.
— Pamiętam cię, Witanie! — zawołał Kiro. — Ale śmiałek był z ciebie! A twój siwek!
— Posłuchaj. Turek był chytry, przy tym miał wielu pomocników. ‘Cokolwiek żeśmy
przedsięwzięli, gdziekolwiek żeśmy się ruszyli, dowiadywał się ,o wszystkim jakiby za
pomocą telegrafu. Jedno zdawało się nam sprzyjać: Redżeb począł zachodzić do pewnej
Turczynki, Hamidy z Saradży. Sam kładł głowę pod topór.
Chcieliśmy go schwytać żywego. Poszedłem do Hamidy. Gdy zobaczyła pejcz, gdy jej
pokazałem dwa dukaty — zgodziła się na wszystko. Kazaliśmy jej, żeby mu wysłała
haftowaną chustkę, a w niej okę jabłek, jako umówiony znak, że go wzywa do siebie. Reszta
należała do nas, przygotowaliśmy wszystko jak należy.
— I przyszedł?
— Nie, domyślił się, pies, nie przyszedł. A może i Hamida nas okłamała. Cóż to była za
kobieta, już mężatka, lecz ani nie zasłaniała twarzy, ani się nie wstydziła. Jeszcze teraz widzę
ją przed sobą, w atłasowych szarawarach, bogato wyszywanym gorsecie, z włosami
opadającymi niżej pasa. Czarnooka była, roześmiana, ot, jak ta niewiasta, jak Wasylka...
Sarandowica, która przysłuchiwała mu się najuważniej ze wszystkich, zarumieniła się i
uśmiechnęła.
— Kiedyś spotkałem jego matkę — ciągnął Witem. ^-.Starsza już kobieta, wyschła,
czarna, z ciągle załzawionymi oczyma. Człowiek może być z kamienia, pomyślałem, z
żelaza, ale gdy usłyszy głos matki, nie może się nie odezwać. To matka! I powziąłem inny
plan.
Ty, Kiro, wiesz zapewne, że wówczas Dobrudża inaczej wyglądała. Nie było tyle pól
uprawnych, nie było
tyle gospodarstw, lecz za to były łąki porosłe trawą wysokości człowieka. Gdzie się podziały
te puste pola, te ugory — już ich nie ma... A pamiętasz gengerlice? Cóż to było? — ciernie.
Najzwyklejsze ośle ciernie. Na wiosnę zaczynają rosnąć, jeszcze zielone, niskie, jak trawa. A
później robią się wysokie, gęste, jak prawdziwy las. Nawet tak je wtedy nazywano — lasy
dobrudżańskie. Strzegły miejsc, na których rosły. Na jesieni wysychały, bydło przecierało
przez nie ścieżki, lecz nadal były gęste, a gdy powiał wiatr, szeleściły sucho i trzaskały — aż
strach było człowiekowi. W tych to gengerlicach najczęściej ukrywał się Re- dżeb.
*— A wyście je podpalili.
•— Skądże znowu! Gdybyś je podpalił, poszłoby z dymem wszystko — i zagony, i pola, i
wsie.
Pewnego razu poszliśmy za Redżebem po śladach, jak za wilkiem, i ustaliliśmy, że
ukrywa się w gengerlicach w pobliżu swej wsi. Co wtedy zrobiłem? Wysłałem sprytnego
człowieka, pewnego Tatarzyna, żeby powiedział jego matce, iż Redżeb ukrywa się w
gengerlicach, ale następnej nocy zamierza uciec do Anatolii i nie chce jej się pokazać, żeby
go nie schwytali. Koło północy stara wyszła z domu, a my za nią z daleka — żeby nas nie
zauważyła.
Straszna to była noc. Ani jasna, ani ciemna, ile razy zaś spojrzałem ku niebu, widziałem
nad wzgórzami księżyc — wąski, łukowaty i rogami obrócony w dół jak sierp żniwiarza.
Stara nie weszła w gengerlice, ale ruszyła wzdłuż nich.
Poruszane wiatrem ciernie szumią i syczą, jakby były pełne żmij. Staruszka idzie i
pokrzykuje cicho: „Redżeb! Redżeb!” A my trzymamy się ciemności i pełzniemy za nią.
Nikt się nie odezwał na jej wołanie. Księżyc zaszedł i zrobiło się jeszcze ciemniej. Po
jakimś czasie stara ucichła, straciliśmy ją z oczu. Myśleliśmy, że Redżeb wyszedł i że gdzieś
rozmawiają. Podciągamy się powoli, słychać jakiś głos. Widzimy staruszkę, jak usia
dła na ziemi i płacze. Płacze i zawodzi, jakby śpiewała. Pamiętam, że miała za pasem kądziel,
ale nie przędła. I po cóż ją wzięła? Tyle, że tkwiła za pasem.
Zaszeleściło coś w gengerlicach, pojawił się człowiek. Byłem blisko, poznałem Redżeba.
„Szykuj się!” — krzyknąłem, ale w tej samej chwili huknął strzał i poczułem, że drasnęło
mnie w ramię. Tak, byłem ranny, ale miałem ludzi śmiałych jak wilki, rzuciliśmy się razem i
w okamgnieniu Redżeb leżał związany jak worek.
Właśnie wyprostowałem się i myślałem o swej ranie, gdy coś kolnęło mnie w oko.
Poczułem taki ból, że zakryłem oczy rękami i krzyknąłem.
— Co, znów cię ranił?
— Nie. To ukłuła mnie ta stara, matka Redżeba. Ukłuła mnie kądzielą w oko. A myśmy
już całkiem
o niej zapomnieli. Chłopcy skoczyli, chcieli ją rozszarpać na kawałki. „Zostawcie ją 77^
powiedziałem — to przecież matka”. X nie pozwoliłem jej skrzywdzić. Tak schwytaliśmy
Redżeba. Tak straciłem oko. Ach, to był chwat!...
Nastała cisza. Kiro zaczął chwalić Witana Czausza-, ale ten go nie słuchał — patrzył
przed siebie zamyślony. Jego jedyne oko błyszczało, jakby zebrała się w nim jeszcze jedna
łza.
— Nie tego mi żal — dodał Witan. — Nie oka mi żal, ale tamtych czasów, młodych lat.
Ej, młodości, młodości!
Nagle poruszył się, wypiął pierś i powiedział:
rrpjDosyć tego. Nie jesteśmy babami. Nadmij no kobzę, przyjacielu! Zaśpiewaj znowu
jakąś starą pieśń. Karczmareczko, daj jeszcze wina!
Przełożył Bronisław Cirlić
Garść popiołu
P rzeszło sześć lat nie widziałem się z dziadkiem Genem. Przeszło sześć lat nie byłem na tych
drogach, którymi jeździliśmy razem tam i z powrotem do promu. Wszystko jest takie samo:
lekko faliste wzgórza, pola, miedze i żółte ścierniska, a wśród nich wężowate drogi; potem ta
przestrzeń, bezkresna linia horyzontu, rozpostartego tak szeroko, jakby chciał objąć całe
niebo. I gdzieś daleko na tej linii mały punkcik — wiatrak, który powoli obraca swoje białe
skrzydła, jakby wymachiwał rękami i wołał nas.
Dziadek Geno odwraca się i spogląda na mnie z uśmiechem. Rozumiem go: dużo sobie
powiedzieliśmy, dużo mamy jeszcze do powiedzenia.
A gdy wjeżdżaliśmy do Lasu Ilanlaskiego, gdy zobaczyłem młode dęby o kędzierzawych
liściach, wyprężone jeden obok drugiego, jakby w każdym była dusza i dusze te, skazane na
wieczną nieruchomość, szemrały coś do siebie; gdy zobaczyłem małe polanki leśne o
wysokiej suchej trawie, kolczaste krzewy o czerwonych jagodach, zakręty drogi o brzegach
tu i ówdzie zarośniętych, jakiś pień przydrożny ukazujący korzenie podobne do czarnych
żmij; gdy zobaczyłem to wszystko, uprzytomniłem sobie naraz, że droga
stąd nie prowadzi nigdzie indziej, tylko do antymow- skiego zajazdu, i usiłując przekrzyczeć
Skrzypienie kół zawołałem:
!
— A co się stało z Sarandowicą, dziadku Geno? Co się stało z antymowskim zajazdem?
Tym razem dziadek Geno nie uśmiechnął się, wykonał tylko gest, który mnie
przestraszył. Nagle ściągnął lejce — pomyślałem, że chce stanąć, ho poprzez turkot wozu nie
może mówić. Ale dziadek Geno popatrzył w stronę lasu, zatrzymał konie i rzekł:
— Oto jest Kiro, Kiro Kotoman. On wie, on nam opowie. Kiro, chodź no tutaj!
Na skraju lasu, po pas ukryty w krzakach, stał niski staruszek. Poznałem Kira. Wyglądał
dwa razy starzej, dwa razy mizerniej i smutniej niż kiedyś. Podszedł do nas, przywitał się z
dziadkiem Genem, przywitał się i ze mną, ale patrzał na mnie jakoś bez wyrazu, obco.
Widocznie mnie nie poznał.
— Gdzie ty masz oczy, Kiro! — zgromił go dziadek Geno. — Nie poznajesz, kto to?
Kiro przypatrzył mi się, zamrugał oczami i nagle się uśmiechnął.
s— Nauczycielu, czy to ty?! Nie mogłem cię poznać. Patrzę — jakiś oficer, skąd mogłem
wiedzieć. Ech, witaj, nauczycielu. Ech, i ty, widzę, zostałeś grubą rybą!
Dopiero teraz przywitaliśmy się jak starzy przyjaciele.
■—Kiro — rzekł dziadek Geno — nauczyciel chciałby, żebyś mu opowiedział o Wasylce,
o zajeździe.
Kiro spojrzał na mnie, jakby nie dowierzając, że jeszcze nie wiem, co się stało.
— Ech, nauczycielu! Przyszedł i na to koniec. Nie ma Sarandowicy, nie ma zajazdu.
Zostaliśmy jak sieroty. Gdyby stał jeszcze zajazd, czyżbyś mnie tutaj spotkał? Straszne to
było. Wszystko widziałem na własne oczy!
Dziadek Geno wyprzęgnął konie i wszyscy trzej usiedliśmy w cieniu.
— Zło się zaczęło, jak tylko rozeszła się wieść, że dojdzie do wojny — rozpoczął Kiro.
— Do naszej wsi przyszła rumuńska kawaleria, z porucznikiem, takim wysokim, złym
człowiekiem. Zaczęli rekwirować bydło. Ty mnie znasz, pomalutku, pomalutku, ale mam tę
trochę ziemi i moi chłopcy dobrze pilnują roboty. Mieliśmy też dwa woły, własnego chowu,
młodziutkie, piękne jak gołąbki. Przyszli po nie. Widzę, mój syn, ten duży Iwan nastroszył
się, aż drży cały. „Tato, powiada, wezmę topór!” „Milcz, mówię do niego, milcz, zabiją nas”.
Cóż może jagnię przeciwko rogom! Oddaliśmy woły. Ciężko było chłopcu na duszy, pod-
szedł do nich — chociaż to tylko bydlątka, ale nas przecie żywiły — i ucałował je. Zabrali
woły i poszli.
Ale co tu mówić o wołach, żal ich, to prawda, zdarzały się jednak i gorsze rzeczy.
Właśnie wtedy, jak teraz, pilnowałem tego lasu. Przychodzę pewnego dnia, patrzę: wojsko,
dużo wojska ciągnie, artyleria, kawaleria, piechota. Idą na przełaj przez pola wciąż w stronę
granicy. Po dwóch godzinach zagrzmiały działa. Wtedy przeżegnałem się i rzekłem: niech
Bóg ma Bułgarów w swej opiece.
Dużo wojska przeszło. I patrząc, ile go jest, myślałem sobie: tu nie ma żartów, ci ludzie
będą tam nastawiać piersi, będą się opierać. Tymczasem jeszcze tego samego dnia pod
wieczór zaczęli się cofać. I znów tak na przełaj przez pola, przez wzgórza. — O, źle! ^ po-
wiedziałem sobie i zastanawiałem się, czy uciekać, czy ukryć się w lesie. A kiedy tak stałem i
patrzyłem, ktoś mnie zawołał. Odwróciłem się — żołnierze, Rumuni. Nawet nie zauważyłem,
kiedy przyszli. Chodź, mówią, tutaj, Idę. Czy ty wiesz, mówią, «gdzie jest zajazd
antymowski? Jakże miałbym nie wiedzieć, mówię — ja trochę rozumiem ich język. Dalej,
mówią, zaprowadź nas tam. Dobrze, ruszyliśmy. Nie było ich wielu — może dziesięciu. I
żeby to prawdziwi żołnierze, ale to ciury obozowe.
Idziemy drogą i ja sobie myślę: Wasylka nie taka głupia, żeby tam siedziała w takich
czasach, zamknę
ła pewnie zajazd i poszła do miasta. Ale gdyśmy tara dotarli, patrzymy — zajazd otwarty, jest
Wasylka. I żeby się przynajmniej zastanowiła, żeby się ubrała w coś starego — a ona
wystrojona, roześmiana, jakby to nie była wojna, tylko wesele. Nie chciała o tym wiedzieć.
Jak ją żołdacy zobaczyli — oniemieli. Zaczęli spoglądać po sobie, trącać się.
Z początku nic. Jedli, pili. I bardzo im było spieszno. A gdy człowiek się spieszy, wino
prędko go chwyta. Napili się ci ludzie, zaczęli się gapić na Wasylkę, zaczepiać ją. Patrzę na
nią, mrugam, daję jej znaki, żeby sobie poszła, żeby się ukryła. Nie rozumie mnie, ciągle się
śmieje. Tak to, kogo Bóg chce zgubić, najpierw mu rozum odbiera. Ejże, córko, myślę sobie,
czyżbyś teraz chciała zarabiać pieniądze, pokazywać swoją urodę?
— Czekaj no — przerwał dziadek Geno. Czy chcesz powiedzieć, że Wasylka umyślnie
wystroiła się dla nich, dla tych żołdaków?
Nie, tego nie mówię. Ale mi się to wszystko dziwne wydawało. Potem zastanawiałem się
i powiadam sobie: to dlatego, że ona już taka jest, wesoła.
— I co dalej?
— Dalej było coraz gorzej. Słyszę, że szepcą do siebie, domyślam się, co zamierzają
zrobić. Gdzie Kałmuk? — mówię sobie w duchu. On, który nigdy nie ruszał się z zajazdu,
teraz musiał wyjść? Właśnie Wasylka przyniosła wino i odchodziła, gdy jeden z żołnierzy
wstał, powlókł się za nią i chwycił ją za rękę. Wtedy rozgniewała się, szarpnęła i pchnęła go.
Potem uciekła za bufet i tam przyczaiła się jak kot. Skoczyli wszyscy, rzucili się na nią, ona
krzyknęła, zapiszczała. Nagle koło niej, z piwnicy — wejście tam było — wyłonił się
Kałmuk. Bracie, widzę go tak, jakby to teraz było! Wyprostował się ten olbrzym, powiadam
ci, z wydętymi policzkami j— przyszło mi na myśl: tak wyglądają ludzie przed śmiercią.
A tamci znów napierają. Kałmuk spojrzał na Wasylkę, zobaczył, że płacze, wtedy
krzyknął, podniósł
topór i trzasnął jednego. Wszyscy uciekli na dwór, ja też uciekłem.
Tamten, co go Kałmuk rąbnął, wił się z bólu. Jedni zaczęli ściągać z niego bluzę, drudzy
naładowali karabiny, podeszli do drzwi i dalejże strzelać. Strzelali, strzelali. Drżałem cały.
Boże, wołałem, co to się stało, zabili ich! Słyszałem, jak trzaskały butelki na bufecie, ale
daleko byłem, nie widziałem nic. Nie trwało to długo, wkrótce wyszli. Któryś zaczął szarpać
drzwi, chcąc je zamknąć. Wtedy spojrzałem i widzę: przed bufetem, na ziemi, leży Kałmuk,
koło niego Wasylka. On twarzą do góry, ona twarzą do podłogi.
Zamknęli drzwi, potem zaczęli krzyczeć, biegać. Patrzę: podpalili zajazd z czterech stron.
Stary to był budynek — zakurzyło, zadymiło się — już stanął w płomieniach. Wtedyśmy
odeszli. Zapadał już zmrok. Znów zabrali mnie z sobą...
Dziadek Geno zaprzągł konie i ruszyliśmy dalej.
Kiro prawił teraz, jak po nocy uciekł Rumunom w kukurydzę, jak się uratował. Ja go nie
słuchałem. Oto i zajazd — nie zajazd, lecz miejsce, gdzie stał. Nie ma już dużego, starego
budynku, nic nie zatrzymuje spojrzenia, wszędzie dokoła pole. I samo miejsce się zmieniło.
Zostały tylko resztki ogrodzenia. I sterta kamieni, ziemi, nie dopalonych belek i dachówek.
Wśród nich wybujała pokrzywa. Stałem jak nad grobem.
Kiro podszedł do mnie.
— Na co patrzysz? powiedział. — Kamienie i popiół. To wszystko, co zostało z
antymowskiego zajazdu.
Przełożył Bronisław Cirlić
Ze
„Staropłanińskich
legend”
Szybił
Radka w bramie stała, z dołu szedł Mustafa...
(Pieśń ludowa)
O zybił, groźny hajduk, którego» żandarmi tureccy
O i karserdarinowie * szukali niemal pod każdym drzewem i kamieniem, schodził z gór,
żeby złożyć broń. Jutro wieść ta rozniesie się wszędzie, ale któż w nią uwierzy! Szybił
niewiele się o to troszczył. Szedł spiesznie, a myśl jego zaprzątało co innego.
Dumał o tym, jak to przed miesiącem czy dwoma z wysokich szczytów Sinych Skał,
gdzie wśród gniazd orlich kryło się i jego gniazdo hajduckie, spostrzegł, że drogą u podnóża
idą jakieś kobiety. W myśl swych praw hajducy nie zatrzymywali kobiet, jak też nie było dla
nich miejsca w sercu hajduka. Szybił jednak zdeptał wiele praw i nie wiedział już ani nie
chciał wiedzieć, co jest występkiem, a co nie. „Kobiety tutaj, w sercu Dżendemów —
pomyślał — to też dobra zdobycz!” Wstał nie troszcząc się wcale, dokąd go powiedzie
ciekawość. Hajducy ruszyli za nim, roześmiani, a zęby im łyskały jak głodnym wilkom.
Schodząc w dół, minęli młody jeszcze las i znaleźli się na drodze wśród Dżendemów. To
miejsce było najstraszniejsze. Tutaj droga zagłębiała się w wą
wóz, wiła po jednej i po drugiej jego stronie, zakreślając dwa krzywe łuki, dwie obręcze
potrzasku, w którym wielu znalazło zgubę. Hajducy, jak to czyi nili już nieraz, przecięli
drogę, stanęli tam groźni* brodaci, w czarnych arnauckich spiczastych czapach, obwieszeni
bronią. Kobiety wyłoniły się zza zakrętu i na ich widok zatrzymały się osłupiałe; potem, roz-
pierzchły się jedne w dół, drugie w górę, rzuciły się do ucieczki, ale strach podcinał im nogi,
więc właściwie kręciły się w kółko jak oszołomione ptalfi. Zdrętwiałe z przerażenia, upadły
na ziemię, płacząc.
Hajduków to nie wzruszyło, nawet nie spojrzeli na nie. Uwagę ich przyciągała kobieta
stojąca jeszcze na drodze, młoda i urodziwa. A ubrana jak w święto!i Niebieska jedwabna
suknia, serdak z czerwonego atłasu, wzorzysty jerozolimski fartuch, u pasa srebrne klamry. I
przy tym wszystkim ciężkie naszyjniki — sznur dużych dukatów, sznur rubetów * i machmu-
dii **. Dokąd się wybrała taka wystrojona, czyżby na wesele? Czyż ojciec, który puścił ją tak
samą przez, te góry, postradał rozum?
Szybił postąpił kilka kroków naprzód — dziewczyna spokojnie patrzyła mu prosto w
oczy. Pionowa zmarszczka zastygła pomiędzy jej cienkimi, wygiętymi brwiami, czerwone
wargi drżały.
— Hej, wy! — zawołała, a jej delikatny głos' dziwnie zadźwięczał wśród płaczu kobiet.
— Idźcie do swojej roboty, bo jeżeli nie...! Czy wam nie wstyd? Czego chcecie od
bezbronnych kobiet!
Przy tych słowach hajducy, którzy nie spuszczali oczu z dukatów na jej szyi, rzucili się ku
niej, z daleka wyciągając swe twarde ręce. Szybił machnął dłonią i powstrzymał ich. Potem
odwrócił się, wyprostował na całą swą wysokość i z góry zmierzył dziewczynę spojrzeniem.
Jaka bielutka twarz! I jaka cienka w pasie, a spódnice szerokie jak u lalki. I co
za odwaga! Oczy błysnęły mu wesoło, <a dziewczyna zmusiła go do śmiechu. Ale ona sama
pierwsza się roześmiała. Twarz jej pojaśniała, stała się piękniejsza, można było teraz
zobaczyć błękit jej oczu i biel zębów. Szybił patrzył na nią zdziwiony: kie licho?
Jak stało się to wszystko, co nastąpiło potem, Szybił sam nie mógł zrozumieć. Kobiety
oprzytomniał ły i chociaż jeszcze płoche jak łanie, skupiły się wokół niego. Jakby się w
górach rozpogodziło, usłyszeli z dołu szum rzeki, w górze odezwał się ptak. Sam Szybił
usiadł na jakimś kamieniu i z uśmiechem słuchał szczebiotu dziewczyny. Co ona mówiła?
Bóg jeden wie! Słowa, które nic nie znaczą, słowa, które się zapomina. Ale jak błyszczały jej
oczy i jak przyjemnie było patrzeć na nią! Z boku, jakby cudem jakimś obłaskawieni,
posiadali hajducy i palili spokojnie.
t— Jesteś więc córką wielkiego kechaji * — mówił Szybił. ^ Rada ci na imię. Jakże cię
tak ojciec puścił samą? I to strojnie ubraną, w dukatach, w tych sznurach machmudii...
Zabiorę ci je!
--’Ech, zabierzesz! Może byś mi dał jeszcze, bo mam ich za mało! Spójrz no! — zawołała
wskazując dłonią. — Spójrz, jak ci się podarł rękaw. Poczekaj, zaszyję ci go!
Szybił spojrzał na swą rękę, zaciśniętą na strzelbie: czerwone sukno naprawdę było
rozdarte. I zanim się zorientował, czy dziewczyna żartuje, czy nie, spostrzegł ją tuż przed
sobą, spostrzegł meszek na jej białej twarzy i czerwone wargi; a gdy spoglądała na niego,
oczy jej zalewały go miękkim i słodkim blaskiem. Uśmiechała się i patrzyła na niego
łobuzersko, trzymając podarty rękaw, a w ustach igłę i nitkę.
— Nie ruszaj się — skarciła go '.¿y, zaczynam. Poza tym włóż coś do ust, żebym ci
rozumu nie zaszyła. Żebyś go chociaż miał!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
— Słuchaj — ciągnęła Rada — musisz się ożenić, I żeby ci miał kto cerować. Żebyś nie
chodził taki i obdarty jak...
— Jak kto?
— Jak Cygan!
Szybił nachmurzył się. Kobiety spojrzały po sobie 1 spłoszone.
— Ożeniłbym się — rzekł Szybił — ale mnie j dziewczęta nie chcą.
— Ech, zechcą. Taki młodzieniec!
. •—To weź mnie ty!
— Kto? Ja? Doliną ucieka, kierpce sznurkiem wią- I że — kto to jest? Hajduk. Nie,
dziękuję. Hajduka nie chcę.
Szybił znów się nachmurzył. Rada napotkała bła- j galne spojrzenia kobiet i, żeby naprawić
to, co po- I wiedziała, rzekła prędko:
— A może, może... wezmę cię. Trzeba tylko, żebyś spytał wielkiego kechaję.
Tu zamilkła na chwilę, a potem dodała:
— I karserdarina, Murad-beja *... Gotowe. Widzisz, jak zacerowałam? — puściła rękaw. S?
Żebyś o mnie pamiętał, żebyś ten kaftan nosił żywy i zdrowy...
Szybił spojrzał na nią i roześmiał się. Porozmawiali f jeszcze trochę, potem kobiety ruszyły w
drogę, a Szybił odprowadził je aż do miejsca, gdzie kończył się las i rozpoczynało pole.
Działo się to wiosną. Dopiero tu i ówdzie w dolinach zazieleniły się świeże bukowe listki, na
innych drzewach były tylko pączki. Szybił wracał w góry, wciąż się uśmiechając. Za nim szli
hajducy, wpatrzeni w ziemię i milczący. Czarna wrona przeleciała nad nimi i zaskrzeczała zły
znak! Szybił tego nie zauważył, ale hajducy skupili się razem i coś szeptali między sobą.
Kobieta stanęła im na drodze, piękna kobieta, a wszystko to nie wróżyło nic dobrego.
Minęło nieco czasu, ociepliło się jeszcze bardziej. Zakwitły dzikie śliwki, rozwinęły się
grusze i pewnego dnia, w ciepłym powietrzu i słońcu, zakukała kukułka. Jak to było we
zwyczaju, Szybił zaczął liczyć, żeby się przekonać, ile lat będzie żył, ale potem zadumał się
nad swoim wiekiem i wydało mu się, że jest już stary. Wspomniał Radę i uśmiechnął się.
„Cóż za dziwna mieszanina kobiety, dziecka i diabła! — myślał. — A jak jej wszystko
zgrabnie idzie: powie coś — to mądre, zrobi coś — to miłe!” I widział ją trzymającą
nawleczoną igłę w ustach, patrzącą na niego i uśmiechniętą. „Nie igłę — pomyślał znów
Szybił i westchnął — nóż mogłaby tak trzymać w ustach i od tego noża człowiek chętnie by
zginął!”
Właśnie gdy tak rozmyślał, hajducy zatrzymali przejeżdżających kupców. Wystraszeni,
pożółkli jak szafran, ledwo trzymali się w siodłach, czekając, co powie Szybił. Ale Szybił nie
kazał im odwiązywać juków ani też nie szukał, co kryje się w ich trzosach. Zaczął z nimi
gwarzyć to o tym, to o owym, wspomniał o wielkim kechaj-i i wreszcie rozgadał się o Ra-
dzie. Hajducy patrzyli w ziemię, paląc się ze wstydu. Szybił przepuścił kupców i jeszcze
odprowadził ich trochę, głośno polecając zanieść wiele pozdrowień dla Rady.
Hajducy nie odezwali się już do niego słowem i nie ważyli się spojrzeć mu w oczy. Ale
gdy wieczorem zebrali się w górach, na szczytach Sinych Skał, wśród orlich gniazd, a Szybił
położył się i zasnął, zostali jeszcze rozmawiając przy ognisku. W górach nic się nie zmieniło,
ich kryjówka była pewna. A jed- • nak czuli jakiś niepokój i lękliwie rozglądali się dokoła.
Szczeknie gdzieś lis — im się wydaje, że to człowiek kaszle; trzaśnie gałązka myślą, że ktoś
nadchodzi. I coraz bliżej pochylają się ku sobie, szepcą i patrzą, jak Sżybił przewraca się, jak
wzdycha i mówi coś przez sen. Potem wstali i zaczęli gotować się do drogi. Nie zabili go,
uciekli od niego, jak się ucieka przed dżumą.
Szybił pozostał sam. A wtedy pieniądze zagrabione z sułtańskiego skarbca, pierścienie
zdarte z rąk żywych i umarłych, złoto i srebro z cerkwi i mona- sterów — całe bogactwo
uzbierane i ukryte po jaskiniach i dziuplach, wszystko to popłynęło do domu wielkiego
kechaji jako podarki dla Rady. Drogie podarki za każde pozdrowienie od niej. Aż oto Szybił
otrzymał wiadomość, która go oszołomiła: Rada wzywa go, żeby zszedł do wsi; jej ojciec
daje im błogosławieństwo, zaś Murad-bej darowuje mu wszystkie winy. Na znak prawdy
karserdarin posyła mu bursztynowe paciorki z Jerozolimy.
Szybił długo się zastanawiał, czy to wszystko nie jest po to, żeby go zwabić. Całe swe
bogactwo już oddał. A las rozzielenił się już na dobre, stał się jakiś ciężki i ciemniejszy,
polany porosły wysoką trawą, zakwitły piwonie i jasieniec, kwiat rusałek.
Z dolin powiało zapachem bzów i lip. I kiedy w wąwozach odezwał się echem ryk
jelenia, a w Starym Gaju zagruchały siwe gołębie gl twardy wydał się Szybiłowi kamień, na
którym wieczorem kładł głowę, i ciężką wydała mu się strzelba. Nie mógł już wytrzymać i
wybrał się do wsi.
Gdy ruszał z Sinych Skał, było południe, gdy zszedł w dół, na drogę, i obejrzał się za
siebie, szczyty gór i skalne ściany czerwieniły się w zachodzącym słońcu. Ale na tle białych
urwisk i skalistych zboczy krążyły jeszcze orły. Te orły, które przywykły do trupów i które
nieraz, zleciawszy na jakąś skałę, szarpały ludzkie mięso. Zapadał mrok, w doliny opuszczała
się sinawa mgła, po wzgórzach pełzały długie cienie. Góry umilkły, ciche, zamyślone, jakby
patrzyły za Szybiłem i pytały: dokąd? Ścisnęło mu się serce, podejrzenie jak robak zaczęło
toczyć jego 4uszę. Usiadł na jakimś kamieniu i zadumał się.
I znów wszystko sobie przypomniał, wszystko przemyślał. Gdy podniósł oczy, wzeszedł
już księżyc. Inny świat widział przed sobą Szybił i inne stały się góry — szeroko rozesłane,
niewyraźne, wygłądzo^ie jal?
sine skały, owinięte jakby w biały welon. W czarnym cieniu czaiły się lasy, od hal szedł
chłód, pełzała po ,nich biała mgła zwijając się jak smok. Gdzieś w mroku świeciły robaczki
świętojańskie, wypisywały ognistymi liniami- jakieś znaki, jakieś tajemne słowa, "i gasły. A
głęboko w dole coś śpiewało — czy to rzeka? — śpiewała tak cicho, tak pięknie...
Zapatrzony przed siebie, Szybił rozmyślał. W oczach jego łamały się promienie księżyca
niczym krótkie żółte druciki, iskrzyły się i splatały w jakiś nieokreślony obraz, który to
pojawiał się, to znikał. Ale Szybił wyraźnie widział dwoje wpatrzonych w niego oczu i
wabiący uśmiech. Wstał, ruszył za tymi oczyma i tym uśmiechem, i już się więcej nie
obejrzał.
Trzy ostrożne stuknięcia, cicho wyszeptane: „To ja, Mustafa!”, drzwi się otwierają —■ i
wchodzi do ojcowskiego domu. Na ognisku pali się ogień, cienie tańczą po ścianach. Na
rękojeściach pistoletów Szy- biła, na patrontaszach i okuciach torby migocą odblaski. Jest
wysoki i rosły, dom dla niego jakby za ciasny. Napotkał spojrzenie matki i pojął cały nie-
pokój, który ją męczył.
i— Mustafa — wyszeptała — dlaczegoś przyszedł? Pójdziesz tjim do nich?
,7?, Pójdę.
— Pójdziesz! Kiedy?
— Jutro.
Stara kobieta dobrze znała syna i wiedziała, że żadne wysiłki nie odwiodą go od
wykonania zamiaru. Usiadła koło ogniska, objęła rękami kolana, wlepiła oczy w ziemię i
poczęła zawodzić:
— Mustafa! Od trzech dni strażnicy karserdarina leją naboje i ostrzą swe noże;
sprawdzają je palcem, czy ostre; gdyby na nie włos spuścić — i włos przetną. Strażnicy
podkręcają wąsa i spoglądają w stronę naszego domu... Mustafa, coś złego się stanie.
Szybił odwrócił się i popatrzył na nią, ale spojrzenie miał takie, że nie wiedziała, czy ją
słyszał i rozumiał. Umilkła i nic już więcej nie powiedziała.
Szybił tymczasem zdejmował pas i pistolety o pozłacanych rękojeściach, noże
„kulaklije”, srebrem o- zdobione patrontasze — to wszystko, co było już dla niego ciężkim i
zbytecznym brzemieniem.
*
Na wzgórzu, w Gospodzie Cerkiewnej, siedzą przy otwartym oknie karserdarin Murad-
bej i wielki kechaja. Bej, nachmurzony, milczy i w zamyśleniu ssie cybuch. Wielki kechaja,
wesół, przechadza się po izbie, zarzucając szerokimi szarawarami, od czasu do czasu
wyjmuje zza barwnego jedwabnego pasa dużą kulę zegarka, spogląda nań i znów go chowa.
Potem zaciera ręce i powiada:
— Wszystko zrobione, bej efendi; nie martw się, wilk wpadł w sidła...
Na stole przed karserdarinem leżą dwie chusty: biała i czerwona. To umówione znaki dla
strażników, ukrytych w zasadzce. Jeśli bej rozwinie w oknie białą chustę, ma to oznaczać
łaskę, jeśli, rozwinie czerwoną, ma to oznaczać śmierć. Rada nie wyszła do bramy, nie widać
też, aby szedł Mustafa. Wielki kechaja nie może się powstrzymać, biegnie do domu.
— I co? — pyta bej, gdy kechaja wrócił.
— Wszystko w porządku. Ubrała się, jak mogła najpiękniej, w czerwony atłasowy
serdak i niebieską jedwabną suknię. Tak samo, jak była ubrana, gdy ją wysłaliśmy w góry. To
przecie kobieta — przegląda się w lustrze, maluje brwi i śmieje się.
— Jak to śmieje się? — mówi gniewnie bej. — Czyż ona nie wie, co ma się stać?
— Wie, jakżeby mogła nie wiedzieć.
—* Powiedziałeś jej wszystko?
— Hm... wszystkiego jej nie powiedziałem, niepodobna było. Ale nie! Wszystko jej
powiedziałem, wszystko. Nie martw się, efendi, wszystko w porządku.
Mija jeszcze godzina. Nikogo nie widać. Wielki ke-
chaja znów biegnie do domu, tym razem zostaje tam dłużej, wreszcie wraca.
— I co? — pyta bej.
— Ech, teraz znowu co innego. Płacze. Była u niej ta wiedźma, jego matka. Gdybym ją
zastał, już ja bym ją rozumu nauczył! Była u niej, efendi, i kto wie, co jej nagadała. Teraz
Rada łamie ręce i płacze. „Nie pozwolę — woła — żeby choć jeden włos spadł mu z głowy.
Pójdę do niego, ucieknę z nim w góry!” Ach, kobiety, kobiety! Takie one już są. A niech tam.
Kazałem jej. Wyjdzie. Zaraz ją zobaczysz w bramie...
.Karserdarin gładzi brodę i milczy. Niebieskie koła dymu wyginają się i wiją wokół jego
głowy.
Ale oto: Rada w bramie stanęła, z dołu idzie Mustafa. Karserdarin i wielki kechaja biegną
do okna, kryją się za zasłoną, patrzą wstrzymując- oddech.
Szybił idzie środkiem ulicy. Po dachach, po drzewach owocowych przypieka słońce.
Daleko w głębi ulicy widać góry, gdzie Mustafa był panem. Nie ma przy sobie broni. Ale jak
jest ubrany! W strój z błękitnego braszowskiego sukna, obszyty srebrem i złotem. Wysoki i
smukły, schudł i poczerniał trochę, ale idzie dumnie wyprostowany, piękny! W ręku ma
bursztynowe paciorki i czerwony goździk — paciorki od beja, goździk od Rady. Jest już
blisko, patrzy na Radę, patrzy i uśmiecha się.
Bej szarpie swą białą brodę i powiada:
— Cóż to za junak! I jaki piękny!
— Chusta, bej efendi, chusta! — woła wielki kechaja.
— Cóż to za junak! — powtarza bej z uniesieniem. — I jaki piękny!
Wielki kechaja chwyta czerwoną chustę i biegnie do okna. Bej łapie go za rękę.
—* Nie, czorbadżi, taki człowiek nie powinien umrzeć!
— A moja córka?! A mój honor?! — woła wielki kechaja, wyrywa się, podchodzi do
okna i powiewa czerwoną chustą.
Huknęły strzały. Szyby w oknach zadzwoniły, za~ kołysały się domy, na ziemię jakby
padł czarny cień. Szybił zatrzymał się, groźny, piękny. Rozerwał paciorki, ale goździka nie
rzucił, skrzyżował ręce na piersiach i czeka. Chwila, dwie — zanim strażnicy tureccy znów
nabili strzelby. Ich ostry krzyk rozległ się od dołu ulicy. Szybił nawet nie drgnął. Inny krzyk z
bramy domu wielkiego kechaji. Szybił odwrócił się: to Rada. Biegła ku niemu, wyciągając
ręce, jakby go chciała osłonić, on zaś rozwarł ramiona, jakby ją miał objąć. Znów rozległy się
strzały. Upadł Szybił, upadł najpierw na twarz, potem przewrócił się na plecy. Przy nim
upadła Rada.
I wszystko ucichło. Słońce przypiekało kamienie bruku. Jak plama krwi pomiędzy
dwoma trupami czerwienił się goździk.
Z Gospody Cerkiewnej, z okna, ktoś rozpaczliwie powiewał białą chustą.
Przełożył Bronisław Cirlić
Głowy hajduków
,„1876, 7 maja. —- W piątek rozeszła się w mieście pogłoska, że kilku młodych chłopców
bułgarskich zatknęło sztandar w Bałkanie...” .
(Z latopisu Hadżi Kiro Tabaka ze Sliwęnu)
WH ieś położona u podnóży stromych wzgórz, na któ- I rych krętą wstęgą ciemniały
pradawne lasy dębowe, pozostawała nie zmieniona od wieków. Wciąż takie same były
wznoszące się dokoła góry, polany w Do- bromericy i Bocur, skały i doliny w Grymowcu,
gdzie echo powtarzało się siedmiokrotnie. I wiele jeszcze było rzeczy stałych i niezmiennych,
lecz ludzie zazwyczaj nie pamiętali o nich i gdy mowa była o czymś bardzo starym,
sięgającym w daleką przeszłość, wymieniali topolę rosnącą w mahale* Belizneńskiej lub
dziadka Rusiego Sapundżiję,
Nikt nie wiedział, ile lat liczy sobie stara topola. I chociaż miała już uschnięty
wierzchołek i pochylona była na jedną stronę, wciąż się jeszcze trzymała ku zdumieniu
wszystkich. Nie starzał się również i dziadek Rusi. Zwykł był siedzieć na ławce pod białą
ścianą swego domku, drzemał sobie spokojnie na słonku lub też spoglądał na przeciwległe
góry. Takim go pamiętano od lat. Tuż obok na sąsiednim podwórzu wznosiła się topola i
suchy jej wierzchołek godził w niebo. Wieczorem liście starego drzewa drżały jak
motyle, cień kładł się na plac i sięgał białej ściany, pod którą siedział dziadek Rusi.
Były to czasy, gdy większość chłopów nosiła się już po miejsku, dziadek Rusi jednak
wciąż chodził w szarych poturach i czerwonym pasie. Latem zaś chodził w koszuli z
zawiniętymi rękawami, pięknymi białymi rękawami, które przypominały o jego zajęciu i
świadczyć miały o jakości wyrabianego przez niego mydła. Ale były to dawne dzieje. W
owych odległych czasach pracę dziadka Rusiego otaczała głęboka tajemnica, teraz jednak,
gdy każdy sam już umiał wyrabiać mydło, powodziło mu się znacznie gorzej. A jednak nikt
nie słyszał, żeby dziadek Rusi skarżył się. Znajdował zawsze trochę roboty i jakoś wiązał
koniec z końcem. I wciąż tak samo czyste i białe jak śnieg były rękawy jego koszuli i tak jak
dawniej znajdował czas, by odpoczywać na swej ławeczce.
Tak samo było i tej wiosny. Siedział dziadek Rusi na ławce przed domem, rozmyślał i
zastanawiał się, ile też jest prawdy w tych wszystkich pogłoskach, które krążą po wsi, a co
jest w nich wymysłem. Nie dawał wiary babskim plotkom, ale i sam już zauważył, że
każdego ranka czorbadżije zbierają się w karczmie przy cerkwi i coś między sobą
niespokojnie szepczą. Każdego ranka dowódca żandarmów Ali wychodził przed konak* i stał
tam długie godziny: patrzał na rysujące się w dali szczyty górskie lub też na brukowane
kocimi łbami uliczki wsi. Żandarmi siedzieli na schodach kanaku, wygląd mieli pochmurny i
zły, w rękach trzymali strzelby, zaś w pobliżu czekały na nich osiodłane konie. Coś wisiało w
powietrzu, coś miało się stać, czyniono jakieś przygotowania, ale kto to przygotowywał i
gdzie — tego dziadek Rusi nie wiedział. Zdawało się, że pozostawało to tajemnicą również i
dla dowódcy żandarmów Alego.
I jeszcze jedną rzecz spostrzegł dziadek Rusi. Pod tym samym białym murem, pod
którym zwykł był
siedzieć, mieścił się niewielki warsztat szewski należący do jego syna Miłusza. Z ławki
widać było otwarte drzwi warsztatu i zawsze odsłonięte niewielkie okienko. Od pewnego
czasu często zaczął zaglądać do sklepiku Penko Dodowaniak. Czego tu szukał? Do czego
potrzebny mu był Miłusz? Dodowaniak miał dziesięcioro dzieci, które zawsze biegały boso,
włóczęgą był i całymi dniami błąkał się po górach w poszukiwaniu nie wiadomo czego.
Biedakiem był, potrzebował pieniędzy, ale czego mógł chcieć od Miłusza?
Wieczorami zaś w warsztacie Miłusza zbierali się młodzi chłopcy ze wsi. Przychodziło
ich tylu, że ciasna klitka nie mogła wszystkich pomieścić, wówczas Miłusz prowadził ich do
mieszkania. Miłusz ich prowadzi, Miłusz im rozkazuje. Dziadek Rusi nie mógł dopatrzyć się
w tym niczego złego. „Młodzi sąiiMs=- myślał — mają swoje własne sprawy. Czemu nie
mieliby się razem zbierać?”
Nie, nie można powiedzieć, żeby dziadek Rusi już tak całkiem nie domyślał się, na co się
zanosi. Coś niecoś mu świtało. Zdawał sobie sprawę, że zbliżają się ciężkie dni, że nadciąga
burza i że nie będzie to zwykła burza, lecz potężny huragan, gdy grzmią niebiosa, połyskują
błyskawice wijąc się jak węże, orły pędzą uciekając przed chmurami. Wówczas spaść może
grad ciężki jak kamienie i zniszczyć wszystko do szczętu. Taka właśnie burza nadciągała. Nie
wiedział tylko dziadek Rusi, czy burza ta przejdzie bokiem, czy też zawadzi i o jego wieś.
O tych sprawach rozmyślał więc stary dziadek Rusi siedząc na ławce pod ścianą swego
domku. Pewnego dnia wszedł do domu i mijał jak zwykle pokój Miłusza, w którym syn jego
zwykł był zamykać się ze swoimi gośćmi. Pozostawali w pokoju aż do piania kogutów.
Czasami panowała tam martwa cisza, kiedy indziej zaś zebrana młodzież śpiewała tak
donośnie, że cegły leciały z dachu. Tego dnia dziadek Rusi zatrzymał się pode drzwiami i
zajrzał przez dziurkę
od klucza. Spojrzał i zadrżał. Na środku pokoju stai Miłusz. Jego syn Miłusz w stroju
hajduckim. Na nogach miał wysokie białe owijacze przecięte czarnymi taśmami. Głowę
zdobiła wysoka czapa barania z przypiętym herbem-lwem, w ręce trzymał szablę. Z tyłu za
nim dziadek Rusi zobaczył towarzyszy Miłusza ze strzelbami, inni klęcząc przed ogniskiem
leli kule„ szykowali naboje. Dziadek Rusi zrozumiał wszystkot
Z rana znów usiadł na swej ławce, popatrzył na góry i uśmiechnął się. Ten uśmiech
zdawał się mówić: „Wiesz wszystko, ale nic nie powiesz!” Z daleka, mogło się wydawać, że
starzec pogrążony jest w drzemce, ale rozpierała go radość i z trudem mógł się powstrzymać
od śmiechu, gdy przyglądał się dowódcy żandarmów Alemu, który rozgląda się przecie na
wszystkie strony, patrzy, a nic nie widzi. Śmiech budził w nim widok czorbadżijów, którzy
powiewając szerokimi po turami zbierają się razem i coś sobie rozpowiadają z taką powagą,
jak gdyby w swych rękach dzierżyli władzę nad światem. „Nic nie wiecie, nic! — myślał
dziadek Rusi. — Skończyło się wasze panowanie. Wkrótce koniec z Turcją!”
I dziadek Rusi przypomniał sobie, że wśród wielu pogłosek, które krążyły po wsi, słyszał
również, jakoby dwóch wędrownych mnichów spędziło noc w miejscowym klasztorze. Mieli
ze sobą księgę znalezioną na Świętej Górze, w tej księdze zaś było napisane, że Turcja
padnie. Skoro zaś było to w księdze, tak się stać musi.
Dziadek Rusi wiedział więc dobrze, co ma nadejść. Bał się i cieszył jednocześnie. A na
zewnątrz wszystko płynęło po staremu. Pogoda była piękna, świeciło słońce. Cudownie
wyglądał Bałkan: zbocza na dole porastały zielone lasy, wyżej stawały się one ciemniejsze,
najwyższe zaś szczyty sięgające nieba były jak zawsze granatowe. Nad górami płynęły białe
obłoki, podobne do fantastycznych wież. Wiosna panowała również i we wsi. Drzewa
owocowe okryły się gęstą zielenią, tu i ówdzie nad kamiennym murem widnie
ją liliowe kiście bzu lub zwisają żółte grona kwitnącej akacji. Bose dziewczęta biegną od
bramy do bramy, czerwone tulipany mają wpięte we włosy. Jest ciepło i pięknie. Tak bywa
zawsze przed nadejściem jakichś wielkich wydarzeń.
Dziadek Rusi jednak myśli, że w biały dzień, przy tak pięknej pogodzie nic złego nie
może się stać. I nawet to, co na własne oczy oglądał przez dziurkę od klucza, wydaje mu się
przywidzeniem. Podnosi się więc z ławki i idzie do warsztatu syna swego Miłu- sza.
Zapragnął zobaczyć, co się tam dzieje, popytać.
Dziadek Kusi zagląda przez małe okienko. Miłusz pracuje pochylony nad warsztatem.
Przed nim stoi jakaś stara kobieta.
- Bardzo cię proszę, Miłusz — mówi prawie płacząc -¿- napraw te buty. Ale zrób to
dobrze. I tak jak mówiłam, nie bierz ode mnie więcej, Miłusz...
Wchodzi młoda kobieta. Policzki ma pełne, czerwone, tryskające zdrowiem, brwi
wąziutkie i czarne wiją się jak dwie pijawki. Młódka kładzie przed Miłuszem czarne
trzewiczki na cieniutkich obcasikach i powiada szybko i prosząco:
T-T Miłusz, napraw mi je, ale zrób to jak najprędzej! Bardzo mi są potrzebne! Ale
słuchaj, Miłusz, zrób to ładnie i dobrze. I żebyś wiele ode mnie nie wziął!
Dziadek Rusi się śmieje. Śmieje się również i stara kobieta, choć łzy połyskują w jej
oczach. Młódka czerwienieje niczym piwonia, rozgląda się dokoła, dotyka fartucha,
spódnicy, nie może zrozumieć, dlaczego wszyscy się śmieją.
— I ty też chcesz, żeby tanio od ciebie wziął? yr nie na żarty rozgniewał się dziadek
Rusi.r Uciekaj stąd! Tamta jest naprawdę biedna, a ty? Twój teść siedzi na pieniądzach.
Czerwońce może garnkami mierzyć!...
. <--tNo więc jak, Miłusz, powiedz, bo się śpieszę — bąka zmieszana młódka.
Miłusz unosi głowę znad roboty. Pod rozpiętą ko
szulą widać potężną klatkę piersiową i kark mocny jak pień dębu. Twarz ma trochę bladą,
pokrytą żółtymi plamami, jasne wąsiki sterczą w górę, ale spojrzenie ma dobre. Oczy
Miłusza są niebieskie z czarnymi śmiejącymi się punkcikami. Takie same oczy ma i dziadek
Rusi.
Miłusz bierze do rąk przyniesione obuwie, ogląda je ze wszystkich stron i powiada:
— Więcej nie dacie, co? Dobra, niech i tak będzie. Zreperuję je.
Uśmiecha się, a ten uśmiech jest najlepszym przyrzeczeniem. Kobiety wiedzą o tym i
więcej się nie targują. Młódka szybko opuszcza warsztat i biegnie zalaną słońcem ulicą.
Stękając i jęcząc podąża za nią stara kobieta. Dziadek Rusi wraca na swą ławeczkę. „Wcale
nie dba o pieniądze ten mój Miłusz — myśli dziadek Rusi. — Dla niego najważniejsza, rzecz
to dobrze wykonać robotę”.
Minął jeden dzień, potem drugi. Miłusz pracował. Naprzeciwko jego warsztatu znajdował
się drewniany płot, a tuż przy nim rosła jabłoń. Często można było zobaczyć tam Lucę, córkę
sąsiadów. Stała i zerkała w stronę warsztatu. Wieczorami Miłusz szedł do płotu i prowadził
rozmowy z Lucą pod gałęziami jabłoni. W mroku nocy topola na sąsiednim podwórzu wyda-
wała się jeszcze wyższa i ciemniejsza, poprzez jej gałęzie złotem połyskiwał księżyc.
Dziadek Rusi siedział na swej ławeczce, udawał, że nic nie widzi, ale właśnie wówczas
nachodziły go najczarniejsze myśli.
Zapadł zmierzch i znów powtarzało się to samo. Dowódca żandarmów Ali wychodził
przed konak i bacznie się rozglądał dokoła. Dodowaniak jak i przedtem odwiedzał warsztat
Miłusza. Przychodził nie wiadomo skąd w czarnej baraniej czapie na głowie, obdarty,
zakurzony. Wyglądało, że schodzi wprost z Bałkanu. Przystanie, spojrzy w lewo, spojrzy w
prawo i wśliżnie się do sklepiku jak mnich do swej celi. Pozostawał tam czas dłuższy, gdy
zaś mijał dziadka Rusi ego, zmieniał wyraz twarzy i udawał nie-
winiątko. Rozgniewało to wreszcie starego i któregoś dnia zagadnął Dodowaniaka:
— No i cóż, Penko, będziemy je ścinać?
— Ścinać? Co mamy ścinać?
— Główki kapusty.
— Jakie główki kapusty, dziadku Rusi?
No i wówczas dziadek Rusi mu powiedział, o jakie to główki kapusty chodzi, a uczynił to
tak głośno, że mógł to usłyszeć również i dowódca Ali, który jak zawsze tkwił na swym
posterunku przed konakiem. Dodowaniak drgnął, spojrzał dziadkowi w oczy i zrozumiał, że
nie ma już potrzeby dalszego ukrywania prawdy przed nim. Od tego czasu przychodząc do
Miłusza zawsze wstępował do dziadka Rusiego. Siadali we dwójkę na- ławce i spoglądając
na przeciwległe góry rozmawiali. Ludzie przyglądali się im, ale nie wiedzieli, o czym ci dwaj
rozmawiają. Od czasu do czasu można było zobaczyć, że dziadek Rusi wykonuje ręką ruch
przypominający ścinanie, Czasem też podnosił dłoń gestem uspokajającym, jak gdyby mó-
wiąc do Dodowaniaka: Poczekaj, poczekaj jeszcze trochę!
■Czekać zaś było coraz trudniej,; bo dni stawały się niespokojne. Zaczęły się ukazywać
znaki. W ma- hale Belizneńskiej krowa urodziła cielę o dwóch głowach. Pewnego wieczoru
księżyc, początkowo jasny i srebrny, nagle ściemniał i stał się czerwony jak krew. Zaś jeszcze
przedtem — jedni w to wierzyli, drudzy nde — światy Mikołaj Cudotwórca zeszedł z ikony i
przemówił do młodego pomocnika popa Ruska, który sam jeden znajdował się w cerkwi. I
różne jeszcze pogłoski chodziły po wsi, najwięcej zaś opowiadały kobiety.
Dziadek Rusi był spokojny. „Każda rzecz — myślał stary ma dwie strony. Jeżeli te znaki
wróżą jednym biedę, dla drugich znaczą dobro. Dobro dla Bułgarów, zło dla Turków”.
Pewnego wieczoru wstąpił do niego Dodowaniak, ale tak się śpieszył, że zdążył tylko
powiedzieć:
— Mą! Pozostawiłem ich na Kusz-bunar. Jutro będą tutaj!
I zniknął w warsztacie Miłusza. Stukot młotka szewskiego urwał się i więcej się nie
odezwał.
Dziadek Rusi popatrzył na Bałkan. Góry wydały mu się jakieś rozleglejsze, wyższe,
bardziej ponure i groźne. Zdawało mu się, że już-już mają przemówić; Dziadek Rusi zrobił
trzykrotny znak krzyża. Pozostał na swej ławeczce aż do późnego wieczoru.
Gałęzie topoli chwiały się i szumiały — znak, że pogoda się psuje.

Pogoda się zmieniła. Z północy poprzez wzgórza nadciągały mgły, otaczały gęstą siecią
czarne wierzchołki lasów, odrywały się od nich i podążały ku Bał- kanowi. Ciemność
ogarnęła ziemię, powiało zimnem. Mężczyźni włożyli ciepłe kapoty, kobiety kożuszki
podbite skórkami lisów. Wszyscy się śpieszyli, jakby gonił ich wiatr. Spotykając się ze sobą,
ludzie szybko wymieniali parę słów i rozchodzili się. Na wszystkich twarzach widniał
niepokój i troska.
Dowódca Ali znajdował się przed konakiem. Zaś żandarmi zeszli ze schodków i stali ze
strzelbami na ramieniu, trzymając osiodłane konie za uzdy.
Koło południa wszyscy znajdujący się wówczas na ulicach mężczyźni i kobiety ^ zaczęli
nagle uciekać. Zadźwięczały zasuwy, trzaskały zamykane bramy. Krawcy, rymarze,
handlarze zamykali swe warsztaty i sklepy, przekręcali klucze w drzwiach i w pośpiechu
gnali do domów. Ulice opustoszały, wieś zamarła. Gęsta mgła opadła jeszcze niżej, wzmógł
się złowieszczy i przerażający szum lasów.
I oto pośrodku wsi, na placu, ukazał się tłum czarno ubranych mężczyzn, nad nimi
powiewał szarpany wiatrem zielony sztandar. Wojewoda * Stoił ze swą drużyną zeszedł z
gór.
Lecz większość miejscowych chłopów zajmowała się wypasem owiec w Dobrudży, wieś
nie myślała o powstaniu. Niewielka ilość pozostałych we wsi mężczyzn składała się ze
spokojnych rzemieślników, serca ich nie wiedziały, co to odwaga. Wszyscy się pochowali.
Spoza zamkniętych okiennic, przez szczeliny w bramach i płotach spoglądali wraz z
kobietami na zielony sztandar powiewający wśród ciemnych chmur i czekali, co będzie dalej.
Plac przed konakiem opustoszał. Nie było widać ani dowódcy, ani żandarmów.
Przez krótką chwilę wieś pozostawała cicha i martwa jak porażona piorunem. Nagle
rozbrzmiała pieśń. Słychać czyjeś głosy, wynurzają się z zaułków, ale wciąż jeszcze nikogo
nie widać. Ale oto są tutaj: grupka pięciu czy sześciu mężczyzn ze strzelbami na ramieniu.
Na przedzie idzie młodzian wysokiego wzrostu, z pochmurną twarzą, sterczącą rudą
czupryną. To Miłusz syn dziadka Rusiego, ubrany w strój hajducki. Za nim wojskowym
krokiem podążają pozostali, oczy im płoną, śpiewają z powagą i przejęciem. Zaś Miłusz,
wysmukły zuchowaty Miłusz co chwila unosi strzelbę i woła: „Do broni!”
Patrzący z ukrycia mężczyźni odwracają spojrzenia, kobiety ze łzami w oczach
spoglądają na tę grupkę, która samotnie kroczy wiejskimi uliczkami, wchodzi na plac i
zatrzymuje się pod zielonym sztandarem. Teraz czarne postacie na placu tworzą zwarte,
równe szeregi. Wśród gęstej mgły połyskuje złotem ornat popa Ruska, gdy na chwilę ustaje
szum wiatru, do zamkniętych domów dociera śpiewna melodia modlitwy.
Poprzez gliniane ogrodzenia, poprzez kamienne mu- ry przenoszą się od domu «do domu
wiadomości niczym po drucie telegraficznym. Powiadają więc, że został zabity pewien
Turek, który przybył z Gerłowa, by sprzedać mąkę. Wszyscy Cyganie są zamknięci i zostaną
wycięci. Ale oto rozeszła się najgorsza wiadomość: hajducy chodzą po domach i siłą
zabierają
mężczyzn. Przerażeni krawcy i rymarze znaleźli dla siebie bezpieczne kryjówki, ale kobiety
w dalszym ciągu nie odrywają zaciekawionych spojrzeń od szpar w zamkniętych bramach.
Wówczas właśnie ukazał się dziadek Rusi. Szedł wyprostowany, z nie nakrytą białą
głową. Widocznie bardzo się spieszył, gdyż nie zdążył przepasać się swym czerwonym
pasem. Wesoły był, śmiał się, swoim zwyczajem uderzał się dłońmi po ramionach i po-
śpiewywał: „Cym-cym-cym-cym-cym! Cym-cym-cym- cym!”
Kilka kobiet przestraszyło się i wyszło przed bramę.
— Chrystus zmartwychwstał; ludzie wołał do nich dziadek Rusi. — Winszuję carstwa!
Długie lata!
I wskazując ręką plac dodał: — Widzicie ich? To jest nasze wojsko! Cym-^cym-cym-
cym! Cym-cym- cym-cym!
I nagle twarz mu ciemnieje, marszczy groźnie brwi, wymachuje rękami i woła: Do broni!
Do bronił
I potem znów: — Cym-cym-cym-cym! Cym-cym- cym-cym!
Nikt nie może uwierzyć, że to jest ten sam dziadek Rusi, który całe lata drzemał na swej
ławeczce. I nikt też nie posądzał go o to, że się upił, myślano raczej, że po prostu oszalał.
Dziadek Rusi zaś obszedł w ten sposób prawie całą wieś. Potem znów powrócił na plac i
radośnie uśmiechnięty spoglądał na drużynę, na swego Miłusza. W pewnej chwili coś go
tknęło. Zrozumiał, że praca jego jeszcze nie jest zakończona. Ogłosił nowinę w swojej wsi, a
teraz należy ją zanieść również do wsi sąsiednich. Nie tracąc więc ani chwili, tak jak stał,
pochwycił kapotę i ruszył przez pola.
Dopiero zimne podmuchy wiatru i wymysły tych samych chłopów, którym głosił
„Chrystus zmartwychwstał” i „Winszuję carstwa” oraz ich groźby, że go zwiążą i wydadzą w
ręce żandarmów, ostudziły zapał dziadka Rusiego i wróciły mu przytomność. Zawrócił do
swej wsi. Pierwsze ziarenka wątpliwości
zostały zasiane w jego duszy. A tymczasem przed oczyma jego działy się dziwne rzeczy:
mżawka, która rozpoczęła się jeszcze z rana, zamieniła się w deszcz zmieszany ze śniegiem,
teraz zaś śnieg padał dużymi płatkami! „Cóż to za pogoda? — myślał dziadek Rusi. — Co się
stanie z chłopakami?” Szybko podążał do wsi popędzany zawieją i śniegiem, który wciąż
padał i padał zasnuwając bielą pola i góry.
Gdy dziadek Rusi wchodził do wsi z jednego jej końca, z drugiego, drogą na Własiuw,
wychodził oddział powstańców. Dziadek Rusi przystanął i długo im się przyglądał:
chorągiew zwisała pochylona, czarne postacie,' przygarbione zmęczeniem, z wysiłkiem
wspinały się na wzgórze. Nad nimi zaś ciemniały lasy i oblodzone gałęzie chwiały się nad
ziemią pokrytą śniegiem. Wkrótce mrok i zadymka pochłonęły sztandar, zniknął ostatni z
drużyny. Dziadek Rusi z pochyloną głową powlókł się do domu.
Następnego dnia znów siedział na swej ławce i spoglądał ma ośnieżony Bałkan. Gęsty
śnieg leżał wszędzie, oczy bolały od jego blasku. Biały śnieg i zielone drzewa — był to cud
niespotykany. Dziadek Rusi otulał się kożuchem, wpatrywał się w góry, w oczach jego tkwiło
nieme pytanie: „Dlaczego tak się stało? Co teraz będzie z chłopakami?”
Wieś przeżywała najcięższe chwile. Nadciągało wojsko tureckie. Czorbadżije byli w
pogotowiu. Dziadek Nejko Barduczka — najmądrzejszy i najbardziej wymowny wśród
czorbadżijów — został wyprawiony na spotkanie paszy*. Miał go powitać, upokorzyć się
przed nim i rzec mu, że wieś nie ponosi żadnej winy a że zbójnicy zeszli z Bałkanu.
Dobromerica podobna była do rozkopanego mrowiska. Tam stanęli baszy- buzucy z Gerłowa,
z olbrzymimi zawojami na głowach. Wokół pasów mieli uwiązane zwoje sznurów. Lecz
czorbadżije zdołali ubłagać paszę. I pasza dotrzymał danego słowa: nie pozwolił
baszybuzukom
uderzyć na wieś. Ale wciąż jeszcze tkwili oni na Do- bromericy — ponura, budząca grozę
masa wśród białego śniegu.
Dziadek Rusi siedział bez ruchu na ławce wpatrzony przed siebie. Nic go nie obchodzili
Turcy z Ger- łowa, nic nie chciał wiedzieć o troskach, jakie gnębiły czorbadżijów. Spoglądał
ku górom, wpatrywał się w urwiska i ścieżki, wysilał słuch czy gdzieś wśród tej śnieżnej
ciszy nie rozlegną się strzały. „Zima w maju — myślał strapiony. — Źle. Wyłowią ich po
śladach, jak zające”.
Również i następnego dnia nie opuszczał swej ławki. Turcy gerłowscy odeszli już, ale na
Dobromericy, gdzie stali obozem, pozostało po nich olbrzymie czarne koło, jak gdyby leżało
tam poprzednio duże stado. Strach wciąż jeszcze ciążył nad wsią. Dziadek Rusi był jedynym
człowiekiem, który odważył się pozostawać poza domem.
Nagle z końca wsi doszedł jakiś hałas. Wzmagał się, narastał, aż wreszcie wtargnął do
wsi jak nawałnica. Słychać było bicie w bębny, nawoływania, śpiew i przenikliwą,
zawodzącą melodię piszczałek. Aż wreszcie ukazali się na Brdzie: najpierw konni, potem
nieprzebrane tłumy pieszych. A nad nimi sterczą długie tyki, zaś na tyki nadziane są głowy
ludzkie. Zdawało się, że dziadek Rusi stracił przytomność. Zawodziły piszczałki, grzmiały
bębny. I nagle — czy to krzyk się rozległ, czy też wycie stada wilków? I znów te straszliwe
suche uderzenia, jak gdyby ostry miecz uderzał w wieś, świstał i błyskał wśród słońca i jasnej
bieli śniegu. Jak czarna ponura rzeka popłynęła horda przez osiedle, sterczały i chwiały się
straszliwe tyki.
Dziadek Rusi przeniósł spojrzenie na góry, ale oczy jego były jak ślepe, ręce drżały.
Gdy znów spojrzał w kierunku konaku, horda ba- szybuzuków stanęła już kołem, zaś na
placu sterczały wbite w ziemię tyki z głowami. Wyglądały jak jakieś koszmarne drzewka
wyrastające ze śniegu.
Rozległ się głos posłańca wiejskiego — głos stłumiony bólem i strachem: wszyscy mają
pójść popatrzeć na głowy i powiedzieć, czy nie znają którejś z nich.
Nikt nie usłuchał wezwania. Wówczas wyruszyli żandarmi i poczęli dobijać się do bram.
Zobaczyli dziadka Rusiego siedzącego na ławce przed domem i powiedli go z sobą. Dziadek
Rusi zbliżył się, dreszcz wstrząsnął jego ciałem, zbladł. Podniósł oczy, zobaczył głowę
zatkniętą na pierwszej tyce, poznał ją. Ziemia zachwiała się pod jego stopami. Chciał zawo-
łać: „Miłuszu”, lecz słowa zamarły mu na ustach. Przełknął łzy cisnące się do gardła,
opanował się.. Minął wszystkie tyki, przyjrzał się im, odwrócił się i spojrzał na paszę. Oczy
miał zimne i spokojne.
^ Poznajesz ich? — zapytał pasza.
— Nie, ago, nie poznaję. Nikogo nie poznaję.
I ruszył ku domowi. Trzymał się prosto, a białe włosy na jego głowie podobne były do
śniegu okrywającego szczyty Bałkanu. Patrzył przed siebie i kroczył w milczeniu. Gdy mijał
warsztat Miłusza, poczuł ucisk serca. Na uschniętym wierzchołku topoli kucnęła czarna
wrona i krakała przeraźliwie. Na dole zaś, za drewnianym płotem pod jabłonią, ktoś spoglą-
dał przez szczelinę na konak. Dziadek Rusi usłyszał głos Lucy:
—Boże mój, Boże, to on... Miłusz, Miłusz najdroższy!
Dziadek Rusi słyszał te słowa, nie drgnął jednak, nie odwrócił się.
*
I znów nadeszła wiosna, znów zielenią się łąki, znów piękne są góry. Dziadek Rusi siedzi
na swej ławce i myśli: „Dlaczego tak się stało?”
Warsztat Miłusza jest zamknięty. Nie dochodzą stamtąd uderzenia młotka. Wieczorami
wracając od studni mija dziadka Luca i powiada szeptem tak, jak
gdyby te słowa przeznaczone były tylko dla nich dwojga:
— Dobry wieczór, dziadku Rusi!
Czasem zatrzymuje się koło ławki Dodowaniak. Pewnego wieczoru, gdy ciemności
okryły już góry i gwiazdy rozbłysły nad nimi, Dodowaniak szepnął do dziadka Rusiego:
— Do Sliwenu przybył jakiś ważny urzędnik. Nakazał zebrać głowy chłopaków, by nie
poniewierały się wśród śmieci, i pogrzebać. I pogrzebano je na cmentarzu bułgarskim...
Wieczorem jakieś kobiety poszły do grobu, by zapalić tam świece. Nie puszczono ich.
Postawiono żandarmów, by wszystkich pędzili. Ale gdy ściemniło się.Jgp— Dodowaniak
ściszył głos i dodał: — Ale kiedy się ściemniło, z nieba spadły lampki. Tak mi opowiadano,
dziadku Rusi. Ludzie widzieli na własne oczy. Na każdym grobie płonęła lampka. Jak
gwiazdy...
— Dobry wieczór, dziadku Rusi — odzywa się głos Lucy.
I zdaje się dziadkowi Rusiemu, że ten sam głos woła z daleka: Miłuszu, najdroższy
Miłuszu! Głos staje się coraz słabszy i ginie w oddali, jak gdyby to echo na Grymowcu
powtarzało go siedmiokrotnie.
Stara stuletnia topola wyrwana ze snu porusza liśćmi, chwieją się i szumią gałęzie.
Przełożyła Jadwiga Nurkiewicz
Młyny Postoła
„W owych czasach diabeł stworzył kozę i kiedy udał się do Pana Boga, osiodłał kozła.
Uzdę zaś zrobił z pora. Odtąd aż po dzień dzisiejszy kozy mają brody”.
,(Legenda bogomilska *)
SU tada należące do Maryna, syna Marcina, często przeciągały nad Młynami Postoła.
Wówczas cały las wypełniała muzyka dzwonków. Wśród tych dzwonków były małe,, o
dźwięku śpiewnym i melodyjnym, zdarzały się też wielkie żelazne dzwonki, których
uderzenia powolne i ciężkie podobne były do bicia dzwonów kościelnych. Niekiedy
wszystkie dzwonki brzmiały naraz, a hałas ten był tak nieoczekiwany i ostry, że można było
pomyśleć, iż stado przestraszone widokiem wilka lub samotnie błąkającej się niedźwiedzicy
pędzi co sił w dół i za chwilę spadnie na młyny. Nigdy jednak do tego nie doszło. Kozy
oddalały się, dzwonki cichły i tylko z daleka, gdzie kończyły się niskie krzaki i zaczynały
wysokie buki, docierał zamierający odgłos.
Tak to wyglądało zwykle. Lecz oto pewnego ranka, gdy słońce dopiero co ukazało się na
horyzoncie, zaś krople rosy połyskiwały jeszcze na trawie i liściach orzecha, wielki czarny
kozioł zatrzymał się tuż przed dolnym młynem. Dzwonki słychać było jeszcze w po-
bliżu i łatwa można było się domyślić, że kozioł ten odłączył się od stada należącego do
Maryna. Chłopi, którzy wnosili i wynosili worki ze zbożem z górnego młyna, widzieli go, jak
stoi nieruchomo w miejscu, jak gdyby bojąc się przekroczyć czarny cień rzucany na polanę
przez rozłożyste drzewo orzechowe. A wkrótce potem zobaczono Żendę. Stała tuż koło kozła,
wyciągała do niego rękę z chlebem i śmiała się.
Później zjawił się również i Werban. Na widok męża Żenda zmieszała się, zostawiła
kozła w spokoju i usunęła się w cień orzecha. Werban nie zauważył jej, podobnie jak nie
dostrzegł również kozła. Przede wszystkim skierował spojrzenie na górny młyn, gdy zaś
spostrzegł, że stoją tam wyprzęgnięte wozy, zaś placyk przed jego młynem jest pusty, zawiść
wkradła się do jego serca niczym wąż. Nachmurzona twarz nabrała jeszcze bardziej ponurego
wyrazu, odwrócił się i cofnął do młyna. Wówczas spostrzegł kozła, usłyszał dzwonki w lesie
i domyślił się, że to przechodzą kozy Maryna syna Marcina. Głęboką nienawiść czuł Werban
ku wszystkim ludziom. Kozioł nie wyrządził mu żadnej szkody, nie mógł jednak opanować
wybuchu gniewu, chwycił kamień i rzucił w kozła. Kozioł zatoczył niewielkie koło, nastawił
rogi, jak gdyby pragnął napędzić strachu, i zatrzymał się. Werban wszedł do młyna nie
spojrzawszy więcej na zwierzę.
Znów opadły go troski. „Jak gdyby wszyscy się zmówili, żeby chodzić tylko do tamtego
starucha — pomyślał. — Dobrą mąkę i ja umiem robić”. Ogarniała go coraz większa złość.
Wszedł do pokoju i zaczął grzebać na półce w poszukiwaniu młotka.
A na dworze Żenda znów wabiła kozła i znów wyciągała do niego rękę z chlebem. Śmiała
się, była .w dobrym nastroju, pragnęła zwrócić na siebie uwagę i wciąż spoglądała w stronę
górnego młyna. Wabiła kozła, ale widać było, że odczuwa strach przed zwierzęciem.
Wyciągała do niego rękę z chlebem, a jednocześnie całym ciałem przegięta w tył każdej
chwili gotowa była zerwać się do ucieczki. A może naprawdę Żenda wcale nie odczuwała
strachu, tylko pragnęła, by tak to się wydawało. Spódnica ciasno opinała jej zgrabną postać,
jeden warkocz wciąż opadał na piersi i młoda kobieta niecierpliwie odrzucała go do tyłu. A
włosy miała piękne, gęste i długie. Kiedy odrzucała warkocze do tyłu, sięgały aż do kolan,
wijąc-się jak dwa czarne węże.
Werban znalazł wreszcie poszukiwany młotek i stojąc pośrodku młyna oglądał go w
zamyśleniu ze wszystkich stron. Potem odłożył młotek na bok i zabrał się do zdejmowania
kamienia młyńskiego, by go obkuć. Górny młyn huczał jak potępiony i zmuszał Werbana do
pośpiechu. Żenda wsunęła się do izby, wzięła dzbanki na wodę i znów wyszła. Werban nawet
na nią nie spojrzał. Objął kamień ramionami i usiłował go zdjąć. Ciężki to był kamień,
potrzebna była do niego siła dwóch—trzech mężczyzn, Werban stęknął, żyły na szyi napięły
się. Naraz usłyszał z tyłu za sobą jakiś hałas. Odwrócił się: na skrzyni ze zbożem stał kozioł.
Wielkie czarne zwierzę spoglądało na młynarza podłużnymi żółtymi oczyma, chrząkało,
broda mu się chwiała. Werban krzyknął, ale kozioł nawet nie drgnął. Wówczas młynarz
uwolnił jedną rękę i sięgnął po zgrzebło, by rzucić nim w kozła. Nagle kamień się wyśliznął i
¡potoczył w dół. Werban nie zdołał go zatrzymać ani też cofnąć się i głaz całym swym
ciężarem spadł na niego.
Nie krzyknął, nie jęknął. Leżał ha ziemi wyciągnięty jak nieboszczyk, kamień przyciskał
mu nogi. Jak przez sen docierał do niego brzęk naczyń, wiadra runęły na ziemię, woda się
rozlała. Potem usłyszał krzyk Żendy. Zdawało się, że upłynęły godziny. Męskie głosy pytały:
„Co się stało, kobieto? Co się dzieje?” Poczuł, że go dźwigają z ziemi i gdzieś niosą. Nie
odczuwał żadnego bólu, ale poczynając od kolan w dół było mu dziwnie lekko, jak gdyby
wcale nie miał nóg.
Wciąż z tą samą gorączkową szybkością pracował
górny młyn. We młynie pozostała tylko baba Anna, żona dziadka Iwana. Była chora i nie
mogła się ruszać. Gdyby nie ta jej choroba, pierwsza by się znalazła na dole. Czas upływał
dla baby Anny z okrutną powolnością. Wreszcie mężczyźni ukazali się na progu. Oczy mieli
spuszczone, na twarzach malowało się przerażenie. Baba Anna zrozumiała, że nie należy
zadawać żadnych pytań, nie odezwała się słowem, gdy przyszli do niej. Również i dziadek
Iwan nie spieszył się z wyjaśnieniem i dopiero gdy wytrząsnął fajkę
o mur, opowiedział, co się wydarzyło.
— Ki diabeł sprowadził tam tego kozła? —* dorzucił.
— No a ta ślicznotka, cóż ona na to?
— O kim mówisz?
— O kim! O Żendzie. Przecież sama widziałam, jak karmiła kozła chlebem.
*— Ach, ty wciąż z tą Żendą. Co jest winna Żenda? Werban sam powinien był uważać...
—- Wiem, co mówię, nie jestem ślepa. Wciąż gadają, że Werban niedobry, że oszukuje,
kradnie zboże. Kłamstwo! Dobry z niego człowiek. Tylko że nie może chłop patrzeć
spokojnie, jak mu żona kręci się koło każdego chłopa. Pewno, że będzie zły! Nie wożą zboża
do jego młyna, powiadają, że się ze wszystkimi kłóci. Będzie się chłop kłócił ze wszystkimi,
jak ma taką żonę...
Dziadek Iwan spokojnie przeczyszczał patykiem swą fajeczkę. Nagle twarz jego
przybrała inny wyraz, brwi uniosły się do góry, w oczach ukrytych za oprószonymi mąką
rzęsami zabłysnął figlarny płomyczek.
— Posłuchaj, kobieto, co ci powiem — rzekł i mrugnął do stojących obok chłopów. —
Teraz jesteśmy w jednakowej sytuacji. Mamy w naszej rodzinie jedną osobę chorą i jedną
zdrową i tak samo wygląda u Werbanów. Cóż powinniśmy uczynić? Ano myślę, że dobrze
byłoby połączyć zdrowego ze zdrowym, a chorego z chorym. Ty idź do Werbana, a ja sobie
wezmę Żendę.
Chłopi wybuchnęli śmiechem i rozbawieni klepali dziadka Iwana po plecach. Baba Anna
zamierzała coś odpowiedzieć, ale nie zdążyła, gdyż mężczyźni zniknęli już w młynie. Zła, z
gniewnie zaciśniętymi ustami, znów skierowała spojrzenie ku dolnemu młynowi. Pustka
panowała wokoło, tylko kozioł błąkał się w dalszym ciągu, wspinał się na ogrodzenie i
skubał listki z młodych drzewek.
Następnego dnia znów las rozbrzmiewał dźwiękiem dzwonków. Świeciło słońce. W
powietrzu unosiły się pajęczyny i meszek kwitnących topoli. Gdy zbliżył się śpiew
dzwonków — ukazał się Maryn, syn Marcina.
— Ach, Marynie, Marynie — powiedziała na jego widok baba Anna, kiwając z naganą
głową. — I cóż teraz poczniesz, Marynie?
— Zaginął mi gdzieś kozioł odrzekł Maryn.' — Czyście go nie zauważyli?
^ Ach, Marynie, Marynie! Coś ty uczynił, chłopcze!
— Cóż zrobiłem złego, matko? zapytał Maryn.
Był to potężny chłop o czerwonej, spalonej słońcem
twarzy. Nogi jego obciągnięte nakolannikami z koziej sierści wyglądały jak łapy jakiegoś
potwora. Nie rozumiał, co ma na myśli baba Anna, spoglądał na nią bezradnie swymi
błękitnymi dziecięcymi oczyma i 'uśmiechał się głupkowato. Znów zapytał o swego kozła.
Wówczas baba Anna opowiedziała mu, co się przytrafiło młynarzowi.
Maryn spoglądał w ziemię pociągając w zamyśleniu swe wypłowiałe na słońcu wąsy.
Zabiję go — zawołał z zaczerwienioną od gniewu twarzą.
W uchylonych drzwiach ukazała się siwa głowa dziadka Iwana.
— Kogo zabijesz? Kozła? Wypchaj się trocinami, ty durna głowo! Czego chcesz od
kozła? Bydlę jest bydlęciem i niczym więcej.
— Nie chcę go, dziadku Iwanie, nie chcę go! — za
wołał Maryn i jego niebieskie oczy zapłonęły jak rozżarzone węgle. — Nie chcę takiego
bydlaka! A czy ty wiesz, co to bydlę wyprawia? Diabła ma za skórą, wciąż się gdzieś gubi,
ucieka, a kiedy jest wśród kóz — chwili spokoju nie ma, tę uderzy, tamtą bodnie. Wczoraj
znów gdzieś mi się zawieruszył, szukam go właśnie... Oho, oto jest! — zawołał nagle Maryn,
wskazując ręką w dół.
W pobliżu Werbanowego młyna, wzdłuż ogrodzenia dreptał wielki czarny kozioł.
Maryn ruszył w dół trzymając na ramieniu swój długi kij pasterski z twardego drzewa
dereniowego. Szedł lekko pochylony, za nim zaś biegły jego psy.
Kozioł tymczasem zjawił się koło ogrodu, więc Maryn ruszył w tamtą stronę. Kiedy już
znalazł się po drugiej stronie i posuwał się wzdłuż ogrodzenia, usłyszał z tyłu za sobą
gwizdanie. Znał w lesie pewnego ptaszka, który tak właśnie gwizdał.
Maryn odwrócił się: w ogrodzie wśród drzewek owocowych stała Żenda i śmiała się
wesoło. Młoda kobieta znajdowała się tuż za płotem w odległości zaledwie paru kroków od
pasterza.
— Chodź, Marynie, chodź tutaj! — wołała.
Maryn odwrócił się. Gniew go jeszcze nie opuścił.
— Gdzie jest ten kozioł? — zapytał. — Zaraz z niego skórę zedrę. Baba Anna mi
powiedziała...
— Co ci powiedziała?
— Powiedziała mi... to przez niego, przez to bydlę... twój mąż mało się nie zabił, kamień
go przygniótł.
— Dobrze mu tak, Marynie, dobrze mu tak! Myślisz może, że stało się jakieś
nieszczęście? Ten kamień mnie przygniatał, teraz niechaj jego przygniata!
Uśmiech zniknął z twarzy młodej kobiety, głos brzmiał surowo. Maryn przyglądał się jej
zdumiony.
— Czemu mi się tak przyglądasz? — znów się roześmiała i dawne ogniki rozbłysły w jej
czarnych oczach. — Ale chodź tutaj, no, chodźże! Powjtem ci coś! Patrz, tu jest przejście, z
tej strony. No chndźże!
Maryn posłuchał i po chwili znalazł się przy Żen- dzie. Widział już Żendę wiele razy,
teraz jednak wydała mu się całkiem inna: twarz jej nie była ani zupełnie biała, ani też śniada,
okrągła była i rumiana. A oczy? Jakież piękne były te czarne oczy! Ciało jej rozsadzało
suknię, jakby chcąc się wydostać na zewnątrz. Maryn nie myślał już o koźle. Patrzył na Żen-
dę i nie mógł wydusić ze siebie słowa.
, r-— Wiesz, co ci powiem, Marynie? Ipj odezwała się ¡młoda kobieta. — Już dawno pragnę
ci to powiedzieć, ale ty tu nigdy nie przychodzisz. Słuchaj, Marynie! Chciałabym, żebyś mi
dał dwie—trzy skórki jagnięcia, piękne, lśniące, czarne skórki. Mam futerko i brak mi do
niego dwóch—trzech skórek. Tutaj chcę je przyszyć. Patrz, Marynie, tutaj, w tym miejscu...
Wodziła rękami od szyi w dół poprzez. sterczące piersi, by pokazać, gdzie zamierza
umieścić te skórki. Stała w cieniu drzew owocowych i słońce kładło na nią błyszczące plamy.
— Dasz mi je, prawda, Marynie? — przymilała się Żenda patrząc mu prosto w oczy. -i#!
Czekaj; chodź tutaj, bo ta stara wiedźma znów tu zerka — rozgniewała się wskazując babę
Annę. — I co tu ma do oglądania? Byle tylko zbierać plotki! Chodź tutaj za mną.
Szła pomiędzy drzewami i gęstymi krzakami, posuwając się tyłem. Chustka zsunęła się
jej z głowy, rozpuszczone włosy wiły się na plecach, ciągnęła za sobą Maryna i patrząc
gdzieś ponad jego głową szeptała:
— Dasz mi te skórki, Marynie? Prawda, że dasz?
Dam ci tyle skórek, ile tylko zechcesz...
Maryn wypowiedział te słowa szeptem i własny głos wydał mu się obcy i zachrypnięty.
Mimo wszelkich wysiłków baba Anna nie mogła dojrzeć Żendy i Maryna zagubionych
gdzieś w głębi sadu. Widziała, jak rozmawiają przedzieleni płotem, i potem jeszcze wśród
drzew, ale później gdzieś zni
knęli. Po pewnym czasie zobaczyła Maryna koło studni. Napił się wody, otarł usta ręką, a
potem stał tak dłuższą chwilę z tą ręką jakby zapomnianą na ustach. Stał wpatrzony w młyn z
twarzą uradowaną i zdumioną. Kozioł wałęsał się tuż koło młyna, ale Maryn nie zwracał na
niego uwagi, nic już go nie obchodził. Znów zaczerpnął wody, potem uczynił to raz jeszcze,
zarzucił kij na ramię i otoczony psami ruszył w górę do lasu, skąd docierały zamierające już
dzwonki jego kóz.
Młyny Postoła położone były w pobliżu siebie. Zbudował je niegdyś jeden człowiek —
niejaki Postoł, który od dawna został zapomniany. Jeden człowiek je wybudował, ale różne
były losy tych młynów. Jeden z nich pracował dzień i noc, szumiała i pieniła się woda, cały
młyn się trząsł, jak gdyby lada moment miał się rozpaść. Drugi trwał w milczeniu. Woda
rozlewała się dokoła, wydrążony pień wysychał i pękał. Wysokie drzewo orzechowe
wznosiło się nad młynem, coraz bardziej rozrastały się jego konary, w ich cieniu zdawało się,
że młyn kurczy się i maleje, zapadając w ziemię i tonąc w chwastach. We młynie, jak gdyby
pogrzebany za życia, umierał Wer- ban.
A Żendę wciąż coś pędziło z miejsca na miejsce. Oto można ją było zobaczyć w
ogrodzie, a po chwili biegła już do studni. Niekiedy chwytała wrzeciono, przymocowywała je
do pasa i ruszała w pole. Idzie i przędzie. Gorącym rumieńcem płonie jej twarz, ciemne jak
suszone na słońcu śliwki są jej oczy, na plecach chwieją się długie warkocze. Uśmiech jej wi-
doczny jest z daleka. Wydaje się, że wcale nie przędzie, lecz pozostawia nici za sobą i gdzie
przejdzie, snuje sieć podobną do pajęczyny.
Baba Anna spogląda na nią i kiwa głową. „Pułapki zastawia na każdej drodze i każdej
ścieżce — my
śli. — Studnię zaczarowała, niech tę kobietę szlag trafi!”
Zmieniło się teraz wszystko. Przedtem tą drogą też przechodzili podróżni, przystawali
przy studni, ale skoro tylko ugasili pragnienie, ruszali dalej. Teraz jednak, kto się napił wody
ze studni, nie śpieszył się z odejściem. Marudzili więc przy studni kupcy, handlarze bydłem i
poborcy podatków, kładli się w cieniu, przeciągali się, poruszali się niemrawo, jakby
zmorzeni słońcem, i wciąż rzucali spojrzenia na Żen- dę.
Nagle ciszę przerywał dźwięk dzwoneczków dobiegający z lasu i oto ukazywał się
Maryn, podobny do baśniowego smoka, którego przyniósł wicher. Kierował swe kroki prosto
ku Żendzie, młoda kobieta coś mu opowiadała ze śmiechem, lecz pasterz kóz odwracał od
niej swą pociemniałą z gniewu twarz i spoglądał na podróżnych, zaś spojrzenie to było
ciężkie jak kamień. Wówczas jedni domyślają się i ruszają w dalszą drogę, inni zaś nie
zwracają uwagi na Maryna, czerpią wodę ze studni i piją. A czynią to wcale nie dlatego, że są
spragnieni. Wówczas Maryn wybucha gniewem:
— To nie jest bezpańskie pastwisko, byście tu zatrzymywali swe konie — woła do nich.
— My też mamy bydło i potrzebujemy tej trawy dla naszego stada.
Gniewnie potrząsa swym kijem pasterskim, z przy- krótkich rękawów wystają mocne
żylaste ręce, pod rozpiętym kożuchem, wywróconym sierścią do góry, połyskują zatknięte za
pas pistolety i noże. Nie należało zadzierać z tym potężnym, na wpół dzikim pasterzem o
szerokich barach i długich wąsach. I dufni urzędnicy ubrani w haftowane złotem kurtki i
spodnie z granatowego sukna wycofywali się. Zdejmowali pęta z koni, wsiadali na nie i
rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Żendę odjeżdżali precz.
Pewnego razu drogą koło młynów sunęła karawana wozów. Tak się zdarzyło, że właśnie
w owej chwili zza gór nadciągnęła chmura, błysnęło i zagrzmiało.
I gdy wozy zaczęły się spuszczać z urwiska w dół, nie można już było poznać, czy to
grzmiało na niebie, czy dudniły koła karawany. Potężne woły szarpały się w zaprzęgu,
potrząsały wygiętymi rogami, woźnice wołali starając się przekrzyczeć szum burzy. Zerwał
się wiatr i kurzawa okryła całą karawanę. A potem burza i czarna chmura odpłynęły do tyłu.
Wozy minęły wzgórza, przeciągnęły na drugą stronę i potoczyły się w długim szeregu.
Zatrzymały się dopiero na obszernej polanie koło młyna. Spadło zaledwie parę kropli,
chmura przeszła bokiem, słońce prażyło, upał wzmógł się. Woźnice chwycili kubły
i zaczęli polewać woły. Potem zabrali się do smarowania kół dziegciem.
Ukazała się Żenda. Szła do studni po wodę, woły zagradzały jej drogę, więc wymijała je
zręcznie, trochę strwożona. Woźnice przerwali swą pracę i spoglądali na nią. Żenda
zaczerpnęła wody i wróciła do młyna. Po chwili znów się zjawiła. Wówczas woźnice
pochwycili kubły i zgromadzili się koło studni Wszczął się gwar, rozległy się wybuchy
śmiechu. Wśród wielkich baranich czap i szarych kapot- migały białe rękawy i niebieski
serdak Żendy. Niekiedy można było dostrzec odrzucone do tyłu warkocze — dwa igrające
czarne węże.
Baba Anna spoglądała na tę scenę stojąc na progu swego młyna i gdy zbliżył się dziadek
Iwan, rzekła do niego:
— Jeden z nich tutaj pozostanie.
?— Skąd wiesz?
>— Jest tu taki jeden, który pije raz po raz, ale wcale nie dlatego, że dręczy go
pragnienie. Ten pozostanie tutaj, nie odjedzie, zobaczysz...
Prawdę rzekła baba Anna. Kiedy karawana wyruszyła w dalszą drogę, jeden z wozów, a
był to wóz, który jechał na przedzie i miał w zaprzęgu największe i najmocniejsze woły,
nagle przechylił się na jedną stronę, koło odleciało, oś zaryła się w ziemię i złamała. Woźnice
zgromadzili się wokoło uszkodzonego
368
wozu, podrapali się w głowę, pogadali i pociągnęli dalej. Woźnica złamanego wozu
wyciągnął siekierę i zabrał się do naprawy. Pracował bez większego pośpiechu i wciąż się
uśmiechał.
Następnego dnia znów coś dłubał koło wozu, a przy nim stała Żenda. Baba Anna
spoglądała w stronę lasu, nie dochodził jednak stamtąd dźwięk dzwonków pasącego się stada,
nie widać było również Maryna. Stara kobieta trwała na swym posterunku dłuższy czas
przenosząc spojrzenie z wozu na las i z lasu na wóz; słońce posunęło się wyżej, zrobiło się
cieplej i baba Anna zdrzemnęła się.
Obudziły ją czyjeś kroki. Tuż przy sobie zobaczyła iŻendę. Nie mogła jej jednak poznać:
twarz miała pokrytą bielidłem i różem, brwi uczernione niczym Tur- czynka. Złote pióro
powiewało wetknięte we włosy, na szyi miała korale z czerwonych kamyczków, bransoletki
dźwięczały na rękach. Oczy młodej kobiety promieniały, śmiała się.
i— Coś ty zrobiła, szalona! — wybuchła baba Anna na widok Żendy. Wpatrywała się w
nią jednak zachwycona i sama się dziwiła, że zniknęła gdzieś cała jej nienawiść. „Pan Bóg
obdarzył cię wielką urodą, żeby to tylko przyniosło ci szczęście” — pomyślała stara kobieta.
Żenda dotknęła czerwonych korali:
Piękne są, babo Anno, prawda, że są piękne? Woźnica mi je dał...
— A bieHdło?
— I bielidło mi dał, wszystko. Ach, babo Anno, • gdybyś tylko widziała, co on ma w
swym wozie. Ten jego wóz wygląda wewnątrz zupełnie jak jakiś do- mek. Otworzył jedną
skrzynię, a tam wszystkiego pełno! I lusterko ma, babo Anno, wszystko ma! Bardzo
z niego dobry człowiek. I w Konstantynopolu był, morze oglądał. „Hej — powiada do mnie
— wsiadaj na wóz, zawiozę cię, żebyś i ty mogła zobaczyć mo- xze”. Powiedz, babo Anno,
czy mam z nim odjechać? Powiedz, czy mam jechać?
____
— Jedź, jedź z nim, skoro postradałaś rozum! Gdzie Werban?
Zamiast odpowiedzi Żenda wzruszyła ramionami.
— Posłuchaj, kobieto, co ci powiem — rzekła surowo baba Anna. — Pozostaw obcych
mężczyzn w spokoju i pilnuj swego. Grzechem i wstydem jest to, co ty wyprawiasz. Co za
głupstwa wygadujesz o Konstantynopolu, o morzu! Pilnuj swego męża, czy wiesz...
j— Eh! Co mam z nim robić! Nie jestem Panem Bogiem, nie uzdrowię go!
I pomknęła w dół, złote piórko błysnęło w słońcu, bransoletki zadźwięczały. Baba
Anna zobaczyła, że zmierza wprost do woźnicy. A ten wciąż jeszcze dłubał coś przy swym
wozie. Tymczasem zaś kozioł — jak to już mu się zdarzało niejednokrotnie — wylazł na
dach Werbanowego młyna i stukał po cegłach. Wyglądało to, jakby tańczył choro.
Wieczorem, gdy się już ściemniło na dobre, Żenda znów przyszła do baby Anny. Płakała,
żałowała tego, co uczyniła, litowała się nad sobą i nad Werbanem. Przyrzekła, że nigdzie się
nie ruszy i cały swój czas poświęci na pielęgnowanie męża. Z oczu jej nie przestawały płynąć
łzy. Zostawiła babę Annę i poszła wprost do swego młyna, nawet jednym spojrzeniem nie
obdarzyła woźnicy. — Niechaj Pan Bóg ma ją w opiece! ?— szepnęła baba Anna i
przeżegnała się.
Nazajutrz Żenda ukazała się przed młynem, wrzeciono miała przytwierdzone do pasa, nie
poszła jednak do woźnicy. Z daleka można było zobaczyć, jak błyszczą jej ciemne oczy i jak
uśmiechają się piękne usta. Ruszyła przez polanę snując delikatną nić. Woźnica ukończył już
naprawę wozu. Zebrał woły
i popędził je na pastwisko. Szedł tą samą drogą, którędy przeszła Żenda. Wydawało się, że
posuwa się za nicią, którą snuła młoda kobieta.
Grzechem było pozostawić chorego człowieka bez opieki. Baba Anna wysłała więc
dziadka Iwana, by popatrzył, co też porabia Werban. Dziadek Iwan przekroczył próg sieni,
drgnął i wyjął fajkę z ust. Mały
psiak z żałosnym skowytem przyciskał się do ściany, obok stał kozioł i z całej mocy dźgał
go rogami. Dziadek Iwan przepędził kozła, a gdy go tak pędził, zdawało mu się, że to nie
kozła wygania, lecz samego diabła. Kamień młyński leżał na tym samym miejscu, na które
spadł, przygniatając Werbana. Dziadek Iwan wszedł do pokoju. W nozdrza uderzył go ciężki
trupi zaduch. Werban wychudzony i pożółkły leżał wyciągnięty na wznak. Na widok dziadka
Iwana przez twarz jego przebiegł skurcz bólu, głosem głuchym, jak gdyby dobywającym się
spod ziemi, wykrztusił: „Wypędź go! Wypędź go na dwór!” Leżał tak ze wzrokiem
utkwionym w sufit, a oczy miał wielkie i przerażone. Pragnął, by dziadek Iwan wypędził
kozła.
*
Ze stada Maryna zginęły trzy kozy. Maryn nie należał do ludzi, którzy łatwo sobie
wybaczają winy, nie mógł zaznać spokoju, dopóki ich nie odnajdzie. Znał każdą ze swych
kóz tak, jak znał twarze ludzi. Niekiedy zdawało mu się, że widzi coś białego w oddali,
pędził więc tam swe stado. Ale gdy się ubliżał do tego miejsca, przekonywał się, że nie są to
kozy, lecz białe kamienie. KieroWał się więc ze swym stadem gdzie indziej. W ten sposób
przechodząc z miejsca na miejsce spędził trzy dni w górach. Wdrapywał się na najwyższe
szczyty i spuszczał w głębokie jary. Aż wreszcie odnalazł swoje trzy zaginione kozy. Ura-
dowany uśmiechnął się, wyciągnął wrzeciono, które robił dla Żendy, i począł pociągać je
srebrną i złotą farbą. Postanowił następnego dnia pójść do Żendy
i wręczyć jej swój dar.
Nie mógł jednak dłużej wytrzymać. Zdawało się, że tysiące nici ciągną go w dół, ku
młynom. Schował farby, którymi malował wrzeciono, i popędził kozy stromą ścieżką.
Nigdy jeszcze nie. brzmiały tak donośnie dzwonki Marynowego stada. Śmiały się wesoło
i gawędziły te

pomniejsze, zaś ciężkie dzwonki biły głośno niczym dzwony wielkanocne. Baba Anna
usłyszała uderzenia dzwonków, gdy stado znajdowało się jeszcze daleko w lesie, i
zrozumiała, że oto idzie Maryn ze swym stadem. Kiedy zaś stado dotarło do zagajnika grabo-
wego, dzwoneczki przycichły, ich muzyka rozlała się szeroko, a między młynami wyrosła
postać pasterza.
Maryn zobaczył wóz na drodze, domyślił się, że został uszkodzony i że ktoś musiał
pracować nad jego naprawą, ale w pobliżu nie było nikogo. Nie widać było również i Żendy.
Maryn rzucił spojrzenie na młyn — nie ma jej nigdzie. Spoglądał w kierunku baby Anny, ale
brakło mu odwagi, by się tam udać. Wreszcie zdecydował się i ruszył do dolnego młyna.
Przed bramą spotkał go dziadek Iwan:
— Hej, Marynie, człowieku, gdzieś ty się podziewał? A może toczyłeś bój z
niedźwiedziem? Czyżby ten zbój znów się zjawił w Lipowym Borze?
Baba Anna spoglądała na Maryna, chowając w oczach przebiegły uśmiech.
— Niedźwiedzica nie jest w Lipowym Borze — po-wiedziała. — Jest tutaj, w pobliżu
młyna. I nie jest niebezpieczna, nie gryzie. Ma długie czarne warkocze i czarne oczy. Pije ze
studni i wówczas, gdy ma pragnienie, i gdy wcale pić jej się nie chce, a oczy jej biegają tu i
tam, na wszystkie strony...
A gdy baba Anna to mówiła, starała się napotkać spojrzenie Maryna, ale pasterz unikał jej
wzroku i stał pochmurny, i oczyma wbitymi w ziemię.
— Hm... niedźwiedzica, powiadasz. Cóż to za niedźwiedzica?
— Jakbyś nie wiedział, o kogo cho<M. Czyż to nie jeden raz czerpałeś wodę ze studni,
gdy ona już zaczerpnęła? A piłeś nawet i wówczas, gdy ci się wcale pić nie chciało. Gdybyś
był przynajmniej jedynym, który to czynił. Ale czynił to również i woźnica i ten tutaj
pozostał.
Naraz Maryn wyprostował się, wyglądał teraz strasznie, zapyta):
— Gdzie jest Żenda?
Skądże mogą wiedzieć, Marynie? — powiedziała łagodnie baba Anna. — Skądże mogę
wiedzieć, synu. Widziałam, jak wyszła na dwór z wrzecionem. Woźnica zabrał i popędził
gdzieś swe woły. Nie wiem, synku, nic nie wiem.
Maryn nie czekał, aż stara- skończy mówić, pozostawił ją i ruszył w górę ku swemu
stadu. Kiedy już znalazł się w zagajniku grabowym, rzucił spojrzenie ku młynom, rozejrzał
się wokoło — nigdzie ani śladu Żendy. Wówczas wydostał ukryte pod kożuchem wrzeciono,
połamał je na kawałki i odrzucił precz. Dzwoneczki pasącego się stada nie docierały już do
jego świadomości, nie zwracał na nie uwagi, nie troszczył się o rozproszone kozy i owce, nie
zbierał ich i nie pędził do lasu. Przemierzał drogę tam i z powrotem, krążył wokół młynów.
Zdawało się, że postać jego staje się coraz większa i coraz groźniejsza. Zdarzyło się, że w tej
wędrówce minął babę Annę. Nie popatrzył na nią. A starej kobiecie zabrakło odwagi prze-
mówić do dzikiego pasterza.
Następnego dnia znów się zjawił. Panował straszliwy upał. I znów nie było widać Żendy.
Nic już nie obchodziło Maryna jego stado. Przemierzał wzgórza i doliny. Niekiedy
przystawał, rozglądając się dokoła, jak gdyby w poszukiwaniu czegoś. Płonęły żarem skały
topiąc się w upale. Wprost nad jego głową płonęło rozżarzone słońce. W głowie czuł
całkowitą pustkę. Nie zdawał sobie jasno sprawy z tego, co się stało z Żendą, nie rozumiał,
co się dzieje z nim samym. Pragnął pochwycić tę kobietę w swoje ręce i pasy z niej drzeć.
Przypomniał sobie, jak to podczas ich ostatniego spotkania Żenda mówiła do niego z uśmie-
chem: „Ach, Marynie, jakiś ty brzydki! Niedźwiedź z ciebie, prawdziwy niedźwiedź!” Na
myśl przychodziły mu skórki, które jej podarował. „Odbiorę je” — postanowił zaciskając
zęby. Ale natychmiast zdał sobie sprawę, że to wcale nie chodzi o skórki. Zdarzały się
chwile, gdy pragnął wrócić w góry, ukryć się przed
ludźmi i znów wieść owo samotne życie, jakie prowadził poprzednio. Ale wiedział, że i to już
teraz jest niemożliwe. Zdawał sobie sprawę, że spadło na niego wielkie, straszliwe
nieszczęście.
Błąkał się tak po ziemi spalonej żarem. Za nim posuwały się psy z przymglonym
spojrzeniem i wysuniętymi jęzorami. Dzwoneczki rozproszonego stada słychać było w
różnych częściach lasu, tu i ówdzie, ale Maryn nie mógł zorientować się, co się dzieje z jego
owcami i kozami.
Nagle poderwał się wiatr, uniosła się kurzawa. Maryn spojrzał w górę: nad szczytami
rozciągała się chmura. Nie obłok równy i ciężki, lecz kłębowisko gęste i czarne, jakie
powstaje przy pożarze. Powiał wiatr, najpierw ciepły, później chłodniejszy. Ściemniło się,
padły pierwsze krople. Wiatr hulał, miotał się teraz po całym lesie. Czerwone błyskawice
podobne do wężów wiły się po niebie. Grzmiało.
Raczej na skutek przyzwyczajenia niż kierowany świadomą wolą, Maryn podążył do
swego stada, spędził je i ukrył pod skałami. Sam również tam przystanął. A potem nic już nie
mógł dojrzeć, wszystko utonęło w zawierusze i szalonej nawałnicy.
Maryn nie słyszał uderzeń piorunów, nie myślał
o niczym. W pewnej chwili dostrzegł, że ciemność się pogłębia, że wzmógł sdię blask
błyskawic. Opuścił ukrycie i puścił się w drogę, mimo że deszcz lał w dalszym ciągu. Było
mu gorąco, zdjął z głowy swą wielką baranią czapę. Krople deszczu spadły na obnażoną
głowę parząc ją niczym ukropem. Deszcz zaczął ustawać, gdy przemierzał jeszcze las, gdy
zaś znalazł się w pobliżu młynów, jedna połowa nieba już się przejaśniła. Wszystkie doły i
rowy wypełniała mętna woda.
Maryn schodził ku młynom. Doleciał do niego jakiś niesamowity głuchy szum: w dole
huczała rzeka wezbrana i mętna. Na wschodzie, zupełnie nisko wypłynęła chmura, nad nią
zaś na czystym niebie ukazał się księżyc jeszcze czerwony i ciemny.
Maryn posuwał się zboczem góry. W dole pod nim jakiś kryty wóz przejechał drogą.
Pasterz rzucił na niego spojrzenie i szedł dalej. Ale gdy znalazł się koło studni, nie spostrzegł
wozu na dawnym miejscu. Przez głowę przemknęła mu straszliwa myśl. Zobaczył, że
dziadek Iwan spuszcza się do dolnego młyna trzymając w ręku zapaloną świecę i osłaniając
ją przed podmuchami wiatru.
— Niechaj idzie, dokąd chce! — wołał zwracając się prawdopodobnie do baby Anny. —
Droga wolna! Nie chodzi mi o nią, ale o tego biedaka. Człowiek umiera, chrześcijanin kona,
trzeba przecie, by mu ktoś włożył świecę do ręki...
I nagle Maryn wszystko zrozumiał. Odwrócił się i popędził za oddalającym się wozem.
Powoli ciągnęły woły. Maryn dotarł do wozu, pochylił się, zajrzał do wewnątrz: siedział tam
woźnica, a obok niego Żenda. Mężczyzna ogarnął kobietę ramieniem. Ciemno było i Maryn
nie mógł dojrzeć twarzy woźnicy, ale wydawało mu się, że twarz ta jest młoda i piękna.
Pasterz skamieniał. Pomyślał, że nie powinien stawać między tymi młodymi, pięknymi
ludźmi, że on sam jest dziki i brzydki. Ogarnął go smutek i zapragnął skryć się w lesie. W tej
chwili koła wozu zadudniły po moście. Maryn drgnął, rzucił swój kij pasterski na ziemię,
runął naprzód i po chwili dopadł wozu. Pochwycił sterczącą deskę, uniósł do góry i ze
straszliwą siłą przerzucił wóz przez moist.
Nie patrzył ma to, co się stało, mie dotarł do miego żaden krzyk. Spostrzegł tylko, że
jeden z wołów padł na przednie nogi, po chwili unióisł się z powrotem. Potem zaś obydwa
woły nie czując ciężaru za sobą szybko ruszyły naprzód ze łbami uniesionymi do góry i
wlokąc dyszel utonęły w ciemnościach.
Maryn oddychał z trudem. Ciążyły mu puste ręce, począł się rozglądać za porzuconym
kijem. Wrócił na to miejsce, gdzie go pozostawił, i znów go wziął do ręki. Blady księżyc
przesuwał się po niebie. Pasterz
oparł kij o ramię i zaczął powoli wspinać się na strome zbocze, jak gdyby nic nie zaszło.
Promienie księżyca przecinały ciemności, z krzaków spadały krople deszczu podobne do łez.
W pewnej chwili Maryn usłyszał za sobą kroki. Ktoś szedł za nim. Odwrócił się i zobaczył
kozła.
Przełożyła Jadwiga Nurkiewicz
Indże
„W owych czasach liczni rozbójnicy, którzy zwali się dahaliowie. i kir- ■idżaliowie, spalili
wiele wiosek, a wpadłszy do wsi w niedzielę mię- sopustną, uprowadzili dużo ludzi, wieś
ograbili i z dymem puścili...”
(Z latopisu popa Jowczy)
Tak mętny, wezbrany potok spadli kirdżaliowie z Ba- J kadżiców w niziny. Na przedzie szedł
Indże ze swą drużyną, a za nim dziko wrzeszcząc, wściekli jak wilcy, bezładną gromadą parli
na spienionych koniach kirdżaliowie Siwry-biliuk-paszy *, Ederchan- -ogłu, Deli-Kadira i
innych watażków. Niecodzienny i straszny to był widok: Turcy anatolijscy, Zebecy,
Kurdowie — rozbójnicy pozbierani ze wszystkich stron świata, groźni, straszni, jedni
przyodziani w łachmany, spod których przeświecało nagie ciało, inni w kosztownych
strojach, ciężkich od złotogłowiu. Noże i pistolety tkwiły u każdeigo za pasem, ale mieli
także broń jakby nie do wojaczki przeznaczoną, a na rzezie i mordy: starodawne halabardy o
ostrzu szerokim jak tasak, żelazne haki, buzdygany, topory osadzone na różnej długości
styliskach.
Gdy horda zalała niziny, podniosły się takie tumany kurzu, że z daleka wydawać się
mogło, iż nadciąga burza. A była pogoda, pierwsze dni wiosny. Na północy Bałkan wznosił
ku słońcu grzbiet łagodnie rysujący się na tle nieba. Gdyby komuś przyszło do głowy stanąć i
rozejrzeć się dokoła, spostrzegłby, że tu
H___________________________
i ówdzie na wzgórzach płoną niewielkie ogniska, znad których unoszą się wąskie smużki
dymu. W ten sposób wartownicy i zwiadowcy dawali ludności znak do ucieczki przed
nadciągającymi kirdżaliami.
Lecz Indże nie dał jeszcze sygnału. Wyprzedzając nieco drużynę na swym białym koniu
jechał zadumany, jakby dopiero teraz otworzyły mu się oczy na dolę tego kraju
nieszczęsnego, który przemierzał wzdłuż i wszerz. Opustoszałe pola — kto wie, od jak
dawna już pługa nie widziały — zagony zagłuszone chwastami i jeżynami, drogi porosłe
trawą. Nie słychać tu nawet dzwonków owiec ani świergotu ptaków.
Indże jedzie na dobrze utrzymanym koniu, głowę zwiesił i pogrążył się w zadumie. O
zmierzchu głośna wrzawa dolatująca z tylnych szeregów zmusiła go, by się odwrócił.
Dostrzegł, że kirdżaliowie niecierpliwią się i prą naprzód, widział ich płonące oczy i dzikie
twarze. Spojrzał przed siebie i wszystkiego się domyślił: w pobliżu leżała jakaś duża wieś.
Indże poznał: była to Urum-Enikioj, niepodobna do wsi, które mieli już za sobą. Bieliły się tu
piękne domy, zieleniły się sady, cerkiew wznosiła swą kopułę, a krzyż na niej lśnił w słońcu,
jakby płonął. I chociaż wieś znajdowała się zaledwie o kilkaset metrów, wydawało się, że
nikt w niej jeszcze nie spostrzegł kirdżaliów.
Indże dał znak, by się zatrzymali, sam zaś podjechał nieco naprzód i długo spoglądał w
tamtą stronę. Bruzda na jego czole pogłębiła się i kirdżaliowie sądzili, że wódz ich obmyśla,
z której strony i jak dokonać napadu. Ledwie utrzymywali rozhukane konie. Lecz oto Indże
wraca, każe wyprzęgać wozy i rozbijać namioty: tu zatrzymają się na nocleg. Umilkli
kirdżaliowie, zeskoczyli z koni, zapominając im nawet rozluźnić popręgów. Czekali, aż na
samotnym wzgórzu wzniesiono Indżemu namiot. Gdy wódz wszedł do środka i zasłona za
nim opadła, zbili się w gromadki i zaczęli radzić. Najczęściej zabierał głos kirdżalia stojący
pośrodku, a reszta słuchała, zerka
jąc tylko w stronę namiotu Indżego. O nim to bowiem mówiono. Nie podobał im się, nie był
taki, jakim go znali kiedyś. Milczy, nie przemówi, stał się niecierpliwy d porywczy.
Gdy tej wiosny ciężka rana na piersi zabliźniła się i Indże powrócił do zdrowia, gońcy
zanieśli do wsi rozsianych po obu stronach Bakadżiców wieść: kto ufa swemu koniowi i
jataganowi, niech stawi się u Indżego. Posłyszeli to kirdżaliowie, zbiegli się ze wszystkich
stron ku Bakadżicom i na rozległych równinach dokoła Siedmiu Źródeł, gdzie Indże rozbił
swój namiot, w ciągu kilku dni wyrosło wielkie obozowisko. Kto tylko nadciągał, o Indżego
pytał, Indżego chciał zobaczyć. Lecz wokół jego siedziby rozsiedli się górale Kara-Kolii,
nikomu nie dając przystępu. Oto i teraz są tam i strzegą wejścia do jego namiotu. Nikt nie
wie, co Indże zamyśla, jakie snuje plany.
O wielu innych jeszcze rzeczach mówili kirdżaliowie i jak stali gromadkami, tak
roztopili się w ciemnościach. Zapadł zmrok. Lecz oto rozgorzały ognie. Kirdżaliowie starali
się nie czynić hałasu, by nie spostrzeżono ich w Urum-Enikioj. Kryły ich okoliczne lasy,
pogłębiające jeszcze bardziej ciemność. Na tle ogni poruszały się czarne cienie, powiększone
i wydłużone. Gdzieś broń szczęknęła, gdzieś zarżał koń. Nisko nad obozem zwisało ciemne
niebo i gwiazdy drżały lękliwie, jakby przestraszone.
Indże zamknął się w swym namiocie. Jak to się stało ostatnio jego zwyczajem — położył
się na łożu zasłanym owczymi skórami i dumał.
Myślą cofał się wstecz. Szesnaście lat temu... Jakby to było dziś, przypomniał sobie ten
dzień, gdy Kara- -Feiz nadciągał pod Żer unię. Wówczas kirdżaliowie zastali wieś
umocnioną palisadą: kule i muszkiety obrońców zmusiły ich do wycofania się na pola, skąd
Kara-Feiz, zły i chmurny, spoglądał na pełne wszelakiego dobra bogate domy czorbadżijów i
rozmyślał,
co wypada robić. Wedrzeć się do wsi nie zdoła, wyminąć jej nie sposób.
W takiej chwili nadciągnął Indże. Był młody, wiódł z sobą trzystu jeźdźców — wszyscy
na rosłych koniach. Popatrzył na Kara-Feiza, rzucił okiem w stronę wsi, zaśmiał się i, nie
namyślając się długo, pognał ze swoją watahą prosto na szańce. Zagrzmiały ciężkie
muszkiety, strzelnice plunęły -ogniem. Kirdżaliowie wznosząc bojowe okrzyki strzelali z
pistoletów. Trzy razy Indże podchodził pod palisadę. Ziemia dudniła pod końskimi kopytami,
wznosiły się tumany kurzu. Wreszcie zmęczony, z rozbłysłymi oczami powrócił Indże do
Kara-Feiza, zaśmiał się i rozejrzał wokoło. Ten szaleńczy szturm nie przyniósł najmniejszej
korzyści. Spod kurzu, który podnosił się niczym mgła, ukazały się trupy poległych
towarzyszy, konie bez jeźdźców pędziły jak oszalałe. Lecz naraz wszystkie muszkiety
umilkły, cała wieś jakby zamarła.
1
—Ot, tak-S^r- zawołał Indże. -STS-I Jeśli chcesz, by spadło jabłko, musisz potrząsnąć
gałęzią!
Wieczorem przyprowadzono doń człowieka, którego kirdżaliowie schwytali w JMłynach
Postoła. Skoro tylko przerażony młynarz upadł na kolana i pełzać zaczął po ziemi całując
poły jego odzieży, Indże zrozumiał, że znalazł właśnie tego, kogo potrzebował. Jeszcze tej
samej nocy pięćdziesięciu prowadzonych- przez jeńca wyborowych pieszych kirdżaliów
przemknęło się pod szańce. Zaskoczona straż w pień została wycięta. Przez zwaloną palisadę
wtargnął Indże ze swą watahą, a za nim Kara-Feiz. Na wschodzie ponad czarnymi
wierzchołkami lasu rumienił się świt. Po bruku ulic rozległ się tętent podków rozjuszonych
kirdżalijskich koni. Któż zdoła oprzeć się łrirdżaliom, gdy pędzą na swych wierzchowcach, z
jataganami w ręku?
Zaskoczeni obrońcy raz jeszcze dali ognia z muszkietów i ręce im opadły. Nie wiedzieli,
co robić: uciekać czy biec do domów, do swych żon- i dzieci. Kirdżaliowie rzucili się na
nich, jak wilki na stado owiec.
Siekli każdego, kto się nawinął pod rękę. A gdy na wzgórzach zamilkły ostatnie muszkiety
tych, którzy zdołali się uratować, rozjaśniło się i nastał dzień. Ukazały się piękne domy,
ogrodzone wysokim murem, z dużymi bramami — zdobycz, która wpadła w ręce
zwycięzców. Kirdżaliowde zeskoczyli z koni i zaczęła się grabież, krzyk kobiet, płacz dzieci,
jęki i lamenty. Wnet domy tu i ówdzie stanęły w płomieniach, buchnął gęsty dym i przysłonił
wschodzące słońce.
Indże innym pozostawił łupy *— jemu zdobycz nie była potrzebna. Pośrodku wsi, na
tarasie gospody Bończy wódz je i pije. Wszystkie bećzki odbite, wino płynie strugą. Tak chce
Indże. Usługują mu pobladłe kobiety, młode dziewczęta drżącymi rękami leją napój. A
dokoła pożar, krzyki kobiet i dzieci, krew bryzga na wysokie mury i ciężkie ¡bramy. Indże
jest coraz bardziej rozochocony. Trudno mu dogodzić. W pewnej chwili spojrzał na swą
odzież podartą i krwią splamioną. Zażądał, by mu choćby spod ziemi wyszukać krawca —■
chce mieć nowe szaty. Słowo Indżego jest rozkazem. Sprowadzony krawiec drżącymi rękami
rozkłada czerwone sukno, mierzy i kroi.
— Powiedz mi, mistrzu, powiedz mi, Goczo —-• zwraca się doń Indże — skąd jesteś, w
której stronie twój dom? Chcę go ocalić!
t5^Z górnej wsi jestem, efendi. Mój dom stoi na wzgórzu.
Wódz rozgląda się dokoła i nagle wybucha śmiechem. Który dom i którą ulicę można
oszczędzić, kiedy cała wieś w ogniu?!
Lecz oto nagle ulicą, na którą kłęby dymu rzucają groźny, złowieszczy cień, zbliża się
dziewczyna. Niewielu ludzi ocalało we wsi, skąd więc się tu wzięła? Z dwóch stron biegną
ku niej kirdżaliowie, dziewczyna krzyknęła, ujrzała Indżego i z rozpostartymi ramionami
rzuciła się w stronę gospody. Indże wstał, ściągnął brwi i podniósł rękę. Kirdżaliowie stanęli
jak w ziemię wrośnięci. Indże wcale, nie zamierzał scho
dzić na dół, jednak zszedł, przyjrzawszy się dziewczynie. Była piękna... wysmukła... ale
pięknych kobiet Indze widział dużo w swym życiu. Dlaczegóż ta dziewczyna, która o mało
nie zginęła przed chwilą, stała teraz przed nim tak spokojnie, patrząc brązowymi oczami
radośnie i jakby w zachwycie? Matka, ojciec, wszyscy jej bliscy są już pewnie zabici, a mimo
to w oczach nie ma cienia strachu ani nienawiści. Oto, co zadziwiło Indżego. Zapomniał o
krawcu, o nowych szatach, wziął dziewczynę za rękę i poprowadził dalej, gdzie stał jego koń
i wataha.
Tak Indze poznał Paumę. Wielu ludzi skończyło życie pod jego sztyletem d wiele kobiet
doznało jego zmiennej namiętności. Nie pamiętał ich twarzy ani imion. I myślał, że taki sam
los spotka pewnie Paunę. Lecz uśmiech dziewczyny i spojrzenie jej oczu zapadły mu głęboko
w serce. Pojął ją za żonę wedle praw i obyczajów. Dosiadała konia i jechała przy jego boku,
towarzyszyła mu wszędzie. A Indże czuł się pewniejszy, gdy była przy nim, i silniejsza
stawała się jego dłoń.
Był wtedy młody, nie szczędził życia, nie bał się śmierci. Nigdy nie rozróżniał dobra i
zła, nigdy nie zadawał sobie pytania, co jest grzechem, a co nie. Wszędzie, gdzie stąpnęła
noga jego konia, wyrastały mogiły i zgliszcza, imię jego budziło strach i grozę. Myślał, że
siła jego jest niezmierzona, a wola — prawem dla wszystkich. Nie szczędził ni swoich, ni ob-
cych. Chciwy był złota i lwią część łupów brał sobie. Stał się niecierpliwy, porywczy, nie
znosił słowa sprzeciwu. Tego, kto ośmielił się wystąpić przeciwko niemu, czekała śmierć od
kuli lub jataganu. Doszło do tego, że odtrącił najbardziej sobie oddanych. Kiedyś podniósł
rękę nawet na najznaczniejszego po nim Sjara Barutcziję — człowieka, który nieraz ocalił
¡go od śmierci, i do krwi rozciął mu twarz kańczugiem.
Aż przyszło najgorsze.
Było to pewnego wiosennego dnia, tak jak dzisiaj, w tej samej wsi Urum-Enikioj. Zbierali
się do drogi.
Nie był to dobry dzień. Pola jakby zwarzone, daleko nad szczytami gór wlokły sią ciemne
mgły. Stada czarnych wron krążyły ze złowieszczym skrzekiem, przesłaniając niebo. Indże
siedział na koniu, dosiadła także koni cała jego wataha. Kilka razy zagrzmiały już trąby i
bębny. Indże czekał na żonę, a Pauny jak nie było, tak nie było. Zawrzał w nim straszny
gniew, wypił zresztą zbyt dużo wódki. Zawrócił w stronę domu. Jechał stępa, lecz z
wściekłości aż mu pociemniało w oczach. Pauna dosiadała konia i właśnie podawali jej
niemowlę. Ich dziecko. Indże wyciągnął rękę i chwycił je.
1
— Zbójnik dziecka nie chowa! — krzyknął jak oszalały, jedną ręką podrzucił dziecko do
góry, a drugą uderzył je płazem jataganu.
Nikt nie wiedział, co się potem stało. Indże porwał za wodze konia żony i pociągnął ją za
sobą. Cała horda pognała za nimi w szalonym pędzie, zagrzmiały trąby i kotły. Nie słychać
było w tej wrzawie zawodzenia i łkania Pauny. Widać było tylko, jak łzy płynęły po jej bladej
twarzy.
Pauna czas jakiś towarzyszyła jeszcze mężowi milcząca, niema niby cień. Potem zniknęła
i choć Indże wszędzie jej szukał, ¡nigdzie nie mógł odnaleźć. Wiedział tylko, że Pauna jest
krewną Sjara Barutcziji, który już od dawna opuścił jego watahę i wałęsał się po górskich
wertepach. Bezsilny gniew mącił Indże- mu rozum. Stał się straszny. Dawniej też nie znał, co
litość, lecz od kiedy zgasło dla niego spojrzenie Pauny, serce zmieniło mu się w głaz. Gdyby
zebrano kości wtedy zabitych, powstałaby cała góra, a krew popłynęłaby jak rzeka. W tym
strasznym, krwawym koszmarze Indże jakby postradał rozum. Minęło przeszło szesnaście
lat, a ręka jego nie wypuściła ani na chwilę jataganu.
Wiele zdarzyło się w tym czasie, wiele zapomniał — nie pamiętał i nie chciał pamiętać.
Jednakże pewien wypadek wrył się głęboko w jego pamięć: któraś wieś, podobnie jak wiele
innych, została puszczona z dy
mem, a ludność jej w pień wycięta. Ulice zasłane były trupami, dymiła świeża krew. I oto
stary pop wydobył się spośród sterty trupów mężczyzn, kobiet i dzieci. Twarz miał zalaną
krwią, na piersiach otwartą ranę, oczy rozżarzone jak węgle. Rozejrzał się dokoła, niby
zmartwychwstały, podniósł rękę ku Indżemu i zawołał:
— Bądź przeklęty! Przeklęty bądź przez Boga i wszystkich świętych! Obyś nie zaznał
spokoju po śmierci! Niech stopią się żelazo i kamień, ale nie ty! Obyś jęczał i tułał sdę po
ziemi jak Kain, oby trąd Gezjusza spadł na ciebie, obyś zawisł na stryczku jak Judasz!
Anathema! Anathema! Anathema!
Sztylet wbity po rękojeść w gardło na zawsze zmusił go do milczenia. Ale Indże po dziś
dzień widzi skrwawioną twarz starego popa, jego płonące oczy i słyszy głos, przeszywający
go jak sztylet. I wciąż dzwonią mu w uszach słowa klątwy.
W dniu, w którym zdarzył się ten wypadek, Indże ze swą watahą schodził stromą ścieżką
górską. Po raz pierwszy zadumał się i zwiesił głowę. Nagle z przeciwległego szczytu padł
strzał. Indże zachwiał się i runął. Przypadli doń kirdżaliowie. Ale od miejsca, skąd padł
strzał, dzieliła ich głęboka przepaść. Dostrzegli niewielką drużynę, poznali Sjara Barutcziję,
lecz nie sposób było go schwytać.
O tym wszystkim rozmyślał teraz Indże leżąc na łożu. Spodziewał się wówczas, że gdy
rana na piersi mu się zagoi, opuszczą go ponure myśli. Nie będzie już dumał o Paunie ani o
dziecku, ani o niczym. Myśli te jednak i teraz nie dawały mu spokoju, kirdżaliowie zaś
czekali nań na dworze. Miał ich znów poprowadzić.
Nazajutrz wysłannicy Indżego stanęli w obozie i zawołali:
— Posłuchajcie, co mówi Indże: ten, kto z nim wyruszył, winien słuchać tylko jego
rozkazów. Dla nie
posłusznych nie będzie litości. Każdy, komu miłe życie, niechaj to zapamięta.
Popatrzyli po sobie kirdżaliowie i zamyślili się. Cóż to miało oznaczać? Ale któryś
machnął ręką i zawołał:
— Indże wie, co robi. Niech tam!
I wszyscy pojęli, o co chodziło wodzowi. Jeśli żąda, by słuchali jego rozkazów, to
dlatego, że zamyśla straszne uderzenie. Tym lepiej, pohulają sobie. I — przed chwilą jeszcze
skorzy do buntu — znów wierzyli Indżemu i wielka radość ogarnęła cały obóz.
Właśnie w tej chwili Indże wyszedł ze swego namiotu. Jak morskie fale, co nadciągają do
brzegu, zbiegli się ku Indżemu ze wszystkich stron kirdżaliowie. Już jest pośród nich. Stąpa
lekko i sprężyście — znany jest im ten chód drapieżnego zwierza. Przystaje i rzuca dokoła
szybkie spojrzenia orła. Urodziwy jest w błękitnym janczarskim kaftanie, połyskującym zło-
tymi haftami, w czerwonych szarawarach. Lecz na głowie nie ma białego zawoju o miękko
układających się fałdach, ale wysoko soboli kołpak ozdobiony pawimi piórami. Z ręką
wspartą na jataganie przechodzi między rozstępującymi się szeregami kirdża- liów. Junacka
postawa i prężne ciało watażki doprowadzają ich do szaleństwa. Wszyscy myślą w duchu:
„No, tylko patrzeć, jak skoczy na konia i powiedzie do walki!” Ci co stoją na przodzie, nisko
pochylają głowy w wielkich zawojach i biją głębokie pokłony, a inni, stłoczeni z tyłu jeden
przy drugim, ściskają rękojeści jataganów krzycząc:
— Indże!
Tu i ówdzie rozlegają się strzały.
Podają konia. Indże dosiada wierzchowca. Bez komendy — nie było to w ich zwyczaju
kirdżaliowie skaczą na konie. Oto biały ogier Indżego stanął na tylnych nogach, ogonem
sięgając ziemi, a wódz podniósł rękę do góry. Wnet wszyscy umilkli oczekując, by im ta dłoń
wskazała Urum-Enikioj. Tymczasem. Indże wyciąga rękę w zupełnie przeciwnym kierunku
i każe podążać za sobą. Jakby grom uderzył w kirdżaliów. Patrzą na Indżego i własnym
oczom nie wierzą. Straszna jest twarz wodza, głęboka, pionowa, bruzda przecina jego czoło.
Pewny swego Indże nie zwlekając ruszył przed siebie. Zakołysał się las kopii jego
watahy. Kirdżaliowie zostali sami. Przez chwilę spoglądali po sobie w milczeniu, następnie
podniosła się wrzawa straszna, jak dzikie wycie szakali. Wszyscy tłoczyli się do Siwry- -
biliuk-paszy, wykrzykiwali, by ich prowadził na Urum-Enikioj. Siwra-biliuk-pasza, jak dąb
wyrosły Anatolijczyk, przewyższał o głowę wszystkich kirdża- liów. Ściągnął brwi,
rozmyślał. Sam nie wiedział, co stało się Indżemu, lecz nie chciał tak szybko z nim zrywać.
Zawołał więc:
— Idziemy za In dżem!
Na dany przez niego znak zagrzmiały trąby i bębny. W dzikiej muzyce utonęło szemranie
kirdżaliów, horda zakołysała się i ruszyła. Wkrótce ucichł tętent kopyt końskich i tylko
dalekie echo bębnów oraz unoszące się obłoki kurzu wskazywały, że kirdżaliowie wracali tą
samą drogą, którą przybyli.
Polana leśna opustoszała. Nagle pojawił się tam mały człowieczek, ni to dziecko, ni
dorosły, garbaty, z głową wsuniętą w ramiona i rękoma niewspółmiernie długimi, jak u
małpy. Lękliwie zakradł się na środek polany, przystanął i nasłuchiwał: kirdżaliowie byli
daleko. Uspokoił się i zaczął czegoś szukać: pochylił się, podnosił coś z ziemi, oglądał i
odrzucał za siebie albo kładł do torby. Nagle wzrok jego spoczął na jakimś dużym
przedmiocie: strzelba! Przez chwilę stał jak osłupiały, potem, chwyciwszy broń, wsunął ją
pod pachę i zniknął wśród drzew.
Chłopi z Urum-Enikioj, chociaż początkowo nie spostrzegli kirdżaliów, w nocy jednak
zauważyli ich obecność i uciekli w lasy. Gdy straże doniosły im, że kirdżaliowie.odstąpili,
nikt nie chciał dać temu wia-
ry. Najpierw wrócili do wsi tylko mężczyźni zachowując wielką ostrożność. Tu i ówdzie
pokazali się bogatsi czorbadżijowie na mułach. Podbiegali do nich uzbrojeni stróże wiejscy,
nadciągał także mały oddział derwendżiów i harbaliów. Niektórzy uzbrojeni byli w
muszkiety, większość jednak w długie żelazne drągi. Dowódca ich nosił olbrzymią baranią
czapę ze zwisającym z tyłu lisim ogonem; jego ludzie — dla dodania sobie animuszu —
mieli groźne miny, chociaż już z góry postanowiono uciekać na widok kir- dżaliów. Wreszcie,
gdy konie stróżów osłabły od tego ciągłego przemierzania drogi tam i z powrotem, nieufni
czorbadżijowie uwierzyli, że kirdżaliowie naprawdę sobie poszli. Dzieciom i kobietom
pozwolono wrócić do wsi. Ulice zapełniły się ludźmi, wozami i bydłem.
Nagle gdzieś od strony rzeki huknął strzał. Było cicho i pogodnie — w przezroczystym
powietrzu huk rozległ się przeciągle i złowieszczo. Zanim ktokolwiek zdążył dowiedzieć się,
co się stało i kto strzelił, z tego samego miejsca padł drugi strzał. Kobiety przeraźliwie
krzycząc rzuciły się do ucieczki. Z wielkim trudem udało się rozważniejszym mężczyznom
uspokoić je i zawrócić. „Nie bójcie się, ludziekrzyczeli. — Nic się nie stało! To nie
kirdżaliowie, to myśliwi!” Kobiety zatrzymały się, lecz nikt nie miał odwagi wrócić do
domu. Wozy nadal stały załadowane, a bydło rozłaziło się po placu. Podczas gdy kobiety gro-
madziły się u wrót, by poplotkować, mężczyźni poszli na skraj wsi zasięgnąć języka.
Wieczorem w stronę obejść podążało stado świń. Chłopom zrobiło się weselej. Dziwili
się, że pastuch jak co dzień wygonił świnie nie dostrzegłszy nawet, że wieś opustoszała.
Poczekajcie! — zawołał ktoś. — Garbus nam powie najlepiej. On chyba widział
kirdżaliów.
Chłopi wylegli na drogę i otoczyli pastucha. Był to ten sam garbaty wyrostek, który z
rana znalazł strzel
bę w lesie. Powtórzył to, co już wszyscy wiedzieli: kirdżaliowie odeszli.
— Ale dlaczego?
*— Skąd ja mam wiedzieć? Byli daleko. Bardzo się kłócili, krzyczeli...
— A co to za strzał huknął tam nad rzeką? Kto strzelał?
Garbusek nie odpowiedział, ale oczy mu rozbłysły, spojrzał z dumą na chłopów i ciekaw
wrażenia, jakie na nich uczyni, wyciągnął spod kapoty broń.
— Kto strzelał, co? A ja! Spójrzcie, to moje...
W ręku trzymał krótką strzelbę, jakby obciętą do połowy, starą i zardzewiałą, ale mimo to
dobrą.
— Skąd ją masz, Najdenie?
•*- Daj no obejrzeć! Sprzedasz?
— Tyś tego nie znalazł, ukradłeś!
Garbusek nie odpowiadał, lecz mocno ściskał broń, gotów gryźć i drapać, gdyby ktoś chciał
mu ją wyrwać. Wreszcie, gdy przekonał się, że nie zamierzają odebrać mu strzelby, i gdy
zdołał schować ją pod kapotą, odparł z uśmiechem:
"—r Nie, nie znalazłem. Zabiłem jakiegoś kirdżalię... i zabrałem mu...
Chłopi wybuchnęli śmiechem. I jak to zwykle bywa, gdy zbierze się dużo ludzi, nastrój
zmienił się szybko, zaczęto żartować. Ten i ów próbował naprawdę odebrać broń garbuskowi.
Kobiety, dowiedziawszy się, że to on był powodem ich przerażenia, zaczęły wymyślać i
przezywać go. Dzieci przeciskały się wśród dorosłych, potrącały kalekę i ciągnęły za garb.
Pastuch wpadł w gniew, złościł się, ale największą jego troską była strzelba. Ściskał ją pod
pachą i ledwo się wyrwał, zaraz począł uciekać, chociaż nikt go nie gonił.
Chłopi zanosili się śmiechem.
— Garbus, dlatego taki zły!
— Naznaczył go Pan Bóg. Takiego trzeba się wystrzegać.
■— Czy on się już taki urodził?
— Co znowu! Jeszcze jako niemowlę upadł z wysoka. Wylizał się, ale garb pozostał mu
na całe życie.
— Słuchaj no, Stanka, czy to syn, czy wnuk Kał- muczki?
— Kto by się tam dogadał z tą krętaczką. Raz powiada, że syn, innym razem, że wnuk.
Niektórym zaś opowiadała, jak znalazła go w czasie pogromu — piętnaście lat temu, gdy tak
samo uciekano przed kirdżaliami. Oby ich piekło pochłonęło, tych przeklętych zbójców.
Znalazła go, więc dała mu imię Naj- den — Znaleziony.
Garbusek wrócił do domu. Babka Jana Kałmuczka siedziała na przyzbie. Ani nie słyszała,
ani nie widziała, że ludzie ze wsi uciekali do lasu.
— Daj mi chłeba! i— krzyknął jej pastuch nad głową.
staruszka. — Nie mam. Gdybym miała, sama bym so-
— Co, chleba? — spokojnie i cicho odpowiedziała bie podjadła! Poproś czorbadżijów,
przecież pasiesz ich bydło...
Garbusek nachmurzył się i wszedł do chałupy. Nagle wypadł z domu i niespodziewanie
— rozochocony, uśmiechnięty — porwał strzelbę, wymierzył w staruszkę i zawołał:
— Teraz cię zabiję!
Babka struchlała. Wiedziała, że chłopak żartuje, ale bała się poruszyć i odezwać, żeby go
nie rozgniewać i nie spowodować strzału.
1
— Zabiję cię! krzyczał garbus chichocząc. — Stój! Nie ruszaj się!
Nastraszywszy staruszkę do woli, przykucnął pod ścianą i zaczął gryźć suche skórki
chleba, które znalazł w chałupie. Babka Jana wstała, ziewnęła, przeciągnęła się, jakby
zapominając o figlach garbuska. Lecz przechodząc koło niego, schwyciła go nagle za
ramiona i potrząsnęła nim.
i— Straszyć mnie będziesz, co?! Zaraz cię uduszę!
Natychmiast jednak krzyknęła i puściła go. Ugryzł
ją. Spoglądała na swą spracowaną ręką, na której widać było ślady zębów i krople krwi.
— Zejdź mi z oczu! — krzyczała. — Żebyś mi więcej nie wracał do domu!
Garbusek wykrzywiał, się i przedrzeźniał ją, umilkła więc zrozpaczona i tylko mruczała
pod nosem:
— Zbój! Niedaleko pada jabłko od jabłoni...
Słowa te przypomniały jej widać jakąś dawną historię. Usiadła na poprzednim miejscu,
skrzyżowała ręce na piersiach i pogrążyła się w zadumie.
Indże już po raz drugi przeprawił się przez Baka- dżice i wpadł na Wołoszczyznę. Nie
towarzyszyła mu tym razem owa wielka horda, której kiedyś przewodził. Kirdżaliowie dosyć
mieli wodza, który nie prowadzał ich na grabież, nie pozwalał robić, co im się żywnie
podobało, a tylko wlókł za sobą po drogach — dziś tu, jutro tam. Konie wychudły z głodu,
zardzewiały jatagany w pochwach. Aż pewnej nocy Siwra- -biliuk-pasza uciekł z całym
swoim oddziałem. Za jego przykładem poszedł Ederchan-ogłu, potem Deli- -Kadir i wszyscy
przedniejsi watażkowie. Przy boku Indżego pozostał tylko Kara-Kolio wraz ze swą watahą,
liczącą trzystu jeźdźców na karych koniach. Indże jechał przodem na białym arabie..
Napotykali wyludnione wsie i puste pola dokoła. Nigdzie nie było żywego ducha, tylko tu
i ówdzie, w najbiedniejszych i na pół spalonych wioskach można było natknąć się na
odzianych w łachmany, słaniających się z głodu, poczerniałych chłopów, którzy żywili się
jakimiś korzonkami, spoglądali tępo i obojętnie. Po cmentarzach rozsianych na wzgórkach
słychać było zawodzenie kobiet. Indże wyrzucał sobie, że odczuwa litość, i wciąż mu się
zdawało, że gdzieś, wśród tego strasznego lasu czarnych krzyży spoczywa Pauna, a przy niej
rozpłatane jataganem ciało syna, to znów potrząsał głową, jakby opędzając się od
koszmarnego snu: widział siebie trzymającego dziec
ko na ręku, pieszczącego je zbroczonymi krwią dłońmi, a Pauna patrzyła nań blada i
uśmiechnięta.
Pewnego razu Indże napotkał kobiety pracujące w polu. Twarze ich kryły czarne chusty i
zdawało się, że nie kopią, lecz ryją ziemię, by ukryć w niej swe łzy i cierpienie. Indże chciał
powiedzieć im dobre słowo i ruszył do nich. Lecz na widok jego i lasu kopii za nim kobiety
porzuciły motyki i uciekły. Został tylko jakiś staruszek pod obsypaną kwieciem śliwą. Stał
wsparty na kiju i czekał.
— Dlaczego baby uciekły? — zapytał Indże ostro.
— Czy ja wiem... pewnie ze strachu, toć to baby...
— A ty? Ty się nie boisz?
— Czemu miałbym się bać, efendi? Nie boję się. Stary już jestem, więc nie mam czego
się lękać. Boję się tylko jednego Pana Boga i śmierci z jego ręki wyglądam...
Mimo to staruszek drżał i przestraszonymi oczami wodził po uzbrojonych jeźdźcach,
którzy tak licznie zjechali w dolinę. Niektórzy zsiedli z koni i poprowadzili je do wodopoju,
inni rozbiegli się pytając o wodę do picia.
— Tam jest studnia, chłopcy, pod topolami na pagórku! Prosto ścieżką, prościuteńko! —
zawołał staruszek po turecku i wskazał kijem.
■*— Ano, baby się zlękły — ciągnął już spokojniej, zwracając się ku Indżemu.. — Nie
hierz im tego za złe, efendi. Krzyknęły: „Kapasyzowie * idą!” Co za kapa- syzowie,
powiadam, czyż nie widzicie, że to wojsko wyborowe, a konie ich wszystkie kare, piękne,
tylko jeden biały — paszy. Tak zapamiętaliśmy paszów — na białych koniach.
Indże słuchał go jednym uchem i spoglądał ku wzgórzu, za którym ukryły się kobiety. 1
— Tam jest nasza wieś — podjął staruszek. — Czu- kurowo. Ja jestem dziadek Gudi,
dziadek Gudi z Czu- kurowa. Ech, ciężko u nas, nędza, głód. A pogoda ład-
na, więc powiedzieliśmy sobie: warto nieco przeorać tę ziemię i posiać trochę cebuli, trochę
grochu. Kobiety wzięły mnie z sobą. Chodź, powiadają, pilnować nas. Jak ja mam was
pilnować? Cóż, kiedy znów jesteśmy same, bez chłopów. Ani jednego mężczyzny nie ma we
wsi od czasu, jak nawiedzili nas Kara-Fe- iz i Indże...
Indże popatrzył na staruszka spod oka i uśmiechnął się nieznacznie.
— Indże, powiadasz? A czyś ty go widział, starcze?
— Jakże miałbym go widzieć, synku? Ten, co go widział, już nie żyje.
— A ja kto jestem? Nie poznajesz mnie?
— Skądże miałbym cię znać, efendi. Mówisz wprawdzie po naszemu, ale i pośród agów
sporo jest takich, co po naszemu mówią. Tahir-aga ze Sliwenu, znam go, także dobrze mówi
po bułgarsku. Lecz ciebie nie znam.
Staruszek umilkł i w zadumie wpatrywał się w In- dżego.
— Nie znam cię. Ale posłuchaj, co powiem: jesteś młody, urodziwy. Junak! Dobrze
byłoby mieć takiego jak ty pana! Służylibyśmy ci, płacili haracz. Byle był jeden pan! A teraz
co...
— Co?
— Ano, cóż! Kto tylko się pokaże, dokądkolwiek podąża — grabi, łupi, pali. A my
prosty naród, jak owce. Dobrze byłoby, gdyby ktoś się o nas troszczył, gdyby strzygł nas i
doił, ale i przed wilkami bronił!
Indże uśmiechnął się po raz pierwszy tej wiosny. Sięgnął po sakiewkę, wydobył garść
dukatów i kazał położyć po jednym na każdej motyce.
i— Niech je wezmą baby, gdy wrócą — powiedział — i niech pamiętają o Indżem. A ty,
staruszku, żegnaj! Żegnaj, i dzięki ci za dobre słowo!
Jak żmija zasyczał gruby, pleciony kańczug w ręku Indżego, biały rumak zerwał się do
biegu. Zadrżeli kirdżaliowie, znów poczuli jak dawniej, że to Indże ich prowadzi, i puścili się
w cwał. Ci, co byli u wodo
poju, skoczyli na konie i cała horda pogalopowała naprzód. Ziemia dudniła pod kopytami.
Staruszek stał pod rozkwitłą śliwą i patrzył za nimi...
Indże znów stał się sławny, wszyscy o nim mówili. Ale teraz sława jego była większa niż
dawniej, bo nie napadał na wsie i miasteczka, nie rżnął, nie mordował. Teraz sam ścigał
kirdżaliów, rozprawiał się z rabusiami i zbirami po drogach. Pierwszy poczuł jego gniew na
własnej skórze Siwra-biliuk-pasza. Indże uważał go za przyjaciela, wysłał doń przeto ludzi z
rozkazem, by przestał grabić i wyniósł się daleko, dopóki jest cały i zdrowy. Siwra-biliuk-
pasza zaśmiał się tylko i przepędził wysłanników. Wtedy Indże rzucił się nań jak jastrząb.
Kirdżaliowie, na objuczonych łupami koniach ociężali jak żółwie, zostali wycięci w pień.
Siwra-biliuk-pasza, uchwycony pod pachy rozżarzonymi kleszczami, żywcem został
upieczony.
Wzdłuż dróg zawiśli na gałęziach rabusie, każdego ranka przed namiotem Indżego
spadały głowy zbójeckich hersztów. I nie tylko dla rabusiów i łupieżców straszny był Indże.
Spahiowie* i bejowie, ci wszyscy, którzy mieli władzę i trzęśli krajem, rozluźnili nieco swe
kleszcze i nie uciskali już tak bardzo rai**. Sędziowie, rozsiadłszy się na poduszkach, na sa-
mo wspomnienie Indżego raz i drugi maczali gęsie pióra w kałamarzach i po długim namyśle
uczciwie wymierzali sprawiedliwość. Indże był bowiem obrońcą uciśnionych.
Tak upłynęły dwa lata. Oczyszczone zostały lasy i dąbrowy, i wszystkie drogi. Wtedy to
ze szczytu bałkańskiego, z Żerunia, Indże posłał córkę pewnego czorbadżiji z kosztownymi
dzbanami, samą i pieszo, aż do Bakadżiców, by mu przyniosła wody z Siedmiu Źródeł.
Dziewczyna była młoda, urodziwa i czysta
jak kropla rosy. Szyję jej zdobiło siedem sznurów rupii i dukatów: stroiły ją aksamit i złoto.
Szła sama, samiuteóka poprzez lasy i zielone pola. Szła i przyniosła wodę z Siedmiu Źródeł.
Wędrowała siedem dni w jedną stronę i siedem w drugą. Nikt nie śmiał jej zaczepić, włos nie
spadł jej z głowy, nie zginęła ani jedna rupia z naszyjnika. W każdej wsi ludzie odprowadzali
dziewczynę aż na krańce, a dalej szła sama. „Skoro Jhdże tak powiedział, to dobrze... bywaj
więc zdrowa!” Uśmiechnięta wyruszyła dziewczyna, uśmiechnięta wróciła. Nie było
rozbójników po drogach, nie było złych ludzi.
Wtedy Indże ruszył ku Bakadżicom. Ugorem leżały cżarne pola, gdy opuszczał te strony;
a teraz cała Wołoszczyzna złociła się dojrzałą pszenicą. Obfitymi plonami obdarzył ziemię
Bóg i pracowita ręka ludzka. Rozkołysało się morze ciężkich kłosów pszenicznych,
powietrze faluje, jak białe ptaki trzepoczą chusty żniwiarek. Oto rozlega się dźwięczna pieśń.
Indże zatrzymuje konia. Żniwiarki znajdują się opodal, 1 lecz kępa drzew kryje je przed
oczami drużyny. Coraz wyraźniej słychać pieśń. Indże zasłuchał się. I drży słysząc, że to o
nim śpiewają. Nucą pieśń o Indżem — młodym wojewodzie: jak drużynę trzystu jeźdźców*
prowadzi, jak lasy i góry błagają go, by wybawił je r od zbójców, jak serce jego miłosierne
jest dla biednych... i
Płynie pieśń ku jasnemu niebu, sypią się słowa niczym ziarna z ciężkich kłosów. Indże
słucha. Jakaś 1 słodycz przepełnia mu pierś, w oczach kręci się łza i spada na białą grzywę
konia. Pierwsza’ w życiu.
i
Na szczycie Bakadżiców u Siedmiu Źródeł Indże rozbił obóz. Znacznie większy niż
minionej wiosny* Lecz nie ma w nim Siwry-biliuk-paszy, nie ma daha- Ł liów i kapasyzów.
Młodzieńcy harcują po polanie, ci- I skają kamieniami, by wypróbować swe siły, inni czysz-
czą przed namiotami długie strzelby. Opodal w cie-
niu rozłożystych buków rozsiedli się białobrodzi watażkowie. Jest tu Nikoła Uzuna, jest
Dobri Wojewoda, jest Wyłko Bimbelia, Wyłczan Wojewoda i wielu, wielu innych. Włosy
mają białe, twarze przecinają blizny dawnych ran, mądre ich słowa płyną równo i szemrzą
cicho jak woda źródlana opodal.
1
— Tepedelen-Ali-pasza panuje w Janinie * — prawi Wojewoda Dobri i zaciąga się
dymem z długiego cybucha, W Widyniu sprawuje rządy Pazwand- -ogłu, a Chorąży Mustafa
— w Trsteniku. Każdy z nich ma własną ziemię, na niej włada i sądzi, czemu więc i my nie
mielibyśmy zatrzymać swego? Któż nam się sprzeciwi, kto nam powie, że tak nie można?
Umilkł na chwilę, widzi, że nikt nie śpieszy zabrać głosu, ciągnie więc dalej:
— Wiem, co myśli Indże. I dodam — dobrze myśli. Po pierwsze — stara się zerwać z
tymi psami, Kara- -Feizem i Eminem. Oby raz już się to stało... ,
— Ale jak? Sam mi powiedz! — przerywa mu Nikoła Uzuna i swoim zwyczajem
porywczo chwyta za sztylet.
Zaraz, zaraz ci powiem. Indże polecił Kara-Kolii, by schwytał dwóch eserlijskich
sułtanów, obu młodych braci, i żeby rozprawił się z nimi! Młodzi władcy są krewnymi Kara-
Feiza, a o śmierć ich będzie on winił Jumer Dwaza. Rzucą się więc na siebie dwaj kir-
dżaliowie jak psy...
i— Aha, teraz rozumiem Uzuna zsunął na tył głowy czapę baranią i roześmiał się na całe
gardło, j— Rozumiem, a to dobre! Cha, cha!
Wojewoda Wyłczan ściągnął brwi, ręką dał znak Uzunie, by milczał, i zapytał Dobriego:
— No, a co potem?
— Potem ściągną tutaj, w Bakadżice, junacy ze wszystkich stron, rosnąć będą nasze siły.
A gdy rozej
dzie się wieść, że Rosjanie przeszli Dunaj i my zawołamy „Pomóż Boże!” i zaczniemy...
Gładząc swe białe brody wojewodowie w zadumie patrzą, jak bystra woda źródlana
płynie, mieni się i ucieka, jakby unosząc z sobą jakąś tajemnicę. Wiatr muska wierzchołki
starych buków szeleszcząc wśród listowia.
Indże przechadza się przed namiotem, podąża na sam szczyt Bakadżiku, gdzie wiatr
harcuje w wysokiej trawie. Niebo zalegają ciemności, a na południu jak brylant zapala się
wielka gwiazda. Indże przechadza się i medytuje. Przystaje i spogląda na zachód ku
Wołoszczyźnie. Wspomina piosenkę żniwiarek, wspomina płaczących z radości ludzi, którzy
witali go jak udzielnego władcę. Wspomina i twarz mu się rozjaśnia. Lecz spojrzał na
wschód — na drugą stronę gór, i ból ściska mu serce. Tam pozostały jeszcze niezatarte ślady
jego pochodów, tam jeszcze matki przeklinają Indżego.
Przypomina sobie Paunę, synka i myśli: „Tam moja najcięższa wina! Trzeba wyruszyć i
w tamte strony!”
Wracając do namiotu, przechodzi koło starych buków, pod którymi radzą wojewodowie.
Nie widać ich twarzy, tylko zapalone cybuchy świecą się niby robaczki świętojańskie. I
słyszy, jak woła Nikoła Uzuna:
— Ech, miał nasz kraj cesarzy i panów, znów ich mieć będzie. Tylko niech Indże żyje!
Słyszy to Indże, kiwa głową jakby na znak zgody i myśli: „Tak, trzeba tam iść!”
Dosiadł stąpającego dumnie białego konia z rozwianą grzywą i spuszcza się na drugą
stronę Baka** dżiców, ku morzu. Jest wielkie święto — dzień św. Trójcy — tego dnia w
Urum-Enikioj odbywa się odpust. Indże radośnie wiedzie swą drużynę. Wie bowiem, dokąd
zdąża. Jeden za drugim na pięknych koniach jadą białobrodzi wojewodowie, a za nimi dru-
żyna z chorążym Kara-Kolio na czele.
Gdy zbliżali się do wsi, powitało ich głośne bicie dzwonów. Nie padł ani jeden strzał, nie
słychać było krzyków jak niegdyś, ludzie się nie rozbiegli. Indże uśmiechał się, twarz mu
jaśniała, nigdy tak urodziwie nie wyglądał i nigdy nie trzymał się tak dzielnie na koniu.
Spoglądają nań starzy wojewodowie, gładzą białe brody, serca rosną im z radości i dumy.
Ludzie z Urum-Enikioj naprawdę nie mieli zamiaru uciekać. Znaleźli się wprawdzie tacy,
którzy mówili, że wilk zmienia skórę, ale kłów — nigdy, i chcieli« podnieść strzelbę
przeciwko Indżemu albo pierzchać. Lecz wystąpili inni, którzy chodzili po krainach za>
górami, zapuszczali się nawet na Wołoszczyznę. Ci twierdzili, że Indżego trzeba powitać
ikonami, Chlebem i solą. Tak też postanowili wszyscy zebrani w cerkwi. Podnieśli cerkiewne
chorągwie, pop w drżące ręce wziął krzyż, ikonę i procesja -f-s liczna, różnobarwna,
uroczysta — w bogobojnej ciszy wysypała się z cerkiewnego cmentarza i ruszyła Indżemu na
spotkanie.
W cieniu cerkwi zatrzymało1 się dwoje ludzi na mułach: mężczyzna i kobieta. Kobieta
ubrana była w krótki serdak, obszyty lisimi skórkami, na głowie miała jedwabną zieloną
chustkę. Była piękna, choć nie pierwszej młodości, rysy miała wyraziste i regularne. Z całej
jej postawy biła władcza godność. Mężczyzna, stary zbójnik, siwy, lecz czerstwy i rumiany, z
dużymi wiechami wąsów jak kądziele; ubranie miał z czerwonego sukna, obszyte
sczerniałymi złotymi haftami, u boku zwisały mu prochownice, a skórzany pas na biodrach
opadał pod ciężarem pistoletów.
Oboje przyglądali się ludziom wychodzącym z cerkwi. Wszyscy, którzy ich mijali,
powiadali, że idą powitać Indżego. Mężczyzna i kobieta spojrzeli po sobie, a oczy ich
zalśniły łzami. Zeszli z mułów i prowadząc je za uzdy wmieszali się w tłum. Mężczyzna
zsunąwszy brwi szepnął wzruszony:
— Powiem mu: jestem Sjaro Barutczija, czyż mnie nie poznajesz? Oto przyszedłem sam.
Przywiozłem ci
Panną. Gdyś rżnął i mordował, ja strzeliłem do ciebie, chciałem cię zabić. Teraz jesteś
naszym obrońcą, naszym ojcem, pozwól, bym ci ucałował ręce i stopy. Pozwól, a potem rób
ze mną, co chcesz...
Indże wjeżdżał już do wsi. Nie chciał się śpieszyć, starał się więc jak najbardziej
powstrzymać konia, który nie wiadomo czemu stał się niecierpliwy. Nagle jakiś człowieczek
przebiegł ulicę i zastąpił im drogę. Był to garbusek. Przystanął i zapatrzył się. Wydawało się,
że podziwia konia Indżego, strój błyszczący ód złota, pawie pióro u kołpaka — Indże
wyminął go więc, ale spostrzegł, że ów garbaty, brzydki wyrostek trzyma pod pachą krócicę.
Indże myślał teraz tylko
0 rzeczach dobrych i ludzi ze strzelbami nie chciał te- ■ go dnia widzieć. A wesół był i skory
do żartów.
— Słuchaj no, chłopcze! <—zawołał do garbuska. — Daj tę strzelbę.
Garbusek nachmurzył się, bąknął coś pod nosem
1 rzucił się do ucieczki. Teraz Indże z bliska zajrzał w jego oczy i obudziły one w nim coś
niepojętego. Puścił więc wodze koniowi i ruszył za nim.
— Oddaj strzelbę! — wołał śmiejąc się.
Garbusek wpadł na jakieś podwórze, Indże za nim.
Wojewodowie przystanęli na ulicy i czekali w wesołym nastroju, wiedząc, że to żarty. Indże
zawrócił konia. W tej samej chwili garbusek podniósł do oka strzelbę, wymierzył i strzelił.
Poderwał się biały koń, Indże przechylił się w siodle i upadł.
Ludzie, którzy byli w pobliżu, zbiegli się i, zeskoczywszy z koni, unieśli wodza. Inni
rzucili się w pościg za kaleką. Rannego wnieśli do najbliższego domu. Rozpięli mu kaftan w
poszukiwaniu rany, chcieli ją śpiesznie opatrzyć. Na dworze powstał nieopisany popłoch.
Niespokojnie kręciły się kare konie, błyszczały jatagany i straszne głosy, pełne rozpaczy i bó-
lu, wołały:
— Zabili wojewodę! Indżego zabili!
Rozbiegli się jeźdźcy na wszystkie strony, by przeciąć drogę garbuskowi i schwytać go.
Rozpierzchło się
mrowie ludzi, którzy nadciągali z cerkwi. Zaszlocha- ły kobiety, wieś rozbrzmiała krzykami i
płaczem.
Do tej chwili babka Jana Kałmuczka stała pod ścianą swej chaty i mimo strasznego
zamieszania dokoła zachowała spokój, przede wszystkim dzięki swemu wiekowi i głuchocie.
Lecz gdy i ona w końcu usłyszała dochodzące zewsząd wołanie: „Indże! Indżego zabili!”,
struchlała i pobiegła do domu, w którym leżał. Zjawiła się tam drżąca, oczy jej płonęły,
niespokojnie szukając czegoś wokół. Wojewodowie, którzy krzątali się dokoła Indżego,
sądzili, że ze strachu dostała pomieszania zmysłów, wypchnęli ją więc na dwór.
Ale staruszka zdążyła go zobaczyć* Leżał w alkowie, wsparty o ścianę. Kołpak z pawim
piórem zsunął mu się z głowy. Na jego smagłej twarzy nie' było śladu bólu, ale oddychał z
trudem; pod nim widać było krew, która spłynęła z rany.
W podwórzu tłoczyło się mnóstwo ludzi. Prowadzili garbuska. Wojewodowie Dobri i
Wyłczan wykręcili mu do tyłu ręce i trzymali mocno.
i— Ozy to ten go zabił? Ten! —- krzyczeli dokoła kirdżaliowie i wymachiwali
jataganami.
■— Czekajcie, zaprowadzimy go przed Indżego. Niech on rozkaże, co zrobić!
I ci, którzy byli przy wodzu, wyszli na podwórze. Wtedy zbliżyła się doń babka Jana.
— Czyś to ty, Indże, synu?
>>— Co to za chłopak M spytał ranny — twój?
— Czyś to ty, Indże? Och, Boże, co się stało...
Mówiła z trudem, usta jej drżały, A gdy pojęła, że
pozostało niewiele czasu i że trzeba się śpieszyć, pochyliła się nad nim i szepnęła:
— To dziecko — to twój syn! Ach, po cóż przygarnęłam je pod swój dach! Lepiej
byłoby, gdyby wtedy umarło.»
Jakby drugi strzał trafił Indżego, przechylił się do tyłu. Przyprowadzono doń winowajcę.
Indże popatrzył na niego: brudne, zlepione włosy opadają ha
czoło, brzydki, garbaty karzeł patrzy spode łba jak zwierz wywleczony z nory. Lecz piękne
piwne oczy przedziwnie kontrastują z całym jego wyglądem. Indże zapatrzył się w nie i
poznał oczy Pauny.
— Oto on! — wołali wojewodowie. — Co mamy z nim zrobić? Pasy z niego drzeć?
Wbić na pal?
Indże przymknął powieki i nic nie odpowiedział. Śmierć rozjaśniła mu twarz. Po chwili
otworzył oczy i rzekł:
— Wiele matek okryłem żałobą... przyszła kolej i na mnie. Nie róbcie nic złego temu
dziecku! Niech mu włos z głowy nie spadnie. Ja tak chcę. Dajcie mu to f— podał swoją
sakiewkę — 1 puśćcie, niech idzie wolny i cały...
Na dworze, pośród zebranych kirdżaliów, odezwał się głos Sjara Barutcziji:
i— Kona? Nie może być! Puśćcie mnie! Powiedzcie mu, że prowadzę jego żonę...
Powiedzcie, że idzie Pauna!
Indże poderwał się, lecz wnet przechylił się w tył i legł. Na dworze rozległ się krzyk
kobiety. Zbiegli się wojewodowie, podnieśli Indżego, wołali, zaklinali, by przemówił.
Indże już nie żył.
Przełożył Bronisław Cirlić
Na
Pierwiosnkowej
Polanie
DH ziwną twarz miał Krajnalija: wokół oczu rysowa- I ły się gęste zmarszczki, jakby się
uśmiechał, a brwi zawsze były chmurnie ściągnięte, przy tym ich ostra linia wrzynała się
głęboko w czoło. Głowa jego— duża, z siwymi już włosami, z nastroszonymi, również
posiwiałymi wąsami, podobna była do głowy lwa, a uśmiech wokół oczu mógł tylko
wprowadzić człowieka w błąd. Teraz jednak, wypiwszy z zielonego glinianego garnuszka —
a często po niego sięgał —- Krajnalija poweselał naprawdę i rzekł:
^’ Zanieś, Stojanie, moc pozdrowień dla wojewody Conka. Moc pozdrowień, powiedz,
przesyła dziadek Dymitr Krajnalija. On mnie zna. I niech się o was dobrze stara. Wojewoda
nie jest wojewodą, jeśli nie potrafi troszczyć się o swych chłopców. Nabojów możesz odlać,
ile zechcesz, ale ludzi —nie. Niech się
o was dobrze stara. Dokądkolwiek by szedł — czy zastawiać zasadzkę, czy też uderzać
wprost — niech ma las za plecami. Niech dobrze pozna człowieka, zanim mu zaufa, i niech
nikomu nie wierzy, a kobiet — niech się strzeże! Posłuchaj mnie! Jeśli zbójnik uśnie na łonie
kobiety, następnego dnia ujrzysz jego głowę wbitą na pal...
— Ładnie ty radzisz młodym — odezwała się jego żona. — Może byś mu lepiej
powiedział, żeby wracał do domu i wziął się do roboty. Zbójnik matki nie żywi.
— Ty milcz! — obruszył się Krajnalija i mrugnąwszy do siedzącego naprzeciw
młodzieńca, ciągnął dalej:
— A gdyby znowu, broń Boże, zdarzyło ci się dostać kulę, zrobisz, jak ci mówiłem:
rozetrzyj na ręce prochu, rozmaż go śliną i przyłóż do rany. A potem — oliwa i dziurawiec.
To zielę to najlepsze lekarstwo. Sam przecież widziałeś, z jaką tu przyszedłeś raną, a
zaledwie dziesięć dni minęło — zabliźniła się jak u psa.
Po tych słowach Krajnalija umilkł i zamyślił się, zamyślił się też młodzieniec. Obydwaj
wspominali to samo.
Pewnego jesiennego wieczoru na podwórzu Krajna- liji zaszczekały psy i rozległ się obcy
głos. Stary zbójnik Krajnalija chwycił strzelbę, otworzył drzwi i zapytał, kto tam. Na dworze
było ciemno, padał deszcz, lecz w świetle, które padło z uchylonych drzwi, zobaczył jakiegoś
człowieka otulonego opończą.
— Kto tam? — zapytał Krajnalija, a spust szczęknął raz i drugi.
— To ja, stryju. Nie poznajesz mnie? Twój bratanek...
W strugach deszczu uśmiechał się młody chłopak, silny, barczysty, o ogorzałej, zdrowej
twarzy, jaką zazwyczaj mają ludzie przebywający wiele na powietrzu. Krajnalija zauważył,
że spod opończy błysnęły mu pistolety, a jedną rękę przewiązaną miał skrwawioną chustą.
Krajnalija miał doświadczone oko, w lot pojął, jaki to gość, czym prędzej poprosił go dó
środka i zamknął drzwi na klucz.
Gdy chłopak stanął przy ogniu, zrzucił opończę i znowu się uśmiechnął, wtedy dopiero
Krajnalija spostrzegł rodzinne podobieństwo i uprzytomnił sobie, że to jego bratanek Stojan.
Słyszał kiedyś, że Stojan poszedł w jego ślady i został hajduk*>m. Reszty do-
wiedział się już od samego Stojana: kiedy rozpadały się deszcze, hajducy zwinęli sztandar i
zeszli z gór szukać schronienia ha zimę. Po drodze natknęli się na oddział turecki i Stojan
został ranny. Przez całą noc błądził po słocie, zanim odnalazł wieś i dom stryja.
Teraz obaj, i stary, i młody, wspominali to z uśmiechem. Stary był zadowolony, że z jego
pnia wyrosła taka latorośl, a młodego cieszyło wspomnienie lekko i beztrosko spędzonej u
stryja zimy.
Tylko jedna myśl nie dawała mu spokoju: gdy Krajnalija opowiadał o swoich hajduckich
wyczynach, lubił się chełpić pokazując broń. A miał przepiękne pistolety, ciężki nóż
„kulaklija”, ładną strzelbę. Ta ozdoba hajducka przypadła mu do serca i nieraz prosił o nią
stryja. Na co jemu — stary już jest. Ale Krajnalija był niewzruszony i nie pozwalał wspo-
mnieć o tym nawet słowa. Teraz był w pogodnym nastroju i młodzieniec pomyślał, że jeśli
popróbuje jeszcze raz, może jednak uda mu się coś zdziałać.
i— Stryju -^zaczął, uśmiechając się jakoś wstydliwie, mimo swej junackiej postawy i
szerokich barów — dzięki ci, stryju, za dobroć, jaką mi okazałeś. Przyjąłeś mnie do swego
domu, troszczyłeś się o mnie przez całą zimę, nigdy ci tego nie zapomnę. Jeśli Bóg pozwoli,
że się znowu spotkamy, postaram ci się odwdzięczyć. Stryju... tego... ja cię jeszcze raz
proszę...
— Co, co? Znowu o pistoletach? O strzelbie? Lepiej byś milczał. Nic z tego. Żony, konia
i strzelby się nie pożycza. Za kogo ty mnie masz — nagle uniósł się Krajnalija i zaczął
prawie krzyczeć — oddać pas z bronią, wstydu dożyć! Milcz, milcz i nie złość mnie lepiej,
bo nie ręczę za siebie...
A dlaczego byś nie miał mu go dać — odezwała się stara — na co ci on jeszcze
potrzebny?
Krajnalija zamyślił się, uśmiechnął się jakoś gorzkawo i rzekł:
—• Dobrze, dam mu, tylko... Poczekajcie, zaraz przyjdę.
Wyszedł do drugiej izby, zabawił tam dość długo i oto stanął we drzwiach. I staruszka, i
Stojan spojrzeli ze zdumieniem: ciężki, złotem i srebrem wyszywany strój błyszczał na nim,
zza pasa wystawały rękojeści pistoletów, w ręku trzymał strzelbę i opierał się na niej.
Krajnalija jakby odmłodniał, stąpał sprężyście, kręcił obcasami i zamaszyście powiewał stroj-
nymi, rozciętymi rękawami.
— Hej-ej, lesie, matko miła! — zawołał. — Gdzie dawni wojewodowie, gdzie dawni
junacy!
Stanął pośrodku izby, spojrzał na Stojana taki nachmurzony, że oczy aż mu się skryły pod
brwiami.
<— I ty chcesz, żebym ci dał pas z bronią? — powiedział. — Ty, gołowąs... O nie, on
mnie potrzebny. I po cóż ja tu siedzę? Żeby karmić kury i prosiaka? Szukać pcheł na
posłaniu? Słuchaj, Stojańie — zaczął łagodnie, lecz bardziej stanowczo rrrj jutro ruszam z
tobą. Ja też pójdę na Pierwiosnkową Polanę!
Żona odwróciła się nieco ku niemu i wpatrzyła1 się weń wzburzona:
— Człowieku, tyś albo' już zwariował, albo zwariujesz!
—- Pst! Bez gadania, ty mnie znasz. Nie zwario« wałem, wiem, co robię. Zamiast tu
ględzić, lepiej byś wstała i włożyła chleba do torby, a do bukłaka nalała wódki. Jutro o pianiu
kogutów wyruszamy.
A kiedy Stojan nie przestawał się uśmiechać, jakby nie dowierzając słowom stryja, stary
spojrzał mu prosto w oczy i rzekł:
— Czego tak na mnie patrzysz? Pójdę. Powinienem pójść!
Obudziły się w nim stare hajduckie nawyki, zachciało mu się rządzić, wydawać rozkazy. I
nie było na to rady, należało robić, co chciał. Stara, krzątając się po domu to tu, to tam,
zamilkła i posmutniała, później poszła spać. Położył się i Stojan. Tylko Krajnalija został —
nie odkładając broni, legł koło ogniska, oparł głowę na ręku i tak się zdrzemnął. Kiedy
Stojan obudził się późną nocą, zobaczył go na tym samym miejscu.
— Za wcześnie jeszcze — powiedział Krajnałija — mogłeś sobie jeszcze pospać, ale
kiedyś się obudził, to wstawaj!
Teraz już Stojan nie myślał, że Krajnałija żartuje, ani też żona nie próbowała go namówić
do zmiany zamiaru. Zebrali się szybko i poszli. Dopiero we drzwiach Krajnaliji jakby żal się
zrobiło jego starej, więc rzekł do niej:
— No, no! Nie chlip, nie pociągaj nosem! Ja tam nie zostanę, nie bój się. Zobaczę się z
chłopcami, pobędę kilka dni i wrócę. No, i Bogiem!
I zniknęli w mroku. Dopóki było ciemno, szli w milczeniu, uważając tylko, żeby nie
zmylić drogi i żeby ich ktoś nie zobaczył. Po prawdzie to nie mieli się czego obawiać, gdyż
dom Krajnaliji stał na pagórku koło zagajnika, bliżej lasu niż wsi.
Wyszli na grzbiet góry i skierowali się na zachód. Świtało. Nagle ponad ich głowami z
jednego krańca nieba wystrzeliły płomieniste strzały i wierchy naprzeciwko zapłonęły
czerwienią. Wschodziło słońce. Z dolin snuła się mgła niczym dym, na trawie zabłysła rosa.
Po obu stronach gór odsłaniał się przed ich oczami nieskończony korowód szczytów,
skalnych przełęczy, urwisk i lasów, a wyostrzona grań, którą szli, strzelała w samo niebo, aż
do białych obłoków. Nie spotykali nikogo ¡11 czasem tylko przemknęła jakaś spłoszona sama
lub orzeł rozpinał skrzydła nad dziką przepaścią. Twarze owiewał im lekki wiatr, pachnący
ziołami.
Krajnałija nagle się ożywił, oczy mu rozbłysły. Starzec znów poczuł się królem gór, jakim
był za młodu. Przystawał, opierał się na strzelbie i patrzył to w lewo, to w prawo: wszędzie
widział znajome zakątki. I bez ustanku, niezmordowanie opowiadał. Stojan, z którego twarzy
nie znikł jeszcze lekki, nieco ironiczny uśmiech, patrzył na staruszka i nadziwić się nie mógł,
skąd ma tyle siły.
Po pewnym czasie ścieżka zbiegła z grani i wiła się dalej doliną. Kiedyś chadzali tędy
hajducy. Wody w dolinie nie było, a po obu stronach drogi ciągnęły się zielone polany, nad
którymi pochylały gałęzie stare 'buki. Pnie ich były gładkie, barwy starego srebra, poryte
jakimiś znakami i słowami. Krajnalija czytał te hajduckie listy i chociaż stare znaki były
zarośnięte i zatarte, odczytywał je łatwo, jak z książki.
— O tutaj, pod tym drzewem — mówił patrząc na wyrzezane w korze linie i nacięcia jak
karby — tutaj Wilczan zabił Eszref-beja, biliukjbaszę ze Sliwenu. Wściekły to był pies, ten
Albańczyk, młodzi i starzy jęczeli pod jego rządami.
Koło następnego drzewa Krajnalija znowu się zatrzymał:
— Tutaj Dobri ze swą drużyną dzielił sułtańskie skarby zrabowane w wąwozie. Wypadło
po dziesięć fezów dukatów na głowę. O tutaj, w tym miejscu. Sam Dobri wycinał te litery
swoim nożem.
A trochę dalej:
— O, tutaj stało się coś złego. Zabili Weliczka z Że- runi. Wracał z jarmarku w
Karnobadzie, przebrany za Turka, i zawodził jakąś turecką pieśń. Hajducy, dopiero gdy
strzelili i usłyszeli, że zawołał: „Matko, zabili mnie!”^-*- zrozumieli, że zaszła pomyłka. Był
jedynym synem swej matki. Kiedy go grzebano, sam wojewoda Stefan Kiczkiuk zszedł do
Żeruni, zapalił w cerkwi świecę i pocałował w rękę jego matkę, prosząc o przebaczenie.
Krajnalija zatrzymywał się także koło innych drzew, wspominając różne hajduckie
historie. W pewnej chwili machnął ręką i rzekł:
— Dajmy temu pokój, końca nie ma! Zaprowadzę cię na inne miejsce i zobaczysz, co
tam się stało. To było coś! Wszystko inne to plewa!
Od tej chwili Krajnalija nagle jakby się odmienił. Zamilkł i nie odezwał się więcej. Dotąd
trzymał się dzielnie, teraz siły go opuściły, począł przystawać, z coraz większym trudem
chwytał oddech. A przy
tym wydawało się, że to nie droga go męczy i że pocMania go coś innego, patrzył przed
siebie w uniesieniu, oczy mu płonęły.
W miarę jak zbliżali się do Pierwiosnkowej Polany, Stojan coraz więcej myślał o swych
towarzyszach, wybiegał naprzód, potem zatrzymywał się lub wracał do staruszka. Już nie
ukrywał uśmiechu, a Krajnalija wiedział, o co mu chodzi, lecz zamiast swoim zwyczajem
wybuchnąć, sam przyznawał się do swej słabości.
— Zestarzałem się, chłopcze! — wołał. — Już mnie nogi nie chcą nosić!
Teraz przystawali często, żeby odpocząć. Raz zatrzymali się, podjedli, wypili trochę
wódki z bukłaka i znów ruszyli dalej. Krajnalija wciąż milczał. Tylko raz odezwał się do
Stojana:
— O, stąd w prawo — i wyjdziemy na Pierwiosnkową Polanę. Będziemy szli koło
tamtego drzewa, o którym ci mówiłem. Tam zrobimy mały postój, żebyśmy już tylko doszli.
Usłyszysz, co się tam kiedyś wydarzyło.
Zdawało się, że przez cały czas o niczym innym nie myślał, tylko o tym. Wkrótce ukazała
się przed nimi Pierwiosnkowa Polana, rozległa, stopniowo opadająca w dół, równa i ze
wszystkich stron otoczona lasem. Nie rosło na niej nic, tylko tu i ówdzie jakiś głóg i zielona
trawa, upstrzona żółtymi pierwiosnkami. Jakby ktoś po całej polanie rozrzucił dukaty.
Krajnalija nie spojrzał w stronę polany, nie ucieszył się na widok pierwiosnków. Stanął przy
jakimś starym buku i czytał znaki wycięte w korze — znaki dawne, sczerniałe, nabrzmiałe i
zarosłe, jak blizny po starej ranie.
— O, to jest to drzewo — powiedział. — Siadaj teraz i słuchaj!
Sam usiadł obok pnia, oparł się o niego i odetchnąwszy zaczął:
— Ej, chłopcze, młody jesteś i może nie wiesz, ale żył kiedyś w Żeruni bogaty
czorbadżija, kechaja Bo-
żil. Miał on córkę Kurtę, cóż to była za dziewczyna! Starzy i młodzi szaleli za nią. Ojciec
widocznie sam jej wybrał męża, bo nikomu jej nie dawał. Kto prosił
o jej rękę, został wykrzyczany, wypędzony, i ze wstydu, z żalu uciekał potem do lasu. Dziś
jeden, jutro drugi, aż zebrało się takich pięciu. Ostatni byłem ja.
Zebraliśmy się wszyscy razem — drużyna hajduków. Wiedzieliśmy, co nas gnębi,
milczeliśmy przeto. Doszły nas wieści, że Kurta wychodzi za mąż. Z nas pięciu czterech
grało na fujarkach i na tę wiadomość zaświstaliśmy na nich. Wesele zaczęło się w dwóch
miejscach: u kechaji Bożila grały kobzy, tutaj, wśród wąwozów, fujarki...
Trzy dni grały fujarki! Czwartego dnia wojewoda Gołąb powiedział: „Tak dalej być nie
może. Niech któryś pójdzie i przyprowadzi Kurtę. Po cóż się mamy okłamywać? Niech sama
powie, którego z nas zechce. Którego zechce, ten ją dostanie. Kto pójdzie?”
Poszedłem ja, Stojanie. Jak ją porwałem, jak prowadziłem za rękę, dopóki mogła iść, jak
niosłem niczym dziecko, kiedy zmęczona opadła z sił -gdtego ci nie będę opowiadał.
Przyniosłem ją i złożyłem tutaj, pod tym drzewem. Hajducy rozpalili wielkie ognisko.
Zabłysły naszyjniki z dukatów i czarne włosy Kurty, roześmiała się — nie można jej się .było
napatrzeć! Stała między nami jak jagnię, a my spoglądaliśmy na siebie jak wilki, gotowi
rozszarpać się na kawałki. Przysięgliśmy jednak pozostawić wybór Kurcie. „Kogo chcesz,
powiedz! rzekł wojewoda — tego będziesz!” Oczy dziewczyny napełniły się łzami — lubiła
wszystkich pięciu. Ale tamtych znała dawniej, czas mijał i trochę ich zapomniała. Wszystkim
powiedziała: „Nie!” I siedząc koło mnie, rzekła: „Chcę Dymitra!”* — i położyła mi rękę na
ramieniu.
Hajducy zwiesili głowy i jeden za drugim odeszli. Został tylko Gołąb, wojewoda.
„Winszuję ci, Dymitrze!” — powiedział i zauważyłem, jak zacisnął zęby. Zniknął w lesie, a
po chwili rozległ się huk wystrzału. Kurta chwyciła się za serce i upadła. Skoczyłem,
znów huknął strzał, pociemniało mi przed oczyma i nic już więcej nie czułem...
Zabliźniła mi się rana, wróciłem do życia. Ale ona umarła, o, na tym miejscu, gdzie
siedzę. Tutaj umarła Kurta...
Stojan nie zauważył, że Krajnalija skończył swą opowieść, pozostał zadumany i
wpatrzony przed siebie. Po chwili, ¡kiedy się obejrzał w stronę Krajnaliji, zobaczył go
opartego o pień buka, z głową odrzuconą do tyłu i przymkniętymi oczami. Twarz miał białą
jak wapno, ręce skrzyżował na piersiach niby umierający.
i— Stryju, ależ ty się zmęczyłeś! — rzekł chłopak.
Krajnalija nie odpowiedział i nie otworzył oczu. Na czole perliły mu się krople potu.
— Stryju, źle się czujesz? — zawołał przestraszony Sto jan i pochylił się nad nim.
■— Nic mi nie jest — odezwał się Krajnalija, z trudem unosząc powieki. — Zimno mi
się zrobiło. — Zarzucił opończę na plecy. — O tak. Teraz już — mówił, a zmarszczki wokół
oczu uśmiechały mu się —- teraz, Stojamie, będziesz miał to, o coś mnie prosił. Gdy umrę,
mój pas będzie twoim...
— Stryju, czemu tak mówisz — obruszył się Stojan. — Co ci jest?
‘-ę Nic mi nie jest, chłopcze, nic mi nie jest. Nadeszła moja godzina, ot co. Dobrze, że to
wypadło tutaj... gdzie umarła... Kurta...
Głos jego słabł i dochodził jakby z oddali. Znowu przymknął oczy. Wtedy Stojan, chociaż
nie należał do tchórzliwych, widząc, że przy nim umiera człowiek, a nie mogąc mu pomóc,
przestraszył się i stracił głowę. Chciał zawołać kogoś, pobiegł w dół i znowu wrócił. Nagle
na jednej ze ścieżek zauważył kilku ludzi, którzy zaraz zniknęli w lesie. Stojan poznał ich,
włożył palec do ust i zagwizdał. Po chwili taki sam ostry gwizd odezwał się z lasu. Na
polanie ukazało się pięciu ludzi. Zbliżali się szybko. Stojan pobiegł im na spotkanie.
Gdy podeszli do drzewa, idący na przodzie wojewoda przystąpił do Krajnaliji, z bliska
popatrzył mu w twarz, potem chwycił go za rękę, szukając tętna i rzekł:
— Wieczny odpoczynek racz miu dać, Panie. Umarł.
Hajducy zdjęli wielkie baranie czapy i przeżegnali się. Stojan poczuł, że oczy mu wilgotnieją.
Zapadł mrok. Na czerniejącej polanie niezliczone żółte pierwiosnki kołysały się lekko, jak
płonące świece.
Przełożył Bronisław Cirlić
Jordan Jowkow (1880-1937) jest obok Iwana Wazowa i Elin-Pelina jednym z
najznakomitszych pisarzy bułgarskich, autorem świetnych opowiadań, z których jedno,
„Zbrodnię Iwana Belina”, Tomasz Mann włączył do antologii arcydzieł nowelistyki
światowej.
Dzieciństwo spędził Jowkow w rodzinnej wsi Że- rawna położonej wśród gór.
Gimnazjum, a później szkołę oficerów rezerwy ukończył w Sofii, gdzie przez pewien czas
studiował również prawo.
Twórczość literacką rozpoczął od wierszy. Jako poeta debiutował w 1905 r. utworem
„Los”. Jego wiersze, pisane w obowiązującej wówczas konwencji symbolizmu, wyrażały
uczucie osamotnienia i nastroje pesymistyczne. Publikował je w czasopismach nie zabiegając
nawet o wydanie książkowe. Wkrótce jednak zrezygnował z poezji i zaczął pisać wyłącznie
prozą. Jego pierwsze opowiadania, podobnie jak wiersze, utrzymane są w nastroju
pesymistycznym, a ich bohaterami są ludzie nieszczęśliwi, chorzy, samotni.
Rozkwit jego twórczości przypada na wiek dojrzały, kiedy pisarz zebrał już wiele
doświadczeń, wiele przeżył, zrozumiał i okrzepł psychicznie. W swoich utworach z tego
okresu przejawia umiar artystyczny i mą
drość życiową. Dla jego pisarstwa istotne znaczenie miała wieloletnia, choć z przerwami,
praca nauczycielska w wiejskich szkołach Dobrudży, gdzie nagromadził wiele wrażeń i
spostrzeżeń, poznał gruntownie życie ludu, wniknął w jego psychiką i zżył się z nim
najserdeczniej. Nie mniejsze znaczenie dla Jow- kowa miał też jego udział w walkach
frontowych podczas obydwóch wojen bałkańskich (1912/13). Bezpośrednie zetknięcie się z
okrutnym rozlewem krwi wstrząsnęło pisarzem. Wojna przestała mieć posmak przygody,
ujrzał jej grozę i bezsens.
Pierwszy tom właśnie o tematyce wojennej wydany w 1917 r. jest odbiciem stosunku
Jowkowa do wojny. Obok opowiadań, w których gloryfikuje bohaterstwo i poświęcenie
bułgarskiego żołnierza, znajdują się utwory ukazujące z bezkompromisowym realizmem jej
straszliwe zło. Spośród nich najwymowniejsze to „Ostatnia radość” i „Krajanie”.
Po wojnie, kiedy Dobrudża została przyłączona do Rumunii, pisarz znalazł się w ciężkiej
sytuacji, bezskutecznie poszukując pracy. Dopiero w 1920 r. otrzymał posadę urzędnika w
poselstwie bułgarskim w Bukareszcie, a w 1924 r. awansował na stanowisko sekretarza,
wkrótce jednak został zdegradowany z powodu „braku wykształcenia”. Od niepowodzeń
życiowych ucieka do wspomnień z lat dziecinnych i młodzieńczych i wraca do nich teraz we
wszystkich utworach.
W okresie bukareszteńskim powstały opowiadania wydane w 1927 r. pt. „Staropłanińskie
legendy” zaliczane do arcydzieł literatury bułgarskiej. Jowkow również uważał je za swoje
szczytowe osiągnięcie artystyczne — dzieło swego życia. Oparte na starych podaniach i
pieśniach odsłaniają przeszłość Bułgarii z czasów niewoli tureckiej. W r. 1928 ukazał się na-
stępny zbiór nowel pt. „Wieczory w antymowskim zajeżdzie”, utrzymanych w pełnym uroku
gawędziarskim stylu. Kontynuacją tego cyklu jest tom opowiadań wyd. w 1934 r. pt.
„Kobiece serce” — pisarz stwo
rzył w nich najciekawsze i najbardziej wyraziste postacie kobiece w literaturze bułgarskiej —
oraz wydany w 1936 r. tom pt. „Gdyby mogły mówić?’; bohaterami tych opowiadań są
zwierzęta, których Jowkow był prawdziwym przyjacielem. Szczególnie serdeczny stosunek
miał do zwierząt-towarzyszy pracy.
Oprócz zbiorów opowiadań Jowkow wydał w 1920 r. powieść obyczajową pt.
„Żniwiarz’", w której rozwija ideę spółdzielczości mającej złagodzić konflikty społeczne. Te
same problemy porusza w powieści wydanej w 1934 r. pt. „Majątek nad granicą” — żadna z
nich jednak nie wyróżnia się walorami artystycznymi.
Napisał także dwa dramaty: „Albena” (1930) i „Milioner” (1930), które również nie
zdobyły większego uznania. Ostatnim utworem jest nie dokończona powieść „Przygody
Gorółomowa”, w której nawiązuje do Cervantesa, a Gorołomow jest swoistym bułgarskim
Don Kichotem.

You might also like