You are on page 1of 126

Kilka takich wzmianek w numerze, po raz pierwszy pojawia się reklama:

1
https://bc.wimbp.lodz.pl/dlibra/publication/26862/edition/25578/content nr 274

https://bc.wimbp.lodz.pl/dlibra/publication/26863/edition/25579/content

1)

NA DNIE ŻYCIA.
— Precz z moich oczu, ty ścierwo!… Precz!…
Hardo nań spojrzała, niemal wyzywająco i, choć drżała na całym ciele z wielkiego strachu,
odparła mocnym głosem:
— Nic pójdę…nie pójdę... Dość mam tego psiakrewskiego życia, dość tej poniewierki ... Nie
pójdę! …

2
Józefowi Rutczukowi zabłysły oczy złowrogim światłem. Widać było, że się w nim
wściekłość wielka wzbiera, okrutna i niepohamowana... Żyły na czole mu napęczniały jak
postronki, do głowy krew buchnęła…
Przez chwilę spoglądał spode łba na siedzącą na starym wytartym tapczanie Jankę
Lubasiównę, która przez za ciśnięte zęby wyrzucała uporczywe i przekorne: „Nie pójdę, nie
pójdę”! — poczym podniósł się zwolna z krzesła i odciężałym krokiem począł się ku niej
przybliżać.
W oczach Janki zamigotała bezgraniczna trwoga. Instynktownie cofnęła się na środek
tapczana. Nie chciała jednak sromotnie opuścić pola walki (taka to już rogata dusza siedziała
w tej dziewczynie) i mimo groźnej, nie wróżaącej nic dobrego postaw Józka, powtarzała
bezdźwięcznie, automatycznie:
— Nie pójdę!... Zabij!… Zamorduj!…Nie pójdę!
Był już przy niej… zacisnął pięści…
— A ja ci powiadam, że pójdziesz, ty — suko — wycharczał chrapliwym, zduszonym
przez wściekłość głosem — pójdziesz, powiadam.. Prosić nie będę — znasz mnie... Mordę
rozwalę, zęby wybiję, kości pogruchotam i — pójdziesz, duszo zatracona!
Na długich, aksamitnych rzęsach Janki błysnęły dwie duże łzy i stoczyły się na blade,
przysypana lichym pudrem policzki…
Zakryła twarz rękami, zdusiła cisnące się przemocą do gardła łkanie i powtórzyła znowu
słowa, które wzniecały drzemiące w dzikiej duszy Józka krwiożercze instynkty.
- Nie pójdę…zbóju…nie pójdę...
Podskoczył ku niej jak tygrys... Wpił długie, krogulcze palce w złote jej włosy, szarpnął
brutalnie raz i drugi, aż zawyła głucho z bólu.
— Pójdź tu... dziewko…, a pójdź…
Stoczyła się całym ciężarem ciała z tapczana… Straszny krzyk wyrwał się z jej piersi… Józek
nie puścił z rąk pysznych jej włosów, nie rozluźnił uścisku. Przywlókł ją ku sobie, cisnął z
całej mocy o podłogę i — zamierzył się pięścią. Krzyknęła przeraźliwie i wyciągnęła przed
siebie ręce.
— Nie bij! Nie bij! Józek... nie bij…
Kopnął ją brutalnie…Skrzywił usta w dzikim, okrutnym uśmiechu. Opuścił ciężką łapę na jej
białe obnażone ramiona… Zaskowytała z bólu…
Krzyk jej podniecał go jeszcze bardziej…Czuł jakąś dziką niewytłumaczoną rozkosz, gdy
pięścią okładał jej śnieżne ciało…
Bił wściekłe, okrutnie, bez pamięci, powtarzając za każdym uderzeniem słowa tchnące
niepohamowaną zaciekłością
— Poszła won!…Na róg!…na zarobek…
Na jej ślicznie toczonych ramionach ukazały się ciemne sińce… Tu i ówdzie zadrapał
poznokciami delikatna skórę. Jasna krew poczęła się sączyć z ranek brukając nieskazitelną
biel ciała.
Józek nie przestawał jednak bić. Jak gdyby widok krwi podniecił go jeszcze bardziej...
A Janka wałęsała się na podłodze omdlewając z okrutnego bólu…Rzucili mu się do nóg,
chwyciła je oburącz...
—Nie bij…Józek…nie bij… O, Jezu nie bij!…
Kopnął ją z całej siły w plecy…

3
— A masz…a słuchuj… psia twoja mać!…
Jękliwym głosem żebrała o litość.
— Pójdę już, Józek, pójdę… tylko nie bij… Józek…
Odtrącił ją nogą od siebie…
— Precz... precz…
Podniosła się z trudem z podłogi… Chwiejnym krokiem podeszła do kuferka, wzięła chustkę
kraciastą i, chlipając cicho, wyszła z dusznej izdebki…
... Na róg!…Na zarobek!…

2)

Przeszła przez cuchnącą, ciemną sień, zataczając się na nogach... W głowie czuła zamęt i
chaos... Dopiero, gdy znalazła się na ulicy, zimny prąd powietrza orzeźwił ją nieco...
Otarła chustką załzawione oczy, wyprostowała zbolałe kości i wolnym, ociężałym krokiem
ruszyła przed siebie…
... Na róg... na zarobek...
Padał śnieg…Przysypał wąską uliczkę bałucką, dachy koślawych, na wpół zawalonych
domków, sterczące tu i ówdzie gazowe latarnie i — padał, padał... Cicho tu było i pusto...
Zrzadka rozlegały się przytłumione przez śnieg kroki przechodniów, lub obijał się głuchym
echem turkot podskakującej na wybojach dorożki…
Janka minęła szybko tę uliczkę... Tu o zarobek trudno — żywej duszy nie spotkasz... Ot, tam
dalej za tym rogiem ruch jest już nieco większy…
Szynk w pobliżu — wymarzona „pikieta”1…
Pijany „gość” — najlepszy. Wykrzyczy, zwymyśla, obrzuci błotem rynsztokowych
przekleństw, czasem nawet po nóż sięgnie — ale pójdzie i da zarobić —złoty, dwa, trzy — od
szczęścia zależy…
O, zna Janka już dobrze te ohydne postacie, zalatujące mdlącymi oparami szynku, zataczające
się na wszystkie strony, zna ich pijackie nastroje, ich upodobania i słabostki.
Wie już jak kogo podejść. Jak zachęcić, jak w sieci usidlić... Na pierwszy rzut oka odróżni
„gościa z miasta” od „swojego z Bałut”, agenta od alfonsa, zasobnego w gotówkę jegomościa
od biedaka…
Ciężką miała bowiem Janka szkołę u Józka Rutczaka ,ciężką, ale — „fachu" się nauczyła…
Tak twierdził sam Józek, gdy był w dobrym humorze i we łbie mu się wódeczność perliła.
Chwalił ją wtedy przed swymi kompanami w szynku u starej Weberowej, jej samej
— fundował, czego tylko zapragnęła.
Rzadkie jednak były te przebłyski dobrego humoru u Józka, który słynął na całych Bałutach,
jako zawadiaka niebezpieczny, jako łotrzyk, wyzuty ze wszelkich szlachetniejszych uczuć.
Gwizdał na wszystkich i na wszystko. Życie swoje za nic miał i bez skrupułów narażał je
podczas niebezpiecznych wypraw złodziejskich, które od czasu do czasu organizował.
Nienawidzili go wszyscy, stronili odeń jak od zapowietrzonego, bali go się jednak okrutnie.
Temu ogólnemu postrachowi, jaki potrafił wokół wzbudzić zawdzięczał głównie Rutczak, że
nie zasiadł jeszcze za kratkami więziennymi.

4
Ciemne jego sprawki znali wszyscy, przed nikim zresztą ich nie skrywał, na całych atoli 2
Bałutach nie znalazłbyś takiego śmiałka, któryby odważył się donieść o nich policji.
Krwawa sława Józka i jego szczerych kompanów zbyt była rozgłośna, by ktoś nie wiedział
jakie skutki pociąga za sobą „wsypa". Grasował sobie tedy po Bałutach, grasował bezkarnie i
— nic uczynić nie mogłeś.
Miał się dobrze i na brak „forsiaków” nie mógł nigdy narzekać. Janka opłacała mu się
doskonale, bo dziewczyna była jak marzenie i każdy gość na nią leciał. Wysoka, smukła
blondyna, o piersiach krągłych i jędrnych, białym, niby śnieg, ciele i rasowych kształtnych
nogach potrafiła w krótkim .czasie zapędzić w kozi róg wszystkie „dziewczynki“ z pikiety.
Usposobienie miała miłe i pogodny charakter...
Co prawda ciężkie nieraz miał z nią Józek przeprawy, gdy Janka chciała przemocą zerwać
pęty, którymi ją sprytnie omotał.
Bywało — budziła się nagle w sponiewieranej dziewce przydeptana ambicja, złość ją wielka
brała na to pieskie życie, na podłość ludzką i próbowała wtedy przeciwstawić się woli
bezwzględnego kochanka, który ją wyganiał na róg po zarobek.
Krótko przeważnie trwał jej upór — nierówne bowiem były siły. Twarda pięść Rutczaka
tłumiła bunt w zarodku nie pozwalała mu dojrzeć.
Władzę miał nad nią absolutną… W głowie Janki świtała czasem myśl o ucieczce, gasła
jednak szybko, gdy sobie zdawała sprawę z beznadziejności swego położenia. Dokąd umknie,
gdzie się skryje? Kto się zaopiekuje „ chustkową" dziewką uliczną3, kto potrafi ją obronić
przed okrutną zemstą Józka? Z pod ziemi by ją wydostał — Janka wie o tym doskonale —
stłukł jak psa, a może majchra4 nawet pod żebro wraził.
Pędziła więc Lubnsiówna nędzny żywot „dziewczynki" przy boku Józka Rutczaka, który był
panem jej życia śmierci…

2)

A czasami — ot, jak na przykład teraz — budził się gdzieś głęboko w duszy jakis dziwny żal
i ból, smutek a tęsknota. I chciałoby się płakać i skomleć i wyć, a tu łzy spod powiek nie
wydobędziesz… W gardle tylko coś tak piecze i ściska, w sercu gorąco wzbiera, że chciałoby
sic Jance splunąć, na to nędzne, parszywe życie i skończyć już raz ze wszystkim.
Rudy aptekarz ma takie czerwone maleńkie pastylki — sublimat5. W zeszłym tygodniu Hela z
ulicy Kielma6 połknęła trzy takie pastylki i, niby pies bezpański, skończyła pod płotem na
„pikiecie”. A bo to jedna tylko Hela? A czarna Zośka, a Kazia, a Sala, a Franka? Ho, ho
przez dzień cały możesz liczyć, a wszystkich nie zliczysz…
Janka wzdrygnęła się mimowoli… Brrr... Jak to też człowiek okropnie po śmierci wygląda…
Ktoś to tracił brutalnie w ramię...
— Pojdziemy?
— Nie… nie…
2
3
4
5
6

5
Z obrzydzeniem spojrzała na pokrytą ropiejącymi krostami twarz pijanego żołnierza…
Szybszym krokiem ruszyła naprzód.
Do uszu jej dobiegło obrzydliwe przekleństwo.
— A bodaj cię cholera natłukła, ty…
Nie obejrzała się nawet. Przyzwyczajona już do tego — oho…
Jeszcze parę kroków i jest już na pikiecie… Okna szynku Weberowej jasno oświetlone...
Krzyki i wrzaski słychać aż na ulicy. Na zamarzniętych szybach pełzają ciemne sylwetki.
Drzwi otwierają się i zamykają, ludzie wchodzą i wychodzą...
Brzydka, jak noc Heńka stoi pod murem tuż przy samych drzwiach i ordynarnymi słowami
starą się zwabić gościa.
Nie ma powodzenia ta potworna dziewka o wiecznie rozczochranych czarnych włosach i
obrzmiałych powiekach i dlatego też nienawidzi wszystkie inne „panienki”, którymi się lepiej
powodzi... Szczególnie uwzięła się na Jankę, do której miała jeszcze ten żal, że „odbiła” jej
Józka Ruczaka, dawnego kochanka Heńki.
Szukała zawsze okazji, by wszcząć kłótnię. Janka jednak nie dawała się nigdy sprowokować.
Burza jednak wisiała zawsze w powietrzu. Heńka wygrażała się już niejednokrotnie przed
swymi przyjaciółkami „pikiety”, że się z Lubasiówną rozprawi na śmierć i życie.
Ujrzawszy teraz zbliżającą się Jankę. Heńka obrzuciła ją jadowitym spojrzeniem i opuściła
miejsce pod murem.
Wszystkie dziewczęta obserwowały ją z zaciekawieniem, bo wiedziały, że dzisiaj musi dojść
do awuntury. Heńka była śmiertelnia pijana i przedtem jeszcze zapowiedziała „mordobicie”.
Tymczasem Janka, nie zwracając na nią zupełnie uwagi, zajęła swe stałe miejsce pod gazową
latarnią.Wlepił wzrok w przestrzeń i stała tak nieruchomo. Nie zwracała uwagi na
przechodniów, zajęta swymi myślami.
Z odrętwienia tego wyrwał ją nagle chrzęst śniegu tuż blisko niej. Obejrzała się. Przed nią
stała Heńka, z okrutnie wykrzywioną twarzą. Obrzydliwa woń wódki buchała jej z ust.
Janka spojrzała na nią z wielką trwogą. —
— Czego chcesz? — zapytała cicho.
Heńka odburknąła coś pod nosem i zbliżyła się do Lubasiówny jeszcze bardziej, tak, że piersi
ich się zetknęły. Janka, widząc, iż Heńka jest pijana, chciałą się usunąć spod latarni, ale w tej
samej chwili rozległ się pijacki krzyk kobiety, a za nim głuche ogłosy uderzeń…
To Heńka biła Lubasiównę…
— Wiedźmo ty, przeklęta! — krzyczała histerycznie czarna dziewka. Masz tu za moją
krzywdę,masz! Józka mi zabrałaś! Bodaj ci krosty ciało zżarły, bodajbyś zdechła w szpitalu,
dziewko!
Janka broniła się słabo, a zresztą Heńka była silniejsza i podniecona wódką.
Sypały się na biedną dziewczynę silne rany w głowę — w plecy — w piersi.
Nagle Heńka, która wpadła już w istną furię, chwyciła Lubasiównę za gardło i poczęła
kurczowo zaciskać palce.
Janka próbowała odtrącić ją od siebie, nie mogła dać sobie jednak rady. Chude palce pijanej
dziewczyny zaciskały się z coraz większą siłą. Żyły nabrzmiały na czole Janki...
— Ra — tunku!… Ratun...
Przyduszony charkot rozległ się na ulicy. Heńka nie ustąpiła jednak. Na wpół obłąkańczy
uśmiech rozchylił jej wargi, z poza których błysnęły żółte ogromne zęby.

6
W tej jednak chwili Janka, która już poczęła tracić przytomność, poczuła jak uścisk dokoła
szyi osłabł nagle.
Jednocześnie usłyszała silny męski głos.
— Idź-że, panna, do cholery, pókim dobry!… Prędzej!… A widział kto, żeby taką śliczną
panienkę tak dusić? Na bok, na bok…
Młody mężczyzna wszedł między kobiety i oddzielił je od siebie.
Janka spojrzała nań przez załzawione oczy, bąknąwszy cicho słowa podziękowania.
Zdołała tylko zauważyć jesne jak len włosy i stalowo-niebieskie oczy poczym oparłwszy się o
latarnie, wybuchnęła gwałtownym, niepowstrzymywanym płaczem.

3)

Nikły, blady promień słońca przedostał się przez zamarznięte szyby do izdebki Józka i legł
spokojnie na złotej główce Janki… Obudziła się… przetarłą oczy i spojrzała na stojący na
stole zegarek… Godzina pierwsza – wcześnie jeszcze…
Janka wstaje bowiem zawsze o czwartej, a czasem nawet i później. Taki to już los, takie
skaranie, że niemal nigdy dnia bożego nie widziała…Okropne życie – co tam dużo gadać!…
Ale dzisiaj wstanie wcześniej, choć dopiero o godzinie 6-ej położyła się spać… Niedziela –
dzień pogodny, pełen słońca, które ją obudziło…Jakże się tu wylegiwać w tym brudnym
łóżku, przesiąkniętym wyziewami wódki…
Wstrętną miała noc – obrzydliwą… Jeszcze teraz wzdryga się okrutnie, gdy przypomni sobie
nabrzmiałą twarz szynkarza z ulicy Kielbacha7, jego obrzękłe wargi i wywalony ozór…
Ale cóż zrobić – inaczej nie można.
Józek nie bawi się w żadne ceregiele i tam patrzy, gdzie forsa… O nic więcej nie dba… Teraz
leży spity na tapczanie i chrapie jak świnia…
Janka wyskoczyła bosymi nogami na podłogę.
Ubiera się szybko, bo drży z zimna… Wyciągnęła z kuferka najładniejszą sukienkę, którą
tylko wkłada na święta…
Nalała zimnej wody do miski i poczeła się w niej pluskać jak ryba…
Dziwnie wesołą jest jej dziś na duszy… Sama nie zdaje sobie sprawy dlaczego. Czyżby ten
sen tak na nią podziałał?… Zaśmiała się do siebie…
Ładny chłopak – ten blondynek, nie ma co, a taki dobry i silny… Jak ci tę obrzydliwą Heńkę
pchnął, to się aż pod mur zatoczyła, choć mocna psiajucha jak koń… Ładny chłopak, a oczy
miał takie, że aż rozbiera…
Widywała go od tego czasu kilka razy, jak szedł nad ranem do fabryki, a ona dopiero do
domu wracała…
Nie rozmawiali nigdy ze sobą, bo się spieszył do pracy, zawsze jednak przed nią czapkę
zdejmował… Grzeczny chłopak i wcale nie ordynarny, jak inni… Dziwna rzecz, że Janka o
nim zupełnie zapomnieć nie może, a dzisiaj to się jej nawet śnił… To ci dopiero!
Otarła szorstkim ręcznikiem swą łabędzią szyję, białe ramiona i piersi… Włożyła czystą
bluzeczkę, narzuciła chustkę i – wyszła… Przejdzie się trochę po mieście – raźniej będzie na
duszy i ciele.
7

7
Mróz mocny, choć słońce świeci. Śnieg twardo ubity, przydeptany leży na chodnikach i
jezdni… Stąpa Janka drobnymi kroczkami i cieszy się – sama nie wie z czego…
Uśmiech rozchylił purpurowe jej wargi, w oczach ogniki wesoło błyskają, a biodra kołyszą
się wdzięcznie.
Jest na ulicy Kielma… Mniej tu ludzi i jakoś przestronniej. Minęła kilka domów…
Nagle do uszu jej dobiegły jakieś jękliwe tony, rozlewające się szeroko dookola. To
harmonia. Ładnie ktoś melodie na niej wygrywa.
Sta-siu! Ja chce ba-na-na…
Bana-na dzisiaj chcę mieć…
Aż trudno na miejscu ustać – tak ci ta piosenka włazi w giry. Przyspieszyła kroku… Ciekawa
bardzo ujrzeć tego grajka. Widzi jasne włosy, łagodny profil i spracowane, czerwone palce,
przebierające z wielką biegłością po klawiszach…
To ten sam, to ten sam – Janka się nie myli. Siedzi na stopniu przed bramą i gra na harmonii.
Serce dziwnie jej w piersi zadrżało, policzki nabiegły rumieńcem – aż się sama zdziwiła. Co
się z nią stało, dziewczynką z „pikiety”.
Teraz i on ją zauważył, bo się ukłonił i nagle przestał grać. Był bez czapki i bez palta.
Wyszczerzył w szczerym uśmiechu białe, zdrowe zęby i śmiało podszedł do niej
— Dzień dobry — rzekł, podając jej rękę…
— Dzień dobry — odparła Janka przychylnie.
Wpatrywał się w nią swymi głębokimi, jasnymi oczami. Wreszcie powiedział otwarcie –
prosto z mostu:
— Ale też pani dziś ładna — święty Boże!
Nie kłamał — Janka poznała od razu. Zrobiło jej się dziwnie miło na duszy. Nikt jej
dotychczas tak nie mówił.
— A nie zimno tak panu na mrozie? - zapytała chcąc odwrócić jego uwagę od siebie.
— Jii… co tam zimno. — odprał raźnie — kiedy się jeszcze przy takiej panience stoi…
— Hi, hi, hi — zaśmiała się Janka i po chwili dodała: — Lepiej byś pan co ładnego na
harmonii zagrał, a nie takie nieprawdy mówił…
— Nie mam już ochoty do grania – później może — A zresztą chodźmy do mnie —
ciepło jest, wódeczka na stole i zagrychy nie brak — chodźmy ...
Zawahała się przez chwilę, obejrzała się bacznie dokoła, poczym sama pierwsza weszła do
bramy.
Za nią on z małym pieskiem, szczekającym zajadle.
— Ot, tu — objaśniał nowy znajomy Janki — w lewej oficynie na parterze — mieszkam
z moim przyjacielem Władkiem Góralskim… Ale to faja marynowana ze mnie! – zawołała
nagle – Nie powiedziałem nawet pani, jak się nazywam: Antoni Kryspin, wołaja na mnie –
Antoś…
Wtedy ona skłoniła lekko głowę i szpnęła
— A ja – Janka Lubaś.
Antoś nacisnął klamkę i otworzył szeroko drzwi…

4)

Weszli do małego schludnego pokoiku

8
— Siadaj sobie panna przy tym stole — zapraszał Antoś, podając Jance krzesełko.
Usiadła i poczęła ciekawie rozglądać się po pokoju.
- Ładne kwiatki — rzekła po chwili, wskazując oczami, na rząd doniczek, stojących na oknie.
—To nie moje — odparł Antoś — to Władka... Bardzo jc lubi i pielęgnuje.
— A kto to taki — ten Władek?
— Mówiłem już pani — mój przyjaciel. Góralski…Śpi teraz jak zawsze... Ot ,tu...
Spojrzała w stronę, gdzie Antoś wzrok swój skierował i ujrzała leżącą na sienniku w
najciemniejszym kącie pokoju skuloną postać mężczyzny.
— Ten Władek — objaśniał Kryspin — to tak cały dzień ciągle śpi... Ledwo się pobudzi
— znów się spać kładzie...
Łatwo mu z tym spaniem idzie, bo ma biedak, tylko jedno oko.
Zaśmiał się do siebie z konceptu i nagle huknął na cały glos:
— Te, Władek, wstawaj!... Władek! gościa mamy!…
Rozległ się charakterystyczny chrzęst słomy i z za siennika uniosła się rozczochrana
straszliwie głowa.
— Hę? — zapytał leniwym głosem wyrwany ze snu mężczyzna.
Antoś śmiał się szczerze.
— A też wyglądasz jak maszkara — no, no! Chodź-no, brachu, i przedstaw się naszej
nowej znajomej... Żywiej, żywiej…
Góralski posłusznie podniósł się z siennika, strzepnął z ubrania odłamki słomy i zbliżył się do
stołu. Był to odrażająco brzydki mężczyzna o twarzy, pocentkowanej śladami ospy. Rudawe
szczecinowate włosy wyrastały bezładnie tuż nad samym czołem, nadając całej postaci
Władka ponury wygląd. Na jednym oku nosił czarną przepaskę, kłóra zasłaniała mu
jednocześnie brew i niemal pól czoła. Mógł mieć lat około czterdziestu.
Łypnął swym zdrowym okiem na Jankę i rzeki głosem monotonnym, bezbarwnym.
— Znam ją…To dziewucha Józka Rutczaka…
Mówił jakby do siebie. Podał Jance swą suchą kościstą dłoń na powitanie. Dziewczyna
zmieszała się bardzo. Nic było jej to na rękę, że ktoś ją tu znal. W jednej chwili straciła cały
humor i pewność siebie. Nic uszło to uwagi Antosia, który odezwał się opryskliwie do
Góralskiego.
— Czegoś stanął, jak gapa?... Rusz się stary i daj nam wódki i zagrychy!
Z niezwykłą zręcznością, zupełnie nie licującą z jego skarłowociałą postacią zakrzątnął się
Władek koło stołu. Po chwili stała już tu flaszka gorzałki, talerz z kiełbasą i chleb.
— Będziesz pił z nami, czy wolisz spać? — zapytał Antoś Góralskiego.
Poznać było odrazu, że wolałby, aby Władek wybrał to drugie.
—E, pójdę spać... — machnął ręką Góralski, który był nie w ciemię bity i zrozumiał, o co
idzie jego przyjacielowi. Powlókł się z powrotem na swój siennik i po chwili spal już, jak
zabity. Antoś do Janki:
— Dobry chłop z niego — szepnął – ale taki dziwny i niesympatyczny. Trzeba się z nim
zżyć, żeby go polubić.
Nalał wódki do kieliszków.
— Za zdrowie panny!..
- Dziękuję.
Wychylili duszkiem i przekąsili kiełbasą.

9
— Co też panna tak raptem posmutniała? — zapytał Antoś, patrząc z wielką tkliwością w
modre oczy Janki.
Zmieszała się znowu i odparta, aby zbyć.
— Eeee — nic takiego... Zdaje się panu…
- Wiem, co pannie dolega - ten Józek, o którym mówił Władek. Czy tak ostro pannę
trzyma?...
Nie odpowiedziała. Dwie łzy blysnęły jej w oczach.
Spuściła głowę, chcąc je ukryć.
Antoś chwycił jej ręce i ścisnął mocno w swoich silnych dłoniach.
— Nie bój go się panna — nic nie zrobi. Palce tylko zakrzywi — to się z nim rozprawię...
Janka wybuchnęła nagle gwałtownym płaczem.
— Nie… nie…nie chcę... Daj pan spokój… już idę.
Antoś zerwał się z miejsca. Chwilę stal niezdecydowany, wreszcie skoczył ku Jance i począł
obsypywać jej ręce pocałunkami.
— Aha, to tak — mówił szybko — to ja już wszystko rozumiem... Na pewno bije także
— łotr bezwstydny... Już ja się z nim policzę, już. już...
— Daj pan spokój, — prosiła Janka, zanosząc się od płaczu — po co to panu... To
bandyta, rozbójnik...
— Nie boję się go — odparł hardo Antoś — a panny dotknąć nie pozwolę, bo to grzech...
Lubosiówna chwyciła nagle dłoń Antosia i nim się ten zdołał zorientować, wyciąsnęła na niej
gorący pocałunek.
Stał przez chwile, jak skamieniały.
Kryspina jakby piorun trzasł.
— Dziękuję za dobre serce — szepnęł Janka.
Miast odpowiedzi, chwycił ja w ramiona i przycisnął z całej mocy do siebie.
— Kochasz panna?
— Jak własną duszę...
Usta ich stopiły się w długim upojnym pocałunku.

5)

Od owego dnia chodził Antoś Kryspin jak opętany.


Ciągle widział przed sobą wiotką postać Janki, jej głębokie, marzące oczy i śmiejące się usta.
— Ej, słodka to dziewczyna — mówił do Góralskiego, swego oddanego przyjaciela. — Takie
— to się rzadko dziś spotyka.
Władek nie odpowiadaj mu nigdy, potrząsał tylko głową i uśmiechał się dziwnie.
A Antoś kochał, kochał całym porywem swego młodzieńczego serca. Rzadko teraz widywał
Lubasiównę.
Nie wiedział, czemu to przypisać, że dziewczyna bardzo rzadko ukazywała się teraz na ulicy.
Przeczuwał, iż Janka przeżywa jakąś tragedię, nie pytał jej jednak o to, nie chcąc rozdrapywać
ran serdecznych.
Pałał chęcią ujrzenia Józka, tego wyzutego z wszelkiej czci człowieka, który śmiał rękę
podnieść na to delikatne, pokorne dziewczę.

10
Pewnego dnia pokazał mu go Władek na ulicy.
Było to nad ranem, gdy razem szli do fabryki. Józek wracał wtedy od Weberewej, ledwo
trzymając się na nogach.
Antoś wbił sobie mocno w pamięć tę wysoką, barczystą postać z szarym szalikiem,
owiniętym dokoła szyi, małe głęboko osadzone chytre oczki i zaciśnięte, wąskie wargi.
Zachodził odtąd często do szynku Weberowej, chcąc się natknąć do Rutczaka.
W jakim celu to czynił, nie zdawał sobie jeszcze sprawy, nieprzepartej tej chęci nie mógł
jednak w sobie stłumić.
— Chcę go ujrzeć z bliska, chcę, żeby i on mnie widział, a co dalej będzie — to się zobaczy...

U Weberowej w szynku było dziś rojno i gwarno jak zwykle.


Drzwi wejściowe zamykały się i otwierały bez przerwy. Coraz to nowy gość zajmował stolik
i zamawiał „cokolwiek do picia i zjeścia".
Tuż naprzeciwko bufetu przy kuflu piwa siedział AntośKryspin i bacznie rozglądał się
dookoła.
Jest tu po raz pierwszy i jakoś nieswojo się czuje.
Pali papierowsy- jeden za drugim. Zdenerwowanie ujawnia się w każdym jego ruchu. Co
chwila, jakby oczekiwał czyjegoś przyjścia.
Nagle poruszył się nerwowo. Drzwi szybku otworzyły się szeroko, a na progu stanął Józef
Rutczak.
Podszedł do bufetu i podał rękę Weberowej.
— Co słychać, stara?
— A no nic jak zwykle... A co tam z Janką, czy się już uspokoiła ta kozą?
Józek zaśmiał się ochryple.
— Jakże nie miałaby się uspokoić? Mordę nawaliłem — ile wlazło i — siedzi cicho jak
trusia.
Krew zawrzała w Antosiu. Ledwo mógł się pohamować, by nic skoczyć do gardła
nędznikowi.
Tymczasem Józek kazał sobie nalać kieliszek wódki i wychylił go duszkiem.
Kryspin obserwował jego zniszczoną twarz, pooraną tu i ówdzie zmarszczkami, z
zaciekawianiem.
— Czekaj, łotrze, czekaj — myślał, zaciskając mimowoli pięści — już ja się z tobą
obliczę... za jej poniewierkę... za jej cierpienia... za jej spodloną dziewiczą duszę…

6)

Józek wypij przy bufecie jeszcze parę kieliszków, po czym rozejrzał się bacznie po szynku.
— Serwus, chłopaki — zawołał nagle, kierując się ku stolikowi, gdzie siedziało przy
butelkach kilku mężczyzn
— Serwus, Józek, serwus! — ozwało się naraz kilka głosów.
Rutczak podszedł do owego stolika. Kompania powitała go entuzjastycznie.

11
— No, no, — mówił jakiś krępy, przysadzisty jegomość — nareszcie sobie o nas
przypomniałeś. Myśleliśmy, żeś juz kipnął pod płotem, albo w kryminale gnijesz...
Zaśmiali się wszyscy.
— On nie z tych, dla których kryminał przeznaczony — przerwał inny. — Znam Józka
lepiej od was, nie raz szedłem z nim na robotę. Pewna jak w banku.
— Wobec tego na zdrowie Rutczaka.
— Za zdrowie!…
— W twoje ręce, Józek...
— Ażeby ci ta twoja lafirynda mniej dęba stawała...
Józek spojrzał ponuro na ryżego olbrzyma, który słowa te wypowiedział.
— Stul pysk, przechero i Janki nie łykaj… Wara ci od niej — rozumiesz.
Olbrzym stropił się nieco, nie mogąc znieść silnego wzroku Józka. Ratował sytuację.
— Szanuję Jankę jak i ciebie — odpowiedział — i za wasze zdrowie piję!...
Stuknęli się kieliszkami i wypili.
Antoś, który siedział tuż przy sąsiednim stoliku, przysłuchiwał się zaciekawieniem
rozmowom kompanii Józka. Wyjął z kieszeni gazetę, udając że czyta, a tymczasem łowił
chciwie każde słowo, które podało obok.
— Mówią o Jance — myślał — więc dowiem się o niej czegoś nowego... Musiało się z
nią coś nadarzyć, że jej tak długo na ulicy nie było… Cyżby nie czasem przeze mnie?
Przy sąsiednim stoliku szczękały kieliszki raz po razie. Pito na umór bez pamięci. Bezładne,
pijackie głosy wzbijały się w powietrze, a ponad nimi górował chrapliwy głos Rutczaka.
—…To ci ja tę cholerę — rumot w mordę, aż się zatoczyła... Na ulicę, powiadam, bo jak psa
zatłukę, a ona w bek i ani się ruszy... To ja znów — w mordę i mówię: idź, pókim dobry, ale
już ona ani słowa, bo ją zamgliło i padła na podłogę. Napiłem się wódki i poszedłem spać.
Wstaję rano — patrzę, dziewuchy nie ma... Było to jakiś tydzień temu...
Antoś czuł wyraźnie jak mu w piersiach poczęło coś gwałtownie łomotać... Nachylił się tak,
by mógł lepiej słuchać, co Rutczak opowiada.
— Wstaję więc i patrzę — Janki nie ma... Daj no, Feluś, wódki, bo mi od tego gadania w
gardle zaschło... Za wasze zdrowie, przyjaciele kochani — cyk!... O czym to ja mówiłem?
Aha...Więc sobie myślę: czyby ją agenty do szpitala zabrali8, czy co? Idę na Tramwajową9 —
tam o Jance nic nie wiedzą...Wracam do domu — dziewuchy jak nie ma tak nie ma ... Złość
mnie już porwała. Czekam dzień — dwa — tydzień, a jej cięgiem nie ma... Pytam, szukam —
nic... Ktoś mi powiedział, że widziano ją zeszłej niedzieli z jakimś chłystkiem z ulicy
Kielma... Myślałem, że do niego uciekła… Wracam właśnie stamtąd... Była tam wtedy — to
prawda, ale od owego czasu nikt jej już więcej nie widział.. Tak mi mówił dozorca…
Szukałem tego gagatka, ale go w domu nie było… Już ja go przydybam…
Kompania słuchała go z zainteresowaniem.
— No, no, — odezwał się Felek — i dotychczas jej nie ma?
— Ni... — odparł Józek i trzepnął z całej siły ręką w stół.
Zapanowała chwila milczenia, podczas której rozległ się kilkakrotnie brzęk kieliszków. Józek
był już komplenie pijany. Opuścił głowę na piersi i zadumał się nad czymś ponuro.

8
9

12
— Tylo szkody mi już narobiła i jaki wstyd, jaki wstyd — rzekł po chwili płaczliwym
głosem, nie podnosząc głowy — Ludziom na oczy nie mogę się pokazać, bo mi się ciągłe
zdaje, że kpią ze mnie... Teraz mnie stara Weberowa pytała: co z Janką? Wykręciłem się, ale
jej potem łeb ukręcę, bo się śmiała z mej niedoli… At, choroba, wódki!...
Antoś przysłuchiwał się słowom Józka ze wzrastającym zdumieniem. Więc Janka uciekła?
Musiał już mocno jej ten łotrzyk dokuczyć, skoro odważyła się na tak ryzykowny krok.
Jednocześnie w duszy Antosia budzić się począł jakiś podświadomy żal, nieuchwytny wyrzut:
a jeśli już uciekła to czemu nie zwróciła się do niego po opiekę, czemu się nawet nie
pożegnała.
Ach tak, ach tak. Spojrzał na Józka: siedział zamyślony, oparłszy twarz na dłoniach.

8)

Przez całą noc Antoś oka nie zmrużył... Ciągle widział przed sobą smukłą postać Janki,
wyłaniającą się z jakiejś gęstej mgły... Patrzała nań oczami, przesłoniętymi wielkim smutkiem
i wyciągała doń swe miękkie dłonie.
Szeptał do niej spalonymi gorączką wargami: Coś ty zrobiła najlepszego, Janka, coś ty
zrobiła? Bez jednego słowa, bez pożegnania jakżeś mogła? A wtedy ona kładła palec na usta i
znikała we mgle...
Męczyły go koszmarne, męczące sny.. Co chwila zrywał się z łóżka, bo mu się zdawało, że
ktoś puka lekko we drzwi... Ale w izdebce było cicho... Z siennika tylko dochodziło ciężkie
chrapanie Władka, który spał jak zabity...
O godzinie 5-ej Kryspin wstał i poszedł jak zwykle do fabryki… Głowa mu ciężyła jak nabita
ołowiem... Stukot kół, świat pędzących z zawrotną szybkością transmisji i ponury zgrzyt
trybów wprawiał go w stan jakiegoś gorączkowego podniecenia...
Były to skutki bezsennie spędzonej nocy... Chwilami zdawało mu się, że zaśnie, oparłszy
głowę o zimny, stalowy kant maszyny... Ale jakiś in¬tynkt samozachowawczy nakazywał mu
nagle: „Nie nie rób tego — to zguba, to śmierć"...
Ręce tak dziwnie ciążą, ledwo nimi poruszać może...
Ma wrażenie, że to nie jego ręce, że to części maszyny, która dygoce, warczy, drży w
posadach.
— Panie Kryspin, czy pan chory? — słyszy nad sobą głos majstra.
Podnosi nań oczy, opuchnięte, zaczerwienione...
— Nic... Nic mi nie jest...
— Myślałem, bo pan taki blady…
Majster odszedł... W czaszce Antosia kłębią się myśli, zda się, głowę rozsadzą... Janka, Janka,
Janka.... Nie może o niej zapomnieć... Ciągle ją widzi przed sobą, jak żywą, smutniejszą
jednak niż zawsze — z zapłakanymi oczami... Na twarzy ma ciemne, duże sińce — ślady
pięści Rutczaka, podartą bluzkę na piersiach i włosy rozwichrzone...
Antosiowi się zdaje, że patrzy nań z wyrzutem, bo nic nie uczynił, by ją spod przemocy Józka
uwolnić... Chciał to uczynić, gorąco chciał i wierzy w swoje siły, ale ona go owej pamiętnej
niedzieli na klęczkach niemal błagała, by dał temu wszystkiemu spokój… Bała się, że Antoś
nie da rady Rutczakowi.

13
Nie powinien jej był wtedy usłuchać - lepiej było... Nie może sobie wprost tego darować. Ile
by dał, by móc ujrzeć teraz Jankę — mój Boże! A gdzie ona, biedaczka, się podziewa, dokąd
ją los zagnał?
Na dworze zimno, mróz, lodowaty wiatr wieje. A jemu tak gorąco, tak duszno — ledwo
rękami porusza..
Odpocznie — o, tak, będzie lepiej... Wypił za dużo wódki wczoraj u Weberowej, czy co, że
mu tak głowa na piersi ciąży... Pił kieliszek za kieliszkiem — pamięta, bo go jakaś dziwna
żałość porwała, a potem ta bezsenna noc zbiła go do reszty z nóg...
Teraz chce zasnąć — cicho — sza— zaśnie — zdrzemnie się na chwilę… Ot tak... Zimny
metal chłodzi tak mile czoło... Rękę oprze o krawędź, bo zwisa niewygodnie...
... Nagle w wielkiej sali fabrycznej rozległ się okropny krzyk ludzki... Krew bluznęła na
rozpędzone koła i transmisje.
— Zatrzymać maszynę!
— Zatrzymać!
— Ratunku! O Jezu...
— Pogotowie... pogotowie...
Zrobił się wielki ruch, bezwiedna bieganina i trwożliwe nawoływania.
— Kto?
— Ten młody... Kryspin. Ręka mu weszła miedzy tryby...
— Boże święty..
Tymczasem nad bladym, jak chusta Antosiem pochyla się lekarz fabryczny i nakłada mu
opatrunki.
Robotnicy wzięli go ostrożnie na nosze i zanieśli do gabinetu dyrektora gdzie go ułożono
wygodnie na miękkiej kozetce.
Zaraz przyjedzie karetka pogotowia i zawiezie go do szpitala, albo domu zależnie od stanu
zdrowia...

9)

W gabinecie dyrektora fabryki — cisza... Dyrektor, a zarazem właściciel siedzi przy biurku i
ćmi cygaro... Jest zdenerwowany — zresztą nic dziwnego. Taki wypadek w fabryce nie
należy do zbyt miłych rzeczy10.
Dochodzenia, inspekcje, komisje i — diabli wiedzą — jeszcze jakie konsekwencje mogą z
tego wyniknąć.. Fabryka jest przecie odpowiedzialna za takie wypadki...
Pan dyrektor denerwuje się niezwykle, ale zachowuje się bardzo cicho, gdyż na kozetce leży
ów nieszczęśliwy robotnik, jak go poinformowano, Antoni Kryspin. Przed chwilą dopiero
zamknęły się drzwi za robotnikami, którzy go przynieśli na noszach.
Będzie tu leżał aż do czasu, kiedy przyjedzie karetka pogotowia, która go odwiezie do domu.
Stan chorego, jak stwierdził lekarz fabryczny, nie jest groźny.
Tryby rozszarpały mu ciało lewej ręki, ale nie naruszyły kości. Obejdzie się nawet bez
amputacji. Upływ krwi był jednak tak znaczny, że Kryspin do tej pory nie odzyskał jeszcze
przytomności.

10

14
Dyrektor spogląda co chwila na jego bladą twarz, przymknięte oczy i obandażowaną rękę.
Krew przedostała się przez grube zwoje gazy i sączy się grubymi kroplami na podłogę.
Zbigniew Sarnecki odwraca głowę z obrzydzeniem, bo nie znosi widoku krwi. Ze zgrozą
pomyślał, że sam ciągle się kręci po sali fabrycznej wśród tych złowrogich maszyn.
— Więcej już tam nie pójdę — postanowił w duchu.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
— Proszę — odezwał się dyrektor.
Szelest jedwabi. Smukła postać niewieścia weszła do gabinetu.
— Sza... — daje jej ręką znak dyrektor, by zachowywała się cicho.
— Wiem już o wszykiem — rzekła niewiasta szeptem, siadając w fotelu — Portier mi
powiedział.
— Straszny wypadek... — odparł Sarnecki, wskazując oczami na kozetkę, stojącą w
cieniu.
— Biedny robotnik, biedny... — westchnęła ze współczuciem kobieta.
Po słowach jej zapanowała w gabinecic cisza... Na biurku cykał mały zegarek marmurowy...
— Już pierwsza, chodźmy na obiad — rzekła po chwili kobieta.
—- Poczekaj chwileczkę, muszę wydać polecenia co do pogotowia.
Podniósł się z miejsca i wyszedł na palcach z gabinetu...

Najpierw usłyszał czyjś okropny krzyk: „Zatrzymać maszyny!", następnie zaś poczuł
straszliwy, rwący ból w lewej ręce... Potem krzyknął sam... Reszty już nie pamięta... Tylko
szum jakiś niezwykły, zgiełkliwy, nieustanny… i nagle wszystko ucichło... A po chwili znów
ten sam hałas — tylko bardziej jeszcze uporczywy, męczący. Czuł jak go gdzieś ułożono, jak
go ktoś niósł w kołyszącym jednostajnym rytmie...
Potem — znów spokój, ale już nieprzerwany... Cała świadomość, zda się, uciekła gdzieś w tył
czaszki i tam zamarła...
Nawet rwący, przeraźliwy ból nie był w stanie wyrwać go z tego stanu... Cisza, kojąca,
usypiająca cisza... Zasnął.
Czuje jakieś miłe ciepło na czole — cóż to znowu... Tak mu teraz dobrze, tak pogodnie... Ból
w ręce ustał już zupełnie…
Z trudnością odmyka powieki… Widzi pochyloną nad sobą twarz... Ktoś stoi przy nim i
głaszcze jego lniane włosy, czoło, policzki... Któż to taki?...
Antoś dziwi się bardzo, ale jeszcze nie może rozpoznać, bo światło go razi…
Te wpatrujące się weń oczy niebieskie, pełne smutku zna skądciś, zna napewno.
Myśl jak błyskawica rozjaśniła mu mózg.
Uniósł się na łokciach.
— Janka! — krzyknął głosem pełnym niezwykłego zdumienia i potężnej radości.
Położyła palec na ustach.
— Cicho, Antoś, cicho...
Kryspin się dziwi... Dlaczego ma byc cicho, gdy mu radość piersi rozpiera. Nie rozumie tego.
Nagle ktoś zastukał do drzwi. Janka odskoczyła od kozetki. Do gabinetu wszedł portier.
15
— Pan czeka już w aucie — rzeki do Janki.
— Już idę...
Gdy drzwi za portierem się zamknęły, podeszła do Antosia i złożyła na jego czole miękki
pocałunek.
— Serwus, Antoś, serwus…
Łzy zakręciły się w jej oczach… Otarła je chusteczką i wybiegła szybko z gabinetu...

10)

Od portiera fabryki dowiedział się Antoś rzeczy niezwykłej, która uderzyła weń siłą piorunu:
Janka jest kochanką Zbigniewa Sarneckiego, właściciela fabryki, w której Kryspin pracuje.
Stary portier, człowiek bardzo poczciwy i miły opowiedział mu to, gdy go Antoś zapytał —
niby od niechcenia — ot dla prostej ciekawości, kim jest owa pani, którą wówczas wywołał z
gabinetu.
Pierwszym uczuciem, jakie wiadomość ta wzbudziła w duszy Antosia, był wielki żal i ból
niewysłowiony.
Nie rozumiał Janki, ani jej postępowania. Co to ma wszystko znaczyć? W jaki sposób ta
bojaźliwa, spokojna dziewczyna dostała się do pysznego pałacu bogatego przemysłowca.
Biedny Antoś długo się głowił nad tymi pytaniami, nie mógł sobie jednak na nie
odpowiedzieć.
Rana wygoiła mu się już zupełnie. Pracował w fabryce normalnie, jak zawsze. Częściej tylko,
kryjąc się z wszelkiemi możliwymi pozorami, wychodził na korytarz, prowadzący do
gabinetu dyrektora w nadziei, że ujrzy Jankę.
Przez cały czas nie widział jednak ani Lubasiówny, ani Sarneckiego.
I tu znów go ów portier poinformował, że przemysłowiec wyjechał ze swą kochanką do
Warszawy na dwa tygodnie.
Antosiowi omal serce nie pękło z żałości, gdy sobie o tym wszystkiem pomyślał.
Więc tak... Ej, Janka, Janka, co ty robisz, jak tak możesz...

A było to tak:
Janka rzeczywiście uciekła od Józka. Myśl ta powstała w jej głowic nagle — nieoczekiwanie.
Była to noc najstraszniejsza w jej życiu. Józek przyszedł wtedy z rynku pijany do
nieprzytomności. Żądał od niej pieniędzy. Nie dała mu, bo ich nie miała. Nie była tego
wieczoru na ulicy... Nie chciała, nie mogła...
Rutczak wpadł w złość. Bił, jak szalony... Myślał, że już żywa nie wyjdzie spod jego rąk…
Dopiero, gdy omdlała z wielkiego bólu dał jej spokój...
Nocy tej Janka postanowiła: albo dzisiaj, albo – nigdy…Józek spał twardzo — ani drgnął...
Cicho wyszła z łóżka, ubrała się, narzuciła chustkę i — wyszła. Dokąd? Sama nie zdawała
sobie sprawy... Szła przed siebie, dokąd oczy poniosą...
Do Antosia nie chciała się udać po pomoc. Zdawała sobie sprawę, że ściągnęłaby nań krwawą
zemstę Rutczaka. A zresztą — Antoś jest biedny, ledwo mu na chleb starczy, jakże

16
więc może mu być ciężarem. Zbyt gorąco Janka kochała tego jasnowłosego chłopaka o
gołębiem sercu, by mogła coś podobnego uczynić.
Poszła więc przed siebie.
Na ulicy — błoto, wiatr, szaruga... Zimny deszcz, zmieszany z śniegiem siecze niemiłosiernie
w twarz... Janka jest już na Placu Wolności11...
Noc — godzina trzecia. Ostrożnie przemyka się koło każdego posterunkowego, by jej czasem
nie zauważył.
Z Piotrkowskiej12 nadjeżdża auto…Trach i — staje. Opona pękła. Jacyś eleganccy panowie
wychodzą z wnętrza i przyglądają się pracy szofera, który nakłada zapasowe koło.
Nieliczni przechodnie przystawali także i z ciekawością oglądają samochód... To już jest tak:
choćby nie było najmniejszego powodu — każdy przystanie, gdy zobaczy, że inny stoi.
Janka także obserwuje szofera, który z wielką zręcznością wziął się do roboty.
Nagle poczuła jak ktoś lekko trącił ja w ramię. Drgnęła.
Przed nią stał jeden z eleganckich panów, którzy wsiedli z auta:
— Pojedzie panienka z nami?

11)

Propozycja ta nie oburzyła bynajmniej Janki, ale wręcz przeciwnie — ucieszyła ją bardzo.
Czuła się niezmiernie osamotniona i obca wśród wielkich ulic miasta, a poza tym była
niezwykle zmęczona i pragnęła jakoś odpocząć po przeżyciach dzisiejszej nocy.
Uśmiechnęła się blado i odparła:
— Dobrze — mogę jechać...
Po kilku minutach samochód był już gotów do dalszej drogi. Panowie wsiedli do wnętrza, a z
nimi Janka.
Lubasiówna spodobała się im bardzo a szczególnie temu, który zaproponował jej jazdę
samochodem. Cały czas siedział przy niej i prawił jej komplementy. Była niezmiernie
zadowolona z takiego obrotu sprawy.
Przejechali więc po mieście po czym pan ów, Czesław Rott, zabrał Jankę do siebie do
mieszkania. Tu po raz pierwszy zetknęła się Lubasiówna z przepychem.
Rott, współwłaściciel jednej z łódzkich firm ekspedycyjnych, był bowiem człowiekiem
bardzo bogatym i już następnego dnia sprawił Jance „salonowe" stroje.
Była tym wszystkim tak oszołomiona, że zupełnie zapomniała o grożącej jej zemście ze
strony Józka i o swej miłości do Antosia. Kilka dni przeżyła w niezwykłym podnieceniu.
Pewnego dnia — Rott, który zaopiekował się Janką w znacznie większym stopniu, aniżeli
powinien to był to uczynić z przygodną kochanką, zaproponował jej by została utrzymanką
Zbigniewa Sarneckiego, bogatego przemysłowca, a jego oddanego przyjaciela. Rott bowiem
miał się zamiar w tych dniach zaręczyć i z tej przyczyny musiał doprowadzić siebie, jak
mówił do porządku.
Nie chciał zostawić Janki, którą bardzo polubił, na bruku, poczynił więc starania, by jej
zabezpieczyć byt. Praca jego w tym kierunku nie była zbyt ciężka, gdyż Janka przez wzgląd
na swą urodę była przedmiotem pożądania wszystkich znajomych Rotta.
11
12

17
Sarnecki chętnie przyjął propozycję swego przyjaciela i tego samego dnia Janka zamieszkała
w jego wytwornym pałacyku.
Powoli przyzwyczajała się do nowego trybu życia, do całkiem obcego jej otoczenia.
Przychodziło jej to z niezbyt wielką trudnością. Spryt i doświadczenie życiowe wypełniły
wszelkie luki w umysłowości Janki.
Przyznać należy, że Lubasiówna grała zupełnie poprawnie rolę kochanki przemysłowca.
Ubierał się niezwykle gustownie, na czym jeszcze bardziej zyskiwała jej uroda i wdzięk
przyrodzony, nabrała manier damy z towarzystwa i zupełnie... usidliła kochliwego
Sarneckiego.
Bogaty przemysłowiec nie ukrywał bynajmniej swojej kochanki przed światem. Wręcz
przeciwnie — rad się z nią wszędzie prezentował, zabierał ją ze sobą do teatru, do restauracji
i na bale.
Dziewczyna miała jakiś dziwny dar zjednywania sobie ludzi. Nawet najwytworniejsze panie z
towarzystwa zapominały o tym, że Janka jest jednak „kochanką” i chętnie zapraszały ją wraz
z Sarneckim do siebie.
Kochankowie żyli ze sobą w zupełnej zgodzie, niemąconej żadnym zgrzytem. Sarnecki
przesiadywał w ciągu całego niemal dnia w fabryce. O godzinie 1-ej Janka jechała zwykle
samochodem do fabryki, skąd udawali się do restauracji na obiad. Popołudnie spełzało
Lubasiównie na składaniu wizyt krawcowym, modystkom i znajomym. Wieczory spędzała
zawsze w towarzystwie Sarneckiego, z którym wybierała się bądź do teatru, czy kina, bądź do
restauracji lub na dancing.
Nikt by już teraz nie poznał w tej pięknej, eleganckiej pani ową biedną, skromną Jankę, którą
łotr nad łotry, Józek Rutczak, wypędzał z domu na róg po zarobek.

12) z tym odcinkiem jest problem, bo egzemplarz gazety, jedyy dostępny w Łodzi, został
oklejony papierową taśmą, co sprawia,ze około 5-6 ostatnic hwersów jest nieczytelnych, w
Piłsudskim sprawdził to dyretkro i nawet na żywca nie da się tego odczytać.

KTO ZABIŁ?
Od tych opisanych wypadków uplynęło kilka szarych, bebarwnych dni. Antoś przez cały ten
czas nie widział Janki która już wróciła z Sarneckim z Warszawy.
Dowiedział się od portiera, że „dyrekterowa“ zwykła przychodzić do fabryki w porze
pbiadowej, jednakże ostatnio zerwała z tym zwyczajem. Mimo to Kryspin nie mógł się nigdy
oprzeć pokusie, by o godzinie pierwszej nie wyjść pod jakimkolwiek pozorem na schody, pro-
. 4. --v\T>.ł. L« r.i t.
głos, dochodzący z gabinetu Sarneckiego.
Był tym niezmiernie zdziwiony, gdyż zwykle panowała tutaj niezmącona niczym cisza.
Powodowany ciekawością, zbliżył się na palcach do drzwi gabinetowych i zajrzał przez
dziurkę od klucza do wnętrza.
W głębokim fotelu przy biurku siedział Sarnecki z cygarem w ustach i z widocznym
zakłopotaniem bębnił palcami po stole.
Naprzeciwko niego, opierając się rękami o biurko stał ………………………………
żądający od wszystkich bezwzględnego posłuchu, był teraz jakby pod wrażeniem słów owego
mężczyzny. Rzadko się odzywał — głosem cichym i niepewnym.

18
Antoś z wielkim zainteresowaniem począł przysłuchiwać się tej dziwnej rozmowie, toczącej
się w gabinecie.
W tej samej chwili rozległ się zlekka drżący głos przemysłowca:
— Pan żąda ode mnie rzeczy niemożliwych do wykonania... Oświadczam panu z wielką
przykrością, ale niemniej kategorycznie, że tego nie uczynię...
— Spodziewałem się od pana takiej odpowiedzi — przerwał gwałtownie wysoki
jegomość — sądziłem jednak, że w obliczu śmierci potrafi pan zmienić swe zdanie... Po raz
ostatni uprzedzam pana, że to wszystko meże się skończyć tragicznie i to jeszcze dzisiejszej
nocy…A wtedy...
Przestał nagle mówić i wielkimi krokami począł przechadzać się po pokoju. W gabinecie
panowała przez dłuższy czas cisza. Antoś .-¿te odchodził jcditftk ¿.-¿w j.
dłodze, Wystarczy nacisnąć nogą, by w portjeroi rozleg
W tera wszystfriem tkwi tłumaczona zagadka — poat •
Przerwa w rozmowie tr . przez pewien czas, wreszci zatrzymał ¿ę przed biu: wzrok w twarz
Sarneckiego nośnym głosem:
— A więc... ostateczna
wiedź?...
W oczach przemysko- błysk niepokoju. Zawahał si- . lę, p-o czeta odparł załamują sem:
— Nie, nie uczynię fegc pisać czek na 5 tysięcy dok
Mężczyzna zaśmiał si*; śmiechem.
— Nie sadzałem, że jest i *e naiwny — rzekł chrapli — by móc liczyć na to, iż zdoła
pana uratować od r Schowaj pan sobie te pieni szych porachunkach nie mc grać żadne* roli .
One nan?
cci*

(^JaJ^n^ans.

13)
Przemknął się niepostrzeżenie przez salęi stanął przed warsztatem...
Był pod wrażeniem tajemniczej rozmowy, która się toczyła za drzwiami gabinetu.
Przeczuwał jakieś nieszczęście, tragedię, której ofiarą padnie Zbigniew Sarnecki.
Nie rozumiał zupełnie postępowania fabrykanta: wszak ów jegomość groził mu wyraźnie
śmiercią, która ma nastąpić dzisiejszej jeszcze nocy, czemuż więc nie zawiadamia o tym
policji?
Z rozmowy mógł Antoś wywnioskować, że zagadkowy ten mężczyzna
nc
nil. Jak dizl nic, by nieszczęściu za¬pobiec.
Rozmowa była chwilami tak gwałtowna, iż Kryspin, stojąc pod drzwiami wahał się czyby nie
zaalarmować służby na własną odpowiedzialność.
— W tym jest coś niewyraźnego — myślał, przejęty całą sprawą.
Zegar, wiszący w sali wydzwonił zwolna godzinę czwartą. Jak na komendę umilknął zgrzyt
rozpędzonych kół i świst transmisji. Robotnicy poczęli rozchodzić się do domów.
Antosia coś gnało na ulicę. Nie zdawał sobie swawy dlaczego.

19
CUciil
Góralskiego, którego uważał za oddanego swego przyjaciela bardziej jeszcze polubił ostatnio,
gdyż ten przyrzekł mu pomoc w „nawróceniu” Janki i unieszkodliwienia Józka Rutczaka.
Kryspin wierzył niezłomnie w spryt i doświadczenie życiowe swego przyjaciela, który oddał
mu niejedną już przysługę.
Co prawda Władek początkowo niezbyt przychylnie odnosił się do zamiarów, jakie żywił
Antoś względem Janki, później atoli zmienił zasadniczo swe stano wisko. Kryspin był mu za
te bardzo wdzięczny i od tego dnia zwierzał mu się zawsze ze wszelkich swoich przeżyć.
Na ulicy było dżdżysto i ponuro. Drobny deszcz padał bez przerwy, tworząc na jezdni i
chodniku kałuże błota.
Antoś szedł szybko przed siebie, podniósłszy kołnierz od kurtki. Był na Piotrkowskiej.
Chciał przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagle rozległ się sygnał trąbki samochodowej.
Stanął w miejscu jak wryty.
…….
Zatrzymał się, by przeczekać, aż samochód przejedzie. W tej samej chwili usłyszał za sobą
Jakiś głos kobiecy:
— Antoś!...
Obejrzał się. Przez na wpółotwarte drzwiczki samochodu wychyliła się kształtna gładka
postać kobieca, ubrana w fioletowy kapelusik.
— Antoś!
— Janka!
Skinęła nań ręką. Szybko wbiegł do samochodu i usiadł obok niej.
Był tak wzruszony, że w pierwszej chwili nie mógł z siebie słowa wydobyć. Tymczasem auto
mknęło już po ulicach miasta.
Janka uśmiechnęła sic przyjaźnie do Antosia.
- No, Antoś, czemu nic nie mówisz?
Nie odpowiedział od razu. Wpatrzył się z zachwytem w jej śliczne oczy - milczał przez
pewien czas.
Wreszcie rzucił się do jej rąk i przycisnął je z całej siły do rozpalonych ust:
— Janka, Janka...
Wzięła jego głowę w swe dłonie:

………………

14)

Janka była niemniej wzruszona od Antosia, starała się jednak usilnie, by wzruszenie swe
ukryć. Przychodziło to jej z wielka trudnością. W oczach zabłysły jej łzy roztkliwienia, gdy
patrzyła na jasną głowę Kryspina, tulącą się pieszczotliwie do jej kolan.
On zaś — leżał tak bez ruchu, jakby odurzający, zmysłowy zapach perfum odebrał mu rozum.
Okrywał miękki jedwab sukni i pończochy namiętnymi pocałunkami.
— Janka, Janka — szeptał rozpalonymi wargami.
Wzięła delikatnie jego głowę w swe dłonie.
- Antoś — rzekła przyciszonym głosem — Antoś, nie można tak... Daj spokój, Antoś—

20
Podniósł na nią swe czyste, dobre oczy.
— Dlaczego Janka? On?..
Przerwała mu gwałtownym ruchem ręki.
— Nie, nie dlatego... On tu nic nie znaczy... Nikt nie może stanąć między nami...
— Więc?…
— Więc przyjdz do mnie Antoś — dziś wieczorem do pałacu...
— Dziś
— Tak, dziś o godzinie 11-ej przed północą... On będzie już spał.. Masz tu klucz od
bramy — otworzysz cicho, żeby służby nie zbudzić... Schodami pójdziesz na pierwsze
piętro... Drzwi od mego buduaru będą uchylone i światło będzie się palić... Tylko pamiętaj.
Antoś — cicho...
Patrzył na nią szeroko rozwartymi oczami, jakby nie rozumiał jej słów... Serce wezbrało mu
wielką radością...
- Więc tyś o mnie, Janka, nie zapomniała?... Nie zapomniałaś?
— Nie, nie, Antoś... Zawsze tylko o tobie pamiętam...
Porwał ją w ramiona i wytłoczył na jej ustach silny pocałunek.
W tej samej chwili auto zatrzymało się w miejscu.
— Jesteśmy na Bałuckim Rynku13... — rzekła Lubasiówna — kazałam tu jechać
szoferowi… Wysiadaj i — pamiętaj... Schowaj dobrze klucz...
Antoś nacisnął czapkę na oczy i wyskoczył z auta...
- - - - - - - - - - -- - - - - - - - - - - - - - - - - - - -- -- - - - - - -- - -- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
- - -- - - - -- - -- - - - -- - - -- - - - - - - -- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -- - - - -- - - -- - -

Cicho było o godzinie jedenastej przed północą w wytwórnym pałacyku Zbigniewa


Sarneckiego. Nieprzejrzany zmrok otulił ciemnym płaszczem szeleszczące drzewa w
ogrodzie i mury pałacu.
Cicho tu było i spokojnie. Dwa okna tylko były oświetlone. Jedno, należące do gabinetu
przemysłowca, drugie do buduaru Janki Lubasiówny…
Pod murem, okalającym pałacyk stoi jakaś męska postać z papierosem w ustach. To Józek
Rutczak.
„Cyklistówka“ nasunięta na oczy szalik zarzucony na szyję. Rozgląda się bacznie dokoła. Ani
żywej duszy.
Wytężył sokoli wzrok w ciemną przestrzeń i wsłuchuje się w odgłosy dochodzące z miasta.
Nagle chwycił rękami za żelazne sztachety muru i wdrapałsię po nich zwinnie jak kot. Chwila
i – jest już w ogrodzie.
Ostrożnie na palcach przemknął przez ogród i stanął przed murem. Zaśieciłelektryczną
lampkę.
Wyjął z kieszeni pęk kluczy. Drzwi otworzyły się skrzypiąc lekko.
Sianał na chwile, chcąc zbadać, czy szmer nie obudził nikogo.
Było cicho. Po marmurowych schodach wspiął się na górę.
Z elektryczna latarką w ręku posuwał się wolnym krokiem po długim, ciemnym korytarzu.
Znał rozkład pokojów doskonale, poznać można było po jego zachowaniu się. W pałacyku
ponowała taka głucha cisza, że Jóżek słyszałwyraźnie bicie swego serca.
13

21
15)
Nagle do uszu jego doszedł cichy, ledwo dosłyszalny szmer...
Zagasił czym predzej latarkę i przylgnął całym ciałem do ściany. Prawą rękę wsunął do
kieszeni, skąd wyciągnął długi nóż sprężynowy. Stał tak jak krwiożerczy lampart gotowy do
skoku z ukrycia. Szmer stawał się coraz głośniejszy tak, że Józek mógł już wyraźnie odróżnić
odgłosy ciężkich kroków. Rozlegały się one w gabinecie Zbigniewa Sarneckiego.
Rutczak, który miał słuch doskonały i zapoznał się już dawniej z rozkładem ubikacji w
pałacyku, stwierdził natychmiast tę okoliczność.
Zastanowiło go to bardzo. Na zasadzie wywiadów, które polecił przeprowadzić swoim
kamratom, ustalił tryb życia przemysłowca. O tej porze Sarnecki nikogo nie przyjmował i
zwykle już spał. Rutczak zakląłw duchu.
Źle jest jak „robota” z miejsca nie idzie gładko. Począł się niecierpliwić. Kto tam być może
teraz w gabinecie przemysłowca?
Janka. Nie, niemożliwe — to są męskie kroki.
W Rutczaku obudziła się dusza zatraceńca, ryzykanta, który stawia życie na najlichszą kartę.
— Wszystko jedno — raz kozie śmierć – postanowił i – zrobił krok naprzód.
W tej samej chwili drzwi od gabinetu Sarneckiego otworzyły się i na korytarz wyszedł
wysoki mężczyzna. Nim zamknąłza sobą drzwi, zajrzał jeszcze raz do wnętrza, poczym
szybko oddalił się korytarza.
Józek nie ruszył się z miejsca, dopóki ostatnie kroki nie roztopiły się w ciszy korytarza.
— Dokąd on tam poszedł? — zastanawiał się Rutczak — czyżby do ogrodu?
Ciekawość przemogła w nim obawę przed niebezpieczeństwem. Podszedł do okna,
znajdującego się opodal w korytarzu i wyjrzał przez nie do ogrodu.
To, co ujrzał było tak niezwykłe i nieoczekiwane, że Rutczak omal nie krzyknął ze
zdziwienia.
Spodziewał się, że ujrzy wychodzącego z pałacu owego wysokiego jegomościa, tymczasem
zaś był świadkiem zgoła innej sceny. Oto brama otworzyła się z lekka, a przez nią wsunęła się
do ogrodu jakaś ciemna sylwetka.
Chwila i — zniknęła w ciemnościach panujących w ogrodzie.
W tej samej chwili na murze ukazał się na sztachetach jakiś cień. Ktoś z ulicy wdrapywał się
z kocią zwinnością na mur i przesadził go w jednej chwili. Józek stanął jak wryty.
— Co się dzisiaj w tym pałacu dzieje? - pomyślał nie bez pewnej trwogi.
Stał przy oknie jeszcze przez chwilę, nic szczególnego jednak więcej nie zauważył.
Rutczak nie należał do ludzi tchórzliwych, doszedł jednak do przekonania, że noc dzisiejsza
zapowiada się niezbyt pomyślnie dla jego planów.
Postanowił odłożyć wszystko do następnej okazji. Nie miał zresztą tej pewności, czy to
wszystko, co widział nie zostało zaaranżowane przez policję, która wpadła na jego ślad.
Przez chwilę nasłuchiwał, czy nie usłyszy czyichś kroków. Było cicho.
Zaświecił latarkę i cicho, bezszelestnie ruszyłwolnym krokiem w stronę marmurowych
schodów.
— Nie ma co, trzeba wrócić do domu — pomyślał.
Przeszedł parę kroków, zachowując wszelkie środki ostrożności.
Był już prawie przy stopniach, gdy nagle w świetle latarni mignęła mu jakaś postać.

22
Przeraził się niezwykłe. Chciał się cofnąć i zagasić latarkę — było już jednak za późno. Ktoś
stał już przy nim. Sięgnął ręką do kieszeni i nagle zastygł w bezruchu. Poznał Antosia, który
niemniej był zaskoczony tym niespodziewanym spotkaniem.
W dzikiej duszy Rutczaka wybuchną l długo tajony płomień nienawiści… Złowrogie błyski
zajaśniały w jego oczach, a ręka ścisnąła kurczowo trzon noża tkwiącego w kieszeni.
— A tuś mi, przechero! Wycedził przez zaciśnięte zęby.

16)

Mówiąc to, wyciągnął Rutczak błyskawicznym ruchem nóż z kieszeni i zamierzył się na
Antosia. Kryspin instynk townie cofnął się o krok.
Ostrze przecięło powietrze. Na to tylko czekał Antoś. W tej samej chwili chwycił rękę Józka
powyżej dłoni i ścisnął z całej siły.
Rutczak syknął z wielkiego bólu i okrutnej wściekłości.
Nóż potoczył się z brzękiem na posadzkę.
— Głupiś! — szepnął Antoś do Józka — Jeżeli masz ze mną porachunki, to możemy to
załatwić gdzieindziej, a nie tutaj — ja ci z pola nie uciekam… Teraz nie pora na to...
Puścił rękę Józka, który, słysząc te słowa, stanął jak osłupiały.
Widać było, że w duszy przyznał rację słowom Antosia, bo podniósłszy nóż z podłogi, złożył
go i wsunął do kieszeni.
Przez chwilę zastanowił się jeszcze co uczynić — czy ponowić atak, czy rzeczywiście dać
teraz spokój wszystkiemu.
Pewne siebie zachowanie się Kryspina i jego niezwykła siła zbiły Józka zupełnie z tropu.
Nagle jakaś myśl przebiegła mu przez mózg. Zmrużył złowrogo oczy i syknął przez zęby.
— A ty pocoś tu przyszedł? Do Janki, co?
— Nie twoja rzecz — odparł chłodno i dobitnie Antoś. — Nie będę się przed tobą
spowiadał... Jutro możemy o wszystkim pomówić — Bałuty nie są tak wielkie...
Józek opuścił głowę, zastanawiając się nad czymś głęboko. Wreszcie rzekł, |patrząc
Kryspinowi prosto w oczy.
— Dobrze — jutro pogadamy…
Nacisnął czapkę na głowę, odwrócił się na pięcie i wolnym krokiem poszedł naprzód. Antoś
patrzał za nim tak długo, póki sylwetka jego nie zniknęła w mroku korytarza.
— Hm... — pomyślał — a po co ten łotr tu przyszedł? Chyba nie w tym celu, by się ze mną
spotkać... No, no... Albo przeszkodziłem mu w złodziejskiej robocie, albo ocaliłem Jankę od
krwawego porachunku tego zbira...
W tej samej chwili straszne przypuszczenie błysnęło mu w mózgu:
Równocześnie rozległ się huk wystrzału rewolwerowego.
— A może jest już po wszystklem? Przecie Józek wracał z głębi pałacu, a więc już
wychodził?…
Zadrżał z przerażenia... Szybkiem krokiem, zachowując jednak wszelkie środki ostrożności,
ruszył przed siebie.
Było ciemno, lecz gnał go jakiś instynkt, który był mu pomocny w omijaniu przeszkód…
Widzi już uchylone drzwi od pokoju, z którego wymyka się na korytarz pasmo przyćmionego
światła.

23
To pewno buduar Janki. Mówiła przecie, że zostawi uchylone drzwi. Serce bije mocno z
wielkiego podniecenia...
Słyszy jakiś szelest, jakby ktoś wertował papiery…Odetchnął z ulgą — a więc Janka żyje...
Jeszcze parę kroków — jest przy drzwiach...
Zagląda przez szparę do wnętrza i nagle nieludzki krzyk wydobywa się z jego piersi...
Równocześnie rozległ się huk wystrzału rewolwerowego... Antoś zdołał zauważyć jeszcze w
szparze uchylonych drzwi, znajdujących się wewnątrz gabinetu, rękę z dymiącym
rewolwerem, która natychmiast zniknęła...
Wbiegł czym prędzej do pokoju...
Przy biurku siedział Sarnecki, trzymając w zaciśniętej kurczowo ręce słuchawkę
telefoniczną... Z tyłu głowy tuż nad karkiem sączyła się wąską strugą czarna krew…

17)

ZA WINY NIE POPEŁNIONE.


W gabinecie komisarza policji śledczej, Wiktora Jaskólskiego panowała niczym nieprzerwana
cisza.
Komisarz siedział przy swoim biurku i przeglądał raporty poszczególnych komisariatów i
wywiadowców.
Ziewa przeciągle raz i drugi. Nudne to wszystko szare i jednostajne. Drobne oszustwa,
kradzieże, pobicia, awantury — nic takiego, co by mogło zelektryzować i pobudzić do
energicznej pracy zdolnego kryminologa, za jakiego uważany był powszechnie Jaskólski.
Komisarz był policjantem z krwi i kości, oddany duszą i ciałem swemu zawodowi, który
umiłował nade wszystko.
Miał poza sobą angielską szkołę średnią i w Londynie zadebiutował jako agent kryminalny.
Zdolnościami swymi, inteligencją i sprytem potrafił wprawić w zdumienie nawet angielskich
instruktorów.
Po dwuletniej praktyce w londyńskiej policji śledczej, wrócił do Polski i tu zajął od razu
wysokie stanowisko komisarza.
Został przydzielony do łódzkiego urzędu śledczego, gdzie wybił się niezwykłą energią,
taktem i umiejętnościami zawodowymi.
Jaskólski nie był jednak zadowolony ze swojej pracy. Miał zbyt szczupły teren do popisu.
Łódź nie jest miastem, gdzie mógłby zaprezentować się jako niezwykle uzdolniony detektyw.
Ot, drobne, nic nieznaczące przestępstwa, które wykryje pierwszy lepszy agent.
Co innego — w Londynie. Każdy dzień przynosi tam po kilka, a czasem i
po kilkanaście zawikłanych, tajemniczych zbrodni, popełnianych przez przestępców bądź co
bądź inteligentnych i obytych w świecie.
Praca bywa tam czasami ciężka i żmudna, wyczerpująca siły i nerwy, ale niemniej
przysparzająca satysfakcji i zadowolenia.
Myślał o tym wszystkim komisarz Wiktor Jaskólski, przeglądając nieciekawe, nudne raporty,
gdy nagle rozległ się ostry dźwięk dzwonka telefonicznego. Raz, drugi, trzeci. Jaskólski
przyłożył słuchawkę do ucha.
— Hallo! Tu urząd śledczy — komisarz Jaskólski przy telefonie!...

24
— Komisarzu !... Ratunku!... Ratunku!... — odezwał się w słuchawce przeraźliwy ostry
krzyk.
— Hallo! Kto mówi?!
— Ratunku! Pomocy!...
Krzyk stawaj się coraz okropniejszy — potworny.
- Mordują!. Ratunku!... Komisarzu!...
— Na litość Boga, kto mówi! - denerwował się Jaskólski — kto mówił
— Sarnecki... Ratunku... ratun...
Głos w słuchawce zamarł nagle... Jaskólski nacisnął dzwonek alarmowy, nie wypuszczając
jednakże z rąk słuchawki.
Pomimo grozy sytuacji i świadomości że tam przy telefonie siedzi już na pewno trup,
komisarz nie tracił zimnej krwi i pamiętał o taktyce wytrawnego detektywa.
W tej samej chwili drzwi od gabinetu otworzyły się i do wnętrza weszło trzech
wywiadowców.
Komisarz wydał szeptem krótki, stanowczy rozkaz:
— Poszukać w książce telefonicznej adres Sarneckiego, wziąć auto i pędzić na miejsce...
Zaraz tam przyjadę...
Agenci ulotnili się szybko z pokoju. Jaskólski trzymał ciągle przy uchu słuchawkę
telefoniczną....
Cisza…
Nagle usłyszał huk wystrzału rewolwerowego, potem szybkie kroki. Otworzył oczy ze
zdumienia i szepnął do siebie:
—A to co znowu?
Zrozumiał, że stało się coś niezwykłego, zupełnie nieoczekiwanego. Mimo, że nie mógł już
usiedzieć na miejscu z wielkiego podniecenia i niecierpliwości, nie odstępował od telefonu.

Dopiero, gdy usłyszał głos swego agenta, Tadeusza Wiałkowskiego: „W imieniu prawa
aresztuje pana" — rzucił słuchawkę na widełki, włożył płaszcz i czapkę i wybiegł na
podwórze.
— Auto dla mnie — rzucił rozkaz policjantowi.
Po chwili mkną już w samochodzie na miejsce tajemniczego przestępstwa.

18)

W niespełna dziesięć minut auto zatrzymało się przed pałacykiem Sarneckiego. Jaskólski
wyskoczył lekko na chodnik i zadzwonił do bramy. Otworzył mu stary portier, którego
szeroko rozwarte z przerażenia oczy mówiły o nieszczęściu, jakie miało miejsce w cichym,
wytwornym pałacyku.
— Prowadź mnie pan na górę — rzekł doń komisarz.
Portier posłusznie wykonał rozkaz i po chwili Jaskólski był już w gabinecie. Stanął w
drzwiach i jednym rzutem oka objął całe wnętrze. Nikogo tu nie było.
— Gdzie są ci panowie? — zapytał portiera
— Jeden siedzi tu obok w pokoju i pilnuje mordercy, dwaj przeszukują ogród.

25
— Zawołaj pan tych dwóch panów z ogrodu.
Portier wyszedł szybko, zaś Jaskólski podążył w stronę owego pokoju. Zastał tam
rzeczywiście Wiatkowskiego, siedzącego na krześle naprzeciwko skutego w kajdanki
młodego mężczyzny.
— Czy to morderca? — zapytał krótko komisarz.
— Tak jest — odparł wywiadowca. — Aresztowaliśmy go w chwili, gdy wychodził z
gabinetu. Rewizji osobistej jeszcze nie przeprowadziłem. Zaprzecza kategorycznie, jakoby
popełnił morderstwo i wskazuje na innego, którego wcale nie zna... Twierdzi, że dzisiaj rano
słyszał, jak ten ów groził Sarneckiemu śmiercią...
Komisarz przyjrzał się badawczo bladej jak płótno twarzy mężczyzny, potem zwrócił się do
Wiatkowskiego.
— Czy zawiadomił pan prokuratora?
— Tak jest, panie komisarzu. Lada chwila należy się spodziewać zejścia władz sądowo-
lekarskich...
— Aha... A koledzy pańscy?..
— Przeszukują ogród...
— W gabinecie nic nie ruszaliście?
— Jakżeby? Czekamy przecie na komisję lekarską...
— Dobrze …
Komisarz spojrzał na zegarek. Było wpół do dwunastej. Zamyślił się nad czymś i począł
przechadzać się po pokoju. Nagle zatrzymał się przed aresztowanym, który przez cały czas
nie odezwał się ani jednym słowem.
— Imię i nazwisko?
— Antoni Kryspin...
— Lat?
— Dwadzieścia cztery...
— Zawód?
— Robotnik fabryczny.
— W jakie fabryce pan pracował?
— W fabryce Sarneckiego.
— Tego, którego pan zamordował?
— Ja go, panie komisarzu, nie zamordowałem… To fatalny zbieg okoliczności… Nie
miałem zresztą powodu
— To się później wyjaśni... A skąd się pan wziął o tej porze w pałacu?
Antoś wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się szeroko i na progu stanęła Janka. Była w lekkim
szlafroczku jedwabnym i w domowych pantofelkach.
Wiedziała już o wszystkim — widać to było po jej zachowaniu się. Włosy spadały jej w
nieładzie na twarz, a oczy spoglądały niespokojnie dokoła. Ujrzawszy Antosia z kajdankami
na rękach, zatoczyła się na nogach.
— Antoś! Bój się Boga, tyś to zrobił?
Na ustach jego pojawi się bolesny grymas. Nic niee odpowiedział i opuścił głowę na piersi.
Jaskólski skinął na Wiatkawskiego.
— Wyprowadź pan tę panią i postaw pan jednego z agentów na straży przed gabinetem.

26
19)

Wywiadowca wyszedł z Labosiówną z pokoju — Antoś został z Jaskólskim. Komisarz


rozsiadł się wygodnie przy stole i bacznie obserwował Kryspina, który siedział na krześle ze
spuszczoną głową, zamyślony nad czymś głęboko.
— Więc twierdzi pan — rzekł po dłuższej chwili milczenia Jaskólski - żeś tego człowieka
nie zamordował?
— Nie zamordowałem — odparł nerwowym głosem Antoś, spoglądając prosto w oczy
komisarzowi. — Nie zamordowałem — powtórzy — bom nie miał w tym żadnego celu.
Zdaje sobie sprawę z tego, te wszystko ułożyło się tak fatalnie i niepomyślnie dla mnie, iż z
trudnością zdołam się tego wszystkiego wygrzebać.
Jaskólski nic na to nie odpowiedział i począł palcami bębnić po stole.
— Gdzie pan mieszka? — rzucił po chwili pytanie.
— Na ulicy Kielma nr ***.
— Aha... A po co pan przybył o tak późnej porze tutaj do pałacu? Zadałem już raz panu
to pytanie, ale odmówił pan udzielenia odpowiedzi... Może teraz pan powie…
Antoś potrząsnął przecząco głową:
— Nie mogę. Nie mogę...
— Uprzedzam, że pogarsza pan sobie tym sprawę...
Kryspin przygryzł wargi.
— Nie pogarszam sobie żadnej sprawy — odparł podniesionym głosem — bo jestem
niewinny i mam czyste sumienie... Rób pan ze mną wszystko, co chcesz, jestem w pańskiej
mocy, kajdanki już mam na rękach, ale proszę, nie pytaj mnie pan, po co tu przyszedłem, bo i
tak nie powiem, choćbym szedł na szubienicę.
Dziwne ognie błysnęły mu w oczach, gdy to mówił, a usta drżały nerwowo.
— Nie powiem, nie powiem — powtarzał przez zaciśnięte zęby.
Jaskólski spojrzał nań z ukosa...
— Nie powie pan — trudno. Powtarzam, że to gorzej dla pana. Może jednak udzieli mi
pan odpowiedzi na inne pytania?
— Proszę bardzo — odparł Antoś — ujęty grzecznością i taktem komisarza.
Morderstwo zostało dokonane o godzinie 11-ej i pół, stwierdziłem ten fakt niezbicie. O której
pan przybył do pałacyku?
— Dziesięć — piętnaście minut —[przed] morderstwem...
- Dlaczego oblicza pan czas swego przybycia w zależności od chwili, w której został
dokonany mord? Dlaczego pan nie mówi: przyszedłem o tej i o tej porze, ewentualnie — tyle
a tyle minut przed aresztowaniem, lecz wyjaśnia pan, że dziesięć, piętnaście minut przed
morderstwem... Skąd pan wie aż z taką dokładnością, kiedy Sarnecki został zamordowany, że
bierze pan ten moment jako czas stały, według którego określa pan porę, kiedy pan przybył do
pałacu...
— Byłem podczas tego, jak do Sarneckiego strzelano…
— Kto strzelał?
— Nie widziałem. Zauważyłem tylko rękę w szparze uchylonych drzwi.

27
— Aha… To ciekawe — Więc strzelano wówczas do Sarneckiego? Czy pan [jest] tego
pewny?
— Bezwzględnie — widziałem kierunek lufy.
— A może to strzelano do pana?
— Skądżeby!... Ten, co strzelał, mierzył dobrze...
— A pan umie strzelać?
— Tak — byłem w wojsku. Znam doskonale sztukę strzelania i na tej zasadzie twierdzę,
że ten ów mierzy do Sarneckiego.

20)

— Może pan mi wobec tego powie — Indagował dalej komisarz — jaki okres czasu upłynął
od chwili pańskiego wejścia do gabinetu Sarneckiego aż do momentu wystrzału?
— Ułamek sekundy... Nie miałem wcale zamiaru tu wchodzić... Przechodziłem przez korytarz
— drzwi były na wpół otwarte... Zajrzałem — ot, z prostej ciekawości... Ujrzałem wtedy w
uchylonych drzwiach, znajdujących się w gabinecie — rękę z rewolwerem. Przeczułem
nieszczęście, tym bardziej, że wiedziałem, iż Sarneckiemu grożono śmiercią... Wbiegłem do
gabinetu i — w tej samej chwili gruchnął strzał... Rzuciłem się na ratunek — ale Sarnecki już
nie żył... Przedtem jeszcze próbowałem zaalarmować przy pomocy elektrycznego dzwonka,
znajdującego się na biurku — służbę, nikt się jednak nie zjawił... Później dowiedziałem się z
rozmowy, jaką prowadził z lokajem agent, który mnie pilnował, że wszystkie dzwonki w
pałacu zostały rozmyślnie przez kogoś popsute...
— To wszystko działo się w jakieś dziesięć, piętnaście minut po pańskim przybyciu do
pałacyku, prawda?
— Tak jest...
Jaskólski przez cały czas nie spuszczał oczu z twarzy Antosia.
— Pan mieszka na ulicy Kielma, czyli, mniej więcej o pięć kilometrów od tego
pałacyku... W jaki sposób przebył pan tę drogę — pieszo, czy też korzystał pan z tramwaju,
dorożki, lub innego wehikułu?…
— Dziś są ciężkie czasy — odrzekł Kryspin — nawet dwudziestogroszowy wydatek
odbija się na moim budżecie. Zaoszczędziłem i — przyszedłem pieszo...
Komisarz wzruszył ramionami
— Pan nie bardzo mówi prawdę, panie Kryspin... Od kilku dni pada deszcz, na ulicy
szaruga i błoto, a pan ma czyste buty, choć przeszedł pan przeszło pięć kilometrów.
Antoś zmieszał się bardzo i instynktownie spojrzał na swe buciki. Jaskólski miał słuszność —
były zupełnie czyste i nie znać było na nich śladu błota...
Komisarz nie mógł ukryć uśmiechu zadowolenie...
— Na razie dosyć na teraz — rzekł, zapalając cygaro. — Proszę! — zawołał w stronę
drzwi, skąd rozległo, się ciche, kilkakrotne stuknięcie…
Do pokoju wszedł Wiatkowski.
— Panie komisarzu, komisja przybyła....
— Już idę — odparł Jaskólski i wyszedł z pokoju, zostawiając przy Kryspinie
wywiadowcę.

28
Gdy komisarz wszedł do gabinetu, gdzie zebrała się komisja sądowo-lekarska, zastał starego
doktora Grota, nachylonego nad trupem fabrykanta.
Jaskólski bacznie przyjrzał się zamordowanemu. Oczy miał szeroko otwarte z wielkiego
przerażenia, które zastygło w martwych źrenicach. W prawej ręce, zaciskał kurczowo
słuchawkę telefoniczną, a charakterystyczny układ ust wskazywał, że śmierć przyszła podczas
rozmowy, a raczej podczas wydawania krzyku. Siedział w głębokim, skórzanym fotelu,
pochylony całym ciałem w stronę biurka.
— Dziwna rzecz — rzekł lekarz, ukończywszy powierzchownie oględziny zwłok. — Ten
fatalny strzał był dany już do trupa…
— Domyślam się tego — odparł Jaskólski.
Dr. Grot spojrzał nań zdziwiony.
Komisarz pośpieszył z wyjaśnieniem:
— Kilka sekund przed śmiercią Sarnecki alarmował telefonicznie policję, że ktoś go
morduje. Byłem przy telefonie... Nagle przeraźliwy krzyk jego umilkł, a w chwilę potem
dopiero rozległ się wystrzał... Domyślam się więc że strzelano do trupa, że wpierw
zamordowano go w inny sposób. W jaki sposób — to pozostaje dla mnie na razie
nierozwiązalną zagadką. Nie wyobrażam sobie tego, by człowiek, obok którego stoi morderca
mógł mieć tyle czasu, by telefonować. Z drugiej strony trudno także pomyśleć, ażeby
zbrodniarz pozwolił swej ofierze połączyć się telefonicznie z policją w celu alarmowania jej.
To jest jakaś bardzo zagadkowa sprawa.
Wszyscy nasłuchiwali się z uwagą Jaskólskiemu.
— W jaki sposób został więc Sarnecki zamordowany? — rzucił ktoś pytanie w stronę
doktora Grota.
— Nie wiem — odrzekł lekarz —wzruszając ramionami — to wykaże dopiero sekcja…
W każdym razie twierdzę na zasadzie powierzchownych oględzin, że kula rewolwerowa nie
była przyczyną śmierci, że strzał został dany do trupa.

21)

OFIARA ŚLEPEGO LOSU.

Zamknęły się za nim ciężkie żelazem okute drzwi... Antoś stanął pośrodku celi, nie orientując
się jeszcze w ciemnościach... Dopiero, gdy oczy jego przyzwyczaiły się do panującego tu
mroku, zauważył tuż pod jedną ze ścian zarysowujących się słabymi konturami jakiś
podłużny przedmiot. Skierował kroki w tę stronę... Był to twardy tapczan więzienny, ale dla
Kryspina, zmęczonego i przybitego przejściami ostatnich kilku godzin, wydawał się co
najmniej puchowym łożem królewskim. Rozciągnął się wygodnie i po chwili już zasnął
twardym snem.
Gdy otworzył oczy był już jasny dzień. Blade, zimowe promienie słoneczne wpadały do celi
przez zakratowane okienko, umieszczone tuż prawie pod sufitem... Antoś zerwał się z
tapczanu i idąc za pierwszym odruchem człowieka, który się znalazł nieoczekiwanie w
nowym pomieszczeniu, począł się rozglądać dokoła.
Pierwszy szczegół, który mu się rzucił przede wszystkim w oczy był to drugi tapczan, stojący
pod przeciwległą ścianą. Taki sam, na jakim Antoś przespał noc.

29
— Aha, nie będę więc samotny... —skonstatował z zadowoleniem. — Dobre i to...
Przeszedł się kilkakrotnie po celi. W kącie tuż przy drzwiach natknął się na miednicę i dzban,
pełen czystej, zimnej wody.
Niewiele myśląc, zrzucił ze siebie kurtkę i koszulę, choć mroźno było w celi jak w lodowni.
Umył się, wychlustał w chłodnej wodzie i już czuł się, jakoś raźniej i weselej... Jednocześnie
okrutny głód dał znać o sobie.
— Chyba mnie tu nie myślą zagłodzić — pomyślał i podszedł do drzwi, zaopatrzonych w
małe okienko. Chciał wyjrzeć na zewnątrz, okienko było jednak zasunięte deszczułką od
strony korytarza
— Hej, tam! — zawołał głośno, kopnąwszy w drzwi — Hej, tam!
Deszczułka odchyliła się i w otworze ukazały się krzaczaste brwi klucznika.
— A to co znowu? Co za awantury?
— Jeść mi dajcie — odparł Antoś.
— Tu nie wolno krzyczeć. — usłyszał w odpowiedzi ponury niski glos.
W tejże samej chwili zawiasy skrzypnęły przeraźliwie i do celi wtoczyła się barczysta, nieco
przygarbiona postać klucznika. W ręce niósł jakiś dzbanek i pół bochenka ciemnego chleba.
Ustawił to wszystko na ławce i, zmierzywszy Antosia od stóp do głowy badawczym
spojrzeniem, skierował kroki ku drzwiom…
— Panie — zawołał za nim Antoś — panie!
Klucznik przystanął.
— Czego? — zapytał niechętnie.
— Czy tu będzie prócz mnie jeszcze ktoś?
Mówiąc to, wskazał Antoś oczami na drugi tapczan.
— Nie zawracać mi głowy — odburknął klucznik i zamknął za sobą drzwi.
Antoś wziął się z wielkim impetem do jedzenia. Czarna kawa była już zupełnie zimna, a chleb
czerstwy i twardy, Kryspin jednak pochłonął wszystko szybko i z niezwykłym apetytem.
Nasyciwszy głód, podniósł się z ławki i począł przechadzać się wolnym krokiem po celi.
Ostatnie wypadki, mknące w zawrotnym tempie nie zdołały jeszcze zupełnie dojść do jego
świadomości. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy z grozy i beznadziejności swego położenia.
Posądzony o dokonanie potwornego morderstwa — straszne, okropne. Skóra cierpła nań z
przerażenia, gdy sobie to wszystko uświadamiał.
— Boże, Boże, cóż ja teraz uczynię?
Czuł się zupełnie bezradny. Okrutny, ślepy los nagromadził przeciwko niemu taką mnogość
obciążających poszlak, że zwątpił zupełnie, czy zdoła wykazać swoją niewinność.
Stanął przed zakratowanym oknem, poprzez które wkradały się do celi blade, rachityczne
promienie słoneczne i zamyślił się głęboko…

22)

Antoś patrzał na sytuację, w której się tak nieoczekiwanie znalazł, zupełnie trzeźwymi
oczami.
— Nie mogę marzyć o odzyskaniu wolności — myślał — aż do czasu, kiedy faktycznie
zbrodniarz nie zostanie odnaleziony. Któż go jednak odnajdzie? Nikt, albowiem nikt go nawet
nie zacznie szukać…

30
Zresztą — po co się głowić nad takim bezcelowym, nieuzasadnionym „szukaniem“, skoro
rzeczywisty „morderca“ został przyłapany niemal in flagranti, na gorącym uczynku. Tym
krwiożerczym, bezlitosnym morderca jest dla policji i społeczeństwa — on. Antoś Kryspin.
Któżby mógł zresztą inaczej pomyśleć?
Antoś zdaje sobie sprawę, że prócz niego samego nikt nie wierzy w to, iż ktoś inny maczał
ręce we krwi fabrykanta Sarneckiego.
Przecie suche, zimne fakty, poszlaki, ba, nawet i dowody biją aż w oczy swa nieubłaganą,
bezduszną logiką...
Policja, która przybyła na miejsce zbrodni zaledwie dziesięć minut po dokonaniu morderstwa,
znalazła przy trupie — jego, Antosia... Służba spała, cały pałac tonął w nocnej ciszy, a tylko
tam, w tym nieszczęsnym gabinecie znaleziono zupełnie obcego, nieznanego człowieka. Na
marynarce — ślady krwi, na rękach — krew... Usłyszał strzał — wpadł do pokoju, a widząc
siedzącego nieruchomo przy biurku Sarneckiego, zrozumiał, że strzał ten był dany do
fabrykanta...
Pierwszy odruch, jaki powstał w Antosiu był — ratować człowieka! Podbiegł do Sarneckiego
— rozdarł kołnierzyk na szyi, rozpiął marynarkę, kamizelkę, chcąc mu nieść dalszą pomoc...
Dotknął się ciała zimnego, sztywnego — zrozumiał, że to trup... W trakcie tych czynności
weszli do pokoju trzej agenci.
Trzymali rewolwery w ręce i pędem szli wprost na niego. W pierwszej chwili przez mózg
Antosia przemknęła myśl: to są właśnie ci mordercy. Instynktownie rzucił sic do ucieczki, ale
jeden z agentów zastąpił mu drogę i nim się Kryspin zdołał zorientować, już miał na rękach
kajdanki.
Był tak tym wszystkim oszołomiony, że nie wiedział początkowo, co się stało, dopiero gdy
usłyszał szablonowe: „W imieniu prawa — aresztowany!” — zrozumiał wszystko, całą
okropną ponurą rzeczywistość…
— Co zrobić, co zrobić— myślał, przemierzając długimi krokami wszerz i wzdłuż celę
więzienną.
— Gdyby choć się znalazł jeden człowiek, który by uwierzył w jego niewinność i podał
mu pomocną rękę... Ale to rzecz niemożliwa — takiego człowieka być nie może i nie ma.
Nawet Janka — gdy Antoś o tym pomyśli dziwny żal chwyta go za serce — nawet Janka,
zdaje się wierzy w to, że on zamordował Sarneckiego. Pamięta przecie— wtedy, gdy siedział
w pokoju z komisarzem i agentem — ona wbiegła blada, przerażona, a pierwsze jej słowa
były:
— Antoś! Bój się Boga! Tyś to zrobił?
Kryspina nic tak nie boli — ani podejrzenia policji, ani stygmat zbrodniarza, którym go
obdarzy społeczeństwo jak te słowa Janki.
Jak ona mogła przez chwalę chociażby pomyśleć, że on, Antoś, zdolny będzie do popełnienia
tak ohydnego mordu?

23)

Pokochał tę jasną dziewczynę z ulicy — całą siłą swego młodzieńczego serca, gotów był dla
niej w każdej chwili życie poświęcić, a teraz za to wszystko — taka go spotkała nagroda.

31
Siedząc wtedy w pokoju z kajdankami na rękach, nie myślał wcale o okrutnym losie, który go
czeka, tylko o niej — o Jance, o jej wielkim bólu i żałości, gdy się dowie, że został niewinnie
posądzony o straszną zbrodnię.
Bał się wtedy bardzo o nią: policja mogłaby się przecie dowiedzieć wskutek czyjego jego
polecenia przybył owej nieszczęsnej nocy do pałacyku Sarneckiego i Janka byłaby narażona
na nieprzyjemności. Ba, mogliby ją tak samo posądzić o spółudział w morderstwie i z
miejsca aresztować, jak jego. Postanowił ją tedy ratować. I tak by mu nic nie pomogło,
gdyby wyjaśnił wówczas komisarzowi Jaskólskiemu istotny cel swego przybycia do pałacu,
lecz Jankę jeszcze by wplątał w sieci tej okrutnej pomyłki ślepego losu. Dlatego wręcz
odpowiedział: „Nie powiem”.
Ten komisarz — to rzeczywiście sprytna bestia, szczwany lis. ,,Wpakował” Antosia z tymi
butami okrutnie. Gdyby wiedział po co Kryspin przyszedł owej nocy do pałacu, byłby
zrozumiał wszystko. Antoś miał buty zabłocone, ale zetknąwszy się przy samym wejściu z
przepychem apartamentów bogatego przemysłowca zatrzymał się niemal bezwiednie na
schodach i oczyścił rąbkiem chodnika obuwie.
Była w tym odruchu bez wątpienia spora doza męskiej kokieterii, której się ten prosty,
szczery syn Bałut wielce żenował. I ten szczegół zataił przed komisarzem, który zdaje się, ani
na chwilę nie przestał wątpić, że ma przed sobą faktycznego sprawcę ponurej zbrodni.
... Antoś! Bój się Boga! Tyś to zrobił ?… Słowa te dźwięczały mu jeszcze teraz w uszach...
Nie brzmiała w nich obawa o jego los, o los człowieka niewinnie posądzonego, odczuł raczej
w tym okrzyku Janki gorzki wyrzut, wymówkę, że on, Antoś „to" zrobił...
— Ej, Janka, Janka, jakżeś mogła tak powiedzieć, jakżeś mogła choć na chwilę pomyśleć,
żem we krwi ludzkiej maczał ręce, żem przyszedł mordować wtedy, kiedym całą duszą był
tylko przy tobie...
Machnął desperacko ręką.
— A niechże to wszytko licho porwie, ja na to nic nie poradzę...
Położył się na tapczanie i wlepił nieruchomy wzrok w jakąś ciemną plamę na suficie.
— To dopiero heca, — pomyślał — stanę na pewno przed sądem doraźnym i za kilka już dni
mogę tkwić pod słupkiem14.
Ciarki przebiegły mu przez ciało, gdy o tym pomyślał...
Sąd doraźny... Był raz na tekiej rozprawie... Sądzili wtedy Felka Łodygę, lokatora tego domu,
w którym Antoś mieszkał!.. Zbój to był i łotr, znany na całych Bałatach... Poszedł wtedy
Kryspin do sądu z ciekawości ale dał sobie potem słowo, że już więcej na doraźne sprawy nie
pójdzie — takie na nim wrażenie uczyniło odczytanie wyroku śmierci...
— „Wsypałem" się — nie ma co…
Czy nie ma już żadnego ratunku? Antoś wzruszył ramionami. Skądże? Chyba, że...
Kryspin zerwał się nagle z tapczanu i podbiegł do okna. Było bardzo wysoko. Stanie na
ławce — dosięgnie. Teraz nie — bo by ktoś jeszcze zauważył.
Nie zastanowił się nad tym, że okno było okratowane grubymi prętami żelaza, że na dole
czuwa warta — chęć ratunku przygłuszyła w nim głos zimnego rozsądku…

24)
14

32
Z niecierpliwością oczekiwał nadejścia nocy... Zachowywał się bardzo spokojnie i starał się
nie wzbudzić w nikim najmniejszych podejrzeń.
Dwa razy wniesiono mu do celi pożywienie — za każdym razem przychodził kto innych. Ta
okoliczność wpłynęła dość przygnębiająco na Antosia...
Obawiał się, że przy tak licznej służbie więziennej, kręcącej się niemal bez przerwy po
korytarzu, trudno mu będzie niespostrzeżenie dokonać tego, co zamierzał.
Dokładnie - sam jeszcze nie wiedział, jak to wszystko zrobi, nie miał żadnego planu
działania... Postanowił tylko jedno: muszę stąd uciec jak najprędzej, bo w ucieczce mój
ratunek, a tutaj zguba.
Było w tym jego postanowieniu wiele romantyzmu, młodzieńczej niewyrachowanej
popędliwości, ale Antoś, który po raz pierwszy znalazł się w tak poważnej sytuacji życiowej
— nie wiedział tego.
Zapadał wczesny zimowy zmierzch. Chłodny wiatr świstał na dworze, wdzierając się przez
źle zakratowane okna do celi.
Antoś leżał na tapczanie i czekał w wielkim podnieceniu chwili, kiedy się zupełnie ściemni...
Starał się zasnąć, by przespać dłużący się czas gorączkowego wyczekiwania... Sen uciekał
jednak odeń, jak płoszony ciągle ptak...
Wreszcie zupełny mrok zaległ cele... Serce biło Kryspinowi gwałtownie, gdy podniósł się
cicho z tapczanu i ująwszy ostrożnie ławkę, począł się z nią posuwać ostrożnie w kierunku
okna.
Najmniejszy szmer może wzbudzić podejrzenie u przechadzającego się miarowym krokiem
po korytarzu dozorcy a wtedy — wszystko stracone... Jeżeli raz już go złapią na usiłowaniu
ucieczki, wtedy będą uważali na każdy jego krok i poruszenie.
Jest już przy ścianie - - - Postawił drżącymi rękami ławkę na podłodze i pilnie począł
nasłuchiwać...
Cisza — tylko rozlegają się głuche, machinalne kroki na korytarzu...
To się oddalają, że ledwo je słychać, to znów rozlegają się mocnym tupotem tuż przy samych
drzwiach...
Poczekał nieco, aż kroki ucichły i wszedł na ławkę...
Wyciąga ręce ku oknu — ot czuje już pod palcami zimny twardy metal...
Chwycił oburącz za kraty i — szarpnął nimi z całej siły, aż ławka zgrzytnęła pod nim z
wielkiego naporu...
Żelazo było już mocno nadżarte przez rdzę, ale ani drgnęło pod uściskiem tęgich mięśni
Antosia...
Rozległ się tylko charakterystyczny szmer, jaki wydaje kruszony siłą mur...
Garstka pyłu posypała się na framugę.
— Nic w ten sposób nie zrobię — pomyślał Antoś, schodząc z ławki. — Psiakrew!… —
zaklął.
Był już zupełnie zniechęcony i przybity tym niepowodzeniem… Postawił ławkę na swoje
miejsce i usiadł na tapczanie…
Gdybym choć miał jakiś nóż, scyzoryk lub kawałek żelaza — pomyślał — dałbym sobie z
tym radę. Mur nie jest zbyt mocny — można by go było trochę pokruszyć i wyciągnąć
kraty… A tak — nic nie zrobię...

33
Instynktownie obmacał kieszenie. Puste. Wyjęli mu wszystko podczas rewizji. W całej celi —
także nie znajdzie się ani kawałka metalu.
A to ci dopiero los — mruknął Antoś, rozciągając się na tapczanie.
Układał się już do snu, gdy nagle na korytarzu rozległy się ciężkie kroki kilku osób.
— Cela nr. 13 wolna! — odezwał się jakiś gruby, przyduszony głos. — Ot, tutaj...
Antoś, usłyszawszy te słowa, zadrżał mimo woli — numerem tym była opatrzona jego cela.
Zerwał się z tapczanu, oczekując chciwie tego, co się stanie...
Klucz zazgrzytał przeraźliwie w starym zamku, drzwi uchyliły się i dwóch
dozorców wprowadziło do celi jakiegoś mężczyznę.
Antoś mógł dojrzeć w bladym świetle, które wpadło na chwilę do celi poprzez uchylone
drzwi — wysoką, barczystą postać.

25)

TAJEMNICA CELI NO. 13.


Potem drzwi zamknęły się z powrotem i w celi zaległa ciemność... Przybysz zachowywał się
zgoła dziwnie... Ledwo ucichnął zgrzyt przekręcanego w zamku klucza, rzucił się z hałasem
na tapczan, przewracając przy tym ławkę i dzbanek z wodą.
— Te, wolnego tam! — krzyknął Antoś, któremu zimna woda prysnęła w twarz.
Nie słyszał odpowiedzi, natomiast w celi rozległo się donośne chrapanie przybyłego
jegomościa.
— Śpi? — zdziwił się Kryspin i pod niósł się z tapczanu. Podszedł do swego spółlokatora
i potrząsnął nim bez ceremonii:
— Co to za kpiny jegomość urządza, co to? Wodę wylał, ławkę przewrócił, dzbanek potłukł,
a teraz udaje, że śpi... Widzicie go — klawisz narwany!
Potrząsnął nim jeszcze raz z większą siłą, ale ten ani słowem się nie odezwał, chrapiąc coraz
przeraźliwiej.
— Ale sen twardy ma — niech go licho... — mruknął do siebie Antoś i nachylił się nad
leżącymi. Poczuł zgniłą, obrzydliwą woń wódki.
— Pijany — pomyślał Antoś i wrócił na swój tapczan.
— W ładne towarzystwo wpadłem — nie ma co... Bóg jeden raczy wiedzieć za jakie
morderstwa, za jakie kradzieże wsadzili tu tego draba...
Zaklął pod nosem, przykrył się aż po głowę cienką, podziurawioną straszliwie derką i po
chwili zasnął twardym snem.
Nie spałby pewno nasz bohater tak spokojnie, gdyby wiedział, kto chrapie tuż obok niego na
sąsiednim tapczanie. Niezawodnie inaczej zachowywałby się również ten dziwny przybysz,
gdyby mu powiedziano z kim spędzi noc w małej, ponurej celi więziennej... A tak — spali
twardo i smacznie, aż do białego ranka, kiedy dozorca przyszedł z dwiema porcjami
skromnego wiktu więziennego.
Pierwszy obudził się na odgłos otwieranych drzwi — Antoś. Przeciągnął się leniwie i,
wychyliwszy głowę z pod derki, zapytał dozorcy:
— Panie, a co to za zbój tam chrapie?
Mówiąc to, wskazał oczami na sąsiedni tapczan.
— Nic wiem — odburknął opryskliwie zagadnięty, wychodząc z celi.

34
— Faja marynowana... — rzucił za nim Kryspin i zerwał się z posłania.
— Hej, tam, facet! Wstawać! — zawołał podchodząc do tapczanu, na którym spoczywał
w objęciach Morfeusza15 nowy bohater celi nr. 13.
— Kawa stygnie — argumentował Antoś swoje niezbyt delikatne zachowanie się
względem śpiącego błogim snem przybysza. — Co to za sen, święty Boże, co to za mocny
sen... Powiadam, że kawa.
Przerwał nagle i cofnął się zdumiony od tapczanu.
Uchyliwszy derki i zajrzawszy w twarz draba, nie mógł się wstrzymać od wydania okrzyku
zdziwienia...
Poznał Janka Rutczaka, który wreszcie się przebudził i nie otwierają oczu odezwał się
sennym głosem, przepojonym wściekłością:
— A co tam znowu — do jasnej cholery! Co za tarmoszenie i wycie nad uchem? Mordę
spiorę i cicho będzie!
Widać złość go wzięła już okrutna, bo się w tej samej chwili zerwał z tapczanu i na oślep
ruszył przed siebie z wyciągniętymi naprzód pięściami..
Ujrzawszy Antosia, zatrzymał się w miejscu jak osłupiały. Usta otworzył z wielkiego
zdumienia i oczy cielęco wybałuszył.
— Co to, Kryspin!?...
— To ja — odparł Antoś z godnością i z najspokojniejszą miną w świecie
wziął się do jedzenia...
Józek stał tak pośrodku celi jeszcze przez chwilę, po czym rzekł ponuro spoglądając spode łba
na Antosia:
— Mam cię nareszcie, brachu, teraz się porachujemy...
— To się zobaczy — odparł Kryspin obojętnie – na razie wychlej kawę, bo ci wystygnie.
— Jeszcze bardziej zdziwił się Józek, słysząc te słowa — bądź co bądź bardziej przyjazne, niż
wrogie — ale nic nie odpowiedział i sięgnął łapczywie po chleb i kawę…

26)

Jedli i pili w milczeniu, starannie unikając spotkania się ich wzroków. Józek czuł się bardzo
nieswojo. W duszy jego burzyła się i pieniła dzika, namiętna nienawiść do Antosia, którego
uważał za głównego aranżera ucieczki Janki.
Nienawiść ta spotęgowała się jeszcze bardziej po owej nocy, kiedy się obydwaj spotkali na
ciemny korytarzu w pałacu Sarneckiego. Rutczak, któremu bynajmniej na sprycie nie
zbywało, wnet się domyślił, że Kryspin przyszedł wtedy do Janki...
Mógłże więc Józek, któremu Lubasiówna przynosiła pewny, stały dochód nie pomścić tej
krzywdy, mógłże nie zmyć krwią swojej hańby i poniżenia? Nie — nigdy w życiu. Gdy
myślał o tym, pięści mimo woli zaciska i zębami zgrzyta, jak dziki zwierz.
Ale dziwna rzecz, zgoła niezrozumiała: ten słynny zawalidroga bałucki opryszek i zabijak,
który zawsze i z każdym mógł znaleźć powód do rozprawy nożnej, nie umiał „wziąć się“ do
Antosia.

15

35
Nie może sobie tego po prostu wytłumaczyć. Dwa razy szukał już zaczepki. Co go tak
onieśmiela w stosunku do tego człowieka, którego by z rozkoszą zmiażdżył w swych
muskularnych łapach? Urok czy inne jakie czary?
— Tfu! — splunął Józek przez zęby.
Spojrzał spode łba na Kryspina, pijącego z wolna kawę.
— Od czego tu zacząć, od czego zacząć — myśli Rutczak, który czuje sic bardzo
nieswojo w tej sytuacji.
Wyręczył go zupełnie niespodziewanie Antoś, który odstawiwszy na ławkę kubek, rzucił
pytanie w stronę Józka:
-Podjedliśmy sobie, popiliśmy, a teraz możemy pogadać... O co idzie?..
Rutczak skoczył jak oparzony z miejsca. Krew nabiegła mu do twarzy.
— Jak to, o co? — wyksztusił przyduszonym głosem — jak to o co? O Jance jużeś
zapomniał? Dziewuszkę z pod nosa mi sprzątnąłeś i teraz kpisz ze mnie?
Antoś podniósł się nagle z ławki, bo Rutczak szedł już na niego z zaciśniętymi pięściami.
Stanęli naprzeciwko siebie, przeszywając się wzajemnie wzrokiem.
— Zginiesz, zginiesz... — wydobył się przyduszony charkot ze zdławionej przez
zaciekłość gardzieli Rutczaka.
— Obaczym... — odparł spokojnie Antoś.
Ledwo przebrzmiały jego słowa, gdy Józek nagłym ruchem chwycił Kryspina za gardło. Z
wprawą zawodowego rzezimieszka zabrał się do natychmiastowego uśmiercenia swej ofiary.
Nic liczył się z konsekwencjami swego czynu, nie myślał o tym, co nastąpi. Pragnął śmierci
wroga, a reszta już dlań nie istniała.
Zacisnął muskularne dłonie dokoła szyi i począł dusić Antosia, [który] mimo, iż nie
przewidział zupełnie tego chwytu, nie stracił bynajmniej zimnej krwi.
Nagle bowiem z ust Józka wyrwał się okrzyk wściekłości i bólu. To Kryspin chwycił go za
ręce, tuż przy dłoniach i, ścisnąwszy z całej mocy, odczepił je od swej szyi.
Siłę miał, widać, niezwykłą, bo Józek począł skowytać w tych żelaznych uściskach.
— A ty łotrze! — cisnął mu Antoś w twarz i, przyciągnąwszy Józka do siebie zatoczył się na
nogach i runął z całej siły na ścianę. Kryspin cicho chwycił się za głowę i padł jak długi na
podłogę.
Z lewej skroni sączyła się wąskim strumykiem krew. Leżał tak bez ruchu przez dłuższy czas,
aż się Antoś zaniepokoił.
Podszedł do leżącego, a widząc, iż ten stracił przytomność, wziął go na ręce jak dziecko i
ułożył na tapczanie.
Następnie wodą począł mu zmywać krew z twarzy. Zdjął kurtkę, oderwał od swej koszuli
rękaw i zwilżywszy płótno, owiązał głowę Rutczaka.
Lodowata woda podziałała orzeźwiająco na Józka. Twarz jego nabrała z powrotem
rumieńców, a oddech stawał się pełniejszy.

27)

Odemknął oczy i spojrzał w nachyloną twarz Antosia. We wzroku jego malowało się
niezwykłe zdumienie. W głowie nie mogło mu się pomieścić, że Kryspin, który go pokonał,
nie dobija go, lecz niesie mu pomoc.

36
Jednocześnie w duszy Józka począł się zupełnie nieświadomie budzie szacunek dla
niezwykłej siły Antosia, o której istnieniu przekonał się w niezbyt miły dla siebie sposób.
Uważał siebie dotychczas za niepokonanego, a tymczasem ten młodzieniec o głowę niższy od
niego, spokojny, niepozorny, posiadał muskuły herkulesowe wobec których bladła siła
Rutczaka.
Nic więc dziwnego, że spoglądał teraz na Antosia na poły z nienawiścią na poły z uznaniem.
W głowie czuł zamęt i nieustanny szum.
Zimne okłady, które Kryspin zmieniał co chwila, przynosiły mu wielką ulgę.
Odetchnął szeroko pełną piersią i rzekł, jakby do siebie.
— Ale siła, ale siła... Dobry byłby z ciebie klawisz... Szkoda tylko, żeś mi sprzątnął
Jankę. Inaczej bylibyśmy przyjaciółmi... A tak — muszę ci nóż wsadzić pod żebro, bo rękami
nie dam sobie rady. Och... boli!...
Antoś przyłożył mu świeży okład i zaśmiał się szczerze.
— Takiś na mnie jeszcze cięty? — zapytał.
— Jakżeby inaczej... — odparł Józek
— Jeżeli to jest o Jankę — odparł Kryspin — to na razie nie masz racji, bo ona nie ze
mną uciekła, lecz z kim innym... Będziemy się mogli o nią bić dopiero wtedy, kiedy się z nią
ożenię, teraz — nie ma czasu. . .
Rutczak uniósł się z trudem na łokciach. W rozszerzonych jego oczach malowało się
bezgraniczne zdziwienie.
— Co robisz? Ożenisz się? Z Janką? — Nie wierzył własnym uszom.
— Tak, ożenię się— — odparł z mocą Antoś...
— Tak cię już ona zdołała za hals16 chwycić, że musisz z nią iść do ołtarza? —
— Nie... To nie to....
Rutczak począł już wątpić, że ma dobrze w głowie.
— Więc czemu, do jasnej cholery, musisz się z nią żenić? — zawołał podniesionym
głosem.
— Wcale nie muszę, ale chcę...
— Chcesz? — bardziej zdziwił się Józek — A dlaczego?
Antoś spojrzał przenikliwie w oczy i odparł, skandując zwolna i dobitnie każdą sylabę:
— Bo ją kocham, rozumiesz? Bo ją kocham...
Słowa te uczyniły na Rutczaku piorunujące wrażenie. Usiadł raptownie na tapczanie, aż
drzewo pod nim jęknęło:
— Kochasz ?…
— Tak jest...
Józek zaniemówił, zda się, z wielkiego zdumienia. Przypatrywał się uporczywie twarzy
Antosia, jakby chcąc sprawdzić, czy nie kpi z niego.
Wreszcie po dłuższej chwili milczenia, odparł spokojnym głosem:
— No, jeżeli kochasz, to co innego... Bierz ją sobie... Dla mnie będzie to wielka strata, bo
dziewczyna ładna i zarobek dobry przynosiła... Ale to nic — znajdę inną... Ja jej nie kocham
— więc ją bierz...
Mówienie zmęczyło go bardzo. Opadł bezsilnie na tapczan.
— Głowa mnie boli... skronie walą... — szepnął słabym głosem.
16

37
— To nic... — odrzekł Kryspin — Prześpisz się — to ci przejdzie...
Przyłożył mu do skroni świeży okład i począł wolnym krokiem przechadzać się po celi.
- Słuchaj no — zawołał go nagle Józek.
— Czego chcesz?
— Czy dozorca nic widział, jakżeśmy się tłukli?
— Zdaje się, że nie... Nic wchodził tu, znaczy więc, że nie widział.
— To dobrze... Bo inaczej byłby kram17...
Po słowach jego zapanowała cisza, przerywana krokami Antosia, który przechadzając się po
celi snuł w głowie nowe jakieś plany.

28)

Józek spał, jak zabity, do samego wieczora. Gdy się obudził było już zupełnie ciemno. Czuł
się znacznie lepiej, choć czuł jeszcze w głowie ból straszliwy.
Zerwał się z tapczanu i powiódł wzrokiem dokoła. Na ławce pod ścianą dostrzegł
zarysowującą się słabymi konturami w ciemnościach sylwetkę Antosia.
— Antoś, masz co do zjedzenia? Głodny jestem, jak nieboskie stworzenie…
Kryspin drgnął, wyrwany z zadumy.
— Masz tu — jest chleb i zimna kawa... Wystygła, bo nie chciałem cię budzić...
— Pies z nią marsza tańcował — od parł Józek — wychleję ją z apetytem, bo mam
pragnienie.
Siadł na ławce obok Antosia i wziął się zamaszyście do jedzenia. Sprzątnął wszystko z iście
zadziwiającą szybkością.
Odstawił na podłogę pusty kubek od kawy i rzekł, ocierając rękawem usta:
— Słuchaj — no, Antoś, a za co cię właściwie wsadzili?
Kryspin wzruszył ramionami:
— Sam nie wiem... Podejrzewają mnie. żem zamordował fabrykanta Sarneckiego, choć
jestem Bogu ducha winien...
Józek skoczył jak oparzony z miejsca.
— Żeś zamordował Sarneckiego? A to dopiero heca!
Kryspin zdziwił się.
— Dlaczego?—
— Bo wedle mojego rozumu — odparł Rutczak — tyś go nie mógł zamordować... Ja
wiem, kto to zrobił… Wszystko widziałem...
Antoś wpił mu się palcami w ramię i rzekł wzburzonym głosem:
— Co mówisz, Józek, widziałeś? Bój się Boga, ratuj mnie... Przecie ja niewinnie
siedzę....
— Ba, — odparł Józek, rozkładając ręce — widziałem wszystko, ale żadnej twarzy nie
dostrzegłem w ciemności…
— Jak to było — denerwował się Kryspin — opowiadaj...
Rutczak opowiedział dzieje owej tragicznej nocy w pałacyku Sarneckiego, kiedy na korytarzu
nastąpiło ich pierwsze spotkanie. Józek przyszedł tam wtedy, by zobaczyć się z Janką i

17

38
zmusić ją do powrotu. Czając się w korytarzu — widział jakiegoś wysokiego jegomościa,
który wyszedł z gabinetu Sarneckiego...
— Czekajno, czekaj... — przerwał Antoś gwałtownie, przypomniawszy sobie coś nagle.
— Taki wysoki, w czarnym, długim palcie... Utyka na prawą nogę...
— Tak, tak — potwierdził Rutczak utyka — to prawda... Palta jednak nie dostrzegłem…
—To ten sam, na pewno ten sam — rzekł Kryspin.
- Kto?
— Później ci powiem… Opowiadaj dalej.
— Potem widziałem przez okno — mówił Rutczak — Jak ktoś otworzył bramę i wszedł
do ogrodu... Domyślam się, że to byłeś ty… W chwilę potem — jakiś niski człowiek
przesadził zwinnie mur… Widząc to wszystko, zwąchałem że tu stanie się coś niedobrego i
postanowiłem odłożyć moją wizytę na inny raz... Wtedy właśnie, gdym wracał, spotkałem
ciebie... Nazajutrz dowiedziałem się o morderstwie — nie pamiętam czy mi kto opowiadał,
czy też czytałem w gazecie... Nie spodziewałem się nigdy, że ty możesz tu wpaść…
Antoś nic nie odpowiedział na razie . Dopiero po chwili rzekł:
— Słuchaj, Józek, ja czuję, że ja się z tego nie wykręcę. Policja nie uwierzy w to, co ty
gadasz... Masz już u nich złą opinię — to trudno... Ja muszę sam wyświetlić tę sprawę i
schwytać mordercę inaczej — zgniję w więzieniu... Sadzę, że nie odmówisz mi pomocy...
— Byczy chłopak z ciebie — rzekł szczerze Józek — i dlatego ci pomogę... Chociaż
powiem ci prawdę: nie wiem czy ci się to uda zrobić... Ot, gdybyś był na wolności — to
jeszcze, ale tak - w więzieniu…
Machnął ręką i wzruszył ramionami.

29)

— Idzie właśnie o to — przyciszył głos Antoś — żebyśmy byli na wolności.


— Ha? — zapytał zdziwiony tym oświadczeniem Józek.
— Nie rozumiesz? Musimy stąd drapnąć…
— Tsss... — położył Rutczak palec na ustach — gadaj ciszej.
— Nie mam już o czym gadać, teraz należy tylko — działać — odparł Kryspin
przekonywująco.
— Dobrze, ale jak?
Antoś wyciągnął rękę w stronę okna, poprzez które wpadało do celi nikłe światło księżyca.
— Widzisz te kraty? — rzek szeptem — gdybyśmy mogli je wyłamać, bylibyśmy wolni.
Próbowałem sam to uczynić, ale siła jednego człowieka nie starczy... W dwójkę dalibyśmy
może sobie radę…
Rutczak zaśmiał się głośno
— Widzę — rzekł — po raz pierwszy siedzisz w ciupie, skoro tak mówisz— Takiej kraty
nawet pięciu ludzi by nie wyłamało. Ja mam na to inny sposób — bardziej skuteczny i
pewny... Z kratą moglibyśmy sobie dać radę w ciągu pięciu godzin, ale - co potem? Jesteśmy
przecie na drugim piętrze.
Kryspin trzasnął palcami
— A to licho. O tym nawet nie pomyślałem.

39
Można by było - mówił Józek - zrobić jakiś powróz z derek i sienników, ale będzie za słaby i
starczy zaledwie do pierwszego piętra… Ot, gdybyśmy mieli sznury, rzecz byłaby zupełnie
załatwiona.
— Sznury, sznury — powtórzył mechanicznie Antoś — skąd je wziąć?
Rutczak wzruszył ramionami
— Ba gdybym wiedział...
Kryspin podniósł się z ławki i począł przechadzać się po celi. Widać było, że mózg jego
pracuje nad wynalezieniem jakiegoś wyjścia.
Naraz zatrzymał się przed Józkiem i chwyciwszy go za ramię, zawołał z dziecinną niemal
radością:
— Mam już, mam!…
— Co masz?
— Nachylił się nad Rutczakiem i szepnął mu do ucha:
— Mam już sposób na zdobycie sznurów...
— Gadaj, gadaj...
Usiadł na ławce i przyciszonym głosem począł mówić:
— Słyszysz, Józek, zrobimy tak: będę udawał wariata — najlepiej w nocy... Będę
przewracał wszystko, tłukł, rozbijał... Zaalarmujesz służbę więzienną... Powiesz, że mnie
znasz od dawna, że miewam takie napady szału. Sądzę, iż nie będą mieli pod ręką kaftana
bezpieczeństwa…Podsuń im wtedy myśl, by mnie związano sznurami…
— Rozumiem, rozumiem. - przerwał Rutczak. — Jeżeli to nam się uda, będziemy
wolni…
— Musi się udać — odparł z przekonaniem Antoś - tylko przedtem musimy załatwić się z
tą kratą…
— Dobrze — odparł Józek. Zdjął kurtkę i odpruł rękami szwy od kołnierzyka.
— Widzisz — mówił — ja się już tak zabezpieczam — na wszelki wypadek— Kiedy idę
na robotę — liczę zawsze na to, że mogę wpaść... Zawsze więc mam zaszyte w kołnierzyku
piłki. Ot, masz tu jedną. Podobne są do tych. które się używa do laubzegi18... Świetna stal
bardzo wytrzymała.
Wyciągnął jeszcze trzy piłki i rzekł:
— No, Antoś nie ma czasu... Teraz jest już jakaś dziewiąta, o godzinie trzeciej będziemy
na wolności— Jeden będzie stał przy drzwiach i uważał, czy kto nie idzie, a drugi —
pracował... Będziemy robili na zmianę, bo to męcząca robota. Pierwszy zaczynam ja, a ty
pilnuj... Jeżeli zauważysz coś podejrzanego, chrząknij, albo tupnij nogą.
- Zrobione, szepnął Kryspin, kierując swe kroki w stronę drzwi. Na chwilę zaległa w celi
cisza, niepokojącą, denerwująca cisza, po czym rozległ się ledwo dosłyszalny świst piłki.
To Józek, który z iście kocią zwinnością wdrapał się na okno, przystąpił do „pracy“...
Antoś stał przy drzwiach, z bijącym z wielkiego wzruszenia sercem i pilnie wsłuchiwał się w
odgłosy, dochodzące korytarza. Było tam zupełnie cicho jak makiem zasiał.... Po pół godzinie
rozległ się szept Rutczaka
— Na, Antoś, teraz ty…

30)
18

40
Kryspin wziął się do roboty z niezwykłą energią... Cienka piłka wpijała się wolno, lecz
systematycznie w sztabkę kraty, rozpalając się niemal do czerwoności. Po upływie godziny
jeden pręt był już przepiłowany.
— Dobra nasza — zacierał Józek ręce — będzie wszystko prędzej gotowe, niż sądziłem...
Złaź teraz z okna i stań przy drzwiach…
Znów rozległ się świszczący zgrzyt piłki… Antoś, stojąc przy drzwiach zagryzał wargi z
wielkiego podniecenia…
Przyłożył ucho do szpary i nasłuchiwał pilnie… Zdawało mu się, że słyszy jakiś szelest, jakby
skradających się kroków…
Dał umówiony znak… Józek zeskoczył szybko z okna. Po chwili leżeli już na tapczanach,
przykryci derkami.
Szmer przybliżał się coraz bardziej.
Coś jakby ludzkie kroki, ale dziwnie lekkie i szybkie.
Potem — cisza…
Rutczak zszedł cicho ze swego tapczanu i zbliżył się do Antosia.
— Słyszałeś? — zapytał szeptem?
— Tak — odparł Antoś.
— Co to może być? Czyżby ktoś zauważył, co robimy?
— Wątpię — odrzekł Kryspin — to jest niemożliwe…
Chwila długiej, niepokojącej ciszy…
Lekki szmer, jakby czyjeś ostrożne stąpnięcie rozległo się ponownie — tuż przed samymi
drzwiami.
Rutczak wpił się palcami w ramię Antosia. Obaj zaparli dech w piersiach... Nagle rozległ się
wśród ciszy — straszny, okropny krzyk ludzki, a zaraz po nim łoskot upadającego ciała na
korytarzu…
Potem jakieś dziwne dźwięki — coś pośredniego pomiędzy miauczeniem kota a warczeniem
psa…Kryspin i Rutczak zerwali się na równe nogi.
— Co to? Co to?
W tej samej chwili usłyszeli zgrzyt wsuwanego klucza do zamka.
Drzwi uchyliły się nieco, w szparze ukazała się jakaś ręka ludzka, która cisnęła do celi pęk
powrozów.
Nim Józek zdołał podskoczyć do drzwi, zamknęły się one z powrotem.
— Chowaj sznury — szybko! — zakomenderował Józek, który pierwszy zorientował się w
sytuacji. Niebawem pęk powrozów był umieszczony pod tapczanem.
— A teraz — spać — szepnął Rutczak.
Położyli się na swych posłaniach, oczekując we wielkim podnieceniu tego, co miało nastąpić.
Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że tam na tym cichym korytarzu więziennym zdarzyło się
coś niezwykłego, niesamowitego. Ktoś pośpieszył im w zagadkowy sposób z pomocą, ale kto
— żaden nie mógł sobie na to odpowiedzieć.
Na korytarzu było jeszcze przez pewien czas cicho, potem jednak rozległy się kroki kilku
osób, szybkie, nierównomierne, chaotyczne.
Jakieś przyciszone, trwożliwe głosy, nawoływania a po nich znów cisza.

41
Dwaj więźniowie z celi nr 13 przeczekali jakiś czas, póki wszystkie odgłosy nie umilkły, po
czym podnieśli się z tapczanów.
— Co to wszystko było? — zapytał Antoś.
Rutczak wzruszył ramionami.
— Nic nie wiem — nic nie rozumiem. Ale teraz nie będziemy się nad tym zastanawiali,
bo nie ma czasu… Ktoś przyszedł nam z pomocą — to nie ulega żadnej wątpliwości…Weź
się szybko do piłowania, a ja będę pilnował…
Minuty wlokły się z wolna, ociężale, robota posuwała się w żółwim tempie naprzód.
Wreszcie Antoś, który tym razem piłował pręty zawołał szeptem:
— Gotowe, gotowe!…
Józek zbliżył się szybkim krokiem do okna i stanął na ławce.
— Teraz chwyć kratę w ręce i razem pociągniemy… No …już!
Rozległ się trzask łamanego żelaza i szelest rozsypującego się muru.
Krata powyginana we wszystkie strony tworzyła dość znaczne przejścia, przez które śmiało
mogła się przecisnąć jedna osoba.
— No, a teraz — sznury…
Antoś skoczył co sił po powrozy…
Sznur był dość długi, gruby i mocny. Rutczak z wielką wprawą zaczepił pętlę o wystające
pręty i przerzuci sznur przez okno…

31)

- Co robisz? Zawołał Antoś z niemałym przerażeniem, chwytając Józka za rękę. Było już
jednak za późno: lina została przerzucona.
Teraz dopiero Rutczak zorientował się w sytuacji..
— Psiakrew! — zaklął gniewnie — Zapomniałem zobaczyć, czy ktoś nie stoi czasem na
dole.
— Właśnie — odparł Kryspin — przecież tam stoi warta...
Nic dając żadnej odpowiedzi. Józek wdrapał się na okno i przechyliwszy się przez parapet,
spojrzał na dół... Po chwili cofnął głowę.
— Słuchaj, Antoś, mamy szczęście: wartownik siedzi widocznie w budzie i śpi, bo ani
drgnął...
— Jak to? — szepnął Kryspin, nic mogąc ustać na miejscu z niebywałego podniecenia.
— Więc okno to wychodzi na ulicę?
— Tak, tak.... Ale teraz nic ma czasu na puste gadanie... Przejdzie ktoś — zauważy sznur
i — wszystko stracone... W drogę...
Chwycił oburącz linę i zsunął się z parapetu... Cicho, bezszelestnie stoczył się po niej na dół...
Antoś, acz z mniejszą wprawą, uczynił to samo...
— W drogę — zakomenderował Józek.
Przebiegli chyłkiem na drugą stronę ulicy…
— Teraz pójdziemy zupełnie spokojnie — przed siebie odezwał się Rutczak gdy doszli
do pierwszej przecznicy. Zbliżali się do śródmieścia.
— Dokąd idziemy? — zapytał Kryspin.

42
— Zobaczysz... Ty, widzę, chciałbyś pójść teraz do domu, prawda?
— No, chyba — odparł naiwnie Antoś, zdziwiony takim pytaniem. Józek poklepał go po
ramieniu, chichocząc z cicha.
— Toś ty frajer, brachu… Dziś jeszcze w nocy nakryłaby cię policja... Ale — pst — teraz
aut mru-mru o tym wszystkim, bo jesteśmy już na Piotrkowskiej... Tu jest najbezpieczniej...
Nikomu nie wpadnie na myśl szukać nas tuż pod okiem posterunkowych… A my chodźmy
sobie spokojnie, jak gdyby nigdy nic, ot, niby do fabryki…
Przeszli przez Piotrkowską i znaleźli się na Górnym Rynku19.
— Tu jesteśmy już zupełnie bezpieczni — szepnął Rulczak Antosiowi do ucha. Skręcili w
jedną z bocznych uliczek i zatrzymali się przed małym parterowym domkiem. Józek zapukał
trzykrotnie w zamkniętą okiennicę. Po chwili rozległy się za oknem jakieś kroki i niski głos
niewieści zapytał szorstko”
— A kto tam znowu?
—- To ja, Rutczak, otwieraj, ciociu.
— Wejdziesz chyba przez okno. — odparła owa dama, nazwana przez Rutczaka ciocią —
bo zgubiłam klucz od bramy...
— Dobrze — zgodził się Józek.
Okiennice odemknęły się szeroko, a następnie okno…
Rutczak wszedł pierwszy, a za nim Antoś.
— A kto to taki? — zapytała bezceremonialnie „ciocia“, tęga, wysoka niewiasta o
nabrzmiałej twarzy, spoglądając podejrzliwym okiem na Kryspina.
— Nie bój się — uspokoił ją Józek — to nasz chłop… „Ciocia“ zamknęła szczelnie
okno, po czym rzekła do Rutczaka:
— Skądżeś się teraz tu wziął... Mówiła mi Heńka, że Cię wpakowali do ula20…
— Było tak — to prawda, ale wydostaliśmy się stamtąd z tym oto kawalerem i prosimy
bardzo cioteczkę, żeby nie kręciła nam teraz gitary21, lecz dała coś do „zjeścia”, bośmy głodni
jak wilki.
— Dobrze, dobrze — odparła niewiasta — Siadajcie przy stole, a ja się tym czasem
zakrzątnę w kuchni...
Po upływie kilkunastu minut na stole stały już dwa talerze z wrzącą kiełbasą i kapustą.
Mężczyźni wzięli się energicznie do jedzenia. „Ciocia" okazała się bardzo miłą i gościnną
niewiastą. Nie żałowała swym gościom niczego — ani jadła ani wódki. Przyniosła nawet
potem pudło z papierosami.
— Bardzo dobrą masz ty ciocię? — rzekł Antoś do Rutczaka, gdy niewiasta wyszła na
chwilę z pokoju.
Józek zaśmiał się szczerze na cały głos.
— Taka ona moja ciecia – odrzekł – jaki i twoja.
A widząc zdziwioną minę Kryspina dodał:
— Potem ci wszystko powiem…

19
20
21

43
32)

W poszukiwaniu mordercy

- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem — rzekł nazajutrz Rutczak do Antosia, kładąc na
stół .”Express“.
- Co tam zowu zaszło?
Józek miast odpowiedzi pokazał mu, oczami na gazetę.
— Czytaj — rzeki - to się dowiesz ciekawych rzeczy.
Wziął „Express“ do ręki i rzucił wzrokiem na tytuł: „Tajemnicza ucieczka dwóch więźniów!
Zagadkowe zajście na korytarzu więziennym! W budce wartowniczej znaleziono
skrępowanego lassem wartownika”.
— Hm? — zdziwił się Kryspin, przeczytawszy te tytuły — Więc to niby o nas tak piszą?
— Czytaj, czytaj, to ci włosy dęba staną.
Antoś począł czytać półgłosem:
— W dniu wczorajszym około godziny 5-ej w nocy uciekli w niezwykle tajemniczy
sposób z tutejszego więzienia dwaj aresztanci, osadzeni w celi nr 13: Antoni Kryspin i Józef
Rutczak.
Pierwszy z nich miał niebawem stanąć przed sądem doraźnym za dokonanie morderstwa
rabunkowego na osobie fabrykanta Sarneckiego, drugi, notoryczny przestępca został
osadzony w więzieniu za wielką kradzież z włamaniem.
O okoliczności tej niezwykłej owianej mgłą tajemnicy ucieczki przedstawiają się następująco:
O godzinie 5-ej w nocy miała nastąpić zmiana dozorców na korytarzach więziennych.
Gdy dozorca, Jan Kowalek, który miał zastąpić swego kolegę na drugim piętrze, udał się na
kurytarz, oczom jego przedstawił się okropny widok.
Na podłodze leżał nieruchomo dozorca Władysław Lenczarek, dający słabe oznaki życia.
Kowalek, który domyślił się, że zaszło coś poważnego wszczął alarm.
Lenczarka, który dotychczas nie odzyskał przytomności, odwiozła karetka pogotowia do
szpitala.
Przystąpiono natychmiast do rewizji cel, która dała nadspodziewane wyniki. Cela numer 13,
w której siedzieli dwaj wyżej wymienieni przestępcy, była pusta, kraty przepiłowane, a okno
otwarte. Z okna zwisał na zewnątrz sznur, przy pomocy którego przestępcy wydostali się z
gmachu więziennego.
Zostali widocznie na ulicy zatrzymani przez wartownika, z którym rozprawili się w nieludzki
sposób. Znaleziono go bowiem w budce wartowniczej, skrępowanego lassem. Pętla była tak
silnie zaciągnięta wokół szyi, że zastano go już niemal w agonii. I on również został
odwieziony do szpitala, gdzie dotychczas nie odzyskał przytomności.
Cała ta sprawa jest spowita w gęste mroki tajemnicy, w którą rzucą nieco światła zeznania
dozorcy i wartownika. Za uciekinierami zarządzono energiczny pościg, który jak dotychczas
nic dał jeszcze żadnego rezultatu.
W miarę czytania, potęgowało się zdumienie Antosia, które doszło do zenitu.
— Co to wszystko znaczy? — zapytał, spoglądając na Rutczaka szeroko roztwartymi ze
zdziwienia oczami
Józek wzruszył ramionami.

44
— Wierz mi — odparł — sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Od razu się
dziwiłem, dlaczego ten wartownik nie ruszył się z miejsca, kiedyśmy uciekali… Domyślam
się tylko, że go unieszkodliwił ten sam gość, który nam cisnął sznury do celi.
— Hm, hm — mruknął Kryspin, nie mogąc ochłonąć z wielkiego wrażenia.
Rutczak podniósł się nagle z miejsca,
— Suchaj, Antoś — rzekł szeptem — jedno wiem tylko: musimy stąd umykać. Policja
zarządzi z pewnością liczne obławy, a „ciocię“ znają już tam dobrze. Mogą jeszcze nas
nakryć.
— Rozumiem — odrzekł Kryspin — musimy sobie poszukać nowego pomieszczenia.
— Tak jest — chodźmy...
Pożegnali się czule z „ciocią“ i wyszli na ulicę.
Było już zupełnie ciemno. Gęsta mgła unosiła się nad miastem. Szli przez dłuższy czas w
milczeniu.
Nagle drgnęli obaj i stanęli w miejscu jak wryci.
— Stać! — rozległ się tuż za nimi jakiś głos.
Obejrzeli się machinalnie. Przed nimi stał policjant, trzymając w ręce brauning 22.
— Stać! — powtórzył groźnie — Dokumenty!
Józek zorientował się szybko w sytuacji.
— Zmykaj! - zawołał do Antosia, sam zaś skoczył do policjanta.
Jedną ręką chwycił go za dłoń, w której trzymał rewolwer i ścisnął z całej mocy, drugą zaś
wymierzy cios między oczy.

33)

Policjant zatrzepotał rękami w powietrzu, zachwiał się na nogach i runął na chodnik. Józek
rzucił się do ucieczki — w ślad za Antosiem. Ciągle skręcali w jakieś boczne małe uliczki,
chcąc być najdalej od śródmieścia.
W reszcie Rutczak się zatrzymał:
— Uf, ale się namachałem tym bieganiem — uff... Odpocznijmy trochę... Tu już jest
bezpieczniej...
Znajdowali się na jakiejś brudnej, niebrukowanej uliczce. Nie było tu prawie widać żadnych
domków mieszkalnych. Tu i owdzie wznosiły się jakieś na wpół zawalone szopy,
pogruchotane straszliwie rudery i sterczące samotnie - poszarpane mury jakichś fabryk. W
perspektywie tej odludnej uliczki widniał na horyzoncie ciemny pas drzew. Wszystko
wskazywało na to, że uciekinierzy dostali się na krańce miasto…
— Co to może być za uliczka? — rzekł Antoś, rozglądając się bacznie dokoła.
— Nie wiem — odparł Rutczak, wzruszając ramionami — jestem tu po raz pierwszy, a
tabliczki nigdzie nie ma.
— No i co teraz zrobimy? — zapytał Kryspin.

22

45
— Właśnie o tym myślę... Według mego rozumu nie ma sensu wracać do miasta: mogą
nas bardzo łatwo przydybać. Robią pewno obławy, gdzie się da - cała policja jest na nogach.
Miałeś zresztą przed chwilą niezbity dowód... Ale żem go kropnął, tego salcesona, aż nogi
wyciągnął —- uff…
— Daj spokój, Józek — to nie ma najmniejszego sensu. Źle może się dla ciebie to
wszystko skończyć…
— Iii — zaśmiał się Rutczak — bo to ja dbam o co? Raz kozie śmierć. Choćbym nawet
teraz chciał żyć uczciwie, to mi i tak nie dadzą, więc cóż mi za różnica? Kradniesz mniej,
kradniesz więcej — na jedno wychodzi. Cieszę się tylko, żem tego salcesona tak sprał.
— Et, dałbyś spokój — przerwał mu Antoś. — Co masz do tego człowieka? Spełnia swój
ciężki obowiązek z narażaniem życia…
— Nie będziemy się o to sprzeczać — zakończył ten dyskurs Józek — bo i zresztą nie
pora na to. Lepiej pomyślmy nad tym, co nam czynić wypada...
— Tak, tak, masz rację — przytaknął Kryspin — musimy się nad tym poważnie
zastanowić...
Mówiąc, zbliżali się do samego krańca ulicy.
— Ani żywej duszy, ani żywej duszy.
Było tu rzeczywiście głucho i pusto, jak na cmentarzu. Śnieg leżał na chodniku i jezdni
białym, nieskalanym kobiercem…
Szli w milczeniu, każdy zatopiony w swych myślach. Nagle Rutczak się zatrzymał i chwycił
Antosia za ramię.
— Czekaj — wpadł mi pomysł do głowy.
— Słucham?
— Byśmy zamieszkali na razie w jednej z tych ruder… Nie będzie nam wygodnie, ciepło
i miło, ale za to bezpiecznie…
— Dobrze — zgodził się Kryspin na tę propozycję swego towarzysza.
— A więc — klasa! — zawołał Józek. — Poszukamy sobie teraz mieszkania.
Po półgodzinnej wędrówce po pustych, wymarłych szopach znaleźli sobie wreszcie
najbardziej znośnie locum. Była to jakaś mała, wąska izdebka, a raczej szczątki po izdebce.
Pogruchotane ściany ledwo dźwigały na sobie pułap, który zda się, za lada silniejszym
podmuchem wiatru zawaliłby się zupełnie. Deski w podłodze były powyrywane, a piec
kuchenny - rozwalony.
Jedyną zaletą, jaką „mieszkanie” to zawierało — były szyby w oknach, które wstrzymywały
napór wiatru do wnętrza.
Postanowili tu tedy zostać i — zamieszkać.
Nagromadzili kilka suchych desek, których było wszędzie pod dostatkiem.
— Będziemy na tych deskach spali — objaśniał Rutczak.
— Zgoda — odrzekł Kryspin, czując, że oczy kleją się do snu.
Rzucił się na deski, czapkę wcisnął na oczy i po chwili chrapał już w najlepsze. Józek, nie
namyślając się zbytecznie — poszedł za jego przykładem.

46
34)

Ledwo szary świt zimowy rozproszył gęste mroki nocy, Józek zerwał się szybko z posłania i
obudził Kryspina.
— Te, Antoś, słuchajno-no, Antoś.
— Czego? — zapytał zagadnięty sennym głosem, z trudem odmykając powieki.
Rutczak usiadł obok niego na desce.
— Słuchaj, brachu, o jednym naiwni najważniejszym tośmy zapomnieli...
— O czym?...
- O żarciu... Skąd my na tym odludziu znajdziemy coś do zjeścia?.. Kiszki mi tak już marsza
grają, żem się aż obudził... Od wczorajszego południa — nic żeśmy przecie nie jedli...
Teraz i Kryspin poczuł niezwykły głód.
-Tak, tak, zupełnie słusznie...
Rutczak oparł głowę na dłoniach i zamyślił się ponuro. Zmarszczki, które pojawiły się na jego
czole wskazywały, że mózg jego pracuje usilnie. Sytuacja w jakiej się obaj znaleźli nie była
do pozazdroszczenia. Policja nastawała im na pięty i każde wyjście na miasto narażało ich na
tysiące niebezpieczeństw.
Mimo to jednak Józek zdecydował się szybko.
— Wiesz co, Antoś — tak będzie najlepiej: ja jestem stary praktykant i dam sobie radę z
policją, która nam siedzi już na karku. Pójdę na miasto i przede wszystkim wystaram się o
żarcie, a może nawet i o lepsze pomieszkanie, bo mi się zdaje, że zdechniemy tu z głodu i
chłodu... Prędzej czy później... Ty tu poczekaj... Gdy sam pójdę — będzie bezpieczniej...
— Nie, na to się zgodzić nic mogę — przerwał Kryspin — żebyś się ty jeden tylko
narażał... Pójdę z tobą... Jak wpadniemy - to razem...
— Frajer z ciebie - zaśmiał się Rutczak — Prędzej nas zdybią, gdy będziemy razem...
Przekonywał go tak długo aż Antoś zgodził się wreszcie na takie załatwienie sprawy…
Rutczak przed wyjściem wygrzebał sobie skądciś jakąś zbutwiały już zupełnie kij.
— To będzie na wszelki wypadek — objaśnił — Nie tak łatwo dam się złapać za hals—
Pożegnali się silnym uściskiem dłoni — po raz pierwszy od czasu ich znajomości... Antosia
chwyciło za serce jakieś złe przeczucie.
Był moment, że chciał Józka zatrzymać i nie pozwolić mu na ten wielce ryzykowny krok, bał
się jednak narazić na śmieszność.
Długo patrzał przez okno za odchodzącym Rutczakiem, aż ten nie zniknął mu z oczu.
— Dziwna rzecz —rzekł do siebie Antoś — jak ten chłop przez te kilka dni
wyporządniał... Z tego łotra i zabijaki może jeszcze być uczciwy człowiek... Nigdy bym nie
uwierzył, gdybym na własne oczy nie widział.
Wyciągnął się na deskach i próbował zasnąć, by przespać głód, który mu potężnie już
dokuczał. Sen jednak odlatywał odeń ciągłe... Skłębione myśli wirowały w czaszce,
rozlatywały się na wszystkie strony...
Ej, Janka, Janka, gdzieżeś ty teraz? Czy pomyślisz choć na chwile, o nim, o Antosiu, który cię
nad życie umiłował? Ej, Janko w fokowym futrze w jedwabnych pończoszkach, milsza żeś
mu była w kraciastej chustce, bawełnianej spódniczce — tam na rogu przed szynkiem, aniżeli
teraz w jakimś eleganckim pałacu…

47
Prosty on człowiek, Antoś — źle by się czuł w roli wytwornego pana, a ona — z czwartaka23
wprost do pałacu i jak gdyby nic... kobiety — to już taki - rzecz wiadoma... Co ona teraz robi?
Czy mieszka jeszcze w pałacyku Sarneckiego, czy może kto inny wziął ją do siebie… Teraz
już jej łatwiej znaleźć bogatego frajera, bo jest elegancką damą… Eh, diabli by to wzięli...
Zżyma się aż Antoś, wargi do krwi zagryza, gdy pomyśli, jak tam jakiś łysy, pulchny
fabrykancik wpija się chciwymi ustami w białe ciało Janki, jak całą słodkość z niej wysysa.
Sprałby mu mordę dziadowi. Z dziką rozkoszą zmiażdżyłby go w dłoniach... Psiakrew podłe
życie...
Przewraca się Kryspin z boku bok, a złe myśli spokoju mu nie daje… Co jest z Józkiem... Już
będzie z dwie godziny, jak poszedł, a miał przyjść za pół...
Zaniepokoił się poważnie. Zerwał się na równe nogi i wyszedł na dwór. Postał trochę na
mrozie i wrócił do izdebki... Coraz większy niepokój go ogarniał
— Musiało się coś stać —- nie inaczej —- pomyślał... — Powinien był już tu być...
Mijały minuty i godziny, a Rutczak nie przychodził…

35)

Nie bardzo daleko od prawdy był Antoś, przypuszczając, że z Józkiem stało się coś
niepomyślnego...
Opuściwszy „mieszkanie“, Rutczak kierował kroki przed siebie, chcąc wydostać się na jakąś
bardziej ożywioną ulicę... Brodząc teraz po jakichś zapadłych uliczkach i rozległych, pustych
placach, skonstatował z niemałym zdumieniem jak wielką przebiegł wówczas z Antosiem
przestrzeń.
Przez cały czas nie spotkał ani jednego człowieka. Znalazł sic wreszcie na ulicy
Narutowicza24. Wsiadł do tramwaju, który go zawiózł na Rynek Bałucki.
Bocznymi, cichymi uliczkami szedł w kierunku dzielnicy, w której zamieszkiwał. Czapkę
nacisnął na oczy, kołnierz od kurtki podniósł — i tak się przemykał, niepoznawany przez
nikogo. Zatrzymał się do wreszcie przed szynkiem Weberowej. Obejrzał się bacznie dokoła,
po czym wszedł do wnętrza. Pusto tu było i cicho — z powodu wczesnej pory.
Jakaś czerwona, pyzata dziewka szorowała podłogę i ustawiała stoliki i stołki. Weberowa
siedziała jak zwykle, za szynkwasem i drzemała spokojnie. Na odgłos otwieranych drzwi,
odemknęła czerwone, zaropiałe powieki i ujrzawszy Rutczaka, zawołała z niezwykłym
zdumieniem:
— Herr Gott25, Józek! Skądżeś się tu wziął?
Dał jej znak ręką, by umilkła, po czym podszedł do niej i zapytał raptem:
— No, stara, co słychać?
Wzruszyła ramionami.
— U mnie nic nowego... Ty masz chyba więcej do gadania…
— Tak, mam - odparł ponuro i zaraz dodał: — Każ mi, stara dać trochę do jedzenia, bo
testem głodny jak koń…

23
24
25

48
Obejrzała się trwożliwie dokoła i nachyliwszy mu się do ucha szepnęła:
— Wiesz, Józek, tu codziennie agenty przychodzą i węszą...
— Pies z nimi marsza tańcował — odparł Rutczak — a zresztą niech ciebie głowa o to
nie boli...
Odwrócił się na pięcie i usiadł przy stoliku w najciemniejszym kącie szynku.
Po chwili pyzata dziewka postawiła przed nim talerz z gorącymi serdelkami i bombą piwa.
Wziął się łapczywie do jedzenia, spoglądając od czasu do czasu w stronę drzwi. Goście
poczęli się już zbierać. Rutczak nacisnął czapkę na oczy, wtulił się w kąt i popijał piwo.
Weberowa stawała się coraz bardziej niespokojna. Podeszła do stolika Józka i poczęła go
przekonywać:
— Wiesz, że ja ci niczego nie żałuję i z całego serca dobrze życzę... Najadłeś
się — idź z Bogiem... Ktoś cię pozna i — wsypie, jak wtedy Heńka... Po co ma być awantura
w mojej restauracji? Koncesję mi jeszcze zabiorą, a co ja wtedy zrobię?...
Przez cały czas tej przemowy, Józek patrzał obojętnie przed siebie, popijając ciągle piwo,
dopiero na dźwięk imienia Heńki oczy zabłysły mu złowrogim światłem.
— Więc to Heńka mnie wsypała, co? Więc prawdą jest, co ludzie mówią?
Huknął pięścią w stół, aż rozległ się brzęk nakrycia.
Weberowa spojrzała nań przestraszonym wzrokiem.
— Nie, nie wiem— — szeptała trwożliwie — może nie Heńka… nie wiem…
— Idź, stara, precz — wycharczał Józek, w którym obudziło się już krwiożercze zwierzę
— idź precz, bo jeszcze tobie kości porachuję… Spakuj mi trochę prowiantów do jakiegoś
woreczka, bo zaraz stąd odejdę — Tylko Heńki nie broń, bo ja wiem wszystko…
Kobieta podreptała w stronę kuchni. Józek zaciskał pięści w wielkiej złości.
— Eh, popamięta mnie ta Heńka —myślał — eh, popamięta…
W głowie ułożył już plan zemsty. Nim pójdzie do Antosia, rozprawi się krwawo z czarną
dziewuchą26, która, widać, powodowana zazdrością o Jankę, wsypała go wówczas przed
policją. Wypił duszkiem resztę piwa i kazał sobie podać jeszcze kufel.
Nagle — drgnął i cofnął się instynktownie całym ciałem do ściany.
W drzwiach szynku, które się szeroko otworzyły — stanęły trzy postacie męskie. Jednego z
nich Rutczak znał doskonale — to tajny agent, policji kryminalnej. Dwaj inni — z pewnością
jego koledzy.
Weszli do izby, siedli przy jednym ze stolików i zamówili karafkę wódki.
Józek nacisnął czapkę głębiej na oczy i zapalił papierosa
Kątem oczu uchwycił bladą twarz Weberowej, która wróciła już z kuchni i spostrzegła
nowych gości...

36)

W szynku wytworzyła się ciężka atmosfera... Goście pani Weberowej czuli się jakoś nieswojo
w towarzystwie tych trzech jegomości, o których każdy coś-nie-coś już wiedział.
W stronę stolika, przy którym agenci siedzieli kierowały się krótkie, urywane spojrzenia,
pełne ukrytej nienawiści i niepokoju.

26

49
Agenci natomiast czuli się doskonale, wychlali kolejkę za kolejka, prowadząc między sobą
głośną — wrzaskliwą niemal — rozmowę.
Jeden z nich tylko — niski, przysadzisty mężczyzna o wystających kościach policzkowych i
gładkiej jak kolano głowie — nie brał udziału w rozmowie i siedział milczący a ponury.
Rozglądał się ciągle dokoła i bacznie przypatrywał się każdemu wchodzącemu do szynku
gościowi. Rutczak spojrzał nań z pogardą:
— Psiak policyjny — pomyślał.
Siedział jak na szpilkach. Wyobrażał sobie niepokój Antosia, który na niego czekał w owej na
wpół zawalonej ruderze. Obawiał się jednak Józek ruszyć z miejsca, by nie zwrócić na siebie
uwagi. Myśl o Heńce, z którą chciał załatwić natychmiast wszelkie porachunki, również nie
dawała mu spokoju. Czas wydawał mu się przeraźliwie długi.
— Wszystko jedno, co będzie — pomyślał z rezygnacją — wyjdę stąd.
Dał ręką znak Weberowej, by się doń zbliżyła, szynkarka jednak udawała, że ruchu jego nie
zauważyła. Stuknął kuflem w stolik. Pyzata dziewucha uniosła się z krzesła, stojącego przy
piecyku i ruszyła w jego stronę.
W tej samej chwili ów niski, przysadzisty agent, obejrzał sic za siebie i wbił przenikliwy
wzrok w skuloną postać Józka. Rutczak starał się nie tracić zimnej krwi i zachować spokój.
Przychodziło mu to jednak z trudnością.
W pewnej chwili tak nieostrożnie poruszył ręką, że stracił na podłogę kufel. Rozległ się
głośny brzęk tłuczonego szkła.
Śmiertelna bladość pokryta pocułowate policzki Weberowej. Niski, przysadzisty mężczyzna
podniósł się od stolika i skierował kroki w stronę Józka. Ręce włożył niedbale do kieszeni i
chodząc kołysał się na nogach, jak kaczka.
Józek sięgnął ręką machinalnie do kieszeni, wyciągnął ją jednak natychmiast z powrotem:
kieszeń była pusta. Obrócił się na pięcie i poszedł w kierunku drzwi. Oczy wbił w ziemię,
udając, że nie widzi idącego naprzeciw siebie agenta. Jeszcze krok i — zderzą się
piersiami.
— Ostrożnie, kawalerze, ostrożnie — rozległ się tubalny głos agenta.
Rutczak zadarł dumnie głowę:
— A bo co? — powtórzył, podparłszy się zawadiacko ręką.
Nozdrza mu się poruszały niespokojnie jak zwierzęciu, który czuje już w powietrzu zapach
krwi.
Tamten nic nie odpowiedział i wlepił swoje małe bystre oczki w twarz Rutczaka. Mrugnął
kilka razy powiekami, jakby nie ufając temu, co widzi, wreszcie zawołał na cały glos:
- Józio! Jak szczęścia pragnę, Józio!
W głosie jego dźwięczała nuta zwycięstwa. Dwaj jego towarzysze podnieśli się z miejsca i
stanęli obok Rutczaka.
— Nareszcie cię mamy ptaszku - mówił dalej ów przysadzisty, wyjmując z kieszeni
kajdanki. — Proszę o rączki!
Józek zupełnie spokojnie ręce wyprężył silnie w łokciach... Agent uniósł łańcuszki, chcąc je
założyć.
W tym momencie zaszło jednak coś zupełnie niespodziewanego: Józek okręcił się szybkim,
gwałtownym ruchem na pięcie z wyciągniętymi przed siebie rękami.

50
Rozległy się jednocześnie trzy krótkie okrzyki bólu. Dwaj agenci zachwiali się na nogach i
runęli na stojące obok stoliki, wywracając je na podłogę.
Trzeci tylko — ów najniższy z nich — trzymał się na nogach i nie stracił przytomności
umysłu.
Sięgnął po broń, ale w tej samej chwili Rutczak chwycił go jedną ręką za kołnierzyk, drugą za
nogawkę od spodni uniósł do góry, jak dziecko i rozbujawszy w powietrzu - cisnął przed
siebie.
Rozległ się krzyk tłuczony szyb. To agent — wypuszczony jak z procy zwalił się całym
ciężarem ciała na okno.
W szynku zaległa martwa cisza... Nikt nie śmiał się ruszyć z miejsca... Toć wszyscy znali tu
dobrze Józka Rutczaka, króla Bałut!... On tymczasem otarł pot z czoła, splunął przed siebie i
wyszedł z szynku.
Weberowa wybiegła za nim. Była trupio blada i oczy miała rozszerzone z wielkiego
przerażenia.
— Weź ten woreczek z jadłem — rzekła doń — masz...

37)

Spojrzał na nią tępym wzrokiem, jakby go ze snu wyrwano.


— Aha, dobrze — rzekł głucho. Wziął z jej rąk woreczek i szybkim krokiem ze
spuszczoną na piersi głową poszedł przed siebie.
Ulica Kielma. Jednopiętrowa brudna odrapana kamieniczka. Brama ledwo się trzymała na
przetartych rdzą zawiasach.
Wszedł w podwórze, potem w oficynę. Drewnianymi przegniłymi schodami dostał się do
suteryn. Zaduch nie do zniesienia. Nacisnął klamkę drzwi. Straszna, pogrążona w mroku
izdebka.
W najciemniejszym kącie dojrzał łóżko.
W chwili gdy wchodził uniosła się nad łóżkiem postać kobieca — z czarnymi
rozczochranemu włosami. Była to Heńka. Więcej nikogo w izdebce nie było.
Rutczak zrobił parę kroków naprzód
— Kto tam? — zapytała Heńka, wytężając wzrok przed siebie.
— To ja... — odparł Józek spokojnym głosem, podchodząc do łóżka.
Trupia bladość pokryła policzki Heńki.
Próbowała ukryć swą śmiertelną trwogę i uśmiechnąć się.
— Józek? szepnęła, dysząc ciężko— Józek?
— Tak, Heńka, Józek. Przyszedłem cię odwiedzić, o zdrowie zapytać, pogadać
troszeczkę... Czy źle zrobiłem.
Mówił tak spokojnie i naturalnie, że przez ciało Heńki przeszedł dreszcz grozy.
Znała Rutczaka zbyt dobrze, by nic wiedzieć, czym taka „wizyta“ pachnie. Starała
zachowywać się jednak swobodnie. by nie rozjuszyć zwierzęcych instynktów Józka.
— Siadaj... Siadaj...
Zrobiła mu miejsce na krawędzi łóżka — u swych nóg.
Usiadł, zapalił papierosa, zaciągnął się kilka razy, po czym rzekł:

51
— No, jak idzie Heńka…
- Dobrze… Bardzo dobrze… Nie można narzekać… Dobrze…
- A gdzie jest „twój”?
- Do fabryki poszedł… Pracę dostał.
Spojrzała na Józka przez zmrużone powieki.
E, pewno o niczym jeszcze nic wie, skoro nic nie mówi — uspokajała się sama. Odzyskała
zupełną pewność siebie.
— A u ciebie co nowego?
— Ii… Jak zwykle… W ciupie siedziałem, ale się jakoś wydostałem…
— W ciupie? — starała się zdziwić. Wyszło to jednak bardzo nienaturalnie.
— Tak, tak — w ciupie — powtórzył patrząc przed siebie. I pomyśleć, że to przez draniów,
łotrów, zdrajców podłych…
Krew buchnęła na twarz Heńki.
— Jak to? — wyjąkała.
— Ano tak — odparł, patrząc na nią przenikliwym wzrokiem. — Znalazł się taki zdrajca,
który mnie wsypał przed policją…
— To się z nim porachuj — postawi ła Heńka wszystko na jedną kartę.
— Właśnie, właśnie... — przytaknął Rutczak...
— On nie o mnie myśli... — powtarzała sobie w duchu Heńka.
— A co zrobić należy takiemu zdrajcy? — rzucił obojętne pytanie w przestrzeń.
— Hi, hi... — zaśmiała się nieszczerze - Przecie sam wiesz...
— Wiem... - odparł ponuro.
Złe ogniki błysnęły w jego oczach. Podniósł się z łóżka i wolnym krokiem zbliżył się do pieca
kuchennego. Począł grzebać wśród zgromadzonych tam garnków, talerzy i widelców.
Wyciągnął długi zasmolony nóż kuchenny i spróbował ostrze na paznokciu. Otarł go
następnie o połę kurtki i począł bawić się nim w rękach. Heńka uniosła się na rękach. Obłęd
bezgranicznego strachu skrzywił jej twarz. Nie mogła wstrzymać okrzyku nagłego
przerażenia, które nią owładnęło. Spojrzał na nią spode łba. Dziki uśmiech rozchylił ma
wargi.
Ledwo przebrzmiał w powietrzu jej okrzyk, był już przy niej.
— Aha…— zacharczał przyduszonym przez wściekłość głosem — wiec to tyś zrobiła...
Ty psia duszo… ścierwo…
Cofnęła się ku ścianie i zasłoniła twarz rękami
— Józek... co ty... to nie ja... nic ja— Chwycił ją brutalnie za włosy i wywlókł z łóżka…
Mignęła mu przed przesłoniętymi mgłą oczami biel jej ciała…Obudziło się w nim zwierzę...
Podniecał go jej krzyk śmiertelnej trwogi, a raczej głuchy charkot, który wydobywał się z jej
gardła...
Podniósł rękę, zatrzymał ja przez chwilę w powietrzu, po czym spuścił przerażającą
szybkością…
Ostrze noża wgłębiło się w miękkie ciało…
Krzyk i krew buchnęły jednocześnie…

38)

52
Około południa niepokój Antosia doszedł do zenitu.
— Nie ulega żadnej wątpliwości — myślał, chodząc po izdebce wielkimi krokami - że
Rutczak wpadł w ręce policji.
Głód mu dokuczał straszliwie. Począł się już zastanawiać, czy nie wyjść na miasto. Dokąd?
Gdzie zdoła się ukryć przed policją bez fachowej bądź co bądź pomocy Józka? Ale trudno —
nie może przecie zagłodzić się w tym pustkowiu.
— Poczekam jeszcze godzinę — postanowił — a potem — pójdę. Niech się dzieje wola
boża...
Wyszedł na dwór, bo nie mógł z wielkiego zdenerwowania na miejscu ustać. Dla zabicia
czasu począł zwiedzać rozległy teren zabudowań, na którym mieściła się rudera z ich
„mieszkaniem“. Były to, jak mógł stwierdzić pozostałości po cegielni, zupełnie już niezdatne
do użytku. Wszędzie gruzy, stosy starego żelaza i pogruchotane części maszyn. Opuścił
wreszcie zabudowania i wyszedł na duży dziedziniec. Co chwila przystawał i wytężał słuch,
bo mu się zdawało, że słyszy czyjeś kroki, dochodzące z ulicy.
Wszędzie jednak panowała zupełna cisza. Okrążył cały dziedziniec i skierował kroki ku
bramie, chcąc wyjść na ulicę.
Nagle zatrzymał się w miejscu i wielkie zdumienie odbiło się na jego twarzy. Ślad bosej nogi
w śniegu! Nie, nie myli się stanowczo - to ślad nogi ludzkiej, dziwnie tylko zniekształcony.
Wielki palec prawej nogi odstaje bardzo w bok, a i cała stopa anormalnie się przedstawia.
Ślady musza być jeszcze świeże — najwyżej od jednego dnia, inaczej śnieg by je zasypał.
Antoś posunął się o krok naprzód, idąc w kierunku, w którym szły ślady. Lewa stopa jest
również zniekształcona — w taki sam mniej więcej sposób. Musiał to być jakiś kaleka-
żebrak. Któż inny chodziłby zimą podczas takiego mrozu boso? Kryspin jest coraz bardziej
zaintrygowany i bada skrupulatnie każdy ślad. Prowadziły one w głąb zabudowań. Nagle
jednak ślady urwały się na stosie starych cegieł. Były tu one mniej widoczne, a w niektórych
miejscach ginęły zupełnie. Kryspin nie tracił jednak nadziei — szukał dalej niezmordowanie.
Nagle jednak rozległ się w powietrzu głośny gwizd.
— Józek! -- zawołał Antoś z niekłamaną radością i pobiegł w kierunku ulicy. Był to
rzeczywiście Rutczak, który wrócił już z miasta i, nie zastawszy w izdebce Kryspina, wyszedł
na dwór.
Antoś chwycił go w krzepkie ramiona.
- Gdzieś ty się, Józek, szwetndał? Myślałem, że cię policja nakryła...
— Iii gdzie tam… — odparł z dumą Józek. — Co prawda mieli już mnie w łapie, ale żem
się wydostał…
— Jak to? — zdziwił się Antoś.
— Chodź do izby — wszystko ci opowiem, ale przede wszystkim zjedz coś, bo
wyglądasz już jak Piotrowin27...
Weszli do izdebki, gdzie Rutczak począł wydobywać z woreczka żywność, w którą
zaopatrzyła go obficie Weberowa.
Znalazło się tam sporo zimnego mięsiwa, bułki, chleb, a nie brakło również i sporej butli
„żytniówki”.
— Masz — podjedz sobie znakomicie — Stara niczego mi nie pożałowała.

27

53
Kryspin, mimo, iż pałał niezwykłą ciekawością usłyszenia z ust Józka o jego przygodach,
wziął się przede wszystkim do jedzenia... Pałaszował z niezwykłym apetytem wszystko, co
mu pod rękę podpadło. Gdy wreszcie nasycił głód, rzekł, ocierając usta rękawem:
— A teraz — gadaj, Józek, wszystko, bo chyba spłonę z wielkiej ciekawości.
Rutczak począł opowiadać o wszystkim z niezwykła drobiazgowością, opisując barwnie
momont aresztowania w szynku Weberowej. Opuścił jednak całkowicie swoje zajście z
Heńką. Wiedział, iż Antoś będzie mu czynił wyrzuty, że odniesie się do tego czynu
nieprzychylnie i dlatego wolał o tym przemilczeć.

39)

Kryspin słuchał opowiadania Józka z wielką ciekawością, przerywając je od czasu do czasu


okrzykami podziwu.
— Takżeś tych agentów potarmosił? — zapytał z nieukrytym uznaniem.
— Ojej, popamiętają mnie oni, popamiętają — zaśmiał się Rutczak.
— A potem cożeś zrobił?
— Potem? powtórzył zmieszany nieco. Potem... no... przyszedłem tutaj...
Wypowiedział te słowa tak nienaturalnym głosem, że Kryspin spojrzał nań zdziwiony.
Domyślił się, że Józek ukrywa coś przed nim, nie chciał go jednak indagować w tym
kierunku.
Zwierzył mu się natomiast ze swych odkryć, dotyczących śladów bosej stopy na śniegu. Józek
zaniepokoił się po ważnie.
- Hm, to kiepska sprawa — odrzekł po chwili. Znaczy więc, że nie jesteśmy tu sami, że ktoś
tu jeszcze przychodzi...
— Zdaje się...
— Ale kto to być może? Bosa stopa?...
- Tak, bosa — i dziwnie zniekształcona…
— To musi być jakiś żebrak — kaleka.
— I ja tak myślę — odrzekł Kryspin. — Chodźmy na dwór, to... Józek, co to, co to?…
Okrzyk zdumienia wyrwał mu się nagle z ust. Twarz Rutczaka pokryła się purpurą.
— To?— odparł zmieszany, spoglądając na swój rękaw, na który wskazał mu wzrokiem
Antoś. — To? To jest krew…
— Widzę właśnie... Cały rękaw zawalany krwią... Ot, i ręka, i kurtka... Ranny jesteś?…
— Nie...
— Więc skąd ta krew?
Rutczak czuł się przyparty do muru. Zrozumiał, że teraz nie ma już sensu taić zajścia z
Heńką.
Nic mógł wytrzymać badawczego wzroku Antosia… Spuścił głowę na piersi i cichym głosem
począł opowiadać dzieje swego krwawego porachunku z czarną dziewuchą...
— Wierz mi, Antoś, nie mogłem inaczej postąpić... Wiem, że tak być nie powinno, ale...
trudno... Ta dziewka — to bestia... Z niczym się nie liczy, na wszystko gotowa... Raz — to

54
chciała Jankę witrolejem28 oblać — w porę jednak zapobiegłem temu... A teraz wsypała mnie
przed policją... Czy mogłem to darować powiedz sam, czy mogłem?
— Mogłeś, Józek — odparł Kryspin poważnym głosem. — Nikt nie ma prawa rozporządzać
życiem ludzkim... Nie mówię, że trzeba było krzywdę darować, ale inaczej można było
wszystko załatwić... A zresztą — mówmy otwarcie: ile krzywd, ile bólu tyś już ludziom
sprawił?…

— I kara mnie nie minie — będę wisiał...


— Nie, Józek, nie jesteś w porządku. Nie będę ci tu prawił morałów, bo nie jestem
księdzem, ale ci mówię, co myślę: nie jesteś w porządku...
Rutczak nic nie odpowiedział. Zmarszczył brwi i zamyślił się nad czymś ponuro... Wreszcie
podniósł się z miejsca i wyszedł na dwór… Przez okno ujrzał Antoś, jak zdjął kurtkę i
śniegiem począł zmywać z rąk ślady krwi, poczym uczynił to samo z rękawem… Po upływie
kilkunastu minut wrócił do izdebki dziwnie milczący i jakby, czymś przybity…
Tego dnia nic już ze sobą nie mówili… Jakiś cień nieuchwytny stanął między nimi…
Józek od czasu do czasu rzucał niespokojne spojrzenia na Kryspina… Nie zdawał sobie
sprawy dlaczego on czuł się wobec niego winnym.
Powoli zapadła noc… Ułożyli sie do snu i po chwili spali już snem twardym. W izdebce
zapadła cisza, przerywana donośnym chrapaniem Rutczaka...
Nagle stało się coś dziwnego i przerażającego zarazem…
Na dworze rozległo się jakieś przyduszone, przejmujące wycie, coś pośredniego pomiędzy
szczekaniem psa, a miauczenicm kota... Głos ten — początkowo cichy i jakby trwożliwy,
potęgował się coraz bardziej i przerodzi sie w długie, rozpaczliwe wycie... Antoś zerwał się
szybko z posłania... Czuł, że serce bije mu gwałtownie... Józek też już nie spał...
— Słyszysz?...
— Tak, słyszę...
— Co to być może?
— Nie wiem... Tak samo, jak wtedy w więzieniu — pamiętasz?
- Masz rację — to ten sam głos.
Józek skoczył szybko na nogi…
-Chodź - szepnął podnieconym drżącym głosem - - pójdziemy tam…

40)

Wybiegli na dwór... Była ciemna noc bezksiężycowa... Ciężkie ołowiane chmury zawisły nad
światem, rzucając wokół tajemnicze cienie... Mroźny wiatr północny tamował oddech w
piersiach i ścinał krew w żyłach...
— Poczekaj - zawołał nagle Józek i skoczył z powrotem do izby. Po chwili wrócił,
trzymając w ręce wielki nóż kuchenny.
28

55
— To na wszelki wypadek — wytłumaczył pośpiesznie Antosiowi — nie wiadomo
przecie, co nas czeka...
— Dobrze — odparł krótko Kryspin.
Mówili ze sobą szeptem, przejęci niezwykłością sytuacji.
— Cicho jakoś — szepnął Rutczak, wytężając słuch.
— Cicho...
Owe tajemnicze głosy rzeczywiście ucichły…
— W jakiej stronie rozlegało się to wycie? — zapytał Antoś.
Rutczak wzruszył ramionami.
— Nie wiem… Musimy tu zaczekać, aż to się znowu powtórzy...
Stali w miejscu, drżąc z niezwykłego podniecenia. Nagle ciszę nocną przerwał ponownie ów
przejmujący krzyk, jakby rozpaczliwe nawoływania oszalałego z bólu człowieka.
— To tam — wskazał Józek ręką na ciemne kontury zabudowań i rzucił się naprzód.
Za nim pobiegł Krysin. Potykali się o stosy gruzów i kamieni, wpadali w doły, nie zwracali
jednak najmniejszej uwagi na te przeszkody, biegnąc ciągle przed siebie. A straszliwy ów
głos, zdolny wyprowadzić z równowagi najspokojniejszego człowieka, to się wzmagał, to
znów przycichał. Chwilami brzmiał jak kwilenie małego niemowlęcia, by po tym zamienić
się w jakiś zwierzęcy ryk.
Józkowi mimo, iż nie należał bynajmniej do ludzi tchórzliwych, włosy stawały na głowie z
wielkiego przerażenia. Tak samo Antoś z trudnością utrzymywał nerwy na wodzy. Przebiegli
w milczeniu kilkanaście kroków.
Nagle Rutczak zatrzymał się w miejscu.
— Słuchaj - no, Antoś — szepnął drżącym ze wzruszenia głosem — a może to wcale nie
człowiek, może to jaki duch, albo inny diabeł?
Kryspin nie był zaskoczony tym pytaniem. I on myślał o „nieczystych siłach”, które obrały
sobie siedlisko na tym odludziu, odpowiedział jednak twardym głosem:
— Wszystko jedno — diabeł nie diabeł — musimy tam iść i zobaczyć... To jest
stanowczo ten sam głos, cośmy słyszeli wówczas w więzieniu...
W tej samej oliwili przeraźliwy wrzask rozdarł znowu powietrze.
— Naprzód! — zakomenderował Antoś.
Bez tchu prawie dopadli do jakiejś drewnianej szopy, z której ów niesamowity krzyk się
wydobywał.
Namacali po ciemku drzwi i jednocześnie pchnęli. Wycie urwało się nagle, jakby przecięte
nożem.
Dwaj mężczyźni stanęli na progu, bojąc się zrobić kroku naprzód.
— Hej tam! — zawołał Antoś — kto tu?
Cisza… Słychać tylko dwa bijące szybko serca.
— Józek, masz zapałki?..
— Nie, nie mam…
— Kto to? Odezwać się! — powtórzył Kryspin.
Odpowiedziało mu jednak głuche echo...
— A to cholera jakaś! — zaklął gniewnie Rutczak i wkroczył śmiało do wnętrza szopy.
Ledwo zrobił krok, gdy poczuł nagle jak wielki żywy ciężar zwala mu się na piersi. Jakaś
potężna łapa wymierzyła mu dotkliwy cios w piersi...

56
Zdążył tylko krzyknąć.
— O Jezu! — i zwalił się na podłogę tracąc przytomność.
Antoś, usłyszawszy rozpaczliwy okrzyk Rutczaka, podążył mu na pomoc. Przed oczami
zamajaczyła mu jakaś potworna postać, szybkimi krokami podążająca ku wyjściu...
— Hej, tam! Stać, stać!..
W odpowiedzi usłyszał przytłumione, chrapliwe wycie i szybkie stąpanie. Wybiegł czym
prędzej na dwór. Wytężył wzrok w ciemności nie mógł jednak nic dostrzec. Gdy wrócił co sił
do szopy, Rutczak był już przytomny.
— To był z pewnością diabeł —- nie człowiek — szepnął słabym głosem.
Antoś nic nie odrzekł, przyznał mu jednak w duchu po części racje...
— Chodźmy spać... — powiedział po chwili. — Dzisiaj nic już tu nic zrobimy.

41)

Przez resztę nocy nic zmrużyli już oka, przejęci do głębi niezwykłymi wypadkami. Każdy na
swój sposób starał się wytłumaczyć zgoła niesamowite zachowanie się owej tajemniczej
istoty, zamieszkującej na wpół zawaloną szopę.
— To nie był człowiek — twierdził uporczywie —Józek. Tak wyje tylko diabeł, albo
inny opętaniec... Ja już tam nie pójdę... Z każdym stanę do walki, ale nigdy — z nieczystymi
siłami...
— Daj spokój, — przerwał mu Kryspin — tak źle jeszcze nic jest. Nie wierzę w istnienie
diabłów. Ot, rzecz prosta — strach ma wielkie oczy... Najprawdopodobniej jest to jakiś
obłąkany, który uciekł ze szpitala i ukrywa się tu przed ludźmi... A zresztą - czekaj — no,
czakaj...
Przerwał na chwilę i zamyślił się nad czymś.
— Wiesz co, Józek, — rzekł po chwili —Te ślady bosych stóp należą z pewością do tego,
jak ty mówisz, diabła. Teraz sobie przypominam, że prowadziły one właśnie do owej szopy...
— Ładny mi to żebrak — kaleka — burknął Rutczak. — Trzepnął mnie w piersi, tom aż
prababkę rodzoną ujrzał... A niech go piorun jasny... Niech go raz jeszcze dostanę w swoje
ręce, to mu kości porachuję...
Antoś rośmiał się cicho.
— Mówiłeś przecie, że już tam nie pójdziesz?
— Bo myślałem, że to diabeł, a ja z diabłem do walki nie stanę... Jeżeli ty się odważysz,
to ja od ciebie nie odstąpię....
— Odważę się bo muszę... Zdaje sobie dokładnie sprawę, że te zagadkowe dźwięki, które
słyszeliśmy dzisiaj, są te same, co w więzieniu... Diabeł to — czy nie diabeł, faktem zdaje się,
jest że brał on udział w ułatwieniu nam ucieczki... To jest główna przyczyna, dla której chcę
sprawę tę wybadać...
Poczęło już świtać... Długa noc zimowa niechętnie ustępowała miejsca pierwszym
anemicznym promieniom słońca, skrytego za grubą powłoką ołowianych chmur... Przez
zamglone szyby szary świt począł się sączyć do izdebki…
Antoś podniósł się z posłania.
— Pójdziesz?

57
— Tak pójdę — odparł Rutczak, przeciągając się leniwie.
- Więc chodź....
— Poczekaj chwilkę.
Mówiąc to, Józek podszedł do koszyka wyciągnął butelkę żytniówki, wyciągnął korek i
podając ją Kryspinowi zapytał:
— Chcesz? To bardzo dobrze robi...
Antoś potrząsnął przecząco głową.
— Nie....
Wtedy Józek przytknął otwór szyjki do ust i przechylił w tył głowę. Rozległ się cichy,
przytłumiony bulgot wódki w gardle. Rutczak ani drgnął choć wychylił już przeszło pół
butelki. Wreszcie odstawił butelkę do koszyka i, wytarłszy usta rękawem, szepnął:
— Idziemy....
Przed wyjściem wsunął jeszcze do kieszeni ów nóż kuchenny, splunął w garść i zaklął
siarczyście:
— At, cholera — dziś się porachujemy...
Szybko podążyli w stronę szopy, rozglądając się bacznie dokoła. Ślady, które poprzedniego
dnia zaobserwował Antoś, były już przysypane śniegiem i zupełnie niewidoczne.
— To tutaj, prawda? — zapytał Kryspin, pokazując na wyłaniające się z mroków nocy
kontury szopy. Zatrzymali się na chwilę, chcąc się naradzić, co dalej uczynić. Nagle Kryspin
wpił się palcami w ramię Józka.
— Patrz, patrz…
Wyciągnął rękę w kierunku dachu szopy.
— Widzisz?
— Tak…To ślady stóp…
— Więc on wczoraj wdrapał się na dach... Teraz już rozumiem, dlaczego nie mogłem go
dogonić...
— Józek potrząsnął głową.
— Dziwne, dziwne rzeczy tu się dzieją...
— No, chodźmy, nie ma czasu do stracenia...
Kilka kroków i już są przy szopie.
— Co to znowu? Drzwi zamknięte... —zawołał niezwykle zdumiony Rutczak — Przecie
wczoraj zostawiliśmy je otwarte.
Kryspin położył palec na ustach
— Sza... tam ktoś jest teraz..
Zatrzymali oddech w piersiach…
— Słuchaj, Józek — szepnął Antoś na ucho swemu towarzyszowi. Zabraniam ci robić
użytek z majchra, póki nie dam polecenia. Rozumiesz?
— Tak, rozumiem...
- No, dobrze... A teraz w imię boże — zapukaj...
Rutczak zastukał trzykrotnie w drzwi…

42)

58
Za drzwiami rozległ się jakiś groźny, niespokojny pomruk... Józek zadrżał na całym ciele i
cofnął się instynktownie o kilka kroków... Kryspin nie stracił jednak zimnej krwi i zawołał
donośnym głosem:
— Otwierać! Nic złego nie zrobimy! Otwierać!
Głos za drzwiami stawał się coraz bardziej podniecony i wrogi... Walka była nieunikniona —
Antoś zdawał sobie z tego dokładnie sprawę...
Ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy, gdy zrobiwszy kilka kroków wstecz, ruszył
całym impetem na drzwi…
Jęknęły przeraźliwie zardzewiałe zawiasy, zatrzeszczały nadgniłe brewiona, drzwi jednak nie
ruszyły pod gwałtownym naporem ciała Antosia.
— Zabarykadował się od wewnątrz — szepnął do Rutczaka, który był blady jak chusta.
— Co zrobimy?
Józek wzruszył ramionami:
— Podpalić może?
— Czyś zwariował? Policję ściągniemy na siebie... Najlepiej byłoby już dostać się od
dachu...
— Dobrze — odparł Józek i, nim Antoś zdołał jeszcze coś powiedzieć, począł z kocią
zwinnością wdrapywać się na dach....
Po chwili rozległ się już trzask odrywanych gontów. Tajemniczy mieszkaniec szopy
zorientował się już widać w niepomyślnej dlań sytuacji, albowiem Kryspin, stojący ciągle
podedrzwiami, usłyszał dochodzące z wnętrza szybkie, nerwowe kroki…
Jak mógł najciszej — podsunął się do drzwi i przyłożył do szpary ucho... Kroki ustały,
natomiast rozlegał się teraz jakiś szum, jakby ktoś przenosił ostrożnie ciężkie przedmioty....
— Chce się wydostać z szopy — pomyślał Kryspin — i usuwa barykady.
Przyczaił się za węgłem, utkwiwszy wzrok w drzwiach... Tymczasem Józek pracował na
dachu zawzięcie. Gonty spadały — jeden za drugim na ziemię, pokrytą grubą warstwą
śniegu...
Nagle do uszu Antosia doszedł cichy zgrzyt otwieranych ostrożnie drzwi...
Zataił dech w piersiach, wyczekując z gorączkową ciekawością ukazania się zagadkowej
postaci niesamowitego odludka…
Rozległ się dalszy zgrzyt zawiasów, przygłuszony przez trzask odrywanych bez ustanku
gontów. Zgrzyt ten rozlegał się kilkakrotnie w nierównych odstępach czasu, aż wreszcie
drzwi uchyliły się zupełnie....
W ciemnym otworze zarysowały się niewyraźne kontury jakiejś postaci... Antoś wytężył
wzrok.... Po chwili ujrzał kosmaty łeb, wychylający się z niezwykłą ostrożnością na
zewnątrz....
Niezwykłe zdumienie odbiło się na twarzy Kryspina.
—Małpa! — szepnął do siebie, poruszony tym niezwykłym odkryciem. — Małpa!
Tymczasem zwierzę wytoczyło się na śnieg i poczęło bacznie rozglądać się dookoła....
— Co czynić? — błysnęło w mózgu Antosia.
Nie zastanawiałby się nad tym pytaniem, gdyby miał do czynienia z człowiekiem, ale w takim
wypadku....

59
Zabić? — Cóż mu to zwierzę złego uczyniło, by miał pozbawiać je życia? Najlepiej byłoby
wziąć je żywcem, a może wtedy wyjaśniłaby się tajemnica owej ułatwionej ucieczki z
więzienia...
— Hm, ale jak tu wziąć się do tego? — pomyślał.
Sam sobie rady nie da, a z Józkiem, który widocznie nie zauważył tego, co się stało, nie może
się porozumieć bez spłoszenia niezwykle ostrożnego zwierzęcia...
Obserwował małpę, która, spojrzawszy na dach, wyszczerzyła groźne białe kły, i wysunęła
naprzód łeb — gotowa do walki z wrogiem, naruszającym tak brutalnie jej spokój…
Wydała z siebie przejmujący ryk, wyciągając ku górze kosmate łapy...
Józek drgnął, spojrzał na dół i wydał nagle krótki, przytłumione okrzyk przerażenia....
Małpa skoczyła ku szopie, chcąc widocznie wdrapać się na dach…
— Nie ma czasu do namysłu - posłanowił Antoś i nachyliwszy się, podniósł leżącą na
ziemi cegłę.
Zamierzył się i cisnął z niezwykłą siłą...
Nie chybił...
Małpa, ugodzona w kark zachwiała się na łapach i - runęła, całym cielskiem na śnieg...
— Józek! Syp po sznury— zawoła Antoś, sam zaś skoczył ku ogłuszonemu straszliwym
ciosem zwierzęciu...

43)

KONRAD SARNECKI

Straszliwa nuda i senność zawisły nad roztańczoną ciżbą ludzką... W powietrzu unosiła się
obrzydliwa woń potu ludzkiego, zmieszana z mdłymi, niewyraźnymi zapachami
najróżniejszych perfum i pudrów.
Była już godzina czwarta nad ranem.
Na wszystkich twarzach malowało się zmęczenie, bezgraniczna apatia i mdławy przesyt...
Ludzie poruszali się w tańcu jak bezduszne marionetki — pod takt jakiegoś banalnego,
ospałego shimmy29.
Tu i owdzie spity do nieprzytomności jegomość, męczony straszliwą czkawką, wszczynał
awantury z ledwo wlokącymi się na nogach kelnerami, przemierzał wzdłuż i wszerz salę, ręce
desperacko wtłoczywszy w kieszeni...
Na stolikach — na zalanych różnymi napojami serwetach walały się puste butelki, kieliszki i
brudne talerze.
Opasły, przysadzisty gospodarz o bawolim karku i małych świńskich oczkach rozglądał się po
sali, obliczając w duchu zarobki, jakie mu przysporzyła ta pstra zbieranina ludzka.
Stoliki pustoszały w szybkim tempie — goście rozchodzili się już do domów.
W szatni — niebywały tłok i zamęt. Ludzie, zbici w bezładą, ledwo poruszającą się masę,
cznią wrażenie ogłupiałego stada owiec.
Janka stanęła na ubocza przed lustrem i przysypała wybladłe policzki lekkim, chłodnym
pudrem. Ledwo trzymała się ze zmęczenia na nogach, walcząc z ogarniającą ją sennością.

29

60
Po chwili zbliżył się do niej wysoki, barczysty mężczyzna lat około czterdziestu o bujnych,
szpakowatych włosach. W ręku niósł piękne, kosztowne futro, które odebrał z szatni.
Na karminowanych wargach Janki wykwitł blady, zdawkowy uśmiech.
— Nareszcie — szepnęła do mężczyzny, który pomagał jej włożyć płaszcz
— Nie moja w tym wina — odparł tonem mimowolnego winowajcy. — Widzisz przecie
jakiś ścisk.
Podał jej ramię i wyszli na ulicę.
Wytworno czarne auto podjechało tuż przed chodnik. Szofer otworzył drzwiczki. Wsiedli.
Limuzyna potoczyła się równo — bezszelestnie i wjechała na ulicą Piotrkowską. Janka
przytuliła się całym ciałem do swego towarzysza.
— Spać mi się tak strasznie chce Konradzie — rzekła, ziewając dyskretnie.
Położył delikatnie swą dłoń na jej kolanach.
— Cierpliwości, złotko — zaraz będziemy w domu.
Zapalił wonne cygaro i zamyślił się nad czymś głęboko. Migotliwe światło lamp
elektrycznych wpadało od czasu do czasu poprzez zasłonięte firankami szyby do wnętrza auta
oświetlając piękną, rasową twarz mężczyzny.
Głęboko osadzone oczy, ciemno-sinego koloru, zdradzały inteligencję i spokojny,
zrównoważony już temperament.
Sumiasty wąs i wydatny orli nos nadawały towarzyszowi Janki charakterystyczny wygląd
rodowego „arystokraty“ żyjącego w dostatku i bez trosk.
Był to Konrad Sarnecki, jedyny brał zmarłego tragiczną śmiercią Zbigniewa, stale
mieszkający w Londynie. Zawiadomiony telegraficznie przez rejenta o śmierci swego brata,
przybył do Łodzi, jako jedyny spadkobierca. Uchodził za człowieka niezwykle prawego
charakteru, śmiałego i energicznego. Brata swego kochała niezmiernie, to też wielka była jego
rozpacz, gdy się dowiedział o jego zgonie.
Przybywszy po raz pierwszy do pałacu zetknął się na samym wstępie z Janką. Piękna
dziewczyna wywarła na nim silne wrażenie. Postanowił ją tedy zatrzymać przy sobie.
Lubasiówna była z takiego obrotu rzeczy bardzo zadowolona. Czuła się bardzo przybita
ostatnimi wypadkami i przykrym rozczarowaniem względem Antosia, którego uważała za
mordercę Sarneckiego. Życzliwość i spokojne jego usobienie działały kojąco na jej serdeczne
rany.
Życie w pałacyku potoczyło się swym normalnym, spokojnym trybem... Zaszły jednak
wkrótce znowu wydarzenia, które do głębi wstrząsnęły normalnym biegiem wypadków…

44)

Auto zatrzymało się przed pałacykiem. Konrad wyskoczył lekko na chodnik i pomógł Jance
wysiąść z samochodu. Stary portier otworzył im bramę.
Weszli. Przechodzili przez ogród otaczający na znacznej przestrzeni pałac.
Panowała tu niczym niezmącona cisza, przerywana skrzypieniem śniegu pod stopami. Nagle
Janka zatrzymała się w miejscu i przytuliła się silnie do ramienia Sarneckiego.

61
— Co to? Jakiś szelest w krzakach..
— Gdzie? — Stanął i — machinalnie sięgnął do kieszeni po brauning.
— Ot, znowu...
Teraz i on usłyszał suchy trzask łamanej gałęzi.
— Poczekaj chwileczkę — rzucił pospiesznie i pobiegł w stronę, $kąd dochodziły owe
zagadkowe szmery.
Przedarł się przez przysypane gęsto śniegiem krzaki i znalazł się w głównej alei ogrodu.
Wytężył wzrok przed siebie. Nic podejrzanego jednak nie zauważył.
Nagle lekki okrzyk zdumienia wydarł się z jego piersi. W odległości jakichś trzydziestu
kroków od siebie ujrzał posuwającą się szybko w stronę muru postać.
Wyciągnął brauning i zawołał donośnym głosem:
— Stać! Stać, bo strzelam!
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, natomiast tajemniczy ów osobnik przyspieszył kroku i
pędem dopadł do muru.
Konrad nacisnął cyngiel...
Rozległ się suchy trzask opuszczonej iglicy — rewolwer nie wypalił.
— Psiakrew! — zaklął Sarnecki i wyciągnął szybko magazyn.
Był pusty. Ogarnęło go niezwykłe zdumienie, graniczące niemal z przerażenieni. Zawsze
nosił przy sobie nabitą broń. Nie rozumiał w jaki sposób zniknęły z magazynu wszystkie
naboje.
Tymczasem zagadkowy osobnik wdrapał się na mur i przesadził go w jednej chwili.
— Szukaj wiatru w polu... — mruknął do siebie Sarnecki i wrócił pośpiesznie do Janki.
Stała w tym samym miejscu, drżąc z wielkiego przestrachu i podniecenia. Opowiedział jej
nerwowym głosem co zaszło.
— Co to być mogło? — zapytała niespokojnie.
— Pewno jakiś złodziej chciał się dostać do pałacu i spłoszony przez nas, ratował się
ucieczką. Zawiadomię o tym policję — gonić go teraz nie ma sensu.
Spojrzała nań powłóczyście swoimi głębokimi, wyrazistymi oczami.
— Nie... nie zawiadamiaj... daj spokój...
Przystanął na chwilę, ogarnięty niezwykłym zdumieniem.
— Dlaczego? — zapytał, utkwiwszy badawczy wzrok w jej twarzy...
— Powiem ci, ale nie teraz... powiem...
Nuta gorącej prośby brzmiała w jej głosie. Pokiwał głową i odparł:
— Dobrze, zrobię jak chcesz — nie dam znać o tym policji, choć powiem ci
prawdę: nic rozumiem twego żądania.
Uścisnęła mu silnie rękę.
— Dziękuję... wszystko zrozumiesz...ale nie teraz... miej cierpliwość...
— Nie nalegam wcale — orzekł miękkim głosem, przycisnąwszy jej dłoń do ust.
Weszli do pałacu. Odprowadził ją do buduaru i chciał pożegnać, ona jednak zarzuciła mu
ramiona na szyję i szepnęła:
— Nie odchodź — zostań... Będzie mi tak straszno samej..
Uśmiechnął się lekko.
— Dobrze... zostanę…

62
Zdjęli okrycia i usiedli na małej kozetce. Janka była blada i czymś niezwykle podniecona. Nie
uszło to uwagi Konrada, który obserwował ją z wielkim zaciekawieniem.
— Co ci jest? — zapytał, głaszcząc lekko jej jasne włosy.
— Sama nie wiem…Od owej strasznej nocy, kiedy to się stało obawiam się ciągle
czegoś...
— Czego? — podchwycił.
Wzruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała. Sarnecki zmarszczył brwi. Przez mózg jego
przeleciała myśl, którą uważał co prawda za niedorzeczną, nie dawała mu ona jednak spokoju
i wracała co chwila.
— Czyżby Janka wiedziała?... Czyżby...
Spojrzał na nią badawczym wzrokiem. Nie mógł powstrzymać się od pytania.
— Słuchaj, Janko... Wybacz, ale muszę zapytać o jedno: czy ten dzisiejszy wypadek nie
ma nic wspólnego z tym, co się wówczas stało?...
Niepokój zamigotał w jej oczach. Zawahała się przez chwilę, wreszcie rzekła stanowczym
głosem:
— Słuchaj, Konradzie, powiem ci wszystko... Ufam tobie i sądzę, że mnie zrozumiesz...

45)

Twarz Janki stała się dziwnie poważna, jakby z marmuru wykuta. Tylko oczy błyszczały
silnym ogniem — nerwowo, niespokojnie. Oparła głowę na kolanach Konrada, przytknąwszy
jego zimne dłonie do swego rozpalonego czoła. Z trudnością zebrała rozpierzchłe myśli,
tłukące się niespokojnie pod czaszką.
— Daj mi papierosa...
Podał jej złotą papierośnicę. Zaciągnęła się kilka razy wonnym, upajającym dymem
opiumowanego tytoniu. Po czym nierównym, urywanym głosem z trudnością
wydobywającym się z dławionego przez wzruszenie gardła, opowiadać poczęła o
niezwykłych kolejach swego ponurego życia, przetkanego dniami szarymi, pełnymi upodlenia
i bólu serdecznego.
— Nie wiem — mówiła — czy cię to wszystko zajmie, czy zechczesz mnie do końca
wysłuchać, ale muszę, muszę nareszcie zrzucić z piersi ten kamień, który tłoczy, który męczy
i spokoju nie daje…
Glos jej zadrżał z lekka — prawie niespostrzeżenie.
— Mów, mów — szepnął miękko Sarnecki, głaszcząc pieszczotliwie jej włosy.
Podziękowała mu głębokim spojrzeniem swych jasnych oczu.
— Zacznę od mego dzieciństwa — od tego, co pamiętam... Dzieciństwo? Niech się to tak
nazywa — trudno — choć ja nigdy dzieckiem nic byłam... Może ci się to wyda dziwne,
nieprawdopodobne, tak jak każdemu z waszej sfery, ale u nas jest to rzecz zwykła, codzienna.
— Pamiętam — miałam może sześć, siedem lat... Rodzice już dawno pomarli
Przygarnęła mnie ciotka, siostra matki... Za czerstwy chleb, za miskę zupy, za garnek czarnej,
gorzkiej kawy — pracowałam, harowałam przez dzień cały — do późnej nocy…
Kartofle strugałam, wodę nosiłam, podłogi szorowałam... Psiakrew!…Pomyśl-no:
sześcioletnie dziecko, chude, wątłe, ledwo na nogach się trzymające. Co tam — ty tego
zrozumieć nie możesz, ani nikt z was...

63
Mąż ciotki był kataryniarzem30… Okropny człowiek — zły ścierwa, jak jasna cholera... Teraz
już w ziemi gnije — gdzieś pod płotem…Sąd doraźny skazał go na śmierć za zamordowanie
kupca Jakubowicza z ulicy Pomorskiej31… Bił ciotkę, bił mnie, znęcał się nawet nad małą
morską świńką, z którą chodził po podwórzach.
Taka to już tkwiła w tym człowieku dusza zatracona, że kiedy nachlał się gorzałkl, świata
przed sobą nie widział... Aż przyszła owa noc, straszna potworna, najciemniejsza ze
wszystkich, jakie pamiętam...
Wrócił wieczorem bardziej pijany, niż zwykle... Wziął się do ciotki, sprał po mordzie
warząchwią i nuże do mnie. Buty mu całowałam, ręce całowałam, a on — nic... Sukienczynę
na mnie podarł, koszulę podarł i — nagle bić przestał... Spojrzał na biedne, wątłe ciałko
chuderlawej dziewczynki, przeświecające przez dziury podartych łachmanów spojrzał i—bić
przestał... Wyciągnął nawet z kieszeni cukierka i dał mi — nie mogłam tego zrozumieć —
skądże — dziecko siedmioletnie… Ciotka jedna wiedziała, co to ma znaczyć, ale drżała ze
strachu i przerażenia… W nocy tylko dowlokła się do mego barłogu, obudziła mnie i poczęła
szeptać trzęsącym się głosem:
— Idź, Janka stąd... idź precz, gdzie cię oczy poniosą... idź. idź... Wyszedł po wódkę do
szynku — zaraz wróci... a ty tymczasem idź — uciekaj...
Nie wiedziałam, co to wszystko znaczy, ale instynktownie przeczułam coś groźnego...
wiedziałam, że musi się stać coś okropnego, przed czym ciotka chciała mnie uchronić...
Ubrałam się pośpiesznie... Byłam już przy drzwiach, gdy przyszedł on... Chwycił mnie za
kark - i poniósł na barłóg... Zrozumiał, ża chciałam uciec i to go tak rozwściekliło… Co się
wtedy działo — Chryste Panie!
Wybuchnęła nagle gwałtownym, niepowstrzymanym płaczem. Sarnecki przytulił ją do swej
szerokiej piersi
— Cicho, Janko, cicho, cicho...
Uspokoiła się i otarła oczy.
— Czy ty możesz to zrozumieć Konradzie? Stary, silny rozpustnik powalił na barłóg
drobniutkie ciałko dziewczęce… I… Szczęściem, że ciotka... Wpiła się palcami w jego gardło
— nic wiem, co chciała zrobić — może zabić... Zbiegli się sąsiedzi, zwabieni rumorem.
Policja go zabrała... Posiedział przez jakiś czas| w ciupie, ale gdy wrócił, mnie już tam nie
było.

46)

Zaciągnęła się papierosem, odetchnęła głęboko i dalej mówić poczęła:


— Długo, długo nie wiedziałam, co ta swołocz chciała ze mną owej nocy zrobić... Ale już
jako dziewięcioletnia dziewuszka zrozumiałam... Ktoś — nie pamiętam już kto — objaśnił
ledwo odrosłemu od ziemi dzieciakowi — wszysto „Miłość” — tfu! — niech to cholera jasna
zatłucze — miłość... Tak to się u nich nazywa...
Oj, bałam się już ja potem miłości, drżałam i truchlałam na dźwięk tego słowa, które brzmiało
w mych uszach jako wyrwany z głębi gardła krzyk okropny, krzyk deptanego na brudnym

30
31

64
barłogu dziewczęcia... Brrr... — cuchnęło mi ono jak rynsztok, dech zapierało smrodliwymi
wyziewami, w oczy się wgryzało i paliło paliło... Miłość... niech i tak będzie...
Wywlokłam się, wypełzłam na rachitycznych, krzywych nóżkach z legowiska krwawego
kataryniarza — w świat — między ludzi...
Siedmioletni pędrak — ho, ho — co zwykł się u was bawić laleczkami, świecidełkami,
szmatkami, szedł szukać suchego chleba za pracę drobnych rącząt.
Czy możesz to zrozumieć? Wiesz Konradzie — rzecz napozór błaha, niegodna może uwagi, a
jednak straszliwa, potworna: nigdy nie miałam lalki, nigdy nie szyłam szmatek dla kukły —
nigdy, nigdy... Ani innych zabawek nie miałam... Ot wyrwano mi z życia duszę dzieciństwa
— brutalnie, bezlitośnie i — puszczono samopas... Kto? Licho wie... To są u nas rzeczy
bardzo częste, o których nikt nawet nie pomyśli...
Poszłam tedy między ludzi — po chleb... Byłam tu, byłam tam... Zawsze znalazł sie ktoś taki,
który dawał trochę żarcia za ogrom pracy... Dziwię się, żem z tego wszystkiego wyrosła i —
co tam skrywać — na dziewuchę galantą i gładką. Przyszedł czas, żem miała już lat
siedemnaście — to już nie dzieciak — o robotę łatwiej… Dostałam pracę w fabryce,
zamieszkałam kątem u jakiejś praczki — poczciwiny i jakoś lepiej zaczęło się robić na
duszy...
Zapomniało się o tej poniewierce po zawszonych, zgniłych barłogach, o życiu sparszywiałego
szczeniaka, którego przepędzano z izby do izby...
Ale o jednym pamiętałam ciągle — tak jakby kto gwoździem do mózgu przybił… Miłość…
słyszałam to słowo coraz częściej, a zawsze jednako drżałam na jego dźwięk... Choć ci, co
mówili o tym, nie byli tacy straszni jak wuj — kataryniarz, nie tacy starzy... Ot, tak już było...
Miałam powodzenie, ho, ho, jak żadna z naszej ulicy... Latali za mną chłopaki całą kupą. jak
psy za kiełbasą... Podobał mi się czasami — to ten — to ów, ale krótko... Do czasu, kiedy nie
zaczął z tą miłością. Wtedy — precz z moich oczu, precz do cholery!.. Dużo ich było —
takich…
W fabryce, gdzie pracowałam, był jeden… Chłop zdrowy, silny, szeroki w plecach i —
miły... Tak mi się przynajmniej wydawało…
Zwał się Józek Rutczak... Dziwne miał oczy, dziwny sposób gadania... Podobał mi się
najwięcej ze wszystkich — co tam skrywać... Chodziliśmy razem do „Flory“32 po fajrancie33,
na tańcówki w niedziele, a czasem i do knajpy... Mówił, że się ze mną ożeni, a o miłości ani
mru- mru... Byłam zadowolona...
Dobre to były czasy — nie ma co...
Raz wybraliśmy się całą kupą na majówkę....
Była wiosna — ciepło, aż serce tajało… Kilku chłopców, kilka dziewcząt — wesołe bractwo,
jakie tylko na Bałutach bywa... Poszliśmy do lasku konstantynowskiego34, za dworcem
kaliskim35...
Bawiliśmy się, jak młode źrebaki, wypuszczone na pachnącą ruń... Była dobra wódka i
alasz36, kiełbasa i śledzie... Pod koniec w głowach szumiało — ledwo, kto na nogach
utrzymać się mógł... Każdy swoja dziewuchę wziął pod pachę i hajda do domu....
32
33
34
35
36

65
Ja z Józkiem. Szliśmy przez pole, przez las i znów przez pole... Zmierzchało.
— Siadajmy — mówi Józek — odpoczniemy trochę.
We łbie mi się coś kotłowało, kolana drżały i usta drżały... A on mnie wpół i — zaczął
całować...
Całował mnie już nieraz, ale nigdy tak, jak wtedy...

47)

— Trudno teraz wypowiedzieć, co się ze mną wtedy działo... — szeptała Janka głosem
drżącym z podniecenia. Byliśmy sami pośród szmatu pachnącego wiosną pola… Sami — bo
inni, nie oglądając się za nami, poszli precz przed siebie, że tyleś ich widział... A we mnie
zbudziła się jakaś niespokojność, jakieś wyczekiwanie - sama nie wiem...
Porwał mnie on — Józek, chłopak jak malowanie i, zda się, poniósł jak wicher gdziesiś...
Podarł na strzępy bluzke i wessał się chciwie wargami w młode ciało... Miałam wrażenie,
jakby mi kto oddzielił głowę od reszty tułowia... A potem tuman przed oczami, mgła i
ciemność... I — po wszystkim.
To był mój pierwszy raz... Nie żałowałam, nie beczałam, choć to była przecie miłość... Ale
jakoś ładniejsza, jakoś milsza, niż tamta, która się omal nie stała na cuchnącym barłogu u
wuja - kataryniarza.
Za namową Józka wyprowadziłam się od praczki i zamieszkałam u niego…
Dobrze nam było we dwoje, ale przez krótki czas... Straciłam pracę, a potem i on…
Trzepnęło go to jak piorun... Począł chlać, wpadł w złą kampanie i — jakby inny człowiek się
zrodził… Kradł, rozbijał, napadał — z nożem, bez noża - jak się dało... Kilka razy go capnęli.
siedział, uciekał, znów go łapali... Pieskie życie człowieka, któremu ciągle w paszport 37
zaglądają... A ja przy nim, ale, ma się rozumieć, już inna... Obmierzł mi jak ropucha krościata
tfu...Patrzeć na niego nie mogłam...
A jemu już rozbijanie nie starczyło, ani kradzież... Wziął się do mnie — widocznie go
koledzy podmówili i nauczyli... Chciał, żebym poszła na ulicę szukać zarobku...
Struchlałam... Broniłam się aż do upadku sił i ducha... Bił, kopał, sponiewierał jak psa i —
dopiął swego... Poszłam na róg...
Raz mnie agenci nakryli i zataszczyli na Tramwajową38... Czarna książka39... Zostałam
„taką”... Co się ze mną wtedy działo, Konradzie, co za ból, co za skowytanie... Ph, tam — on
się nawet nie wzruszył, dobrego słowa nie powiedział... Jakby nawet moim pierwszym nie
był... Co wieczór — ledwo zmierzch zapadał, gnał mnie gwałtem na ulicę, a gdy mu
stawiałam opór prał — ile wlazło... Tak było przez dłuższy czas...
Odsapnęła ciężko, zmęczona mówieniem... Podniosła załzawione oczy na Sarneckiego, który
spuścił ciężko głowę na piersi i słuchał ją z uwagą. Ogarnęło go tkliwe uczucie żalu do tej
ślicznej dziewczyny, która wyjęła z piersi swe gorące, żywą krwią pulsujące serce i kazała
sercu temu mówić. Ujął lekko w dłonie drobną twarzyczkę Janki i złożył na jej czole
ojcowski pocałunek. Odetchnęła z ulgą, jakby ją rozgrzeszył.

37
38
39

66
—- Tak to było, Konradzie, przez dłuższy czas... Aż spotkałam tego, który... Mniejsza o to…
Antek Kryspin — chłopak śliczności… Ujął się raz za na ulicy za mną, gdy mi „czarna
Mańka” chciała wydrapać oczy... Wtedy go poznałam... I co powiesz — z miejsca przypadł
mi do gustu...
Mówiliśmy ze sobą zaledwie kilka razy, ale to starczyło, byśmy się z całego serca pokochali...
Wtedy pomyślałam: choćby już dla niego nic mogę zostać taką, jaką jestem... Cisnę precz to
pieskie życic. Ucieknę od Józka — a co potem będzie, to się zobaczy... I pewnego ranka
uciekłam....
Tak się jakoś dziwnie wszystko ułożyło, że mnie ś. p. Zbigniew, brat twój wziął do siebie...
Dobry był człowiek, a choć kochałam tamtego całą siłą serca, zdecydowałam się zamieszkać
w tym pałacu... Bóg mi świadkiem, że inaczej uczynić nie mogłam...
Myślałam sobie tak: zbiorę trochę pieniędzy i stanę z Antkiem u ołtarza.. Jakoś byśmy sobie
życie ułożyli we dwoje... Ale człowiek strzela – Pan Bóg kule nosi… Stało się to, co ciebie
najwięcej, zdaje się obchodzi…

48)

Zapaliła nowego papierosa. Wchłaniała w siebie z rozkoszą odurzający nerwy dym, który
kładł się delikatnym tumanem na gorączkowo pracujący mózg, wsysał się w pulsujące żyły i
łagodził, tamował rwący potok krwi…
— Nie mogę o tym spokojnie myśleć… wierz mi nie mogę… Taki mi się wydawał ten Antek
inny, zupelnie inny... Sądziłam, że chłopak czysty jak łza, że serce ma czyste, myśli czyste i
ręce nie splamione niczym — niczym...
Ufałam mu z całej duszy, jak nikomu dotąd... Nie dziwota — tyle mi przecie dobrego serca
okazał, chciał mnie nawet wziąć do siebie, by uwolnić z pod ciężkiej łapy Józka... Ufałam mu
i — wierzyłam, a on…
Kiedy już mieszkałam w tym pałacu spotkałam go raz — zupełnie przypadkowo — na ulicy...
Porwało mnie wtedy, ku niemu jakieś wielkie kochanie, jakiś żal tęskliwy — za to, że ja tu w
pałacu, a on tam - w ciasnej izdebce... Kazałam szoferowi stanąć, a jemu — wsiąść do auta...
Wracał z fabryki do domu... Powiedziałam mu wtedy:
— Masz, Antoś, klucz od bramy i przyjdź w nocy do mnie...
Może nie powinnam była tak zrobić, ale nie mogłam inaczej. Chciałam mu choć w części
wynagrodzić tę wielką krzywdę... Niech wie, że nie sprzedaję miłowania za pieniądze...
Czekałam z wieką niecierpliwością — wargi do krwi zagryzłam... Pomyślałam sobie, że
krótsze będzie to czekanie, jeżeli je prześpię...
Około dziesiątej położyłam się na kozetce... Chwycił mnie z miejsca sen mocny — twardy —
tłoczący... Marnie czułam się tego dnia...
Aż tu mnie budzi pokojówka, szarpie za ramię i wrzeszczy nad uchem:
— Proszę pani, proszę pani... Zerwałam się z miejsca - tknęło mnie coś od razu.
— Co jest? — pytam...
— Pan nie żyje — zamordowali…— jęczy ona i — w bek…
Zdębiałam.
— Zamordowali?! Pana?!
— Tak.... Policja jest... bandyta aresztowany. Siedzi tam w pokoju obok gabinetu...

67
Od razu — nie wiem dlaczego — błysnęło mi w mózgu: Antek! Jak bomba wpadłam do
pokoju i — widzę — Boże, Boże — Antek... Z kajdankami na rękach — oczy wbite w
ziemię... Zakotłowało się we mnie wszystko — jakby kto siekierą w łepetynę grzmotnął...
Antoś to ty?.. A niech to Bóg popamięta.
Ukryła oczy, w których wezbrały strumienie łez gorących.
— Rozumiem, domyślam się — szepnął Sarnecki głucho. — To on był dzisiaj w
ogrodzie, prawda?
Potrząsnęła potakująco głową.
— Jak to? — zdziwił się nagle Konrad. — Przecie go aresztowali.
— To prawda, ale uciekł z więzienia i wiesz z kim? Z Józkiem Rutczakiem...
— Aha...
— Widocznie się zwąchali przedtem albo, albo potem — licho ich wie... Znalazł sobie
Antoś kompana, zawalidrogę, nożowca i złodzieja — nie ma co. Ucieki razem z jednej celi —
w gazecie tak pisało.... Teraz pewno już razem gdzieś rozbijają...
Sarnecki zmarszczył brwi.
— Hm... A skąd ty, Janko, wiesz, że to był właśnie on, ten Antek?
— Sama nie wiem... Ale mnie coś tak tknęło jak wtedy…
W buduarze zapanowała długa, niezmącona cisza... W powietrzu kołysało się łagodne tykanie
zegarka, stojącego na stoliku… Janka oparła głowę na wzorzystej jedwabnej poduszce i
zdawała się zasypiać...
Konrad obserwował przez zmrużone powieki jej gibkie, jedrne ciało, rozciągnięte wzdłuż
kozetki... Siedział u jej nóg, od których przesączało się w jego jestestwo oszałamiające ciepło
kobiecego ciała...
Patrzył na jej kształtną głowę, na łabędzią szyję, spływającą łagodnie w jedwab szlafroczka,
na białe ramiona, przeświecające przez przezroczysta tkaninę...
— Janko...
Drgnęła. Podniosła nań wilgotne oczy.
— Słucham…
Ujął delikatnie jej dłoń.
— Czy bezwzględnie wierzysz w jego winę?...
— Jakżeby inaczej? Nikogo więcej wtedy nie było w gabinecie…Miał na rękach ślady
krwi i na ubraniu... Policja zastała go przy trupie, jak szukał czegoś w kieszeniach...
— Szukał w kieszeniach?
— Tak...
— A w biurku, w kasie?
— Zdaje się nie... Tak mówiła policja, tak pisały gazety.
Konrad podniósł się z miejsca i począł przechadzać się wolnym krokiem po pokoju... Na
czole pojawiły mu się głębokie zmarszczki, zwiastujące wytężoną pracę mózgu…

49)

Komisarz Jaskólski przy pracy.

68
Nazajutrz o godzinie szóstej popoludniu ktoś zapukał lekko w drzwi gabinetu komisarza
Wiktora Jaskólskiego.
— Proszę! — zawołał komisarz gromkim głosem. Na progu stanął woźny i zameldował
sucho:
— Pan Konrad Sarnecki.
— Poprosić.
Do gabinetu wszedł wysoki przystojny mężczyzna. Krok szybki, zdecydowany, znamionujący
energię i pewność siebie. Stanał przed biurkiem komisarza-detektywa.
— Czy mam zaszczyt z panem Wiktorem Jaskólskim?
— Tak jest...
— Jestem — Konrad Sarnecki — brat zabitego Zbigniewa...
— Bardzo mi przyjemnie.
Uścisnęli sobie dłonie. Komisarz wskazał gościowi krzesło.
— Proszę…Pan będzie łaskaw spocząć...
— Zacznę od sedna rzeczy — rzekł Sarnecki, zajmując miejsce. — Domyśla się pewno
komisarz, co mnie tu sprowadza... Sprawa tragicznej śmierci mego brata... Poinformowano
mnie, że śledztwo spoczywa w pańskich rękach…
— Cokolwiek nieściśle — zaśmiał się szeroko detektyw — albowiem nie spoczywa, lecz
toczy się, rwie naprzód…Jestem, powiem panu prawdę, zupełnie zaabsorbowany tą sprawą i
pracują nad nią bez wytchnienia... Wszystko inne odłożyłem na bok...
Konrad przyglądał się z zaciekawieniem ruchliwej twarzy Jaskólskiego. W ciemnych oczach
komisarza płonął ogień energii. Gdy mówił, usta poruszały się nieznacznie. Jakby szeptał,
choć płynęły z nich słowa silne, twarde jak ciosane z granitu. Czarne włosy spływały
łagodnymi karbami na tył głowy, odsłaniając wysokie inteligentne czoło.
— Czy śledztwo (wyrażę się stylem oficjalnym) daje pomyślne wyniki?
Detektyw wzruszył ramionami.
— I tak i nie. Muszę panu zaznaczyć, że sprawa jest niezwykle zagmatwana i tajemnicza.
Śledztwo nie mogło jeszcze do dziś dnia znaleźć swego punktu wyjścia. Mam jednak
nadzieje, że dam sobie z tym wszystkim radę, choć, przyznaję otwarcie, nie spodziewam się
tak prędko rezultatów…
— Dlaczego?
— Coraz to nowe, nieprzewidziane trudności piętrzą się na drodze śledztwa i tamują jego
normalny bieg. Niezwykle na przykład przeszkodziła mi w pracy ucieczka osobnika,
podejrzanego o morderstwo... Słyszał pan pewno o tym…
— Tak, słyszałem...
— Otóż właśnie — mówił dalej komisarz. — Takich przeszkód jest bardzo dużo... Jestem
jednak dobrej myśli, gdyż bądź co bądź doszedłem już do bardzo pomyślnych rezultatów...
Jeśli pan ciekaw...
— Ależ bezwzględnie — przerwał impulsywnie Sarnecki.
— Zapoznam tedy pana z dotychczasowymi wynikami moich badań. Są one bardzo
ciekawe. A więc przede wszystkim — co do samego morderstwa i mordercy: brat pański
został, jeżeli tak się można wyrazić, dwukrotnie zabity i to przez dwie zupełnie inne, nic nie
mające ze sobą spólnego osoby.
— Czyżby? — zdziwił się niezmiernie Konrad.

69
— Tak. Zaraz panu wszystko wyjaśnię... I jeszcze jedno: nie jest rzeczą wykluczoną, że
było więcej takich, którzy chcieli tejże samej nocy w godzinach pomiędzy jedenastą, a wpół
do dwunastej zamordować pańskiego brata. Natychmiast po morderstwie natrafiłem w
ogrodzie na świeże ślady czterech osób, z których każda szła niezależnie od drugiej w
odstępach czasu zaledwie kilkuminutowych. Ślady szły w kierunku pałacu... Na miejscu
zbrodni nad stygnącymi zwłokami Zbigniewa Sarneckiego aresztowałem niejakiego
Kryspina, którego w pierwszej chwili uważałem za istotnego mordercę...
— Uważałem? — przerwał Konrad.
— Uważałem — podkreślił dobitnie detektyw — gdyż obecnie jestem przekonany, że
człowiek ten nie zabił.
— Dlaczego więc traktuje komisarz jako przeszkodę w swem śledztwie ucieczkę tegoż
Kryspina z więzienia?
— Z zupełnie innych względów…Mógłbym od niego wydostać wiele ciekawych
szczegółów, choć on, nie wiem dlaczego, odmawiał dania mi wyjaśnień w sprawie swego
przybycia owej nocy do pałacu.
Sarnecki poruszył się niespokojnie.
Wyciągnął z kieszeni papierośnicę i poczęstował Jaskólskiego papierosem. Zapalili.
— Co utrwaliło pana komisarza w tym niezłomnym przekonaniu, że Kryspin jest
niewinny?
— Pan mnie nie rozumie. Nie powiedziałem, że Kryspin jest niewinny, lecz, że on nie
zamordował... Nic wykluczam, iż przybył on do pałacu ze zbrodniczymi zamiarami i, że z
przyczyn od niego niezależnych nie mógł ich wprowadzić w czyn.

50)

— W jakich tedy warunkach według pana komisarza odbyło się to podwójne morderstwo
i jaką rolę odegrały w nim osoby, które dokonały morderstwa i które dokonać usiłowały czy
zamierzały?
— Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć definitywnie — bez zastrzeżeń. Nie
przypuszczam, by każdy z tych zagadkowych zbrodniarzy działał z identycznych pobudek.
Stwierdzenie poszczególnych motywów zbrodni ułatwiłoby mi niezwykle pracę.
Morderstwo rabunkowe jest zupełnie wykluczone, stwierdziłem bowiem, że w chwili, gdy
przestępca dokonywał zabójstwa w drzwiczkach kasy tkwił klucz. Pieniądze i papiery
wartościowe były w zupełnym porządku — nietknięte. Tak samo portfel, który nieboszczyk
miał przy sobie, a w który znajdowała się spora sumka nie zainteresowała zbrodniarza.
Natomiast ktoś szukał czegoś w papierach leżących na biurku i poprzewracał zawartość
szufladek tegoż biurka.
Jestem bardzo zadowolony, panie Sarnecki, że zjawił się pan u mnie, gdyż ułatwi mi pan w
ustaleniu pewnych okoliczności i warunków życiowych, tyczących się zamordowanego.
— Z miłą chęcią uczynię wszystko, co mogłoby rzucić choć promień światła w tę ciemną,
ponurą tragedię — rzekł Konrad.
— Otóż właśnie. Dowiedziawszy się o pańskim przyjeździe do Łodzi, miałem i tak
zamiar wezwać pana do siebie. Przyszedł pan sam i to w odpowiednim momencie.
— Bardzo jestem zadowolony, i jeszcze raz podkreślam gotowość do usług.

70
— Zanim przejdę do tak zw. badania, zapoznam pana dokładnie z przebiegiem całego
śledztwa. Nic będzie to pana nudzić, prawda?
— Ależ! Wręcz przeciwnie.
— Zacznę od momentu morderstwa, a właściwie od kilku minut, poprzedzających
morderstwo. Siedziałem w tym tu oto gabinecie przy biurku.W pewnej chwili zadzwonił
telefon. Biorę słuchawkę i — słyszę głos pańskiego brata, wzywającego rozpaczliwie ratunku.
Niech pan uwraża — to niezwykle ciekawmy szczegół: człowiek, który widzi przed sobą
śmierć, niespodzianą, nieoczekiwaną, nieuniknioną ma jeszcze tyle czasu, by połączyć się z
urzędem śledczym i wzywać pomocy.
Dziwnymi, niezrozumiałymi dotychczas dla mnie pobudkami musiał kierować się przestępca,
który dopuścił do niebezpiecznego dlań alarmowania policji. Rozpaczliwy krzyk powtórzył
się w słuchawce kilkakrotnie, aż nagle głos pańskiego brata urwał się, zamilkł, jakby
przecięty.
Zrozumiałem, że tam siedzi już przy telefonie — trup. Nie odłożyłem jednak słuchawki.
Kierowałem się niepomylnym instynktem detektywa.
Posłałem natychmiast na miejsce zbrodni moich wywiadowców, sam zaś czekałem przy
telefonie. Spodziewałem się, że usłyszę jakiś szept, rozmowę, szelest czy kroki przestępców.
Takie drobne nic nie znacznaczące na pozór szczegóły mogą czasem przyczynić się do
zidentyfikowania, a co zatem idzie — łatwiejszego przytrzymania mordercy. To jednak, co
niebawem usłyszałem odbiegało daleko od wszelkich moich przypuszczeń.
Po kilku minutach bowiem rozległ się w słuchawce huk wystrzału rewolwerowego, a
jednocześnie z nim — czyjeś szybkie kroki, przybliżające się w stronę tamtego aparatu.
Jeszcze chwilę czuwałem przy telefonie, dopóki nie usłyszałem głosu mego wywiadowcy.
Wziąłem auto i pojechałem na miejsce. Zastałem tam wszystko jak przypuszczałem. Brat
pański siedział martwy przy biurku, trzymając słuchawkę w ręku. W tej pozycji zakończył
życie.
To było pierwsze morderstwo, jeżeli to można nazwać morderstwem. Nie było ono bowiem
morderstwem w pełnym znaczeniu tego słowa, gdyż jak stwierdziła sekcja lekarska, śmierć
nastąpiła wskutek udaru serca, spowodowanego nagłym przestrachem, przerażeniem. Potem
dopiero — ktoś, kto nie wiedział, że przy telefonie już trup, strzelił z odległości sześciu,
siedmiu kroków. Doszedłem do tych wniosków jeszcze przed przybyciem komisji lekarskiej,
która zresztą wydała orzeczenie, zgodne z moim.

51)
— Na miejscu zbrodni, jak już panu zaznaczyłem — mówił dalej komisarz Jaskólski —
aresztowałem owego Kryspina, robotnika fabryki Zbigniewa Sarneckiego. Plątał się w
zeznaniach, dawał mętne odpowiedzi, na niektóre pytania w ogóle nie dawał odpowiedzi tak,
żc byłem przekonany, że mam w ręku istotnego mordercę. Dalsze jednak śledztwo nie
wykazało bezwzględnych, niezaprzeczalnych dowodów jego winy. Poszlak jest dużo, bardzo
dużo, nie ma natomiast ani jednego bodaj dowodu.
— Dlaczego więc Kryspin nie został wypuszczony na wolność?
— Z tego choćby powodu, że nie wiadomo, czy nie chciał zamordować, względnie czy
nie brał udziału w organizowaniu morderstwa. Zresztą uciekł sam z więzienia i to w
okolicznościach wielce zagadkowych. Jeżeli można wierzyć zeznaniom dozorcy więziennego

71
i wartownika, w ucieczce tej brały udział jakieś „duchy“, zjawy, nieczyste siły. W sprawie tej
toczy się jeszcze śledztwo.
Osobiście jestem zdania, że był ktoś, kto pomógł dwóm więźniom celi nr 13 do wydostania
się na wolność. Ale to są rzeczy potoczne, dość luźno związane z zagadnieniem, które nas
interesuje.
Przejdę do moich odkryć, które poczyniłem bezpośrednio po morderstwie... Dotyczą one
przede wszystkiem śladów nóg, które utrwaliły się dokładnie w rozmokłej, wilgotnej ziemi.
Należały one do czterech osób.
Określę panu marszrutę każdej z nich. Jeden z owych „gości", którzy odwiedzili tragicznej
nocy pałacyk pańskiego brata wszedł zupełnie legalnie przez bramę. Otworzył ją kluczem i
przebył ogród, stąpając na palcach — ostrożnie. Drugi przedostał się przez mur i szedł
zupełnie śmiało — twardym, zdecydowanym krokiem. Trzeci był kulawy i podpierał się
laską. Wszedł również przez główną bramę, dostał się jednak do wnętrza pałacu od strony
kuchni, czyli zupełnie inaczej, aniżeli pozostali.
Co się zaś tyczy czwartego — to śladów jego nie znalazłem wcale w ogrodzie, natomiast były
one widoczne w pałacu. Marszruty tego najbardziej bodaj zagadkowego osobnika nie mogę
określić z tego powodu, że ślady zachowały się tylko częściowo. Zostały one „zniszczone“
przez służbę, która biegała po pałacu jak opętana.
Stwierdziłem tylko jedno: osobnik ten miał nogi owiązane jakimiś gałganami. Uczynił to,
powodowany niezwykłą ostrożnością. Być może, że ślady jego miały coś wybitnie
charakterystycznego, rzucającego się od razu w oczy, skoro tak staranie je ukrył.
Konrad słuchał wynurzeń komisarza Jaskólskiego z wielkiem zaciekawieniem.
— Skąd ma pan tę pewność — zapytał — iż wszyscy ci osobnicy nie tworzyli jednej
bandy?
— To jest wykluczone. Proszę zważyć: każdy szedł inną drogą, w inny sposób dostał się
do ogrodu i do pałacu. Gdyby łączyła ich spólność interesu, weszliby przecie wszyscy przez
bramę. Było to najbardziej bezpieczne, tym bardziej skoro jeden z nich posiadał z pewnością
klucze. A zresztą — owo podwójne morderstwo, owo strzelanie do trupa?
— Zupełnie słusznie — przyznał Konrad rację argumentom Jaskólskiego.
— Każdy działał z osobna, na własną rękę — mówił detektyw. — Dwaj wprowadzili w
czyn swoje zamiary, pozostali — nie.
— Czy wśród tych śladów znalazł pan odciski butów Kryspina?
— Tak jest.
- Które?
— Kryspin właśnie otworzył bramę kluczem i ostrożnie, ledwo dotykając czubkami
butów ziemi, przeszedł ostrożnie przez ogród i głównym wejściem dostał się do pałacu.
— Aha, aha — rzekł jakby do siebie Sarnecki i począł bębnić palcami po blacie biurka.
Czynił wrażenie człowieka zlekka zakłopotanego.
Jaskólski przyjrzał mu się bacznie, jakby chcąc wyczytać z jego twarzy, wszystkie myśli i —
nic nie odpowiedział.
W gabinecie zaległa cisza, przerywana tykaniem zegara, wiszącego na ścianie.

72
52)
— To jest mniej więcej wszystko — rzeki po chwili komisarz Jaskólski — co mogę panu
w tej sprawie powiedzieć. Dalsze etapy śledztwa z wielu względów muszę na razie przed
panem zataić. Wzlędy — czysto służbowe. A teraz chciałbym zadać panu kilka pytań.
— Słucham — odparł Sarnecki.
— Ciekawią mnie przede wszystkim sprawy majątkowe pańskiego brata.
— Jeżeli idzie o to, niewiele będę mógł w tej materii powiedzieć. Mieszkam od
kilkunastu lat w Londynie i z tego chociażby powodu nie mogłem się bliżej interesować tą
kwestią. W listach donosił mi Zbigniew, że powodzi mu się doskonale, o czym z resztą
wiedzą wszyscy w Łodzi...
— Aha... Pan jest jedynym sukcesorem majątku brata, prawda?
- Tak...
— Czy inni krewni nie czują się tym pokrzywdzeni?
— Nie mamy prawie wcale krewnych. Rodzice nie żyją już dawno, rodzeństwa nie
mieliśmy. Jeden brat ojca zmarł przed wojną jeszcze w Melbourne, a z dwóch sióstr matki,
które dawno już wyemigrowały do Stanów Zjednoczonych, jedna zmarła, a druga jest żo-
ną jakiegoś milionera. Poza tym brat, jak również ja jesteśmy kawalerami.
— Czy brat pański nie zwierzał się panu w listach z jakichś trosk życiowych, z jakichś
obaw?
— Nic, nic... Listy jego byty zawsze nacechowane optymizmem człowieka,
zadowolonego w zupełności z życia.
— Teraz proszę odpowiedzieć mi na następujące niedyskretne pytanie, pan
odziedziczył po swym bracie nie tylko majątek, prawda?
Twarz Konrada pokryła się lekkimi, ledwo dostrzegalnym rumieńcem. Sam nie zdawał sobie
sprawy, dlaczego to pytanie komisarza Jaskólskiego zmieszało go niezwykle.
— Panu idzie zapewne o pannę Lubasiównę, czy tak?.. — pytał, patrząc prosto w oczy
detektywowi.
— Tak jest.
— Owszem... Odziedziczyłem ją również, jak się pan wyraził.
— Czyli łączą ją z panem takie same stosunki jak z bratem...
— Mniej więcej — odparł sucho Konrad, mocno niezadowolony z tego wtrącania się
Jaskólskiego w jego prywatne sprawy. Komisarz jednak, nie zwracając na to najmniejszej
uwagi, indagował dalej:
— Czy jest to osoba godna zaufania? Pan ją pewno zdołał już bliżej poznać...
— W zupełności zasługuje na zaufanie. Pomimo, że była tylko kochanką brata, odnosił się do
niej jak do najbardziej legalnej żony. Tak samo traktuję ją i ja.
Mówił to wszystko w sposób grzeczny, ale niemniej stanowczy. Raziła go niezwykle ta
bezceremonialność detektywa w bezpośrednim traktowaniu tak zw. „delikatnych spraw”.
— No, starczy już na dzisiaj tego badania — uśmiechnął się pod wąsem Jaskólski. — Nie
jest wykluczone, że za dzień, dwa wezwę pana do siebie.
— Proszę bardzo — odrzekł Sarnercki i pożegnał się z komisarzem.
Wsiadł do czekającego nań przed gmachem urzędu auta i kazał zawieść się do domu.
— Ciężką robotę będzie miał z tym wszystkim Jaskólski — myślał, ćmiąc wyborne
cygaro. — Sprawa jest więcej zagmatwana, aniżeli przypuszczałem. Czterech zbrodniarzy na

73
jedna noc - to rzeczywiście trochę za dużo. Ale sprytna bestia siedzi w tym komisarzu. Wie z
pewnością więcej, aniżeli mi powiedział...
Zaśmiał się z cicha do siebie
— Oni wszyscy jednacy: nie mają zaufania do ludzi, pozbawionych munduru.
Auto zatrzymało się przed pałacykiem. Konrad otworzył drzwiczki i wyskoczył na chodnik.
Portier otworzył mu bramę.
— Czy pani w domu?
- Nie, wyszła przed chwilą... Pojechała powozem...
— Dokąd?
— Nie wiem, nic nie mówiła..
Konrad zatrzymał się w miejscu, jakby sie nad czymś zastanawiał.
— Jeżeli pani przyjedzie, proszę powiedzieć, że jestem u siebie w gabinecie i czekam na
nią.
— Dobrze.
Brama zamknęła się bezszelestnie.

53)

Małpa, którą nasi przyjaciele wzięli w jasyr40 po tak uciążliwej i bohaterskiej walce, okazała
się bestią bardziej wygłodniałą i niemniej tymi wszystkimi przejściami wystraszoną, aniżeli
krwiożerczą.
Po kilku dniach oswoiła się już zupełnie i zdawała się być zadowolona z takiego obrotu
rzeczy, tym bardziej, że na pożywieniu, którego dotkliwy brak przez dłuższy czas odczuwała,
nie zbywało jej bynajmniej.
Mimo swego olbrzymiego wzrostu, zwierzę było niezwykle ruchliwe i zwinne. Był to goryl,
małpa jak wiadomo największą ze wszystkich tych bestii obdarzona inteligencją i niezmiernie
swym wyglądem podobna do człowieka.
„Mieszkała“ nadal w swojej szopie, do której bardzo się przyzwyczaiła, „stołowała“ się zaś w
izdebce dwóch uciekinierów.
— Jednej rzeczy nie mogę w żaden sposób zrozumieć — rzekł pewnego dnia Antoś do
Rutczaka — oto skąd ta małpa wzięła się wtedy w więzieniu i w jaki sposób znalazła się
razem z nami tutaj na tym pustkowiu?
Józek wzruszył ramionami i odparł:
— Ba, gdybym ja wiedział, gdybym, rozumiał... Myślę sobie tylko, że to tak nie było. Ot,
poprostu — wykombinowaliśmy sobie, że to byty te same wrzaski — wtedy na korytarzu i
podczas tych dwóch nocy...
— Ależ, co ty też gadasz?! — przerwał Kryspin, machnąwszy ręką. — Mogło się zdawać
jednemu, ale nigdy — dwóm. Założyłbym się o każdą sumę, że małpa ta była wówczas w
więzieniu. Co tam robiła — tego nie wiem, ale fakt, że była.
— Więc to niby ona — zaśmiał się Józek — wrzuciła nam te sznury do celi?
— Et, głupiś jak but — zakończył rozmowę Antoś i podniósł się z miejsca.
— Dokąd idziesz? — zapytał Rutczak.

40

74
— Do małpy... Przyprowadzę ją tutaj... Od rana nic jeszcze nie żarła…Przygotuj coś dla
niej...
Wyszedł na dwór i skierował kroki w stronę szopy. Józek został w izdebce i zakrzątnął się
koło przygotowania pożywienia dla małpy. Prowiantów mieli ostatnio pod dostatkiem.
Każdego wieczoru wymykał stę Rutczak chyłkiem na miasto i wracał po jakiejś godzinie,
obładowany obficie pakunkami.
W jaki sposób zdobywał te najrozmaitsze produkty — pozostanie jego tajemnicą. W każdym
razie nie kupował ich, bo chłop, jak się to mówi, groszem nie śmierdział.
Co prawda Antoś odnosił się do tych tajemniczych wycieczek Rutczaka niezbyt przychylnie,
ten jednak zapewniał go, że zdobywa wszystkie te artykuły żywnościowo w sposób
najzupełniej uczciwy.
Mieli tedy trzej41 nasi przyjaciele dość obficie zaopatrzoną spiżarnię, której głównym
zarządcą i gospodarzeni został Józek. On to miał na sobie obowiązek zaspakajania potężnego
apetytu Antosia, małpy, no i swojego.
Teraz też przebierając wśród stosów najróżniejszych torb i torebek szukał czegoś
odpowiedniego do „zjeścia” dla małpy.
Nagle drzwi otworzyły się szeroko a na progn staną Antoś.
Rntczak poznał po nim od razu, że przyszedł z niezwykłą wieścią.
— Co się stało? — zawołał, spoglądając z niepokojem na przyjaciela.
— Małpy nie ma!
Teraz dopiero Józek zauważył, że Antoś przyszedł sam bez zwierzęcia.
— Jak to? — zapytał — otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
— Ktoś musiał ją stąd zabrać — mówił Kryspin niezwykle wzburzonym głosem. —
Pamiętam doskonale, że zastawiłem dzisiaj drzwi szopy wielkimi kamieniami. Teraz
przychodzę i patrzę — kamienia nie ma, drzwi przymknięte, a małpy — ani śladu.
— To może ona sama wyszła…
— Skądże... W szopie był na pewno jakiś człowiek... Przyniósł małpie żarcie, którego
resztki tam pozostały…
— Phi — gwizdnął Rutczak — to źle...
— Chyba, że źle — mruknął Antoś, bardzo przejęty sprawą tajemniczego zinknięcia
czworonożnego lokatora z szopy.

54)

— Będzie trzeba stąd zmykać — rzekł po chwili Józek — Nie jest tu tak bezpiecznie,
jakżeśmy w początku myśleli.
— Zmykać, zmykać — powtórzył Antoś, rozkładając ręce — ale jak, ale dokąd?
Rutczak poklepał go po ramieniu.
— Niech cię o to głowa nie boli; urządzę wszystko tak elegancko, że ani się spodziewasz.
Tutaj nie możemy już dłużej zostać. Z małpą — to pół biedy, ale jeżeli tu już ludzie
przychodzą — to kiepsko z nami...

41

75
Kryspin nic nie odpowiedział, zajęty swoimi myślami. Stanął przy oknie i machinalnie począł
bębnić palcami po szybie. Na dworze było zupełnie ciemno - choć oko wykol. Nagle Antoś
wydał — krótki okrzyk zdumienia i zawołał w stronę Rulczaka:
— Józef! Gaś lampę — szybko!
Po chwili już mała izdebka tonęła w nieprzejrzanych ciemnościach
— Patrz...
Ręką wskazał mu na zbliżające się z oddali dwa nikłe światełka.
— Auto — rzekł Józek.
— Tak. Jedzie w naszym kierunku.
Światła reflektorów powiększały się z wielką szybkością. Usłyszeli cichy, przytłumiony
warkot motoru. Z wielkim naprężeniem oczekiwali tego, co miało nastąpić. Samochód jednak
nie wjechał w uliczkę, na której znajdowały się zabudowania, lecz stanął na samym rogu.
Widocznie szofer znał już dobrze teren i chciał uniknąć jazdy w rozmiękłym błocie.
— Może policja? — rzucił szeptem pytanie Rutczak.
— Diabli wiedza — odparł Antoś.
Wśród ciemności zauważyli słabo zarysowujące się na ulicy sylwetki.
— To nie policja — rzekł Józek — Byłoby ich więcej, niż dwóch.
Tajemnicze postacie zbliżały się w kierunku zabudowań.
— Csss, — syknął Rutczak — ten ktoś prowadzi naszą małpę... Poznaję ją po chodzie...
Antoś wytężył wzrok.
— Masz słuszność — to jest małpa.. Ale kto — ten drugi?
— Widocznie ten, który ją stąd zabrał...
Obserwowali tę niezwykłą parę z zapartym oddechem.
— Możebyśmy tak wyszli i capnęli tego jegomościa? — zaproponował Rutczak.
— Daj spokój! Diabli wiedzą ilu ich tam siedzi jeszcze w samochodzie...
Człowiek z małpą przesunął się cicho jak cień przez podwórze i udał się w kierunku szopy.
— To ci heca... — mruknął Józek, przejęty widać bardzo niezwykłą sytuacją. Po upływie
kilku minut zagadkowy osobnik wrócił sam, wyszedł na ulicę i podążył w stronę czekającego
nań auta. Reflektory zakreśliły zygzakowate półkole i roztopiły się zwolna w mrokach nocy.
Nasi przyjaciele stali jeszcze przez kilka minut przy oknie, obserwując niknące w dali
światełka, wreszcie Antoś rzekł, odetchnąwszy z ulgą:
— No, nareszcie... Zapadl światło...
— Odwiedzimy ją teraz, prawda? — zapytał Rutczak.
— Możemy... Eh, gdyby ta małpa mogła gadać — westchnął Antoś i nagle zawołał
głośno; — Wiem już, Józek, wiem!
— Co wiesz? — zdziwił się Rutczak. spoglądając pytającym wzrokiem na swego
przyjaciela.
Kryspin uderzył się z całej siły w czoło.
— A to dopiero faja ze mnie, a to się sfrajerowałem! Przecie jest proste jak obręcz, że ten
gość — to właściciel tej małpy, że on był wtedy z nią w więzieniu.
— Fiut — gwizdnął przeciągle Rutczak, poruszony do głębi słowami swego przyjaciela.
— Faja, faja — powtórzył Antoś kilkakrotnie i począł przechadzać się wielkimi krokami
po izdebce.

76
— Siuchaj-no, Antek, — rzekł po chwili Józek — Wszystko jedno jak jest, czy to jest ten,
czy nie ten, sprawa przedstawia się jakoś niewyraźnie. Musimy się ostro wziąć do roboty i
wszystko ostrożnie wybadać. Chodźmy przede wszystkim do małpy…
Wyszli na podwórze.

55)

Chodzili przez dłuższy czas w milczeniu. Wreszcie Kryspin rzeki:


— Myślę i myślę, lecz zrozumieć nie mogę, co za interes mógł mieć ten jegomość, by
uwolnić nas z więzienia... Zagadka, zagadka...
— Ja się też nad tym głowiłem i ostatecznie doszedłem do jednego przekonania...
— Do jakiego?
— Że tu zaszła jakaś omyłka... Chciał uwolnić kogoś innego i pomylił cele — rzecz
prosta... Zabrał dziś stąd tę małpę widocznie po to, by naprawić błąd, ale mu się pewno coś
nie udało, skoro tak prędko wrócił.
— Niech cię piorun trzaśnie, Józek! — zawołał Antoś z nieudanym zachwytem — A toś
ty wszystko mądrze wykalkulował, niby sam „syszczyk“42 Sherlok Holmes43. Masz rację,
masz rację... Inaczej przecie być nie mogło...
— A widzisz? — zawołał uradowany dawanym mu uznaniem Rutczak — I moja głowa
może się także na coś przydać.
— Bezwzględnie... Tylko pilnuj tej głowy, bo się boję, że kat będzie z niej miał
największą uciechę...
— Idź — odparł Rutczak — u nas katów nie ma44...
— Nie ma dotychczas, ale czytałem raz w gazecie, że „urząd" taki ma być w Polsce
zaprowadzony45...
— Niech będzie — co to mnie obchodzi... Głowy mi nikt nie utnie i — kwita.
— A noś-że ją sobie zdrowo — zaśmiał się Antoś...
Byli już przy szopie. Odwalili wielki kamień, którym były zastawione drzwi i weszli do
wnętrza.
Małpa, która zwykle witała swoich nowych przyjaciół z wielką życzliwością, spoglądała teraz
na nich spode łba z ponurym błyskiem w przymrużonych oczach.
- Co się tej bestii znowu przytrafiło — mruknął Antoś i wyciągnął rękę, by ją pogłaskać, jak
zwykle czynił, po karku.
Małpa jednak wydała z piersi jakiś głuchy, złowrogi pomruk i, wyszczerzywszy zęby,
odtrąciła silnym machnięciem łapy dłoń Kryspina.
— Zewściekliła się czy co? — denerwował się Rutczak i skoczył ku zwierzęciu.
Małpa z niezwykłą zręcznością wdrapała się na belkę, mieszczacą się pod pułapem i zawyła
groźnie, jakby gotując się do walki.
— Józek, daj spokój! — zawołał Antoś, widząc, że zwierzę jest czymś niezwykle
rozdrażnione.
42
43
44
45

77
Ale Rutczak go nie słuchał. Wytaszczył skądiś jakiś gruby kij i, grożąc nim małpie, zawołał
gromkiem głosem:
— A zejdziesz tu z tej belki, psiawiaro? A zejdziesz?
Zamierzył się kijem, jednak w tej samej chwili zwierzę skoczyło mu całym ciężarem swego
cielska na kark. Józek wrzasnął przeraźliwie i runął ciężko na podłogę.
Małpa atoli nie dała jeszcze za wygraną. Rzuciła się ku leżącemu i, chwyciwszy go za gardło,
zacisnęła kurczowo dokoła potwornie długie palce. Ale Antoś skoczył już z pomocą swemu
przyjacielowi. Kopnął zwierzę z całej siły w bok, zdzieliwszy ją jednocześnie laską w pysk.
Wrzask małpy rozległ się w szopie i obił się głuchym echem o zbutwiały pułap.
— Zabij tę bestię — jęknął nienawistnie Rutczak, podnosząc się z trudem z podłogi —
zabij, Antoś, nie żałuj...
— Daj spokój, nie można — perswadował Kryspin.
Wyszli z szopy, zostawiając w niej ogłuszone uderzeniem zwierzę.
— Jak się czujesz? — zapytał Antoś Rutczaka.
— Zupełnie dobrze, — odrzekł Antczak — tylko kark mnie trochę boli… Ale ciężka to
ona jest, ta małpa, niech ją cholera ściśnie... Już ja się z nią obrachuje, tylko czas na to
przyjdzie...
Antoś zaśmiał się z cicha.
— Gadasz o niej, jakby to był człowiek... Rzecz wiadoma, że zwierzę rozumu nie ma...
— Chyba że nie ma... I to już drugi raz ona tak na mnie, ścierwo...
— Trudno, widocznie się jej nie podobasz... Ale żarty na bok, musimy postanowić, co
robić dalej... Mam wrażenie, że ten gość przyjdzie znowu lada dzień po małpę, jeżeli mu się
dzisiaj nie udało nic zrobić...
- Jestem pewny, że przyjdzie dziś jeszcze albo jutro…
— I ja tak myślę... Chodźmy więc do izby i naradzimy się, co dalej czynić należy…

56)

Na walnej „konferencji", która odbyła się tejże jeszcze nocy pomiędzy dwoma przyjaciółmi
ustalono definitywnie, plan działania na najbliższą przyszłość.
Postanowiono przede wszystkiem, że Józek uda się na miasto do znajomego fryzjera i
zaopatrzy się w peruki, wąsy, brody itp. utensylia46, mogące zmienić do niepoznaki wygląd
człowieka. Następnie wystara się również o jakieś bezpieczne „pomieszkanie”, a możliwie i o
uczciwą pracę.
— Byłbym bardzo rad — mówił Kryspin — gdybym mógł pracować, albo mieszkać gdzieś w
pobliżu pałacyku Sarneckiego. Nie uśmiechaj się, szelmo, bo nie wiesz, o co mi idzie... Wcale
nie mam teraz Janki na myśli, lecz po prostu chciałbym nawiązać kontakt ze służbą
pałacową... Muszę wyjaśnić tę tajemnicę, której padłem ofiarą, inaczej będę wiecznym
zbiegiem, poszukiwanym przez policję. Sądzę, że mi nie odmówisz pomocy w wykryciu
zbrodniarza, za którego niecne czyny ja niewinnie cierpię...
— Nic odmówię ci bezwzględnie — odparł Rutczak — choć wątpię czy uda ci się coś
zrobić. Cała policja była posławioną na nogi i nic nie zdziałała a ty chciałbyś...

46

78
— Bo policja — przerwał Antoś — poprowadziła od razu śledztwo fałszywymi torami. Ja
jestem dla nich mordercą i to im wystarcza. Jestem pewny — sam sobie nie zdaję sprawy
dlaczego — że uda mi się rozwiązać zagadkę... Wtedy dopiero będę wolny, przedtem — nie
ma najmniejszej nadziei.
Zamilkł i zamyślił się nad czymś głęboko. Tak, Antoś mówił szczerze, twierdząc, że wierzy w
triumf prawdy. Nie wiedział kiedy przyjdzie jej zwycięstwo — prędzej czy później — że
jednak przyjdzie — tego był pewny.
Ta wiara w lepsze jutro dodawała mu dziwnej otuchy i zachęcała do walki z przeciwnościami
losu.
Byle się dostać do pałacu, wybadać sprytnie służbę, odnaleźć jakieś ślady, a wszystko może
być dobrze. Co prawda sporo czasu upłynęło już od owej tragicznej nocy, być może, iż
żadnych śladów po niej nie uda się już odnaleźć, ale próbować trzeba.
Czasami nic nieznaczący szczegół, jakiś błahy przedmiot może się przyczynić do wykrycia
przestępcy.
Kryspin wie o tym wszystkim, bo miał w swoim czasie znajomego, który pracował w policji
jako ajent śledczy. On to wtajemniczał naszego bohatera w zawiłe arkana sztuki detektywnej.
Dzięki niemu zapoznał się Antoś z najnowszymi metodami śledczymi, co prawda pobieżnie i
mocno po dyletancku, ale bądź co bądź postanowił wyciągnąć z nich obecnie odpowiednią
korzyść.
Z zamiarów swych zwierzył się Rutczakowi, który w głębi duszy nie podzielał optymizmu
swego przyjaciela, jednakże nie okazywał mu tego po sobie, nie chcąc odbierać mu nadziei.
Nie kładli się tej nocy spać, ciągle gwarząc o mniej lub więcej ważnych sprawach.
Uradzili, by opuścić dotychczasowe „mieszkanie" dopiero za kilka dni. Rozumowali bowiem,
że ów zagadkowy osobnik winien się tu zjawić w ciągu najbliższego czasu. Zbyt bardzo już
ich zaintrygował, by mogli się zdecydować na pozostawienie w mrokach tajemnicy
zagadkowego jego udziału w ucieczce z więzienia.
Jakiś instynkt szeptał Antosiowi, że to nie był zwykły przypadek, choć początkowo przyznał
temu twierdzeniu Józka rację.
— Musimy przede wszystkiem sprawę tę wyświetlić, a potem dopiero opuścimy to
pustkowie — mówił do Józka.
— Dobrze, zgadzam się — odrzekł Rutczak — ale w jaki sposób to uczynimy?
— Będziemy czekać, aż on tu przyjdzie... Przyjdzie pewno, jak dzisiaj samochodem, bo z
małpą nie może przecie paradować po ulicy… Może nam się uda wydostać coś od szofera,
może co innego — zobaczy się... Jakoś to będzie.

57)

Dwa dni czekali napróżno, dopiero trzeciej nocy, kiedy obaj spali już mocno, rozległ się nagle
na ulicy ciężki, urywany warkot motoru. Antoś, który miał sen czujniejszy, zerwał się
natychmiast z posłania i obudził Rutczaka.
— Józek, wstawaj! On jest…
Wyjrzeli oknem na ulicę. Tym razem auto zatrzymało się tuż przed samą ruderą, a nie jak
wtedy na rogu. Noc była dość jasna, choć księżyca na niebie nie było.

79
Z auta wyskoczył jakiś mężczyzna niskiego wzrostu i udał się wprost w stronę szopy. Józek
wytężył wzrok przed siebie.
— Słuchaj-no, Antoś, — szepnął podnieconym głosem — w aucie został tylko szofer...
Więcej nikogo nie ma.
— Więc?...
— Można by go było przekabacić...
— Nie... Mamy zbyt mało czasu... To jest pewno jego zaufany człowiek, albo zgoła jakiś
spólnik... Gadać z nim nie ma najmniejszego sensu, bo w najlepszym razie nic nie powie, a w
najgorszym — wyjmie spluwę i strzeli w łeb... Zależy od tego, co oni tu za konszachty mają...
— Hm... co więc zrobimy?
— Czekaj — już wiem! — zawołał Antoś uradowanym głosem. Zmień mi tylko
fizjomordę47 i sobie również.
Rutczak, nie tracąc ani chwili skoczył po peruki i sztuczne brody.
— Prędzej, prędzej —- naglił Kryspin — bo on zaraz wróci z małpą…
Józef z niezwykłą wprawą wziął się do roboty i po kilku zaledwie sekundach „wykończył”
Antosia i siebie.
— Teraz — za mną — szepnął Kryspin. Wyszli na dwór. Nagle do uszu ich doszły z dala
odgłosy czyichś kroków.
— Wraca już — zgrzytnął zębami Antoś i rzekł pośpiesznie do Rutczaka: - Idź w stronę
ulicy Narutowicza48 a ja skoczę do samochodu... Zaczekaj na mnie przy pierwszym
przystanku tramwajowym przed parkiem Staszica49.
— Dobrze — odparł Józek, zaś Antoś począł się ostrożnie posuwać w stronę samochodu.
Już jest przy wozie. Serce wali mu niemiłosiernie, gdy wyciąga z kieszeni nóż i przykłada
ostrze do opon.
Cichy syk powietrza rozległ się wśród ciszy nocnej. To Antoś silnym pchnięciem ręki wsadził
nóż w twardą gumę. Działał prędko i zdecydowanie. Słysząc już z bliska kroki tajemniczego
osobnika i małpy, odbiegł kilka kroków wstecz i drogą okólną dostał się na plac, gdzie
mieściły się zabudowania.
Tutaj czuł się zupełnie bezpiecznie. Znał przecie doskonale teren i z łatwością wydostał się z
powrotem na ulicę w punkcie znacznie oddalonym od miejsca postoju auta.
Nie oglądając się poza siebie, pobiegł czym prędzej w kierunku ulicy Narutowicza.
Na umówionym miejscu zastał Rutczaka, który oczekiwał go z wielką niecierpliwością.
— Gotowe — w porządku! — szepnął przyjacielowi na ucho.
— A coś ty właściwie zrobił?
— Pociąłem opony... Będą teraz nasadzali zapasowe koło, a my przez ten czas postaramy
się o taksówkę..,
— Klasa. — zawołał Rutczak, zacierając dłonie. — Bardzo dowcipnie urządziłeś to
wszystko...
— No, chyba — odparł Antoś nie bez pewnej zarozumiałości.
Józek nie mógł ustać na miejscu z wielkiego podniecenia!
— Skoczę po taksówkę — poczekaj!

47
48
49

80
I, nie czekając na odpowisdź, podążył w stronę ulicy Piotrkowskiej. Kryspin został przy
przystanku, nasłuchając co chwila, czy nie usłyszy charakterystycznego szumu samochodu.
— Byleby się nie spóźnić, byleby zdążyć — mówił do siebie, przechadzając się
nerwowym krokiem po chodniku.
Nagle w głębi ulicy Prez. Narutowicza zabłysły światła samochodu.
Antoś pośpieszył na spotkanie.
— Nie wysiadaj! — zawołał do Rutczaka, który otworzył drzwiczki taksówki.
Widząc zaś zdziwioną minę przyjaciela, dodał:
— Zaczekamy lepiej przy ulicy Skwerowej50... Oni przecie innej drogi nie mają... Muszą
tędy jechać.
Wsiadł do samochodu i wydał odpowiednie dyspozycje szoferowi.
— Nie chcę, żeby to wyglądało podejrzanie... — objaśniał Rutczaka — Po tym wypadku
z oponami będą bardzo ostrożni, bo poznają od razu, że ktoś rozmyślnie pociął gumy... W tej
części ulicy ruch jest większy, ludzie jadą z dworca51 i nasza taksówka nie rzuci się im w
oczy. Wjechali w ulicę Skwerową i zatrzymali się tuż u samego jej wylotu.
— Czy szofer wie już jak ma jechać? — zapytał Kryspin.
— Wie... Będzie się trzymał w znacznej odległości za tamtym autem… To jest zresztą
mój znajomy...
— Kto? Szofer?
— Tak…
— A to jeszcze lepiej...
Umilkli i czekali w naprężeniu na dlaszy bieg wypadków.
Po upływie kilkunastu minut rozległ się w górnej części ul. Narutowicza szum motoru.
— Jedzie… - szepną Antoś i ścisnął z całej siły dłoń Józka.
W tej samej chwili przemknęła przed ich oczami długa wytworna limuzyna.
- Jazda! – zawołał Rutczak w stronę szofera.

58)
Taksówka poderwała się z miejsca i sunęła całą siłą gazu naprzód. Minęli w szalonym pędzie
ulicę Prez. Narutowicza i wpadli na Piotrkowską.
Limuzyna sunęła gładko na przedzie, a za nią — w odległości trzydziestu metrów podrygiwał
na resorach „kryty Ford"52.
— Jedziemy jak na złamanie karku — szepnął Józek, obserwując mknące w tył z
niezwykłą szybkością kamienice.
— Dobra jazda — mruknął Antoś, wciskając się gładko w miękkie siedzenia.
Rutczak poprawił mu długie, płowe wąsy, które, przyczepione w zbytnim pośpiechu, nie
trzymały się zbyt mocno.
— Ale też wyglądasz! — zaśmiał się z cicha — Rodzona matka nie poznałaby cię teraz.
- A i ty nie lepiej się prezentujesz z tą kozią bródką i czarną przepaską na oku. Podobny jesteś
teraz zupełnie do mego rzyjaciela, Władka Góralskiego...
— Władek Góralski? — zmarszczył brwi Józek, jakby sobie coś przypominał.

50
51
52

81
— Znasz go? — ożywił się Kryspin.
— Kochany chłopak... Ciekaw jestem, co on tam teraz beze mnie robi... Już go kawał czasu
nie widziałem...
— Władek Góralski! — powtórzył po chwili Józek. — Znam skądciś to nazwisko, obiło
mi się ono ostatnio o uszy, ale nie przypominam sobie gdzie i kiedy.
— Pewno na Bałutach: jego tam wszyscy dobrze znają.
— Być może — zgodził się Rutczak
— Józek! — rozległ sie nagle głos szofera — Oni stanęli...
— Stań więc i ty…
Taksówka zatrzymała się w miejscu.
— Co robimy? — rzucił pytanie Józek.
— Wysiadamy!....
Wyszli pośpiesznie z samochodu i ruszyli naprzód.
— Ot, tam stoją przed tym murem — rzekł Antoś, wskazując na czerwone światełko,
umieszczone z tyłu limuzyny.
— Patrz — no, Antek! — zawołał nagle Rutczak, stając jak osłupiały. — Przecie to jest
pałac Sarneckiego.
Słowa te podziałały piorunująco na Kryspina. Krew buchnęła mu do twarzy, oczy zajaśniały
niezwykłym blaskiem.
— Tak, masz racię…— odparł po chwili nie mogąc wyjść z wielkiego zdumienia.
Józek nie traci jednak przytomności umysłu. Orientując się w lot w sytuacji pociągnął
Antosia za sobą do najbliższej bramy.
— Zaczekamy tutaj — objaśniał pośpiesznie — żeby nas nie zauważyli… Mam
wrażenie, że jegomość z małpą ma dziś zamiar odwiedzić ten pałacyk. Stanęli co prawda
trochę dalej, ale tam jest jakiś plac…
— Czego on tu szuka?... — zapytał Kryspin nie mogąc ukryć lekkiego niepokoju, który
przebijał w jego głosie. Józek wzruszył ramionami:
— Ba, gdybym wiedział...
Wysunął lekko głowę, i obserwując stojącą opodal limuzynę, dzielił się swymi
spostrzeżeniami z Antosiem.
— O, drzwiczki się otwierają... —szepnął po chwili — On wyszedł z samochodu i rozgląda
się bacznie dokoła... Przysięgnę, że knuje coć złego… Wchodzi z powrotem… Czyżby miał
zamiar odjechać... Nie, wychodzi z powrotem, ale nie sam... Małpa... Ale ci bestia ubrana w
jakiś chałat i w czepku... Antek, co się dzieje!.. Małpa hycnęła przez mur a on wskoczył
znowu do samochodu... Zdjął z niej przedtem ten chałat... Świeci się bestia, jak obsypana
robaczkami świętojańskimi. Co to? Czary, czy co do licha?
Głos Józka stawał się coraz bardziej podniecony, coraz bardziej gwałtowny i donośny.
Teraz już Kryspin nie mógł pohamować swojej ciekawości i wychylił głowę. Nic jednak
szczególnego nie mógł zaobserwować. Limuzyna stała w tym samym miejscu — na ulicy
panowała niczym niezmącona cisza. Wpił się palcami w ramię Rutczaka.
— Czy małpa jest w pałacu?...
— Mówiłem ci przecie... Przesadziła mur i skoczyła do ogrodu..
— A on? — wykrztusił pośpiesznie Antoś.
— W samochodzie...

82
— Czekaj - zawoła! Kryspin i nim Józek zdołał coś powiedzieć, wypadł z bramy i
pobiegł naprzód.
— Antek, Antek! — zawołał Rutczak sądząc, iż przyjaciel jego uległ pomieszaniu
zmysłów. Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi. Dopadł szybko do muru i począł się
wspinać ku górze po żelaznych sztachetach.
W tej samej chwili wśród ciszy nocnej rozległy się trzy strzały rewolwerowe, szybko po sobie
następujące.
To strzelano z limuzyny. W pierwszej chwili zdawało się Rutczakowi, że jedna z kul dosięgła
jego przyjaciela, bowiem Antoś zachwiał się całym ciałem, jakby miał na ziemię runąć.
Kryspin jednak wspiął się jeszcze wyżej, przesadził mur i zniknął nagle Józkowi z oczu
— Dobrze skoczył – pomyślał Rutczak i pobiegł naprzód.
Widocznie w limuzynie zwąchano już grożące niebezpieczeństwo, gdyż nagle samochód
ruszył całym pędem z miejsca.

59)

Józek zatrzymał się przed bramą pałacu zupełnie zdezorientowany. Wypadki następowały po
sobie z tak przerażającą szybkością, że trudno mu było wyrobić sobie z nich jakiś krytyczny
sąd zająć wobec wytworzonej tuż pod ręką sytuacji mniej lub więcej zdecydowane
stanowisko.
— Antoś jest w pałacu... — dokoła tej myśli wirował jego mózg.
— Być może, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo, że oczekuje od niego, Józka
pomocy.
Rutczak czuł się kompletnie bezradny. Co zrobić? Czy pójść śladami Antosia i dostać się do
pałacu? Licho wie, co się tam teraz odbywa... Nie wolno się zbytnio namyślać, nie wolno się
zastanawiać.
Józek chwycił oburącz żelazne sztachety i począł wspinać się ku górze.
Przełożył nogi i skoczył do ogrodu. Drogę znał już doskonale.
Jeszcze kilka kroków i jest już przy drzwiach. Są lekko uchylone. Otworzył je szerzej i zajrzał
do wnętrza. Ciemno. Lekko stąpając na palcach, przebiegł przez „hall” i dostał się na
marmurowe schody.
Miękki chodnik wchłaniał w siebie odgłosy kroków.
Rutczak staje na stopniu i pilnie nasłuchuje, czy nie usłyszy jakiegoś podejrzanego szmeru.
W pałacu panuje jednak niczym niezmącona cisza.
— Która teraz godzina? — usiłuje sobie przypomnieć na gwałt. Nie może się jednak
zorientować. Mniej więcej pomiędzy trzecią a piątą. Aha, wciąż wszyscy, śpią. Śmielej już
wszedł na górę.
Jest w tym miejscu, gdzie się wtedy zetknął niespodzianie z Antosiem. Teraz będzie długi
korytarz o trzech oknach, a potem — na prawo — gabinet Sarneckiego, buduar Janki i
salonik.
Nagle dech w nim zamiera i serce poczyna bić gwałtownie …Słyszy wyraźnie jakieś ciche,
ostrożne kroki...
Machinalnie sięgnął po nóż do kieszeni. Namacał tylko chusteczkę od nosa.
— Psiamać! — zaklął w duchu — Toć Antek wziął nóż.

83
Czym prędzej cofnął się na schody, by mieć w każdej chwili otwartą drogę do ucieczki.
Było to znacznie bezpieczniej, niż na korytarzu, dokąd wpadało przez okna światło latarni
ulicznych.
— Gdzie jest Antoś, co on teraz robi? — kotłowało się w rozgorączkowanym mózgu
Rutczaka. — Może to były jego kroki?
Nastawił uszu i łowił chciwie każdy szmer, dochodzący z korytarza. Kroki, które na pewien
czas ucichły, stały się teraz wyraźniejsze. Józek miał wrażenie, że posadzka pali mu się pod
stopami. Jakieś pilnie męczące gorąco przeniknęło jego jestestwo. Nie mógł ustać na miejscu.
Zdawał sobie sprawę, że tam na ciemnym kurytarzu coś się lada chwila stanie, coś
niezwykłego, groźnego.
— Pójdę tam… Antoś — przemknęło mu błyskawicą pod czaszką.
Zrobił dwa kroki naprzód i — nagle stanął jak wryty. W tej samej bowiem chwili przerwał
brutalnie ciszę nocną straszny, okropny krzyk człowieka. Targnął powietrzem raz i drugi i —
zamilkł, jak przecięty brzytwą.
Józek zawahał się przez chwilę. Skoczył naprzód bez pamięci na oślep. Nagle cofnął się
przerażony, jak gdyby ujrzał straszliwe widmo. Przetarł oczy ręką, nie wierząc temu, co widzi
Przed nim stała małpa ogromna, potworna. Z pyska buchał jej płomień, a i cała sierść gorzała
niebieskawym ogniem.
Józek czuł wyraźnie, jak mu cała krew zbiegła do serca. Cofnął się jeszcze o kilka kroków
wstecz, otwierając szeroko oczy z wielkiego przestrachu.
A gorejąca bestja — za nim — krok w krok.
Wyciągnęła przedsię długie, płonące łapy i, parskając ogniem, napierała nań uporczywie.
— Czary, czary — jęknął Józek i zasłonił rękami oczy.
Stracił już zupełnie świadomość nie wiedział, co czyni. Czuł jak głowa robi mu się dziwnie
ciężka, jak serce wali potężnie, jak kolana uginają się pod naporem ciała.
Krzyknął krótko, przeraźliwie i — runął na podłogę.

60)

— Józek, Józek! Rusz-że się nareszcie, do licha... Józek!...


Odemknął powieki i spojrzał w pochyloną nad nim twarz Antosia.
— Czego? — jęknął słabym głosem. Nię mógł jeszcze zebrać myśli.
— Jak się czujesz? — zapytał Antoś.
— Głowa mnie boli i cosik mnie tak cholernie trzęsie…
- Trzęsie, bo jedziemy autem — odparł Kryspin.
— Dokąd?…
- Kazałem szoferowi jechać tam do nas, do cegielni...
- To niebyt bezpiecznie...
- Nie obawiaj się — teraz on jest w większym strachu, niż my..
— Aha… Głowa ciążyła mu niewymownie jak nabita ołowiem. Miał wrażenie, jakby mu
kto wsadził świder w czaszkę i wkręcał go w głąb — bez litości.
Nieustanny szum motoru jeszcze bardziej potęgował ból i wprawiał Józka w stan dziwnego
rozdrażnienia.

84
Oparł głowę na dłoniach i wbił tępo wzrok w niebieskie światełko, migające przy sterze.
Jechali przez dłuższy czas w milczeniu,
— Tyś tam był? - zapytał po chwili Rutczak, nie odejmując wzroku od niebieskiej
lampki.
— No, chyba... — odparł Antoś.
— Aha... I widziałeś wszystko?
— Niby co?
- Małpę...
— Nie mogło być inaczej, musiałem widzieć, bo po to zresztą tam poszedłem. Jakeś mi
tam w bramie powiedział: małpa skoczyła do ogrodu - od razu mnie tknęło, że w pałacu
szykuje się nieszczęście.
I wtedy pomyślałem o Jance. Pędziłem na oślep, jak wariat. Strzelano do mnie, a ja sobie
mówię: wszystko jedno, muszę tam iść...
Skoczyłem do ogrodu i w ciemności dostrzegłem, jak małpa wdrapuje się po rynnie na dach.
Świeciła się bestia, jak naszpikowana robaczkami śwtętojańskimi. Zdjął mnie strach.
Myślałem, że to się diabeł wcielił w przebrzydłe zwierzę. Szczerze mówię — gdyby nie Janka
— byłbym tam za żadne skarby nie poszedł...
— Nie inaczej — szepnął posępnie Józek, to była jakaś nieczysta siła…
— Iść — tam — odparł Kryspin, machnąwszy ręką. — Ładna mi nieczysta siła, która nie
potrafiła stę oprzeć znajdrowi53...
— Zabiłeś ją?...
— Tak - i to w sam czas. Gdybym się spóźnił o sekundę, byłbyś już ze mną nie gadał...
Ale o tym — potem... Kiedy ci widzę, wtedy, jak małpa już wlazła na dach, zrozumiałem od
razu, że ona tamtędy chce się dostać do pałacu...
Pędzę więc na pierwsze piętro — tam jest pokój Janki...
Naciskam klamkę — drzwi zamknięte... Nie chciałem pukać, bo w gabinecie słyszałem jakieś
kroki.
Przykucnąłem w kącie i myślę co zrobić... Obudzić służę - to mnie na policję odstawią,
zapukać do Janki, to tamten z gabinetu usłyszy… Stoję tak i medytuję, aż tu patrzę — małpa
idzie...
Prycha ogniem, płonie cała… Strach mnie wielki obleciał, nogi pode mą się zatrzęsły…
Myślałem że mi rozum płonie, z gęby ogień bucha, a ona — jakby nic…
A bestia — prosto …do gabinetu. Odemknęła drzwi i stanęła na progu.
Był tam jakiś mężczyzna… Spojrzał na zwierzę, które ku niemu sunęło z wyciągniętymi
łapami, krzyknął jakby go kto nożem przez łeb ciachnął i — runął jak długi na podłogę …Ja
to wszystko widzę, ale boję się z miejsca ruszyć... Na człowieka — myślę sobie — pójdę, ale
z diabłami piekielnymi nie zacznę... A małpa jak ci widzi, że tamten padł bez życia zawraca
się i idzie z powrotem…
Drżałem, by mnie nie zauważyła. Nie dojrzała mnie na ciemnym korytarzu... Czekam, aż mi
zniknie zupełnic z oczu…
Wtem słyszę twój wrzask... Zerwałem się z miejsca i biegnę w kierunku schodów... Miałem
majcher przy sobie. Jeżeli to nie czart, to go stale weźmie, a jeżeli tak, to wszystko jedno —
nic nie pomoże...
53

85
Dopadam do małpy w chwili, kiedy ci już palce zaciskała dookoła gardła… Grzmotnąłem ją
majchrem trzy, cztery razy w szyję, brzuch, w żebra…
Nie zdążyła nawet pisnąć. Ciebie porwałem na ręce i zawlokłem do taksówki... No — i
jedziemy. Cud boski — alę jedziemy....
Józek przysłuchiwał się słowom Atosia z wielką uwagą…

61)

W tej samej chwili auto zaryło się kołami w błotnisty grunt i stanęło raptownie.
— Wysiadajcie! — rozległ się głos szofera — Dalej nie mogę już jechać — piekielne
błoto.
Przyjaciele wyskoczyli z taksówki i pożegnali się serdecznie z szoferem.
—- Serwus Wacek — mówił Rutczak — Dziękuję ci za wszystko—przy okazji się
obliczymy.
— Dobra — odparł szofer, zawracając auto.
Po chwili taksówka zniknęła za rogiem wąskiej, błotnistej uliczki.
Świtało już... Nikłe promienie zimowego słońca z trudnością przebijały się przez ołowianą
powłokę chmur, zwolna sunących po firmamencie nieba. W perspektywie uliczki wysuwały
się niejasne kontury zabudowań.
— Chodźmy — rzekł po krótkiej chwili milczenia Antoś.
Ospałym krokiem podążyli w stronę ruder, brodząc po kostki w rozmiękłym błocie. Byli
ciągle jeszcze pod wrażeniem wydarzeń ostatniej nocy.
— Teraz rozumiem już wszystko...— rzekł Antoś cichym głosem — Sarneckiego
zamordowano owej nocy w taki sam sposób, jak dzisiaj — tego mężczyznę... Teraz i wtedy
— w jednym i tym samym gabinecie potworny zbrodniarz dopuścił się zbrodniczego czynu,
nic zostawiając po sobie żadnych śladów.
— Małpa? — przerwał Józek, spoglądając zdumionym wzrokiem na swego towarzysza.
— Bezwzględnie... Kiedy mnie badali w urzędzie śledczym, ciągle mnie ten komisarz
Jaskólski pytał: Czy pan wiedział, że pan strzela do trupa? A ja mu na to: Nie strzelałem ani
do żywego ani tym bardziej do trupa.
Nie mogłem zrozumieć, o co mu idzie. Kto by strzelał do trupa?
Innym razem słyszałem jak agenci o tym rozmawiali. Więc tego Sarneckiego mordowano
dwa razy, słyszysz, Józek, dwa razy! Pierwszy zbrodniarz nie zostawił po swym zabójstwie
ani śladu.
Lekarze zrobili dokładną sekcję trupa i nie znaleźli ani ranki, ani najmniejszego zadraśnięcia.
Sarnecki zmarł nagle — mówili lekarze — wskutek udaru sercowego. Umarł przy biurku,
trzymając w ręce słuchawkę telefoniczną.
Agenci ci opowiadali sobie także, iż Sarnecki dzwonił wtedy do komisarza Jaskólskiego,
prosząc go o ratunek. I tak zmarł. Dopiero po kilku minutach odano doń strzał. Widziałem
wtedy jak strzelano.
— Kto?
— Widziałem tylko rękę w uchylonych drzwiach...
Józek wzruszył ramionami.
— Nic z tego wszystkiego nie mogę zrozumieć...

86
— Czekaj - powiem ci jak sobie to wszystko wyobrażam... Było wtedy prawie tak samo
jak dzisiaj... Sarnecki był sam w gabinecie i siedział przy biurku... Nagle drzwi się otworzyły
i na progu stanęła małpa, bestia płonąca...Przedtem zanim weszła do gabinetu, słyszał pewno
jakieś kroki na korytarzu, a ponieważ tego samego dnia ktoś mu groził śmiercią
(podsłuchałem rozmowę), więc się przestraszył i zatelefonował na policję... Aż tu ci takie
potworne zwierzę włazi do pokoju — straszne jak sam Belzebub...
Szlag go trafił ze strachu — ot rzecz prosta. O mało co, a byłoby się to samo stało z tobą...
Masz mocniejsze, widać, serce i dlatego przetrzymałeś, ale i tak padłeś bez czucia na widok
tego zwierza ...
— Być może, że masz rację — rzekł Rutczak — ja się o to nie będę sprzeczał. Powiedz
mi w takim razie, co za interes ma ta małpa w tym, by pozbawiać życia mieszkańców pałacu?
— Głupiś jak but! — uniósł się Kryspin. — Czyż małpa może mieć jaki interes w tym, że
ktoś zdechnie? Ona jest tu narzędziem zbrodni tak jak majcher, wytrych, czy spluwa, a ręka,
która sięga po zyski należy do właściciela małpy...
— Chyba, że tak - mrukną Józek.
Przeszli przez podwórze i stanęli przed zabudowaniem, gdzie mieściła się ich izba.

62)

Antoś zapalił małą lampkę nałtową, stojącą na oknie. Blade światło rozpełzło się powoli po
izbie, rzucając dokoła ponure blaski.
—- Józek, daj wódki...
Siadł przy stole i rozciągnął leniwie ramiona. Nagle wzrok jego padł na białą kartkę papieru,
zapisaną ołówkiem. Wziął ją czym prędzej do ręki.
— Spójrz-no, — zwrócił się do Józka — zdaje się, żeśmy dostali jakiś liścik... Przynieś
lampę...
Przebiegł szybko wzrokiem treść ktrtki i podał ją Rutczakowi.
— Czytaj — rzekł — dowiesz się ciekawych rzeczy.
— To niby do mnie? — zdziwił się Józek.
— Nie do ciebie, ale do nas dwóch... Przeczytaj...
Czytanie sprawiało Józkowi nieco trudności, ostatecznie jednak zdołał zgłębić następującą
treść „listu“:
Uprzedzam, że wszelkie poczynania, zmierzające do wykrycia mojej tajemnicy, skończyć się
mogą tragicznie. Nie cofnę się przed niczym, nawet przed najbardziej gwałtownymi
środkami. Nie macie w tym żadnego interesu, by mi szkodzić. Zasłużyłem sobie raczej na
wdzięczność z waszej strony, bowiem gdyby nie ja, gnilibyście dziś jeszcze w więzieniu.
Proszę wziąć to wszystko, co piszę, pod rozwagę, gdyż w obronie własnych spraw, będę
musiał rozprawić się z wami bezceremonialnie.
— I co o tym sądzisz? — zapytał Antoś, gdy przyjaciel jego po wielu mozołach
ukończył czytanie.
—- Ot, co — odparł Józek i zrobił ruch, zmierzający do podarcia kartki.
— Czekaj! — zerwał się z miejsca Kryspin. — Nie niszcz tego…
— Bo co?

87
— Ta kartka może się nam przydać — odrzekł Antoś, chowając papierek do kieszeni. —
Najlepiej być w podobnych wypadkach mniej porywczym i oceniać sytuację na zimno. Co się
tyczy tych pogróżek, jestem tego samego zdania, co ty. Nic sobie z nich nie będę robił, bo
muszę wyświetlić prawdę. Od tego zależy moja wolność, moje życie... Przysiągłem sobie, że
póty nie spocznę, póki nie odstawię mordercy Sarneckiego na policję.
— Nim słońce wzejdzie, rosa może oczy wyjeść — zrobił sentymentalną uwagę Rutczak.
— Ten gość — to cwany lis, nie tak prędko da się ci złapać. Policja nic mu dotychczas nie
mogła zrobić...
— A bo policja wcale go nic szuka! — przerwał porywczo Antoś.
— Dlaczego? — zdumiał się Józek.
— Bo dla policji — zbrodniarzem, który zastrzelił Sarneckiego, jestem ja. Szukają mnie i
— kwita... Nie wiem, co tam dzisiaj pomyślą, gdy znajdą na korytarzu cielsko zabitej małpy...
Ale! — tu, Kryspin uderzył się z całej siły po kolanach. — To dopiero los!...
Widząc zaś zdziwioną minę Józka, dodał: — Zrozum — przecie oni znajdą tam znowu moje
ślady...
— Fiu — gwizdnął w odpowiedzi Rutczak. Antoś wychylił haustem kieliszek wódki i
zagryzł kiełbasą.
— Niech tam — ja się o to nie będę martwił — rzekł, zapalając papierosa.
— Mogą gromadzić poszlaki przeciwko mnie, mogą myśleć co chcą, a ja robię swoje...
Nie dam się i — kwita!
— O, to mi się brachu podoba! — zawołał Józek z niekłamanym uznaniem. Takich to
lubię.
Nalał kieliszki.
— Za twoje zdrowie i — Janki...
— Dziękuję — mruknął Kryspin oblewając się po uszy szkarłatnym rumieńcem.
— Jedno musimy wziąć pod uwagę — rzekł Rutczak, stawiając kieliszek na stół — tutaj
nie możemy już dłużej pozostawać. Ten „małpi gość“ zacznie przede wszystkim od tego, że
wsypie nas przed policją.... Wygra na tym podwójnie: przede wszystkim — uwolni się od nas,
poza tym—odda policji „zbrodniarza“, to znaczy niby ciebie, czym odwróci uwagę od swojej
osoby.
— Hm... masz rację, ale ja na to nic nie poradzę. „Sprawy mieszkaniowe” - to twoja
specjalność...
— Dobrze... odparł Józek — ja się już o jakieś pomieszczenie dla nas wystaram...
Prześpię się troszeczkę i już ruszam na miasto...
— Pójdę z tobą... Nie mam tu po co zostawać…
- Jak wolisz... Przerobimy sobie tylko fizjomordy — to będzie bezpieczniej.
Zdmuchnął płomień w lampce i cisnął się na posłanie. Za jego przykładem poszedł Antoś.
Zaledwie w izdebce rozległo się potężne chrapanie Józka, drzwi się uchyliły powoli, a na
progu stanęła skulona postać męska.

63)

Przybyły rozejrzał się bacznie dokoła, po czym, lekko stąpając na palcach zbliżył się do
pogrążonego w głębokim śnie Antosia.

88
Chwilę stał bezradnie na miejscu, jakby namyślając się, co czynić, wreszcie nachylił się nad
śpiącym i szarpnął go z lekka za rękaw.
— Antoś... Antoś...
Kryspin zerwał się raptownie z posłania i przez zmrużone powieki spojrzał na przybyłego.
Mgła przesłaniała mu jeszcze oczy, poznał jednak od razu po wzroście, że nie był to Rutczak.
— Niebezpieczeństwo! — błysnęło w mózgu Antosia. Nie namyślając się zbyt długo,
wyciągnął przed się ręce i chwycił stojącego przed nim mężczyznę za gardziel.
— Antek... co robisz... — usłyszał nagle znajomy głos, z trudem wydobywający się ze
ściśniętego gardła.
W niezwykłym zdumieniu rozluźnił palce.
— Władek! Władek! Rany boskie — Władek!
Rzucił się Góralskiemu na szyje i przycisnął go z całej siły do swej szerokiej piersi.
— Władek, co powiesz? Skądżeś się tu wziął? — wykrzykiwał radośnie, ujrzawszy po
tak długiej rozłące swego starego przyjaciela.
— Dajże mi trochę odsapnąć — rzekł przybyły, usiłując bezskutecznie wydobyć się z
potężnych uścisków Kryspina. Puść, mnie, puść, bo mnie zgnieciesz...
— Jakżeś mnie tu znalazł, łobuzie? — mówił Antoś, stawiając przed Góralskim butelkę
wódkł i talerz z kiełbasą.
Był niezwykle ożywiony i uradowany jak małe dziecko. Co chwila porywał w ramiona
małego, chuderlawego przyjaciela, obsypywał jego odrażająco brzydką twarz pocałunkami,
nie dając mu poprostu przyjść do słowa.
Aż się nawet Władek Góralski rozczulił, choć był to człek niezbyt pochopny do okazywania
swych uczuć na zewnątrz. Łzy dziwnego roztkliwienia stanęły mu w oczach, a właściwie w
oku, bo jedno miał przewiązane czarną opaską.
— Ładnieś mnie przyjął — nie ma co — rzekł po chwili Władek, sięgając widelcem po
apetyczną szynkę. — Myślałem, żeś już rozum stracił i chcesz zadusić przyjaciela.
— Nie poznałem cię — tłumaczył się Antoś — bo byłem zaspany, a i zresztą ciemno tu
jak w grobie... Prędzej bym się spodziewał ujrzeć na tym bezludziu Belzebuba aniżeli ciebie.
— Belzebuba, albo... policję — zaśmiał się Władek.
— Masz rację: albo policję... Jedno licho...
Machnął ręką i dodał:
— Oj, tropią mnie oni, po piętach chodzą, jakbym co złego uczynił... E, tam Bóg z nimi...
Władek opuścił nieznacznie głowę, jakby coś dostrzegł pod stołem. Blade jego wargi zwarły
się ze sobą, nadając całej twarzy wyraz bezwzględnej zaciętości :
— Ty pewno wiesz o wszystkim, prawda? — pytał Kryspin, zapalając papierosa.
— Chyba z gazet się dowiedziałem, a z resztą całe Bałuty trąbią o tym bez ustanku...
— I co tam o mnie mówią? Wierzą?
— Niektórzy mówią: Antek Kryspin zamordował, ale tych jest mało. Reszta zaś twierdzi,
że jesteś niewinny i wskazuje na tego, ot, Rutczaka jako na mordercę.
Mówiąc to, wskazał ręka na śpiącego w najlepsze Józka, który dotychczas nie zdołał się
jeszcze obudzić.
— Na niego? — zdziwił się niepomiernie Antoś. — Skądże znowu?
— Daj spokój, — tu począł Władek szeptać z tajemniczą miną — taki jest gotów na
wszystko. Rozbójnik i zawalidroga niebylejaki... Wiesz chyba dobrze...

89
— Wiem — przerwał Kryspin — ale on się teraz zupełnie zmienił i jest mi oddany jak
pies...
— Być może, być może, ja temu wcale nie przeczę, ale u nas ciągle o tym mówią, że on
się już z dawna wybierał do pałacyka Sarneckiego i ponoć był tam owej nocy...
— Był... Chyba, że był — odparł Antoś.
— A widzisz... — mruknął Góralski - Ludzie wiedzą, co mówią... On też go na pewno
zamordował...
— Głupstwa gadasz — zawołał zniecierpliwiony Kryspin. Ja tam wtedy z nim byłem,
wiem po co przyszedł i widziałem jak odszedł...
— Ho, ho — ździwił się jednooki. To z was już przyjaciele jak należy... Bronisz go,
niczym adwokat w sądzie...
— Bo on taki sam niewinny, jak i ja. Wiem już aż nadto dobrze, jak to bardzo boli
niesłuszne oskarżenie i dlatego bronię go przed nim...
- A ja ci mówię... — upierał się przyy swoim Góralski, lecz nie dokończył zdania, gdyż w
tejże chwili Józek przeciągnął się na posłaniu i, ziewając od ucha do ucha, zwrócił w stronę
mówiących rozczochraną głowę.

64)

— Obudziłeś się? Dziwne! — zażartował Kryspin, spoglądając z uśmiechem na Józka,


który przecierając pięściami oczy, zbliżał się chwiejnymi krokiem do stołu.
— A, spać mi się jeszcze chce cholernie, ale tu taki gwar i szum...
— Spójrz, Józek, gościa mamy... Mój przyjaciel Właduś Góralski, o którym ci już tyle
razy mówiłem...
Na dźwięk nazwiska Rutczak poruszył się jakoś niespokojnie i spojrzał badawczo na
przybyłego. Patrzył nań długo, uporczywie spod ściągniętych łuków brwi.
— Aha... Góralski... — rzekł głosem obojętnym, nie wyrażającym żadnego uczucia...
Podał Władkowi rękę na powitanie i usiadł na krawędzi stołu. Sięgnął apetycznym ruchem po
butelkę i nalał wódki do szklanki.
— Brr... zimno — mruknął do siebie i, przyłożywszy szkło do warg, przechylił w tył
głowę.
— Władek Góralski... aha… — powtórzył jeszcze raz, odstawiając szklannę...
Jednooki obrzucił go niechętnym wzrokiem, nie mogąc w żaden sposób ukryć swego
niepokoju i zniecierpliwienia.
— Czemuś tak zmarkotniał — zapytał znagła Antoś, klepiąc poufale po ramieniu
Władka.
— Ależ... zdaje ci się... — odparł nieszczerze zapytany, spojrzawszy spode łba na
Rutczaka, który przechadzał się teraz wielkimi krokami po izbie.
Kryspin nie indagował dalej, domyślając się, że coś musiało widać pomiędzy tymi dwoma
zajść skoro wzajemne spotkanie podziałało na nich tak deprymująco.
— Możebyśmy tak razem wyszli na dwór, hę? — zaproponował z nienacka Józek, stając
przed Góralskim.
— A po co to? — zdziwił się Władek.
— Po co? — powtórzył jak echo Antoś,

90
Józek trzasnął palcami.
— Ot, tak sobie... Pogadamy o różnych sprawach...
Jednooki zerknął niespokojnie w stronę drzwi, jakby zamierzał ratować się ucieczką.
— Pogadać? — zamamrotał — pogadać? Toć możemy tutaj...
— Jak sobie jegomość życzy… Możemy i tutaj... Ale...
Tu zwrócił się do Kryspina i rzekł:
— Antoś, zostaw nas tu na kilka minut... Przejdź się trochę po dziedzińcu...
Kryspin spojrzał nań badawczo swoimi jasnymi oczami, jakby chciał dostrzec
najskrytsze jego myśli.
— Wyjdę... — mówił z wolna akcentując każdą sylabę. — Wyjdę, skoro chcecie z sobą
porozmawiać... Ale — już wiesz — dokończył, kładąc mu rękę na ramieniu.
Józek zrozumiał… Blady uśmiech wykwitł na jego wargach...
— Nic obawiaj się — szepnął, nachylając się przyjacielowi do ucha. - Będziemy
rozmawiali zupełnie spokojnie... zupełnie spokojnie...
Mamy do załatwienia kilka starych spraw... Potem ci wszystko opowiem..
— Dobrze odrzekł Kryspin.
Podniósł kołnierz od kurtki i wyszedł na dwór. Dął niezwykle mroźny wiatr płudniowy
zasypując oczy tumanami kurzu. Antoś obrócił się na pięcie i tyłem posuwał się przeciwko
wichrowi. Przeszedł tak kilka kroków, gdy nagłe potknął się o jakiś przedmiot, leżący na
ziemi. Schylił się szybko i wziął go do ręki. Był to portfel, grubo wypchany jakimiś
papierami.
—- Hm.... — mruknął do siebie, chowając go do kieszeni. — Nasze pustkowie poczyna się
coraz bardziej zaludniać...
Korciło go, by zajrzeć do wnętrza portfelu i zbadać jego zawartość, wiatr jednak zasypywał
ciągle oczy pyłem, gdy próbował je szerzej odemknąć.
Zdołał tylko stwierdzić, że pieniędzy nie było.
Zaintrygowany niezwykle znalezionym przedmiotem, postanowił wrócić do izby:
-Innym razem pomówią... pomyślał o Józku i Góralskim. — Ta sprawa jest ważniejsza.
Nagłe stanął w miejscu i wytężył słuch...
Zdala dochodził jakiś niewyraźny szum, jak gdyby tenten kopyt końskich.
Obejrzał się poza siebie i — znieruchomiał na chwilę z wielkiego przerażenia.

65)

Opamiętał się jednak szybko...


— Obława! — przemknęło mu lotem błyskawicy przez mózg — konna policja!
Skoczył wielkimi, szybkimi krokami w stronę budynku. Bez tchu prawie dopadł drzwi,
otworzył je gwałtownie silnym pchnięciem, ręki i — zawołał gromkim głosem:
— Józek! Ratować się! Obława idzie!
Dwaj mężczyźni porwali się jadnocześnie z miejsc. Musiał i Władek Góralski być niezbyt
„czysty", skoro wybełkotał zsiniałymi ze strachu wargami:
—Po..li..cja... Po...li..cja..
Spojrzał błagalnym wzrokiem na Antosia, jakby oczekując odeń ratunku

91
—Dokąd? — ozwał się Kryspin. — Zauważą nas na pewno, skoro wychylimy tylko łby... Na
piechotkę niedaleko umkniemy przed końmi... Są już na naszej uliczce, a, patrz…
Wyjrzeli oknem. W stronę zabudowań posuwało się stępa kilku jeźdźców.
Byli to konni policjanci — rosłe chłopy — jak młode, smukłe dębczaki. Na czele ich na
białym siwku jechał jakiś komisarz, bacznie rozglądający się dokoła,
— To Jaskólski! Poznaję go! — szepnął Antoś, odchodząc od okna.
Góralski drżał na całym ciele i ocierał czerwoną chusteczką, zroszone kroplistym potem
czoło. Błędnym wzrokiem spoglądał to na Józka to na Kryspina, nie mogąc samodzielnie
zdobyć się na jakąkolwiek inicjatywę.
— Ilu ich jest? — zapytał nagle Rutczak.
— Siedmiu — z komisarzem — odparł bezdźwięcznie Antoś.
— Nie damy rady — mruknął Józek. - Nie damy... nie damy...
Jeźdźcy tymczasem zbliżali się coraz bardziej. Słychać już było wyraźnie brzęk szabel, rżenie
koni i tętent kopyt końskich po błotnistym bruku. Twarz Antosía stała się jeszcze bardziej
biała, oczy błysnęły silnym światłem.
— Musimy się ratować — nie ma co… — wyrzekł suchym głosem. — Jak barany nie
damy się związać… Józek, wyrywaj deski z tej ściany...
Rutczak bez słowa protestu, przystąpił do wykonania polecenia swego przyjaciela. Rozumiał,
o co Antosiowi idzie.
Przez okno ani przez drzwi nie mogli uciekać bez zwrócenia na siebe uwagi policjantów.
Natomiast przez wybitą ściankę można było się przedostać do dalszych części budynku.
Nie rozwiązywało to co prawda groźnej sytuacji, innego jednak kroku nie sposób było
przedsięwziąć. Deski były zupełnie zbutwiałe i nie stawiały najlżejszego oporu.
A teraz podaj mi bańkę z naftą — szepnął Antoś, obserwując ciągle zbliżających się wolno
policjantów,
—Podpalimy? — zdziwił się Rutczak.
— Tak jest…
Lepka, smrodliwa ciecz chlusnęła na drewniane ściany i podłogi.
— Za mną! — zakomenderował Antoś, biorąc ze stołu palącą się lampkę.
Przecisnęli się z trudem przez wąski otwór w ścianie.
W tej samej chwili rozległ się brzęk tłuczonego szkła. To Kryspin cisnął na podłogę lampkę i
zniknął za przyjaciółmi w ciemnym otworze.
Nikły płomyk ześlizgnął się z knota i począł chciwie chłeptać rozlaną na podłodze ciecz.
Buchnął dym — ostry gryzący, a za nim czerwone pasma ognia.
W jednej chwili cała izba stanęła w płomieniach… Krwawe kły ognia przebiły z łatwością
spróchniały pułap i wydostały się na dach.
Widocznie jeźdźcy zauważyli już pożar, bowiem do uszu podpalaczy doszedł szybki tętent
kopyt.
— Naprzód, naprzód! — naglił Antoś, posuwając się po omacku przed siebie.
Znajdowali się w jakiejś obszernej izbie bez okien i drzwi.
Potykając się o gruzy cegieł i starego żelastwa, dotarli do ściany, w której mieściły się drzwi.
Wywalili je spólnymi siłami i wydostali się na długą wąska sień.
—Tędy wychodzi się już na dwór — szepnął Rutczak.

92
— Właśnie — odparł Kryspin. Jesteśmy teraz blisko tej szopy, gdzie „mieszkała" małpa...
Jakieś pięć — siedem kroków... Gdybyśmy mogli przebyć tę przestrzeń bezpiecznie byłoby
doskonale…

66)

- No, chyba — dodał Józek — szopa graniczy przecie z sasiednimi zabudowaniami.


Zaszliśmy tedy od tyłu szopy do parkanu, potem na przyległy dziedziniec, a stąd na ulicę —
to już głupstwo... Tylko te kilka kroków do szopy... Zauważą nas z pewnością...
— Trudno — musimy ryzykować — rzeki Antoś i uchylił lekko drzwi.
Wysunął głowę przez szparę i bacznie rozejrzał się dokoła. Do uszu jego doszedł cichy
poszum rozszalałego na dobre pożaru, gwar spiętrzonych głosów i bezładny tupot nóg
końskich.
— Poddać się! Poddać! — rozległ się w oddali okrzyk komisarza Jaskólskiego.
— Myślą, że siedzimy w tej płonącej izbie — dzielił się Antoś z przyjaciółmi
swymi wrażeniami. — Próbują ugasić ogień i wziąć nas żywcem... Wszyscy są tam — tutaj
nie ma nikogo.
Mówiąc to przestąpił próg i wyszedł na dwór... Gryząca woń dymu uderzyła go w nozdrza.
Stanął za węgłem54 i wytężył wzrok przed siebie. Dojrzał uwijających się wśród kłębowisk
dymu policjantów, którzy starali się za wszelką cenę dostać do płonącego budynku. Niektórzy
wdrapali się na dach i szablami starali się przebić go w miejscu, gdzie jeszcze ogień nie
doszedł.
Antoś wrócił szybko do swych przyjaciół.
— Prędzej, prędzej — póki czas — mówił podniesionym, urywanym głosem...
Dotychczas nie zauważyli, że izba łączy się z tym budynkiem, ale mogą wpaść na tę myśl, a
wtedy przybędą tutaj niezawodnie...
Jakoż gwar i hałas począł się wzmagać, jakby się przybliżał.
— Chodźcie, chłopcy! na śmiałego! Raz kozie śmierć! — zawołał Józek i pierwszy ruszył
naprzód. Za nim Antoś i Władek.
Minęli jakoś szczęśliwie niebezpieczny teren i znaleźli sic za szopą. Nie był to jeszcze
zupełny ratunek, jednakże sytuacja przedstawiała się obecnie mniej groźnie aniżeli tam — w
budynku.
Dopadli do niskiego zbutwiałego parkanu, do którego przylegała jedna ze ścian szopy.
Przesadzili go pokolei z łatwością i wydostali się na sąsiedni dziedziniec zupełnie podobny do
pierwszego.
Biegli gęsiego pod ścianami rozwalonych szop i budynków. Po chwili wyszli już przez małą
furtkę na jakąś uliczkę, a właściwie szeroką ścieżkę, biegnącą faliście wśród opustoszałych
kartoflisk.
Potykając się o wyboje i doły, brodząc po kostki w błocie, szli szybkim, męczącym krokiem,
nie oglądając się za siebie.
Mroźny wiatr smagał bezlitośnie po policzkach, zasypywał oczy tumanami kurzu, oni jednak,
nie zważając na nic, parli ciągle przed siebie. Nikt jeszcze z nich nie pomyślał o dalszych
etapach ucieczki, czy o bezpiecznym schronisku.
54

93
— Byle naprzód, byle dalej — myśl ta tkwiła jak gwóźdź w mózgach uciekinierów.
Nic nic mówili ze sobą, boć i pora nie była na to, a i tchu w piersiach z forsownego chodzenia
brakło.
Minęli jeszcze jedną uliczkę, tak samo wymarłą jak poprzednia, przebyli jakiś wielki
opustoszały plac, aż wreszcie natknęli się na pierwszego przechodnia. Choć mieli się
niezwykle na ostrożności nie wzbudził w nich najmniejszej obawy.
Był to jakiś biedaczyna, okryty brudnymi łachmanami o zwiędłej, starczej twarzy i trzęsących
się rękach. Chodził o kuli, bo miał, widać, sparaliżowane nogi.
— Hej, człowieku! — zawołał nań Antoś — a gdzie to my teraz jesteśmy?
Żebrak przystanął i obrzucił naszych przyjaciół nieufnym wzrokiem nie wyrażającym
bynajmniej życzliwości.
— Jak to gdzie? — mruknął pod nosem — Wiadomo, że w Łodzi.
— Wiemy o tym i bez ciebie — przerwał porywczo Józek, któremu dziad nie spodobał
się na pierwszy rzut oka. - O ulicę nam chodzi.
— O ulice? Niby o tą? A bo ja wiem jaka ta ulica? — burknął niechętnie i poszedł dalej.
— Stój dziadu! — skoczył za nim Rutczak — Stój i odpowiadaj na pytania, a jeśli nie
chcesz, to — patrz... Potrząsnął swą potężną pięścią przed nosem żebraka. Ten zląkł się nie na
żarty i począł śpiesznic bełkotać.
— Jak pragnę Boga — nie wiem... Ta ulica się nijak nazywa... Następna to już jakoś
Zagajnikowa55, czy Leśna56 — nie pamiętam... Prowadzi ona na ulicę Prez. Narutowicza...
— Aha — dobrze... A drugi raz dziadu, to ty inaczej z ludźmi gadaj, bo czasem to i całej
głowy do chałupy nie przyniesiesz.
Żebrak spojrzał na mówiącego bazyliszkowym wzrokiem, i nic nie od rzekłszy, poczłapał
dalej swoją drogą.

67)

— Ten dziad mi się jakoś nie widzi— mruknął Antoś do Góralskiego, obserwując całą
scenę. — Mam jakieś dziwne wrażenie, że to szpic... Boi się on jednak z nami zadrzeć, bo
jesteśmy we trzech... Warto by go było przycisnąć do muru.
— Te dziadu — zawołał, widząc, że Rutczak zakończył już z żebrakiem zatarg. - Te, stój,
stój!
Kaleka udawał jednak, że nie słyszy i kuśtykał pośpiesznie naprzód. Antoś z Józkiem ruszyli
za nim, w tej jednak chwili wydali niemal jednocześnie okrzyki niezwykłego zdumienia.
Oto dziad, uszedłszy kilkanaście kroków, cisnął nagle na ziemię kule, wyprostował zgiętą w
kabłąk postać i żwawo rzucił sie do ucieczki. Gnał przed siebie jak wicher, z niezwykłą
zręcznością przeskakując przez doły i kamienie.
— Stój, psiawiaro! — ryczał strasznym głosem Józek. — Stój, bo strzelam!
„Dziad” jednak nie był w ciemię bity. Przystanął na chwilę i obejrzał się, a widząc
biegnącego Rutczaka z wyciągniętymi pięściami, zrozumiał, że owe „strzelanie“ — to tylko
pusta pogróżka. Wyrzucił z gardła stek obrzydliwych przekleństw i puścił ponownie swe
długie nogi w ruch.
55
56

94
— Puść go kantem! zawołał Antoś do Rutczaka. Nie dogonisz go, boś zmachany.
Nie łatwo dał się Józek odwieść od swego zamiaru.
— W kawałki go rozszarpię. — czerep rozwalę! — dyszał, łapiąc ustami powietrze.
Siłą musiał go Kryspin wstrzymywać od kontynuowania bezowocnego pościgu.
— Daj spokój, Józek... Nie ma sensu...Wyżeł tak nie biega, jak ta psiawiara...
Chodźmy stąd jak najprędzej, bo nam jeszcze policję na kark sprowadzi.
— To jest szpic, napewno, szpic — denerwował się Rutczak. — Darować sobie nie
mogę, żem mu mordy nie rozwalił, choć miałem go w ręku... Od razu mi się dziadyga nie
podobał, bo ślepiami przewracał jak pies gończy... A niech że go kiedy jeszcze w łapy
dostanę, to mu się rodzona prababka przypomni, draniowi.
— To jest już zupełnie inna sprawa — uspokajał go Antoś. — Teraz musimy stąd
drałować co sił.
— Chodźmy już, chodźmy — niecierpliwił się Góralski, spoglądając z niezbyt wielką
ufnością na gotującego się Rutczaka.
Przeszli przez całą uliczkę, nie napotkawszy po drodze ani żywej duszy.
Małe domki z rzadka rozrzucone tu i ówdzie były, widać, niezamieszkane, nie miały bowiem
okien ani drzwi.
Po półgodzinnej marszrucie usłyszeli wreszcie, dochodzące z dali, dźwięki dzwonków
tramwajowych.
- Narutowicza – rzekł Antoś, zatrzymując się w miejsu.- Musimy się teraz naradzić,co robic
dalej i dokąd pójść. Nie będziemy się przecie włóczyli po mieście, bo nas koniec końców
przycapną.
Przyznali mu rację. Sytuacja nie była bynajmniej godna pozazdroszczenia, i niemal bez
wyjścia.
— Hm mruknął Józek, drapiąc się w głowę — kiepsko z nami, psiajucha.
— Oj, kiepsko to kiepsko — zawtórował mu Kryspin.
Wtedy Władek wysunął swą propozycję.
— A może tak na Bałuty? Tam będziemy jak u siebie w domu... Zawsze się gdzie
schronienie jakie znajdzie.
Zapanowała na chwilę cisza. Udać się teraz na Bałuty, to jak lwu w paszczę wleźć. Przecie
tam policja ciągłe myszkuje, ziemię wywraca, szuka, węszy.
Jednakże musiało wziąć górę nad zbytnim rozsądkiem dziwne uczucie tkliwej, nieuchwytnej
tęsknoty, skoro Atoś spojrzał miękkim wzrokiem na Rutczaka i szepnął cicho, jakby nie chcąc
własnych słów słyszeć:
— Te, Józek, słyszysz?… A może jednak na Bałuty? Tak dawno już...
Rutczak uśmiechnął się blado.
— Dobrze Antek... Idziemy na Bałuty… Wszystko jedno, psiamać... Na Bałuty…
Głos drżał mu dziwnie, gdy mówił te słowa...

68)

KRWAWA BUCHALTERIA

— Jak się pan czuje, panie Konradzie?

95
Sarnecki odemknął powieki i spojrzał w nachyloną nad nim twarz komisarza Jaskólskiego i
odrzekł słabym głosem:
— Lepiej jakoś... Ten zastrzyk dobrze mi zrobił... Panie doktorze!
— Słucham — odezwał się mały, siwy staruszek, zajęty układaniem w futeraliku
instrumentów medycznych.
Zbliżył się do fotelu, w którym siedział, a właściwie leżał z nogami opartymi o krzesło,
Konrad Sarnecki.
— Słucham...
— Przepraszam bardzo, panie doktorze, ale pragnąłbym pomówić z panem komisarzem..
- Aha, rozumiem... Przeszkadzam... Nie krępuj się pan, panie Sarnecki, już wychodzę....
Pożegnał się i wyszedł.
Konrad zwrócił na Jaskólskiego pytający wzrok, oczekując wyjaśnienia z jego strony.
Wypadki, których padł tej nocy ofiarą, podziałały nań niezwykle deprymująco i wprawiły w
stan gorączkowego niepokoju i rozdrażnienia.
Opuściła go dotychczasowa pewność siebie, z którą objął po zmarłym tragiczną śmiercią
bracie jego majątek.
Zdał sobie sprawę, że ponury dramat, który zmiótł z powierzchni życia Zbigniewa, nie został
jeszcze bynajmniej ukończony, że ukryta ręka zbrodniarza przystąpiła, już do inscenizacji
drugiego aktu, gdzie role głównego bohatera miał odegrać on, Konrad Sarnecki.
Opanował go niesamowity lęk, przestrach, graniczący niemal z obłędem. — Gdyby
przynajmniej wiedział, kim jest ów ukryty, tajemniczy wróg, gdyby mógł dociec, czemu
czyha na jego życie czułby się znacznie pewniej i bezpieczniej.
Obecność komisarza Jaskólskiego dodawała mu dzisiaj odwagi. Ody otworzył po
długotrwałym omdleniu oczy, ujrzał pochyloną nad sobą twarz detektywa. Uścisnął
serdecznie jego dłoń i nie zdając sobie sprawy dlaczego, wyszeptał słowa podzięki. Czy
sądził, że Jaskólski uratował mu życie?
Chciał coś powiedzieć, ale siły go opuściły i — omdlał znowu. Ale doktór Reński, który
czuwał przy nim już od kilku godzin, zastosował zastrzyk kamfory57.
Konrad odetchnął głęboko i uniósł się z trudem na łokciach.
— Która godzina... panie komisarzu?
— Czwarta dochodzi...
— A więc to stało się przed dwiema godzinami... prawda?...
— Tak jest... Trochę później, niż wtedy...
Ciałem Sarneckiego wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Na czoło wystąpiły grube cienino-sine
sznury żył.
— Trochę później — to prawda wyrzekł drżącym z lekka głosem — ale zresztą - tak
samo...
— Mniej więcej — odparł detektyw, zapalając cygaro.
Zapanowała na chwilę cisza, wśród której słychać było wyraźnie przyśpieszony łomot serca
Konrada.
- Czy czuje się pan na siłach — zapytał komisarz. — by opowiedzieć mi najbardziej
szczegółowo i dokładnie całe zajście?
— Owszem...
57

96
— Jeszcze raz podkreślam i proszę, ażeby pan nie opuścił najbłahszego nawet fakciku,
który w pojęciu pana może mnie nie zainteresować, jako nietyczący się sprawy...
— Dobrze... Pytaj pan...
— Potem będę zadawał panu pytania — odpowiedział Jaskólski. — Przedtem posłucham
tego, co pan mówi.
— Zgadzam się…Siedziałem w tym gabinecie i przeglądałem księgi, które przynosi mi
codziennie buchalter fabryczny...
— Jak się nazywa?
— Zdaje się, że Kirchner, czy Kirchman... Nie pamiętam...
— O której przyniósł księgi?
— O wpół do ósmej...
— Czy każdego dnia o tej samej porze?
— Tak...
— Aha... Słucham dalej...
— Znalazłem dużo niedokładności wskutek czego musiałem ślęczyć przy biurku znacznie
dłużej, aniżeli to czynię co wieczór... Zwykle kończyłem kontrolę rachunków o jedenastej...
— I tej nocy po raz pierwszy zdarzyły się takie niedokładności?
- Po raz pierwszy... Dziwiło mnie to niezmiernie, gdyż buchalter ten pracował dotychczas bez
zarzutu... Miałem zamiar udać się dziś z rana, by porozumieć się z nim w tej sprawie
osobiście…
— Hm… to ciekawe - mruknął komisarz marszcząc brwi i - nagle podniósł się
energicznym ruchem z krzesła.

69)

Podszedł do biurka i wziął do ręki otwartą księgę buchalteryjną.


— To ta książka, prawda? — rzekł, pokazując ją Sarneckiemu.
— Tak, tak... Zapisuje się w niej codzienne wpływy i wydatki...
— Aha... rozumiem... Zechce mi pan teraz wyjaśnić na czym polegają owe
niedokładności w księgowaniu. Czy nie mamy tu czasem do czynienia z nadużyciem zaufania
przez buchaltera w cenach.
— Niemożliwe! — przerwał żywo Konrad. — Gdyby buchalter chciał poczynić jakąś
malwersację, mógłby się z księgowaniem załatwić znacznie sprytniej... Niedokładności są
tego rodzaju, że człowiek, słabe mąjący nawet pojęcie o buchalterii, musi je zauważyć. Nie są
to właściwie niedokładności, ani błędy, ale raczej skutki roztargnienia i roztrzepania... Pozwól
pan książkę, pokażę panu…
Komisarz podał mu w milczeniu czarną, podłużną księgę.
— Ot, spójrz pan — tutaj... Niektóre pozycje wpływów, przeniesione są o jedną, dwie
kratki w lewo tak, że sumy powiększyły się automatycznie o odpowiednią ilość zer... Tak
naprzykład firma „Polgrom“ wpłaciła dziś na weksel, opiewający na sumę 1.000 złotych…
sto tysięcy... Poza tym są tu przeoczenia innego rodzaju: kilka drobnych wydatków
zaksięgowano na stronicy „Winien”, zamiast na stronic „Ma”, słowem błędy mogące powstać
jedynie wskutek przeoczenia, czy też niedbałości... Wykluczam możliwość, aby buchalter
miał tu jakieś ukryte zamiary...

97
- Wyklucza pan? — uśmiechnął się zagadkowo detektyw.
Konrad spojrzał nań zdziwiony.
— Tak jest… Powtarzam, że buchalter, który chce coś, jak to się mówi, „skręcić”, nigdy
nie będzie w taki sposób księgował, by od razu zwrócić na siebie uwagę.
Jaskólski nic nie odpowiadając, począł wertować stronice książki. Konrad obserwował go z
zaciekawieniem.
— Czy on rzeczywiście coś wie — myślał o Jaskólskim — czy też dla pozerstwa otacza
się nimbem tajemniczości? Dziwny człowiek.
— Panie Sarnecki — wyrwał go nagle z tych rozmyślań twardy głos komisarza.
— Słucham...
— Czy przypomina pan sobie dzień, w którym brat pański został zamordowany?
- Dokładnie nie pamiętam... Byłem wtedy w Angii, kiedy się zdarzył ów
tragiczny wypadek... Wiem tylko, że stało się to w grudniu...
- Trzynastego grudnia — rzekł detektyw — a właściwie w nocy z 12 na trzynastego grudnia...
Tak samo, jak pan — przeglądał wówczas księgi do późnej godziny...
— Być może... — potwierdził Sarnecki. — Buchalter mi mówił, że brat mój zwykł
codziennie wieczorem sprawdzać rachunki... Zwyczaj ten przejąłem od niego...
Komisarz utkwił w twarzy Sarneckiego swój bystry wzrok.
— Z jakiego dnia według pańskiego zdania przeglądał brat rachunki w nocy na 13
grudnia.
— Z dwunastego... — odparł Konrad zdziwiony tym pytaniem.
— Doskonale — zawołał Jaskólski i otworzył księgę buchalteryjną, którą trzymał przez
cały czas w ręku.
— Spójrz pan, proszę... — rzekł, wertując wstecz stronice. — Ma pan tu: wpływy i
wydatki z dnia 12 grudnia…Przejrzyj je pan dokładnie.
Sarnecki wziął z rąk komisarza ksiażkę i, wodząc palcem po długich kolumnach cyfr,
sprawdzał poszczególne pozycje. Nagle otworzył oczy z wielkiego zdumienia.
— Co to, panie komisarzu? Co to?
— Ta plama rdzawego koloru? — spytał spokojnie detektyw — To jest krew pańskiego
brata.
Ręce, trzymające książko drgnęły nerwowo.
— A w rachunkach nie znalazł pan nic szczególnego? — pytał dalej Jaskólski.
— Właśnie, właśnie... — odparł Sarnecki, pocierając ręką czoło. W głowie mi się od tego
wszystkiego mąci, w myślach nie mogę się połapać... Domyślam się czegoś, ale sam nie
wiem. Przecie rachunki z dnia 12 grudnia przedstawiają się identycznie jak z dnia
wczorajszego... Takie same prawie omyłki i błędy w księgowaniu...
Komisarz uśmiechnął się dziwnie

70)
— Czy pana to nie zastanawia, panie Sarnecki, czy nie podsuwa panu żadnych
przypuszczeń i wniosków?
— Wiem o co komisarzowi idzie, — odrzekł Konrad, zwracając na detektywa
podniecone gorączką oczy — ale…
— Ale?... — podchwycił Jaskólski.

98
— Nie umiem sobie tego wszystkiego wytłumaczyć — dokończył Sarnecki rozkładając
bezradnie ręce.
— A więc pomogę panu... Słuchaj pan uważnie... Zastanowiła mnie jeszcze wówczas
jedna okoliczność: brat pański udawał się zwykle na nocny odpoczynek o godzinie dziesiątej,
o ile na noralnie nie udawał się dokąd z wizytą lub do lokalu. W każdym razie po dziesiątej
rzadko bywał w gabinecie… I trzeba wypadku, że akurat tego wyjątkowego dnia, kiedy
„zasiedział” się w gabinecie zupełnie niespodzianie dla siebie ani dla nikogo, dokonano nań
zamachu morderczego. Dziwiło mnie, skąd zbrodniarz, czy zbrodniarze, mogli wiedzieć, że
nocy tej Zbigniew Sarnecki pójdzie spać o kilka godzin później, niż zwykle... Odpowiedzi na
to pytanie nie mogłem w żaden sposób znaleźć…
Dopiero dzisiaj, kiedy pan mi mówił o tych niedokładnościach w książce buchalteryjnej, coś
mnie tknęło by odwrócić kilkadziesiąt kartek... I masz pan już odpowiedź, dlaczego brat
pański przebywał owej tragicznej nocy dłużej w swoim gabinecie. Czekał mimo swej woli na
mordercę...
— Tak jak ja — jęknął głucho Konrad.
- Nie ulega najmniejszej wątpliwości — rzeki Jaskólski – że dzisiaj i wówczas jeden i ten sam
przestępca rozwijał swoją akcję w tym pałacyku. Dlaczego to czynił, jakie zamierzał osiągnąć
ze swych zbrodniczych czynów korzyści, pozostaje na razie dla mnie zagadką... Czy pan nie
ma w tym kierunku żadnych podejrzeń czy przypuszczeń?
Sarnecki wzruszył ramionami.
— Nic, absolutnie nic...
— Zagadkowa sprawa, tajemnicza — mruknął pod wąsem komisarz, poczym rzekł,
zwracając się do Sarneckiego:
— Słucham dalej pańskiego opowiadania, które przerwałem w momencie najbardziej
bodaj ciekawym.,
— Na czym więc stanąłem... Aha... Przeglądałem książki i poprawiałem systematycznie
błąd za błędem... Nagle usłyszałem na korytarzu jakiś szmer, jakby czyichś ostrożnych
kroków... Zaniepokoiło mnie to, gdyż o tej porze służba nie kręci się już po pałacu, a panna
Lubasiówna przebywa w Zakopanem... Sięgnąłem po rewolwer, ale w tej samej chwili owe
zagadkowe szmery ucichły... Sądziłem, że się przesłuchałem, że to podniecone pracą nocną
nerwy stwarzają w mózgu obraz jakiegoś nieistniejącego zgoła niebezpieczeństwa. W każdym
bądź razie postanowiłem sprawdzić czy nikogo niema na kotytarzu.
Podniosłem się z fotelu, zaledwie jednak zrobiłem kilka kroków, drzwi otworzyły się szeroko,
a na progu… Nie, panie komisarzu, to niemożliwe, nieprawdopodobne, śmieszne, a jednak
mam jeszcze przed oczami obraz tej potwornej istoty nie z tego świata... Gdybym nie był
człowiekiem, który ma poza sobą bądź co bądź studia filozoficzne na uniwersytecie,
powiedziałbym panu wręcz prosto i otwarcie: to był najautentyczniejszy diabeł, czarownica,
czy duch, co pan tylko chce...
Jeszcze teraz, gdy sobie to przypominam, ciarki przechodzą mi po całym ciele... Stanąłem w
miejscu, jak wryty, obłędny strach chwycił mnie w swe szpony i — nie wiem... Zdaje się, że
zemdlałem z nagłego przerażenia… Tak twierdził lekarz...
- Jaskólski podniósł się z fotelu i przeszedł się klika razy po gabinecie.
— Jak się pan teraz czuje, panie Sarnecki?
- Prawie zupełnie dobrze...

99
— Czy uda się panu bez zbytniego wysiłku wyjść ze mną na korytarz?
— Tak... — odparł Konrad, zdziwiony tym pytaniem.
— Doskonale — zawołał Samecki -
Pokażę panu mordercę pańskiego brata...

71)

Sarnecki otworzył szeroko oczy z niezwykłego zdumienia...


— Mordercę mego brata? - powtórzył podnosząc się z trudem z fotelu.
— Tak jest — odparł komisarz.
Wyszli na długi ciemny korytarz. Sarnecki przekręcił kontakt elektryczny.
— Tam przy schodach... - objaśniał szeptem Jaskólski, prowadząc pod rękę Konrada.
Skręcili na lewo. Nagle Konrad zatrzymał się w miejscu i ścisnął kurczowo dłoń komisarza.
— Panie... panie... — wyszeptał zbladymi wargami —- przecie to ten sam…
Mówiąc to wskazał oczami na leżące opodal cielsko olbrzymiej małpy.
Szerść zabitego zwierzęcia gorzała tu i owdzie ledwo dostrzegalnym światełkiem
niebieskawego koloru. Twarz Sarneckiego stała się w iednej chwili blada jak marmur, a ręce
poczęły drżeć nerwowo.
— Nie obawiaj się pan niczego — uspsokoił go Jaskólski. — Jest to najzwyklejsza małpa pod
słońcem, a świeci się fak niesamowicie z tej prostej przyczyny, że posmarowano ją specjalnie
sporządzoną w tym celu miksturą, zawierającą wielki procent fosforu. Widział pan zapewne
zegarki ze świecącemi się w ciemności wskazówkami i cyframi, prawda?.. Tu świeci się
właśnie fosfor, którym cyfry i wskazówki są pokryte...
Zbrodniarz, który znał tę właściwość fosforu, postanowił ją wykorzystać w bardzo dogodny
dla siebie sposób... Małpa bez tej „operacji“ byłaby zupełnie zwykłym, niezbyt groźnym
zwierzęciem, którego można się co prawda przestraszyć, ale nie można ulec atakowi serca z
nagłego przerażenia, jak to się na przyklad stało z pańskim bratem. Posmarował więc małpę
ową maścią, czyniąc ze zwierzęcia jakąś niesamowitą nieziemską, po prostu istotę...
Zbliżył się do bestti i powiódł ręką po sierści.
— Zgaś pan na chwilę światło — zwrócił się do Sarneckiego. Konrad wyłączył kontakt.
— Uważaj pan na moją rękę... Widzi pan?…
—Widzę... Świeci się, jak wspomniane już przez pana wskazówki i cyfry…
— Tak, zupełnie słusznie... Może pan już zapalić światło.
Zbliżyli się do zwierzęcia i poczęli je obserwować z zajęciem.
— To goryl, prawda? — zapylał Kon rad.
— Tak jest... Ciekawe skąd zbrodniarz sprowadził tę bestię...
— Czy pan ją zabił?
— Nie...
—Nie? — zdziwił się Sarnecki. — Jak to?
Jaskólski wzruszył ramionami.
— Ktoś musiał tu stoczyć walkę ze zwierzęciem, na co wskazują ślady. Kim był jednak
ów „ktoś“ — dociec narazie nie mogę. Przeprowadziłem dopiero pobieżne śledztwo... Ale
wróćmy już do gabinetu, bo pan się ledwo trzyma na nogach...
— Dobrze...

100
Gdy przechodzili obok okien, detektyw zatrzymał się na chwilę i wyjrzał na ulicę.
- Ot i moi chłopcy już czekają — zwrócił się do Sarneckiego.
— Kto?
— Konni policjanci, z którymi wybieram się na obławę... Zawiadomiłem ich telefonicznie, by
tu przybyli...
-Aha... Pan będzie teraz szukał tego, który?...
Wskazał ręką na rozciągnięte na chodniku cielsko małpy.
— Tak, tak — odparł pośpiesznie Jaskólski, podając mu dłoń na pożegnanie. Wybiegł
pośpiesznie na ulicę.

72)

Policjanci, widząc zbliżającego się komendanta, wyprężyli się na baczność. Jaskólski


odsalutował przyłożeniem palców do daszka.
— Panie przodowniku? — zwrócił się do barczystego jeźdźca, stojącego na czele
oddziału.
— Słucham, panie komisarzu.
— Jedź pan natychmiast do komendy — rozkazywał detektyw i poleć pan
Wiatkowskiemu, by przysłał wartę do tego pałacyku. Ja sam poprowadzę obławę.
— Rozkaz, panie komisarzu!
Jaskólski wskoczył zgrabnie na konia i dał znak do odjazdu. Policjanci ruszyli lekkim kłusem,
kierując się ku północnej stronie miasta.
Minęli szybko ulicę Piotrkowską i zboczyli w prawo przy Prez. Narutowicza. Jaskólski
wyciągnął z kieszeni skrawek papieru i odczytał po raz wtóry jego treść:
Szanowny panie komisarzu! Czuję się w obowiązku donieść panu, że przed chwilą dokonane
zostało morderstwo na osobie Konrada Sarneckiego, zamieszkującego pałacyk przy ulicy
Piotrkowskiej nr ***. Będąc przypadkowo świadkiem zbrodni, śpieszę, by zawiadomić o tym
pana komisarza. Posiadam zopełnie pewne wiadomości, że zbrodniarze, którzy dokonali tego
mordu są również zabójcami Zbigniewa Sarneckiego. Załączony plan pozwoli się panu
zorientować w sytuacji i doprowadzi do kryjówki niebezpiecznych przestępców. Ze
względów łatwo zrozumiałych nie podaję swego nazwiska.

Do liściku tego dołączony był plan miasta, z nakreśloną czerwonym ołówkiem marszrutą.
Czerwona linia brała swój początek w tym punkcie Piotrkowskiej, gdzie mieścił się pałacyk
Sarnerckiego, przebiegała wzdłuż tę ulicę, poczym skręcała w ulicę Prez. Narutowicza.
List ten jako też załączony plan przyniesiono dziś o godzinie wpół do trzeciej po północy
komisarzowi Jaskólskiemu do prywatnego mieszkania.
Detektyw traktował co prawda doniesienie to jako złośliwy żart, mimo to jednak połączył się
natychmiast telefonicznie z pałacem Sarneckiego.
Do telefonu podszedł zbudzony ze snu stary portier, Jakub, który jednakowoż nie mógł dać
Jaskólskiemu żadnych informacji o wypadku.
Zapewnił, że w pałacu jest zupełnie cicho i że wszyscy śpią spokojnie. Komisarz, nie
zważając atoli na te wyjaśnienia starego sługi, polecił mu się udać do sypialni Sarneckiego.

101
Po chwli Jaskólski usłyszał już w słuchawce trzęsący się z przerażenia głos portiera,
zawiadamiający go, że „z panem rzeczywiście się cosik stało, bo leży bez duszy na
podłodze“.
Otrzymawszy tę wiadomość, pośpieszył niezwłocznie na miejsce wypadku. W pałacu zastał
już lekarza, zabiegającego koło przywrócenia do przytomności Konrada Sarneckiego.
Opuścił gabinet i przeprowadził pobieżne śledztwo, które dało bardzo nikłe wyniki. Na
korytarzu natknął się ku swemu niezwykłemu zdziwieniu na cielsko zasztyletowanej małpy.
Nie wiedział, co to wszystko ma znaczyć, dopiero rozmowa, którą miał z Konradem po
odzyskaniu przezeń przytomności, wyjaśniła mu poniekąd całą aferę.
Jaskólski rozumował słusznie, że skoro jedna część listu posiadała prawdziwe informacje,
należy dać wiarę wreszcie. Zatelefonował więc niezwłocznie do komendy policji, by mu
przysłali oddział policji konnej, z którym miał ruszyć natychmiast na obławę.
Była to właśnie obławą, która wypłoszyła z bezpiecznej dotychczas kryjówki Antosia i jego
towarzyszy.

73)

Obława jak wiemy dała ujemny rezultat. Jaskólski jednak nie bardzo się tym przejmował,
wierząc w swój spryt i doświadczenie.
Był już przecie na tropie przestępcy, którego spodziewał się aresztować lada dzień.
— Dziś muszę wziąć tego buchaltera „na spytki” — myślał, wracając na czele oddziału po
nieudanej obławie.
Spojrzał na zegarek: była już godzina ósma rano.
Podniósł kołnierz od płaszcza, bo po ranek był mroźny i mglisty. Zbliżali się do ulicy
Piotrkowskiej.
Jaskólski powierzył dowództwo oddziału starszemu posterunkowemu, Łabędzkiemu, któremu
polecił wrócić z jeźdźcami do koszar, sam zaś udał się do pałacyku Sarneckiego. Na miejscu
zastał trzech wywiadowców, czekających na jego rozkazy. Zapytał portiera o Konrada.
— Pan siedzi w gabinecie – odrzekł stary sługa.
— Sam?
— Tak jest..
Komisarz udał się marmurowymi schodami na górę. Zapukał lekko w drzwi.
Nikt mu nie odpowiedział.
Zaniepokojony ciszą, panującą w gabinecie, wpadł do wnętrza, szeroko rozwierając drzwi.
Odetchnął jednak z ulgą, gdy spostrzegł, że Sarnecki śpi zupełnie spokojnie na małej, skórą
obitej kanapce.
Na hałas otwieranych drzwi, Konrad zbudził się ze snu.
— Zasnąłem mimo swej woli rzekł do Jaskólskiego. — Miałem zamiar czekać na pański
powrót, ale sen zmorzył mnie niespodzianie. Jak obława?
— Niezbyt dobrze... Udało im się uciec w niewytłumaczony dla mnie sposób. Sądziłem
początkowo, że zginęli w płomieniach, ale nie znalazłem trupów…
— Więc był i pożar? — zdziwił się Konrad.
— Tak. I to dość nawet duży…
— Czyż umyślne podpalenie?

102
— Zdaje się…Tak wskazują ślady.
Sarnecki podniósł się z kanapki i nacisnął guzik dzwonka, stojącego na biurku.
We drzwiach ukazała się młodziutka pokojówka w białym, czystym fartuszku.
— Słucham pana?
- Proszę przynieść śniadanie — rzekł Konrad.
— Dobrze... Czy tu przynieść, czy do salonu...
— Może być tutaj...
Gdy drzwi zamknęły się za dziewczyną, Jaskólski zapytał Sarneckiego:
— Czy jest pan pewien swojej służby?
Konrad wzruszył ramionami.
— Nic wiem — odparł. — Jestem tutaj zbyt krótko. Jeżeli jednak idzie panu o tę
pokojówkę, to zdaje mi się, że jest to spokojna i bardzo uczciwa dziewczyna. Przyjęła ją
niedawno, bo dwa dni przed swym wyjazdem do Zakopanego, panna Lubasiówna.
— W każdym razie będzie trzebą służbę wybadać, rzekł, jakby do siebie komisarz.
Po chwili pokojówka wniosła na tacy obfite i smaczne śniadanie. Dwaj panowie wzięli się z
apetytem do jedzenia.
— O której otwiera się fabrykę? — zapytał detektyw, sięgając po świeże masło.
— O ósmej… Pracujemy tylko na jedną zmianę— Wie pan — kryzys58…
— I o tej porze poczyna również działać biuro?
— Nie… O godzinę później...
— To znaczy o dziewiątej...
— Tak…
Jaskólski spojrzał na zegarek.
— Teraz już jest wpół do dziewiątej, czyli mam jeszcze czasu pół godziny...
— Czy zamierza pan udać się do fabryki?...
— Bezwzględnie... Muszę pomówić z panem buchalterem... Będzie to bardzo ciekawa
rozmówka…
— Aha — odezwał się Sarnecki.
— Pozwoli pan tylko, że wezmę ze sobą te książki, dobrze?
— Ależ, proszę bardzo…
Skończyli śniadanie i zapalili cygara…

74)

Na miłej pogawędce, podczas której poruszali tematy poważne i błahe, zbiegła reszta czasu.
Punktualnie o godzinie dziewiątej, komisarz podniósł się z miejsca i począł się żegnać z
Sarneckim.
— Życzę komisarzowi powodzenia - rzekł Konrad, uścisnąwszy silnie ręką detektywa.
— Dziękuję, ślicznie dziękuję... Warto by było już, rzeczywiście, zlikwidować tę
przeciągającą się zbytnio sprawę... Mam nadzieję, że dziś, jutro uda mi się umieścić
przestępcę za kratkami..

58

103
— Oby tak się stało — uśmiechnął się blado Sarnecki. — Nie będę już mógł, zdaje się, spać
spokojnie, dopóki zły duch tego pałacyku nie zostanie unieszkodliwiony.
— Stanie się to prędzej, aniżeli pan przypuszcza — rzekł pewnym głosem Jaskólski.
Owinął książki buchalteryjne w papier i opuścił gabinet. Na korytarzu natknął się na
wywiadowcę Wiatkowskiego.
— Nic szczególnego, panie komisarzu. — Małpę kazałem odwieźć do urzędu.
— Dobrze pan zrobił - odparł machinalnie Jaskólski, zamyśliwszy się nad czymś
głęboko.
Przeszedł sle kilka razy po kurytarzu, wreszcie zatrzymał się przed wywiadowcą.
— Panie Wiatkowski!
— Słuchani pana komisarza.
— Poruczam panu poważną i odpowiedzialną robotę... Sądzę, że wywiąże się pan z tego
należycie.
— Dołożę wszelkich starań panie komisarzu...
— Weźmie pan sobie do pomocy jeszcze kogoś i zajmie się pan ścisłą inwigilacją mojej
osoby.
— Jak to? —- zdziwił się agent — Więc mam śledzić pana komisarza?
— Tak jest — odparł dobitnie Jaskólski. — Krok w krok, bezustanku, bez przerwy. Ale
w taki sposób, żebym ja nawet się na tym nie poznał... Zrozumiał pan?
— Bezwzględnie...
— W razie gdyby zaszła potrzeba zatelefonuje pan do urzędu po pomoc— Niech tam czuwa
pogotowie specjalnie do dyspozycji pańskiej...
Zdumienie agenta doszło do zenitu— nie wiedział, co to ma wszystko znaczyć. Detektyw,
widząc zdziwioną minę swego podwładnego, roześmiał się szczerze i, poklepawszy go
poufale po ramieniu, rzekł:
— Nie obawiaj się pan — nie popełnię żadnego morderstwa. Chcę tylko, by miał mnie
pan na pieczy i w razie potrzeby wyratował z opresji...
—Wedle rozkazu...
- Więc jedź pan teraz do urzędu i przygotuj wszystko należycie. Ja udaję się teraz do kantoru
fabryki Sarneckiego.
Wiatkowski zbiegł szybko po marmurowych schodach i po chwili zniknął za drzwiami
wejściowymi.

W kantorze fabryki Sarneckiego panowała wzorowa cisza, przerywana jedynie skrzypieniem


piór po papierze.
Przy stolikach i biurkach siedzieli pochyleni nad księgami i papierami urzędnicy, całkowicie
pochłonięci swoją pracą. „Dowództwo" kantoru spoczywało w rękach doświadczonego
buchaltera, Ryszarda Kirchnera, długoletniego pracownika firmy.
Był to meżczyzna lat około czterdziestu, średniego wzrostu, o niebieskich, głęboko
osadzonych oczach, przesłoniętych jakgdyby lekką mgłą. Blada, pomarszczona twarz,
poorana gęstą siecią zmarszczek czyniła go znacznie starszym, aniżeli był w istocie.
Robił wrażenie człowieka schorzałego, przemęczonego uciążliwą, mechaniczną pracą w
dusznym ciasnym pokoiku. Jedynie oczy posiadały dziwny blask, nadający twarzy buchaltera
ujmujący sympatyczny wygląd.

104
W biurze cieszył się wielką popularnością ze względu na swe spokojne usposobienie i
łagodny charakter.
Był bardzo wyrozumiały i często patrzył przez palce na uchybienia, których dopuszczali się
niekiedy w pracy ci i owi pracownicy. Być może, iż z tego powodu, że sam nie był pod tym
względem bez winy, przekładając czasem przeczytanie od deski do deski gazety nad
skrobanie w księgach.
I teraz też, siedząc przy swym biurku, czytał z zajęciem „Gazetę dla Wszystkich" 59, gdy nagle
drzwi od kantoru otworzyły się, a na progu ukazała się barczysta postać portiera fabrycznego.
— Czego? — zapytał Kirchner, odrywając wzrok od gazety.
— Jakiś komisarz przyszedł do pana — odrzekł portier.
— Komisarz? - zdziwił sie buchalter. — A czego chce!
— Nie wiem...
- Poproś go pan tutaj…
Portier zamknął drzwi za sobą...

76)
Jaskólski marszczył groźnie brwi. Nie wątpił już ani na chwilę, że ma przed sobą jednego z
tajemniczych bandytów, którzy zgładzili ze świata Zbigniewa Sarneckiego. Podszedł do
buchaltera i położył mu dłoń na ramieniu.
- Panie Kirchner! — rzekł twardym głosem. — W imieniu prawa aresztuję pana!
Ten nic narazie nie odpowiedział, otworzywszy szeroko oczy z wielkiego zdumienia,
graniczącego niemal z przerażeniem.
— Mnie pan aresztuje? — wybełkotał drżacymi wargami — Dlaczego?... Jakim prawem?
Trząsł się poprostu z wielkiego strachu i wymachiwał nerwowo rękami.
— Ot, takim prawem odparł Jaskólski, wskazując na rdzawą plamę w księdze
buchalteryjnej. — Widzi pan?
— Widzę, widzę... ale nie rozumiem.
— Mogę więc panu wytłumaczyć: to jest krew Zbigniewa Sarneckiego, który przed kilku
tygodniami został zamordowanv w swoim pałacyku przy ulicy Piotrkowskiej nr ***.
Teraz dopiero w mózgu jego błysnęła myśl, że go podejrzewają o coś strasznego,
potwornego.
— Sarnecki? Dobrze — wiem... ale co ja mam z tym spólnego? - odparł coraz bardziej
bledszy Kirchner.
— To się później okaże — mruknął komisarz. Narazie poproszę pana do urzędu
śledczego... Proszę się spieszyć...
Kirchner zachwiał się na nogach, jakby miał runąć na podłogę, w ostatniej jednak chwili oparł
się ciężko o biurko. Blada jego twarz skrzywiła się w bolesnym grymasie, a w kącikach oczu
ukazały się łzy.
— Panie komisarzu. — szeptał ledwo dosłyszalnym głosem — to jakaś straszna omyłka,
nieporozumienie… Pan mnie podejrzewa o zamordowanie Sarneckiego — to okropne,
okropne. Dwadzieścia lat już tu pracuję, ciężko, bez wytchnienia i teraz... W domu żona,
dwoje dzieci — cóż powiedzą, cóż pomyślą?...

59

105
Długo wstrzymywane łkanie targnęło brutalnie jego wpadniętemi piersiami. Wybuchnął
suchym, nerwowym płaczem, podobnym raczej do wycia zwierzęcia.
— Jestem niewinny, zupełnie niewinny — mamrotał bez przerwy, spoglądając błagalnym
wzrokiem na detektywa.
Jaskólskiemu zrobiło się żal tego wynędzniałego człowieka, który żebrał oczami o litość.
Twarda służba i doświadczenie, zdobyte w czasie długoletniej praktyki, nauczyły go jednak,
że nie wolno sumiennemu policjantowi pofolgować żadnym afektom. Tak jak zimny rozum
dyktuje — tak należy działać. Przybrał tedy na twarz maskę bezwzględnej powagi i rzekł:
— Nic narazie nic mogę panu pomóc — proszę o udanie się ze mną do urzędu.
Kirchner już nie oponował. Ogarnęła go bezbrzeżna apatia i zniechęcenie. Jęknął tylko głucho
i ruszył z opuszczoną na piersi głową w stronę drzwi. Za nim — komisarz Jaskólski.
Wyszli na korytarz.
— Czy mogę wejść do kantoru po palto? — spytał matowym głosem buchalter, nie
spojrzawszy nawet na detektywa.
— Proszę…
Jaskólski nie spuszczał zeń oczu ani na chwilę. Byli już blisko kantoru, gdy nagle drzwi się
uchyliły, a z wnętrza doszedł silny głos męski:
— A dokąd udał się p. Kirchner z tym komisarzem? Ach, na lewo do gabinetu? Dziękuje
panu…
Drzwi otworzyły się szeroko i na kurytarz wyszedł niski, przygarbiony mężczyzna w
dziwacznej pelerynie, narzuconej na plecy. Krucze kosmyki włosów wymykały się spod
czarnego, filcowego kapelusza, nasuniętego silnie na czoło.
Na dźwięk jego głosu Kirchner zatrzymał się nagle w miejscu i rozejrzał się szybko dokoła,
jakby szukając drogi do ucieczki. Ciałem jego wstrząsnął dziwny dreszcz, a oczy przesłoniły
się mgłą.
— To on — szepnął do siebie, szczękając zębami — To on.
Jaskólski obserwował z niezwykłym zdumieniem, nie mogąc zrozumieć, co to wszystko
znaczy. Tymczasem mężczyzna w pelerynie już ich zauważył i zbliżył się pewnym krokiem.
Kirchner wysunął przed się ręce, jak by ujrzał widmo...

77)

Nieznajomy, nie zwracając najmniejszej uwagi na komisarza, ujął delikatnie wyciągniętą


naprzód dłoń buchaltera i rzekł cicho, akcentując dobitnie każdą sylabę:
— Co jest z panem, panie Kirchner? Co się stało, żeś pan taki blady?
Mówiąc to wpatrywał się uporczywie w oczy Kirchnera, który trząsł się teraz jak liść osiki.
Widać było, że badawczy wzrok mężczyzny w pelerynie sprawia mu jakieś niepojęte męki.
— Nic... nic... nie wiem... — odparł ledwo dosłyszalnym szeptem, blednąc coraz
bardziej.
— Tak to prawda — pan nic nie wie. Absolutnie nic... nic... — powtórzył nieznajomy,
nie spuszczając prze z cały czas wzroku z twarzy buchaltera. Jaskólskiemu, który umyślnie
nie przeszkadzał obydwom w tej dziwnej rozmowie, przemknęło przez mózg:
— Hipnotyzer... Nic ulega najmniejszej wątpliwości, że ten zagadkowy człowiek hipnotyzuje
teraz Kirchnera...

106
Dziwiła go bardzo odwaga tego karła, który nic sobie nie robił z obecności komisarza.
Czyżby liczył na to, że detektyw nie zorientuje się w sytuacji?
Po krótkim namyśle Jaskólski postanowił zlikwidować tę niezwykłą scenę i to w sposób
stanowczy.
Zdawał sobie dokładnie sprawę, że tych dwóch łączy jakaś tajemnicza nić, że jeden z nich jest
mózgiem, wolą, rozkazem, a drugi — ślepym, nieświadomym wykonawcą.
Spojrzał na Kirchnera: stał już teraz spokojnie, oparty ciężko o ścianę, łapiąc chciwie ustami
powietrze. Spokojny, nieruchomy wzrok wbił w jakiś martwy punkt i zdawał się być zupełnie
obojętny na wszystko, co się koło niego działo.
— Widzę, że przeszkadzam panu — rzekł nagle mężczyzna w pelerynie, jakby dopiero
teraz zauważył obecność Jaskólskiego. — Do widzenia...
Skinął lekko głową w stronę detektywa skierował się ku wyjściu.
— Za pozwoleniem! — zawołał komisarz.
Karzeł przystanął i podniósł na niego pytający, zdziwiony wzrok.
— Pan będzie łaskaw się zatrzymać — rzekł, zbliżając się doń Jaskólski.
Na ustach nieznajomego zaigrał ledwo dostrzegalny uśmieszek.
— Słucham pana — rzekł grzecznie.
— Proszę się wylegitymować! — zażądał detektyw stanowczym głosem.
Mężczyzna odchylił pelerynę i zanurzył rękę w kieszeni.
— Dziwi mnie co prawda postępowanie pana — rzekł wydobywając z przepaścistego portfelu
paszport zagraniczny — nie zwykłem jednak nigdy sprzeciwiać się żądaniom władzy, tym
bardziej, gdy reprezentuje ją tak energiczny przedstawiciel.
W słowach jego brzmiała nuta złośliwej ironii.
Jaskólski wziął do ręki dokument i rzucił okiem na nazwisko: Anton Kernaies, narodowości
serbskiej, ostatnio zamieszkały w Poznaniu.
Komisarz zdecydował się szybko.
— Aresztuję pana, panie Kernaies…
Na Serbie nie zrobiło to oświadczenie najmniejszego wrażenia. Wzruszył tylko ramionami i
rzekł, uśmiechając się chytrze:
— Pierwszy raz znajduję się w podobnej sytuacji i przyznam szczerze, że mnie ona
niezwykle bawi... Dlatego też pozwalam się tak bez oporu aresztować, choć mógłbym...
Nie dokończył zdania, machnąwszy lekceważąco ręką.
— Proszę naprzód! — zawołał Jaskólski, którego poczęło już irytować zachowanie karła.

78)

Pierwszy wyszedł Kernaies, za nim — Kirchner i Jaskólski.


Na dziedzińcu fabrycznym stała czarna, wytworna limuzyna.
— Czy pozwoli pan komisarz. — zapytał Serb, wskazując ręką na maszynę — że udamy
się do urzędu moim autem? Byłbym bardzo wdzięczny, gdyż cierpię na nogi.
— Dobrze — zgodził się po krótkim namyśle detektyw.

107
Wsiedli do limuzyny i usadowili się wygodnie. Uwagi Jaskólskiego nie uszedł drobny
napozór szczegół: w pewnym momencie Kernaies zamienił porozumiewawcze spojrzenie z
szoferem. Nie przypisywał jednak swemu spostrzeżeniu większego znaczenia.
Rozległ się przytłumiony warkot motoru i auto ruszyło lekko z miejsca.
Dzień był dżdżysty i ponury. Deszcz siekł monotonnie w dach auta i spływał wąskimi
strumyczkami po szybach.
Od czasu do czasu rozlegał się jękliwy, przeciągły głos syreny samochodowej…
Jaskólskiego ogarnęła dziwna senność.
Oparł się wygodnie o poręcz i wysunął nogi przed siebie. Nieprzespana noc dopiero teraz
dawała znać o sobie, Głowa ciążyła mu na piersi, a powieki sklejały się do snu.
— Zasnę chyba — pomyślał rozciągając leniwie kości.
Poczuł dziwny ciężar, który kładł mu się powoli na piersi i tamował oddech.
A w uszach — szum niemożliwy, denerwujący.
— Co się ze mną dzieje? - myśli gorączkowo detektyw, dotykając ręką zroszonego potem
czoła. — Czyżby jedna nieprzespana noc mogła mnie zbić tak dalece z nóg... Nie, to
niemożliwe...
Oczy przesłania mu gęsta mgła, poprzez którą dostrzega z trudnością sylwetki Kernaicsa i
Kirchnera.
Serb siedzi przy samym oknie i trzyma duża biała chustkę przy twarzy. Zasłonił nią sobie pół
twarzy: nos i usta.
— Co on tam tą chustką wyprawia? — dziwi się w duchu Jaskólski, nie ma jednak w
sobie tyle siły woli, by zapytać go o to. Nie chce mu się poprostu zadać tyle trudu, by
otworzyć usta.
— Zasnąć, zasnąć... — tłucze się uporczywie myśl pod czaszką komisarza.
Zdaje sobie sprawę, że tak być niepowinno, że jest to karygodne lekceważenie obowiązków
służbowych, nie może jednak w żaden sposób zwalczyć ogarniającej go senności.
Coraz słabiej słyszy monotonny, usypiający warkot motoru, który, zda się, dobiega teraz
skądś z oddali...
Jaskólski opuścił bezwładnie głowę na piersi i — zasnął...
Auto pomknęło przez ulice miasta ze zdwojoną szybkością...

Jak długo spał — nie wiedział. Gdy się obudził, na dworze zapadał już mrok, który sączył się
do pokoju przez wielkie weneckie okno. Siedział w głębokim fotelu skórzanym przy dużym,
masywnym biurku.
— Skąd się tu u licha wziąłem? — próbował sobie przypomnieć, widząc że znajduje się
w jakimś obcym, nieznanym miejscu. Nie jest wszak w urzędzie ani w gabinecie Sarneckiego.
— Cóż to — do kroćset tysięcy! — zaklął w duchu, usiłując podnieść się z miejsca.
W tej samej jednak chwili syknął z okrutnego bólu. Cienkie postronki, którymi był
przywiązany misternie do fotela, wpiły mu się głęboko w ciała.
Zrozumiał, że wpadł w sprytnie zastawioną pułapkę.
— To ten przeklęty Serb, to Kernaic — pomyślał. — Uśpił mnie w jakiś
niewytłumaczony sposób w swojej limuzynie, dokąd wciągnął mnie podstępnie… A niechże
to pioruny biją!...

108
79)
Ostatnie zdanie wypowiedział głośno, nie mogąc pohamować ogarniającej go wściekłości.
Nie mógł sobie wybaczyć, że dał się z taką łatwością wciągnąć w zasadzkę.
— Ten skarb — to grubsza ryba, od razu się domyśliłem — szepnął do siebie.
— Jeżeli mi się uda stąd wydostać i przyłapać tego ptaszka, będzie to sukces niebywały...
Dziwna rzecz! Jaskólski, mimo, iż znajdował się w sytuacji niezbyt godnej silny jak dziecko,
myślał nie tylko o wydostaniu się z opresji, ale o sławie, która by go nie minęła, gdyby udało
mu się aresztować niebezpiecznego bandytę.
Za takiego uważał bezwzględne Kernaicsa, choć nie zdawał sobie tragedii braci Sarneckich.
Rozmyślania jego przerwał odgłos zbliżających się kroków.
Po chwili drzwi się otworzyły i do pokoju weszła jakaś ciemna sylwetka. Po wzroście poznał
Jaskólski Kernaicsa.
Serb zbliżył się do biurka i zaświecił elektryczną lampę, stojącą na biurku. Dyskretne różowe
światło oświetliło część olbrzymiego pokoju.
— No i jakże się pan komisarz czuje? — zapytał Serb, sadowiąc się w fotelu. Usta jego
skrzywiły się w złośliwym, jadowitym uśmiechu. — Niewygodnie, prawda? — dodał po
chwili, nie otrzymawszy odpowiedzi. — Ale trudno... Pan chyba sam rozumie, że muszę nie
być ostrożny i to nawet bardzo…
— Zgadzam się z panem, choć muszę zaznaczyć, że nie na wiele się panu ta ostrożność
przyda.
— Ha — ha — ha! — zaśmiał się szyderczo karzeł — Jak widzę pan komisarz jest dobrej
myśli i ma jeszcze jakieś nadzieje, czy tak? To mi się podoba: tupet, tupet — ot co.
W głosie jego brzmiała nuta szyderczej ironii.
— Jeżeli taki pewny siebie — rzekł po chwili Jaskólski — to mógłby pan uwolnić mi z
więzów chociaż ręce... Zapaliłbym z przyjemnością papierosa.
— Owszem zgadzam się na to...
Podszedł do Jaskólskiego i rozluźnił więzy, krępujące ręce komisarza — a raczej ufam mej
pomysłowości, gdyż muszę panu zaznaczyć, że urządziłem wszystko tak misternie, iż
wystarczy, gdy nacisnę ten oto guzik, a już tam w fotelu będzie trup komisarza.
— Hę? - zdziwił się Jaskólski.
— Bardzo prosta rzecz: fotel, na którym pan siedzi jest swojego rodzaju krzesłem
elektrycznym. Prąd o wysokim napięciu dostanie się z łatwością przez druty do osoby
pańskiej, którymi jest pan skrępowany...
Detektyw mimo woli poruszył się niespokojnie. Nie uszłoło to uwagi Kernaiesa, który
uśmiechnął się z zadowoleniem.
Uprzedzam więc pana — ciągnął dalej Serb — że najmniejsza próba z praskiej strony,
zmierzająca do wydostania się z więzów może się skończyć niezbyt wesoło... Ale mniejsza z
tym... Proszę zapal pan papierosa.
Wyjął z kieszeni papierośnice i podał ją Jaskólskiemu. Mimo swej przewagi uważał za
stosowne nie zbliżyć się zbytnio do fotelu, w którym siedział komisarz.
Detektyw zapalił papierosa i zaciągnął się wonnym dymem. Przez chwilę zapanowała w
pokoju głucha cisza. Dwaj mężczyźni obserwowali się wzajemnie z wielką ciekawością.
Nagle komisarz odezwał się.

109
— Panie Kernacis! Uważam, że już najodpowiedniejszy czas, by pan powiedział, co
zamierza pan ze mną uczynić.
— Ma pan słuszność — odparł ten poważnie — Sądzę, że moja opowieść nie znudzi
pana, choć... nie wiem, czy się panu na coś przyda...
- Ponieważ?- wtrącił komisarz
— Ponieważ pan już z tego nie wyjdzie...

80)

— Jak to? — zdziwił się Jaskulski.


Serb wlepił weń swe stalowe, przepaściste oczy i odparł, cedząc przez zęby każde słowo:
— Rzecz prosta: pan z tego pokoju nie może wyjść żywy, tym bardziej po tym, co pan
ode mnie teraz usłyszy. Przyznam się otwarcie, że nie lubię szafować życiem ludzkim, jeżeli
nie mam z tego bezpośrednich i poważnych zysków, ale w tym wypadku wypuszczenie pana
na wolność równałoby się mojej zgubie. Jest pan zbyt zdolnym detektywem, bym mógł go
sobie lekceważyć.
Ze słów Serba wiała taka śmiertelna powaga i chłodna, wyrachowana stanowczość, iż
komisarz nie wątpił ani na chwilę, że ten potworny karzeł wykona z zimną krwią wszystko,
co mówił.
Mimo grozy i beznadziejności sytuacji, Jaskólski nie stracił bynajmniej dobrego humoru.
— Dziękuję bardzo za komplement — odrzekł, śmiejąc się głośno — choć jak wynika ze
słów pańskich, nie długo będę się mógł cieszyć pańskim uznaniem dla mych zdolności
detektywistycznych.
Kernaics nic nie odpowiedział i sięgnął po papierosa. Komisarz rozciągnął zbolałe ramiona i
rzekł, przyglądając się Serbowi przez szparki zmrużonych oczu:
— Miał mi pan coś ciekawego opowiedzieć, prawda? Słucham pana... Przedtem jednak
pragnąłbym się dowiedzieć, w jaki sposób zdołał mnie pan uśpić w twojej limuzynie…
— Bardzo prosta kombinacja — odparł zapytany. — Jestem człowiekiem przewidującym
i liczę się zawsze z różnymi ewentualnościami życiowymi… Urządziłem więc sobie między
innymi w samochodzie dość prosty aparat, który za naciśnięciem guzika, znajdującego się tuż
przy klamce, poczyna wydzielać specjalny gaz usypiający... Jest to niezawodny środek w
wypadkach takich, jak ten, o którym pan wspomniał... Ot i wszystko, co chciał pan w tej
materii wiedzieć. A teraz przejdziemy do sprawy bardziej ciekawej, która z pewnością pana w
niemałym stopniu zainteresuje jako detektywa prowadzącego śledztwo w sprawie
zamordowania Zbigniewa Sarneckiego.
- Aha! — wymknął się okrzyk zainteresowania z ust Jaskólskiego.
— Tak, tak — mruknął Serb matowym głosem — dowie się pan wielu ciekawych rzeczy,
których nic dowiedziałby się pan, mimo swego talentu śledczego tak prędko...
Zatrzymał się na chwilę, chcąc widać doprowadzić ciekawość komisarza do zenitu. Jaskólski,
rzeczywiście ledwo mógł spokojnie usiedzieć na miejscu, pałając chęcią usłyszenia jakichś
nowych enuncjacji w sprawie, która go zupełnie zaabsorbowała.

110
— Prawda, że chytry i przewidujący - myślał o Kernaicsu — ale i mnie na sprycie nie
zbywa... Zależy tylko jak się Wiankowski wywiąże z mojgo polecenia... Miał mnie śledzić
nieodstępnie, ale jakoś nie widać go jeszcze, choć powinien tu już być.
Tymczasem Serb po dłuższym milczeniu począł mówić swym jednostajnym, metalowym
głosem.
— Otóż, panie Jaskólski, uchylę nieco przed panem rąbka tej niepowszedniej tajemnicy,
która otuliła luksusowy pałacyk przy ul. Piotrkowskiej... Nie wiem, dlaczego to mówię.Być
może, że, ot tak, z prostego gadulstwa, z tego silnego, wewnętrznego musu, nakazującego
zwierzanie się ludziom z rzerzy ciekawych.
Na samym wstępie muszę panu wyjawić moje rzeczywiste nazwisko: jestem Sarnecki,
Hieronim Sarnecki, brat zamordowanego Zbigniewa i Konrada…
Komisarz otworzył szeroko oczy z nadzwyczajnego zdumienia.
— Sarnecki? — powtórzył, jakby nie wierząc własnym uszom...
— Tak jest... Mimochodem podkreślam również, że moje przybrane
serbskie „nazwisko”, Kernaics jest najzwykleszym anagramem, tzn. składa się z tych samych
liter, co Sarnecki…

81)

Oświadczenie karła uczyniło na Jaskólskim piorunujące wrażenie. Więc to jest brat


Sarneckich! Przyjrzał się bacznie twarzy rzekomego Serba i teraz dopiero zauważył duże
podobieństwo zachodzące pomiędzy nim a Zbigniewem i Konradem.
— Odkryłem panu tajemnicę — mówił dalej karzeł — której strzegłem dotychczas zazdrośnie
z powodów łątwo zrozumiałych… Przekona się Pan zaraz o tym…
Przeszedł się kilka razy, z założonymi w tył rękami. Czoło jego pokryło się gęstą siecią
zmarszczek.
- Nie będę niczego owijał w bawełną – rzekł nagle, zatrzymując się przed fotelem, w którym
siędział Jaskólski – To ja zamordowałem owej nocy Zbigniewa Sarneckiego.
— Nic nowego pan mi nie powiedział — odparł obojętnie komisarz — Domyślałem się już
tego w chwili, kiedy wyjawiłmi pan swoje właściwe nazwisko.
— Jak to? - zdziwił się Hieronim Sarnecki.
Jaskólski uśmiechnął się lekko i rzekł:
- Ponieważ rozmawia pan ze mną szczerze i otwarcie, czuję sięw obowiązku odpłacić panu
również tą samą monetą… Gdy tylko rozpocząłem śledztwo w sprawie tragicznej śmieci
pańskiego brata, wysnułem jako najbardziej prawodopodobny motyw zbrodni – chęć
zawładnięcia majątkiem zamordowanego. Podejrzewałem nawet przez pewien czas, że
morderstwa dokonał Konrad. Nici mego „śledztwa myślowego” urwały się jednak z chwilą,
gdy brat pański oświadczył mi, że prócz niego nie ma już wśród żyjących żadnego
Sarneckiego. O panu nie wspomniał mi wcale, co mnie niezwykle dziwi i zastanawia.
— Nie mógł panu nic o mnie mówić — przerwał karzeł — albowiem nie zna mnie wcale
i nie wie nawet o moim istnieniu.
— Czyżby? Wszak jesteście braćmi.
— Owszem, ale o tym wiem tylko ja on zaś — nie...

111
Komisarz wzruszył ramionami i odparł zniecierpliwiony:
— Pan sobie najwyraźniej kpi — nie inaczej...
— Ależ — oburzył się karzeł — nie mam nawet najmniejszej chęci w tym kierunku.
Jestem bratem Sarneckich, a właściwie synem ich ojca... Ot, jak to się mówi — nieprawym
synem.
— Aha...
— Stary Sarnecki wiedział, o, dobrze nawet wiedział, ale oni nigdy, nigdy…Wstydził się
czcigodny staruszek – arystokrata, że popełnił tak zw. mezalians, że zakochał się w swojej
pokojówce i utrzymywał z nią przez dłuższy czas stosunki miłosne… Wstydził się, bo jakże
to wypada dla takiego magnata…
Pamiętam jak dzisiaj, kiedy matka moja, leżąc na łożu śmierci wyjawiła mi tą potworną
prawdę...
— Szukaj twego ojca — mówiła zaciskając kostniejące już palce — szukaj go na całym
świecie i policz się z nim za wszystko, co ze mną uczynił… Za moje pohańbienie i twoje
pohańbienie.
We mnie, jakby piorun trzasł, gdym usłyszał straszne te słowa. Mieszkałem wówczas z matką
w Poznaniu, dokąd wysłał ją po moim przyjściu na świat przerażony arystokrata. Bał się, że
gdy matka będzie w tym samem mieście, co on, może czasem dojść do skandalu. Ale matka
nie miała nawet tego na myśli. Harda była kobieta i miała swoją ambicję. Nawet pieniędzy,
które jej przysyłał, nie przyjmowała, utrzymując ciężka swoją pracą mnie i siebie.
Jedno tylko wzięła od niego nazwisko dla mnie. Nic wiem dlaczego to uczyniła, widocznie
chciała mnie ustrzec od piętna, jakim darzy społeczeństwo dzieci z nazwiskiem matki.
Przyrzekłem wtedy umierającej, że wolę jej wykonam, że pomszczę jej krzywdę, jej ból
serdeczny i poniewierkę… Umarła spokojnie, otrzymawszy ode mnie to zapewnienie…
Powiedziała mi również wtedy, że ojca należy szukać tutaj tutaj w Łodzi...
Odsapnął ciężko, zmęczony długim mówieniem.

82)

— Po śmierci matki — ciągnął dalej swą ponurą opowieść Hieronim Sarnecki — dostałem się
do wędrownej trupy cyrkowej słynnego Tarantelli. Popisywałem się tam różnymi sztuczkami
w klatkach z dzikimi zwierzętami.
Robiłem to aż do tej chwili, kiedy właściciel cyrku odkrył we mnie przypadkowo zdolności
hipnotyzera.
Eksperymenty moje cieszyły się wielkim powodzeniem, co mnie skłoniło do poważniejszych
siudiów nad sobą. W cyrku Tarantelli'ego występowałem jeszcze przez kilka lat, poczym
porzuciłem to nędzne życie włóczęgi i zacząłem działać na własną rękę. Co wtedy robiłem —
nie ma nic do rzeczy.
Ot, poprostu to, za co zwykł pan z wielką satysfakcją nakładać ludziom kajdanki.
Zaśmiał się swym strasznym, rzechoczącym śmiechem, poczym, zapaliwszy nowego
papierosa, począł mówić dalej.
- Będąc pewnego razu przejazdem w Łodzi, zainteresowałem się bliżej osobą mego
szanownego ojczulka. Dowiedziałem się wtedy, że już nie żyje i ze zostawił olbrzymi majątek
swemu synowi Zbigniewowi. Konrad, któremu w Anglii powodziło się świetnie, zrzekł się

112
wszelkich swych praw do spadku na korzyść brata. Dla mnie nie zostawił poczciwy staruszek
ani szeląga.
Wtedy to błysnęła mi w głowie myśl, aby jednocześnie dokonać aktu zemsty na synu mego
papy i zdobyć poważny mająteczek. Począłem przemyśliwać nad sposobem, w jaki będzie to
najłatwiej wykonać i wpadłem na dobry pomysł.
Postanowiłem zgładzić ze świata Zbigniewa, a potem dochodzić swych praw, jako syn
starego Sarneckiego. Wszystko już miałem obliczone z największa dokładnością.
Dziwnym zbiegiem okoliczności zapoznałem się w pociągu podczas powrotnej mej podróży
do Poznania buchaltera Kichnera, w którym wyczułem doskonałe medium dla siebie.
W pociągu zrobiłem już maleńką próbę. Zahipnotyzowałem wtedy Kirchnera i rozkazałem
mu zamordowanie kupca Lindrata z Łodzi, który jechał w sąsiednim coupe60.
Jaskólski nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia.
- Więc to był pańska robota?
No, no, to widzę ładna gradka wpadła mi w ręce.
Karzeł spojrzał no komisarza szeroko rozwartymi oczami, poczym parsknął długim,
niepowstrzymanym śmiechem…
— Wie pan, panie Jaskólski:- rzekł po chwili — pan zaczyna mi się podobać. Pan złapał
gradkę? Ha, ha, ha! Człowiek, którego życie zależy od mojej woli, z którym rozprawię się -
raz bezceremonialnie ma w sobie jeszcze tyle humoru, by odwracać naiwnie, bezpodstawnie
całą sytuację. Paradne, słowo daję, paradne!
Zanosił się poprostu od śmiechu, wymachując swymi długimi, rękami.
— Gadaj sobie zdrów — pomyślał detektyw — a tymczasem Wiatkowski przyjdzie mi w
sukurs.
— No, zostawmy na razie te sprawy w spokoju — rzekł po chwili Hieronim Sarnecki,
spoglądając na zegarek. - Dokończę panu mojej opowieści, a potem.
Spojrzał nienawistnym wzrokiem na Jaskólskiego i dokończył, machnąwszy niedbale ręką:
— A potem — koniec.

83)

— Niby z czym koniec? — zapytał przekornie Jaskólski, uśmiechający się z lekka pod
wąsem.
— Z panem — odparł sucho karzeł.
Komisarz żachnął sie niecierpliwie.
— Dałbyś pan spokój z tym krakaniem, bo mnie to bynajmniej nie przeraża, lecz
poprostu — nudzi. Niewiadomo zresztą jeszcze, kto z kim prędzej zrobi ten koniec — czy pan
ze mną, czy też ja z panem...
Hieronim Sarnecki zerwał się nagle z miejsca i zbliżył się do fotelu, w którym siedział
Jaskólski.
— Pan się myli, łaskawy panie komisarzu, — wyszeptał schrapliwym, przyduszonym
głosem — pan się bardzo myli. Pańskie nadzieje na jakikolwiek ratunek są bezpodstawne.
Domyślam się, gdzie leży źrodło pańskiego tupetu i tej pewności siebie... Ha, ha.. Ale pan się
nieco przeliczył, kochany panie, bezwątpienia, stanowczo. Bo jeżeli pan spodziewa się
60

113
ratunku ze strony swego agenta, to jest pan, mówiąc po łódzku, przegrany na całej linii... Tak,
tak, panie komisarzu, ten pański agent leży sobie teraz związany w piwnicy i czeka na
przybycie swego przełożonego, by razem z nim podzielić swój niewesoły los.
Jaskólski, usłyszawszy te słowa, zbladł śmiertelnie.
— Wiatkowski? - zapytał bezdźwięcznym głosem.
— Tak — to jest ten sam - odparł z jadowitym uśmiechem na wargach Hieronim
Sarnecki. — przeczytałem to nazwisko w jego legitymacji...
Wpadł biedaczek w moje ręce przed godziną, gdy pan spał tu sobie w najlepsze... Jeszcze tam
trzech z nim siedzi, a właściwie leży, bo kazałem ich związać jak barany... Przyszli w sukurs
swemu rozkazodawcy, nie wiedząc widocznie, by istnieli na świecie ludzie sprytniejsi od
detektywów policyjnych.. Ha, ha, ha — to ci awantura arabska.
Wyszczerzył w złośliwym śmiechu żółte, wytarte zęby.
— Przyzna zapewne łaskawy komisarz — rzekł po chwili — że ze mną walka nie jest
taka łatwa, prawda?
Jaskólski nie odezwał się ani słowem, utkwiwszy tępo wzrok w jakimś martwym punkcie.
— Nie ma już żadnego ratunku — myślał, oceniając na zimno sytuację. — To są już
ostatnie chwile mego życia. Jedyną nadzieję pokładałem w Wiatkowskim, ale i on dał się
zmylić przez tego szczwanego lisa.
Niewesołe rozmyślania komisarza przerwał zgrzytliwy głos karła.
— Tak się mniej więcej przedstawia pańska sytuacja, drogi detektywie… Widzi więc
pan, że jego tupet był co najmniej przedwczesny. Ale mniejsza o to. Chcę jeszcze panu
opowiedzieć, w jaki sposób dokonałem morderstwa w pałacyku przy ul. Piotrkowskiej.
— Jestem, jak już to pan pewnie zdołał zaobserwować, człowiekiem ostrożnym i
przewidującym... Nie chciałem więc dla większego bezpieczeństwa przyjmować
bezpośredniego udziału w akcji...
Miałem pod ręką buchaltera, który jest zupełnie podległy mej woli i... małpę... Przywiozłem
ją sobie z Poznania, gdzie „zwędziłem“ ją pewnej nocy z ogrodu zoologicznego. Kirchner.
którego naturalnie przedtem zaipnotyzowałem, wpisał pod moje dyktando do ksiąg
buchalteryjnych jakieś absurdalne pozycje… Zbigniew zwykł sprawdzać każdego wieczoru
książki, które mu osobiście przynosił buchalter. Owe pozycje powinny były według moich
przewidywań zatrzymać mego brata w gabinecie do późnej nocy.
Tak się też stało... Wysmarowałem moją małpę odpowiednio spreparowaną maścią fosforową
i wsadziłem w auto... Kirchner zaprowadził ją na kurytarz w pałacuku i otworzył jej drzwi
gabinetu...
— Nie opowiadaj pan dalej — przerwał niecierpliwie Jaskólski — wiem już wszystko.
— Wszystko — zdziwił się karzeł.
— Tak jest…
— Wie pan nawet, kto zastrzelił trupa?
— Nie, tego nie zdołałem dotychczas stwierdzić... A pan wie?
Hieronim Sarnecki wzruszył ramionami.
— Także nie... To jest jak jakaś nierozwiązalna zagadka, chociaż mi się zdaje...
Urwał nagle i stanął w miejscu, jakby czymś zaniepokojony. Za drzwiami rozległy się czyjeś
głośne kroki.

114
— Cóż to znowu? — bąkną karzeł do siebie. — Przecie służba moja chodzi w filcowych
pantoflach... Cóż to?
Skoczył do biurka i wyciągnął z szuflady braining.

84)

Jaskólski był niemniej poruszony od karła. Słyszał dokładnie przyśpieszone tętno swego serca
i dziwny, oszałamiający szum krwi w skroniach.
— Czyżby nadchodziła pomoc? — myślał gorączkowo, zagryzając do krwi wargi.
Tymczasem kroki zbliżały się coraz bardziej. Długa, niepokojąca chwila oczekiwania.
Widocznie ktoś, kto stał za drzwiami, namyślał się, co czynić. Hieronim Sarnecki stanął przy
biurku, dzierżąc w ręce rewolwer z palcem, opartym na cynglu. Wtulił głowę w ramiona i
rozchylił grube, mięsiste wargi. Wyglądał jak krwiożerczy lampart, szykujący się do walki.
Nagle rozległo się silne pukanie do drzwi, poczym silny męski głos zawołał:
— Hej tam! Otwierać!
Na dźwięk tego głosu Jaskólski drgnął mimowoli i skierował wzrok w stronę drzwi.
— Tak, to — ratunek... — tłukły mu się myśli pod czaszką. — Ratunek... ratunek... Znam
skądś ten głos, ale skąd - nie pamiętam…
Tymczasem pukanie stawało się coraz bardziej natarczywe i gwałtowne. Karzeł stał jednak w
miejscu i nie odezwał się ani słowem. Dobijanie się ustało na chwilę, niebawem jednak
rozległ się głuchy huk, jakby kto wielkim ciężarem uderzył w drzwi.
- Wyważają... - pomyślał Jaskólski.
Huk rozległ się ponownie, ale tym razem towarzyszył mu zgrzyt odrywających się zawiasów.
— Jeszcze raz! — zakomenderował ktoś za drzwiami.
— A więc jest ich kliku... — wnioskował komisarz, drżąc z wielkiego podniecenia.
Karzeł nie ruszył się z miejsca i stał spokojnie w miejscu jak posąg. Ręka jego trzymająca
masywny brauning, nie drgnęła nawet, jakby wykuła z marmuru.
Następny atak na drzwi nadwyrężył je już mocno — górne zawiasy oderwały się od drzewa, a
klamka rozprysnęła się w kawałki.
— Jeszcze go raz! A mocno! — rozległy się naraz dwa głosy.
Jaskólski zamienił się cały we wzrok.
Dzwi pękły z okropnym hukiem i runęły na posadzkę. Na progu ukazały się dwie postacie
męskie...
- Józek! Schyl się! — wrzasnął nagle straszliwym głosem jeden z tych dziwnych gości.
Ten jednak nie usłuchał ostrzeżenia swego towarzysza i ruszył w gwałtownych podskokach
ku mierzącemu weń z rewolweru karłowi. Za nim - pobiegł ów drugi, ciągle wołając:
— Józek! Co robisz? Bokiem! Józek! Józek!
Ostatni jego okrzyk zagłuszył potężny grzmot wystrzału.
— Józek!
— O, Jezu! Je-zu!
Zachwiał się na nogach i osunął się ciężko na podłogę.
Wtedy towarzysz jego — a był to Antoś Kryspin skoczył jak pantera ku Sarneckiemu i podbił
mu rękę do góry. Byłby się spóźnił o ułamek sekundy, ległby jak tamten od celnej kuli.
Tym razem jednak śmiercionośny ołów utkwił w suficie.

115
Antek nie tracił przytomności umysłu.
Co sił w mięśniach, rąbnął karła w skroń tak, że ten, nie wydawszy nawet jęku, stoczył się
całym ciałem na stojący obok fotel.
— Panie Kryspin! - zawołał nagle Jaskólski który dopiero teraz poznał naszego bohatera.
Antek podbiegł szybko do komisarza i począł rozplątywać druty, którymi ten był spętany...

A oto w jaki sposób Antek Kryspin zdołał dotrzeć do kryjówki Hieronim Sarneckiego i
uratować od niechybnej śmierci komisarza Jaskólskiego.
Po ucieczce z płonącej rudery, gdzie „nakryła“ ich policja, postanowili nasi przyjaciele
szukać schronienia na Bałutach. Udali się przede wszystkiem do szynku starej Weberowej,
gdzie w odzielnej izdebce, mającej wejście od podwórza, zamierzali sie nieco posilić i
obmyśleć dalsze plany.
Usłużna właścicielka knajpy, postawiła przed przyjaciółmi kilka talerzy apetycznych zakąsek
i sporą kankę „siwuchy”61. Podjedli sobie przede wszystkim do syta, łyknęli kilka
„sznapsików“, aż się niezbyt wspaniały humor poprawił, a w głowie jaśniej się zrobiło.
— Więc, Józku, co teraz z nami będzie? — zapytał Kryspin, odsuwając od siebie pusty
talerz.
Rutczak wzruszył ramionami.
— Diabli wiedząc... Musimy wpierw wszystko dobrze wziąć na rozum zanim coś
przedsięweźmiemy… Na razie uważam, jeden z nas winien się gdzieś postarać o jakieś
pomieszkanie...
Mówiąc to, spojrzał znacząco na Władka Góralskiego.
Ten, zrozumiawszy, o co Józkowi idzie, podniósł się na razie z miejsca i rzekł:
— Poczekajcie tutaj na mnie…Wywącham gdzieś odpowiednio legowisko... Jeżeli mnie
tu nie będzie za pół godziny — przyjdźcie do mego mieszkania.
Nacisnął swój stary, wytarty kapelusz na głowę i wyszedł z izby.

85)

Po wyjściu Władka Góralskiego, Antoś zwrócił się do Rutczaka z zapytaniem:


— Słuchaj-no, Józek, coś tam między wami jest, to znaczy między tobą a Władkiem...
Nie mogę się pokapować, o co idzie, ale zwąchatem coś niecoś... I ta wasza dziwna jakaś
rozmowa na kilka minut przed obławą... Gadaj-no, brachu, ale szczerze…
Na wargach Rutczaka wykwitł zagadkowy uśmiech.
— Dobrze, powiem ci jeśliś ciekaw, — odparł, bębniąc palcami po stole — ale przedtem
odpowiedz mi na jedno pytanie: jak długo go znasz?
— Niby Władka?
— Tak jest...
— Ho, ho... Będzie jakieś sześć, siedem lat... Zapoznałem się z nim w fabryce
Sarneckiego, gdzie pracowaliśmy razem do chwili, kiedy oka nie stracił...
— Phi — odozwał się Józek — sześćlat — to bagatelka... Ja znam go znacznie dłużej i
wiem, kto on taki, ten twój Władek…
61

116
— Bardzo porządny chłop…
— Chłop jak chłop, ale czy porządny — to pytanie...
— No, no — zaśmiał się Antoś — jak widzę, to ty z nim mocno jesteś na pieńku...
— Niby tak i niby nie... — odrzekł flegmatycznie Józek — Ale ja chce z tobą pogadać
nie o tym, co mnie z tym Władkiem różni, lecz o czymś zgoła innym...
— Słucham cię...
Rutczak zmarszczył brwi, długo namyślając się nad tym, co ma powiedzieć. Wreszcie cisnął z
całej siły papierosa w kąt i rzekł jednym tchem:
— Władek jest ojcem Janki — ot co.
Antoś zerwał się z miejsca i stanął w miejscu jak osłupiały.
— Co gadasz? Góralski jest ojcem Janki? — powtórzył, jakby nie wierząc własnym
uszom.
Słowa Józka wywarły na nim piorunujące wrażenie.
— Tak mój drogi… Wiedziałem już o tym od dawna — mówił Rutczak — ale
zapomniałem ci o tym powiedzieć… Nie składało się jakoś… Nie przypuszczałem także, te ty
go znasz…
—Kto by to pomyślał — rzekł Kryspin, pocierając ręką czoło. — Tak długo z nim mieszkam,
a nic mi nie mówił... Ba, widział ją raz nawet u mnie i — ani pisnął...
— Bo się bał...
— Czego?
— Policji…
— Nie rozumiem...
— No, tak... Góralski nazywa się właśnie Lubaś, ale zmienił sobie nazwisko po tym, gdy
zarżnął swoją żonę i dwoje dzieci...
— Zarżnął?... — wzdrygnął się mimo woli Kryspin...
— Ho, ho. Jeszcze jak... nożem kuchennym pokrajał rodzinę jak kaczki, a potem
czmychnął za granicę. Janka, która wtedy miała może rok albo dwa ocalała, bo akurat leżała
w szpitalu... Inaczej — byłby ją zarżnął jak tamte...
— A po co to zrobił?
— Z zazdrości... Ładną miał kobietę, niczym anioł... Szczeniakiem jeszcze wtedy byłem,
ale pamiętam ją, jakby to dzisiaj było… Pracowała w fabryce Sarneckiego… On — nic nie
robił, bo zawsze był leniuch i niemrawa.
Było to akurat wtedy, kiedy stary Sarnecki umarł, a fabrykę objął syn jego, Zbigniew.
Młodemu paniczowi wpadła w oko ładna dziewucha z Bałut. Tak się długo do niej zalecał, aż
mu uległa62… Umówił się z nią, że przyśle jej wieczorem klucz od bramy pałacowej.
Klucz ten przejął Władek i od razu domyślił się wszystkiego. Zarżnął żonę i dzieci jak cielęta.
Po tym uciekł za granice… Po kilku latach wróć już pod innym nazwiskiem i jakby o
trzydzieści lat starszy. — Nikt go nie poznał tak się zmienił… Chodziły tylko po Bałutach
głuche słuchy, że Góralski to Lubaś…
—Ale też dziwne rzeczy dzieją się na tym bożym święcie — szepnął Antoś zupełnie
oszołomiony opowiadaniem swego przyjaciela…
— No chyba — odparł Józek tonem, dla którego nie istnieją już żadne niespodzianki
życiowe.
62

117
Umilkli obaj: w milczeniu popijali doskonałe piwo.
W izdebce zaległa cisza, przerywana dzwonieniem deszczu o szyby.
— Władka jakoś nie widać… — rzekł nagle Kryspin. — Powinien już tu dawno być...
— Jest już mocna godzina jak poszedł — odrzekł Rutczak.

86)

— Poczekajmy jeszcze piętnaście minut — postanowił Antoś, a jeżeli do tego czasu nie
przyjdzie, pójdziemy do mieszkania. Tak umówiliśmy się, prawda?
— Nie inaczej....
Kryspin nalał sobie piwa do kufla wypił je jednym haustem.
— Brr…zimno tu jak w lodowni... — rzekł rozcierając skostniałe ręce.
— Bo też pogoda obrzydliwa i wiatr wyje, jakby się kto obwiesił...
Przesiedzieli w milczeniu kilka minut, wreszcie Antoś podniósł się z krzesła
— Chodźmy...
Wyszli na dwór, a potem na ulicę. Podnieśli kołnierze i wtulili głowy w ramiona, żeby ich
nikt nie poznał. Było to poniekąd zupełnie zbyteczne, gdyż na ulicy było pusto i głucho.
Deszcz rozpadał się na dobre i lał jak z cebra, tworząc na chodnikach i jezdni olbrzymie
kałuże błota.
Silny wiatr dął bez przerwy, szarpiąc szyldami i odemkniętymi okiennicami.
— Chmura się oberwała, czy co do jasnej cholery — mruknął Antoś, dygocząc z zimna
pod przemokłą do ostatniej nitki kurtką.
— Ktoś się obwiesił — nie inaczej — odparł Józek — zasłaniając oczy przed potężnymi
podmuchami wiatru..
— A bodajby zczezła taka pogoda..
— Bodajby, bodajby...
Skręcili wreszcie w ulicę Kielma.
Przebiegli ją szybko i wpadli do bramy domu, w którym mieszkał Antoś z Góralskim.
— Kawał czasu już tu nie byłem — szapnął Antoś, rozglądając się z dziwnym
roztkliwieniem po brudnej, cuchnącej bramie. — Ho, ho, jak widzę, gospodarz wybudował
nową oborę dla swych krówek i śmietnik wreszcie postawił...
Widać było, że go te inowacje niezmiernie ucieszyły, że rozradował się jak dziecko, które
otrzymało w podarunku nowe fatałaszki.
Stałby tak w bramie jeszcze dłużej i obserwował „swoje podwórki“, gdyby go Józek siłą
niemal nie zaciągnął do sieni.
— Chodź Antek, bo zimno... Szybko, szybko...
Wbiegli po dwóch drewnianych schodach na długi korytarz i zatrzymali się przed niskimi
drzwiami.
— To tutaj — rzekł Antoś i nacisnął klamkę.
Drzwi były jednak zamknięte.
Zajrzał przez dziurkę od klucza, stwierdził jednak, że klucz tkwi od wewnątrz.
— Władek jest już w izbie — rzekł do Józka, stuknąwszy kilkakrotnie w drzwi.
Odpowiedziało mu jednak milczenie.
— Co to? — zdziwił się niepomiernie — Czyżby zasnął?

118
Zapytał jeszcze mocniej, a gdy znowu nie otrzymał żadnej odpowiedzi, spojrzał
niespokojnym wzrokiem na Rutczaka.
— Słuchaj-no, Józek, tam się musiało coś stać...
— Wyważymy drzwi...
— Nie chcę, odparł Kryspin — bo się sąsiedzi zbiegną...
Był blady i niezwykle podniecony. Przeczuwał nieszczęście…
— Inaczej nie zdołamy zrobić — rzekł Józek — bo klucz tkwi od zewnątrz.
Antoś zastanowił się na chwilę, poczym zdecydował się.
— Trudno... Jeżeli nie można inaczej, musimy wyważyć drzwi.
Józek wybiegł na podwórze i po chwili wrócił z olbrzymim kamieniem.
— Wal w klamkę...
Dwa silne uderzenia starczyły w zupełności, by zamek odleciał od drzewa
Teraz drzwi otworzyły się z łatwością.
Pierwszy wbiegł do wnętrza Antoś ale ledwo zrobił kilka kroków, gdy nagle z gardła jego
wydarł się okrzyl przerażenia.
— Józek! Patrz! Józek!

87)

Rutczak skoczył czym prędzej do izby i stanął nagle w miejscu jak skamieniały. Na sznurze
zaczepionym o poręcz żelaznego łóżka zwisało bezwładne ciało Władka Góralskiego.
Dolna część tułowia leżała prawie na podłodze i gdyby nie gruby, obrzmiały język,
wyzierający z okropnie rozdziawionych ust, można by było sądzić, że Władek śpi spokojnie,
zmorzony niespodzianie mocnym snem.
Kryspin chwycił ze stołu wielki nóż kuchenny i przeciął cienki sznur. Ciało spadło ciężko na
podłogę i potoczyło się pod łóżko.
— Nie żyje — szepnął Antoś drżącymi wargami, dotykając zimnej jak lód ręki
przyjaciela.
— Nie żyje — powtórzył jak echo Rutczak i zdjął czapkę z głowy. Zapanowała głucha,
męcząca cisza, podczas której Antoś wpatrywał się załzawionymi oczyma w stężałą twarz
Góralskiego.
— Czekaj Antek — odezwał się nagle Rufczak. —Skoczę do apteki i zatelefonuję po
pogotowie.
Kryspin potrząsnął przecząco głową.
— Daj spokój — nic mu już nie pomoże...
— Wiem, ale w każdym razie, dla porządku...
— Dobrze — odparł Antoś i podniósł się ciężko z krzesła, na którym siedział.
— Musimy stąd wyjść — rzekł Józek — bo wraz z pogotowiem przybędzie pewnie i
policja...
— Chodźmy...
Rzucili jeszcze jedno spojrzenie na wisielca i skierowali kroki ku drzwiom.
Nagle przed oczami Kryspina zamigotała biel papieru, wyzierającego z zza pazuchy trupa.
Tknięty jakimś dziwnym uczuciem nachylił się szybko i sięgnął po ów papier. Była to duża
biała koperta, szczelnie zaklejona i opatrzona napisem: „Dla Antoniego Kryspina“.

119
Niezwykły jej ciężar zdziwił bardzo naszego bohatera.
— Co tam być może? — szepnął poruszony do głębi. Nerwowym ruchem rozdarł kopertę
i zajrzał do wnętrza.
— Spójrz-no, Józek.
— Widzę - to jest ten klucz, o którym ci mówiłem…
— Od bramy pałacu Sarneckiego?
— Tak...
Ucho klucza było przewiązane purpurową wstążką, do której przylepiona była zwykłym
klajstrem drobna fotografia kobiety.
- Widzisz, Antek, to żona Góralskiego... Zarżnął ją wtedy, jak ci mówiłem, gdy klucz ten
wpadł przypadkowo w jego ręce...
— Tak, tak — przypominam sobie...- Ale po cóż — u licha — zostawił mi go
Władek?
— Napisał pewno wszystko w tym liście. ...Przeczytaj...
Kryspin wyciągnął z koperty duży arkusz zapisanego drobnym pismem papieru i począł
czytać półgłosem:
Najdroższy Antosiu, przyjacielu serdeczny! Gdy list ten dojdzie do Twoich rąk, mnie już nie
będzie wśród żywych. Dlatego też piszę do Ciebie te słowa — otwarcie i z całego serca — i
zaklinam na wszystko, co Ci święte, byś mi wielkie grzechy moje odpuścił. Poniosę za nie
karę zasłużoną na Sądzie Ostatecznym, gdzie już w chwili, gdy czytasz te słowa, stoję
skruszony, czekając na wyrok surowy, lecz sprawiedliwy. Przyjacielu jedyny, co ci mówię z
za grobu, ja grzesznik zatwierdziały. To moja w tym wina, żeś Ty tyle niewinnie przecierpiał,
żeś stanął pod okropnym zarzutem dokonania mordu na Zbigniewie Sarneckim. Wybacz,
Antosiu kochany, że dopiero teraz ci o tym donoszę, ale przedtem nie mogłem, nie śmiałem.
To ja zabiłem Sarneckiego owej tragicznej nocy....
— Cóż znowu! — zawołał Kryspin, przerywając czytanie listu:
— Podejrzewałem go o to — rzekł spokojnie Rutczak. — Ale o tym - potem.... Czytaj
dalej...
Antoś potarł ręką czoło, jakby chciał przywrócić rozpierzchłe myśli do normalnego biegu,
poeczym matowym głosem począł odczytywać dalszą treść listu.
...Dlaczego to zrobiłem — niech Ci opowie twój przyjaciel Józef Rutczak, który zna
dokładnie historię tego klucza, który ci w tej kopercie załączam. Klucz ten przechowywałem
od dawnych, dawnych czasów ciągle myśląc, że będzie mi pomocny w dokonaniu zemsty na
tym podłym człowieku, który zniszczył mi życie... Czekałem tylko odpowiedniej chwili... I
chwila taka przyszła.. Zupełnie przypadkowo, niespodzianie… Pewnego razu wstąpiłem, do
fabryki, gdyż chciałem wrócić z Tobą do domu.... Pamiętasz chyba ten dzień, kiedyś mnie się
pytał, czemu jestem taki dziwnie markotny i przybity..
— Pamiętam, pamiętam — rzekł do siebie Antoś, odrywając wzrok od papieru...

88)

Odetchnął ciężko zmoczony długiem czytaniem.


— Ale ci epistołę skrobnął — mruknął z cicha Rutczak, zapalając papierosa. — Dużo tam
jeszcze tego zostało?

120
Warto by było już stąd wyjść, bo może być wypadek.
— Poczekaj... poczekaj... — odparł Kryspin machinalnie i począł dalej odczytywać treść
listu Władka Góralskie
...Tego to dnia postanowiłem nieodwołalnie dokonać zemsty na Zbigniewie Sarneckim, który
uwiódł mi żonę i uczynił ze mnie żonobójcę i dzieciobójcę. Uczyniłem to po długim, może aż
nazbyt długim namyśle... Kilka razy zakradałem się przy pomocy klucza do pałacu, nigdy
jednak nie mogłem natrafić na odpowiednią chwilę...
I wtedy pomyślałem: raz kozie śmierć — ryzykuję własnym życiem i zamorduję Sarneckiego
w fabryce. Zaczaiłem się na korytarzu fabrycznym za skrzynią od bawełny, która stoi tuż
obok gabinetu dyrektora i czekałem odpowiedniej chwili...
Była już godzina szósta przed wieczorem i lada chwila Sarnecki powinien był opuścić fabrykę
i udać się do domu. Obliczyłem wszystko z największą dokładnością…
Wtedy stało się coś, co zasadniczo zmieniło moje plany i wpłynęło na przeniesienie aktu
krwawej zemsty do pałacyku przy ulicy Piotrkowskiej… Oto z kantoru wyszedł buchalter
Kirchner w towarzystwie jakiegoś jegomościa, którego widziałem wówczas po raz pierwszy...
Buchalter wyglądał jakoś bardzo dziwnie i robił na mnie ważenie obłąkanego... Ten drugi
prowadził go pod rękę i coś mu ciągle mówił rozkazującymi tonem... Gdy przechodzili obok
skrzyni, usłyszałem następujący urywek rozmowy:
— ... Musi więc pan, panie Kirchner — mówił ów jegomość — wpisać do ksiąg takie
pozycje, ażeby Sarnecki biedził się nad nimi przynajmniej dwie godziny... Pan musisz to
zrobić bezwzględnie, bez oporu, bez najmniejszego sprzeciwu... Pójdzie pan zaraz do domu,
zje pan kolację i o godzinie ósmej zaniesie pan książki do pałacu Sarneckiego... Ja panu tak
rozkazuję, słyszy pan - rozkazuję i żądam, by wszystko zostało zrobione tak jak mówię -
Sarnecki musi sprawdzać rachunki w swoim gabinecie do późnej nocy —
Byłem niezwykle zaintrygowany tym, co słyszałem i — jednocześnie postanowiłem
wyciągnąć z tej rozmowy korzyść dla siebie… Jeżeli Sarnecki będzie siedział tej nocy tak
długo w swoim gabinecie, będę mógł uskutecznić swój zamiar w bardziej bezpiecznych o-
kolcznościach... Opuściłem swoją kryjówkę i — poszedłem do szynku Weberowej… Piłem
wódkę jak smok — ot dla kurażu… Siedziałem w szynku do jedenastej poczym udałem się do
pałacu. Klucz od bramy miałem, dostałem się, więc do wnętrza z zupełną łatwością…
Niepostrzeżenie przemknąłem się przez korytarz i wślizgnąłem się do saloniku, który
przylega do gabinetu... Drzwi były uchylone... Przez szparę ujrzałem Sarneckiego, siedzącego
przy biurku… Trzymał słuchawkę telefoniczną w ręku i — nic nie mówił... Było to dziwne,
niezrozumiałe, nie zwróciłem jednak na to w owej chwili żadnej uwagi... Wyciągnąłem z
kieszeni rewolwer i — pociągnąłem za cyngiel... W tej samej chwili ku memu wielkiemu
przerażeniu usłyszałem twój okrzyk i spostrzegłem jak wbiegałeś do gabinetu... W panicznym
strachu uciekłem z pałacu...
Nazajutrz dowiedziałent się z gazet, że to nie ja zamordowałem, lecz ktoś inny na kilka
sekund przede mną i żeś ty, przyjacielu mój najszczerszy został aresztowany... W pierwszej
chwili chciałem biec na policję i – przyznać się do wszystkiego, by Ciebie uwolnić.
Pomyślałem sobie jednak, że będzie to bezcelowe, gdyż właściwie nie ja byłem tym
prawdziwym mordercą... Aresztowaliby mnie, a Ciebie i tak nie wypuścili, bo
przypuszczaliby, żeś Ty był tym pierwszym, który zamordował…Domyśliłem się od razu, kto
był w pałacu przede mną: ów tajemniczy jegomość, który rozmawiał z buchalterem…

121
Po kilku dniach spotkałem go przypadkowo na ulicy i wyśledziłem gdzie mieszka i jak się
nazywa: Kernaics, Brzezińska63 nr. ***. Napisałem do niego list, w którym doniosłem mu, że
wiem o wszystkiem i żądam, by uczynił wszystko, ażeby wydostać Cię z więzienia, w
przeciwnym razie groziłem, że wydam policji... Posłuchał mnie, wobec czego dałem mu
spokój, bo i sam nie byłem przecie w porządku... To jest wszystko, kochany Antosiu, co mam
Ci do powiedzenia w tym moim liście zza grobu... Dłużej już żyć z tym ciężarem na sumieniu
nie mogę i dlatego sam wymierzam sobie sprawiedliwość… Wybacz mi, Antosiu, przyjacielu
najszczerszy, wybacz i odpuść…
Twój Władysław Góralski
Ostatnie słowa wypowiedział Kryspin cichym, ledwo dosłyszalnym głosem... Włożył arkusz z
powrotem do koperty i wsunął ją do kieszeni...
— Chodźmy — zwrócił się do Rutczaka…
— Dokąd?—
— Na ulicę Brzezińską do tego Kernalesa…

-----------------------------------------------

Tego samego jeszcze dnia Antek Kryspin uratował od niechybnej śmierci komisarza
Jaskólskiego.

89)

Veritas vincit64.

Dworzec wiedeński65— w godzinach wieczornych…


Pustka, apatia i niezwykła nuda... Kryzys ekonomiczny wycisnął i tutaj swoje piętno… Nie
ma tego porywającego, niepowstrzymanego ruchu, jak za dawnych, dobrych czasów, kiedy to
fabryki łódzkie „pracowały na trzy zmiany”, bez wypoczynku, bez przerwy, kiedy Łódź była
główną stacją węzłową, gdzie zbiegały się interesy handlowe całej Polaki, kiedy codzień
przyjeżdżały tutaj chmary kupców z kraju i zagranicy, kiedy ze stacji towarowej rozchodziły
się po całym świecie naładowane, natłoczone pociągi z eksponatami Manchesteru
polskiego…
Dziś dworce łódzkie przypominają małe stacyjki prowincjonalne, gdzie jeden pasażer — to
coś niezwykłego, a trzech — to już istna sensacja… Tu i ówdzie na ławkach pod ścianą
drzemie jakiś chłopek z Gałkówka lub „drobny kupiec” z Ozorkowa notuje w brudnym
pomiętym notesiku dwucyfrowe liczby. Jakaś stara babina, wracająca widać do wioski z targu
miejskiego oblicza z wielkim przejęciem groszowy zarobek, a tuż obok niej wychudzony
człeczyna zajada z apatytem starą, twardą kiełbasę.
W poczekalni drugiej klasy — jeszcze większe pustki.
Przy jednym ze stolików siedzą przy herbacie dwaj panowie: są to — Konrad Sarnecki i.…
Antoś Kryspin. Nikt by teraz nie poznał w tym elegancko ubranym młodzieńcu naszego

63
64
65

122
bohatera, tak go nowe, ładnie skrojone palto i miękki filcowy kapelusz zmieniły. Konrad
przypatrywał się z wielkim zajęciem twarzy swego towarzysza, na której malował się jakiś
dziwmy smutek i przy gnębienie.
— Powinien się pan cieszyć, panie Kryspin — rzekł nagle Sarnecki - gdyż za kilka minut
ujrzysz Lubasiównę, za którą, jak sądzę, stęsknił się pan bardzo…
Blada, zmęczona twarz Antosia pokryła się lekkim rumieńcem.
— Owszem — cieszę się niezwykle, ale jednocześnie myślę o nim, o Józku Rutczaku.
— Jakże się czuje pański przyjaciel?
— Byłem przed godziną w szpitalu i rozmawiałem z lekarzem…Stan bardzo groźny…
Kula przeszyła na wylot płuca i mocno je nadszarpnęła… Nie ma, jak mi mówił, żadnej
nadziei utrzymania go przy życiu… Jeszcze dzień, dwa, trzy…
- Szkoda chłopca - rzekł, potrząsając głową Sarnecki, który znał już z opowiadania Kryspina
niezwykłe koleje życia Rutczaka.
Antoś nic nie odpowiedział, wpatrując się apatycznie w jakiś nieruchomy punkt
Serce ścisnęło mu się z wielkiej żałości, gdy pomyślał o swym przyjacielu, który na łożu
szpitalnym zmagał się resztkami sił ze śmiercią. W gardle coś tam okrutnie dławiło, a pod
powiekami — żar silny, piekący… Jedynie świadomość, że niedługo ujrzy Jankę, która
wracała z Zakopanego, dodawała mu nieco otuchy…
Co chwila spoglądał na zegarek i niecierpliwił się coraz bardziej… Każda następna minuta
wydawała mu się dłuższą, niż poprzednia…
Oczyma duszy widział już tę jasną, piękną dziewczynę w swych potężnych ramionach, na tle
miłego mieszkanka, które wynalazł dlań Konrad Sarnecki.
Bardzo było mu wtedy przykro, gdy Sarnecki, który z ust komisarza Jaskólskiego dowiedział
się, że Antoś uratował mu życie, zabijając ną korytarzu pałacowym potworną małpę, wręczył
mu czek na 10 tysięcy dolarów. Nie chciał przyjąć, wzdrygał się jak mógł, bogaty
przemysłowiec był jednak nieustępliwy.
— Musi pan przyjąć, panie Kryspin, ten dowód mojej wdzięczności za uratowanie mnie od
niechybnej śmierci... Pańska to zasługa, że zły demon rodziny Sarneckich został
unieszkodliwiony…Mam również pewne zobowiązania moralne względem pańskiej
narzeczonej, która przez nieodpowiednie postępowanie mego brata, straciła swoich najbliż-
szych... Nie wolno panu odmówić mi tej satysfakcji.. Ja chce widzieć pana i Jankę
szczęśliwych…
Po długich perswazjach i namowach Kryspin uległ. Sarnecki dał mu poza tym rentową posadę
w swej fabryce, powierzając mu nadzór nad personelem technicznym. Byłby z tego
wszystkiego niezmiernie zadowolony, gdyby nie te męczące myśli o konającym Józku.
Z zamyślenia wyrwał go nagły szum wjeżdżającego na stację pociągu. Wybiegł wraz z
Sarneckim na peron.
Przeraźliwy świst pary, zgrzyt buforów, nawoływania służby kolejowej — wszystko to
wyprowadziło Antosia z równowagi. To stawał przed wejściem jakiegoś wagonu, to biegł jak
opętany wzdłuż toru. Szukał oczami jej. Janki najsłodszej najukochańszej.
— Janka! Janka! — łka mu coś w duszy.
Nie ma jej, nie ma…Tyle osób – sznur, gwar — a jej nie widzi.
— Nie przyjechała, nie przyjechała - szepcze do siebie wyschłymi wargami.
Wielki żal chwyta go za serce, aż czuje wyraźny ból.

123
Nagle zamigotała mu przed oczami roześmiana cudna twarz, wielkie lśniące oczy i jasna
grzywka spod kapelusza.
Nogi ugięły się pod nim z wielkiego wrażenia.
— Janka!- Janeczka!…
— Antek!
Porwało ich młodzieńcze, żywiołowe uniesienie. Nie bacząc na nic, rzucili się sobi na szyję.
Kryspin był bliski utraty przytomności.
Czuł jej drobne, rozpłomienione usta na swoich ustach, na policzkach, na czole.
Aż Sarnecki uważał za stosowne przerwać tę czułą scenę:
- Wracamy do pałacu, moi państwo… Auto czeka…

90)

Był jasny, pogodny dzień marcowy, jeden z tych pięknych dni, kiedy w powietrzu „pachnie
już jakoś wiosną”, choć chłód jest jeszcze dotkliwy, a promienie słońca z trudem torują sobie
drogę poprzez grubą powłokę chmur...
Niedziela przed południem... Na ulicach tłumy spacerowiczów, którzy, korzystając z wolnego
czasu i ładnej pogody, rozkoszują się pierwszymi tchnieniami nadchodzącej wiosny... Co
chwila słońce wydostaje się zza chmur i rzuca na świat snopy jasnych promieni.
Ulicą Piotrkowską mknie elegancki powóz, zaprzężony w dwa rosłe siwki... Wpadł na Plac
Wolności66, zakreślił półkole i pomknął ul. Nowomiejską67, aż do Drewnowskiej68...
Szpital ś-go Józefa69... Konie stanęły w miejscu, ściągnięte wprawną ręką kuczera70... Z
powozu wyskoczył lekko na chodnik Antoś Kryspin i pomógł wysiąść Jance...

„Siostra“ uśmiechnęła się blado i szepnęła z dziwnym smutkiem, który osiadł w jej pięknych,
ciemnych oczach…
— Wątpię, czy pan doktór pozwoli na widzenie się z chorym... Stan bardzo groźny —
beznadziejny...
Antoś zagryzł wargi i spuścił oczy.
— Może jednak... Ucieszyłby się bardzo, gdyby nas ujrzał... — próbował przekonać
pielęgniarkę.
— Nie mogę nic uczynić bez zezwolenia lekarza — odparła siostra łagodnym głosem. —
A oto i pan doktór... Za pytam go...
Podeszła do starszego mężczyzny w białym fartuchu, który w tejże chwili wyszedł na ogólny
korytarz fabrycz i szeptem poczęła mu coś opowiadać, wskazując oczami na stojących opodal
Antosia i Jankę.
66
67
68
69
70

124
Lekarz nie dał jej żadnej odpowiedzi, zbliżył się natomiast do gości i rzekł, skłoniwszy lekko
głową na powitanie.
— Państwo do pana Rutczaka, prawda?
— Tak jest — odparł Kryspin.
— Czy panu nie jest czasem na imię Antoś?
— Owszem...
— Chory przez cały czas wzywa pana bez względu na to, czy gorączkuje, czy też
odzyskuje chwilami przytomność... Pytałem go o adres — nic mógł mi go jednak podać…
Jeżeli pan sobie życzy, mogę go zaprowadzić do chorego... Proszę unikać wzruszających
scen, gdyż stan jest bardzo, bardzo poważny…

— ... Dobrzeście zrobili, żeście tu razem przyszli... bardzo dobrze... Pogada się trochę — lżej
będzie umierać... Tfu — cholera! Pali coś w płucach i rwie, rwie — do stu diabłów... Zbliż się
Antek siadaj tu na łóżku ot, tak... I ty Janko nie stój tam zdala...
Głupstwo — to juź koniec ze mną, czuję śmierć w powietrzu... Żal mi jakoś wszystkiego, żal,
że akurat teraz muszę kipnąć... Teraz, kiedy byłoby już może lepiej, niż dawniej, spokojniej,
ładniej…Eh, tam — czort niech to porwie... Będzie wam i tak dobrze — beze mnie, duszy
zatraconej, łotra i szubrawca...
Ej Antek, Antek, coś mi tak teraz i dobrze i źle, i smutno, i wesoło...
Bierz Jankę, brachu, bo to dobra dziewczyna i potrafi dać ci szczęście... Znam ją dobrze i
wiem co warta... Ma dziewczyna pewno żal do mnie, no i słusznie... Ale wybacz, Janko,
wybacz... Patrz co już ze mnie zostało... Ot, skóra i kości… Siły już nie mam tyle, by palca na
cię zakrzywić... Wybacz... I za te poniewierkę, i za to pomiatanie, i wszystko, wszystko...
Inny byłem wtedy, i inny jestem dzisiaj... Niech ci Antek powie... Cholera! — pali!
A wspomnijcie sobie kiedy o mnie, o Józku, który na łożu śmierci życzył wam szczęścia, a
wspomnijcie i mówcie pacierz za grzeszną duszę... At, chciałoby się jeszcze trochę pożyć i
popatrzeć na to wasze szczęście własnymi oczami... Ale nie można — u licha! — w żaden
sposób nie można... Płuca coś i rwie, gniecie i szarpie... Psiakrew!... Dajcie wody trochę...
jeszcze... jeszcze..
A kiedy ci się Janka syn narodzi, daj mu imię... Eh — tam, pali, pal to licho i... Pamiętasz,
Janka? I ja cię kiedyś kochałem, ho, ho, jak jeszcze... A teraz - nie, plajta ze mną na całej linji
— Nie mam żalu do nikogo, bom sam na więcej nie zasłużył... Chciałoby się tylko teraz tak
rozpłakać jak dziecko... Ulżyło by może, a może i nawet... Wody – wody- woo - dy...

Jasny, roześmiany promień słońca, wpadł do sali szpitalnej i legł na białym czole Józka
Rutczaka.
Lekarz ujął chorego za puls... Wszystkie oczy wpatrzyły sie weń niespokojnie, wyczekująco...
Cisza - przeraźliwa, okropna...
— Nie... żyje...

125
126

You might also like